<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Do celu
Podtytuł Obrazek z życia Rusinów galicyjskich
Pochodzenie Rusini
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DO CELU.


Obrazek z życia Rusinów galicyjskich.

„Ojczyzna też, jako jedyna matka, rozdziałów nie cierpi, wszyscyśmy synowie, z jej żywota urodzeni — inszej mieć nie możem.“
Skarga. Kazania sejmowe, pag. 40.
I.

Licho utrzymaną, a szumny tytuł »drogi krajowej« noszącą żwirówką, śmiało i raźnie stąpał młody człowiek.
Rano znać musiał się w drogę wybrać, bo pomimo że słońce nie podniosło się jeszcze wysoko, na całej postaci wędrowca widne już były ślady długiej pieszej podroży. Pył roztartego, szarego piaskowca grubą warstwą pokrył skromne odzienie, a z pod dużego słomkowego kapelusza pot spływał strugami, żłobiąc podłużne bruzdy na obliczu, okrytem kurzawą.
Podróżny szedł pospiesznie, równym, jednostajnym szybkim krokiem posuwał się naprzód, nie zważając na znużenie — pilno mu widocznie było. W drodze wymijał ustawicznie wozy chłopskie, dążące w kierunku przeciwnym jego podróży.
Z niektórych wozów wychylały się czasem głowy i ciekawe oczy zwracały się ku niemu, jakby z niemem zapytaniem:
— Ktoś ty jest?
Ten i ów z pośród ciekawych poznawali widocznie podróżnego, bo witali go życzliwym uśmiechem i odwiecznem chrześcijańskiem pozdrowieniem: Sława Isusu Chrystu!
Sława wo wiki wikow! odpowiadał, szedł dalej, nie zatrzymując się, ni zwalniając kroku.
Na szczycie stromego pagórka ujrzał krzyż wysoko w górę wzniesiony, a obok niego małą kapliczkę. Widok ten wywarł na wędrowcu głębokie wrażenie, bo ujrzawszy go, przystanął na chwilę, na twarz wybiegł mu wyraz rozrzewnienia i radości zarazem, po chwili ruszył jeszcze raźniej i wnet znalazł się obok.
Krzyż był ogromny, dębowy, zachowany doskonale i świeżo na zielony kolor pomalowany; na poprzecznicy zdala już widniał napis czerwony, głoszący ciekawym, którzy umieli czytać głoski kirylicy, że postawiono go w 1849 roku — na pamiątkę zniesienia pańszczyzny przez najdobrotliwszego monarchę.
Podróżny z uwagą przypatrywał się krzyżowi i nowej jego sukience. On pamiętał tu dawniej taki sam wyniosły, w niebo strzelający znak wiary, bez napisów jednak, czas bowiem pozacierał był już, mchem pozaciągał dawne wyżłobienia; obecnie widać znaleźli się ludzie, którzy zapragnęli dawne dzieje odświeżyć, dawne rany rozdrapać.
Czy dobrze robili?
Pieszy wędrownik widocznie nie zupełnie ich dzieło pochwalał, bo z ironicznym uśmieszkiem niezadowolenia odwrócił oczy od krzyża i zaczął przyglądać się obok stojącej kapliczce.
Budynek ten, liliputowych iście rozmiarów, jaśniał wszystkiemi barwami tęczy. W głębi, przed pstrem, jaskrawem i bizantyńskiem malowidłem Bogarodzicy, płonęła mała olejna lampka. Z frontu na dwóch połowach otwartych drzwi błyszczały obrazy w tym samym stylu i równie nie estetycznie wykonane: św. Mikołaj i św. Barbara. Na szczycie bombiastego, zielonego daszku połyskiwał pozłocisty trójramienny krzyżyk, a po nad drzwiami, na lazurowem tle widniał wyzłocony napis grażdanką, a zwiastujący przechodniom, że: hromada »Zahnilcze« za poradą świaszczennika otca Bazylego Nawrockiego tę czasownię postroiła.
Jaskrawe barwy kapliczki jeszcze boleśniejsze zapewne zrobiły wrażenie na podróżnym, bo wyraz ironii znikł zupełnie z oblicza i ustąpił miejsca zadumie jakiejś bolesnej — tęsknocie połączonej z głębokim smutkiem i przyoblekł mu twarz dziwnie surową powagą.
Spoglądając zasępionemi oczyma wokoło, ujrzał młodzieniec starego dziada, żebraka, siedzącego z lirą w ręku przy samej żwirówce. Kończył właśnie śpiewać dawną dziadowską pieśń: o smutnych losach św. Barbary.
Nuta pieśni otwartą bramę do duszy młodzieńca znalazła, aż do serca wciskała się, na jej odgłos rozjaśniło się znowu zachmurzone przed chwilą oblicze, a wyraz tęsknego rozrzewnienia znowu na nim zagościł.
Słuchając pieśni, podróżny sięgał do kieszeni, w celu wynagrodzenia starego śpiewaka za rozkosz, jaką pieśń mu sprawiła. Wyjąwszy sakiewkę, rozpoczął skrzętne poszukiwania wewnątrz niej; nie długo one trwały, bo i zawartość nie była zbyt bogatą: obok dwóch zmiętych, błękitnych papierków z wizerunkiem cesarza, pysznił się jasnym blaskiem nowiusieńki gulden z herbem i koroną św. Szczepana, a po za nim ukryły się wstydliwie sztuki zdawkowej monety, nawet ilością nie wynagradzające nędznej powierzchowności.
Pośród tego proletaryatu monetarnego począł szukać monety stosownej na wynagrodzenie dziada. Wybrał w końcu grubego czworaka, który zdawał mu się wystarczającym darem dla lirnika. Miał już wrzucić wydobytą monetę do miseczki stojącej przed dziadem, gdy nagle usłyszana zmiana słów i nuty pieśni, zmieniły zamiar ofiarodawcy.
Dziad bowiem, ujrzawszy zdaleka nadchodzących kilkunastu urlopowanych, w czerwone mycki postrojonych ułanów, w miejsce pieśni o św. Barbarze, zaintonował inną, polsko-ruską, śpiewaną w austryackich pułkach:

»Zkąd ty Jasiu? — Z za Dunaju!
Co tam słychać w naszym kraju?
Nic ne czuty tilko wydno:
Nic nie słychać tylko wydno:
Idut łaszki — na try szlaczki

Na czatyry — granatyry,
A hułany — horuj wkryły.«

Śpiewał dziad, pobrzękując monotonnie na lirze i spoglądając chciwem okiem w stroną zbliżających się żołnierzy. Podróżny stał, trzymając pieniądze w palcach. Z widocznem rozczarowaniem spoglądał na dziada, który niezbity tem z tropu, coraz donioślejszym głosem śpiewał:

»Na toj hori kiń tureckij,
Na konyku prync Radeckij,
W jednoj ruczci mecz trymaje,
A z druhoji krow sia liaje...«

Żołnierze przeszli obok, nie zatrzymując się nawet; jeden z nich tylko rzucił do dziada niedogarkiem z cygara, w twarz mu mierząc.
Na tobi didu za piśniu, bokom wże ona meni liże — zawołał, a wszyscy razem zaśmiali się wesoło.
— Paniczu, złoty paniczu, dajcie grosz biednemu dziadowi — zapiszczał teraz, zwracając się do stojącego jeszcze obok niego młodzieńca — podarujcie co staremu. Bóg miłosierny wynagrodzi wam, będziecie panowali... Panienka miłosierna da wam hrabiankę za żonę. Paniczu, serdeńko, poratujcie biednego kalekę.
To wy mene didu Hrehoryj ne piznały? — przerwał wzburzonym głosem podróżny — ja ne panycz… zwidkie ja panycz? Ja Iwan Gudz, syn Tanaska Gudza, z waszoho sela.
— Tfu! Tanaska syn! — zawołał dziad, zrywając się pospiesznie i zbliżając się do mówiącego. — Taż to ja wam po waszoji mami rodyna. Panie Janie, zawsze już wy teraz panicz, z hrabskiemi dziećmi do szkoły chodziliście. Schowajcie ten grosz, dziad Hryhor ma dość i bez was, jeszcze mógłby i wam coś dać, choć wam pewno nie potrzeba, kiedyście na pana wyszli.
— Jaki ja pan — przerwał, mówiąc uparcie po rusku, młody Iwan — jam nie pan, tylko Rusin prawdziwy, który po to pomiędzy ludźmi rozumu się uczył, aby, wróciwszy w swoje strony, swoim mógł dopomódz, rozumem się podzielić.
Dziad na te słowa głową począł kręcić i z niedowierzaniem i nieufnością na Iwana spoglądał.
— Hm, hm, hm! Do swoich, powiadacie, chcecie wracać — mówił, patrząc z podełba i mrucząc ponuro — do swoich... Ta z czem? Z rozumem?... Jest tego dość teraz na świecie, każdy się teraz rozumem czwani. Ot, nasz ksiądz bardzo rozumny, a przez to mało brakowało, że go żandary do aresztu nie zaprowadzili, żeby nie pan hadyjunkt i nie grosze, jużby tam był gnił... ot za co?... za rozum.
Iwan zaraz przy pierwszych słowach dziada żachnął się i odsunął się od niego, nie przeszkadzało to jednak staremu mówić dalej, a coraz donośniej.
— Jeżeli wy tylko z rozumem do Zahnilcza idziecie, to wertajte zwidkie pryjszłyśty, nie macie co tam robić. My i tak rozumu mamy za dużo, oh! za dużo, aż pogłupieli z tego... wertajte! wertajte! — wołał za oddalającym się pospiesznie wędrowcem.
Iwan szedł naprzód sporym krokiem, nie oglądając się nawet po za siebie.
Kilkaset sążni po za krzyżem zwrócił się ze żwirówki na prawo na szeroką, równą drogę, obsadzoną z obu stron wysokiemi topolami. Obok rozścielały się wzorowo uprawne, na niewielkie poletki pokrajane łany, na których krzewiła się bujna roślinność.
Na skraju pochyłości pod lasem, aż do wsi jednym krańcem sięgającym, rozciągały się ogromne, równe, kanałami poprzecinane, śluzami najeżone łąki. Kopice świeżo skoszonego siana stały na nich w równych, regularnych szeregach, szarym kolorem smutnie odbijając od żywej zieleni łąk, niby kretowiska olbrzymie. Lekki wschodnio-południowy wietrzyk donosił aromatyczną woń niedawno zgromadzonego siana aż tu na drogę, ku wędrowcowi.
W dalszej perspektywie, u końca drogi ciągnęła się po dolinie duża, szeroko rozsiadła wieś podolska, trwożnie w zieleni sadów ukryta. Z jednej strony, wśród niższych zarośli świecił złocisty krzyżyk na świeżo pomalowanym zielonym dachu cerkwi. Z drugiej mieściły się poważne zabudowania folwarczne i bielał pośród lip niebotycznych, starych i poważnych, ogromny, długi dworzec pański, pomimo wieku i bujnie krzewiącego się mchu na wysokim spiczastym dachu, prosty, silny, śmiało licznemi oknami w dal patrzący.
Podróżny zszedłszy z drogi żwirowanej, zwalniał coraz bardziej kroku, upajał się widokiem dawno znać niewidzianego krajobrazu; chłonął w siebie woń łąk, a wrażenia te musiały budzić w duszy młodego człowieka miłe wspomnienia, bo przystawał od czasu do czasu, jakby pragnął rozkoszować się niemi.
Gdy zbliżył się do połowy mniej więcej przestrzeni, dzielącej wieś od gościńca, droga zaczęła się zniżać w dolinkę, na dnie której sączył się strumyk, również w regularne ramy kanału ujęty. Ponad kanałem rzucony był mostek szeroki, nie dziurawy, z obu stron wysokiemi ciosowemi baryerami otoczony. Zbliżając się do mostku, zwolnił Iwan kroku, usłyszał bowiem po za sobą turkot jakiegoś szybko toczącego się wehikułu i tętent pospiesznym kłusem idących koni. Zszedł więc ze środka drogi, w celu zrobienia wolnego miejsca dla przejazdu. Stanął twarzą do drogi zwrócony i patrzył.
Nadjeżdżający zaczął mu się równie pilnie przypatrywać. Był to siwy już mężczyzna, herkulesowych kształtów, siedział na koźle wysokiego faetonu i z wielką swobodą powoził parą prześlicznych, rosłych, angielskich klaczy. Spuszczając się z pagórka, zwolnił zupełnie biegu koniom, które wyrzucając głowami i pobrzękując wędzidłami, szły noga za nogą. Gdy zbliżył się o kilka już tylko kroków od Iwana, stojącego tuż obok mostu, stary pan nagłym ruchem osadził konie na miejscu i zwracając się ku podróżnemu z wesołym uśmiechem, żartobliwym, ale bardzo życzliwym tonem zawołał:
— A! pan doktor!... Witam!... witam! A zkąd bogi prowadzą?
— Z Wiednia, panie hrabio — brzmiała dość lakoniczna odpowiedź.
— A od stacyi piechotą?... Co ... per pedes apostolorum?... Źle wasz naród zaopatruje swoich przewodników, szkoda butów mój doktorze.
— Nie mają jeszcze za co mnie wynagradzać — odparł podróżny, uśmiechając się życzliwie i spoglądając z nietajoną sympatyą na otwarte, szczere oblicze hrabiego — zresztą na buty sam zapracować potrafię ... — kończył wesoło.
— Fiu, fiu! jaka duma w trybunie! ale to dobrze — mówił dalej poważnym już głosem hrabia — lubię taką ambicyę w młodych ludziach, taką wiarę w siebie. Ty doktorze na pewno ani do »Narodnego domu«, ani do »Kryłoszańskiego« banku nie pójdziesz o subsydya się upominać. Co, prawda, żeś subsydyów nie brał?
— Nie, panie hrabio, nie brałem i mam nadzieję, że ich brać nie będę ani z »Narodnego domu«, ani starać się nie będę za pańską protekcyą o zapomogę z Wydziału krajowego, sam zdołam zapracować na skromne potrzeby.
Cincinatus! Cincinatus!... Wiem, wiem, żeś moją pomoc odrzucił, gdyś tylko przestał być pędrakiem — i szepnął cicho, ale tak, że Iwan mógł dosłyszeć, a przynajmniej zrozumieć: — Zkąd się w tym chłopaku taki żelazny charakter wyrobił? — wnet jednak przerwał, spostrzegłszy, że Iwan go zrozumiał, i zwracając się ku niemu, mówił dobrotliwym, serdecznym głosem:
— Bóg mi ciebie zsyła; możesz sobie trochę grosza zarobić, a mnie z wielkiego ambarasu wyratujesz. Wyobraź sobie: mój Wacek, no... znany, asinus asinorum, zresztą niezły chłopak, dostał poprawkę przy maturze; wziąłem mu korepetytora, ażeby go przez czas wakacyj przygotował. Tymczasem mistrz był ponoś gorszym łobuzem od ucznia, licho mu nadało zbiegać się gdzieś, później wykąpać się w rzece, i dostał, wyobraź sobie, zapalenia płuc; musiałem go do Sióstr miłosierdzia wyprawić. A chłopczysko bałamuci się tymczasem i pewno poprawki nie zda. Słuchaj Janek, tyś był zawsze taki poczciwy, zrób to dla mnie, wyucz ty jego tak, żeby zdał już raz ten nieszczęśliwy egzamin.
— Z największą ochotą... i tak nie mam obecnie zajęcia, łaskę mi pan hrabia robi, dając mi sposobność zapracowania jakiegoś grosza, kasa moja bowiem na wyczerpaniu, a dopiero po wakacyach mam dostać miejsce nauczyciela przy ruskiem gimnazjum we Lwowie.
— No, siadaj ze mną, prędzej! Norma zaczyna się niecierpliwić... ha hou!... stój ciesiu! No prędzej, z tej strony... No, stójże głupia... Gramolże się, mój doktorze... Skaranie boskie z tymi literatami... Co? już?... Wio dzieci.
I konie ruszyły szalonym kłusem.
Za mostkiem utemperowały się trochę, zwolna wprowadził je hrabia w zwykły kłus, wreszcie zaczęły iść stępo. Gdy konie uspokoiły się zupełnie, hrabia zwrócił się znowu do Iwana i zaczął rozmawiać:
— One takie same, jak ty... im cięższa droga, tem raźniej ciągną, za to one są mojemi faworytkami... i tybyś był, ale sam nie chcesz.
— Cóż ja złego zrobiłem, panie hrabio? — przerwał mu Iwan drżącym głosem — czem mogłem hrabiego zasmucić, czy rozgniewać?
— Et nic, głupstwo, powiem ci później...
— Niech pan hrabia raczy powiedzieć, tak odrazu.
— Nie, nie! nie bój się, nie minie cię to; ja co mam powiedzieć, to zawsze powiem, ale w swoim czasie. Teraz lepiej zwrócę uwagę, jak my się tu dobrali.
— Jakto dobrali?...
— No, popatrz i zapamiętaj, bo nie zaraz zdarzy ci się tak różne żywioły razem zebrane spotkać, a w dodatku tak oryginalne... Nasamprzód dwie angielskie kobyły, folblutki, niemające ani nóg popalonych, ani bandaży na nich, które mają w dodatku takie ogony, że mogą się od much opędzać; dalej Stach, furman galicyjski, nie umiejący ani słowa do koni po angielsku przemówić; następnie doktor filozofii, Rusin, nie biorący subsydyów od postronnych potencyj, siedzi tuż obok wschodnio-galicyjskiego hrabiego... i rozmawiają z sobą. Nie, to jest tak monstrualna w naszych warunkach kombinacya, że obawiam się o to, czy dojedziemy szczęśliwie?
Wkrótce konie wyszły na równinę i wnet szalona szybkość jazdy przeszkodziła głośnym medytacyom hrabiego.


II.

Hrabia Teodor z Zahnilcza był okrzyczanym dziwakiem, tolerowanym we wschodnio-galicyjskiem towarzystwie, li dzięki znacznej fortunie i starożytnemu nazwisku. Stosunkami pokrewieństwa i przyjaźni, rozgałęzionemi w całej dawnej Polsce, imponował wszystkim sąsiednim, większym i mniejszym potentatom.
Zgorzkniały i zniechęcony różnemi bolesnemi przejściami, w życiu politycznem udziału nie brał. Co gorzej, drwił boleśnie i to w oczy z tych wszystkich sąsiadów bliższych i dalszych, którzy o godności i dostojeństwa usilne starania czynili, śmiał się z urzędowej napuszystości, z jaką drobne autonomiczne funkcye załatwiali. On bo był strasznym zacofańcem, nie wierzył w skuteczność parlamentaryzmu.
Zbawienie kraju widział w podniesieniu zamożności ogólnej, w rozwoju rolnictwa, w doskonałej uprawie ziemi, jednem słowem w racyonalnem gospodarstwie.
Stosunki jego z ludem były również nieraz powodem zgorszenia liberalniej usposobionych sąsiadów. Rozpowiadano sobie pocichu, robiąc zgorszone miny, że w zahnilickim kluczu nikt dzieci do szkoły nie pędzi gwałtem, że chodzą tylko te, które rodzice sami przyprowadzą — że ogólna ustawa o przymusie szkolnym tam nie obowiązuje; zapominano jednak dodać, że pomiędzy dorosłymi daleko więcej ludzi umie tam czytać i pisać, niż gdziekolwiekindziej. Czasem ze zgrozą szeptano sobie na ucho, że tam w Zahnilczu średniowieczne, feudalne czasy panują, — że chłopów biją, katują publicznie — nie mówiono jednak nic o tem, że tam ani jeden chłop nie sprzedał gruntu żydowi, bo kilku, którzy na pijaństwo się zadłużyli, gromada publicznie ochłostała, a hrabia długi za nich zapłacił. Nie mówiono również, że chłop tam zawsze znajdzie pomoc we dworze, czy w nędzy, czy w chorobie, że ma zaufanie do pana, że radzi go się i w gospodarstwie naśladuje. Nie, nic o tem nie mówiono.
Ludzie, znający hrabiego bliżej, utrzymywali, że pisał on jakieś źródłowe historyczne dzieło, że badał dzieje Rusi polskiej i jej stosunku do Rzeczypospolitej, mnóstwo bowiem dzieł tej treści miał u siebie. Sławy jednak nie szukał z tego, nic bowiem nie drukował dotąd.
Życie na różach mu nie przeszło. Małżonkę młodą, prześliczną i anielsko dobrą, a nad życie ukochaną, stracił przedwcześnie. Najstarszy syn Kazimierz zginął w pojedynku, mając dwadzieścia cztery lata zaledwie. Po tej stracie hrabia nie mógł już przyjść do siebie, dziczał coraz bardziej; jowialny humor, z którego ongi słynął, po śmierci ukochanego syna opuścił go zupełnie — pozostała gryząca ironia, czasem zwątpienie z boleści zrodzone. — Młodszy syn, Wacław, poczciwy, dobry chłopczyna, ale pozbawiony wybitniejszych zdolności, — dziecię chorej, umierającej już prawie kobiety, nie obiecywał starożytnego nazwiska nową chwałą okryć.
Hrabia Teodor, w pierwszym zaraz roku po ślubie, doznał był ciężkiego zmartwienia.
Miał on w Zahnilczu gumiennego Tanaska Gudza, którego za wielką uczciwość i przywiązanie do swej osoby bardzo lubił, a nawet cenił wysoko. Wyjeżdżając po ślubie z żoną do Włoch, polecił Tanasowi potajemny nadzór nad całem gospodarstwem i kazał mu przedewszystkiem zwracać baczną uwagę na czynności nowo przyjętego rządcy (któremu hrabia jakoś nie ufał, a nie miał czasu znaleźć innego), a w razie odkrycia nadużyć, donieść sobie o tem.
Tanas, spełniając wolę hrabiego, czuwał nad dobrem pańskiem, a niedługo musiał czekać, ażeby przekonać się, że nowy rządca uorganizował całą złodziejską szajkę, złożoną z krewnych i przyjaciół, których jako oficyalistów do zarządu wprowadził.
Nie umiejąc sam pisać, udał się do miejscowego djaka i polecił mu napisać list do hrabiego i wyprawić go na pocztę wraz z cerkiewną korespondencyą. Djak spodziewając się sutego wynagrodzenia od rządcy, odniósł list zamiast na pocztę, do zarządu dóbr, objaśniając, że z polecenia Tanasa list ten napisał, nie odważył się jednak, wiedząc, jakie oskarżenia zawierał, wysłać go. Rządca, przeczytawszy, poprzysiągł zemstę Tanasowi i tak sprytnie ułożył następną kradzież, że wszystkie poszlaki spadały na Tanasa. Nie pomogły przysięgi biednego niewinnego chłopa, nie pomógł lament zrozpaczonej żony, nic nie pomogło. Przyszli żandarmi i mieli go już zakuć w kajdany. Do ostateczności doprowadzony Tanas wyprosił się na chwilę do komory, gdzie, jak zapowiadał, miał zamiar przebrać się w nowy sierak. Z komory tej nie wyszedł więcej, zniecierpliwieni żandarmi wyłamali drzwi i ujrzeli — trupa wiszącego na czerwonym pasie.
Hrabia, uwiadomiony o tem, powrócił natychmiast, zarządził najściślejsze dochodzenie, rządcę za złodziejstwo wsadził na kilka lat do ciężkiego więzienia, ale biednego wiernego Tanasa nie wskrzesił. Leżał on tam w lesie na rozdrożu, pod niską mogiłką, a mały ciosowy krzyżyk, z rozkazu hrabiego postawiony, wskazywał miejsce spoczynku biednego samobójcy.
Młoda Tanasowa żona nie długo przeżyła męża. Losem pozostałego dziecka, małego Iwana, zajął się hrabia szczerze i rozumnie. On to właśnie Iwan Gudz, doktor filozofii, przyjechał teraz z hrabią przed ganek starego dworu.
— Hej Tomasz! — zawołał hrabia, do wychylającego siwą głowę z pomiędzy drzwi starego służącego. — Gdzie panicz? zawołaj panicza.
— Panicza niema w domu — odpowiedział mrukliwie stary — już z godzinę jak pojechał konno, nie mówił gdzie jedzie.
— Ho! ho! skończy się to panowanie — szepnął hrabia, złażąc z kozła, a gdy już był na ganku, zwrócił się znowu do starego. — Tomasz! przygotujesz dla pana doktora dwa narożne pokoje, w których ostatnim razem stali wraz z nieboszczykiem hrabią Kazimierzem. A teraz dawaj śniadanie, bo głodniśmy strasznie... Czyż nie prawda doktorze?
W kilka chwil później otworzył Tomasz drzwi do jadalni i weszli do surowej, starą dębiną wykładanej sali. Stół był zastawiony starożytnem szkłem i porcelaną.
Iwasiu napiem sia horiwki? — zapytał żartobliwie hrabia, widocznie rad z przyjazdu doktora. — W twoje ręce — i wychylił spory kieliszek starki! — Wypij! — mówił podając mu kieliszek — takiej wódki pewno ci szwaby w Wiedniu nie dawały.
— Doskonała! — odpowiedział doktor, stawiając wypróżniony kielich na stole. — Co prawda, w stolicy wódki zupełnie nie pijałem, obawiałem się, by nie popaść w nałóg; przy natężonej pracy umysłowej najłatwiej przyzwyczaić się do nadmiaru alkoholu.
— Przezorność godna uczonego męża — przerwał mu, śmiejąc się hrabia, niezwyczajnie dziś rozweselony. — A teraz zabieraj się do... zrazów z kaszą, potrawy, przy spożywaniu której jednoczą się oba narody, to piękne królestwo zamieszkujące.
Czas trwania śniadania przeszedł wesoło. Gospodarz sypał żartami i dowcipami, w których na dnie niejedna głęboka myśl tkwiła. Był to już jego specyalny talent: ubrania najważniejszych zagadnień społecznych w lekką suknię żartu towarzyskiego.
Doktor mało mówił, słuchał tylko uważnie i z widocznem uwielbieniem wpatrywał się w ożywioną, inteligentną twarz hrabiego.
Po śniadaniu przeszli do obok położonego gabinetu. Była to ogromna izba, wokoło stały szafy ksiąg nowych i starych. Rozłożone wszelkie okazy wypchanych zwierząt i ptaków, przyrządy służące do analizy chemicznej i tym podobne przedmioty z nauką związane, świadczące o zajęciach człowieka, który połowę życia przepędził w tym pokoju.
Hrabia podał młodemu gościowi cygaro, sam zapalił fajkę, i puszczając kłęby wonnego dymu, mówił powoli, dobitnie i zupełnie już teraz na seryo:
— Mój kochany, nasamprzód muszę cię wyłajać należycie za to, żeś odrzucił moją pomoc, którą ci szczerem sercem ofiarowałem. Szkoda tego czasu, który zmarnowałeś na zdobycie materyalnych środków utrzymania. Zastanów się tylko, o wiele więcej byłbyś zdobył wiedzy przez ten czas, który poświęciłeś na zapracowanie tej odrobiny grosza, potrzebnego ci na zaspokojenie skromnych potrzeb.
— Dzięki ci, panie hrabio — odrzekł Iwan, zbliżając się do gospodarza i całując go z uczuciem w ramię. — Wdzięczny jestem za pomoc, którą chciałeś mi pan udzielić, ale.... przyjąć jej nie mogłem. Chciałem zawdzięczać wszystko sobie samemu. Nie chciałem zaciągać długów wdzięczności, które mogłyby mnie do czegokolwiekbądź w dalszem życiu zobowiązywać.
— Nadmiar dumy, to wasza największa wada — przerwał mu porywczo hrabia.
Iwan rozgrzawszy się własnemi słowami, nie zważał na słowa gospodarza, tylko mówił dalej:
— I tak wam to zawdzięczam panie hrabio, żem nie zmarniał w czasie pierwszego dzieciństwa. Gdyby nie wasza pomoc, byłbym w najlepszym razie jakimś kapralem w armii, albo parobkiem przy koniach, w najgorszym, złodziejem nawet. Któż to wiedzieć może? A dziś, dzięki tejże opiece, mam nadzieję stania się człowiekiem użytecznym swemu pognębionemu narodowi.
— No, basta już! — przerwał mu niecierpliwie hrabia. — Nic nie jesteśmy sobie dłużnymi, a nawet skrupulatnie, może ja jestem więcej winien tobie, niż ty mnie.
Tu zamyślił się głęboko i dużemi krokami zaczął chodzić po pokoju, po chwili dopiero stanął przed milczącym doktorem i nagle zmieniając treść rozmowy, przemówił:
— Czytałem już twoje poezye, wydane przed pół rokiem... język bardzo ładny, forma zupełnie dobra i taka, jakiej u was nikt przed tobą nie używał, nawet polityczne tendencye, trochę może skrajne, przebaczę ci... Powiedz mi jednak, zkąd u licha nachwytałeś tych dzikich poglądów socyalnych?... Z niemi ja, stary szlachcic, pogodzić się nie mogę, a nawet więcej, za złe mam ludziom, którzy piszą o rzeczach, o których nie mają pojęcia. Sam kiedyś śmiać się będziesz z tych poglądów.
— Ja?... o nie, hrabio! To moje najświętsze przekonanie! — zawołał z zapałem młody poeta — dam się porąbać za nie! Żyjemy w czasach walki kapitału z pracą, walki potężnych z nieszczęśliwymi, walki panów świata z jego helotami.
— Lari fari!... — przerwał mu znowu gospodarz, śmiejąc się serdecznie z zapału mówcy. — Lari fari! powiadam ci. Nasłuchałeś się i naczytałeś jakichś tam banialuków, głoszonych przez ludzi, dążących do władzy bądź co bądź, choćby mieli na tej drodze krew przelewać i spokój światu mącić. Może zresztą tam na Zachodzie mają te nowe teorye racyę bytu, ale nie u nas. Tu mamy tylko walkę nędzy z nędzą, a czasami tylko dwie nędze: pańska i chłopska, łączą się z sobą, ażeby walczyć z szachrajstwem żydowskiem. Zazwyczaj jednak walka ta nie długo trwa i wkrótce obie nędze zaprzęgają się do wspólnego dyszla i żydom wodę wożą... zobaczysz.
— A jednak, jednak niesprawiedliwie się dzieje na świecie, lud ugina się w nędzy — mówił, smutnie kiwając głową poeta — środków ratunku szukać należy, choćby...
— Środków ratunku?! — zawołał hrabia, a twarz jego przybrała wyraz natchnienia prawie, z oczu promienie strzeliły — środków ratunku mówisz? A pocóż nam za niemi daleko szperać? po co nowe wymyślać? Są... są zasady przez łaskę Boską światu na pocieszenie zesłane. Róbcie to, co Chrystus robić nakazał. Niech tylko każdy miłuje bliźniego jak siebie samego, niech ta miłość wzajemną między ludźmi będzie, wówczas nie będzie potrzeby tworzyć nowych teoryj. Nie krwią, ale miłością i przebaczeniem — pobłażliwością idzie się do królestwa Bożego na ziemi.
Wzburzony hrabia, skończywszy mówić, usiadł na fotelu i głowę oparł na dłoni.
Iwan stał niemy, ani słowa nie odpowiedział, tylko w głębokiej zadumie patrzył na piękny krucyfiks, wiszący na ścianie gabinetu. Milczenie to trwało długo, znać głębokie myśli gościły w umysłach obu tych łudzi, bo nie spieszyli się z nowemi słowami. Pierwszy przerwał milczenie Iwan.
— Usuńmy ten drażliwy przedmiot na stronę — mówił, namyślając się jeszcze — może i zmienię kiedyś zdanie pod tym względem, choć wątpię. Przystąpmy do innej sprawy, bliżej nas obchodzącej. Niech mi pan hrabia raczy powiedzieć, co się tu w kraju dzieje? Co panowie sejmowi myślą?
— Ty wiesz najlepiej — odpowiedział niechętnie hrabia — że do polityki nie mięszam się, pewnie wiesz to wszystko lepiej odemnie.
— Nie! nie! Moje zdanie może być stronniczem, jabym był rad usłyszeć sąd hrabiego, jego zdanie. Czy porobią nam jakie ustępstwa? Czasby był już wielki, naród ugina się pod jarzmem. Nienawiści do Polaków nie chowam w sercu, ale żal zaczynam uczuwać wielki. Czas, czas rekompensaty za wieki niesprawiedliwości nadchodzi. Jeżeli chcecie, ażeby młodsza, zdrowsza część naszego narodu szła ręka w rękę z wami, to nie gnębcie dalej, dajcie nam to, co na naszej ziemi słusznie się nam należy.
— Słusznie się wam należy! — przerwał hrabia, powstając z fotelu i przechadzając się znowu po pokoju — że wam się coś słusznie należy, to pewne, ale — co? tego wy sam dokładnie nie wiecie; każdy czego innego pragnie i żąda a zawsze dla siebie tylko.
Usiadł znowu, zapalił fajkę i zaciągając się wonnym dymem, mówił:
— Zróbmy mały przegląd tych, którzy mogą coś dać i tych, którzy mogą słusznie czego żądać; nie wesoła to galerya. Nasamprzód my Polacy, którzy ster i władzę, jak wy mówicie, w swej dłoni dzierżymy — Panowie z Rady państwa! Panowie z Sejmu — wołacie ustawicznie. A kto to są ci panowie?... zaraz ci powiem, znam ich wszystkich mniej więcej, z wyjątkiem chyba młodszych żywiołów. Przodem idą ludzie dobrej wiary, tam z zachodu, ludzie, dla których cześć w sercu chowam, ludzie przekonania i ofiary, ci jeżeli błądzą czasem, to z nieświadomości tylko. Ale cóż? Oni są nielicznym zastępem tylko i dla zrobienia czegokolwiekbądź, dla urzeczywistnienia choćby części swoich zamiarów, muszą się łączyć z masą obskurantów i krzykaczy staro-szlacheckich, którzy przez wiek niewoli niczego się nie nauczyli — ani też nie zapomnieli.
— Ach czemuż nie zapomnieli! — szepnął jak echo Iwan.
— Ha, trudna rada, choroba tkwi głęboko. Dziś jeszcze żądza zaszczytu i błyszczenia popycha niektórych ludzi do tego, że wbrew wrodzonemu ludziom wstydowi, wszelkiemi siłami pchają się naprzód, a czasami nawet na wielką hańbę pieniędzmi wyborców zjednywują... z bólem serca to mówię, a muszę, bo tak jest. A po za nimi są jeszcze i warchoły, krzykacze, którzy larum w około siebie czynią, żeby na się uwagę zwrócić, są maniacy... Eh, co tam mówić o tem — i machnął niechętnie ręką.
— A dlaczegoż oni są takimi?
— Dlaczego? spytaj Pana Boga, za co nas tak ciężko doświadcza? Znać za nasze grzechy... A wasi, myślisz lepsi? I tych ci opiszę.
Spojrzyj tylko. Cała klika święto-jurska o sobie tylko myśli, w prywacie po uszy siedzi pogrążona, brałaby pieniądze ze wszech stron, nawet od cesarza chińskiego, gdyby był taki głupi i dawać zapragnął. Młodsi narodowcy sami nie wiedzą, czego chcą. Są pomiędzy nimi i czyści ludzie, ale większość pragnie za pomocą rozgłosu na wierzch się wybić i główną przyczyną niechęci do Polaków jest zazdrość osobista. Najmłodsza partya, radykaliści, do których i ciebie muszę zaliczyć, wplatają do programu politycznego zagadnienia socyalne... Wiesz, co o tem myślę... A dalej ciemna masa ludu, bałamucona przez was, przekupywana tu i ówdzie przez nas, a demoralizowana radykalnie przez żydów.
Masz prawdziwy obraz społeczeństwa. Warto było żyć tak długo, jak ja żyję, ażeby doczekać się podobnego widoku.
I z gniewem wydmuchnął z fajki resztki dopalającego się już tytoniu.
— Zostawmy to, hrabio — zwolna wyrzekł Iwan — ludzi tem pan nie poprawi, tylko się sam rozgoryczy.
— Masz racyę... zostawmy. Teraz, mój kochany, muszę się z tobą umówić o naukę Wacka.
Zrazu Iwan powstał z widocznym zamiarem oponowania.
Niecierpliwym gestem przerwał mu hrabia i mówił dalej:
— Czekaj, mój dumny trybunie, pomocy odemnie nie chciałeś przyjąć, ja od ciebie łaski również nie przyjmę. Zaraz ci przedstawię moje warunki... Clara pacta, jak starzy Rzymianie mawiali, tworzą dobrych przyjaciół. Tamtego latawca umówiłem był w ten sposób: jeżeli Wacio zda egzamin, to dostanie dwieście reńskich; jeżeli nie zda, to tylko sto... Czy zgadzasz się doktorze nauk wyzwolonych na to skromne honoraryum? Jeżeli nie, to podniosę.
— Zgadzam się — odpowiedział uradowany widocznie Iwan — czy to tylko warto, panie hrabio, tyle pieniędzy; w Wiedniu za taką sumę rok cały żyć mogłem.
— Te dwa miesiące, przez które będziesz nauczał Wacia, zmęczą cię więcej, niż trzy lata pobytu w stolicy. Wszyscy mówią, że on strasznie tępy. — Zostań tu na chwilę, ja muszę wyjść wydać pewne rozkazy.
Po tych słowach hrabia opuścił gabinet. Wyszedłszy aż do przedpokoju, zawołał do siebie starego Tomasza, któremu miękkim, lecz mimo tego rozkazującym głosem dał takie zlecenie:
— Tomaszu, słuchaj i uważaj! Pan doktor filozofii, Iwan Gudz, będzie przez wakacye bawił u nas. Jest moim gościem i tak go traktować, jak wszystkich gości. Zapowiedz całej dworni — tu głos hrabiego stał się groźnym i stanowczym i brzmiał jak komenda do ataku — że jeżeliby ktokolwiekbądź śmiał mu ubliżyć w najlżejszy sposób, to ja się o tem dowiem napewno i zapłacę mu za to hojnie. Wiesz, że nie żartuję.
— O, wiem — szepnął stary — tak będzie, jak Antkowi, baty i won ze służby.
— No, pamiętaj o tem stary!
— Słucham, jaśnie panie.
— Pokoje czy gotowe?
— Gotowe.
— No, to chodź za mną.
Skierował się z powrotem w stronę gabinetu, gdzie zostawił był Iwana samego. Tomasz wszedł za panem.
— Mój doktorze — rzekł — przejdź teraz do siebie; mam kilka listów do napisania, o trzeciej zejdziemy się na obiad, może i twój uczeń nadleci. Zapewne zechcesz wypocząć po pieszej wędrówce? a może zechcesz odwiedzić księdza Bazylego? — Przy tych słowach uśmiechnął się nieznacznie. — Czy tylko ten mantelzak przynosisz z dalekiej wędrówki? — zapytał, wskazując na małe zawiniątko, które Iwan na plecach przyniósł.
— Oh! nie — odparł zapytany ze swobodnym uśmiechem — mam jeszcze kufer z książkami i odzieniem, ale ten na dworcu zostawiłem.
— No, do widzenia! — zakończył rozmowę gospodarz, podając mu rękę. — Tomaszu, zaprowadź pana doktora do jego pokoju i zaraz poślij na kolej po rzeczy.


III.

Po wyjściu Tomasza, Iwan obejrzał się po pokojach, które miał zamieszkiwać przez czas pobytu w Zahnilczu.
Znał je od dawna, od bardzo dawna... Nie dawniej jak pięć lat temu, przepędzał w nich ferye wraz z nieżyjącym już hrabią Kazimierzem. Odnawiał więc tylko dawną znajomość.
Wspomnienia jakieś widać go rozrzewniły, bo opuściwszy głowę na piersi, zamyślił się głęboko. Gdy się obudził z tej zadumy, ujrzał przed sobą na ścianie naprzeciw okien, duże, piękne, wspaniałe malowidło — był to portret jego przedwcześnie zmarłego kolegi.
Patrzał nań z miłością braterską. W jego żywych, ruchliwych, błękitnych oczach zabłysły dwie duże perliste łzy, a cała świeża, więcej okrągła niż podłużna, słowiańska twarz przesłoniła się niekłamanym cieniem smutku, żalu, czy boleści?
Zbliżał się coraz bardziej do portretu i wypatrywał się uparcie w prześliczne, arystokratycznie wytworne wąsy zmarłego. Wspomnienia cisnęły mu się całą falą do mózgu. Myśli tłoczyły się jedne za drugiemi. Patrzył i szeptał w duszy:
— Marnie zginąłeś! marnie!... Świetne dziedzictwo krwi zgubiło cię. Dusza i nerwy osłabione miękkiem życiem dziesięciu pokoleń, które cię poprzedziły, zawiodły cię do mogiły przed czasem. Zabrakło ci sił do życia, do walki, do znoszenia przeciwności, do zwycięztwa... Umknąłeś z posterunku senatorski wnuku... A szkoda ciebie, bo miałeś duszę piękną i serce otwarte na odczucie niedoli tego ludu, z którego i twój ród powstał, pośród którego przodkowie twoi wieki przeżyli. Śpij spokojnie w mogile, ale bądź pewnym, że druh twój, towarzysz młodości i marzeń twych chłopięcych nie zegnie się w walce, nie złamie się w przeciwnościach życiowych. Bądź pewnym, że chłopski syn dotrwa na stanowisku, dopełni tego, cośmy sobie razem zdziałać obiecywali.
Wspomnienia doprowadzały Iwana prawie do stanu halucynacyi, gorączka go jakaś trawić zaczynała. Oczy utopił w łudząco podobnej, żywej prawie twarzy portretu i mówił tak, że mogło się zdawać jakoby rozmawiał z dawno zmarłym.
— Śpij spokojnie w mogile, w zimnym sklepie i ufaj temu, którego zostawiłeś tu na ziemi... Jeżeli dusza twoja istnieje gdzieś w wszechświecie, niech będzie spokojną — marzenia jej i zamiary w ciało się przyobleką.
Dreszcz jakiś przeszedł mówiącego, obu rękoma ścisnął rozpalone skronie i mówił coraz gwałtowniej:
Tę, którą ukochała twa dusza młoda, wydarto ci. Nie mogłeś tego ciosu przeżyć... Miłości pragnąłeś, miłości dziewczyny — pragnąłeś oczu błyszczących, ust rubinowych, wonnych włosów... Mogłeś ją znaleść gdzieindziej, byłeś pięknym, młodym i bogatym... Nie, nie! po stokroć nie! Inna to choroba tkwiła w głębinach twej duszy, zawód miłosny to pretekst tylko... Tęsknota bezgraniczna za dobrem i pięknem, wstręt do brudnego, splugawionego świata dni naszych w grób cię wpędziła.
Łzy gradem z oczu mu płynęły i spływały po rumianem młodzieńczem obliczu i wielkiemi kroplami na posadzkę spadały. Nie zważał na nie.
— A zabiłeś się po szlachecku, po kawalersku. Nie targnąłeś się sam na własne życie... O! nie. Znalazłeś przyjaciela, dawnego druha, który ci... za głupstwo... za marne słowo, wpakował bryłkę ołowiu w serce... I koniec... koniec... Sen spokojny w cieniu purpurowego herbowego całunu. Nie, ja za tobą nie pójdę, niema kobiety, dla którejbym choć na krok zeszedł z raz obranej drogi... Niema boleści, ani rozpaczy, któraby mnie złamać mogła i do opuszczenia posterunku zmusiła. Zresztą ta, która mnie pokochała, pójdzie za mną na dolę i niedolę, bo ona pokochała we mnie geniusz mego ludu, ona czci we mnie ducha swego narodu, który przyszedł rozkuwać pęta i kajdany gniotące nas od wieków. Moja gwiazdka dla względów światowych nie opuści mnie, ona poniesie moją harfę, lirę dziadowską hen za mną daleko, gdzie tylko brzmi czyste ruskie słowo, gdzie drga echo pradziadowskiej pieśni — Bojanowej.
Szelest jakiś dał się słyszeć na korytarzu. Iwan przerwał słowa, rozglądnął się po pokoju, i zdaje się, że dopiero w tej chwili zauważył, że mówił sam do siebie, czy do martwego portretu? Zapłonił się mimowolnie i uśmiechnął się nawet, ale jakoś tęsknie, żałośnie. Obszedł cały pokój dokoła, świeżo już tam było i czysto, ale widocznie niedawno kurz otarto... niedawno, przed chwilą zmieniono grobowiec pamiątek na mieszkanie dla żywych.
Na sekretarzyku pomiędzy oknami leżały jeszcze kawałki zżółkłego już papieru, na których widniały głoski, przez ś. p. Kazimierza pisane. Na szezlongu leżał mały tomik otwarty, niedoczytany widocznie — to »cierpienia młodego Werthera«, ulubiona lektura nieboszczyka. Na dywanie nad łóżkiem wiszą pistolety, te same, które on po śmierci Kazimierza przywiózł do Zahnilcza; z jednej z tych luf wyszła kula, od której zginął jego przyjaciel.
Wszędzie, wszędzie pamiątki. Odsunął szufladę, w niej pełno kotylionowych orderów. W kącie stoją oparte o ścianę rapiery, któremi się fechtowali. Nie, on tego nie zniesie dłużej, czuje, że mu się coś mięsza w mózgu, że boleść serce mu zgniecie. Czuje się słabym, obłęd go jakiś chwyta. Musi wyjść ztąd, inaczej oszaleje.
Nagle zbliżył się szybko do zawiniątka, które przyniósł ze sobą i począł go z gorączkową niecierpliwością rozsznurowywać. Po chwili wydobył z niego kilka sztuk odzienia, bielizny i ładnie oprawny nieduży tomik. Popatrzył nań z przyjemnością, i zwolna, ostrożnie przechylając go, wytrząsł z pomiędzy kartek, o brzegach złoconych, niewielki fotogram.
Zbliżył go do oczu i z czułością przypatrywał mu się. Na przybrukanej trochę fotograficznej karcie rysowała się twarzyczka cudownie pięknego dziewczątka, dziecka prawie; klasyczny profil, duże, długą rzęsą ocienione oczy i usta prześlicznie wykrojone składały się na uroczą postać, jakby z marzeń poety wyjętą. Usta, szczególniej usta miała przecudne, jakby do szeptu miłosnego, do pocałunku stworzone, a okolone wyrazem figlarnej, swobodnej wesołości.
Detynka moja — szeptał zaledwie dosłyszalnym głosem i całował martwą kartę.
Po chwili schował fotogram do pugilaresu, książeczkę o złoconych brzegach na bok położył i rozpoczął tualetę. Kto go pierwszy raz zobaczył, nie byłby go o podobną pretensyonalność posądził; golił się, później czesał się z godzinę, wąsy bujne podkręcał i ciągle w zwierciadle przypatrywał się własnej twarzy. Przytem od czasu do czasu marszczył czoło komicznie, jakby nie był rad z tego, co w zwierciadle widzi.
Wreszcie ubrał się zupełnie.
Już miał wychodzić, gdy jeszcze raz powrócił i przypatrzył się całej swej figurze w dużem stojącem lustrze. Zmarszczył się jeszcze zabawniej, i machnąwszy niechętnie ręką, wyszedł z pokoju.
Wyraz smutnej rezygnacyi osiadł mu na obliczu.
— Cóżem winien temu, żem niepodobny do Apolla — szeptał pod wąsem.


IV.

Na drugim końcu wsi wznosiła się cerkiew.
Ongi przed laty, stała tam mała, waląca się, modrzewiowa cerkiewka, ginąca prawie wśród zieleni księżego sadu. Dziś na tej wyniosłości sterczała smukła, ładnie w gotyckim stylu zbudowana, murowana świątynia. Hrabia widząc, że stara cerkiew wali się, kazał ją rozebrać i nową trochę wyżej postawić.
Miała ona niegdyś dach na biało malowany, a ponad kopułą i na wieży wznosił się duży, czarny, żelazny krzyż. Dziś postać rzeczy zmieniła się. Od czasu, kiedy Ojca Bazylego Nawrockiego, miejscowego parocha, nie wybrali chłopi ponownie na delegata do Rady państwa, rozpoczęła się na plebanii polityka jawnie opozycyjna.
Ludność wsi podzieliła się na dwa obozy. Zawiązała się zacięta walka, z jednej strony prowadzona otwarcie, z drugiej zaś z lisią przebiegłością. — Stronnicy hrabiego ze zwolennikami proboszcza homeryczne boje staczali w radzie gminnej. Skutkiem chwilowego zwycięstwa proboszczowej partyi powstała uchwała gminna, mocą której przemalowano dach cerkwi na zielono, dawny zwykły czarny krzyż zdjęto, a zastąpiono go pozłacanym, trójramiennym.
Hrabia z pobłażaniem na tę innowacyę patrzył. Tak samo przejeżdżając koło cerkwi przed nowym krzyżem kapelusza uchylał, jak zwykł był czynić przed dawnym. Tak samo jak dawniej od czasu do czasu przychodził na nabożeństwo, a chłopi wówczas czekali przed drzwiami zakrystyi na jego wyjście, do kolan mu się kłaniali i do ucałowania ręki pańskiej cisnęli się, bez względu czy do dworskiej, czy do księżej partyi należeli. On był wyższym ponad stronnictwa parlamentaryzmu wiejskiego.
Pobłażliwość ta, czy obojętność hrabiowska w wysokim stopniu obniżała w oczach gromady tryumf proboszcza, a tryumfatora samego do rozpaczy i furyi doprowadzała.
Tuż obok cerkwi rozciągał się duży, cienisty ogród, pełny drzew owocowych. Trochę dalej na wzgórzu, wznoszącem się nad pochyłością przez ogród zajmowaną, bielały ściany obszernego probostwa. Na obejściu, w ogrodzie, na toku i wśród budynków gospodarskich wyglądał zewsząd dostatek i dobrobyt.
W największej izbie probostwa siedział obecnie ksiądz Bazyli z numerem Czerwonej Rusi w ręce, popijając czarną kawę, po bardzo wczesnym, ale posilnym obiadku. Odczytywał on swemu młodszemu sąsiadowi ciekawsze ustępy patryoticzeskoho żurnala. W odstępach pomiędzy czytaniem rozmawiali między sobą językiem mało-ruskim, w którym było mnóstwo słów i form żywcem z rosyjskiego wziętych. O obce te naleciałości bardzo im chodziło i starali się nie zapominać o nich. Tylko w czasie gorętszej dysputy, gdy zapał ich uniósł, zapominali rusycyzmu, a mięszali natomiast całe polskie zdania.
Tak, tak otcze Łuko — prawił siwiejący już na dobre X. Bazyli — dożyły my horoszych czasiw. Dawniej mieliśmy znaczenie jakieś u cesarskiego rządu. Ja sam pamiętam, jak młodym wikarym będąc, miewałem posłuchania u JE. hrabiego Mensdorfa, cesarskiego namiestnika. A dziś co!...
— A co? bida taj hodi — odpowiadał uważny słuchacz i widoczny wielbiciel wielkości ojca Bazylego.
— Teraz do starosty dopchać się nie można — mówił starszy dalej, nie zwracając prawie uwagi na słowa towarzysza. Wsio szlachta... taj szlachta, nużno wże raz zdiełat konec z tym neszczasnem położeniem, tak dalej być nie może, wir werden krepiren... Jeżeli w Wiedniu nie umieją ocenić naszych zasług, to my gdzieindziej poszukamy dla nich uznania.
Tolko ostorożno — przerwał cichym głosem młodszy ksiądz — w intrygę wplątać się łatwo, byle ona na korzyść mogła nam wyjść. Tam na północy lekceważą nas sobie, używają jako narzędzi, a później... won k’ czortu matiery. Mam kolegów, którzy dla idei tam poszli; nie najświetniej się tam im dzieje. Najgorsze parafie dano im i dokuczają nawet.
— To jak komu. Nie każdy równy na świecie — ozwał się starszy ksiądz i dumnie wzniósł głowę, a śmieszny wyraz zarozumiałości zapanował na ospałej czerwonej twarzy.
— W dodatku tutejsze urzędy polityczne coś zanadto nami zaczynają się zajmować — mówił, nie przerywając słów młodszy — starostowie pilnie śledzą nasze stosunki ze Wschodem. Ksiądz Emilian odebrał niedawno list z Kijowa, który najwyraźniej był otwieranym. Ostorożno, ostorożno, bo można sia w lacki ruszki popasty, taj propasty.
Na te słowa ksiądz Bazyli podniósł się z krzesła niespokojnie, zrobił kilka kroków w poprzek pokoju i stanął przed księdzem Łukaszem. Okazała postać ojca Bazylego przedstawiała się w całym blasku. Był to słuszny otyły mężczyzna, mogący liczyć czterdzieści kilka do pięćdziesięciu lat życia. Czaszka jego świeciła potężną łysiną, w około której ciągnął się smużek siwiejących już włosów. Twarz przybrała już buraczkowy odcień. Czoło miał wysokie, poorane poprzecznemi zmarszczkami. Nos duży orli, wznoszący się ponad wązkiemi i jakby zaciśniętemi ustami. Twarz okalały wązkie, nisko przystrzyżone, siwiejące już faworyty, łączące się z bujnym zarostem na podbródku.
W chwili obecnej czerwoność na twarzy przybrała bronzowo pomarańczowy odcień; z małych, siwych, metalicznie świecących oczu tryskała zupełnie nieukrywana złość, połączona z tajonym niepokojem.
— Co ty mówisz ojcze Łuko? — wołał zbliżając się do młodego księżyny. — Zkąd ty możesz wiedzieć, że starostowie nas śledzą?
— Mówił mi Pasiczeńko, ten, co jest kancelistą przy starostwie, mówił, że wié na pewno, że podsłuchał.
— Zresztą, co oni mogą dośledzić? Przecież nie zdradę stanu? O Boże, Boże, do czego my już doszli, my Rusini... die Ruthenen, podpory tronu. O zdradę stanu nas posądzają. Nie! nie! Dla nas tu miścia wże ne ma, abo my ruskije lude... abo wony lachi proklati, naj sia tut łyszajut. Razom ne wytrymajem.
W tej chwili ojciec Łuka dosłyszał dyskretne puknięcie do drzwi i zwrócił na nie uwagę zaperzonego gospodarza.
Wże kohoś nese — odburknął, niechętnie przerywając krasomówczy zapał, którym sam się upajał i zawołał głośno do pukającego gościa — Herein!
Na to niemieckie a mało uprzejme wezwanie drzwi się otworzyły wolno i wszedł do izby Iwan Gudz. Ksiądz go nie poznał w pierwszej chwili: odziany w czarny, długi surdut, z pod którego wyglądały śnieżnej białości kołnierzyk i mankiety, wyglądał prawie na eleganta. Widząc, że go nie poznają, przemówił pierwszy:
Sława Isusu Chrystu! — wyrzekł, zbliżając się do księdza Bazylego i całując go w ramię.
Sława wo wiki wikow ! — odpowiedział ksiądz, uważnie przypatrując się nowo przybyłemu. — A... a... se wy... Iwan Tanachowycz. Z Wiednia wracacie ... ha! ha! słyszałem o was dużo różnych rzeczy... oh! różnych. Siadajcie, rozgośćcie się, jak u siebie panie doktorze. Sława teraz dla Zahnilcza, że wy się tu rodzili.
— Nie wiedzieć jeszcze, czy będzie to wielka sława — odparł skromnie młody doktor.
Rozmowa ożywiła się wkrótce. Ksiądz wypytywał o Wiedeń, o słowiańskich pobratymców, o nowości polityczne. Iwan odpowiadał, jak mógł; gdy wiedział, że rozmowa na drażliwe schodzi szlaki, chciał zmienić przedmiot i zwrócił się z zapytaniem do księdza Łukasza.
— No jakże ty się miewasz Łukaszu? — rzekł, uderzając go przyjaźnie po ramieniu. — Tyś już poważny duszpasterz, a ja dotąd włóczęguję i nie wiem, i nie wiem, kiedy się to skończy? Ot! dziadowska dola.
Ne znaju, szczo wam skazat’ — odparł niechętnie młody ksiądz. — Nie wiem, co was może życie zwykłego popa ze wsi obchodzić? Kolegowaliśmy co prawda w gimnazyum, ale potem zaraz wy do panów przystaliście, z hrabiami byliście za panie bracie... Drogi nasze rozeszły się. Teraz sławnym autorem zostaliście i polskie i ruskie gazety o waszej książce pisały... Szczególniej polskie...
— Słuchaj Iwanie! — zawołał nagle ojciec Bazyli, nakazując X. Łukaszowi niecierpliwym ruchem ręki milczenie. — Gdzieś ty zaszedł?... czyś ty oszalał? Dwa lata temu, gdyś opuszczał to miejsce, wychodziłeś ztąd prawdziwym Rusinem, może trochę za różowo w przyszłość patrzącym, może za mało nasze położenie odczuwającym, ale zawsze Rusinem. A dziś, coś ty za jeden?
— Rusin! ojcze, Rusin! — odrzekł z siłą głębokiego przekonania Iwan — Rusin, może lepszy, niż dawniej, bo sprawiedliwszy dla drugich. W dali od swego zaścianka pozbyłem się zupełnie parafialnych nienawiści, czy zawiści?
Jesteś Rusinem, powiadasz — przerwał mu ksiądz — a cóżeś ty w tej nieszczęsnej książce powypisywał... Tyś zapomniał już nuty naszego wielkiego Bohdana, a nucisz za ich Bohdankiem... Tobie jakaś kwinta w głowie. — Tu zaczął się śmiać ironicznie. — Bóg, świat, Polszcza, Słowiańszczyzna. Oj Iwanie, Iwanie, jakiś ty młody, jaki niedoświadczony... Polszcza, Słowiańszczyzna, a w nich Bazyli Nawrocki i Iwan Gudz, choć poeta i doktor filozofii, będą mogli sobie wesoło pańskie bezrogi za pańszczyznę na wygonie pasać. Ot tobie będzie Polszcza, ot Słowiańszczyzna, ot tam cię twój kierunek zawiedzie i tych głupich, którzy cię posłuchają.
— Ojcze, przestańcie — przerwał Iwan rozgorączkowanemu księdzu Bazylemu — niesprawiedliwie sądzicie. Wszystko wam z czasem objaśnię. Zostawmy dysputę na później; zabawię tu przez dwa miesiące, nagadamy się do syta. Teraz chciałbym się przywitać z panią dziekanową i z panną Eufrozyną.
Gdy wymawiał ostatnie słowa, zaczerwienił się tak mocno, że rumieniec oblał mu nawet białe czoło.
— Dziekanowa?... zapewne w lochu ogórki kwasi — odpowiedział, uśmiechając się złośliwie ksiądz Bazyli — a moja córka ot tam w trzecim pokoju... w salonie — poprawił się — gra coś na fortepianie. Chodź, panie doktorze, przypomnij się jej znajomości. Dwa lata jej nie widziałeś. Wyrosła, wyładniała... zobaczysz.
Szedł naprzód, za nim Iwan, zarumieniony, zaambarasowany, z bijącem sercem. Ojciec Bazyli sam drzwi otworzył, i wpuszczając doktora do pokoju, od progu zawołał:
— Fruziu! moje dziecko, przyprowadzam ci dawno niewidzianego gościa... Czy poznajesz?
I drzwi po tych słowach zamknął. Wrócił do księdza Łukasza, miał mu bowiem coś ważnego we cztery oczy do powiedzenia. W ten sposób pozbył się niedogodnego słuchacza.


V.

I znaleźli się sami. We dwoje tylko.
Na dźwięk słów ojca młoda dziewczyna, walcząca przed chwilą z trudnościami jakiejś nowej sztuki, próbując ją wygrać na starym, rozklepanym, wiedeńskim fortepianie, podniosła się z krzesła i rzuciła ciekawe spojrzenie czarnych ślicznych oczu w stronę Iwana.
W chwili, gdy się ich spojrzenia spotkały i ona zarumieniła się nagle i oczy ku ziemi spuściła, doktor podszedł bliżej i podał jej rękę na powitanie.
Zrazu nic do siebie nie mówili, kłopotliwe milczenie trwało chwil kilka. Pierwszy przerwał je Iwan.
— Witam was, panno Eufrozyno... — mówił drżącym, nierównym głosem, w którym czuć było silenie się na spokój. — Tak dawno was nie widziałem, ani wieści o was nie miałem. Na piękną pannę wyrośliście przez czas, kiedy ja postarzałem się.
— O! jaki pochlebca! czy nauczyłeś się pan tego w Wiedniu? — odparła śmiejąc się wesoło dziewczyna, która podczas przemowy doktora zdołała opanować chwilowe zmięszanie. — Widać, że nietylko nauce porównawczej słowiańskich gramatyk oddawałeś się pan przez czas, w którym nie widzieliśmy się. Musiałeś pan brać lekcye prawienia komplimentów... od Wiedenek... — tu rzuciła nań figlarne, prawie zalotne spojrzenie. — Co... czy nie zgadłam panie doktorze?
— Jeżeli nawet brałem — odpowiedział czule, wpatrując się w śliczną postać dziewczyny — to przekona się pani, że niewielkie uczyniłem postępy w tym trudnym kunszcie... do syta będzie pani mogła wyśmiewać się z mojej nieudolności pod tym względem.
— Zobaczymy! zobaczymy!... Choć przypuszczam, że się pan ogaduje, tak jak pan to robił zawsze...
Iwan nie odpowiadał, tylko patrzył zdumiony. Nie spodziewał się zastać ją taką. Z dziecka prawie, jakiem ją zostawił, rozwinęła się na uroczą kobietę. Pod śniadą cerą twarzy aż czuć było można gorące strumienie krwi. W melancholijnych czarnych oczach igrał dziwny, trudny do odgadnienia wyraz, przez chwilę tęskny i rozmarzony, to znowu figlarny, drwiący prawie. Na usta, rozwarte trochę, jak wiśnie karmazynowe, Iwan nie mógł bez drżenia patrzeć. Wzrost przytem dość słuszny i rozkoszna bujna kibić zlewały się w całokształt cudownie pięknej kobiety.
Zmiana, którą teraz dopiero spostrzegał i ocenił dokładnie Iwan, onieśmieliła go zupełnie. Nie wiedział, jak dalej prowadzić rozmowę, tracił zupełnie pewność siebie, jakiś smutek głęboki ogarniać go zaczynał.
Eufrozyna znać odgadła, jakie zrobiła wrażenie na młodym doktorze, bo przez dłuższy czas nie przemówiła ani słowa. Pozwalała się uwielbiać. Wreszcie sądząc, że dość tego milczącego zachwytu, rozpoczęła na nowo przerwaną rozmowę.
— Panie doktorze! Niech pan siada — mówiła — wskazując mu fotelik obok siebie i usiadła sama — dlaczego pan tak posmutniałeś? czy nie podobało się co panu w rodzinnych stronach, których tak dawno nie widziałeś?
— Czy mi się co tu nie podobało? — powtórzył za nią machinalnie. Nagle jakby ze snu się obudził, potarł dłonią po czole i przypomniał sobie zdarzenie, które, jak sądził, mogło być dostatecznem tłumaczeniem podejrzanego smutku.
— Oh! tak zaraz przy wstępie na grunta zahnilickie doznałem wielkiej przykrości.
— Cóż to być mogło?
— Usłyszałem koło krzyża przy kapliczce, jak dziad tutejszy, nasz ruski lirnik, stary Hrehor, brat cioteczny mej nieboszczki matki śpiewał przy drodze urlopnikom piosnkę bez sensu i związku, w dodatku obrzydliwym, pokaleczonym żołnierskim żargonem.
Panna popatrzyła nań zdziwionym, podejrzliwym wzrokiem. Teraz zdawało się jej, że doktor i poeta drwi sobie z niej parafianki. Po chwili rozśmiała się i nadrabiając miną i udając wesołość odrzekła.
— Ha! ha! ha!... I to pana zasmuca? czy pan żartuje ze mnie?
— Tak jest! Smuci mię to i bardzo nawet — mówił z dziwną powagą. — Objaw to upadku tradycyj narodowych wśród ludu wiejskiego. Dawniej dziady, lirniki oprócz dum narodowych, pieśni bohaterskich i śpiewów religijnych nic innego nie śpiewali, dziś zaczyna być już inaczej.
— Ależ na miłość boską! — przerwała mu niecierpliwie już — cóż pana mogą dziady lirniki obchodzić. Dać mu kilka centów i koniec.
— Co mnie mogą dziady lirniki obchodzić! — odpowiedział Iwan, wpatrując się przenikliwie w zmięszaną twarz dziewczyny, a w głosie dźwięczały rozczarowanie i żal głęboki. — I to wy mnie o to pytacie panno Eufrozyno... Czyż nie wiecie, żem ja bezpośrednim następcą tych ślepców wędrownych, żem ja ich syn i spadkobierca... Ja zbieram to, co oni po kraju wśród ludu rozsiali... ja także noszę lirę z sobą... i dla mnie gęśl jest i matką i siostrą... — nie domówił ostatnich słów, tylko popatrzył, jakie wrażenie poprzednie zrobiły na Eufrozynie.
— To na toście tak długo pracowali — odrzekła, rumieniąc się i ciągle biorąc to za żart — ażeby aż na dziada wyjść... Warto się było tyle uczyć, wielka mi karyera.
— Tak, tak, może być wielką karyerą — mówił ciągle poważnie poeta i w tej chwili podniósł dumnie głowę i popatrzył pewnym, śmiałym wzrokiem na zmięszaną, onieśmieloną wyrazem jego głosu dziewczynę. — O tak i to może być wielką karyerą, ale nie taką, jaką dziś ludzie za dobrą uważać zwykli... Ja przy moich pieśniach mogę być głodnym, głodniejszym nawet od starego Hrehora... bo ja dla zarobku nie zdobędę się na pieśń o pryncu Radeckim. Jakie mię losy czekają, nie wiem, ale tą drogą pójść muszę, wstąpiłem już na nią.
Tu wyciągnął z kieszeni ładnie oprawny tomik, który przyniósł z sobą i wręczył go Eufrozynie.
— Przyniosłem wam pierwszy owoc mojej pracy: marzenia i pragnienia duszy poety. Różnie o nim ludzie sądzą. Są to pierwsze dźwięki, rozesłane przez lirnika w świat. Przeczytajcie panno Eufrozyno i powiedzcie, co o tem sądzicie — wiele mi na tem zależy.
— Toś pan sam napisał i kazał wydrukować tę książkę — mówiła panna, wpatrując się w regularne, równe, grażdanką drukowane strofy. — Cóż panu jednak może zależeć na moim sądzie? czyż ja rozumiem się na tem?
W tej chwili drzwi z łoskotem się otworzyły i osoba w podeszłym wieku, ale rześka jeszcze i czerstwa wbiegła do pokoju. Pośpiech, z którym wbiegła, kazał jej widocznie zapomnieć o nieładzie, jaki w jej stroju zapanował. Czepek bowiem biały, duży, przechylił się na lewo i groził spadnięciem, a długi z szarego płótna szarafan był zaledwie w połowie pozapinanym. Nie żenowało jej to widocznie, bo nie zwracając uwagi na te niedostatki, zaraz z progu zawołała wesoło, wyciągając przed siebie ręce.
— Co Iwaś?... Iwaś jest... i mnie dopiero teraz mówicie. Moje kochane dziecko — wołała przyciskając zwiędłe usta do czoła młodego doktora, który pochylił się dla ucałowania jej rąk. — O to mi gość... Iwaś... ale cóż ja stara plotę?.. Co za Iwaś?... przecież to już teraz pan doktor Jan Gudz... Et jakoś niepolitycznie Gudz... Gudz... Możeby ciebie cesarz za twoje doktorstwo Gudzowskim, albo Gudziewiczem przezwał.
— Nie, pani dziekanowo dobrodziejko! — mówił po polsku Iwan — Gudzem już na zawsze zostanę, nie wstydzę się mego chłopskiego nazwiska.
Ale gdzież znowu Gudz... — nie mogła sobie z tem dać rady dziekanowa. — Mniejsza zresztą już z tym Gudzem, zawsze ty zostaniesz już paniczem... To mi chłopiec! przynajmniej umie i chce po ludzku w towarzystwie przemówić. Ja bo cierpieć nie mogę tego prostactwa, co to teraz nastało... mówią do nas z przeproszeniem tak, jak do Hapki lub Horpyny.
— Za to doktor Iwan pisze po rusku — przerwała staruszce wnuczka, podając jej książkę, przez Iwana przyniesioną. — Oto właśnie książka napisana przez doktora.
Staruszka z pobożną miną wzięła książkę do ręki, otworzyła ją i uważnie strofom zaczęła się przypatrywać. Wkrótce jednak oddała książkę napowrót wnuczce, i ruszając lekceważąco ramionami, rzekła:
— Także nowa moda... Mnie nie uczyli czytać temi literami.
Widząc, że jej słowa przykre wrażenie zrobiły na słuchaczu, zwróciła się wprost do niego i ze szczerością wielką mówiła:
— Hej, mój chłopcze! czy panie doktorze! Jeżeli ci już koniecznie na to pisanie poszło, to choć pisz po polsku, może kto twoją książkę kupi, może kto przeczyta... Państwa uczonego jest dosyć... A z tego ruskiego pisania pociechy nie będzie; albo to oni, ci nasi księża, książki czytają? gdzie tam, gazeta, taj gazeta, a w dodatku ani tej gazety, ani tego ich nowego gadania nikt zrozumieć nie może... Zresztą, żeby ci tak szczerze powiedzieć, to pluń na to pisanie; ani po polsku, ani po rusku, chleba tem nie zarobisz... szkoda ciebie. Masz edukacyę, zostań profesorem, będziesz miał pensyę, i koniec.
— Ja przecież i pomimo pisania zostanę profesorem — odparł poeta, uśmiechając się pobłażliwie.
— No! no! Ktoby się był spodziewał? — mówiła dalej dziekanowa, patrząc rozpromienionemi oczyma na Iwana. — Ktoby był powiedział, żeby z takiego prostego dziecka taki człowiek edukowany wyrósł?... Tylko nieboszczka Hania, moja córka, zawsze mówiła: zobaczycie, na jakiego on człowieka wyrośnie, ale ty tego Fruziu nie pamiętasz... a... a pan hrabia drugi.
— Co tam jeszcze można wiedzieć pani dziekanowo, co ze mnie będzie?
— Jakto? co można wiedzieć?... Musisz być człowiekiem porządnym taj hodi!
— Będę się starać — mówił, wpatrując się w czarne oczy Fruzi. — Jednak nie wiedzieć, gdzie zajdę. Nieraz to człowiek układa sobie wszystko ślicznie, nagle coś mu się w zamiarach, w planach ułożonych pomięsza... i wszystko razem licho bierze, a człowiek marnieje...
— Jeżeli marnieje, to najczęściej z własnej winy — przerwał mu ksiądz Bazyli, wchodzący w tej chwili do pokoju. — Tobie doktorze dał Bóg dużo talentu, zdobyłeś niepoślednią dozę wiedzy, a kto wie, czy nie zmarnujesz tego wszystkiego. Czytałem twoje poezye... Nie tą drogą ludzie do stanowiska i znaczenia dochodzą... Pod włos futra nie gładź, przeciw wodzie nie płyń...
Tu przerwał na chwilę i patrząc uważnie to na doktora, to na córkę, wkrótce znowu spytał:
— A gdzież zatrzymałeś się panie doktorze?... Czy nie u nas przepędzisz ten czas, który masz zabawić w Zahnilczu? Pogawędzilibyśmy o niejednej sprawie, obchodzącej nasz naród; ty teraz na prowodyra wychodzisz, możebyś choć w części mnie starego posłuchał.
— Ja mieszkam we dworze, umówiłem się z hrabią i będę przygotowywać Wacia do poprawki.
— U hrabiego! u hrabiego! — mówił ksiądz z niechęcią i sarkazmem — zapewne, że to dobra protekcya, a poeci zawsze mecenasów szukali. Tylko jak pogodzić głoszone w twych poezyach skrajne poglądy z naszym hrabią, który jest, jak ci zapewne wiadomo, skrajnym feudałem i zacofańcem. Chyba nie zna waszych wierszy, inaczej wątpię, ażeby powierzył wam wychowanie, choćby czasowe, swego syna.
— Mój ojcze! — przerwał mu Iwan porywczo, a twarz spąsowiała mu z oburzenia. — Nikogo w życiu nie oszukiwałem, tem bardziej hrabiego, któremu tak wiele zawdzięczam. Poezye moje zna, bo sam zaczął o nich mówić i zastałem w jego gabinecie jeden egzemplarz rozcięty i przeczytany, przerwał zaperzony i chwytając piersiami pospiesznie powietrze, bo oburzenie przez chwilę oddech mu zatamowało. Uspokoiwszy się wreszcie, spojrzał na zegarek i chowając go, rzekł do kobiet:
— Już pora obiadowa, a hrabia kazał mi dziś koniecznie stawić się w porę, ażeby mnie z przyszłym uczniem bliżej zapoznać, muszę się spieszyć. Zabawię tu dwa miesiące. Jeżeli nie będę uważany za natręta, to pozwolicie mi państwo przychodzić tu częściej — dawne wspomnienia odświeżyć... odżyć między swoimi.


VI.

Po wyjściu Iwana, ksiądz Bazyli przechadzał się dość długo miarowemi krokami, czoło jego sfałdowało się, widocznie w głębokich myślach był pogrążonym. Dziekanowa i Eufrozyna stały milcząco, jakby w oczekiwaniu, z czem odezwie się wyrocznia rodzinna. Po kilku minutach zadumy, stanął przed córką i patrząc jej badawczo w oczy, przemówił z gryzącą ironią i sarkazmem:
— Ba!... ba!... Pan doktor pragnie wspomnienia odświeżać — wiem, co to znaczy? — Chce wziąć Fruzię i czterdzieści tysięcy guldenów w dodatku. — Cóż moja panna córka na to?... Może ci się ten chłopski syn podoba?
— Mój ojcze! Czyż on ci kiedy mówił, że mnie chce! — odpowiedziała Fruzia, płonąc jak piwonia. — Nie, nie! on tego nigdy nie zrobi. — Nie uczyni mi tej przykrości. — Ja go lubię i szanuję jak brata.
Tyndyryndy Parasiu! — przerwał jej ostro ojciec — otóż właśnie, że ja nie mogę pozwolić na te niby braterskie sentymenty... Piękne mi braterstwo: dwudziesto-dziewięcioletniego doktora filozofii, poety w dodatku, z siedmnastoletnią dziewczyną... A jeszcze, jak na złość, ten doktor wyprzystojniał jakoś... niczego z niego chłopiec.
— Gdzież on tam przystojny mój tatku? — odpowiedziała, uśmiechając się wesoło panna. — Cóż za porównanie z panem adjunktem, tamten to przystojny, piękny człowiek, Iwan zaś dawny, poczciwy przyjaciel, ale gdzież on przystojny?... On tak sobie...
— Tak to lubię — ozwał się udobruchany już ksiądz. — Właśnie dlatego zrobiłem ci tę uwagę, ażeby cię przestrzedz przed zbytniem spoufaleniem się z doktorem, to mogłoby się nie podobać panu adjunktowi. A ty wiesz, jak bardzo mi na tem zależy, żeby adjunkt się z tobą ożenił. Ma on kamienicę niezgorszą we Lwowie i dobrą pensyę, no i pójdzie wysoko, wysoko. Stryj jego rodzony jest apelacyjnym konsyliarzem, a wuj, bliski wuj, jest ekscelencyą i szefem sekcyi w ministeryum sprawiedliwości. — Tak, tak, on musi pójść bardzo wysoko.
— Tatusiu! tatusiu — szepnęła zarumieniona dziewczyna, przyciskając śliczną główkę do potężnej piersi rodzica — czy on tylko mnie zechce?... On taki śliczny, taki elegancki, taki światowy.
— Czy ciebie zechce? ha! ha! ha! — rozśmiał się potężnie, spoglądając z dumą na córkę. — Czy ciebie zechce? Alboż ty co? Czy nieładna?... nie edukowana?... I na fortepianie grasz, i po francusku gadać umiesz... Nie żałowałem pieniędzy na twoją edukacyę. — No i będziesz miała czterdzieści tysięcy w posagu...
— Zawsze tatusiu on szlachcic i pan, a ja... ja... popadianka tylko — szepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem.
— Co ty tam pleciesz... popadianka... Czy ty wiesz? Czy ty rozumiesz, co to jest czterdzieści tysięcy?... Ładna mi popadianka, mało dziedziców jest, którzyby mogli taki posag dać córkom... Czy ty wiesz dziecko, wiele to twój ojciec musiał się napracować, głową nakręcić, nim tyle pieniędzy zebrał dla ciebie... i tyle samo dla Aryścia? Twój brat pójdzie także wysoko, ale i tam grosz znaczy. Dziś mając dwadzieścia siedm lat, jest już czynownikiem do osobnych poruczenji przy jenerał-gubernatorze w Wilnie. U nas byłby zaledwie auskultantem w sądzie.
Po tych słowach zamyślił się znowu głęboko. Nagle żachnął się, jakby sobie coś przypomniał, i zabierając się do wyjścia, mówił dobitnie, niby sumując poprzednią rozmowę.
— Pamiętaj moja doniu, co ci powiedziałem... Bery Petre na rozum i zdaleka trzymaj mi tego doktora, nie spoufalaj go, z drugiej zaś strony odstręczać go zupełnie nie należy, może uda się nam zjednać go dla naszego stronnictwa, toby był dopiero nabytek — za nim wszyscy młodzi poszliby. Teraz bywaj mi zdrowa — idę popatrzyć, czy na lewadzie siano zgarnęli? Bądź zdrowa!
— Szachrajstwo! szachrajstwo! ta jeszcze raz szachrajstwo! — zawołała z oburzeniem dziekanowa, gdy ucichł już odgłos kroków jej zięcia — Bóg z wami! ale tu błogosławieństwa Bożego nie będzie. Ja ręce umywam od tej roboty... Tfu! Tfu! paskudztwo... Tfu!
— Babusiu! babusiu — jęknęła dziewczyna, której na płacz się zbierało — babusiu!
— Co tam babusiu? — łajała dalej staruszka. Ja ręce umywam... A tobie dziecko pod błogosławieństwem nakazuję: rób co chcesz! Idź za tego, którego wolisz. Ale na jednego tylko mile spoglądaj, jednemu tylko nadzieję rób. Widzisz dziecko — mówiła miększym już głosem, gładząc zapracowaną dłonią miękkie włosy wnuczki — ja prosta kobieta, edukacyj żadnych bardzo mądrych ja nie pobierałam, nauczyli czytać, pisać, rachować i Pana Boga chwalić, ale to ci bez edukacyi powiem, że porządna kobieta tem się tylko różni od ladacznicy, że jednemu tylko nadzieję robi, jednego kocha, jednemu się oddaje na wieki, całem sercem i duszą.
— Babusiu! babusiu! — wołała dziewczyna, zgnębiona grozą głosu staruszki, która przemawiała uroczyście, niby wyrocznia w natchnieniu. — Babusiu! czyś ty mnie wiele razy na bałamuctwie pochwyciła? Czyżem ja taka, ażebym oczami do siebie wabiła na śmiech i igraszkę! a później śmiała się i żartowała... Nie, nie! mnie tego nie potrzeba. Obejdę się bez hołdów, bez wielbicieli.
Przy tych słowach płacz, który czuć było w głosie, ale dotąd pohamować go zdołała, opanował ją zupełnie; zaszlochała żałośnie, łzy obficie z oczu jej płynęły.
— Doniuż ty moja! — wołała przerażona dziekanowa, całując serdecznie wnuczkę w czoło i w zapłakane oczy — Doniuż ty moja serdeczna! dziecko kochane! Nie płacz, oczu czarnych szkoda. Ot, ja głupia stara, rozgadałam się, nagderała. Nieznośna ze mnie starucha, tylko dokuczać dziecku potrafię... No cyt! doniu, cyt!
— Oj nie babusiu, nie! — odpowiedziała załzawionym głosem rozszlochana dziewczyna — nie od dokuczania, a gderania waszego te łzy płyną, ale tak same z siebie... Tak mi jakoś ciężko na sercu, boleśnie w duszy, sama nie wiem, który mi milszy? Pan adjunkt... jeszcze dziś rano o nim tylko myślałam. A teraz, teraz Iwan przyjechał. Ja go jak brata miłuję... Oj babciu, babciu! Żeby on rozum miał, a innej miłości, oprócz braterskiej, odemnie nie żądał.
— Cyt! detyńko, cyt! — przerwała jej z zabobonną trwogą staruszka. — Nie mów tego, żebyś w złą godzinę nie powiedziała, żebyś później na te słowa własne nie narzekała, nie modliła się o jedno jego spojrzenie. Człowiek nie wié, co go w życiu czeka i czego jutro pragnąć będzie. Ty sama dziś nie wiesz, czego chcesz, co ci się po duszy snuje. Poczekaj, podumaj, to serce ci samo powié, który ci milszy. Kochania niczem nie zagłuszysz, nie oszukasz...
I zabierała się do wyjścia.
— Gdzie babusiu idziesz? — pytała pieszczotliwie Fruzia, tuląc się do ramienia dziekanowej. — Idziesz, a mnie samą zostawiasz z myślami tylko, z myślami o kochaniu. — I z poza łez zabłysnął znowu w jej oczach wesoły, filuterny uśmiech.
— Muszę iść do lochu, dokwasić ten nieszczęśliwy półbeczek ogórków. Na Feśkę w niczem spuścić się nie można, zawsze coś zmaluje. Ty doniu zostań sama i dumaj... oh! dumaj dziewczyno... od tego, jak wydumasz, szczęście całego twego życia zależy.
Po tych słowach wyszła pospiesznie.


VII.

Eufrozyna została sama.
Zrazu stała nieruchomie na tem samem miejscu, gdzie ją staruszka pozostawiła, później niepokój jakiś ogarnął ją, zaczęła prędko biegać po pokoju bez celu.
Wreszcie spostrzegła książkę, pozostawioną przez doktora, wzięła ją do ręki i poczęła pospiesznie przeglądać jej treść. Nagle jakiś wiersz zwrócił jej uwagę, przeczytała go uważnie. Przeczytała raz i drugi. Następnie przerzuciła znowu kilka kartek bezmyślnie i znowu trafiła na jakiś wiersz, który ją więcej zajął, powtarzało się to kilka razy.
W miarę czytania, zaduma jakaś ogarnęła ją. Zwolna tłum myśli opanował ją zupełnie, ręce wraz z książką opuściła bezwładnie na kolana, a zamyślone oczy zwróciła w dal przed siebie. Przez otwarte okno wyraźnie widać było front hrabiowskiego dworu, długi szereg błyszczących okien. A w koło dworca zieleniały odwieczne lipy.
Patrzyła na ten dobrze jej znany widok, lecz myśl jej była gdzieś daleko, bujała po przestworach minionej przeszłości. Przypominała sobie, jak dawno, dawno, dziś zdawało się jej, że to sto lat temu, gdy była jeszcze małą, drobną dzieciną, przychodzili chłopcy ze dworu do jej brata Arystyda na zabawę. Pamięta śliczną twarz przedwcześnie zmarłego hrabiego Kazimierza, jego duże, czarne oczy. I drugiego pamiętała — Iwasia. On był mniejszy, nieśmiały blondynek, o lnianych włosach — błękitnych oczkach i okrągłej twarzy.
Choć był o tyle starszym, lubiła go jednak bardzo, bajki jej bowiem opowiadał, piosnki śpiewał i umiał doskonale z dzieckiem się bawić, on wówczas już kilkunastoletni chłopak.
Później, później, gdy zaczęła już podrastać, rzadziej go widywała. Na wakacye już tylko z jej bratem i młodym hrabiczem przyjeżdżał. Zmienił się był bardzo, twarz mu się była przedłużyła, oczy pociemniały. Dla niej jednak zawsze był taki sam, zawsze dobry, bardzo dobry. On pierwszy ją czytać uczył. Dla niej zawsze przywoził z miasta podarunki.
Teraz przypomniała sobie dokładnie, jak raz, gdy już była podrosłą dziewczynką, wybrali się wszyscy razem na ożyny do lasu. Niespodziewanie nadeszła chmura, zerwała się burza, pioruny zaczęły bić. Jej brat i hrabia pierwsi uciekli, ją zostawili z Iwasiem tylko, ale Iwaś był już słuszny i silny, był już studentem uniwersytetu, nie bała się przy nim niczego. Wziął ją za rękę i tak biegli, co im sił starczyło ku wsi. Wreszcie zaczęła słabnąć, dziecięce siły opuszczały ją — upadła na drodze. Wtenczas Iwaś wziął ją na ręce, ona drobnemi rączętami objęła go za szyję i tak przed pierwszemi kroplami ulewy przyniósł ją do domu.
Później coraz rzadziej go widywała. Przejeżdżał na krótko. Opowiadał tylko o swoich naukach, o pracy na kawałek chleba. — Czasami opisywał jej, jak w czasie feryj z kijem w ręku, z zawiniątkiem na plecach, zwiedzał każdy zakątek rodzinnej ziemi. — Ona go słuchała, z zachwytem w jego twarz wpatrując się, bo i ona pragnęła wówczas puścić się z nim na taką wędrówkę — pieśniby słuchała, dalekim górom, o śnieżnych szczytach chciała się przypatrywać — zbliska, tak, jak to Iwaś robił.
Jakoś w tym czasie przywieźli do Zahnilcza młodego hrabiego — z kulą w piersi. Iwaś był przy nieboszczyku, on go sam przywiózł. Oh! ona pamięta, że gdy już księża kazania i mowy pogrzebowe pokończyli, kiedy mieli już gróbarze białą metalową trumnę do sklepów znosić, wówczas z pomiędzy grona kolegów i przyjaciół zabitego wystąpił Iwan — i przemawiał natchnionym głosem nad trumną przyjaciela.
Z oczu mu łzy obficie spływały, ale obok nich tryskał zapał promienny, a od czoła biła jasność jakaś niepochwytna, jakby snop światła słonecznego, rozjaśniając smutny, szary, jesienny dzień. On przestawał płakać, wszyscy obecni zaczynali natomiast. Skończył wreszcie. Wszyscy panowie i młodzi i starzy ściskać go serdecznie zaczęli. On mimo smutku i boleści patrzał przed siebie, jak zwycięzca. Dotychczas widzi go oczyma duszy. Twarz jakby natchniona, tryumfem upojona, oczy dumnie w dal spoglądające. Był prawie piękny w tej chwili.
Dopiero gdy miała szesnasty rok, przyjechał znowu Iwan, na całe już wakacye. Bawił wówczas trzy miesiące. Już ją po imieniu nie nazywał, ona wiedziała, że inaczej być nie może. — Pan Jan... pan Iwan ukończył był już uniwersytet we Lwowie, lecz nie chciał na tem poprzestać, pragnął szerszej wiedzy, głębszej nauki, do Wiednia się wybierał.
Wówczas tak samo prawie wyglądał jak teraz, wąsy miał takie same, duże, jasne i włosy krótko przystrzyżone, tylko nie było jeszcze tych dwóch głębokich, podłużnych bruzd, które mu się teraz na czole pomiędzy brwiami tak wyraźnie zarysowały.
Jakże miłe wspomnienia zostały jej z tej jego ostatniej bytności. On jej opowiadał o sławie dawnych ruskich czasów, o walecznych książętach i nadobnych księżniczkach Rurykowego szczepu. Czasem wpadał w zadumę, po której przejściu przesuwał przed jej młodą wyobraźnią obrazy przyszłości, swe marzenia i rojenia, zdradzał nawet swe ambitne zamiary, żądzę sławy, która duszę płomienistą w nieznane, zaledwie przeczute krainy unosiła.
Z dawanych towarzyszy dzieciństwa miała teraz tylko jego jednego. Brat jej pojechał daleko na północ karyery szukać. Hrabia Kazimierz spoczywał cicho w lochach cmentarnej kaplicy. On jeden pozostał, a zawsze był taki dla niej dobry, poczciwy.
On to dał jej poznać ruskich narodowych poetów, lecz im nie mogły wystarczyć jednostronne tony Szewczenki i Fedkowicza, potrzebowali innego pokarmu dla rozmarzonych dusz. On wprowadził ją w czarowne, cudne krainy, malowane przez polskich mistrzów pióra; razem czytali utwory Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego.
Na kilka dni przed odjazdem przeczytał jej cudowną pieśń miłości: »W Szwajcaryi«. Ona patrzyła nań wówczas, urocze strofy z ust mu prawie chwytała. Podczas tego czytania zauważyła, że dziwnie jakoś na nią spogląda, że dla niej ma inne spojrzenie niż dla innych... Niepokój jakiś ogarnął ją. Obawiać się czegoś zaczęła, nie mogąc odgadnąć czego!... Nie mogła z nim być taką jak dawniej — nie czuła już w nim brata.
Wkrótce potem wyjechał. Pamięta teraz, przypomina sobie doskonale, jak żegnając się z nią, podawał jej drżącą rękę, polecając jej mały tomik polskiego wieszcza miłości, który zostawił jej — na pamiątkę. Oczy jego mówiły więcej... o dużo więcej, ale ona udała, że nie rozumié.
Teraz powrócił. Rojenia jego młodzieńcze spełniać się zaczynają. Oto ma w ręku książkę przez niego napisaną. Czyta i przypomina sobie niejednę myśl, którą on jej dziecinnej naówczas wyobraźni przedstawiał. A tu, w tym wierszu, w tej strofie widzi siebie, czuje, że to do niej skierowane te namiętne, płomienne słowa poety... żar jakiś mózg jej przejmuje... czuje, jak rumieni się cała, na czole zarysowuje zmarszczka niezadowolenia, czy gniewu? I znowu z ciekawością spogląda na białe kartki książki.
Nagle zerwała się z fotelu, książkę gniewnie rzuciła na stolik, i zmarszczywszy brwi, szybko zaczęła przechodzić się po pokoju.
— Kto mu na to pozwolił? — szeptała przez zaciśnięte usta. — Czyżem go upoważniła do tego? Jakie on ma prawo?
Gniew w niej wzbierał widocznie, bo tupnęła nagle nóżką i znowu szeptała:
— Nie, nie! nie ma zupełnie prawa. Jam go tylko lubiła i lubię dotychczas, jak brata, jak przyjaciela, inaczej nie potrafię. O, tamten jest inny... Iwaś jest dobry, poczciwy, ale jakiś zwykły, prozaicznie wygląda... Pisze ślicznie o miłości, powiedzieć jednak tego nie umié, jakby się obawiał czegoś. Nie! ja pana Adolfa wolę.... on taki śliczny, zresztą ojciec sobie tego życzy.
Nagle rozśmiała się wesoło.
— Jakam ja głupia — zawołała już głośno, śmiejąc się ciągle — kłopot sobie sama wymyślam. Może ja mu nawet nie w głowie. Ot, zwyczajnie poeta, pisze, co mu myśl na pióro przyniesie, a ja gryzę się Bóg wié czem.
Usiadła do fortepianu — i wnet skoczne tony straussowskiego »Kusswalca« zagłuszyły zupełnie marzenia.


VIII.

Iwan wracał z probostwa zasmucony. Jakiś niepokój nieokreślony miotał nim.
Zwyczajem wszystkich idealistów i poetów, stworzył on wewnątrz swej istoty, wysnuł z własnej duszy prześliczny obraz przyszłości, w którym główną rolę odgrywała Eufrozyna, ideał poety, kochanka duszy rozmarzonej — towarzyszka doli skromnego pieśniarza. Nie liczył się z tem, że Eufrozyna, przez niego stworzona, była zupełnie inna, niż Eufrozyna, rzeczywista córka proboszcza z Zahnilcza.
Dotychczas z przeciwnościami się nie spotkał. Co od niego samego zależało, spełnił święcie. Wiedzę przebojem zdobył, zadatki sławy posiadł — ludzie o nim mówili, pisali, do chwili obecnej świat cały i przyszłość przedstawiały mu się w różowych kolorach.
Dziś doświadczył po raz pierwszy istotnie bolesnego niepowodzenia, dotkliwego zawodu.
Tłumaczył sobie jak mógł. Czuł jednak w głębi duszy, że pierwsze po długiej rozłące spotkanie z ukochaną dziewczyną nie było takiem, jakiem je on sobie w snach tęsknych przedstawiał. Ona witała go tak, jak się wita dawno niewidzianego, trochę zapomnianego przyjaciela. Czyż ona nie odczuwała jego myśli, jego marzeń, które w czasie ich niewidzenia ustawicznie przy niej były, przypominać go jej miały.
Daremnie oczekiwał czulszego spojrzenia, napróżno szukał śladów wzruszenia. Nie, ona była dlań zimną, choć życzliwą na oko. Tłumaczył to sobie, jak mógł, a zawsze na swoją korzyść. Zaczynał się łudzić, wpadał w ten tak zwykły stan u idealistów. Niektórzy z nich całe życie w złudzeniu przepędzają, przeplatając je sporadycznemi rozczarowaniami, które znowu nowemi złudzeniami leczą.
— Młoda, nieśmiała dziewczyna... — tłumaczył sam sobie, kreśląc dużą głoskę E na piasku. — Czyż mogłem spodziewać się nawet, że mi się pierwsza na szyję rzuci. Ja nie mam prawa posądzać ją o to, że mnie zapomniała — tu przerwał pracę kreślenia jej litery i zamyślił się głęboko, a uśmiech rozkoszny rozjaśnił zasępioną twarz. — Czyż ona mogła zapomnieć? — szeptał dalej — jak po przeczytaniu Przedświtu mówiła, patrząc na mnie cudnemi oczyma, że największą rozkoszą, szczęściem najwyższem jest dla kobiety zostać towarzyszką poety, gwiazdą dla duszy pieśniarza, że trudem najmilszym harfę przed nim nosić... Nie! ona tego nie mogła zapomnieć — to nieśmiałość tylko.
Tak w myślach pogrążony, szedł ze spuszczoną głową, noga za nogą, nie zwracając uwagi na otoczenie i nie spostrzegł się nawet, jak znalazł się w bramie dworskiego dziedzińca. Z zamyślenia wyrwał go odgłos pospiesznych kroków; nim zdołał podnieść głowę, już go ktoś silnie chwycił za rękę, potrząsając nią na powitanie.
— Budzę cię panie doktorze! — wołał młodziutki Wacław, śmiejąc się serdecznie z niespodzianki, którą mu sprawił. — Cóżeś się pan tak głęboko zamyślił? Czy przestrasza pana osławiona w świecie moja pojętność, której masz pan dopomódz do przejścia Rubikonu... Nie bój się doktorze! — Nie taki djabeł straszny jak go malują. — Słowo daję, że będę się uczył — będę kuł jak kowal prawdziwy, żeby się raz z tego nieznośnego gimnazyum wydobyć.
— Dziękuję ci za obietnicę, rzekł, zbierając rozpierzchłe myśli Iwan. — I ja ani na chwilę nie tracę nadziei, że damy sobie radę i zadrwimy z przeciwności, które nas ustawicznie prześladowały.
— Już pan żartować ze mnie zaczyna i z moich nieszczęść. — Musi pan być bardzo głodny. — Spieszmy się do stołu, bo już po wazę z kredensu posłali.
— To chodźmy — rzekł Iwan i weszli do ganku, gdzie siedział hrabia, wydmuchując ostatki dymu z dopalającej się fajki. Widząc ich obu nadchodzących, wołał do Iwana.
— Ślicznie jak na początek — punktualność wzorowa, ani minuty nie czekaliśmy na ciebie doktorze, nawet — tu spojrzał na zegarek — dwie minuty przed terminem. — Obawiałem się, że dziś bez obiadu będziesz, bo mogłeś tam przyjść już po ich obiedzie, a zasiedziawszy się, o moim zapomnieć. No chodźcie chłopcy, właśnie wazę ponieśli.
Przy obiedzie Iwan jadł mało, zamyślał się tak, że hrabia czasem musiał powtarzać skierowane do niego pytania. Gospodarz za to był rozmowny i ożywiony niezwykle, nawet z Wacia żartował, co było oznaką najlepszego już humoru. Po kolei zeszła rozmowa na miejscowego proboszcza.
— Cóż tam nasz borytel nacyonałytetu porabia? Jak cię przyjął? Czy wyrzucał ci już, żeś się Lachom zaprzedał?
Iwan odpowiedział wymijająco, hrabia zrozumiał to odrazu i niecierpliwie ponowił pytanie.
— Nie wykręcaj mi się! — mówił — a powiedz otwarcie, jakie nasz dobrodziej zrobił na tobie wrażenie? Czy gadał co z tobą o publicznych sprawach? Pewno chciał cię dla swoich zwerbować?
— Kiedy się hrabia domaga, to powiem, że kilka razy skierowywał rozmowę na polityczne tory, ale nie dałem się wciągnąć. Znam ja te polityczne rozmowy z księdzem Bazylim, w dyspucie on zagorzały jak żyd w tańcu, unosi się niepotrzebnie, a finał zawsze jednaki — sojedynienije.
— Wiem! wiem! — przerwał mu gospodarz — umyślnie tylko zapytałem cię, aby się przekonać, czy się poznałeś na farbowanych lisach? — Bo jeżeli myślisz, że on jest tylko i jedynie wielbicielem północy, to się mylisz. On na dwu stołkach siedzi.
— Jakto na dwu? — zapytał się ciekawie Iwan.
— Tak jak oni wszyscy — odpowiedział poważnie hrabia. Chcieliby z dwóch stron korzyści ciągnąć... Patrz tylko na naszego Nawrockiego: syna posłał do Wilna, żeby się tam czynu dosłużył, blagując i czapkując; uda się mu, wszak znasz Arystyda? Sam do Wiednia cichaczem lata i w banku mikołajskim w radzie nadzorczej siedzi. Kręci światem jak może, drze łyka gdzie się uda. Bardzo się obawiam, żeby on w tej krętej żegludze pomiędzy Scyllą a Charybdą nie natknął się na skałę, którą u nas prozaicznie c. k. prokuratoryą zowią.
— I jabym się tego obawiał — rzekł Iwan — ale co do pierwszego twierdzenia, to nie zrozumiałem dokładnie... Wilno i bank to według mnie jest jeden i ten sam stołek... Do Wiednia jeździ w interesie banku. Drugiego stołka dojrzeć nie mogę.
— Cierpliwości gorączko! Cierpliwości! — przerwał mu hrabia, podnosząc rękę w górę — Hola! poczekaj, zaraz ci drugi stołek pokażę... Tomasz ponalewajno wina... doktorowi do szklanki. A może syn w Wilnie, w razie czegoś nieprzewidzianego schronienie dla papy przygotowuje, zapewne, ale nasz Bazyli ma córkę, którą znasz, śliczną Fruzię — mówiąc te słowa, spojrzał badawczo na gwałtownie zarumienionego doktora. — Otóż piękną pannę Fruzię przeznacza nasz wielebny na to, ażeby na drugim stołku usiadła i dla niego punkt oparcia stanowiła... On wié, że zawsze dobrze zostawiać furtki do odwrotu.
— Nie rozumiem jeszcze, panie hrabio — bąknął zmieniony Iwan zdławionym głosem — nie mogę domyśleć się, na jakim to stołku ma usiąść panna Eufrozyna.
— Na naszym państwowym, poeto! Na austryackim, obitym czarno-żółtym adamaszkiem. A tyś może myślał, że na waszym narodowym ruskim? Nie, to byłoby zanadto niepraktyczne... Bazyli jest mądry, i do ruskiej narodowości przyznaje się tylko wtedy, jak potrzebuje narzekać na polskie prześladowania i pański ucisk. Bez tej przyczyny ruska narodowość nic nie warta.
I rozśmiał się hrabia ironicznie; lecz baczny postrzegacz byłby odczuł w śmiechu tym i odcień prawdziwej boleści.
Iwan patrzył nań ze wzmagającym się niepokojem. Mówić nic nie mógł, coś mu głos tamowało. Hrabia spojrzał nań ze współczuciem i po chwili mówił dalej:
— Musisz wiedzieć, że Fruzi do szczętu w głowie przewrócili, była taką miłą dziewczynką, a dziś sama nie wié, czem jest i czego chce. Przeszłego roku wyprawił ją ten stary, nie wiem po co, do Lwowa, do jakiejś, kat tam jej nazwisko spamięta, konsyliarzowej, swej powinowatej, niby dla dokończenia edukacyi. Nauczyła się tam paplać po francusku, ale Boże odpuść jak... grać trochę na fortepianie, popsuła sobie lekcyami śpiewu swój dawny nieuczony głos... i w dodatku poznała pana Ehrenfelda, adjunkta sądowego.
Iwan siedział, jak na żarzących węglach, oczu z hrabiego nie spuszczał, pragnąc doczekać się końca; hrabia jednak nie spieszył się, mówił dalej powoli, ale z gryzącą ironią:
— Tak pana Ehrenfelda. A nie myśl sobie, ażeby pan adjunkt był... tak, byle co... Nie, jest to Adolf Edler von Ehrenfeld, brataniec konsyliarza w apelacyi, siostrzeniec jakiejś tam wiedeńskiej ekscelencyi w ministeryum, więc osoba, która zechce reprezentować w naszem sądownictwie żywioł czysto krajowy, echt-galicyjski... Na tym to stołeczku Bazyli pragnie posadzić swą córkę. A i pan adjunkt nie od tego, zwąchał pismo nosem, dośledził, że pop grosza nazbierał, więc robi czułe miny; teraz postarał się o to, że go do naszego sądu przenieśli i co sobotę do Zahnilcza przyjeżdża — w zaloty.
— Czyż ona za niego pójdzie? — wybuchnął doktor drżącym, nerwowym głosem, trzęsąc się cały. — Czyż ona go zechce?... Ehrenfeld... Adolf Ehrenfeld, przypominam go sobie, to mój kolega, tak, tak, Ehrenfeld, Dolko... ależ panie hrabio, on był, z przeproszeniem, głupi, jak stołowe nogi.
— A czy ja ci przeczę? Głupi, to głupi, nie twoja rzecz, ale jaki ładny, śliczny, powiadam ci, jaką ma brodę w klin, a grzywkę, aż miło. Gdyby był kamerdynerem, to w Paryżu możnaby nim furorę robić...
Iwan nic już nie odpowiedział, siedział jak struty do końca obiadu.
Hrabia musiał zauważyć, jak przykre wrażenie zrobiła na nim ta kwestya, bo więcej do niej nie powracał.
Po obiedzie doktór wymówił się od czarnej kawy i cygar, poszedł do siebie; tłumaczył się tem, że musi przygotować się do jutrzejszej lekcyi z Waciem.
Gdy wyszedł, hrabia szepnął pod wąsem:
Oto licho mu nadało, zakochało się chłopczysko w naszej popadiance; nie dadzą mu jej... Zawsze dobrze, żem dostrzegł — myślał dalej — wiem, że z tem żartować nie można, muszę uważać, żeby mi się chłopiec nie zmarnował. Zapalone to jeszcze, ale materyał jest. — I zapalił fajkę, puszczając na pocieszenie ogromny kłąb dymu.
Iwan przyszedłszy do swego pokoju, ani myślał o jakowemś przygotowaniu do jutrzejszej lekcyi. Padł bezwładny na pierwszy z brzegu fotel i siedział, oparłszy głowę na poręczy. — Straszne myśli, jak Eumenidy dręczyć go zaczęły. Poczuł w piersi jad zazdrości, niedoświadczanej dotąd nigdy w życiu. W pierwszej chwili wydało mu się, że wszystko już przepadło, że raj wymarzony rozprysnął się jak bańka mydlana, że mu już nic na świecie nie pozostaje, że koniec jego zbliża się już.
Był jednak optymistą. Wolał przyjemne złudzenie, od przykrej, bolesnej rzeczywistości. Zaczął zwolna wszystko na lepsze sobie tłumaczyć i stopniowo twarz mu się rozjaśniała.
— Cóż że ojciec życzy sobie tego? — myślał w duszy — to jeszcze nie dowód, że i córka tego chce, zresztą ojciec nie ma na nią zbyt wielkiego wpływu. Eufrozyna daleko więcej babce ufa, a ta, wiem to doskonale, kocha mnie jak syna.
Tu zaczął rozpamiętywać i przypominać sobie wszystkie dowody przywiązania starej dziekanowej.
— Nie powinienem upadać na duchu — tłumaczył sam sobie w myśli. — Wątpić, to niegodne mnie, niegodne jej. Wątpiąc w jej stałość, ubliżam jej bardzo. Czyż można nawet przypuszczać, żeby tak młoda dziewczyna była zalotną — kokietką?
Pomyślawszy to, zarumienił się po same białka, wydało mu się bowiem, że stał się niesprawiedliwym.
— Niech sobie mówią, co chcą — marzył dalej — ja jestem pewny, że ona mnie kocha. Pamiętam jej spojrzenie — tak patrzy młode dziewczę tylko na tego, kogo na wieki pokocha.
Stał w oknie, z którego widać było plebanię i nie zdołała się ukryć przed bystrem okiem Iwana różowa sukienka, migająca pomiędzy drzewami księżego sadu. W tej samej sukience widział ją przed godziną, tak, to ona. Patrzył na nią i znowu szeptał do niej w marzeniu:
— Tak ja tobie ufam najdroższa, tobie jedyna, ale ty zaufaj mnie, nie zawiedziesz się, nie ulęknę się niczego, ani pracy, ani znoju, stanę oko w oko z każdem niebezpieczeństwem, zedrę maskę z każdej podłości... Aż tu na tem, pocałunkami twojemi okrytem czole, spocznie wieniec wawrzynu, włożony przez wdzięczny naród. I ty spoczniesz w cieniu tego wawrzynowego wieńca, podzielisz sławę poety, któregoś pierwsza ocenić zdołała.
Sukienka znikła z oczu. On zamknął okno i usiadł przy sekretarzyku do pisania. Wieczór się zrobił, podano światło, on pracował dalej. Dopiero około północy przestał i wyszedł do ogrodu odetchnąć powietrzem nocy letniej, rozkoszować się poezyą rozlaną w całej naturze.
Woń kwiatu lipowego nasycała całą przyrodę. Tu i owdzie w zaroślach śpiewał słowik, żab chóry odzywały się w sąsiednich stawach, a smętna nuta »sopilki« dodana do tego koncertu przez jakiegoś samorodnego artystę, zlewała się w harmonijną całość.
Iwan wrażliwy na piękno przyrody, z rozkoszą napawał się niem. Na twarz wybiegł mu znowu uśmiech szczęścia, a w duszy znowu zaczynał marzyć na wesołą nutę.
Wtem rozległ się z dachu starego lamusa złowrogi głos puszczyka. — Puhu! puhu! puhu! — huczało szkaradne stworzenie i śmiało się przytem przeraźliwie, szatańsko.
Iwan wstrząsnął się cały i coprędzej uciekł do pokoju.


IX.

Był to ważny dzień w życiu Iwana.
Od tego dnia rozpoczęły się dlań chwile pełne trosk i niepokojów — momenty złudzeń, w których czuł się najszczęśliwszym między śmiertelnymi, w których chciałby był cały świat do wrzącej piersi przycisnąć — godziny, dnie całe zwątpienia strasznego, rozpaczy bezgranicznej, kiedy świat zdawał mu się grobem stęchłym, ludzie szatanami lub małpami.
Pomimo codziennych lekcyj z Waciem, którym oddawał się z całem zamiłowaniem i wielkim skutkiem, chłopiec bowiem robił znaczne postępy i nie ulegało już wątpliwości, że egzamin zda; pomimo długich rozmów z hrabią, znalazł on prawie codziennie czas na wizytę w domu księdza Bazylego.
Zachowanie Eufrozyny dziwnem mu się wydawało. Była dlań zawsze równie przyjaźnie usposobioną, starała się jednak unikać pozostania z nim sam na sam. Po tygodniu pobytu Iwana w Zahnilczu zjawiła się na probostwie, jakby umyślnie dla stróżowania sprowadzona, panna Natalia, krewna dziekanowej, nauczycielka szkoły żeńskiej w Stanisławowie.
Natalia nie była strasznym smokiem. Dwudziestokilkoletnia szatynka, owalnej twarzy i piwnych oczu, ładna, dowcipna, dość złośliwa nawet, stała się bardzo miłą towarzyszką. Nad spodziewanie swoje, odkrył wkrótce Iwan, że panna Natalia była wcale wykształconą osóbką i niezwykle oczytaną. Obecność jej nietylko, że nie była mu przykrą, przeciwnie nieraz wdzięczny był za nią.
Od czasu do czasu wpadał Iwan w paroksyzmy zupełnego zniechęcenia, rozstroju jakiegoś fizycznego i moralnego. Wówczas dzień cały, czasem i dwa nie pokazywał się on na plebanii. Dłużej nie mógł wytrzymać. Szedł znowu ze zwieszoną głową, niby na ścięcie wiedziony. Nienawidził wówczas sam siebie, pogardzał sobą.
Lecz dość było, żeby Eufrozyna, patrząc na jego zgnębioną zasępioną twarz, uśmiechnęła się do niego życzliwie, słówko jakie, dające się na jego korzyść wytłumaczyć, rzekła, wówczas wpadał w drugą ostateczność. Wmawiał w siebie, że owe niepokoje i rozpacze były spowodowane czczem przywidzeniem, że niemi Eufrozynie ubliża, że ma nieznośny, nerwowy temperament, że nieszczęście sam w sobie nosi.
Natalia stawała się mimowolnie powiernicą jego nieszczęść, zyskała zupełnie zaufanie; przed nią najlepiej lubił wygadywać na siebie, malować się w najczarniejszych kolorach. Ona śmiała się z niego życzliwie, polubiła go i szanowała bardzo.
W drugą sobotę po przyjeździe Iwana, przy obiedzie, niby przypadkiem powiedział mu hrabia, że wracając z konnej przejażdżki, spotkał pana adjunkta, jadącego na probostwo.
Po obiedzie wybrał się Iwan na oględziny rywala. Zobaczywszy począł go mniej lekceważyć, a tem samem niepokój większy ogarnywał go.
Pan adjunkt był człowiekiem posiadającym tę przeciętną ogładę, ten polor towarzyski wystarczający w świecie zupełnie. W warstwach bogatszego mieszczaństwa i biurokracyi uchodzić mógł za ideał skończony. Światem zaś literatów i profesorów, wyższą inteligencyą głęboko pogardzał i unikał go stale, czuł się bowiem tam nie swój i nie mógł odgadnąć, czego ci ludzie chcieli i gdzie dążyli.
Fizycznie w rzeczy samej był bardzo przystojny, prawie piękny, gdyby nie wyraz bezmyślności, przeglądający z ciemnych, złotawym, metalicznym blaskiem mieniących się oczu, gdyby nie piętno głupiej zarozumiałości i napuszystej pewności siebie, rozlewającej się na pięknem owalnem obliczu i nadający ślicznie wykrojonym ustom jakiś śmieszny i równocześnie niemiły wyraz.
Słuszny wzrost i zgrabną figurę szpecił jakby umyślnie wyszukanem, śmiesznie pretensyonalnem ubraniem. Starał się udawać w tem niektórych paniczów, których widywał we Lwowie i Wiedniu, ale fantazyjne garnitury od Franka i Gunkla różniły się bardzo od elaboratów jakiegoś trzeciorzędnego lwowskiego krawca — i one zresztą nie były szczytem estetycznego smaku.
Wogóle był to człowiek jakby stworzony na to, ażeby zrobić karyerę. Uczył się skrupulatnie tylko tyle, ile mu to było potrzebne do jego fachu; co po za programem egzaminu państwowego leżało, uważał za głupstwo, niewarte tego, żeby się niem człowiek »seryo« zajmował, a uważał się za człowieka »bardzo seryo«.
Obecnie po złożeniu ostatniego państwowego egzaminu, po otrzymaniu niezłego, jak na początek, miejsca, uznał za stosowne ożenić się, o ile się to uda, bogato — i robił wszystko, co uważał za stosowne w tym interesie.
Iwan poznał go odrazu; on nie mógł sobie przypomnieć. Ten brak pamięci, może zupełnie niezmyślony, rozdrażnił Iwana. Zaraz na wstępie powiedział mu, że poznałby go na końcu świata właśnie po tym nieszczęsnym »braku pamięci«, którym w szkołach już tak słynął.
Adjunkt się nie bronił zupełnie, nie odcinał; to jeszcze bardziej rozdrażniało Iwana. Wpadł też w cierpkie, uszczypliwe usposobienie, a miał przedmiot, na który mógł skutki swego humoru wywrzeć. Gryzł więc wyperfumowanego eleganta ironicznemi przycinkami, kąsał sarkazmem bezlitosnym. Wszystko było nadaremne.
Pan adjunkt nie umiał, czy nie chciał poznać się na złośliwości doktora. Jak bezsilne strzały odbijają się od hartownego pancerza, tak odskakiwały od podwatowanej zlekka piersi eleganta pociski dowcipu Iwanowego. — Nie podnosił ich wcale, nie odpowiadał na nie. — Zajęty był właśnie, opowiadał Eufrozynie wrażenia, odniesione w przejażdżce do Wiednia, którą odbył temi czasy w celu odwiedzenia Jego Ekscelencyi najukochańszego wujaszka.
Wszyscy kiwali pobożnie głowami na wspomnienie tak dostojnego nazwiska; a dowodzenie Iwana, że w Wiedniu Ekscelencya nie jest znowu tak wielką rzadkością, przyjęto z oburzeniem.
Po opisaniu tualet widzianych na Grabenie i w operze, pan adjunkt uczuł, że repertoar dzisiejszy wyczerpał zupełnie, uznał więc za stosowne cofnąć się.
Powstał więc i rozpoczął uroczyste pożegnania ucałowaniem zapracowanej ręki poczciwej dziekanowej, a zakończył ogólnym ukłonem i poleceniem swej osoby pamięci i względom całej szanownej rodziny.
Z Iwanem pożegnał się na samym końcu, nie omieszkał jednak powiedzieć mu, że było mu bardzo miło poznać człowieka, który położył już pewne zasługi — a w przyszłości popchnie zapewne na nowe tory literaturę ruskiego narodu, literaturę, którą on uważa właściwie za ojczystą, ojciec jego bowiem był synem Tyrolczyka i Rusinki.
Iwan powiedział mu, że on pan adjunkt jest jednym z najszczęśliwszych ludzi na świecie, bo może się radować i cieszyć w jednym stopniu, z rozwoju rozmaitych literatur: polskiej, ruskiej, czeskiej, może i węgierskiej — tyrolskiej wreszcie, bo jak zauważył, wszystkie te narodowości miały zaszczyt być reprezentowanemi w jego drzewie genealogicznem. Dodał wreszcie, że bardzo żałuje, iż nie może powitać w nim brata po piórze, bo w takim razie ufałby, że dawny meternichowski ideał tworzenia ogólno państwowej literatury, znalazłby urzeczywistnienie.
Ehrenfeld i to przyjął za dobrą monetę, za komplement słusznie mu należący się i czułem ściśnięciem ręki pożegnał poetę, który zaczynał podobać mu się nawet. Za rywala nie uważał go, nawet na myśl nie mogło mu przyjść, ażeby syn chłopa, jakiś tam Iwan Gudz, mógł roić sobie, mógł śnić o pozyskaniu ręki panny, mającej czterdzieści tysięcy guldenów posagu, a tembardziej śmiał rywalizować z nim — szlachetnie urodzonym Adolfem von Ehrenfeld... Ani przez chwilę taka dzika myśl nie powstała w jego praktycznym i racyonalnym umyśle.
Po odjeździe adjunkta panny poszły do ogrodu. Eufrozyna miała minę rozgniewaną i ani słowa nie przemówiła do Iwana, przez cały czas trwania wizyty. Natalię rozśmieszył i w doskonały humor wprowadził stoicyzm, z jakim elegancki kawaler znosił przycinki i dogryzki doktora. Gdy znaleźli się w ogrodzie, zapytała Iwana, śmiejąc się głośno już i serdecznie.
— Jakże się panu pan adjunkt podobał?
— Cóż pani na tem może zależeć? — odparł pochmurnie, spoglądając na Eufrozynę badawczym wzrokiem.
— Co mi na tem może zależeć? — powtórzyła pytanie panna, śmiejąc się ciągle serdecznie... O... bar... dzo... bardzo... wiele, cha! cha! cha!... Chcę dowiedzieć się, czy sąd pański zgadza się z moim? Nie dróż się pan tak bardzo, powiedz.
— Cóż mam pani powiedzieć? Sama pani widzi, że jest bardzo ładny, pachnie ślicznie, ubiera się tak elegancko, że ja profan nie odważyłbym się tak ustroić, jest bardzo a bardzo grzeczny, słodki nawet... no i... i... i nic więcej.
— Eh! nie dopowiadasz pan, tak nie ładnie. Powiedz pan nam coś chciał po tem i... i... i powiedzieć?
— To powiem wreszcie: robi wrażenie grzecznego, ale głupiego, ograniczonego człowieka.
— Panie doktorze! — zawołała Eufrozyna, której twarz pokryła się purpurą gniewu, oczy zaiskrzyły się — nie spodziewałam się tego po panu. Jesteś pan dziś rozdrażniony i rozgniewany, a obecnie przemawia z pana niesprawiedliwość, lub może jeszcze niższe uczucie. Uderz się pan w piersi i powiedz, czy ja się mylę?
— Czy tak pani sądzi? odrzekł Iwan i popatrzył na nią wzrokiem pełnym dumy i gnębiącego wyrazu lekceważenia — może być, że omyliłem się, żem się nie poznał na zaletach pana Ehrenfelda, ale przyznam się, że zrobił na mnie wrażenie bardzo zwykłego zjadacza chleba powszedniego, a ja nie mam zwyczaju studyować głębiej pigmejczyków, nie pragnę nimi pism moich zapełniać; ten ładny pan coś nie wygląda mi na olbrzyma, pod żadnym względem.
Natalia ze zdziwieniem patrzała na doktora, innym się jej teraz wydał niż zwykle: tych oczu, ciskających błyskawice, tego czoła sfałdowanego nie znała; zapał wiejący od całej jego postaci i ją zaczynał porywać, patrząc nań z wyrazem uwielbienia, potakiwała jego słowom.
— Tak, tak doktorze! Masz pan zupełną racyę, ten pan nie robi wrażenia olbrzyma... oh! ani troszeczkę.
— Lecz robi wrażenie — wybuchnęła gwałtownie Eufrozyna — porządnego, przyzwoitego, grzecznego i dobrego człowieka, a to w naszych czasach ważniejsze, niż jakieś tam mrzonki, jakieś pretensye do bohaterstwa... wiek olbrzymów przeminął bezpowrotnie.
— Nie! nie przeminął! — przerwał jej Iwan, poważnie spoglądając jej w oczy — wiesz pani sama dobrze, że nie przeminął. Zapewne, że dzisiejsi olbrzymi nie pójdą zabijać minotaura lub czyścić świat z bestyj bajecznych, lecz śmiało powiodą naród na drodze chwały, śmiało staną do walki z potworami lęgnącemi się w łonie narodu i zduszą je... A uduszone, martwe wywloką i oddadzą tłumom na pohańbienie, na pośmiewisko, by naigrawały się nad zwyciężonymi, by w oczy im plwały, za hańbę i podłość piętnowały.
Zapał tak go uniósł, że tchu mu w piersiach zabrakło; przerwał na chwilę i patrzał na słuchaczki. Stały one nieruchome z oczami weń wlepionemi, znać zapał, entuzyazm, który jego opanował i je za sobą porwał.
— Panno Eufrozyno! — wytchnąwszy mówił znowu — grzechem, bluźnierstwem względem narodu jest — nie wierzyć w możliwość istnienia takich olbrzymów, takich proroków... Oni byli, są i będą tak długo, dopóki naród nie zginie zupełnie.
— Będą!... będą! — odpowiedziały niby echo obie dziewczyny.
— A teraz muszę panie pożegnać. Wszyscy razem mamy dziś tak rozstrojone nerwy, że boję się, żeby dzisiejsza dysputa sprzeczką się nie zakończyła.
Podał rękę na pożegnanie naprzód Natalii, potem dopiero Eufrozynie. Uczuł przytem, że ta ostatnia po raz pierwszy od przyjazdu do Zahnilcza uścisnęła mu rękę serdeczniej i popatrzyła nań dawnem rozmarzonem spojrzeniem.


X.

Spojrzenie, uścisk ręki poskutkowały.
Wychodził upojony, odurzony na nowo. Nie wracał do dworu, obawiał się, by ludzie obojętni z wyrazu twarzy myśli jego, jego szczęścia nie odgadli; obawiał się natrętnych pytań Wacia i bał się, by hrabia lekkim żartem nie rozprószył złudnych mar, które go otoczyły. Chciał zostać jak najdłużej pod wrażeniem tego uściśnięcia ręki, tego życzliwego spojrzenia ukochanej. Poszedł do lasu, by tam w cieniu rozłożystych dębów marzyć i śnić — o szczęściu i raju...

Prześnić jednak człowiek życia nie może. Najcudowniejsze marzenia koniec mieć muszą. Jak słońce zaszło, Iwan musiał las opuścić i pomiędzy ludzi powracać. Pobyt jednak we dworze i obcowanie z hrabią i jego synem przykrym mu nie był i tylko w chwilach nadmiernej ekstazy lub rozdrażnienia unikał ich towarzystwa. Wogóle czas mu upływał szybko pomiędzy pracą przy nauce Wacia, rozmowami z hrabią i wizytami na probostwie.
Codziennie tam teraz bywał. Odniesione wrażenia malowały się wyraźnie na otwartej, do ukrywania uczuć nienawykłej twarzy. Hrabia z uwagą obserwował go, chociaż niczem nie zdradzał swoich spostrzeżeń.
Były dnie, w których wracał rozpromieniony, szczęściem jaśniejący, pełen najświetniejszych nadziei. Wówczas roił i śnił na jawie. Snuł przed hrabią swe przyszłe zamiary, malował cele, do jakich dąży. A były piękne i dobre. Zwalczać pragnął nienawiść dzielącą dwa pobratymcze narody, na ślicznej, żyznej, podkarpackiej ziemi osiadłe, skłaniać do ustępstw obopólnych, rany i wrzody zadawnione, mimo to jątrzące się, goić, oblewając je strumieniami pieśni, pełnej miłości bratniej a serdecznej.
Czasem znowu przychodził zasępiony, jak noc grudniowa. Na pytanie zaledwo odpowiadał, a w odpowiedziach tych drgała straszna, jadowita nuta pessymizmu i zwątpienia zupełnego. Napróżno hrabia przeczył mu, napróżno mówił, że on, który tyle lat przeżył, tyle strasznych rzeczy własnemi oczami widział — mimo wszystkiego nie doszedł do zwątpienia. Jakież ma prawo, on, młody człowiek, przed którym życie dopiero otwiera się, służby dla społeczeństwa, dla narodu czekają, jakie ma prawo wątpić i rozpaczać?
Nie odpowiadał zwykle na te przedstawienia, ale całując gospodarza w ramię, milcząc wynosił się z pokoju. I szedł albo błąkać się po lasach, albo do swego mieszkania pracować. Tam pochylony nad stołem, długie godziny pisywał zawzięcie; częstokroć zorza poranna zastawała go jeszcze przy pracy.
Pisał cały szereg obrazów smutnych, osnutych na wrażeniach i spostrzeżeniach, jakie odczuł po powrocie do kraju. — Obiecywał sobie, że zrobią one wrażenie, że dobry wpływ na społeczeństwo wywrą. W najtajniejszych jednak myślach zapominał o wszystkiem, o narodzie, o całym świecie i pisząc miał na uwadze jedno tylko pytanie — czy jej się tu podoba?... Pisał dla jednej duszy, dla jednej pary czarnych oczu.
Na probostwie tymczasem działy się dziwne rzeczy.
Niepokój jakiś ogarnął księdza Bazylego i to w takim stopniu, że go już prawie ukryć nie mógł. Z domowymi nie rozmawiał prawie, bez przestanku tylko jakieś listy pisał. Od czasu do czasu odbierał depesze telegraficzne, o których rozpowiadał urzędnik telegraficzny, że pewnym jest tego, iż one znaczą co innego jak to, co zawarte w nich słowa mówią. Po otrzymaniu takiej depeszy, paroch zahnilecki znikał zwykle na kilka dni, w domu mówiono, że do Lwowa, do arcybiskupa pojechał.
Komendant posterunku żandarmeryi zwierzył się przed rządcą hrabiego, że polecono mu czuwać nad parafią i proboszczem zahnileckim. Na co miał zwracać najbaczniejszą uwagę? czego śledzono? Nie chciał żandarm powiedzieć, żałując, że wogóle wygadał się o tej sprawie.
Iwan o tem nie wiedział. Nic go to wszystko nie obchodziło. Nie zwracał nawet uwagi na księdza Bazylego. Cały był zajęty swoją miłością i dolegliwościami z nią połączonemi.
Eufrozyna stale starała się unikać pozostania z nim sam na sam, każde gorętsze słowo, każde śmielsze spojrzenie skarciła gniewnym wzrokiem. Równocześnie opowiadała, niby żaląc się przed Natalią, że on niezdolny do prawdziwej miłości, że ona nie wierzy w uczucie, które w pięknych słowach nie jest w stanie objawić się. Łudziła sama siebie, nie była w stanie zdecydować się, do kogo serce ją ciągnie.
Czasem tylko, gdy rozgoryczony, zniechęcony jej obojętnością, nie patrząc nawet na nią zagłębił się w rozmowie z Natalią, która była dlań zawsze dobrą i uprzedzającą; gdy w rozmowie tej zapalał się, unosił, wpadał w natchnienie prawie; gdy roztaczał przed słuchającemi go pilnie dziewczętami całe bogactwo swej poetycznej duszy, klejnoty wieszczej wyobraźni; gdy oczy, twarz jego nabierały jakiegoś nadziemskiego wyrazu — wówczas Eufrozyna wbrew woli podnosiła nań oczy i wpatrywała się weń długo, serdecznie i tęskna zaduma jej twarz wówczas okalała. W takim stanie, bez ruchu, bez słowa, bez oddechu, wpatrzona nań, wsłuchana w jego słowa, siedziała długie nieraz minuty — dopóki nie skończył.
Bywały dnie, w których zniechęcenie inne skutki nań wywierało. Nie pogrążał się w rozpaczy i skrajnym pessymizmie. Na przekór wszystkiemu, wpadał wówczas w dobry na pozór humor, śmiał się ze świata i ludzi, drwił ze wszystkiego — z siebie samego nawet. Śmiał się spazmatycznie, a w śmiechu tym nie było ani krzty prawdziwej wesołości, tylko ból, łzy, zwątpienie i żałość duszy zbolałej, wielka, niezmierzona.
Wówczas ona czy z litości, czy z innego powodu, spoglądała nań czulej, za rękę go czasem uścisnęła, do wytrwania w pracy, w walce zachęcała.
To mu wystarczało. Jedno spojrzenie przerzucało go od zupełnego zwątpienia do ufności bezgranicznej, do złudnego uszczęśliwienia. Wydawało mu się zaraz, że jego słowa zatliły w jej sercu płomień uczucia, którego tak długo, a nadaremnie wyglądał.
W dodatku ksiądz Bazyli, w dniach, które przepędzał w domu, był dlań nad wyraz serdeczny. To pobudzało go tem bardziej do trwania w złudzeniach, które, gdy są przyjemne, gdy dogadzają uczuciu próżności lub ambicyi — tak łatwo duszę oplatają.
Powodem obecnej serdeczności księdza Bazylego było to, że we Lwowie dowiedział się o ogromnej wziętości Iwana pomiędzy młodzieżą, mówiono mu tam o jego wielkim talencie, rokującym najświetniejsze nadzieje, o tem, że zapewne zajmie pierwszorzędne stanowisko w narodowej literaturze — jednem słowem, że jest człowiekiem, którego zjednać sobie koniecznie należy. Zjednać sobie... on wiedział, że byłoby dobrze takiego Iwana zjednać dla celów stronnictwa; nie myślał jednak poświęcać dla tego swej córki i swych ambitnych zamiarów. Zresztą pytaniem było, czy Iwan, ożeniwszy się nawet z Eufrozyną, przystałby do ich stronnictwa?.... Talent poetyczny on miał, ale na finezyach stronniczej polityki nie znał się zupełnie.
Prócz tego inny jeszcze wzgląd wpłynął na księdza Bazylego i kazał mu okazywać Iwanowi niezwykłą serdeczność. W czasie swoich krótkich bytności w domu zauważył on, że od przyjazdu Natalii, Iwan wyłącznie prawie z nią rozmawia, że od Eufrozyny prawie stroni, że ich rozmowy, jeżeli nawet zdarzają się czasem, to zwykle kończą się sprzeczką i nieporozumieniem. Wytłumaczył więc sobie łatwo, że Iwan widzi nieprawdopodobieństwo ożenienia się z Eufrozyną, zmienił racyonalnie uczucia i zakochał się w Natalii.
Przypuszczalna ta »zmiana dam« bardzo się księdzu Bazylemu podobała, zapragnął dopomódz doktorowi w spełnieniu domniemanych zamiarów, o ile to w jego siłach leżało.
— Nic nie mają oboje — myślał w duszy — ale trzeba im dopomódz, by się pobrali, coś dać na początek gospodarstwa. Pomówię z hrabią, przecież to jego wychowanek. Pewnie mu coś da, w sekrecie na moje ręce... dla niepoznaki na wiano dla panny młodej, mnie jako krewnemu, jakoś lepiej wypada dar uczynić.


XI.

Żniwa skończyły się.
Sierpień, w tym roku pogodny, ciepły i słoneczny, dobiegał kresu. Termin wyjazdu Iwana z Waciem zbliżał się. Pierwszego września mieli razem do Lwowa wyjechać. Im krótszym był czas pobytu w Zahnilczu, im bliższym termin odjazdu, tem bardziej wzrastał niepokój w sercu zakochanego doktora. Żył jakby w gorączce. Sen odleciał daleko od jego powiek, a jeżeli zasypiał, to na krótko, owym snem gorączkowym, który widziadłami nęka wyobraźnię i nie przynosi wypoczynku dla rozuzdanych nerwów.
Pragnął przed wyjazdem rozmówić się z Eufrozyną — wyznać jej swą miłość, miłość o której mniemał, że jest otoczoną mgłą tajemnicy i dowiedzieć się, jaki go los czeka. Nie miał jednak odwagi.
Kilka razy udało mu się zostać z nią przez kilka chwil sam na sam. Wówczas spuszczał oczy i rozpoczynał obojętną rozmowę, albo milczał uroczyście, bojąc się, by otaczający go czar nie prysnął. Bał się postawić wszystko na jedne kartę. Tak mógł ją widywać, mógł z nią rozmawiać. Gdy raz wyzna jej swą miłość, a ta broń Boże odrzuconą zostanie, to wszystko skończyć się musi — na zawsze. Z drugiej zaś strony wiedział, że przed wyjazdem powinien zdobyć się na jakiś stanowczy krok, choćby to miał przepłacić wygnaniem z raju — złudzeń.
W wigilię odjazdu dzień był nadspodziewanie gorący. Promienie słoneczne paliły jak pochodnie jarzące. Upał srożył się jakby na pożegnanie lata w przeddzień jesieni.
Od samego rana drobne, białawe chmurki zbierały się na zachodzie, grupujące się w nieregularne, rozstrzelone gromadki. Czasem jedna z nich odrywała się od towarzyszek i przelatywała szybko na drugą stronę horyzontu, przysłaniając chwilowo jasne słońce i ubezwładniając jego promienie.
W dniu tym Iwan zaraz po śniadaniu wybrał się na probostwo. Szedł bardzo powoli, zaledwie posuwał się po stromej ścieżce, prowadzącej przez niewielki pastewnik, z dolnej części wsi zgrupowanej koło dworu do górnej, która się obok cerkwi rozciągała. Co chwila przystawał, jakby dla schwycenia oddechu, lub — namysłu.
Patrzący nań mógłby odrazu odgadnąć, że to człowiek wahający się. W połowie ścieżki widocznie coś stałego postanowił, namyślił się ostatecznie, bo wzniósł nagle głowę w górę i już bez odpoczynku szedł raźnie pewnym i szybkim krokiem w górę.
Chmury tymczasem coraz gęstszemi kłębami gromadziły się na zachodzie, mieniąc dziwacznie barwy w jasnych promieniach słońca.
Iwan wyszedłszy na szczyt pagórka, przeskoczył przez powyłamywany w tem miejscu płot i znalazł się w ogrodzie do plebanii należącym. Nie potrzebował się oryentować, znał tu dokładnie każdy krzaczek, każdy kamyk. Szedł wprost przed siebie ścieżką, ocienioną dużemi owocowemi drzewami. W miejscu, gdzie się dwie ścieżki krzyżowały, ujrzał dobrze mu znaną różową sukienkę i usłyszał nutę odwiecznej ludowej piosnki.
Serce mu zaczęło bić gwałtownie, musiał stanąć dla zaczerpnięcia oddechu, dla zebrania myśli. O kilkanaście kroków od siebie widział Eufrozynę, która nie przeczuwając jego obecności, swobodnie śpiewała. Słyszał dokładnie już teraz i słowa. Dziewczę śpiewało:

Dwa hołuby wodu pyły
A dwa kołotyły;
Bodaj tiji ne prożyły,
Szczo nas rozłuczyły.

Słowa piosnki podziałały nań, jak działa ostroga na wyścigowego bieguna. Poskoczył naprzód i w jednej chwili stanął obok przestraszonej tem niespodziewanem zjawieniem się dziewczyny. Podał jej rękę na powitanie i nie wypuszczając jej ze swych rozpalonych dłoni, przemówił zrazu drżącym, później coraz bardziej gwałtownym głosem.
— Panno Eufrozyno!... Ja jutro jadę... Ja... ja... muszę pani powiedzieć, muszę pani wyjawić tajemnicę, która duszę mi ugniata... Pani musisz wysłuchać...
Przestraszona dziewczyna i wyrazem jego twarzy i dziwnym tonem głosu, chciała mu coś odpowiedzieć, próbowała wyrwać rękę z żelaznego uścisku. Ręki nie wypuścił, ani dał jej przemówić, ale patrząc błagalnym wzrokiem w jej oczy, mówił dalej:
— Eufrozyno, ja kocham ciebie! — i niepozwalając jej wtrącić słowa, jakby obawiając się przedwczesnego wyroku, mówił pospiesznie i coraz bardziej gwałtownie — Eufrozyno ja kocham cię tak — jak nikt żadnej kobiety na świecie nie kochał. Jam cię ukochał miłością wielką, bezgraniczną. Ja poświęcę ci każdą chwilę mego życia, każdą myśl moją, każde marzenie niedośnione jeszcze. Ja dla ciebie okryję się sławą, która i na ciebie spłynie. Powiedz, ach powiedz! Czy mogę mieć nadzieję?...
Hodi! hodi!... Dość już tego — przerwał mu nagle ksiądz Bazyli, który nadszedłszy przypadkiem, stanął o trzy kroki po za gruszą i wysłuchał tego namiętnego oświadczenia. — Dość tego — wołał. — Ne dla psa kowbasa. Zachciało się paniczowi — i śmiał się sucho, ironicznie.
Iwan nie patrzał nań nawet. Przylgnął wzrokiem do oczu Eufrozyny i czekał wyroku. Czytał w nich wahanie się. Miał chwilkę nadziei.
— Powiedz!... Ach powiedz! — szeptał wielkim pieszczotliwym głosem. — Czy kochasz?... Ach! powiedz.
— No powiedz mu! — przerwał drwiąco ojciec, powiedz!
— Nie! — szepnęła z cicha dziewczyna.
— Nie! — powtórzył głuchym zgnębionym głosem Iwan, wypuszczając z dłoni jej rękę.
Nie! powtórzyło echo, odbijając się od drzew pobliskich, od szarych murów cerkiewki, od białych skał wapienia.
— Nie! nie! nie! — dzwoniło w uszach Iwanowi i wydawało mu się, że jego serce w bronz skrzepło i rozdźwięcza się straszną negacyą, burzącą cały gmach przez niego zbudowany, całą jego istotę. — Nie! nie! nie! — Krew przestawała w nim krążyć. Stał z otwartemi martwemi oczyma i czuł wyraźnie, że coś tam w głębi rwie się i łamie, że pękają jedna po drugiej struny jego gęśli, że jego świat wali się, w chaos zapada. Do życia przywołał go syczący, gadzinowy głos księdza.
— Słyszysz, że nie!... O nie! — Moja córka nie dla chłopskiego syna, nie dla syna wisielca...
Uniesiony gniewem strasznym, furyą bezgraniczną, jakby zapominając o obecności Iwana — jakby sam do siebie zaczął mówić gwałtownie.
— Nie! nie! — Ja ją muszę wydać za Ehrenfelda. — Syn w Wilnie tam drogę mi ściele... A przez nią, przez tego dudka adjunkta w Wiedniu zrobię, co zechcę. Niech mi wtedy grozi prokurator, niech odważy się groźbę wykonać — i zwracając się do Iwana, mówił prawie nieprzytomnie. — Tak! — bo naród nasz uciśniony, biedny, musi na dwie strony spoglądać... Z dwu słońc światło brać... Z dwu strumieni napój ożywczy czerpać, by zaspokoił od wieków trawiące go pragnienie...
— Bluźnisz! bluźnisz fałszywy proroku! — zawołał Iwan gromowym głosem i wznosząc oczy z wyrazem dumy i zabijającej pogardy, mówił zimno i dobitnie. — Przeklęty naród, który z dwu słońc światło brać pragnie. — Przeklęty, który z dwu wrogich sobie strumieni napój czerpać będzie... Ani światłem się nie ogrzeje, ani pragnienie ugasi... Pośrodku zawiśnie, aby wegetować, aby gnić tak, jak gnił dotąd... Przeklętymi niech będą fałszywi prorocy, którzy zgnębiony, ledwie do życia budzący się naród, na błędne drogi wiodą, zdradzając go za cenę srebrników judaszowych.
Przestał na chwilę. Chmury okryły cały nieboskłon, osłaniając zupełnie słońce jasne i rzucając na cały świat brudno-szarą ołowianą barwę. — Nowy piorun rozdarł szaro-ceglaste chmury, aż ziemia zadrżała. — W tej chwili Iwan znowu mówić zaczął.
— Przeklętym będzie naród, w którym pieśniarze przychodzący budzić go z letargu, uznania nie znajdą, w którym pieśń serdeczna z duszy płynąca nie wywoła oddźwięku w drugiej duszy... w sercach wielu — w którym śpiewak z rozbitą harfą i z sercem rozdartem pójdzie konać na pustkowie.
— Pójdź precz mi zaraz! — szaleńcze! — zawołał ksiądz, w którym gniew taki wezbrał, że przemówić prawie nie mógł — pójdź precz! — opętańcze!
— Pójdę — odparł smutnie Iwan, spoglądając jeszcze raz na Eufrozynę. — Bądź mi zdrową!... Złudo mej młodości. Kochałem twą piękną duszę, której domyślałem się w tem pięknem ciele; która jest tam w głębi, ale tak ukryta, że może nikt już jej nie odszuka... a może nie ma jej już... Niech Bóg ci pozwoli zapomnieć tę straszną chwilę, w której zdruzgotałaś życie człowieka, kochającego cię ponad życie... Bywaj zdrowa!
I nie oglądając się nawet na księdza, wyszedł z ogrodu i począł schodzić po stromej ścieżce.
Wicher szalony, poprzedzając zbliżające się czarne chmury, wył przeraźliwie, porywał i miotał na wszystkie strony tumanem kurzu i piasku, kłębując niemi nad ziemią.
On szedł przez wiry huraganu, pośród kłębów kurzawy, wśród tego piekła rozszalałej przyrody. Szedł prosty i dumny, nieugięty. Zdawać się mogło, że on niespożyty, a jednak życia w sobie już nie czuł. Krzepł i kostniał powoli, bo źródło życiodajne już wyschło dla niego.
Eufrozyna po odejściu Iwana stała zrazu na tem samem miejscu, jakby skamieniała. Później szła po jego śladach aż do samego płotu. I ztamtąd patrzyła, jak schodził w dół, jak ją opuszczał na zawsze. I ona ból jakiś nieznośny uczuła w sercu i ona poczuła, że coś zerwało się tam, w głębi duszy. I jej struna jakaś pękła, lecz ona nie wiedziała która, dawno już dawno nikt jej nie poruszał, zardzewiałą już była.
On szedł ciągle, jeszcze go widziała. Nagle krzyknęła rozpaczliwie:
— Ojcze! odwołaj go! On umrze, ojcze! odwołaj go!... On się zabije!
— Iwanie! Iwanie! — wołała, ale świst wichru, huk gromów głuszył jej głos rozpaczą zdławiony. — Iwanie! Iwanie! wróć!
— Milcz nieszczęsna! milcz! niech idzie na złamanie karku! Potępieniec, opętaniec, diawol sprawedływyj, niech się dziś zaraz powiesi, najlepiejby zrobił. On tym przeklętym językiem gotów wszystkich naszych niedorostków pociągnąć, całą młodzież niedowarzoną głupiemi ideałami otumanić... Chodź Fruziu! chodź dziecko! ulewa zaraz będzie... chodź, chodź do chaty!
I starał się przemocą ją uprowadzić.
— Iwanie! Iwanie! wołała uparcie dziewczyna, stojąc na pagórku, dopóki go widziała. A gdy zniknął jej z oczu, ukryty za potężnym złomem skały, poszła bezwładna prawie za ojcem do domu.


XII.

Burza srożyła się szalona.
Wiatr huczał i świstał, szarpiąc w kawały słomiane dachy chacin przytulonych do stoku góry, wyrwane snopki niósł z wściekłością hen ponad wsią, w pole, łamał, z korzeniami wyrywał drzewiny owocowe, rosnące przy chatkach.
Iwan szedł pospiesznie, nie zwracał uwagi ani na burzę w przyrodzie, ani na zniszczenie, jakie w około szerzyła. W nim szalała burza straszniejsza i sroższe zniszczenie sprawiała. Szarpała ona i rwała w kawały węzły, które duszę jego ze światem wiązały; obalała, niszczyła podstawy, podwaliny, na których niebaczny gmach życia zbudował.
Wiatr zerwał mu z głowy kapelusz, nie spostrzegł nawet tego. Szedł z rozwianym włosem, z bladem obliczem. Zdawało mu się, że czuje ból okrutny w każdym nerwie. Jakiś szał zimny, sceptyczny opanowywać go zaczynał. Śmiał się tylko dziwnym, obłąkanym prawie śmiechem.
— Apostoł... apostoł... — powtarzał zcicha, śmiejąc się szydersko. — Apostołem jam pragnął być, tłumy za sobą pociągać... na nowe szlaki naród cały prowadzić... A jednej dziewczyny nie zdołałem sobie zjednać... słowem natchnionem zaczarować... Apostoł!... apostoł...
Zszedł na dół, tam jedna droga wiodła do dworu, druga w las. Na rozdrożu stanął, namyślając się. Po chwili skierował się do lasu.
— Po co tam pójdę? — myślał — Co tam będę robił? Pójdę, by ludzie się ze mnie śmiali, lokaje urągali. Co tam będę robił?
I szedł wprost przed siebie. Już jest pomiędzy pierwszemi drzewami. Wchodzi pomiędzy coraz gęściejsze. W około niego wznoszą się, pną się w niebo dęby-starce, dęby-olbrzymy, kilka pokoleń ludzkich pamiętać mogące.
Wiatru już nie czuje, bezsilnym on pośród tych bohaterów świata roślinnego. Choćby najstraszliwszy — to złamie, wyrwie z korzeniami jednego, dwa olbrzymy, na skraju rosnące, ale odbije się ubezwładniony, zawstydzony od muru omszałych, starych pni. Tylko wierzchołki szumią i gną się. Tylko drobne gałązki zlatują odłamane, fruwając w powietrzu zielenią liści.
On przechodził pomiędzy tymi milczącemi, dumnemi olbrzymami i czuł w tej chwili całą swą małość, swą nicość. Każdy z tych dębów martwych, duszy pozbawionych, jest użyteczniejszy niż on, ma swe przeznaczenie w życiu przyrody, a nawet ludziom więcej korzyści przyniesie.
Im głębiej zapuszczał się w las, tem większy spokój panuje tu obok niego na dole; tem straszniejszy szum, tem groźniejszy huk ponad nim... i aż tam... tam bardzo wysoko — w chmurach.
Nagle blask jakiś, nieznany dotąd jego oczom, oślepił go zupełnie, a huk straszliwy zagłuszył go całkiem. Siłą jakąś niewidzialną rzucony, padł pomiędzy plebs roślinny, krzewiący się pokornie w cieniu olbrzymów. Tuż obok niego zwalił się potężny konar dębu i omal, że nie przygniótł go swoim ciężarem. To piorun przyszedł pobratymcy huraganowi w pomoc i rozłupał najwznioślejszego, najzuchwalszego z olbrzymów.
Niedługo leżał Iwan ogłuszony. Nawet grom nie zdołał uspokoić jego boleści. Jemu się zdawało, że tylko wraz z życiem pozbyć się jej potrafi. Wstał zdrów, nic mu się nie stało. Zaczął iść dalej bezmyślnie w głąb lasu.
Raptem przystanął, zaczął się rozglądać wkoło. On tu kiedyś był... Przypomina sobie znane drzewa... Tak! tak... tam pomiędzy paprociami kryje się niski, ciosowy krzyżyk, mchem obrośnięty, zielem otoczony. A na nim dojrzeć jeszcze można napis: Tanas Gudz i datę śmierci... Tak on tu często bywał. Pod tym krzyżem spoczywa ciało niesłusznie posądzonego, ciało jego uczciwego ojca.
Zbliżył się do krzyża i padł przed nim na kolana, tak ciężko i bezładnie, że aż ziemia jęknęła, a jemu się zdało, że to dusza ojca użaliła się nad nim, odczuła boleść synową. Spłoszona tym jękiem podziemnym ptaszyna, która ukryła się przed burzą pomiędzy paprocie, frunęła w górę, z żalem spoglądając na człowieka, wypędzającego ją z bezpiecznego schroniska.
Iwan oparł głowę na poprzecznicy krzyża, straszne ciężkie myśli cisnęły się do niej. Nie modlitwa... nie! od dawno zapomniał się modlić; nie miał matki, któraby mu przypomnieć mogła.
Rozpacz szalała w jego duszy, jako wicher ponad lasem; ale tam w tej duszy uczonego męża nie było dębów olbrzyma, któreby się huraganowi oprzeć mogły; był tam jeden tylko nadpruchniały już, choć silnie napozór wyglądający — dębem honoru go zowią; ale cóż się stanie, gdy grom uderzy? gdy piorun go roztrzaska, połamie i kawałkami drzazg na wszystkie strony rozniesie?
A pioruny biją co chwila.
Opuścił głowę, która gięła się pod ciężarem widziadeł straszliwych, które mu mózg żarły, niby roztopionym ołowiem skronie paliły. Przyciskał skronie do zimnego kamienia i szeptał cicho, cicho.
— Ojcze! ojcze! ojcze! czemuż mię tu zostawiłeś?... Na boleść i rozpacz, na walkę beznadziejną, na zwątpienie.
I cisnął znowu czoło do ciosu zimnego, jakby pragnął zlać się z nim w jedne nierozdzielną całość i stać się głazem martwym.
Nagle jakieś wspomnienie bolesne, jak błyskawica przez mózg mu przebiegła, zaszarpało najodleglejszemi nerwami. Zadrżał całem ciałem i zaczął mówić gwałtownie, rozpaczliwie, żal straszny drgał w każdem słowie. Był to jęk duszy chorej, nadziei pozbawionej, ginącej.
— Po co oni odkrywali mi widnokręgi, których objąć wzrokiem nie zdołam?... Po co wskazywali cele, do których napróżno dążyłem, napróżno dążą inni? Po co wlali mi w duszę pragnienia, których nie zaspokoję? Niech będzie przeklęta ta chwila, w której na ziemię przyszedłem... i ta ręka, która mię w inny świat wprowadziła. Jacyż szczęśliwi ci maluczcy. Żyją, jak ptactwo niebieskie, nie znają boleści duszy, ni żądzy ideału. Nie znają rozczarowania.
Ostatnie słowa mówił coraz wolniej, głowę opuszczał coraz niżej, tak, że przechyliła się na drugą stronę poprzecznicy. Słowa zamierały mu już na ustach, myśl już tylko straszliwa, piekielna, jak robak wewnętrzny, gryzła mu, żarła duszę.
— Po co ty żyjesz? — szeptała mu. — Twoje ideały... gdzież one?... Naród, któremu chciałeś pracę twą, myśl, geniusz twój w ofierze złożyć, jest albo ciemny i głupi, albo podły i przewrotny; dziewczę, które ukochałeś, jest zwykłą zalotnicą, niewartą wspomnienia. Nic ci nie pozostaje... żadnego światełka w tej nocy straszliwej... Po co masz żyć? Nic ci po tem życiu głupiem! Nic cię z niem nie wiąże! Skończ raz tę głupią farsę!
On klęczał ciągle, do opuszczonej, w dół zwieszonej głowy krew nabiegać zaczęła; bladość z twarzy ustępowała, lecz w duszy panował ciągle chłód grobowy, tylko szeptał bezwiednie.
— Ojcze! ojcze! po coś mię tu zostawił?
Naraz podniósł głowę w górę, znowu jakaś myśl nowa zrodziła się w niej i wyrwała go z apatyi, która go zewsząd ogarnęła.
— Muszę, muszę tamtym do Wiednia napisać — szeptał pospiesznie — żeby się nie łudzili, zamków na lodzie nie budowali. Biedne chłopcy, dobre chłopcy, po co mają się łudzić, niech wiedzą. Śliczny im biuletyn poślę, raport przedniej straży.
Wstał. Popatrzył jeszcze raz na krzyż, na otaczające drzewa, na pogięte, pogniecione paprocie, i spokojnym, pewnym krokiem poszedł z powrotem. Jakaś zimna obojętność, lodowata, martwa maską twarz mu okryła. Przed wyjściem z lasu przygładził ręką rozwiane włosy, otrzepał okurzone odzienie i wzniósł oczy w górę zobaczyć, co tam się dzieje?
Burza ustała już. Chmury gnane szalonym wichrem, popłynęły gdzieś daleko na wschód, uroniwszy zaledwie kilka kropel zimnego deszczu i kilka gromów potężnych. Przeleciały, nie pozostawiając innego śladu, prócz chwilowego oziębienia w powietrzu. Dlaczegóż burza w duszy człowieka nie przechodzi tak szybko? dlaczego łamie ona i druzgoce ideały jego, których naprawić, do życia na nowo powołać, nikt już nie potrafi?
Na niebie słońce świeciło już jasno i malowało na wschodzie tęczę różnobarwną, odwieczny łuk nadziei, a w duszy rozdartej poety panowała noc ciemna, ponura, która skrywała ruiny i zgliszcza, sprawione przez ostatnią burzę, a pośród ruin tych pełzała myśl wstrętna i zimna, jak gad jadowita: Po co ty żyć będziesz?
Znać odpowiedział już w duszy na to pytanie, bo twarz miał zupełnie spokojną, tylko na ustach osiadł gorzki uśmiech, odpowiadający na pytanie jasno, zrozumiale: Nie będę! Nie warto!


XIII.

Szedł pewnym krokiem wprost do dworu.
Wszedłszy do swego pokoju, na wstępie zaraz spojrzał na portret hrabiego Kazimierza, nie zatrzymał się jednak przed nim. Popatrzył i uśmiechnął się na pół ironicznie, na pół smutnie. Skierował się wprost do łóżka i zdjął z dywanu znany mu dobrze pistolet — próbował go już, dziś rano do celu zeń strzelał. Przez chwilę patrzył nań, później odciągnął kurek, przedmuchnął i systematycznie zaczął go nabijać. Nabiwszy, położył pistolet na sekretarzyku pomiędzy papierami i kałamarzem.
Potem zamknął drzwi na klucz i usiadł do pisania. Pisał pospiesznie, gorączkowo. Twarz mu się boleśnie kurczyła i coraz straszniejszym uśmiechem krzywiła. Pisał krótko. Skończywszy, zwrócił się do okna i przy resztkach dziennego światła zaczął napisany list odczytywać. Znikł mu już z twarzy uśmiech, a zapanowała znowu niepodzielnie zimna rezygnacya.
Wtem usłyszał gwałtowne dobijanie się do drzwi. Za chwilę pod naciskiem silnej dłoni zamki puściły i w drzwiach otwierających się gwałtownie ukazał się hrabia. Włosy siwe w nieładzie miał rozrzucone, a w oczach malował się niepokój wielki i troska jakaś i smutek bolesny. W jednej chwili stanął tuż obok Iwana i wyrwał mu list, trzymany w ręce.
Zmieszany tem niespodzianem, gwałtownem wejściem Iwan, stał przerażony, niemogąc słowa przemówić, patrzył tylko na starca, który zbliżając się do okna, począł list czytać głośno. Słowa listu odczytywane donośnym, grzmiącym prawie głosem, głucho, ponuro rozbrzmiewały po obszernych, pustych prawie pokojach.
— Bracie Hrehory! — czytał hrabia — Przesyłam wam moje sprawozdanie... Wszystko przepadło... czy nigdy nie było? Lud ciemny i głupi śpi, budzi się tylko na to, żeby się wódki u żyda napić i pieniędzy na lichwę pożyczyć. Do Polaków nie miejcie za to żalu, bo oni tacy sami... w takiej samej nędzy pogrążeni. Że kilku głupców kupuje przy wyborach głosy za pieniądze, mniejsza z tem, i nasiby to robili, gdyby pieniądze mieli. Lud śpi, ale ci co przewodzić mu mają, podli są i przekupni, o swoim tylko zysku myślą i sto razy dziennie sprzedać go gotowi. Oto wszystko, co dostrzegłem i to wam donoszę. Powiedz wszystkim naszym, niech do tej przeklętej ziemi nie wracają, niech zostaną Niemcami, Francuzami, Holendrami, czem chcą, byleby się tylko nie przyznawali, że się Rusinami porodzili, bo to wstyd i hańba!... Niech ideałów swoich zapomną, a kawałek chleba ukochają, niech go szukają, o niego tylko dbają, a może jeszcze będą szczęśliwi... To radzi im przyjaciel, który pragnienie ideału życiem przypłacił... Gdy ten list będziecie czytać, będę już na wieki spać w zimnej ruskiej ziemi.... Głupie było życie, niema za czem żałować...

Twój Iwan.

Hrabia skończył czytać. Iwan stał przed nim ze spuszczonemi oczyma.
— Będziesz żyć! będziesz!... — wołał hrabia, a szyderstwo i gryząca ironia mimowolnie dźwięczały mu w głosie. — Byłem u tego Bazylego... br!... br!... da ci córunię!...da!... na rozum z nim pogadałem... są sposoby.
Przy początkowych słowach hrabiego Iwan drgnął całem ciałem jakby pod działaniem prądu ożywczego. Oczy mu się otworzyły szerzej i dwie duże perliste łzy w nich zaświeciły. Pod koniec jednak zbladł znowu i chwytając hrabiego za rękę, zawołał gwałtownie:
— Czyż myślisz panie hrabio?...
Hrabia nie przerywając słów swoich, wzniósł rękę w górę i gestem nakazał mu milczenie. Mówił zwolna, dobitnie, a każde jego słowo sięgało aż do głębi Iwanowej duszy.
— Ty będziesz jeszcze szczęśliwy... będziesz miał Eufrozynę, zaśniesz przy niej... a gdy się przebudzisz, to może poczujesz w sercu nową wiarę, nowe sympatye... teściowe ideały może wielbić będziesz... Dla mnie to straszniejszy dzień... Dziś po raz pierwszy zachwiała się we mnie wiara w naszą przyszłość. Łudziłem sam siebie, wmawiałem w siebie... Dziś widzę, co wart ten pierwiastek nowy, żywioł ludowy... Wy tak samo słabi, słabsi od naszych... Wy nowi tak samo gotowiście opuścić posterunek, jak to my... ze strupieszałych rodów!... ha! ha! ze strupieszałych rodów robimy.
Tu przerwał na chwilę i śmiał się szydersko, bezlitośnie.
— Tyś zgromadził dziś w sobie wszelkie cechy tchórza — mówił dalej. — Jakiem prawem potępiłeś lud cały, nie znając go? Dlaczegoś zwątpił o całej oświeceńszej warstwie, biorąc miarę z jednego spodlonego, którym właśni jego bracia pogardzają?... Dlatego że dziewczyna, którą pokochałeś, nie chciała pójść za ciebie. Głupie dziewczę, znarowione, które samo nie wié, czego chce lub nie chce. I... to przyczyna rozpaczy!
Tu ręką wskazał na portret, śmiech szyderczy zamarł mu na ustach, robiąc miejsce smutnej zadumie.
— Potępiłeś go w swoich poezyach — mówił ze smutkiem — za to, że zdradził chorągiew, że opuścił posterunek. A ty, ty sam... co chcesz?... co chciałeś zrobić?... Wy!... nowe pokolenie, wy młodzieńcy z jakiegoś nędznego kruszcu, z jakiejś podłej gliny jesteście ulepieni... Jad jakowyś piersi wasze trawi i życie wam truje... Nędzne pokolenie, które boleści znieść nie umié, przed życiem ucieka... Wielkie mi bohaterstwo zasnąć w mogile.
— Panie hrabio! — przemówił Iwan, korzystając z chwilowej przerwy — panie hrabio! — mówił drżącym głosem, a twarz oblewała mu się rumieńcem wstydu. — Tak, jam zawinił, ale za cóż mię znowu tak poniżasz? Czy myślisz pan, że ja wezmę za żonę kobietę wyproszoną, wyżebraną? kobietę za wasze pieniądze kupioną? Nie! nigdy, wszak powiedziała mi sama, że mnie nie kocha.
Otarł pot, wielkiemi kroplami spływający mu z czoła i mówił ciągle, w głosie czuć było coraz większą serdeczność.
— Nie zawiodłeś się panie na ludowym pierwiastku. Prawda, żem ja padł pod brzemieniem wielkiej boleści, żem był zdecydowany na czyn haniebny... Lecz, panie, jam cierpiał strasznie — bom kochał nadmiernie. Uczucie to było we mnie całym, w każdym nerwie, w każdej drobinie mej istoty. Zlałem się był z niem w jednę niepodzielną całość. A gdym zobaczył, że to złudzenie tylko, wówczas cały świat wydał mi się marą, złudą i wątek życia rwać się zaczął. Ty panie przyszedłeś i bezlitosną ręką zdarłeś maskę z mojego egoizmu. Dzięki wam, panie!
I biorąc list z rąk hrabiego, podarł go na drobne kawałki i rozrzucił je po pokoju. Zwrócił potem twarz w stronę portretu Kazimierza i wzniósł nań przed chwilą załzawione oczy, w których wyraz odwagi i pewności siebie zagościł na nowo.
— Tak! dzięki ci panie za to, żeś dopełnił względem mnie czynu, którego ja nie spełniłem względem twego syna, mojego nieodżałowanego przyjaciela, brata prawie. Lecz koniec już słabości. Jam silny znowu... gotowy do służby dalszej. Ja w obliczu tego, wspólnie nam drogiego, przysięgam ci, panie, że każdą chwilę życia, każdą myśl, wszystkie czyny moje poświęcę tej idei, którą omawialiśmy razem w dniach pierwszej naszej młodości; że pieśnią i czynem będę się starał łagodzić dawne nienawiści, lęgnące się między dwoma bratniemi narody; że będę niósł różczkę oliwną zgody i pokoju. Przysięgam, że żadna inna namiętność nie zagości.
— Daj pokój! nie przysięgaj! człowiekiem tylko jesteś — przerwał mu poważnie hrabia. Słowa przysięgi nawet, słowami są tylko — nam czynów potrzeba. Ja bez przysięgi czterdzieści lat tej idei służę. I ty nie przysięgaj, a działaj.
Wzruszenie głos mu zatamowało.
Iwan zbliżył się, i chyląc się kornie, dłoń jego całować zaczął, skrapiając ją łzami. I on, starzec, łzy miał już w oczach, i on pochylił się nad młodzieńcem i złożył na jego białem czole poważny ojcowski pocałunek, i mówił doń serdecznym drżącym głosem:
— Niech Bóg ci błogosławi! Idź w życie, idź do boju za dobrą sprawę. Ty mężne masz serce, może dojdziesz do zwycięstwa?... W ten sposób wyprawiali, błogosławili dawniej ojcowie synów, spieszących do walki za ojczyznę. Tak ja, starszy syn tej matki zbolałej, błogosławię ciebie młodszego brata, bo myśmy synami tej samej ziemi, tej samej ojczyzny i po za nią zbawienia dla nas niema.
Iwan pochylił głowę na piersi hrabiego, i ledwie dosłyszalnym z rozrzewnienia głosem wymówił:
— Dzięki ci, panie! Nigdy już! nigdy nie będziesz musiał rumienić się za mnie.


XIV.

Nazajutrz rankiem hrabia wraz z Iwanem i Waciem wyjechali do Lwowa.
Musiał się jednak gdzieś dalej, na dłużej hrabia wybierać, choć o tem nie mówił, bo przed wyjazdem z rządcą długo konferował i zostawił rozporządzenia odnoszące się do spraw zarządu gospodarstwa na cały miesiąc. Był bardzo poważny i zamyślony.
We Lwowie wszystko dobrze poszło. Egzamin Wacia wypadł świetnie. Hrabia był tem uszczęśliwiony. Ponieważ wykłady w uniwersytecie zaczynają się dopiero w październiku, mieli przed sobą cały miesiąc wolnego czasu, postanowił więc zabrać obu młodzieńców z sobą na Ukrainę, gdzie miał zamiar pojechać w celu odwiedzenia dawno niewidzianych, a ukochanych krewnych.
Podróż ta była dla Iwana źródłem ożywczem, kojącem bolesne rany, dającem zapomnienie. Miesiąc przepędzony nad brzegami Dniepru i Rosi zostawił niezatarte ślady w jego umyśle, w jego sercu. Tam spotkał się z braćmi rodzonymi, wprzężonymi w ciężkie jarzmo niewoli, tam zrozumiał, co to jest prześladowanie narodowości.
Uciekając przed przykremi wrażeniami, szedł w step i tam u stóp mogił, starych kurhanów dnie i noce przepędzał. Tam wsłuchiwał się w szumy, w dźwięki wiatru stepowego, wiejącego od dzikich pól, od morza Czarnego, od Kaukazu dalekiego. Wsłuchiwał się w tę dziką a tęskną zarazem muzykę przyrody, zrozumiałą li tylko dla uszu poety lub rycerzy.
Z duchami dawno zmarłych, w boju za ojczyznę poległych bohaterów on obcował... One mu, gdy oparł głowę na kurhanie, zlecenia jakieś szeptały, rady doświadczone dawały. A dziad siwobrody brząkał na lirze i nucił piosnki o sławnym Sahajdacznym, który zamienił żonę na tytoń i lulkę, by mu białogłowa w pochodzie nie zawadzała... i pociągnął hen pod Chocim walczyć za wiarę i ojczyznę.
Nad brzegami Dniepru pomiędzy sitowiem spotykał duchy rusałek, śmiechy ich wabiące słyszał, lecz głuchym był na pokusy... Czasem i żywe oczy spotkał mile nań patrzące, ale mowy tej tajemniczej on już nie rozumiał — inne wrażenia chwytał i innych wspomnień szukał. Głuchym był na te pokusy, nie dał się nowym złudzeniom opanować.
Po miesięcznym pobycie powrócił do Lwowa.
Hrabia żądał koniecznie, ażeby z Waciem, który zapisał się na studenta Uniwersytetu, zamieszkał i czuwał nad dalszemi jego naukami i postępowaniem. Boleść gwałtowną, jaką czuł zrazu, ukoić potrafił, ale miał w duszy smutek głęboki, nieokreślony a bezustanny — pracą go tłumił.
Zaraz po powrocie z Ukrainy, wydał nowy tomik poezyj, w którym wyśpiewał to, co mu duchy dawno zmarłych szeptały, co mu wiatr stepowy do ucha przynosił. W styczniu wydrukował powieść. Żaden dziennik ruski przyjąć jej nie chciał, musiał ją własnym nakładem w świat puścić. W książce tej dotknął najbardziej bolesnych miejsc kwestyi ruskiej. Sprawę tę traktował bezinteresownie a sprawiedliwie. Zrobiła ona ogromne wrażenie, zakipiało jak w garnku. Byli i tacy nieliczni, którzy sprawiedliwość mu oddawali, inni jednak, dotknięci ostrem piórem, nie mogli znaleść dostatecznych słów nagany. Potępiali, lecz mimo to czytali, książka rozchodziła się i myśli w niej rzucone wsiąkały zwolna w dusze czytelników.
Stosunki jego z reprezentantami ruskiej narodowości, były coraz przykrzejsze. Zaczynali go unikać, okrzyczeli go »pańskim jurgieltnikiem«, człowiekiem, który talent od Boga mu dany za obcy żołd przefrymarczył. Nietylko świętojurcy nań powstawali, i tak zwany obóz narodowy odsunął się od niego.
Napróżno im opowiadał, co tam nad Dnieprem widział, nadaremnie im przedkładał, że sami nigdzie nie dojdą, że walcząc z Polakami, wojnę domową niecą, rozwój dobrobytu zbiedzonej ziemi tamują. Oni tego nie chcieli zrozumieć, zdrajcą go, zaprzańcem zowiąc.
Chyba gdzieś pomiędzy najmłodszymi spotykał chłopaków, którzy uniesieni czarem języka, głębiną myśli, jakie jego utwory cechowały, z uwielbieniem nań spoglądali. Uczniowie jego do takich należeli. Pociechą w strapieniu mu byli.
Druga radosna niespodzianka spotkała go ze strony hrabiego. W dwa miesiące po wydrukowaniu jego powieści przysłano mu z księgarni jakąś opakowaną książkę. Otwiera nie wiedząc coby to być mogło, patrzy... To tylko co odbity egzemplarz jego powieści w polskim przekładzie. Na pięknie wydanej książce zdala widoczny dużemi literami wydrukowany tytuł: Zbutwiali — a poniżej, obok nazwiska autora, nazwisko tłumacza: Teodor hrabia z Zahnilcza.
Ostatnie dni zimy srożą się mrozem i zawieją. I od ludzi, od braci zachodzi doń lodowaty podmuch zawiści i zazdrości... Taka książka, ten dowód uznania i pamięci ze strony czcigodnego starca jest dziś dlań promieniem słońca wiosennego, falą ciepłego ożywczego majowego wiatru.
Usiadł z książką w ręku, czyta z rozrzewnieniem i podziwia, jak tłumacz wiernie pojął, odczuł i w bratnim języku oddał każdą myśl jego, czuł, że onby sam nie potrafił tego tak zrobić.
W drugim pokoju Wacio leżąc na szezlongu świszcze wesoło aryę walca, zapamiętaną z ostatniego balu. Iwanowi robi to przyjemność. On żyje teraz Waciem. W jego strapieniach on jest mu jedyną może pociechą. W nim widzi, że ziarno jego ręką rzucone nie marnieje, przeciwnie kiełkuje już i obfity plon wydać obiecuje. Uczeń jego rozwija się równocześnie moralnie i fizycznie. Pomimo, że pracuje szczerze, nie choruje na śmieszną, nienaturalną powagę, jest młody ciałem i duszą — bawi się czasem wyśmienicie.
Wtem dały się słyszeć jakieś kroki na schodach, drzwi się nagle otworzyły i w nich ukazał się, w futrze, ośnieżony i zziębnięty — hrabia Teodor. Iwan i Wacio poskoczyli uradowani ku niemu. Wacio zawiesił mu się na szyi, całując obmarznięte wąsy, doktor uścisnął z uszanowaniem podaną mu rękę.
— Jak się macie chłopcy? — mówił rozbierając się z futra hrabia. — Przyjechałem do was, choć nie spodziewaliście się zobaczyć mnie teraz i ja nie miałem zamiaru z domu się wybierać. Przyjechałem głównie dla ciebie Iwanie...
Doktor stał patrząc nań niespokojnie; w głosie hrabiego odczuwał pewne zakłopotanie, wahanie jakieś.
— Stało się u nas w Zahnilczu nieszczęście — wymówił wreszcie starzec — ksiądz Bazyli nie żyje już... Odebrał sobie życie... otruł się.
— Otruł się! — powtórzył jak echo Iwan, lecz po chwili zebrawszy myśli począł pytać gwałtownie. — Cóż się z nią stało?... Biedna, biedna Eufrozyna!... Co ona pocznie?... Jakaż przyczyna tej nagłej śmierci?... tej zbrodni?
— Poczekaj!... powoli!... Zawsześ taki gwałtowny — mitygował go hrabia, rozcierając skostniałe ręce. — Poczekaj chwilę, wszystko ci pokolei opowiem... Wiesz, że Bazyli należał do rady nadzorczej mikołajskiego banku; w jesieni, nawet w lecie jeszcze, gdy interesa banku zachwiały się, bojąc się odpowiedzialności przy obrachunkach na przypadek upadłości, ratował bank własnemi pieniądzmi, które swoją drogą w największej części z tego banku potrosze był ściągnął; nic to jednak nie pomogło, ratunek był niemożliwy — bank runął, wyznaczono rewizyjną komisyę, i wszystkie nieczyste machinacye na jaw wyszły.
— Jak to? więc był pod zarzutem złodziejstwa.
— Niestety tak!... Kazano go aresztować. Przyjechał komisarz z żandarmami i doręczył mu nakaz uwięzienia. Wówczas wyszedł do drugiego pokoju, niby dla pożegnania się z rodziną, i — zażył truciznę... Do dwu godzin umarł. Nieszczęśliwy człowiek, schańbione nazwisko dzieciom pozostawił. Biedna dziewczyna nie może się w rozpaczy ukoić.
— A cóż pan adjunkt?... narzeczony? — pytał z trudnością Iwan. — Kiedy się pobiorą?
— Jaki narzeczony? Nigdy nim nie był... O!... sprytny, musiał się dowiedzieć, że z Bazylim źle, bo jeszcze w jesieni zerwał zupełnie; gdym z Ukrainy powrócił, już nie bywał na probostwie. Nic ci o tem nie wspominałem, nie chcąc budzie niemiłych wspomnień. Zresztą powiem ci otwarcie, że nie pragnąłem widzieć cię zięciem Bazylego.
— Cóż ona robi biedna?
— Wiesz, powiem ci — mówił, zamyślając się hrabia — że to dzielna dziewczyna, może to nieszczęście uzdrowi ją, może w biedzie pozbędzie się głupich narowów, jakich w ostatnich czasach nabrała. Prosiła mnie, bym jej jakie miejsce przy szkole ludowej wyrobił. Będzie mieszkała z babką, musi na kawałek chleba pracować.
W czasie słów hrabiego rozmaite wrażenia malowały się na twarzy Iwana, była chwila, że łzy kręciły mu się w oczach, zdołał wreszcie opanować wzruszenie i odpowiedział spokojnie:
— Panie hrabio! niech pan raczy o niej pamiętać, ona warta tego... Ja nie mogę się z nią zobaczyć obecnie. Wyraźnie powiedziała, że mnie nie kocha... ha! trudna rada, bałbym się, by nie pomyślała, że się jej narzucam, że chcę z jej nieszczęścia skorzystać... Zresztą dziś mam już inne szersze cele. Na gwałt należy ratować resztki narodowej uczciwości... Dążyć do celu.
— Dąż! dąż! — mówił dobrotliwie hrabia. — A ja Eufrozyną sam się już zajmę, nie pozwolę, żeby się zmarnowała... A później zobaczymy.
Wzruszenie jakieś opanowało doktora, niecierpliwie pocierał dłonią po czole, jakby pragnął myśli rodzące się w mózgu zgnieść. — Nagle wybuchnął:
— Nie! nie!... To niemożliwe... Ja nie mam dziś prawa z bardonem trubadura iść brząkać pod oknem ukochanej... Dzieją się rzeczy okropne, upadek na całej linii, trzeba się bronić, trzeba młodsze pokolenie inaczej wychować. Ja muszę pracować.
Hrabia z przyjemnością nań patrzył i słuchał, gdy mówił dalej:
— Jeżeli w niej obudzą się wspomnienia dzieciństwa, jeżeli odżyje to, co ją kiedyś nauczałem, jeżeli zapragnie iść wraz ze mną przez tę ciężką drogę życia, pracować wspólnie, walczyć razem... W takim razie ja się dowiem o tem i spotkamy się jeszcze... Inaczej szczęścia nie rozumiem, i dla pozyskania jej kroku z wytkniętej drogi nie uczynię.
— Zobaczymy, jak to będzie! — przerwał mu hrabia. — I ja wolę, żeby się dziewczyna trochę z trudami życia połamała i w pracy zapomniała wiele rzeczy, których nie pragnąłbym widzieć w twojej żonie.
Rozmowa przeszła na inne tory. Skarżył się młody poeta hrabiemu na nienawiść, która go zewsząd otacza, na potwarze, spotykające go na każdym kroku. Opowiadał, że złość posuwa się do najobrzydliwszych środków, że starają się jego uczniów, chłopaków nieletnich zniechęcać doń.
— Ciężka jest droga, na którą wszedłeś, ale jedyna mogąca do uzdrowienia dowieść... — pocieszał go hrabia i do wytrwania zachęcał.
Pobyt szanownego starca nie długo trwał i musiał wracać. Z żalem rozstawał się z nim Iwan. Oprócz niego nie miał nikogo, przed którym mógłby się z cierpień trapiących go wywnętrzyć. W nim tylko widział opiekuna i obrońcę.
Po wyjeździe hrabiego życie stawało mu się nieznośnem, do poprzednich utrapień przybył jeszcze niepokój o Eufrozynę. Wbrew woli i postanowieniu myśl o niej powracała często. Uczucie odradzać się zaczynało. Nadaremnie z niem walczył. Nieraz gdy siedział w pracy pogrążony, wyobraźnia przywoływała mu przed wzrok duszy jej śliczną, zamyśloną twarzyczkę, jej słodkie oczy patrzyły nań z białej ćwiartki papieru. Kiedy rozgniewany własną słabością rzucał pracę i kładł się, ażeby snem wzmocnić nerwy, i wówczas w uszach mu dźwięczały jej słowa, w pamięci odbudowywał rozmowy z nią prowadzone. Myślał ciągle o niej.
Zawistni też nie próżnowali. Nim rok szkolny dobiegł kresu, pobyt we Lwowie stał się dlań prawie niemożliwym. Z ludźmi, którzy go zgubić postanowili, walczyć uczciwą bronią nie mógł, do innej wstręt czuł.
Z rozkoszą więc powitał koniec roku szkolnego. Twarz mu się ożywiła, krew raźniej krążyć zaczęła, gdy wraz z Waciem znalazł się w wagonie. Jechali znowu do Zahnilcza.



XV.

Eufrozyny w Zahnilczu już nie zastał. Wyjechała wraz z dziekanową, zamieszkała w Stanisławowie i przygotowywała się do złożenia egzaminu nauczycielskiego. Nieobecność ta była dlań bolesną niespodzianką. Za dumny był jednak, żeby przyznać się do tego.
Pobyt tu smutne nań zaczynał wywierać wrażenie. Na każdym kroku spotykał się z bolesnemi wspomnieniami; każdy kamień, każde drzewo przypominało mu jej spojrzenia, jej słowa, uśmiech, ją całą. Nerwy zamiast uspokajać się wśród wypoczynku, rozdrażniały się coraz więcej. Perspektywa powrotu do Lwowa i walki dalszej, i cierpień dalszych, oszczerstw i potwarzy bezustannych, strachem go przejmowała.
Hrabia to widział doskonale, nauczył się zgadywać myśli swego wychowańca. Wiedział i pomyślał o tem, ażeby go z tego piekła wyrwać. Gotował mu nową najmilszą niespodziankę.
Raz przy herbacie pomiędzy pismami z poczty przyniesionemi znalazła się gazeta, zaadresowana do Iwana, pismo, którego nie trzymał, widocznie przysłano mu go umyślnie. Otworzył z ciekawości.
Znalazł tam pamflet obrzydliwy, hańbiący go, starający się rzucić cień niesławy na jego stosunek z hrabią. Jednem słowem ohyda, ułożona sprytnie w kształcie drobnej nowelki. Nazwiska były zmienione, ale tak podstępnie, że każdy mógł się prawdziwych domyśleć z łatwością.
Podłość ta dopełniła miary. Czuł, że chwyta go gniew szalony, gdyby znalazł pod ręką pismaków, którzy płodzili obrzydliwe piśmidło, byłby ich zgniótł, zmiażdżył jednem uderzeniem.
— Kości im połamię! — zawołał nagle, rzucając gazetę na stół i zrywając się od stołu — zetrę na miazgę... Cierpliwość ludzka ma przecież granice... Nie, nie dziwię się panie hrabio niektórym Polakom, że pragną zniszczyć to plugawe gniazdo jaszczurcze. Przeciwnie dziwię się, że nie zrobili tego, łotry... łajdaki... do czego potwarz dojść może... Niech pan hrabia przeczyta, zobaczy.
— Nie głupim mój kochany — odparł spokojnie, patrząc nań z uśmiechem — jedynem lekarstwem na paszkwile — nie czytać, lub przeczytawszy przypadkiem zapomnieć o nich zupełnie. Paszkwil który wywoła gniew w oszkalowanym, dopnie swego celu i sprawi przyjemność tym sposobem podłemu potwarcy.
— Kiedy bo to przechodzi granice — wołał zaperzony Iwan, biegając prawie po pokoju, wzburzony, rozszalały.
— Siądź tu — zawołał nań stanowczo hrabia — mam ci coś powiedzieć, co cię z pewnością uspokoi... Siadaj i słuchaj.
Usiadł, ale był ciągle wzburzonym, drżał cały.
— Pamiętasz — mówił hrabia poważnie — com ci mówił, gdyś tu z Wiednia przyjechał, gdyś był pełnym illuzyi i kraju nie znał. Dziś musisz mi przyznać, że: po pierwsze, lud jest zdrowym materyałem, z którego można jeszcze wszystko zrobić, po drugie, że ci, którzy się na kierowników jego narzucili, nic nie warci... Z tego wynika, że należy koniecznie wychować warstwę inteligencyi waszej ruskiej, któraby nie dążyła do zyskania dobrobytu li dla siebie, obierając za sposób dojścia doń walkę ze wszystkiem, co jest rozumniejszego i lepszego w kraju, któraby nie krzykiem, blagą i reklamą, ale pracą stateczną na miano inteligencyi zasługiwała. Inteligencya taka wraz z odpowiedniemi żywiołami polskiemi mogłaby dopiero skutecznie pracować nad podniesieniem ludu z upadku, w którym dziś zostaje.
— Tak, tak ! — mówił zasłuchany w słowa hrabiego Iwan, kiwając z niedowierzaniem głową — ale zkąd wziąć tej rozumnej i uczciwej inteligencyi.
— Wychować — odparł stanowczo hrabia. — Zwątpienie jest grzechem, nie zapadaj weń znowu. Staram się o to, żeby dać ci nowe pole do pracy, szersze i żyzniejsze, na którym byłbyś wolnym od przykrości, jakie cię na każdym kroku we Lwowie spotykają. W niedawno założonym uniwersytecie w Czerniowcach jest do obsadzenia katedra literatur słowiańskich. Trzeba, żebyś się starał o otrzymanie tego miejsca. Ja pomogę, o ile potrafię.
Iwan słuchał z natężeniem, łowiąc uchem każde słowo hrabiego. Twarz mu płonęła, z oczu zapał tryskał.
— Katedra literatur słowiańskich, o niej zawsze marzyłem — zawołał radośnie; po chwili jednak posmutniał i rzekł z westchnieniem: — nie dadzą mi jej nigdy... Nie dadzą człowiekowi tak spotwarzonemu. Szkoda trudu.
— Znowu jeremiada! — zawołał hrabia, rozgniewany tym razem na seryo. — Znosić nie mogę tego wiecznego unieszczęśliwienia... Zkąd ty możesz wiedzieć, czy dadzą, czy nie dadzą? Do ciebie należy wnieść podanie z twoją kandydaturą i czekać, co ci na to odpowiedzą. A obecnie słuchać, co ci dalej powiem.
Iwan spuścił oczy zawstydzony i szepnął cicho: Słucham.
Do nowego uniwersytetu wchodzi cała młodzież ruska z Bukowiny, niechowająca w sercu nienawiści do Polaków, obca tej smutnej walce domowej; zbiera się tam wielu Rusinów z Galicyi, którym kierunek dzisiejszych prowodyrów nie smakuje, którzy inną drogą iść pragną... Tych oświecić, tych pozyskać, za sobą pociągnąć — to będzie twoje zadanie, twój cel.
Myśli rzuconej przez hrabiego chwycił się Iwan oburącz. Tego samego dnia zrobił podanie i oddał go do rąk opiekunowi, który obiecał się zająć tą sprawą. Sam zaś fantazyował bezprzestannie o przyszłej katedrze; dnie i noce pracował w bibliotece hrabiego, i nim wakacye skończyły się, miał już przygotowane wykłady na całe pierwsze półrocze. Odżył wśród tej pracy, zapał dawny powrócił ze zdwojoną siłą, w bujnej, poetyckiej wyobraźni widział przed sobą swoich przyszłych wychowańców w życiu publicznem, cieszył się ich powodzeniem, współdziałał z nimi.
Nie opatrzył się nawet, jak wśród ciągłej pracy zbiegł czas feryj. W połowie września siedział od świtu w bibliotece, zajęty robieniem notat, gdy niespodziewanie wszedł tam hrabia z jakimś pakietem w ręku.
— Witam pana profesora! — zawołał wesoło. — Masz tu nominacyę — rzekł, podając mu duży opieczętowany pakiet. — Wiem o tem, bo równocześnie uwiadomiono i mnie i na moje ręce ten pakiet przesłano. No otwórz, czytaj...
Iwan stał, trzymając pakiet. Ręce mu dygotały z wielkiego wzruszenia, nie miał siły zdobyć się na rozerwanie koperty.
Hrabia sam rozciął papier i wydostał do podania załączone alegaty i... przychylną odpowiedź. Urzędowego aktu nominacyi nie wygotowano jeszcze w ministeryum.
Iwan z radości stracił prawie przytomność, uniesienie jego przybrało formy uciechy małego chłopaka. Gwałtem chwytał i całował ręce hrabiego, biegał wokoło pokoju; wreszcie wybiegł podzielić się pomyślną wieścią z Waciem.
Tego dnia przy obiedzie podano szampańskie wino; zaproszono nowego proboszcza, przyjaciela i kolegę Iwana i wypito uroczyście zdrowie młodego profesora, wypito za pomyślność jego planów i zamiarów.
Czas, który pozostawał do wyjazdu, minął Iwanowi niepostrzeżenie. Uszczęśliwiony, rozpromieniony, zapomniał o wszystkich minionych cierpieniach i dolegliwościach. Po całych dniach fantazyował o swem przyszłem zajęciu. Bawił się niem. Przybrawszy czasem komicznie uroczystą minę, wchodził do pokoju Wacia i kłaniając się, przemawiał z patosem: Panowie, proszę uciszyć się, prelekcya się zaczyna...
Smutki i boleści daleko odeń uleciały, zapomniał o nich. Hrabiemu zdawało się, że zapomniał i o Eufrozynie.


XVI.

Sierocie po księdzu Bazylim przyszłość smutnie się przedstawiała.
Zawód, jakiego doznała ze strony eleganckiego konkurenta, więcej obraził jej miłość własną, niż rozkrwawił serce. Nigdy go nie kochała naprawdę, straty też nie odczuła boleśnie. Ciosem dla niej niespodzianym, a nad wyraz bolesnym była okropna śmierć ojca. W pierwszych chwilach nie była w stanie pojąć, zrozumieć nieszczęścia, jakie ją dotknęło. Zdawało jej się, ze jest ofiarą snu jakiegoś okropnego, że zmora ohydna trapi ją. Prozaiczne kolce życia przebudziły ją boleśnie, zmusiły do zajrzenia rzeczywistości w oczy.
Po za wstydem, hańbą i boleścią wysuwała się ruina — ubóstwo.
Cudem prawie udało się hrabiemu z remanentów i ruchomości pozostałych po księdzu Bazylim uratować tyle, że miały za co nająć domek w Stanisławowie i mogły zaspokoić przez jaki rok codzienne potrzeby. Mówiono nawet, że hrabia coś od siebie pokryjomu dodał.
Zamieszkały wspólnie z Natalią, która obydwom zbiedzonym, unieszczęśliwionym kobietom dawała dowody dobroci serca i prawdziwego przywiązania.
Zaczęły się dla młodej, do rozrywek przyzwyczajonej, rozpieszczonej jedynaczki — szare dni powszednie. Mijały, jeden jak drugi jednakowe, bez zmiany. Przy pomocy Natalii i znajomych jej nauczycielek zaczęła się uczyć, pragnęła zdać egzamin nauczycielski, przyszłość sobie zapewnić. Nie łatwo jej to szło.
Przy wrodzonych zdolnościach, a skromnych wymaganiach domowych nauczycielek, zgromadziła ona pewien zapas nauki, który zdaleka oglądany robił nie złe wrażenie, przy bliższem rozpoznaniu zaś przedstawiał się zaś jako zlepek zbudowany bez podwalin — na lotnym gruncie wyobraźni.
Musiała zaczynać od początków i pracować usilnie. W miarę postępu praca stawała się coraz łatwiejszą, nabierała metody. Zasmakowawszy jednak w nauce, przesadzać zaczęła w pracy. Dnie całe nad książkami spędzała. To odbiło się na jej powierzchowności, na jej zdrowiu może. Znikły dawne żywe rumieńce, twarz się jej przedłużyła, oko rozszerzyło, a cały wyraz wyszlachetniał jeszcze bardziej. Około ust igrał czasami uśmiech tęskny, smutny i otaczał jej postać niezrównanym urokiem.
Dziwnem w niej było, że przy ciągłem zajęciu nauką, przy braku czasu rozwinęło się w niej zamiłowanie do czytania dzienników. Przez Natalię, przez jej koleżanki potrafiła zawsze dostać kilka rozmaitych, choćby kilka dni temu wydanych, to jej nie zawadzało. Przerzucała je, w niektórych tylko numerach czasami odczytywała po kilkakroć to samo miejsce. Częstokroć czytanie to wywoływało w niej oznaki oburzenia, z niechęcią rzucała przeczytany numer i wychodziła z pokoju, ażeby łzy ukryć.
Postępowanie to zwróciło uwagę Natalii, wzięła porzucony kiedyś numer i odrazu odgadła tajemnicę. Eufrozyna kochała Iwana, jego los, jego karyera literacka, przeciwności, z któremi walczył, obchodziły ją; oburzały podłość i zła wiara, których używano w polemice z nim. Oddalony, rósł w jej wyobraźni na bohatera.
Numer, który wywołał wybuch gniewu w Iwanie, wycisnął obfite łzy z oczu Eufrozyny. Rzuciła gazetę z oburzeniem i zaszlochała nerwowo, ukoić się nie mogła. Natalia podniosła ją i przy niej przeczytała. Tajemnica znikła między niemi. Biedna dziewczyna oparła głowę na ramieniu przyjaciółki i płakała długo... długo.
— Jaki on nieszczęśliwy — wołała przez łzy — com ja zrobiła? Jak on mną pogardzać musi?... I słusznie, słusznie... — łzy jej głos tamowały, trzęsła się cała i tuliła do piersi Natalii, jak przestraszone dziecko. — Ja nigdy, nigdy go już nie zobaczę... On pogardza mną... On może zapomniał już...
Uspokajała ją i pocieszała starsza przyjaciółka, lecz co prawda, na pocieszenie nie wiele mogła powiedzieć.
Od dnia, gdy tajemnica znikła, obie teraz razem śledziły w dziennikach za losem Iwana. Obie odczytywały po kilkakrotnie wszystko, co on napisał. Szarą godziną, gdy chwila wypoczynku nadchodziła, siadywały obok siebie, rozpamiętywając każde jego słowo, powiedziane ongi w Zahnilczu. Przed oczami Eufrozyny zmartwychpowstawał wyraz jego twarzy, uśmiech lub zasępienie.
Dreszcz ją przejmował, gdy rozpamiętywała dzieje dnia, w którym po raz ostatni widziała go. I burzę tę straszną i przestrach, rozpacz, jaka miotała jej całą istotą w chwili, gdy on odszedł.
— Tak, tak — szeptała smutnie — on mną pogardził, a teraz zapomniał już, zapomniał na zawsze... Czem ja mogę być dla niego! Ja ciemna, głupia dziewczyna... Ja nieuk taki.
I chwytała za książki i uczyła się gorączkowo. Zdawało się biedaczce, że gdy zda egzamin, to on dowié-- się o niej, nazwisko jej przeczyta, przypomni sobie może.
Wieść o nominacyi Iwana na profesora uniwersytetu, przyjętą została w niskim dworku na przedmieściu stanisławowskim, wybuchem wielkiej radości. Obie dziewczyny nie mogły znaleść dość energicznych sposobów na okazanie zadowolenia. W ręce klaskały, biegały po pokoju i śmiały się, śmiały się aż do łez.
Zdziwiona dziekanowa wyszła z kuchni zobaczyć, co to się mogło stać? jaka przyczyna tak hałaśliwej uciechy?
— Doktor Iwan został profesorem uniwersytetu w Czerniowcach — objaśniła ją Natalia, Eufrozyna odwróciła oczy pełne łez, jej radość bez przyczyny zmieniła się w smutek.
Popatrzyła na nią babka i odgadła boleść jej serca, przeczuła, co tam się w piersi dziewczęcej dziać musi? Nie mówiąc słowa, zbliżyła się do niej, w czoło ją pocałowała i co prędzej wyszła, bojąc się, by sama nie zapłakała.
Biedna dziewczyna — szepnęła wychodząc — teraz serce się jej kraje... Ja zawsze myślałam, że on wysoko pójdzie... Nie spodziewałam się jednak, żeby taki był zacięty...
Od tego dnia Eufrozyna żyła jak w gorączce.
Nie zdradzała się z tem przed Natalią, ale w duszy zadawała sobie ustawicznie pytania: Z Zahnilcza droga do Czerniowiec przez Stanisławów... Czy wstąpi odwiedzić?... Czy przypomni sobie?...
Dnie mijały za dniami. Skończył się wrzesień, przeszły już pierwsze dnie października, a jego niema.
— Może się spóźnił?... może hrabia go tam zatrzymuje? — pocieszała się w duszy dziewczyna, lecz nadzieja zaczęła ją zupełnie opuszczać.
Wreszcie wyczytały w gazetach o świetnym wykładzie, jakim rozpoczął Dr Gudz swe lekcye w Czerniowcach. Pisemka tam na miejscu wydawane nie umiały znaleść słów, któreby określiły stopień ich uniesienia. — »To było święto narodowe« — pisały. Zdawna wrogie mu pisma zionęły znowu jadem nienawiści. Czuć jednak w tem było, że to już gniew bezsilny i zazdrość podła.
Eufrozynę, gdy to czytała, nieokreślone jakieś uczucie za serce chwytało, jak kameleon mieniło się w niej samej. Cieszyła się z jego tryumfu, z jego powodzenia; cieszyła się z upadku, ze wstydu jego wrogów. A jednak w sercu i do niego żal uczuwała, żal coraz sroższy. Za co? Nie umiałaby na to odpowiedzieć nawet — czuła jednakże.
— Myślałam, że on ma lepsze serce — szeptała w duszy.
Lecz wnet zawstydziła się sama przed sobą swej niesprawiedliwości. Przypomniała sobie, jak on błagalnym głosem słowa zmiłowania prosił, jak on wzrokiem do niej się modlił. A ona była głuchą i ślepą... Tak, Bóg jest sprawiedliwy! Słusznie się jej ta boleść należy, wszak ona była nieczułą na jego cierpienia, stokroć sroższe.
Żal w sercu stłumiła, lecz przebudzonego uczucia stłumić nie mogła. Nieobecnego, obcego może już dziś dla niej zupełnie człowieka kochała całą siłą młodego serca, całą potęgą bogatej wyobraźni. Urósł on w jej oczach na bohatera, na którego z dołu ziemi tylko zwykłym śmiertelnikom spojrzeć można.
Czytanie jego utworów przeszło u niej w kult jakiś, w rodzaj bałwochwalstwa. Już nie treść, nie forma, ale samo nazwisko autora w zachwyt ją wprawiały. Dziś zrozumiała każdą myśl, którą on dla niej pisał ongi, wówczas, gdy ona zrozumieć tego nie mogła, czy nie chciała.
Czas płynął, ona uczyła się i... wzdychała.


XVII.

Iwana z entuzyazmem przyjęto w Czerniowcach.
Znano go daleko więcej z jego własnych utworów, niż z paszkwilów, jakie o nim lwowskie pisma rozsiewały. Znano go jako młodego, pełnego talentu poetę, natchnionego i wytwornego pisarza, autora »Zbutwiałych.« Witano w nim uczonego, którego głęboka wiedza rzeczy słowiańskich znaną była nietylko w ojczyźnie.
Echa sporów i waśni galicyjskich, rozdzielających Polaków od Rusinów, słaby oddźwięk znajdowały na Bukowinie. Tam obie narodowości łączyły się ściśle w celu obrony wspólnej przeciw żywiołowi rumuńskiemu, który zaprzeczał prawa istnienia obu zarówno i obie jednako upośledzał. Tak Rusini jak i Polacy powitali w Iwanie nową siłę, nowego bojownika, który im pomoc niesie, a i w walce czynny przemożny udział weźmie.
Inauguracyjny odczyt Iwana przybrał pozory wielkiej dlań owacyi. Nietylko wszyscy studenci słowiańskiego pochodzenia, ale i ludzie starsi, pracownicy na niwie społecznej, tak Polacy, jak i Rusini, spieszyli powitać młodego profesora. Kobiety nawet starały się o możność słyszenia go. Ścisk był w sali ogromny. Iwan stał się modnym.
W czasie wykładu cisza panowała w sali. Ludzie słuchali, bojąc się odetchnąć głośniej, bojąc się stracić jedno słowo.
Młody profesor czynił wyznanie swej wiary politycznej. Wygłosił program, jakiego nadal trzymać się będzie. Mówił to tak porywająco, słowa jego tryskały taką poezyą, czar taki, urok niezwyciężony otaczał i postać jego i słowa, które mówił, że łzy z oczu wyciskał, westchnienia w piersiach budził, porywał i unosił za sobą słuchaczy w krainę ideału — w świat piękna i dobra, do królestwa zgody i jedności, królestwa Bożego na ziemi.
Skończył. Od oklasków mury gmachu drżały. Starzy ludzie szli ku niemu i ze łzami w oczach cisnęli się, by w ramię go ucałować. Młodzież na rękach wyniosła go z sali, kobiety z nietajonem uwielbieniem nań patrzyły. Stał się bohaterem.
Iwan po raz pierwszy w życiu doświadczał uznania publicznego — tryumfu. Upoił się nim. Zapał, jaki budził w słuchaczach, porywał jego samego. Następne prelekcye były równie świetne; świetniejsze może, jeżeli to było wogóle możliwem. Całą duszę w nie wlewał; były jakby poematem. Początki cywilizacyi słowiańskiej, epokę bohaterską południowców, boje straceńców z zachodnich kresów, cudowną patryarchalną sielankę środkowych Polan, malował natchnionem słowem śpiewaka — wieszcza. Wlewał w dusze słuchaczów wszystkie myśli własne, swe sny i marzenia, poczucie rycerskości i bohaterstwa, które hrabia weń wpoił.
Stał się kierownikiem myśli i czynów całego tłumu młodzieży, w ogieńby za nim poszli; był ich wodzem, kierownikiem, hetmanem duchowym.
Cały czas poświęcał nauce, przygotowaniu do wykładów w uniwersytecie. Wszystkie jego myśli były ku nim tylko skierowane.
Gdy w rzadkich chwilach znużenia umysłowego spoczął trochę, gdy oparłszy strudzoną głowę na dłoniach, wracał mimowolnie w świat wspomnień, wówczas uśmiechał się pobłażliwie, tak jak uśmiechać się zwykł starzec patrzący na igraszki dzieci. Przebaczał w duszy szaleństwa, które popełniał, zrozumieć ich jednak już nie mógł. Służba publiczna, cele społeczne, sława własna wreszcie pochłonęły go zupełnie. Postać Eufrozyny zacierała się zwolna w jego pamięci, usuwała się w dal, rozpływała i tylko zjawiała się czasem lotna i powiewna, bezkrwista i idealna, niby cień elizejski.
W czerwcu, pierwszego roku pobytu Iwana w Czerniowcach, wypadła wielka uroczystość narodowa. Rusini pragnęli uczcić dwudziestopięcioletnie zasługi śpiewaka-żołnierza, barda, kobziarza bukowińskiego. Duch przez Iwana rozbudzony miał się zamanifestować wielką owacyą, urządzoną zasłużonemu poecie, zacnemu człowiekowi.
Uroczystość przybrała niezwykłe rozmiary. Prócz Polaków i Rusinów ze sfer inteligentnych, niespodziewanie napływać zaczęli do miasta huculi z gór, ludzie, wśród których stary śpiewak pół życia przepędził, których kochał, o których śpiewał. Kto ich uwiadomił o uroczystości zamierzonej? tego dotychczas nikt nie doszedł. Schodzili się jednak tłumnie. Malownicze postacie, gotowe modele dla malarzy spływały z oddalonych gór: jedni przyjeżdżali na drobnych, lecz silnych konikach huculskich, inni ubożsi pieszo tę wędrówkę odbywali.
Rano odbyło się nabożeństwo. Stary poeta klęczał, bił się w piersi, pokutę czynił i za błędy młodości Pana Boga o przebaczenie prosił. Tłum z różnorodnych żywiołów czynił za nim to samo.
Po południu miał mieć Iwan odczyt o zasługach starego barda, a potem miano uwieńczyć skronie osiwiałego w bojach i pracach wieńcem zasługi.
Na godzinę przed oznaczonym terminem w sali było już pełniuteńko. Obok elegancko ubranych panów i pań z miasta, obok tłumu młodzieży uniwersyteckiej i szkolnej, siedzieli zadomowieni proboszczowie górskich wiosek, cisnęły się na pół dzikie, lecz piękne postacie hucułów.
W kącie sali uwagę sąsiadów zwracała postać nieznanego, niewidzianego tu nigdy starca i cudownie pięknej dziewczyny.
Stary pan miał dystyngowaną, arystokratyczną powierzchowność; panienka pięknością swoją zazdrość sąsiadek budziła. Pan, patrząc na nią, uśmiechał się wesoło, jowialnie prawie, widok jej nietajoną przyjemność mu sprawiał. Panienka zaś drżała smutna i zadumana, śliczną jej twarzyczkę urok tęsknoty otaczał, na każdy szelest od wejścia pochodzący wstrząsała się nerwowo i zwracała rozmarzone oczy w stronę drzwi.
To hrabia Teodor przywiózł Eufrozynę na odczyt Iwana.
Rozpoczęło się nareszcie.
Iwan prowadził starego poetę pod rękę. Gdy znaleźli się na sali, huczne oklaski powitały ich przybycie. Stary śpiewak kłaniał się z wdzięcznością i rozczuleniem na wszystkie strony. Oklaski te dziwiły go, wstydziły prawie, nie przywykł do nich, były dlań — nowością.
Znaleźli się wreszcie na podniesieniu. Jubilata usadowiono na honorowem krześle. Iwan zajął miejsce dla prelegenta przeznaczone. Ukłonem i ciepłem słowem powitał zebranych, potem zaczął malować dzieje żywota dzisiejszego jubilata.
Przesuwał im przed oczyma dnie jego dzieciństwa w sieroctwie, w opuszczeniu spędzone, matkę, biedną kobietę, anioła opiekuńczego smętnego pacholęcia... Później jego włóczęgę po świecie za okruchami chleba powszedniego; trudy i znoje wojenne, rany i krwi przelanie, tęsknotę poety za ojczyzną uroczą, za górami cudownemi, za szelestem liści bukowych, szumem lasów świerkowych, za zieloną Bukowiną.
Słuchacze tak zespolili się z myślą, z duszą mowcy, że wraz z nim cierpieli boleścią starego barda, tęsknili jak on, krew przelewali, rany odnosili. We wszystkich krew jednakiem tętnem krążyła, pulsy jednako uderzały. Czar słowa opanował już ich.
Eufrozynie serce biło gwałtownie, z głową naprzód wyciągniętą, z oczami w mowcę wpatrzonemi siedziała drżąca, łowiąc każde jego słowo pożądliwie.
Prelegent w dalszym ciągu przeszedł do działalności jubilata na polu literackim i społecznem, malował jego zasługi. Podnosił przedewszystkiem to, że był śpiewakiem zgody i miłości, wieszczem pojednania.
— Żaru on nie kładł na rany — wołał uniesiony zapałem — przeciwnie, balsamem zgody je zalewał. Czuł on, że w bratnim uścisku z polskim narodem nasza przyszłość leży, przyszłość naszej narodowości. Czuł, że myśmy ich braćmi rodzonymi i tylko z nimi połączeni coś znaczyć możemy.
Zapał i uniesienie siły mu wyczerpały, zamilkł na chwilę, pot kroplisty z czoła ocierał. Po chwili mówił znowu z rosnącym zapałem.
— Ja sam osobiście wiele dobrego od Polaków doświadczyłem. Była chwila, w której złamany bolem, gorzej niż piekielnym, zwątpiłem w świat, w ludzi, w ojczyznę i w Boga nawet... I chciałem rzucić to wszystko razem... Polska ręka powstrzymała mię, polska ręka wskazała mi obowiązki, jakie mam dla własnej narodowości, dla was bracia... Ja błogosławię dziś tę rękę.
Szalone, namiętne oklaski zagłuszyły ostatnie słowa mowcy. Okrzyki: Sławno! sławno! — rozlegały się po sali.
Eufrozyna przy ostatnich słowach nie zdołała zapanować nad wzruszeniem, zaszlochała głośno. Nie zwróciła tem jednak niczyjej uwagi na siebie, bo wiele kobiet płakało w sali.
Dobry kawał czasu upłynął, nim się uciszyło.
Gdy ucichło, Iwan zwrócił się do słuchaczy i prosił ich, że słusznemby było, żeby męża tak zasłużonego, tak wsławionego, wieńcem zasługi obdarzyć.
Program uroczystości był z góry ułożony; nie znał go tylko ten, który był przedmiotem owacyi.
Piękna panna w pierwszym rzędzie krzeseł siedząca powstała i podchodząc ku jubilatowi, podała mu zielony wieniec laurowy na drewnianej tacy wyrobu krajowego. Wszyscy starsi, poważniejsi cisnęli się za nią. Sala zatrzęsła się od oklasków i okrzyków. Sławno! sławno! Niech żyje! — rozlegało się na wszystkie strony. Z pośród okrzyków i gwaru wkrótce wyróżniać się zaczęła jedna nuta, która zagłuszyła wszystkie inne głosy. Chór studentów śpiewał starą ruską pieśń:

»Mnohiji lita... mnohiji lita... lita.«

Rozlegało się po sali i przez otwarte okna nuta pieśni w świat płynęła... daleko, daleko aż do gór wyniosłych, do czarnohorskich szczytów.
Jubilat stał ze spuszczonemi oczyma, rozrzewniony, rozczulony. Trzymał wieniec w dłoni, nie pozwolił na głowę go sobie włożyć. Patrzył na ten zapał, na ten entuzyazm i serce mu rosło, przyciskał dłoń do piersi, jakby bojąc się, by to serce zbolałe nie wyskoczyło z piersi, z nadmiaru radości.
Śpiew ustał. Stary poeta skinął ręką, prosząc o uciszenie i mówić zaczął.
Dziękował serdecznie za uroczystość, którą jemu niezasłużonemu urządzono, dziękował za uznanie, jakie w narodzie znalazł. A zwracając się do Iwana, rzekł wskazując nań:
— Jemu to właściwie ten wieniec należy się. Nie moją to zasługą, lecz jego jest, że duch się w nas obudził, że serca odtajały... Jam nie zasłużony. Com od Boga wziął, tom wam oddał, nie wielką zasługę ma skowronek za śpiew swój, to dar Boży... On zaś do talentu przyłączył głęboką naukę... Jemu wieniec oddajcie.
I ucałował białe czoło młodego profesora, wziął go w objęcia, usiłując włożyć mu wieniec na głowę. Iwan zgrabnym ruchem głowę usunął i w tej chwili wieniec z rąk starca pochwycił, po to, żeby mu natychmiast osiwiałą skroń nim przyozdobić.
W sali zapanował chaos nie do opisania, wszyscy cisnęli się do estrady, każdy chciał uścisnąć dłoń obu bohaterów dnia. Ścisk zrobił się nieznośny.
Eufrozyna zrazu stała obok hrabiego. Nie mogła jednak dłużej wytrzymać w biernej roli. I ona zapragnęła zobaczyć go zbliska, złożyć mu powinszowanie dzisiejszego tryumfu. Może przypomni ją sobie wreszcie. Rzuciła się naprzód, pragnęła przez tłum się przecisnąć. Próżne marzenia.
Ścisk ludzi, jak prąd wodny, pochwycił ją z sobą i uniósł bez steru. Zdawało się jej czasem, że już ostatnia chwila wybiła, że już dusić się zaczyna. Płynęła jednak z prądem, zbliżała się do drugiego końca sali, do estrady. Widziała go już doskonale o jakie dziesięć kroków od siebie. Zobaczyła, jak znowu podał rękę jubilatowi i zbierali się do wyjścia. Będzie może przechodził obok niej, zobaczy ją, przywita może... Serce jej biło coraz mocniej.
Tłum rozstępować się zaczął, ludzie rozpychali się na wszystkie strony. Eufrozynie, dzięki jej piękności, udało się zostać w pierwszych rzędach, widzi go, nadchodzi... jest już o krok zaledwie... Nie patrzy jednak w tę stronę... Ona nie ma sił zawołać doń. Przechodzi, mija, ominął, popatrzył i nie poznał... Zawołała — Iwanie! Iwanie! — Nie usłyszał... Rzuciła się naprzód, chciała siłą docisnąć się do niego — odepchnięto ją...
Zgnieciona, zapłakana wyszła wraz z falą ludzką z budynku; o kilka kroków od bramy stał hrabia, czekając na nią. Podał jej rękę i poszli do hotelu.
Przy wyjściu z sali podano Iwanowi bilet. — Otworzył go natychmiast, poznał pismo hrabiego. W kilku słowach hrabia prosił go, żeby przyszedł dziś do niego koniecznie, bo pragnie go co najprędzej widzieć. Wskazał nazwę hotelu.
Młody profesor opuścił wszystko i pobiegł natychmiast «pod Czarnego Orła.« Otworzył drzwi i stanął jak wryty.
Przy stole zastawionym przyborami herbacianemi siedział hrabia i Eufrozyna.
— Witaj mi profesorze! — zawołał wesoło hrabia. — Cóż, wdzięczny mi jesteś, żem ci takiego słuchacza przywiózł?
Oni stali milcząco, patrząc na siebie. Oboje przemówić nie mogli. Iwan ruszył się pierwszy, podszedł ku niej i podał jej rękę na przywitanie. Ona ścisnęła tę rękę gorąco, serdecznie, i patrząc nań załzawionemi oczami, szepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem:
— Czy przebaczysz mi?
Hrabia tymczasem usunął się nieznacznie do drugiego pokoju.
— Przebaczam! odparł Iwan, i na karmazynowych jej ustach złożył pierwszy pocałunek. Nie broniła mu go.
Usiedli później obok siebie, i ona długo, długo szeptała mu coś. Spowiadała się ze swych zmartwień i boleści. Opowiadała, jak kocha go nad życie. On słuchał i pozwalał się kochać i uwielbiać. Przywykł do tego.
W czasie długiej, miłej pogadanki doszedł ich uszu dźwięk dzwonu zegarowego. Na bliskim ratuszu biła dziewiąta godzina. On wstał i powiedział jej, że musi wracać, żeby dziś jeszcze podpisać protokół pierwszego posiedzenia komitetu, który ma na celu wydanie zbiorowe dzieł jubilata. Przykrość to jej zrobiło, ale nie zatrzymywała go. Wszak on nietylko do niej należy — on jest sławnym człowiekiem, własnością całego kraju.
Hrabiego nie było w pokoju.


∗             ∗

W czasie wakacyj odbył się ślub w Zahnilczu. Hrabia zastępował rodziców i pobłogosławił, Wacio zaś drużbował.
Ona była bardzo, bardzo szczęśliwą, kochała męża nad życie, był dla niej istotą niedoścignioną, najdoskonalszą na świecie.
I on ją kochał bardzo; ale więcej jeszcze kochał swą sławę, swoje zajęcie i obowiązki, a najwięcej ideał — ojczyznę.
Ona, zamiast stać się kochanką rozmarzonego poety... Beatryczą... Laurą — została żoną profesora i z wielką znajomością rzeczy dbała o jego wygody.
On, zamiast z rozkapryszoną jedynaczką, ożenił się z kobietą rozumną i praktyczną.
Zaraz po ślubie hrabia stał się stałym stronnikiem pani profesorowej i utrzymywał, że dawniej inaczej, lepiej kochać umiano.

W Oleksińcu polnym, w lipcu 1888 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.