<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Lili
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1916
Druk L. Biliński i W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Świda z pewnym niepokojem stanął przed drzwiami mieszkania, na których pod tabliczką „Brunon Boerne“ wisiała kartka z napisem: „Proszę nie dzwonić, lecz stukać“.
Gdy zastukał, w zaszklonem okienku błysnęło oko, a po chwili w drzwiach otwartych ukazała się wcale urodziwa subretka.
— Czy pan Boerne w domu? — spytał Świda, ale w tej chwili zjawił się w przedpokoju Brunon.
— A więc jesteś — podał mu rękę. — Proszę cię — zaprowadził go do niedużego pokoju. — Tu przygotowałem dla ciebie locum; bądź, jak u siebie w domu, a gdybyś czego potrzebował, spytaj Kasi, lub zgłoś się do mnie.
— Gdzie Lili, jak... — począł się żywo dopytywać poeta.
Brunon rozłożył bezradnie ręce.
— Silnie rozwinięta wada serca; o radykalnem wyleczeniu nie może być mowy. Rozgość się tu, a ja pójdę ją przygotować, bo każde żywsze wzruszenie... — urwał, dosłyszawszy ciche dzwonienie. — Zaczekaj tu — i poszedł do Lili.
— Rozmawiałeś z kimś, Brunonie. Może to Stefan?!
— Tak — odparł Brunon.
— No to proś go — chwyciła lusterko, poprawiła włosy i koronki koszuli, umieściła wysoko poduszki tak, że prawie siadła na łóżku.
— Stef — wyciągnęła ku poecie ręce, a gdy pochylił się, by dłoń ucałować, przytuliła jego głowę do piersi i gładziła przez chwilę jego miękkie włosy, potem spojrzała trochę winowajczo na stroskaną twarz Brunona i rzekła:
— Odsuńcie mi łóżko. Ot tak, dobrze. Siadajcie po obu bokach tak, jak teraz — złączyła ich obu ręce w ujęciu swych dłoni.
— Mój Boże, więc razem nareszcie! — w oczach błysnęły jej łzy.
— Lili, co ci? — rzekli prawie jednocześnie.
— Ze szczęścia płaczę, ze szczęścia — uśmiechnęła się, objęła ich obu za szyję, przyciągnęła głowy ku sobie. — Pocałujemy się we troje, ot tak... Nie będziecie się już nie lubić, połączycie się tak, jak ja was wiążę w mem sercu. Dobrze, żeś przyjechał, Stef, będziesz mógł wyręczać Brunona. Patrz, jak zmizerniał. Nie sypia, bo ja, widzisz, zrobiłam się strasznie kapryśna: muszę mieć ciągle kogoś blizkiego przy sobie, boję się spać sama, lękam się samotności. Będziecie mogli czuwać na zmianę. Ty, Stef, będziesz mógł spać, masz bowiem tak lekki sen, że cię szeptem zbudzę, gdy mnie najdzie strach. A to wszystko z powodu tej klapki. Ale to nic, ona się zagoi między wami. Czego tak patrzycie na mnie? Brunonie, chciałabym znowu widzieć figlarne ogniki w twych źrenicach, bo Stef, niema już rady, ma nieuleczalnie smutne oczy. Ale chyba teraz widzisz, mój niedowiarku, że istotnie nie mogłam przyjechać, choć chciałam. Mogę cię przekonać: gdzieś musi stać zupełnie gotowa do drogi walizka, którą spakowałam — dosłownie — w pocie czoła. Miałam właśnie wkładać płaszcz, kiedy mnie to chwyciło...
— Za dużo mówisz, Lili — wtrącił Brunon.
— Dziś tylko, dziś tylko, proszę! — chwyciła go i pocałowała nagle w rękę, a potem, zwracając się do Stefa, rzekła:
— Brunon to tak, jak ojciec, a ty niby syn, a ja to niby córka i matka, a chciałabym być obu siostrą i szczęściem rodzeństwa, a nie tem zmartwieniem, jakiem jestem, bom chora i płocha — dodała, przymykając oczy. Stef, ty musisz być głodny?
— Ależ nie...
— Napewno, ja cię znam, same papierosy w drodze. Weź go nakarm, Brunonie, a ja się tymczasem ogarnę. Czuję się dziś świetnie. Zobaczycie, że jeszcze tańczyć będę! — poczęła się uśmiechać.
Gdy wrócili, zastali ją uczesaną, w różowej matince, z twarzą niezwykle świeżą, zaróżowioną nikłym, podskórnym rumieńcem, który nagle wrócił na jej wybladłe, niby liliowe płatki, policzki.
— Widzicie, że jestem jeszcze do ludzi podobną — obrzuciła ich wesołem spojrzeniem.
— Cieszy mię nie to, żeś piękną, bo jesteś nią zawsze, ale, że czujesz się zdrowszą — uradował się Brunon.
Stefan w milczeniu pochłaniał ją oczyma, czując, jak wzbierają w nim tłumione długo krwi instynkty. Lili zapłoniła się lekko i spuściła oczy, gdyż odgadła wymowę jego spojrzeń.
I gdy Brunon pożegnał ją, by wpaść do biura, ścisnęła poetę mocno za rękę i zaczęła mówić pospiesznie:
— Nie, Stef, nie można, absolutnie nie można. Może potem, ale nie teraz. Nie gniewaj się, ja to rozumiem, wszystko rozumiem...
Wiesz, że prowadzę zupełnie otwarte notatki; kiedyś je przeczytasz i będziesz wiedział wszystko... Tobie je zostawię, bo z tobą mi zawsze było łatwiej o tem rozmawiać; choć, wiesz, że w Brunonie zaczynam dostrzegać pewną nieznaną przedtem wnikliwość, ale z tobą za wyrządzone ci krzywdy pragnęłabym się rozgadać od serca... Proszę mi popatrzeć szczerze w oczy. Jesteście obrzydliwi zazdrośnicy, traktujecie nas, jak własność wieczystą, do tego stopnia, że ludzie, którzy nawet stracili wszelkie serce dla swych żon i upodobanie, strzegą ich cnoty, choć właściwie one już ich nic a nic nie obchodzą.
Nie jestem ani zbyt wstydliwa, ani pozbawiona temperamentu; raczej przeciwnie, jestem kobietą dość głębokich namiętności, tylko widzisz, Stef, ja wkładam w te sprawy bardzo dużo sentymentu i w tych emocyach, nie tyle zmysłowych, ile serdecznych, znajduję tyle czaru, że za tę cenę, by sercem was obu zatrzymać przy sobie, chętniebym się zgodziła pozbyć tej słodkiej reszty. Zdaje mi się, że za tę cenę tylko mogę was pogodzić.
Twarz jej zrobiła się niezwykle poważna i jakby trochę surowa; zamyśliła się i mówiła dalej z pewną dozą goryczy:
— Na granicy śmierci musiałam się znaleźć, byście mogli stanąć obaj przy łożu mojem, a bez wrogich uczuć zdolni będziecie mnie całować dopiero w trumnie — umarłą...
— Co ty mówisz!? — z przerażeniem odezwał się Stefan.
— Mówię, co czuję — i może tak będzie najlepiej. Ja nie wierzę, by po tamtej stronie mogła być nicość; wierzę w nieśmiertelność, w jakieś bytowanie bezcielesnych cieni, w subtelne istnienie dusz, gdzie wszystko się staje czemś lotnem, czemś niewymownie prześlicznem, jak wonny kwiatów pyt... Wierzę we wzajemne poszukiwanie się w niebie tych, co się na ziemi kochali i którzy tam dopiero znajdą pełnię wzajemnego odczucia i zrozumienia.
Wiem ze smutkiem, że przy pierwszem spotkaniu zmartwię swą matkę stosunkiem swym z wami, jako kobietę starej daty; na razie się zgorszy, ale potem wszystko zrozumie, przebaczy i ogarnie nas troje błogosławieństwem swych śnieżnych skrzydeł... Tam rozkosz będzie tem cichem upojeniem, które następuje po zmysłów szale, sennem odurzeniem rozkwitających kwiatów w nocy, gdy rosy padają, snem słodkim, który będą w stanie śnić wspólnie całe gromady rozkochanych i roztapiających się w sobie z nadmiaru szczęścia...
Lili opadła na poduszki, twarz jej zrobiła się blada, prawie biała, i przybrała wyraz uniesienia. Po chwili wzdrygnęła się i rzekła:
— A jednak ja się boję!
— Czego, Lili?...
— Śmierci!
— Co ty wygadujesz! — zaczął ze wzruszeniem Stefan — co Lili sobie wyobraża!? Poleży trochę w łóżku i wstanie, a ja wezmę rekonwalescentkę do siebie, będę bardzo grzeczny, posłuszny, będę śliczne bajki opowiadał, stale jej towarzyszył, będziemy ciągle razem... we dwoje...
— We dwoje... — westchnęła Lili. — Więc znowuż chcecie, by jeden cierpiał, gdy drugi czuje się szczęśliwy! Czyż nie rozumiecie, że mnie to już męczy, że zbiegałam się między wami do utraty tchu? A jednak... a jednak ja marzę, ja pragnę i wiem, że przy odrobinie dobrej woli z waszej strony potrafiłabym tak wszystko ułożyć, żeby nam było dobrze we troje. Chodzi tylko o to, byście się stali sobie blizcy, mniej ekskluzywni, żebyście pragnęli nietylko całkowitego dla siebie szczęścia, ale pełni mego. Mili moi, cieszylibyśmy się tem wspólnem życiem całe miesiące i dni, w których przecie emocye erotyczne są tylko krótkim momentem.
— Krótkim, ale najsilniejszym — przerwał Stefan.
— Tak — powtórzyła machinalnie Lili. Umilkła i po chwili jakby głębokiego namysłu i zatonięcia w sobie szepnęła:
— Tak, sądzę, że potrafiłabym przewidywać wasze nastroje, usposobienia. Wiem, że przy odpowiednim takcie, przy ścisłym duchowym kontakcie dałoby się wszystko ominąć, wszystkie trudności zwalczyć, owionąć takim urokiem i wdziękiem, że wszystkoby się ułożyło symetrycznie i harmonijnie... A jakże twoja powieść? — spytała, jakby chcąc zmienić temat, który ją widocznie silnie znużył.
— W ostatnich czasach szło mi bardzo ciężko, to też przerwałem: nie umiem pisać, gdy mi rzeczywistość zanadto dolega...
Pisałem ci o tem, posłałem ci trochę gorzkich słów, to też przepraszam cię za te złośliwe ustępy, ale doprawdy nacierpiałem się nie na żarty... Tysiące wątpliwości, podsycanych wyobraźnią, obsiadało mnie, jak roje os, gryzło mnie, więc stawałem się zjadliwy.
Nie przypuszczałem, że jesteś obłożnie chora. Ale to wszystko minęło, jak i twoja słabość minie... Podniesiemy cię, choćbyśmy musieli na głowie stanąć.
— O, Stef! — chwyciła go za obie ręce — dziękuję ci za to „my“! Widzisz, jak szybko zjawiło się na ustach to dobre słowo, a co będzie po miesiącach, latach współżycia! Nie jesteśmy starzy, mamy dużo czasu przed sobą. Polubisz Brunona... A otóż i on — dodała radośnie, słysząc jego kroki.
— No — rzekł, wchodząc zamaszyście, Brunon — załatwiłem dziś moc interesów. Chodź, Stefan, do stołu!
— Nie, tu stół przynieście, będziemy jeść razem; czuję, że mam dziś świetny apetyt... A myśmy też świetnie załatwili pewne interesy i doszliśmy do znakomitych rezultatów — spojrzała z wdzięcznością na Stefana.
— Brunonie, popraw mi poduszkę, niech siądę do tej pierwszej kolacyi we troje. Prawda, jak nam dobrze, wesoło! O, musicie teraz zabiegać o moje względy: gdy Brunon mnie zburczy, uciekam się pod opiekę Stefana; gdy Stefan kaprysi, chowam się za plecy Brunona, a gdy obaj są, jak dziś, dobrzy, to... — objęła ich za szyję i pocałowała serdecznie.
Podczas kolacyi Lili stała się tak ujmującą, tak miłą, że Brunon odzyskał swój dawny humor, Stefan też się śmiał i czas im spłynął niezwykle przyjemnie.
— No, ale, Lili, czas... — rzekł Brunon, spoglądając na zegarek — i tak rozdokazywaliśmy się zanadto — czas spać. Czekaj, a krople! — Brunon odmierzył lekarstwo, Lili, krzywiąc się, wypiła i wstrząsnęła się, a potem rzekła:
— Ponieważ obaj jesteście zmęczeni, zostanie przy mnie ten, który wyciągnie węzełek, a potem na zmianę — związała chusteczkę.
Los wyciągnął Brunon.
— Stef, proszę spać. Mleko masz przy łóżku, a jutro o dziewiątej musisz wypić swoją porcyę i proszę nie palić w nocy. Pa! — przesłała mu ręką pocałunek.
Gdy Stefan wszedł do siebie, przystojna pokojówka słała właśnie łóżko.
— Czy pan czego nie potrzebuje? — spytala dość zalotnie.
— Nie — po pewnej pauzie jakby wahania odparł Stefan, któremu w głowie drgnęła jakaś mętna myśl.
— Dobranoc — powtórzył na jej „dobranoc“ i począł się rozbierać.
— Musiałaś się, Lili, zmęczyć — gadał, wyciągając się na fotelu, Brunon. — Czujesz się chwilowo podniecona, ale oby się to nie odbiło w przyszłości.
— A jak ci się Stefan wydał?
Lili patrzała nań badawczo.
— Tak, nie zmienił się wiele, twarz tylko nabrała wyrazu; może on i sympatyczny.
— Bardzo — zapewniała z przekonaniem Lili — zobaczysz, jak się z nim rozgadasz. Kolegowaliście zresztą przecie i żyliście z sobą dobrze.
— Tak... ale, ja ci szczerze powiem, i ty to chyba rozumiesz, on mi kradnie...
— Co?
— Część twego serca!
— Brunonie, w sercu niema przegródek. Ty traktujesz serce nadto materyalnie, jak plan domu, i zdaje ci się, że jeśli ktoś zajmuje pokój w lokalu, to dla drugiego mniej pozostało!
Tak nie jest, przecież weź choćby rodziców, którzy są w stanie kochać kilkoro swych dzieci jednakowo i silnie, nie czyniąc żadnej różnicy. Tak samo ja was: cała różnica polega wcale nie w napięciu, ale tylko w rozmaitości wzruszeń, które budzicie we mnie. Ty pewne emocye, on inne i tak pełnią uczuć żyję z wami.
Dziś dopiero po raz pierwszy poczułam się do głębi, całkowicie szczęśliwą; nie psujcie mi tych słonecznych dni, być może, ostatnich...
Łzy jej popłynęły po twarzy.
— Lili, nie płacz — całował ją w oczy Brunon — będę się starał z całej duszy stłumić wszystkie niechęci, uprzedzenia. Może to jest możliwe!
— Możliwe — mówiła przez szloch Lili — tylko, że niezwykłe i dlatego wydaje wam się dziwaczne i trudne, całe góry przesądów, konwenansów stoją temu na przeszkodzie. To jest tak, jak z owym Turskim, o którym mi opowiadałeś: rzucił na drugi dzień po ślubie swoją piękną, inteligentną, pełną uroku żonę, bo się przekonał, że nie jest intacta, i ożenił się z podstarzałą, podwójną wdową...
A twój stosunek do pani Anny? Nie byłeś przecie zazdrosny o jej męża.
— Zapewne, ale przypuszczam, że w tym okresie czasu kochała mnie prawdopodobnie więcej, niż męża.
— Jak długo?
— Prawie kwartał...
— A potem jak uciął, co?
— Gorzej, bo wrogi stosunek.
— Taka to i była miłość! A moja jest trwała i chyba w moich ramionach czułeś, że jestem twoja cała i niepodzielna... Czegoż więcej żądasz? — dodała prawie z rozpaczą.
— Niczego, Lili... uspokój się, będzie wszystko, jak chcesz — począł ją zapewniać Brunon.
— No, pamiętaj — ściskała go mocno za rękę. — Pamiętaj, Brunonie, zobaczysz, jak wszystko będzie dobrze, jak będziemy żyli radośnie, pełni szczęścia... Połóż się i śpij spokojnie. Ja dziś będę spała dobrze, bez żadnej trwogi i lęku. Posłuchaj, jak mi serce równo bije. Światło na wszelki wypadek zostaw. No, a teraz dobranoc!
Wtuliła twarz w poduszkę, zacisnęła powieki i leżała nieruchomo, jakby się obawiała stracić tę równowagę ducha, której nie doświadczała oddawna.
Życie ich we troje zaczęło się składać dość pomyślnie.
Obcowała więcej ze Stefanem, gdyż Brunon wiele czasu musiał poświęcić swym fachowym zajęciom.
W jej chorobliwym stanie nerwowa i trochę neurasteniczna natura poety dopasowała się łatwo do jej nastroju ducha, ale jednocześnie trochę ją męczyła, to też z uczuciem jakoby wytchnienia witała Brunona, który wnosił z sobą zdrową werwę, świeży oddech życia. Obiadowali zwykle razem i były to dla nich istotnie bardzo miłe chwile.
Gdy potoczyła się ożywiona rozmowa, gdy obaj mężczyźni zbliżali się w niej ku sobie, gdy jakieś głębsze, wypiastowane w marzeniach zdanie Stefana wywoływało zaciekawienie Brunona, a z kolei jego logiczny, treściwy i dosadny sposób wyrażania się zastanawiał Stefana, Lili, rozpromieniona, rozmiłowanym wzrokiem patrzyła na nich, niby matka, dumna ze zdolności swych dzieci. Zdała się szczycić nimi.
I gdy który z nich czemś zaimponował drugiemu, wybuchała wesołym śmiechem i nieraz klaskała w ręce z radości.
— Rozumny z ciebie człowiek — mawiał nieraz Stefan.
— Oryginalny masz sposób ujmowania rzeczy — przyznawał Brunon.
A Lili podnosiła się na posłaniu i, podnosząc uroczyście palec, mówiła:
— A widzicie!
A gdy pytali, co mają widzieć, odpowiadała:
— Żem potrafiła was ocenić i mam dobry gust.
Czuwali w nocy przy niej naprzemian.
Brunon zwykle szybko zasypiał; Stefan dłużej przesiadywał i rozmawiali nieraz do późna.
Lili ogromnie zajmował w tym czasie świat zagrobowy i to było częstym tematem ich rozmowy.
Brunon w tych sprawach nie umiał nic powiedzieć. Stefan rozwijał rozmaite fantastyczne teorye i był raczej skłonny wierzyć w nieśmiertelność duszy.
— Trudno — dowodził — wyobrazić sobie, w jakiej postaci ciągnie się to bytowanie po śmierci; w absolutnie bezcielesnej nie da się jakoś pomyśleć: może jest to jakieś ciało astralne, podobne do tych eterycznych kształtów, które zdarza się nam widzieć w snach.
Nie może mi się pomieścić w głowie, żeby ze ślepego wirowania atomów, z bezdusznej mgławicy mogła powstać tak skomplikowana istota, jak człowiek z całem bogactwem świadomości i czucia.
Trudno sobie wyobrazić, żeby życie nasze, życie całych pokoleń, zabiegi, dążenia, ogrom cierpienia i wysiłków, wszystko, co było, jest i będzie, miało się zapaść w głuchą, ciemną otchłań niebytu.
Jak to jest — nie wiem, ale w każdym razie nie jest tak, jak to w nauce jest przyjęte, i pewny jestem, że te poglądy pozytywne nie sięgają do rdzenia umysłu. Gdyby było inaczej, gdybyśmy byli przesiąknięci całkowicie przekonaniem, że czeka nas nicość, ludzieby się błąkali, jak widma, pozbawieni zdolności czynu, niepodobna bowiem żyć z poczuciem śmierci.
— O tak! toby było straszne, okrutne! — Lili podniosła się na posłaniu z bladością na twarzy. — Gdy czasem pomyślę, że tak być może, to mnie chwyta taki lęk, że wszystko się kuli we mnie, i dlatego muszę mieć któregoś z was przy sobie, by go chwycić za rękę, bym mogła poczuć struchlałą duszą, że nie zginę samotna...
Brała go za rękę i poznawała, o ile jest delikatniejsza i bardziej nerwowa, niż muskularna, silna dłoń Brunona. Dopóki Stefan nie zdradzał senności, Lili z jakąś gorączkowością starała się podsycać rozmowę, bo, skoro następowały pauzy milczenia, dostrzegała w oczach poety omdlałe spojrzenie budzącej się miłosnej tęsknoty, ledwie dostrzegalne drganie warg, na widok czego jej usta mimowoli składały się do pocałunku a głos łamał się i grzązł w rozdętej szyi. Przymykała oczy, by go nie widzieć, ale czuła jego wzrok ślizgający się po jej twarzy, po ramionach i ażurach cienkiego batystu.
— Lili — posłyszała kiedyś z jego piersi wydzierający się nabrzmiały namiętnością głos i poczuła się prawie przerażona.
— Stef, zlituj się nade mną!... Ja wiem, ja rozumiem... jabym może sama... ale, słuchaj, nie mogę... to jest niemożliwe... przynajmniej teraz jeszcze. — W głosie odzywały się akcenty zgrozy:
— Nie jesteśmy przecież sami, o Boże! — zakryła twarz rękami — jestem, jak w ciemnościach, nic nie wiem, Stef...
Nie broniła się już, ręce jej oplątały się wokoło jego szyi, a gdy począł ją zacałowywać, osunęła mu się na ramionach, półotwarte usta jęły chwytać łapczywie oddechy i zaczęła nagle łopotać się w jego rękach i szarpać tak dziwnie, że poeta ochłonął.
Był to nowy, krótki, niezwykle silny atak. Przerażony Stefan zbudził Brunona i przesiedzieli wspólnie do rana po obu stronach łóżka, trzymając ją za zdrętwiałe ręce.
Stefan nazajutrz chodził, jak struty, i nie śmiał spojrzeć w twarz Lili, ale ona zaczęła pierwsza z cichym uśmiechem:
— Nie gniewaj się na mnie: jabym uległa, ale sprzeciwiło się me chore serce temu. Ono jest tak czujne, że mnie przed niestosownością ostrzega, co mam czynić, dyktuje.
Rada jestem z tego, co się stało, bo czuję, że ta noc, w której mnie obaj trzymaliście za ręce, noc spędzona we wspólnej trwodze o mnie zbliżyła was bardzo. Przeze mnie przeżyliście wspólne uczucie serdecznej troski.
Słyszałam, jakeście z sobą bratersko szeptali, jak naradzaliście się nade mną — słyszałam wszystko, choć niby spałam, a właściwie leżałam nieruchomo, zmęczona, i było mi tak dobrze, tak słabo i słodko, że przygarnęłabym was obu do łona, i myślałam, że wreszcie nadejdzie taki moment, że żaden z was nie będzie żałował drugiemu dowodów mej miłości i powie sobie bez gniewu i złości: — „Dziś jego dzień szczęścia, a jutro będzie mój!...“ Nadejdzie taka chwila, że będę mogła wam obu miłośnie spojrzeć w oczy, obu uśmiechać się zalotnie i każdego, jakoby zdradzonego, pocałunkami przeprosić i wynagrodzić spotęgowaną pieszczotą, że nie będę doświadczała, ani słuchała żadnych wyrzutów, nie będę widziała żadnych, rozdzierających mi duszę scen, że będziecie mnie kochali bez zastrzeżeń i obwarowań tak, jak ja was kocham, i że będę mogła stokroć szczodrzej obdarować miłością, bo stanę się, jak rozkwitły, w pełni słońca kwiat, a wierz mi, Stefanie, że w szczęściu rosną siły.
— Lili — wyjąkał Stefan — ale nim to słońce wzejdzie, rosa oczy wyje.
Lili umilkła i po chwili wymówiła smutna:
— Bo pomóżcie mi dźwignąć to słońce, sama nie uradzę, zwłaszcza, żem słaba. Załatwcie ten spór między sobą. Wiecie przecież wszystko, a zachowujecie się tak, jakby to było dla was tajemnicą: mnie dotyka i obraża nawet to, że jak gdyby patrzycie na mą zdrożność przez palce — wybaczacie mi łaskawie to, że was kocham... — załkała.
— Nie płacz, na Boga! uczynię, jak żądasz — odparł wzruszony Stefan i postanowił rozmówić się z Brunonem, korzystając z dnia święta, który Brunon obiecywał całkowicie spędzić w domu. Nie było to jednak tak łatwe, jak mu się na razie wydawało.
Nie wiedział wprost, od czego zacząć, a ułożona starannie przemowa rozsypywała się, jak piasek: słowa zamierały na ustach.
— Brunonie — zaczął wreszcie — Lili spędziła dzień wczorajszy dość spokojnie, rozmawialiśmy dużo.
— To źle, za dużo wogóle mówi i niepotrzebnie ją to ekscytuje. Powinieneś sam tak gadać, by nie mogła dojść do słowa. Potrafisz: uchodziłeś przecież w szkole za krasomówcę.
— Tak, ale widzisz jest sprawa, o którą mi jest przykro potrącać, a która ją całkowicie pochłania i jest źródłem jej ustawicznej udręki. Właśnie mówiliśmy dużo o tem.
— O czem? — spytał głucho Brunon i twarz jego zrobiła się surową.
— Mówiła — począł Stefan zmienionym głosem i jakby w jakiemś roztargnieniu — mówiła, że winniśmy jej pomódz wydźwignąć na jasność słońca nasze, to jest jej szczęście, że winniśmy się porozumieć i postawić jasno sprawę, niejako polubownie załatwić między sobą ten spór.
— Jaki spór?
— No... o jej serce... o miłość...
— Do czego to wszystko zmierza? — podniósł się z krzesła Brunon, odwrócił się do okna i oparł się ciężko o parapet.
Stefan milczał.
Czołgała się ciężko długa chwila ciszy.
— Mów dalej — przerwał ciszę Brunon, chłodząc czoło o szybę.
— Ona powiada — zaczął upadłym głosem Stefan — że powinniśmy się niejako sprzymierzyć, z tem jej podwójnem kochaniem się pogodzić, szczęścia posiadania jej sobie nie zazdrościć, sercu jej wierzyć; powiada, że byłoby to dla niej pełnią szczęścia, w której rozkwitłaby, jako kwiat w słońcu.
— Skoro to jej jest do szczęścia potrzebne, powinniśmy to postarać się uczynić — zaczął Brunon nieswoim głosem. — Tak dłużej żyć niepodobna. My, zdrowi i silni, potrafimy wytrzymać, ale ona jest delikatna i chora: musimy się zgodzić z tem, co jest istotnie i o czem wiemy doskonale. Powinniśmy się z sobą pogodzić, jeżeli nie faktycznie, to pozornie.
Odwrócił się nagle, wyprostował całą wyniosłością swego wysokiego wzrostu, wyciągnął muskularną dłoń i rzekł:
— Daj rękę i słowo, że choćbyśmy się mieli tem męczyć, jak potępieńcy, zachowamy wszelkie formy szczerej przyjaźni, wszelkie pozory, że ulegliśmy w sercach dążeniom jej serca, dla niej, dla tych ostatnich jej chwil, bo, Stefanie — głos mu zadrgał — ja mam przeczucie, że kres jej niedaleki — głos mu się złamał.
— Chodź — ujął Stefana pod rękę i, z udaną znakomicie wesołością, wszedł do pokoju Lili.
Uśmiechnęła się uradowana, widząc ich w tak czułej parze.
— Cóżeście tacy weseli? — spytała.
— Ano, Stefan mi powiedział, o co ci chodzi, czem ty się gryziesz. Przecież ja dawno i on również wdzięczni ci jesteśmy, że serce twoje jest nasze: dałaś nam tyle słodyczy i szczęścia, że choćbyś nagle zamknęła dla nas skarby tych uroków, musielibyśmy przyznać, żeś nas obdarzyła królewsko.
— Co?! — krzyknęła Lili, podniosła się, wyskoczyła z łóżka i wyciągnęła ku nim miłośnie ręce. — Jacyście dobrzy! jacy szlachetni!
Zachwiała się. Podtrzymali ją obaj pod ręce i złożyli wyczerpaną i bladą.
— Za długo leżałam — wyszeptała po chwili z oczyma pełnemi łez, potem popatrzała na nich, i widząc, jak są szczerze wzruszeni i istotnie blizcy sobie w tej chwili, poczęła ich ściskać kolejno i powtarzać:
— Brunon, Stef, Stef, Brunon... kocham was, jak nigdy, jak nikt nie kochał na świecie, i będę kochała wiecznie: i tu, na ziemi, i tam, po śmierci.
Jesteście mi teraz, jak jeden, złączeni w mem sercu i świadomości w całość...
Widzę — ciągnęła, jak w malignie — na barkach twych, Brunonie, skrzydła Stefana, na rękach Stefana twoje mocne, wykonawcze dłonie, widzę was idących ku mnie w bratnim uścisku, wychylam się całem sercem ku wam. Co za szczęście!...
I rozpłakała się, jak dziecko.
Całowała ich twarze pochylone troskliwie nad sobą i gładziła ich włosy, a oni, rozrzewnieni jej tkliwością, czuli się zbratani z nią i z sobą.
Po kolacyi gawędzili tak swobodnie, jak rozmawia kochające się rodzeństwo. Przesiedzieli do późna.
— Jak dobrze — powtarzała co moment Lili i, pomimo nalegań Brunona na spoczynek, nie chciała ich puścić. Wreszcie rzekła:
— No, to idźcie obaj. Dziś mogę śmiało zostać sama. Będą mi się śniły smutne oczy i siwe oczy, ciemne i jasne kędziory. Dobranoc! — podała obu ręce i pożegnała uroczystem, wdzięcznem spojrzeniem.
Brunon odprowadził Stefana do pokoju. Poczęstował go cygarem i po raz pierwszy posiedział u niego dłużej.
— Doprawdy — mówił — zdaje mi się, że tak jest lepiej, a dalej niech będzie, jak ma być. Wiesz, że czuję, iż powoli sytuacya nasza staje się mniej drażliwą i dotkliwą. To jest takie urocze biedactwo, że człowiekby sobie dał żyły wypruć, by ją ocalić.
— Daj, stary, psia krew, pyska! Doprawdy widzę, że z wiekiem staję się sentymentalnym i, jeżeli tak dalej pójdzie, gotów-em zacząć wiersze pisać!
Pocałowali się, a poruszony do głębi Stefan rzekł:
— Wiesz, Brunonie, że gdyś mi ją zabrał, napadały mnie momenty wściekłej, zawziętej nienawiści, ale teraz widzę, że nie myśmy ją sobie odbierali, ale ona nas wzięła w jasyr i trzyma pod pantoflem.
— Pantofelkiem raczej — poprawił Brunon — a teraz pod swą bosą nóżką. Nie wiem, jak tobie, ale mnie z tem dobrze... Śpijmy, skorośmy zwolnieni ze służby.
Nazajutrz Lili czuła się silnie wyczerpaną. Ożywiła się dopiero, gdy jej Stefan powtórzył swą rozmowę z Brunonem.
— Widzisz — mówiła — jaka to szczera, prawa dusza! Powinieneś go cenić i ufać, zwłaszcza w życiowych sprawach, oddać ci on może nieocenione usługi, jako więcej doświadczony, starszy brat. Ty projektuj, ale jemu powierzaj wykonanie.
— Widzę, że masz mnie za wielkiego niedołęgę — zauważył trochę markotno Stefan.
— Życiowo tak. Zresztą jeśli naprzykład chodzi o spieniężenie twych utworów, to ja rozumiem, że, jako autor, nie jesteś w stanie traktować tego, jako zwykły towar, a Brunon potrafi, może powiedzieć, że jest to rzecz kapitalna, godna złotych liter, nie da się orżnąć, spokojnie wszystko, powoli, ale nieubłaganie załatwi, oszczędzi ci irytacyi, a ty sobie bujaj, wolny od trosk życia, jak ptak!
Będziesz mu znosił dobre pomysły z obłoków, z których on niejeden potrafi zbudować na ziemi.
Daj mi tę teczkę — rzekła raptem — muszę sobie jedną myśl zapisać, bo uleci.
Tu — powiedziała, przekręcając kluczyk — notuję sobie rozmaite spostrzeżenia; refleksye to ty zabierzesz, może ci się uda coś stąd dla siebie wyłowić. Byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym się w ten sposób mogła przysłużyć twojej twórczości. Tylko, proszę cię, przeczytaj to dopiero po latach, kiedy się stanę dla ciebie już tylko wątłem wspomnieniem...
— Lili! co za myśli! To się nie stanie nigdy! — żywo zaprotestował poeta.
— Nie mów tak, Stef. Gdybym odeszła tam na drugą stronę, wiem, że będziecie mnie żałowali, ale czas zrobi swoje: zrazu stanę się wzruszającem widmem, potem, jak to mówią, zbłękitnieję... odsunę się w siną dal, a gdy będziesz już sobie mógł pomyśleć z ledwie dosłyszalnem westchnieniem: „niema Lili“ — otworzysz ten zeszycik i poprzeczytujesz jakby cudze te moje bazgroty!
— Lili, nigdy niewiadomo kto z brzegu.
— Zapewne, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa z nas trojga: ja — mówiła smutno. — Czasem czuję się tak słabą i tak się we mnie życie ledwo kołacze, że boję się poruszyć, by nie uleciało.
Nie chce mi się jednak umierać. Chciałabym być zdrową, by wami się nacieszyć, poszaleć, upoić się tem pełnem szczęściem, które ku mnie się zbliża dość późno. Ale lepiej późno, niż nigdy. Jednak źle jest czasem, gdy zapóżno...
— Brunonie, chodź tu! — zawołała, usłyszawszy, że przyszedł.
— Zaraz — odparł Brunon i zjawił się po chwili z wielkim rulonem.
— Przyniosłem — rzekł — by ci coś pokazać. — Rozwinął karton, na którym ukazał się prześlicznie wykreskowany dom z logiami i balkonami, następnie ten sam projekt w kilku przekrojach i planach.
— Oto — mówił — Lili kamienica. Stanie naprzeciwko tej lipy, którą masz zasadzić w Anielinie. Tu — rzekł, wskazując drugie piętro — będzie nasze mieszkanie. Wybrałem drugie, bo dużo powietrza i śliczny widok a że wysoko — obojętne, gdyż będzie winda. To — objaśniał dalej — twój pokój z wejściem do łazienki. Tu buduarek, jadalnia, salon, drugi sypialny, mój gabinet. Te dwa bez przeznaczenia.
— Ślicznie! — podniosła się Lili. Stefan też przyglądał się z zaciekawieniem.
— A ten narożny — zaczęła Lili — będzie dla ciebie, Stefanie. Prawda, że ci się będzie tu ładnie pisało? A obok sypialny, byś nie spał w tym, gdzie piszesz, bo napalisz zawsze tak, że sino od dymu.
— Kiedyż to, mój Brunonie, będzie gotów?
— Za półtora roku, a za trzy wszystko.
— Jednakże — zaczął Stefan — takie rozplanowanie lokalu nie musi być łatwe, trzeba się obracać w ściśle ograniczonej przestrzeni, liczyć z mnóstwem warunków technicznych.
— Tak — odparł Brunon — zwłaszcza, że trzeba pogodzić estetykę z wygodą, a ostatni wzgląd jest bardzo ważny. To też architektura, o ile chodzi o domy mieszkalne, jest sztuką stosowaną. W większości jednak wypadków jest zwykłem „budownictwem“, stawianiem bud i dlatego ulice miejskie są tak obrzydliwe.
Naszą dzielnicę chcemy zrobić piękną i dlatego prowadzę tę całą aferę z satysfakcyą.
— Bo trzeba ci wiedzieć, Stef — zaczęła z dumą Lili — że Brunon jest szefem biura, duszą całego przedsiębiorstwa.
— A tyś była naszem natchnieniem. Lili brała udział w naszych obradach i park „Anielin“ był jej pomysłem.
— Szkoda, że ciebie, Stefanie, nie było — żałowała Lili — pewnobyś coś oryginalnego wymyślił.
— Wyobrażam sobie — zaśmiał się Brunon — jakieby to były awantury arabskie!
— Nie mów tak — zaczęła mówić poważnie Lili. — Pamiętaj, Brunonie, jeżeli ci się jaki pomysł Stefana wyda na razie dziwacznym, fantastycznym, nie odrzucaj go, ale zastanów się, pomyśl, obrachuj, a ręczę ci, że nieraz dojdziesz do wniosku, że jest, jak się wyrażasz, „kapitalny, łebski kawał!“ Patrz — rzekła, biorąc za rękę Stefana — jakie to wątłe, nerwowe, wyczulone ręce! Czyż można się takiemi przebijać przez życie? Można tylko skrzydłem ponad niem przelecieć! To też ilekroć wypadnie Stefanowi kroczyć po ziemi, tyś go powinien mocnemi ramionami podtrzymywać.
— No, ale my tu gadamy, projektujemy, a ja nie wiem, jak się ty dziś czujesz — przerwał Brunon.
— Jestem tylko trochę osłabiona i senna, jak marmotka.
— A apetyt?
— Dużo, zdaje się, zjadłam. Prawda, Stef?
— Tak, trochę — nie uważałem.
— Wyobraź sobie, że to było, jak kot napłakał. Oj, Lili, żaden doktór nie poradzi, jeżeli człowiek sam sobie pomódz nie chce.
— Pamiętaj, Stef, że ją trzeba pilnować, jak dziecko, w dodatku dziecko rozpieszczone.
— To daj klapsa — nadstawiła Lili swą małą, delikatną dłoń, a gdy ją odwróciła pod światło, Stefan zauważył, że jest niezwykle biała, prawie przezroczysta... Drgnął i przeszył go lęk, ręka ta bowiem wydała mu się blizką śmierci.
Tegoż uczucia doświadczył Brunon. Trzymał ją chwilę, wpatrując się jakby w drogocenną jakąś pamiątkę, oczy mu zaszły łzami, powstał raptem i wyszedł.
W pokoju zapanowała wielka cisza, przepełniona smutkiem.
Lili przymknęła oczy i leżała nieruchomo, a jej blada twarz w otoczeniu trochę rozwichrzonych włosów wyglądała, jak kamea w złotej oprawie.
Regularne jej rysy, wysubtelnione cierpieniem, czyniły wrażenie jakiegoś nieziemskiego zjawiska, tkwiło w nich jednak wzruszające piękno, pełen melancholii czar i ten zagadkowy urok, który miewają nawiedzające w snach nieplastyczne, jednak dostatecznie wyraźne marzenia.
— Śpi! — szepnął Stefan, kładąc palec na ustach, gdy na progu stanął Brunon.
Lili istotnie spała.
Obudziła się dopiero pod wieczór, czuła się jakoś nieswojo, ale, przynaglana przez Brunona, musiała jeść więcej, niż zwykle. Przy końcu kolacyi rozruszała się, ożywiła i nawet ślady rumieńców wystąpiły jej na twarzy.
Gdy przyszedł czas spoczynku, oświadczyła, że jej się spać zupełnie nie chce.
— No, to ją baw, Stefanie, ja muszę jeszcze popracować, a jutro wypadnie mi wcześniej wstać: musimy splantować jedną ulicę.
Spojrzał na zegarek.
— Za godzinę dasz jej łyżkę tej mikstury — wskazał na flaszkę.
— Ale Liluś — pocałował ją w rękę — nie będzie dużo mówić i postara się zasnąć.
— Zasnąć! — wymówiła Lili, gdy wyszedł. — Gdyby to można na rozkaz spać, śnić, czuć, czynić wszystko — możeby to było i dobrze.
— Wątpię — zauważył Stefan — życieby straciło wszelki urok bez tej swobodnej gry uczuć, instynktów, chęci i pragnień.
— O tak — zamyśliła się Lili, leżąc na wznak z podłożonemi pod głowę dłońmi, przyczem zsunęły się luźne rękawy jej matinki, odsłaniając białe, alabastrowe ramiona; z pod ażurów błyszczały dopół obnażone, zlekka dyszące, pełne pokus piersi.
Stefan mimowoli przymknął oczy, czując, że drży, i przez zmrużone powieki chłonął ją oczyma.
Lili poznała wymowę tego wzroku, szybko spuściła ręce, zasłoniła rzęsami źrenice, czując prawie z przerażeniem, podnoszącą się w niej zwolna ciepłą wibrującą falę, od której wzdymają się piersi i słodko rozchylają usta.
— Lili — porwał ją w objęcia Stefan i począł całować i ściskać, rwać obłąkanemi rękoma wstążki na ramionach.
Nieprzytomny, jak przez mgłę, słyszał jej szlochające szepty:
— Stef, puść mnie, Stef!...
A potem poczuł słodkie, pieszczotliwe na szyi objęcia.
Gdy oprzytomniał, ujrzał jej twarz upojną, ale przeraźliwie bladą, z zastygłemi łzami wstydu w powiekach, podobną do tej, jaką była, gdy ją uznał po raz pierwszy.
Rozrzewniony, począł całować jej policzki, oczy i czoło, powtarzając jej imię.
— Puść mnie, Stef! — posłyszał dziwnie bolesny jej głos.
Usunął się urażony, potem znów się zbliżył, by powiedzieć jej dobranoc. Spostrzegł, że ma cierpiące, spieczone wargi, jakby zaszłe szklistą powłoką, męczeńskie oczy i wyraz twarzy zastygły i jakby martwy.
— Dobranoc — wymówiła ściągniętemi ustami, obróciła się i wtuliła twarz w poduszki.
Świda westchnął, udał się do swego pokoju i czuł się trochę nieswojo. W półśnie dopiero wróciła i rozpłynęła się w nim słaba, ale pieszczotliwa fala doznanej rozkoszy, którą ukołysany, zasnął.
Wstał późno i gdy z onieśmieleniem wszedł do pokoju Lili, zastał przy niej Brunona.
Podała mu rękę, nie odrywając oczu od surowego oblicza architekta, na którego patrzyła wzrokiem jakby winowajczyni, niezwykle serdecznym i nieco żałosnym. Wreszcie spojrzała na poetę ukradkiem i rzekła z wyrzutem:
— Widzisz, zapomniałeś mi dać lekarstwo, Brunon poznał, że nic nie ubyło z flaszeczki i jest bura. W dodatku zapowiada, że będzie sam czuwał, bo ty jako pielęgniarka jesteś na nic.
Muszę się zgodzić na tę twoją decyzyę na czas pewien.
Mówiła wszystko sztucznie, żartobliwym tonem.
— Brunonie, istotnie zapomniałem — począł się tłómaczyć zawstydzony poeta — ale na przyszłość...
— Niema o czem mówić — przerwał trochę oschle Brunon — co się stało, nie wróci.
— Tak, nie wróci... — ze szczególnym akcentem powtórzyła Lili, patrząc w twarz Stefana.
Stefan przybladł zlekka, a gdy Brunon wyszedł, po długiej pauzie ośmielił się zapytać:
— Jak mam rozumieć to „nie wróci“?
— Nie wiem sama. Bezwiednie na usta nawinęło mi się to słowo, może słuszne. Nie mówmy o tem lepiej. Czuję, że nie jesteśmy zupełnie w porządku, a to, co mi powiedział Brunon — zaczęła mówić gorączkowo — wprost mnie przeraża...
— Okazuje się, że jemu, który sypia, jak kamień, i nie doświadcza nigdy koszmarów, dziś się śniło, że jakieś drobne ręce ściskały mu gardło... drobne, więc może moje, lub twoje...
— Lili, cóż z tego?
— Nie mów tak, ja jestem tem wstrząśnięta do głębi. Gdyby tak było w istocie, że to nasze dłonie, byłoby to straszne!... Tak, Stef, krzywo poszło mi życie i naprostować już się nie da...
— Czy można zwykły zbieg okoliczności brać na seryo? — próbował perswadować Stefan.
— Mój drogi, wszystko jest właściwie zbiegiem okoliczności, jakąś posupłaną siecią, która nas zagarnia, plątaniną, w której się trudno rozeznać. Mnie się zdawało wszystko tak proste, dające się tak łatwo rozwiązać, a jednak — pomyśl sam — czy ja mu o tem, co zaszło — płomień przeleciał jej po twarzy — powiedzieć mogę? ośmielę się? jemu, który z takiem zaufaniem zostawił nas sam na sam?
Stefan milczał. Czuł się dość posępnie i dopiero rozchmurzył się na myśl o dymisyi, sądząc, że czas wszystko naprawi. Postanowił skorzystać z wolnego czasu, by zwiedzić miasto, i tegoż wieczoru wybrał się do teatru.
Brunon czuwał przy Lili, której otwarły się jakby za długo zamknięte upusty niezwykłej serdeczności i wprost chorobliwej tkliwości.
Co moment brała go za rękę, wodziła nią sobie po policzkach, całowała raptem, a gdy się pochylał nad nią, brała w ramiona jego głowę i rozczesywała palcami płowe włosy.
Pieszczoty te wprawiały Brunona w stan niezwykłego rozrzewnienia. Czuł, jak mu niby wosk topnieje jego męskie serce, cisną się na usta jakieś niedające się ująć w słowa delikatne uczucia, rodzą się w oczach czyste łzy.
Któregoś wieczoru przytuliła się do niego i szeptała na ucho:
— Czemu Brunon nie chce mnie nigdy, jak dawniej, pieścić? Czy mnie już nie kocha?
Brunon drgnął.
— Lili! — zawołał, głos mu się zwinął z nadmiaru wzruszenia.
Lili przygarnęła jego głowę do piersi, z miłosną twarzą usunęła mu się w ramionach. Miała na ustach wyznanie winy, chciała powiedzieć, zaczęła nawet mówić, ale jej słowa zginęły w zmąconej świadomości, zalanej rozkoszą.
Następnych dni Lili była niezwykle małomówna i jakby obu im obca.
Dopiero znalazłszy się sam na sam ze Stefanem, powiedziała z rozdzierająco smutnym uśmiechem:
— Dopuściłeś się jednego grzechu, pewnej małej zbrodni w stosunku do mnie spełnionej: boś mi dał odczuć zanadto dobitnie, że miłość wasza wraz z ciałem mojem w proch się rozsypie... Może to jest naturalne, może się to dzieje zawsze, może jabym nie była pod tym względem lepsza, ale niemniej — ciągnęła złamanym głosem — to jest bardzo bolesne dla tych, co odchodzą...
Lili umilkła i jakby nagle silnie przygasła. Było to ostatnie jej wyznanie i jakby ostatni błysk pełni sił ducha, po którym nastąpił straszny upadek.
Wezwani lekarze zastosowali czysto symptomatyczne środki, przyznając, że są bezsilni.
Lili zaczęła napastować dziwna trwoga, tak, że ciągle Brunon, lub Stefan musieli być obecni.
Nie otwierając oczu, czepiała się ich rąk, poznając na ślepo ich dłonie.
Gdy trzymali ją obaj za ręce, uspokajała się i zapadała jakby w letargiczny sen.
Chwilami budziła się blada, jakby czemś przerażona, szeptała błagalnie:
— Trzymajcie mnie, bym nie umarła!
A potem nachodziły ją wspomnienia z dawnych, dziecinnych lat: wzywała imienia matki, przyczem twarz jej przybierała wyraz tak słodki, dziewczęcy, że nie mogli powstrzymać się od łez. W tych wspólnie przeżywanych uczuciach trwogi i bólu zadzierzgnął się między nimi ścisły, serdeczny węzeł, o którym marzyła Lili.
Szczególnie ciężkie były dla nich chwile, gdy rozwartemi szeroko źrenicami wpatrywała się tak silnie w ich twarze, jak gdyby je chciała utrwalić w oczach na wieki, wyuczyć się na pamięć, by nie zapomnieć nigdy i poznać choćby po latach.
W tem jej spojrzeniu dostrzegali jakąś otchłań zrozpaczonej miłości i straszne sygnały rozstania.
Starali się nie odstępować jej ani na krok. Brunon przestał bywać w biurze i załatwiał interesantów przez telefon, lub w domu. Któregoś razu, gdy poszedł wezwany do telefonu, Lili, która wydawała się śpiąca, raptem podniosła się.
— Stefanie, gdzie Brunon?! — krzyknęła niezwykle doniosłym i przeraźliwym głosem.
A gdy wpadł przerażony Brunon, chwyciła ich obu za ręce, wyprężyła się, wstrząsnęła się i upadła na poduszki bezwładnie. Twarz jej zrobiła się kredowo blada, a z rąk począł w ich dłonie sączyć się mogilny chłód.
— Brunonie, co to jest?! — począł jąkać Stefan.
Twarz Brunona stała się szara, jakby kamienna, delikatne, jak płatki, ręce Lili złożył na piersiach i wyrzekł:
— Nie żyje.
Stefan padł przy jej łożu na kolana i począł szlochać. Brunon siedział długo, jak zdrętwiały, patrząc na jej cudne zwłoki, tak piękne jeszcze, tak blizkie sercu, a tak straszne w swej absolutnej obojętności...
Wreszcie podniósł się, włożył palto i wyszedł zająć się sprawą pogrzebu, który wypadł wspaniale. W powodzi świateł i kwiatów na katafalku marmurowo biała nie wyglądała na umarłą, lecz tylko na zastygłą, a subtelna jej twarz przybrała wyraz trochę ostry i niepowszednio poważny.
Konduktowi towarzyszyło wiele osób życzliwych i ciekawych, których intrygowała zwłaszcza osoba dość już głośnego poety.
Gdy usypano mogiłę, Brunon i Stefan wsiedli do jednej karety i dojechali do domu, nie zamieniwszy z sobą ani słowa.
W chwili wyjazdu poety, przy pożegnaniu, drgnęły ich serca cieplejszem uczuciem, obiecali do siebie pisywać, ale nie napisał żaden.
Znikło to, co ich dzieliło i łączyło, i stali się dla siebie zupełnie obojętni.
Smutek z powodu utraty Lili wsiąkał powoli w powieść Stefana, która zyskiwała przez to wiele.
Brunon w nawale zajęć gubił swój ból, który się ostatni raz silnie odezwał, gdy poczęto sadzić drzewa w Anielinie. To też na bibie, urządzonej z tego powodu, był nie w humorze i pił dużo.
Najdłużej pamiętał o Lili stały jej wielbiciel i przyjaciel, Załęski. Stary kawaler, nie mając nikogo blizkiego, odwiedzał dość często jej grób, a powróciwszy z cmentarza, wpatrywał się w uśmiechniętą na pięknej fotografii śliczną jej twarz i szeptał:
— Mogłem być szczęśliwy!

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.