<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Noc majowa
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z DZIENNIKA.

„....Czerwiec.
Żyję więc jeszcze i skazany jestem na życie.
Stary ten, prostego serca i rozumu człowiek, wskazał mi tam obowiązek, gdzie ja tylko rozpacz widziałem. Mogę poświęcając siebie, zdala, niepostrzeżony, nieznany czuwać nad mojém dziecięciem. Któż wie, czy ono opieki potrzebować nie będzie? Kto przewidzi przyszłość?
Straszne brzemię to życie, lecz, z wyjątkiem kilku błysków jasnych, czémże inném jest z nich każde?
Tych błysków kilka i ja mam w moich wspomnieniach — a teraz?
Położenie moje zda mi się podobném do zamurowanego in pace mnicha, który wśród świata, słysząc jego gwary, czując jego poruszenia, oddzielony grubemi mury od ludzi, sam dogorywa niewidziany w ciemnościach z myślami tylko swojemi.
Dokoła mnie te miejsca zasiane pamiątkami młodości na każdym kroku; dokoła ludzie, którzy mnie znali i których ja znałem niegdyś, a dziś im poznać się dać i przypomnieć nie mogę.
Wszystko to znajome, ukochane, a ja nawet do muru, który bym oblać chciał łzami, zbliżyć się nie potrafię, abym się nie zdradził.
Chodziłem na grób rodziców, i musiałem wybierać chwilę, aby mnie tam nikt nie widział, bo modlitwa i łzy wydały by mnie.
W uliczkach miasteczka spotykam prawie co chwila kogoś z prastarych czasów tak pamiętnego, którego bym chciał uściskać i drżę aby oko jego nie poznało we mnie tego umarłego, który już nie powinien chodzić po tym świecie.
Zaprawdę, gdym złamany i przekonany prośbami starego sługi, postanowił żyć — nie obliczyłem jaki ciężar brałem na ramiona moje... Muszę się okryć twardą skorupą nieczułości, nauczyć się kłamać nieustannie...
Czém mi się to wynagrodzi i czy mi się wynagrodzi?
Szczęściem dla mnie, te lata próby które przebyłem na wygnaniu, zmieniły mnie do niepoznania.
Tylko oczy tego starego poczciwego sługi, który mnie nosił na ręku, mogły w szczątkach dawnego człowieka rozpoznać swojego wychowańca. Zarost twarzy, cera jéj, strój, ruchy, do których w nowém życiu nawykłem, czynią mnie zupełnie innym niż byłem. Głos staram się też uczynić odmiennym.
Młodzi nie pamiętają mnie wcale, starzy wszyscy prawie wzrok, słuch i pamięć mają oschłą. Jednakże codzień prawie nabawia mię trwogą spotkanie z jaką znajomą twarzą, a jeżeli kto się we mnie baczniéj trochę wpatruje, czuję jak blednę i dreszcz po mnie przebiega...
Nie! nie! zwierzyć się nie mogę nikomu, nikomu przyznać — dla niéj, dla siebie... muszę uchodzić za umarłego i trupem chodzić po świecie...
Kto nie był takim, jak ja dziś jestem upiorem powstałym z grobu, ten nigdy nie pojmie, ile goryczy, ile boleści, ile męczarni może się w sercu ludzkiém zmieścić, nie rozsadzając go.
Papiery po zmarłym przyjacielu Maryanie Ciesielskim, dozwalają mi bezpiecznie stosunkowo żyć w jego pożyczanéj skórze...
Szczęściem nie był on z tych stron, nie miał tu nigdy rodziny, ani znajomych. Stan jego służby umożliwia mi tutaj staranie o umieszczenie.
Nie będzie to jednak łatwém i tylko umiejętności języka nabytéj na wygnaniu, zawdzięczać będę może jakiekolwiek zajęcie. W kancelaryach przyjęto mnie niedowierzająco, niechętnie — ubogi mój strój i zbiedzona postać nie mówiły za mną. Ale też człowiek tak wynędzniały nie może być wymagającym — to może przemówi na korzyść moję. Mój zapas grosza jest nadzwyczaj mały i nie starczy na długo...
Tymczasem umieściłem się w nędznéj stancyjce u żyda, który też nie miał zrazu wielkiéj ochoty dać mi gościny. Wyglądam jak się zdaje, na bardzo podejrzanego.
Ale p. Simson przekonawszy się, że nie piję, nie krzyczę, cicho siedzę i daję z sobą robić co chce — toleruje mnie u siebie.
W ciągu ostatnich miesięcy tyle doświadczyłem, miałem do zwalczenia takie prywacye, tyle nędz, głodu i niewygód, że dzisiejsze położenie stosunkowo mi się wydaje znośném...
Myśli tylko dręczą mnie i jedzą wewnątrz... Nie oswoiłem się jeszcze z tém codzienném potrącaniem o przeszłość, o przypomnienia — o pamiątki szczęścia...
Lecz jak od pracy twardnieją ręce, tak od bólu nagniotki muszą na sercu wyrosnąć — i ono się zahartuje... Głupie serce...“

„29 czerwca.
Nie mogę jeszcze przyjść do siebie.
Naraziłem się dobrowolnie na niepotrzebną próbę. Czułem się wczoraj niezdrów. Stołuję się dotąd u mojego gospodarza Simsona, którego żydowska kuchnia, zaprawna cebulą, czosnkiem i pieprzem, stała mi się nieznośną. Dlaczegóż nie ograniczyłem się suchym chleba kawałkiem? Niedarowana to słabość.
Poszedłem w mieścinie szukać gdzieś jakiéjś restauracyjki, w któréj bym znalazł łyżkę znośnéj strawy.
Za moich czasów nigdy tu nie było nic podobnego. Myśmy wszyscy z sobą w drodze miewali i zapasy i kuchtę, który gotował.
Wskazano mi blizko katedry dworek, tak zwanéj pani Marcinowéj, gdzie się kanceliści stołują. Nie spodziewałem się tam znaleźć nikogo, gdy wchodząc już spostrzegłem starego mecenasa Petrowicza, niegdyś rodzicom moim i mnie blizko znajomego... Nie wypadało mi się cofnąć — zająłem więc miejsce w kątku jaknajdaléj od niego, pewny, że nie zwróci na mnie uwagi i nie dostrzeże...
Siedział sam jeden na uboczu, gospodarując tu i głośno rozmawiając z panią Marcinową, którą dnia tego zaszczycił na nieszczęście moje odwiedzinami, własną kucharkę na odpust odprawiwszy. Stary gaduła nie mogąc chwili zmilczeć, zaczepił ją, młodych kancelistów, a naostatek moja nieznana tu figura zaintrygowała go...
Jadłem nie podnosząc oczu i starając się zaczepki uniknąć.
Tymczasem młodzież się porozchodziła, mecenas jedzenia chudéj kury dokończył i wcale nie myślał wracać do pustego domu.
Drżałem ze strachu, gdy zacząwszy przechadzać się po izbie, przesunął się koło mnie parę razy, a na ostatku, zatrzymując, pozdrowił.
— Pan tu obcy — zapytał stając.
— Tak — odpowiedziałem mu złamanym umyślnie językiem, krótko i w sposób do rozmowy niezachęcajacy.
Nie odszedł jednak Petrowicz, wykałał zęby patrząc na mnie, wziął krzesło, siadł naprzeciw i wpatrywać się we mnie począł, oparłszy na stole.
— Pewnie interesa jakie... odezwał się po chwili.
Nie podnosząc oczów, odpowiedziałem zbywająco, ale właśnie to moje bronienie się od rozmowy, podrażniło go. Nie odchodził.
Głos ten znany czynił na mnie wrażenie nadzwyczajne. Zdaje mi się że łyżka musiała drżeć w mém ręku.
— Cóż pana tu do nas sprowadza, jeżeli pytać wolno? — począł stary.
W kilku słowach, nie tając, bo mi nie wypadało, odparłem zimno, że szukam urzędowego zajęcia...
Petrowiczowi to wyznanie starczyło za temat do bardzo długiéj, acz z pewnemi ostrożnościami wygłoszonéj rozprawy o trudnościach umieszczenia się bez protekcyi, w miejscu nieznaném.
Musiałem, broniąc się, wyłuszczyć mu, że pewne prawa nadawała mi służba już dawniejsza, którą dlatego tylko porzuciłem, żem zatęsknił do kraju.
Milczał słuchając a nie spuszczając mię z oka.
— Dziwna rzecz — odezwał się po długim przestanku — prawdziwie niepojęta rzecz... Oto, powiem acanu dobrodziejowi, że choć niema między nim a nieboszczykiem moim niegdyś znajomym, obywatelem z tych stron — którego ja rodziców i jego kochałem wielce — najmniejszego podobieństwa... jednak, Pan Bóg wie czém, tak mi go pan żywo przypominasz!!
Podniosłem oczy aby dowieść, że mnie to niespodziane wyznanie wcale nie zmięszało, ale twarz mi się krwią oblała...
Petrowicz szczęściem patrzał na stół i ciągnął daléj:
— Nieszczęśliwy los miał ten biedny człowiek — a na inny zasługiwał!!
Nie śmiałem go pytać, milczałem cały drżący.
Patrząc mi w oczy, cicho, jakby mimowoli wysylabizował nazwisko moje dawne. Musiałem mu się przedstawić jako Maryan Ciesielski.
Po chwili mecenas, wiedząc już że długi czas na służbie spędziłem w oddalonych prowincyach, powtórzył nazwisko moje i zapytał czy nie słyszałem co... czym nie spotkał tego nieboszczyka??
Straciłem na chwilę przytomność niemal ze wzruszenia. Zdawało mi się, że najlepiéj będzie przyznać, żem o smutnym losie wygnańca słyszał coś dawniéj i śmierć jego potwierdzić.
— Powiadam panu — dodał wysłuchawszy mnie Petrowicz — że to cóś dla mnie niepojętego jest. Ani głosem, ani twarzą go pan nie przypominasz, jesteś pewnie starszym niż on, a pomimo-to sam nie wiem co czyni go do mego nieboszczyka podobnym.
— Biedny człek — mówił daléj — zostawił tu żonę, córeczkę... Jéjmość była zmuszoną wyjść zamąż, aby mieć opiekuna. Wzięła bardzo zacnego człowieka, ale on jéj nie dorósł ani sercem ani głową, a porównanie z tym którego straciła, musi jéj życie czynić nieznośném. Ale to zacna, poczciwa niewiasta... poświęciła się dla dziecka.
Słuchałem własnéj historyi z ust starego tak wzruszony, iż wistocie zdradzić się obawiałem. Szczęściem Petrowicz, powziąwszy dla mnie jakąś sympatyą, zmienił treść rozmowy i począł mi po cichu dawać informacye co do umieszczenia się mojego...
Zna on tu wszystkich i odkrył mi wiele tajemnic, z których może będę mógł korzystać. Musiałem mu podziękować.
Nie wypadało mi niegrzecznie tak odejść, choć siedziałem już jak na żarzących węglach, pragnąc uciec conajprędzéj. Petrowiczowi szło widocznie o zabicie czasu i rad był, że mnie mógł ku temu wziąć w pomoc. Trzymał więc przykutego do krzesła, choć skromny mój obiad, złożony z krupniku i kawałka mięsa, dawno skończyłem.
Spytał naostatek gdziem się ja umieścił na kwaterze. Nie mogłem kłamać, bo w tak małéj mieścinie łatwo by się odkrył fałsz, powiedziałem że u Simsona.
— Nie najgorszy to człowiek — rzekł — ale zawsze na czas dłuższy u żyda siedzieć komornem dokuczy, a oczekiwanie na zajęcie potrwać może...
Wytrzymał mnie poczciwy stary tak, żem spotniał ze strachu, i drugi raz, choćbym o suchym chlebie miał pościć, nie pójdę do Marcinowéj.“

„1-go lipca.
Wychodząc z mojéj izdebki, spostrzegłem już zdaleka w bramie, przez którą przechodzić byłem zmuszony, Petrowicza stojącego i starym obyczajem trzymającego się pod boki. Gotowym był się wrócić, gdyby mnie nie dostrzegł. Uciekać nie mogłem.
Sądziłem, że przechodząc zbędę go ukłonem, ale stary gaduła zaczepił mnie.
— Cóż to pan do Marcinowéj nie chodzi? — zapytał. Pytałem tam o niego?
— Jém w domu, bom niewybredny — rzekłem, a nawykłem się żywić czém Bóg da...
Chciałem iść daléj, gdy mnie za rękę pochwycił.
— U nas to we zwyczaju — rzekł — a ja sam jeden jedząc apetytu nie mam. Przychodź pan na obiad do mnie. Jak Boga kocham, łaskę mi zrobisz... Gawędka nieoceniona rzecz...
Ścisnąłem go za rękę.
— Z duszy dziękuję — rzekłem — ale, Bóg widzi, łaski téj przyjąć nie mogę. Nie mogę.
Stary jeszcze coś wołał, gdym się pośpiesznie wyśliznął.
Miałżeby się czego domyślać? poznać?? Ogarnia mnie trwoga niewysłowiona...
Byłbym zmuszony naówczas opuścić Ł. i udać się gdzieindziéj. Nierozumem się to nazwać może z mojéj strony, że koniecznie tu chcę pozostać, gdzie mi codzień coś zagraża, ale nie mam siły iść daléj. Tu karmię się goryczą wspomnień, ale ona jest zarazem balsamem jakimś, co życie czyni znośném.
Wygnany gdzieś daléj, gdzieby mi może było bezpieczniéj — nie wyżyłbym... Sunt lacrymae rerum — przywiązują miejsca, wiążą groby, ciągnie powietrze i ten dulcis fumus patriae, który ja czuję we wszystkich wyziewach téj ziemi.
Gdym powracając, w gorączkowéj podróży posłyszał po raz pierwszy nocą skrzeczenie żab, o których niedarmo powiedział poeta, że żadne nie śpiewają tak jak nasze — rozpłakałem się.
Przyszły mi na pamięć owe wieczory i noce młodości, nieraz w marzeniach i dumaniach spędzone, którym żabki razem ze słowikami przygrywały. Na tle majestatycznego milczenia naszéj nocy wiejskiéj ten koncert był czémś dziwnie uroczém... Odzywa mi się on dziś w duszy, wszystkiemi tęsknotami żywota, co nigdy nakarmione być nie mogą...
Dulcis fumus! a, śmiejcie się ze mnie i z tego sentymentalizmu... Woń naszych dymów, pól, lasów, łąk, jakże mi zupełnie inną się wydała niż ta, którą tam daleko wziewając szukałem w niéj domowéj woni...
Kiedym już wkroczył w te obszary nasze, a odetchnął tém powietrzem, zdawało mi się, że niém odżyłem... Każda cząsteczka tych wyziewów na skrzydłach niosła coś z przeszłości.
Dziwna rzecz, jak wspomnienia życia do wszystkiego przylegają. W pierwszéj wsi zapach razowego chleba naszego — u ogniska pastuszków woniejące pieczone ich kartofle tak mi mówiły do duszy, jak pieśń, jak poezya...
Zrywałem dawno niewidziane zioła i kwiaty i witałem się z niemi jak z przyjaciołmi.
Nie męzka to czułość, chorobliwe to może uczucie? — prawda, ale ludzkie, a po wielkiém męczeństwie wolno w tych małych, dziecinnych ulgach szukać pociechy.
Cóżby mi pomogło stwardnieć i zapomnieć? byłaby to śmierć.
Na co by się zdało życie to nowe bez przyszłości.”

„3-go lipca.
Nieznośném staje się granie téj komedyi... Smutny w duszy, muszę w przybranéj roli udawać człowieka zobojętniałego, myślącego tylko o kawałku chleba.
Naczelnik powiatu, któremu podobno potrzeba sekretarza, chętnie by się mną posłużył, ale widzę, że wprzód chciałby zbadać o ile posłuszne, giętkie, niewolniczo sobie poddane znajdzie narzędzie we mnie. Służba moja dawniejsza (właściwie Ciesielskiego nie moja), ranga zdobyta, dają mu do myślenia.
I ja też wolałbym coś mniéj zawisłego od osoby; choćby lichszą posadę, a mniéj od fantazyi osobistych zależną.
Pan Żurow daje mi do zrozumienia, że z wielką powolnością — może umieszczenie się przy nim być bardzo obiecującém na przyszłość.
Musiałem mu się wytłumaczyć niezdrowiem i przyznać, że wolałbym lichszą posadę, a mniéj kłopotliwą.
Grosz wychodzi przerażająco... widzę już gdy się wyczerpie. Cóż potem? Zaprzągłem się już do prostego przepisywania i tłumaczeń, ale to daje tak mało, że na kawałek chleba najbiedniejszy nie starczy.
Simson domyślający się mojego położenia i odgadujący je, usiłuje mnie przekonać, że mógłbym nie zaprzęgając się w żadne obowiązki, pełnić dorywczo funkcyą doradcy i pośrednika w sądach i urzędach. Dowodzi on że z tego można mieć wcale tłusty chleba kawałek; lecz, nie czuję w sobie najmniejszego usposobienia do takich wyrobków, potajemnych zabiegów, do których czoło mieć potrzeba wytarte i charakter wytrzymalszy na nikczemności, jakich się ludzie dopuszczają.
Znam siebie, oburza mnie niesprawiedliwość i w kompromisy z nią wchodzić nie umiem wcale.
W dodatku byłbym na tém stanowisku, nieokreśloném, niepewném, solą w oku tym, którym bym ich chleba kawałek odbierał. Pierwszym więc skutkiem byłoby zjednanie sobie nieprzyjaciół.
Co począć! mam zegarek do zastawienia lub sprzedania, ale wart niewiele, a gdy przyjdzie odkryć się z naglącą potrzebą, zechcą mnie naturalnie wyzyskać.“

„10-go lipca.
Nic dotąd.
Petrowicz powziął chyba albo jakieś podejrzenie, lub szczególną dla mnie sympatyą. Uciekam od niego skryć się nie mogąc.
Zmuszony byłem raz dać mu się zaprowadzić wieczorem do jego dworku, gdzie mnie nakarmił, napoił i wymęczył ciągle opowiadając rzeczy, które do głębi wzruszały. Musiałem udawać obojętnego — co mi z trudnością przychodziło.
Nie posądzam go aby się czego domyślał, nie, nie może to być; poprostu starowina się nudzi, gadać lubi, a mówi najchętniéj o przeszłości i zaczepia ciągle o jakąś boleśnie mi brzmiącą strunę...
Dał mi do tłumaczenia dokumenta, i uratował na czas jakiś od głodu. Do pracy téj, pomimo znajomości obu języków, nie mam wprawy, przychodzi mi ona trudno, zabiera tyle godzin, że ledwie na najskromniejszy chleb starczy, ale dzięki Bogu i za to.
Suknie w najopłakańszym stanie, co mi w oczach ludzi szkodzi. Na to ratunku niema.
Simson mi proponuje uczenie syna języka urzędowego. Płaca mała, albo raczéj żadna, ale mieszkanie będzie darmo. Godzina na dzień. Chłopiec pojętny.
Właściwie prawa nauczania nie mam, jest to nadużycie, ale żyd powiada, że nikt o tém wiedzieć nie będzie. Muszę się ratować na wszelki sposób, bo miejsca niezależnego nie dostanę, a sumienia nie poświęcę. Téj ofiary nic na mnie nie wymoże.
Wszystko to jeszcze znośne.
Jakiekolwiek najzmudniejsze zajęcie lepsze jest dla moralnie cierpiącego człowieka, niż próżnowanie, które go na łup myślom oddaje.
Cały dzień pracując zapominam czasem, że serce boli. Wspomnienie odpędza znużenie.
Po nocach tylko wracają one napastniczo i osiadają mnie, nie dając spoczynku.
A, noc ta majowa, to wejrzenie rzucone w jéj życie, to dziecię które mi się mignęło, a ja go w ramiona spragnione nie mogłem pochwycić, ten głos jéj, który jeszcze słyszę... ta modlitwa... ten pokój sypialny... ten smutny wizerunek zmarłego podartą krepą okryty!...
Naówczas sądziłem że będę miał siłę, — przebywszy tę próbę ognia — umrzeć, Bóg chciał i zrządził inaczéj.
Żyję.
Mnie samemu to życie pogrobowém się wydaje, dziwném, śmieszném, lecz któż wie?!...”

„15-go lipca.
Gdym dziś papiery odnosił Petrowiczowi, jak zawsze, usiłował mnie zatrzymać na gawędę. Napróżnom mu się wymawiał, że mam w domu zajęcie.
Dowiedziałem się od niego rzeczy, która mnie żywo obeszła.
Rodzony stryj mój Ignacy był właśnie w miasteczku.
Obawy abym przez niego poznanym nie był, niema najmniejszéj, bo dobrze wprzód, nim dorosłem i żenić się miałem, zerwał zupełnie z rodzicami. Chciwy i pieniacz namiętny, poróżnił się z ojcem o jakąś do niego niesłuszną pretensyą, wytoczył mu proces, przegrał i nigdy tego nam przebaczyć nie mógł.
Ledwie go sobie przypominam z dzieciństwa, a on mnie wcale pamiętać nie może. Jesteśmy tak jak obcy sobie, a jednak ten węzeł krwi i nazwiska nie został zerwany: czuję, że radbym go widział choć zdaleka. Brat ojca, coś z nim powinowatego, coś przypominającego mieć musi.
Przybył tu dla sprawy jakiéjś, bo nigdy mu na nich nie zbywa. Petrowicz powiada że gdyby mu zabrakło przeciwników, sam by siebie zapozwał, byle się po sądach rozbijać i mieć jakieś zajęcie.
Wdowiec, bezdzietny, niewiadomo komu przekaże znaczny majątek, lecz pewno nie mojemu dziecku, bo niechęć i żal do rodziców moich, ja po nich i córka dostanie w spadku.
Z opowiadania Petrowicza dowiaduję się że bardzo się posunął, zdziecinniał, ale ta namiętność jego dawna do pieniactwa nie tylko nie osłabła, lecz jeszcze go nierozumniéj opanowała. Przypłaca ją ciągle przegrywając i apelując do najwyższych instancyj. Ogłuchł, niedowidzi, kaszle, chory na nogi, ale proces go odżywia.”

„16-go lipca.
Zakradłem się pod zajezdny dom, aby widzieć stryja zdaleka, i żal mi się go zrobiło zobaczywszy starca przygniecionego wiekiem, stąpającego z trudnością, spartego na ramionach starych jak on sam sług.
Był to także jakby z grobu powstały człowiek nie należący do świata, wśród którego błąkać się był skazany. Wszystko w nim, począwszy od stroju i twarzy, aż do téj namiętności pieniaczéj, owocu innego wieku i obyczaju — wskazywało anachronizm.
Ani on ludzi, ani oni jego rozumieć nie mogli. Rozlana, pofałdowana twarz jego zdala wydała mi się smutną i gniewną, jak gdyby czynił wyrzuty przeznaczeniu, że go za długo na scenie zatrzymało, z któréj spółaktorowie dawno odeszli.
O związkach krwi można sądzić każdemu jak się podoba. Dawniéj przypisywano im siłę tajemniczą, dziś nie przyznają żadnéj, a jednak na człowieku ta spólność pochodzenia czyni wrażenie i może ona nawet bez świadomości pokrewieństwa działać jako siła powinowactwa. Jeśli w chemii łączą się z sobą pierwiastki pokrewne, czemuż by w życiu siły téj nie miały.
Czułem się litością jakąś pociągniętym ku starcowi, choć w nim nie było nic dla obcych, coby ją obudzać mogło. Naprawdę musiał się im ze swém skąpstwem, drażliwością, jurysteryą, wydawać śmiesznym — jam go pożałował.”

„20-lipca.
Pobyt w małém miasteczku, gdzie wszyscy się znają aż do uliczników, a życie każdego musi być jawném, i stosunki wzajemne są nieuniknione, naraża mnie na ciągłe nowe znajomości. Niepożądane mi są one, ale nieuniknione.
Wygodniéj doprawdy byłoby mi w Ż., ale po upływie pewnego czasu miałbym toż samo, na nieco większą tylko skalę.
Prawdziwie ukrytym i zapomnianym, zupełnie swobodnym może być człowiek tylko w tych olbrzymich stolicach, liczących mieszkańców na miliony, wśród których jednostka tonie jak kropelka w morzu.
Ale ja, uczyniwszy raz ofiarę z niepotrzebnego mi życia, nie mogłem go gdzieindziéj przenieść tylko tutaj, bo ztąd tylko mogę spojrzeć ku moim, coś się o nich dowiedzieć, a poczciwy stary, który dla mnie siadł pod kościołem i służbę porzucił, obiecał mi przychodzić i przynosić czasem wiadomości o nich.
Dotąd go jeszcze nie było.
W rozmowach z Petrowiczem kilka razy potrącił stary o nich, ale rozpytywać go nie śmiałem. To podobieństwo, o którém wspomniał mecenas, nakazuje mi być ostrożnym i unikać wszystkiego, coby jakie podejrzenie obudzić mogło.
Oswajać się ze mną zaczynają w miasteczku. Czułem, że wszyscy, począwszy od naczelnika powiatu, który nęcił mnie posadą sekretarza przy sobie, widząc w przybyszu coś zagadkowego, bacznie każdy mój ruch i cały sposób życia śledzili.
Byłem dla nich czémś niezrozumiałém. Teraz zdaje się przemagać przekonanie, iż jestem rodzajem dziwaka, ceniącego wysoko niezależność, a umiejącego się obchodzić małém.
W dzisiejszych czasach charaktery takie są wistocie rzadkie, bo wszyscy wogóle i pną się do góry, i zamiast ograniczać potrzeby i nawyknienia, rozszerzają żądze nabycia i wyzyskania życia. Każdy więc jak ja, nie pożądający wiele, zowie się dziwakiem!
Sądzę, że nim się ta opinia ustaliła o mnie, najdziwaczniejsze przypuszczenia krążyły o powodach przybycia mojego tutaj, umieszczenia się i zamieszkania... Posądzano mnie o jakieś cele tajemne, urzędnicy obawiali się wysłańca, szpiega, inni politycznego jakiegoś spiskowca.
Czułem to w obejściu się ze mną, w podglądaniu — jestem prawie pewien, że w niebytności mojéj, za wiedzą Simsona, który się temu oprzeć nie mógł, przetrząsano moje papiery, które umyślnie łatwo dostępnemi czynię.
Jedynie ten mój dzienniczek noszę przy sobie. Domyślając się tego wszystkiego musiałem bacznym być na każde słowo.
Teraz gdym został uznany dziwakiem, po odmówieniu posady sekretarza, chociaż w danym razie chętnie naczelnikowi usługi moje ofiaruję gratis, zdaje mi się, że spokojnym być mogę.
Lekcye dawane Simsonczakowi, przepisywanie i tłumaczenia starczą na bardzo biedne utrzymanie. Więcéj nie żądam ani się spodziewam.”

„25 lipca.
Drżę jeszcze cały.
Miałem wyjść z domu, aby odnieść przepisywane papiery, gdy we wrotach spostrzegłem i poznałem zdala poczciwego Jakóba.
Stał na kiju oparty, ze spuszczoną głową, przebrany już za żebraka, z workiem na plecach. Instynkt jakiś czy wyśledzenie wskazało mu gdzie mnie ma szukać.
Chociaż serce biło mi do niego i niecierpliwy byłem rozmówić się z nim conajprędzéj, niepodobieństwem było, nie ściągając podejrzenia, wdać się z nim w dłuższą rozmowę tu, gdzieby ona oczu ludzkich nie uszła.
Namyśliłem się co zrobić.
Dzień był mimo lipca nie skwarny, po burzy i deszczu. Przechodząc około Jakóba, szepnąłem mu tylko, na pozór dając jałmużnę, aby na mnie czekał za mostem na Styrze pod Zaborolem.
Conajpredzéj pozbyłem się papierów, i wyszedłem jakby na przechadzkę. Serce mi biło, czułem, że się zdradzałem pośpiechem. Zarazem wyjście z mieściny, w któréj mi było duszno, znowu na gościniec, w pola, do których mnie długa włóczęga przyzwyczaiła... piersi mojéj dało oddech wolniejszy.
W człowieku wszystko niemal jest nałogiem. Można się tak dobrze do zamknięcia i niewoli przyzwyczaić, jak do poruszania się i ciągłego przenoszenia z miejsca na miejsce.
Odbywszy tysiącami mil mierzącą się drogę, niejeden raz w gorszych odpoczywałem chałupach i szatrach, niż dzisiejsza moja u Simsona izdebka, przecież jest mi ona tak na dłuższy pobyt nieznośną, że uwolnienie się od niéj na kilka godzin powitałem jak coś upragnionego.
Czekał na mnie stary poczciwy Jakób, zastosowawszy się ściśle do żądania, na drugim końcu mostu. Razem potem, idąc zwolna pustym gościńcem puściliśmy się do Zaborola.
Stary długo wpatrywał się tylko we mnie, nie mówiąc nic prawie. Wierzył widać więcéj swym oczom niż temu, co miał usłyszeć ode mnie.
Zacząłem go rozpytywać o nich.
Nie dał się badać.
— Najprzód-no, mówcie, paneczku mój o sobie. A! Bóg świadek, marłem z niepokoju. Nie poznał was nikt? co myślicie robić? z czego żyć?
Począłem go uspokajać. Nie taiłem jednak tego, że się z Petrowiczem spotkałem i że stary choć mówił, iż wcale nie jestem do pana Karola nieboszczyka podobny, przypominam mu jego.
Zafrasował się Jakób mocno.
Opowiedziałem potem, że spotkałem stryja, ale o tego żadnéj nie było obawy.
— Wszystko to nic — odezwał się Jakób — ja się jednego tylko boję, to żebyś paneczku nie zszedł się gdzie z panem Bolesławem...
— Alboż Bolesław powrócił z wygnania? — odparłem mocno ździwiony. Mieszka tu? gdzie?
Z Bolkiem tym jednolatki, poprzyjaźnieni jak bracia, jednych przekonań, równych doznaliśmy losów. Miałem go za straconego.
— Powrócił już dawno — począł mówić Jakób, a winien to pani sędzinie. Takiéj matki jak ona, choć każda matka dziecko swe kocha, nie znaleźć może drugiéj na świecie.
— U nas, Jakóbie — przerwałem mu — było ich wiele.
— Stara, chora, złamana — mówił daléj Jakób — jeździła, błagała, do nóg padała, zmiękczyła skały i dokazała cudu. Odzyskała Bolka... Siedzi na wsi teraz, ożenił się.
— Z kim?
— Z panną Wandą.
— Była dzieckiem gdyśmy ztąd zniknęli...
Wiadomość o Bolku poruszyła we mnie najgłębiéj zagrzebane wspomnienia. Wszyscy tu mogli mnie nie poznać, ale on!... Cudem jakimś dotąd nie słyszałem o nim i nie zetknąłem się z nim, gdyż mieszkał o półtoréj mili od miasteczka.
Zaniepokoiło mnie to. Choć zdaleka rad byłem go zobaczyć, a nikogom się tak nie lękał jak jego, bo nie jestem pewny czybym widząc miał siłę przemódz się i nie zdradzić.
Aby rozmowę odwrócić pytałem o swoich. Jakób odpowiadał skąpo.
— Co chcesz, paneczku — rzekł — widziałeś na swoje oczy jéj życie, wiesz najlepiéj jakie ono jest.
Pan Bogusław złym człowiekiem nie jest, no i dla niéj dobry i powolny, ale natury swéj nie przerobi. Ona delikatna i stworzona na panią, a on na parobka. Kocha ją, dla dziecka dobry jest, domu pilnuje i zbytnikiem nie można go nazwać — ale gdzie jemu do naszéj pani!! On jak się dobrze, smaczno najé, napije, a zapali sobie to cygaro co je na klucz zamyka, siądzie w krześle i patrzy na żonę — to mu już więcéj nic na świecie nie potrzeba.
Jak wesołym jest, to pani się coraz rumieni, bo plecie nie do rzeczy; jak się znudzi i zniecierpliwi, to też nieznośny. Prawdę rzekłszy, tyle dla niéj spokoju gdy sama z dzieckiem zostanie, a on na polowanie lub do gospodarstwa pójdzie.
Wówczas się jej czoło rozjaśnia. Ile to ja razy widziałem gdy po wyjeździe Bogusława, podnosi z pańskiego portretu krepę i wpatrzy się a płacze.
Siedliśmy z Jakóbem w zaroślach spocząć, naprzeciw austeryi w Zaborolu... Mówił dużo, a nie było mi nigdy dosyć.
Musiałem mu nawzajem opowiedzieć jak się urządzałem w miasteczku. Stary tymczasem dłubał coś w torbie, wyciągnął węzełek, trzymał go długo w rękach drżących i począł nieśmiało.
Dreszcz przeszedł po mnie, gdy mi niemal do nóg padając, począł zaklinać i prosić abym od niego wziął, co on sobie przez długie życie zaoszczędził. Zaklinał się bijąc w piersi, że tego wcale nie potrzebował.
Musiałem się prawie do gniewu uciec, aby się od natarczywości Jakóba obronić.
Widząc że mnie nie skłoni niczém do przyjęcia téj ofiary, począł wmawiać abym ją wziął, chociażby do schowania tylko; ale zaprawdę łatwo mi było go przekonać, że pieniądze te u mnie mniejby jeszcze niż w jego torbie były bezpieczne.
Uściskałem go ze łzami.
A! są jeszcze wielkie serca na świecie, tylko ich w piersiach ludzi wyschłych szukać nie trzeba.
Siedzieliśmy tak aż do mroku prawie, wreszcie musiałem do miasta powracać. Stojący przed austeryą pocztylion, który jechał w tęż samą stronę, za kieliszek wódki podjął się mnie podwieźć aż za most. Pożegnałem Jakóba. Wiozłem z sobą zapas myśli, któremi mogłem się karmić długo.
Stary przyrzekł mi, gdyby coś nowego zaszło, lub choćby dla uspokojenia mnie, przywlec się znowu.
Duszna komórka moja po powrocie wydała mi się ciaśniejszą, powietrze cięższe, nędza moja więcéj doskwierającą.
Nie trzeba nadto wspomnień rozbudzać...”

„29 lipca.
Położenie staje się coraz nieznośniejszém, potrzeba myśleć o jakiéjś zmianie. W mieścinie téj jestem nieustannie narażony. Gdybym najskromniejsze jakieś zatrudnienie znalazł gdzie niedaleko na wsi, przeniósłbym się chętnie.
Wczoraj pan naczelnik, któremu chętnie posługuję, nie przyjmując od niego żadnego za to wynagrodzenia, czuł się w obowiązku zapłacenia mi grzecznością. Nie mogłem odmówić zaproszenia na herbatę, w tém przekonaniu że będziemy sami. Włożyłem najlepsze suknie i poszedłem.
Zastałem go wistocie odpoczywającego po nużącym objeździe powiatu, w dobrém usposobieniu i samym. Niepotrzebując się przede mną kryć z niczém, satyrycznie i złośliwie opisywał przyjęcia jakich doznał.
Podano herbatę, gdy służący oznajmił pana Bolesława.
Usłyszawszy to nazwisko porwałem za czapkę jak piorunem rażony, chcąc się wynieść natychmiast, ale gospodarz nakazująco zmusił mnie pozostać.
Trwoga mnie ogarnęła i jakieś wzruszenie, którego opisać niepodobna. Wcisnąłem się w kąt przyciemniony, zamierzając milczeć i unikać wzroku bystrego Bolka.
Gdy się ukazał w progu, trochę postarzały, zmężniały, ale z tą poczciwą swą otwartą, wesołą i pogodną twarzą, któréj nie zachmurzyła przeszłość przebyta, mimo najmocniejszego postanowienia musiałem zadać gwałt sobie, aby się nie rzucić ku niemu.
Nie spojrzał na mnie zrazu, witając pana naczelnika, aż dopiero gdy mnie jako Maryana Iwanowicza Ciesielskiego mu przedstawił, skłoniłem się zdaleka.
Bolek usiadł; czułem, że ciekawemi oczyma mnie mierzy.
Wszystko dopóty szło dobrze, dopóki naczelnik zapytaniem wprost do mnie wystosowaném nie zmusił do odpowiedzi. Wyjąknąłem ją, jak mi się zdawało głosem zmienionym, lecz spostrzegłem zaraz, że Bolek drgnął, wlepił oczy we mnie i na chwilę oniemiał.
Zdawał się wzrokowi swemu i słuchowi nie wierzyć.
Był jednak tak ostrożnym iż natychmiast odzyskał dawną swobodę, ale oka ze mnie nie spuszczał, a gdym był przymuszony coś mówić, słuchał z natężoną uwagą.
Postrzegłem potem, że zachodził z różnych stron, niby przypadkowo, aby twarz moję widzieć lepiéj. Kryłem się umyślnie w cieniu.
Zdawało mi się po upływie pewnego czasu, że trzeba było nadrobić zuchwalstwem... Bądźcobądź, chociażby mnie poznał, nie mogłem ja ani się przyznać do siebie, ani wydać z sobą.
Byłem w najprzykrzejszém w świecie położeniu, na mękach niewysłowionych.
Na ostatek udało mi się naczelnika pożegnać i wymknąć.
Biegłem jak oszalały przez most do mojéj gospody, sądząc, że się na tém skończy... Pot mi ciekł po skroni, głowa była w ogniu.
A, jakbym tego poczciwego Bolka chciał pochwycić w ramiona, objąć, uściskać, ucałować i pierś mu moję zranioną otworzyć! Alem tego uczynić nie mógł.
Jeszcze do mojéj izdebki nie doszedłem, gdym śpieszne kroki posłyszał za sobą i pytanie o mnie, o Ciesielskiego.
Poznałem Bolka głos.
Nie zapalając świecy w izdebce wyszedłem, całe siły moje na bardzo chłodne przyjęcie gotując.
Po ciemku za rękę mnie pochwycił — nie mógł mówić.
— Czém panu służyć mogę? — odezwałem się zimno.
Milczał długo.
— Miałżebym się omylić? — zawołał pocichu głosem drżącym. Na Boga, miałżebym stracić zaufanie?
— Nie rozumiem pana — odparłem zmuszając się.
— Niepojęta rzecz — zawołał odstępując parę kroków.
— I dla mnie — dodałem. Gdybyś mi pan raczył ją wytłumaczyć.
Bolek westchnął.
— Nie pozostaje mi więc nic, tylko przeprosić pana za omyłkę — rzekł zmięszany. Proszę mi ją darować; nadzwyczajne podobieństwo, przypomnienie przyjaciela, którego kochałem jak brata...
— Posądziłeś więc mnie pan — odezwałem się głos zmieniając o ile mogłem — iż nie jestem tym za kogo chcę tu uchodzić. Daruj mi pan, ale w mojém położeniu takie przypuszczenie mogło by się stać groźném — jest dla mnie uwłaczającém... Pan to łatwo pojmujesz.
Głos mój poruszył go, porwał mnie za rękę.
— Zmiłuj się pan, nie miéj mi tego za złe — począł gorąco. — Przecież czuć musisz, że mnie tylko miłość dla tego człowieka mogła pociągnąć, pan mi go tak przypominasz.
— Jest to pochlebném bardzo — rzekłem — ale w danym razie, dla mnie... Cóż się stało z tym... przyjacielem jego?
— Możesz pan sobie wystawić i wzruszenie moje i podziwienie — począł Bolek — gdy mu powiem, że człowieka tego najnieszczęśliwszy los spotkał... Zginął śmiercią gwałtowną. Mamy go, wedle urzędowych doniesień, za zabitego.
Słuchałem drżący. Szczęściem po ciemku ani twarzy mojéj, ani jéj zmian widzieć nie mógł: staliśmy w bramie.
Bolka rozgrzało wspomnienie.
— Wierz mi pan — rzekł po chwili — iż tak człowieka tego kochałem, że samo przypomnienie jego, które winienem panu, czyni mnie przyjacielem jego.
Pytałem naczelnika — mówił mi, że nie znalazłeś pan tu zajęcia. Może ja mogę mu być w czém pomocnym.
Podziękowałem zapewniając, że położenie moje wcale jest znośne a wymagania skromne. Poczciwy Bolek tak miał myśl i serce przepełnione wspomnieniem, które w nim rozbudziłem, iż odejść i rozstać się nie mógł ze mną.
— Służyłeś pan, jak mi mówił naczelnik, w głębi kraju, daleko...
Anim mógł, ani chciałem kłamać, musiałem się do papierów Maryana stosować.
— Bardzo daleko — odpowiedziałem. Zapędziło mnie tam złudzenie, żem się rychléj mógł dorobić czegoś. Nadzieje te zawiodły mnie. W czasie pobytu mego w odległych guberniach, obijały się o uszy moje nieraz historye ziomków, mogłem więc słyszeć i o przyjacielu pańskim. Jak się nazywał?
Śmiałością tą chciałem go zbić z drogi; z westchnieniem powiedział moje nazwisko.
Powtórzyłem je niby przypomnieć coś sobie usiłując. Nie bardzo nawykły do grania takiéj tragi-komedyi, zdaje się, że musiałem zapomnieć głos mój zmodyfikować. Za pierwszemi słowy, które wyrzekłem, porwał mnie znowu za rękę i krzyknął:
— Na Boga! to ty, to jego głos!
Zmusiłem się do uśmiechu. Bolek cofnął się.
— Wistocie przypominam sobie — począłem — żem o ś. p. Karolu słyszał... Nie ulega wątpliwości, że został zabity... Znajdowałem się naówczas bardzo daleko od smutnego teatru téj historyi bolesnéj, lecz wiele o nim rozpowiadano... Nikt jednak z tych co go znali, między mną a nim nie znajdował podobieństwa...
— Boś się pan z nikim, coby z nim żył poufale, nie spotkał — przerwał Bolek. To nie jest podobieństwo, to coś takiego co niema wyrazu... Złudzenie dla mnie jest nadzwyczajne.. Czynisz pan wrażenie takie, jakbyś się silił być innym.
Przerwałem sucho:
— Ale — panie...
Zaczął mnie przepraszać.
Rozmowa zdawała się skończona, gdy niespodzianie Bolek dodał:
— Stoję ztąd o trzy kroki. Zrób mi pan tę łaskę, zajdź do mnie, zjemy razem moję podróżną wieczerzę. Będzie mi się zdawało, że odzyskałem tego, któregom tak kochał. Nie może to być, abyście przy takiém podobieństwie nie mieli w charakterach coś wspólnego... Biedny Karol!
Podziękowałem tłumacząc się zajęciem. Nie odstąpił jednak.
— Mieszkam ztąd niedaleko — odezwał się — pan zajęcia nie masz, odwiedź mnie. Jestem natarczywym! prawda! śmiesznym, lecz gdybyś pan wiedział ile z tym drogim zmarłym węzłów mnie łączyło...
Ledwieśmy się rozstali — pobiegłem do mojéj izdebki dysząc, rozgorączkowany. Nie zapalałem świecy, nie kładłem się spać. Walka ta mnie zmogła i wyczerpała.
Potrzeba myśleć o tém czy mogę i powinienem tu pozostać. Niebezpieczeństwo jest wielkie, groźne. Nie jestem samego siebie pewnym. Raz udało mi się oprzeć — czy potrafię zawsze?
Iść — ale dokąd?”

„30 lipca.
Ułożyłem się tak z mojemi zatrudnieniami i czasem, aby nazajutrz spotkania z Bolkiem uniknąć. Po dniu byłoby ono stokroć niebezpieczniejszém: oczy, rumieniec, ruchy, zakłopotanie zdradzić by mnie mogły...
Uciekłem do dnia za miasto — nie powróciłem z Kiwirzec aż pod wieczór. Simson spotkał mnie w progu z tém, iż pan Bolesław dwa razy był, szukając i dopytując.
— Szkoda, że pana nie zastał — dodał — to jest bardzo zacny obywatel... On by mógł panu się zdać... Mieszka niedaleko, człowiek majętny...
Zbyłem gospodarza trochę szorstko tém, że ja nikogo nie potrzebuję.
Pokiwał głową.
Zapytałem potem, czy ten pan wyjechał z miasteczka; otrzymałem uspokajającą odpowiedź że musiał powracać do domu.
— Ale on tu częsty gość — rzekł żyd — niema tygodnia żeby nie był czasem dwa razy... Skoro w domu jest... nie obejdzie się bez miasteczka... jakiś czas go tu nie było widać, bo siedział w Ż. za interesami. Teraz, gdy powrócił, zaglądać będzie co dni kilka, to się panowie zobaczycie.
Zapowiedź ta groźna dała mi do myślenia. Z jednéj strony Petrowicz, który już dopatrzył we mnie starego człowieka, z drugiéj Bolek, ciągły niepokój i przymus, aby się mieć na baczności i nie zdradzić mimowolnie... wszystko to zmusza mnie pomyśleć na seryo o przeniesieniu się gdzieindziéj. Dokąd? ani wiem...
Petrowicz i Bolek zaprawdę nie zdradzili by mnie, tego jestem najpewniejszym, ale jakiémże okiem patrzyliby na tę nieszczęśliwą kobietę, żyjącą z drugim mężem? Dla niéj ja muszę, choć nie umiałem umrzeć, uchodzić za umarłego...”

„1 sierpnia.
Prędzéj niż się mogłem spodziewać, przybył stary Jakób. Zląkłem się zobaczywszy go, bo nie mógł się przywlec tu bez powodu...
Umówiliśmy się ostatnim razem w Zaborolu, że przyszedłszy do miasteczka nie będzie mnie szukał u Simsona, coby mogło wzbudzić podejrzenie, ale siądzie pod kościołem przy zamku... Ja codzień prawie przechodząc do sądów z papierami, łatwom go mógł pod kruchtą siedzącego zobaczyć.
Przestrach, którego doznałem zobaczywszy Jakóba, ustąpił, gdym się rozjaśnionéj twarzy jego przypatrzył. Udawał żebraka, wyciągał rękę, ale dawał mi jakieś znaki żywe, których znaczenia nie mogłem się domyśleć.
Zbliżyłem się z groszem jałmużny.
— Paniunciu — szepnął — koło spalonego kościoła dominikańskiego będę czekał... Mam coś ważnego powiedzieć...
Ważnego?? Nie umiejąc pojąć, co dla mnie ważném a wnosząc z twarzy Jakóba, niegroźnego stać się mogło — poszedłem na zamek oddać papiery: wziąłem nowe i z niemi pośpieszyłem do ruiny tego kościoła, dziś pustéj i smutnéj, który pamiętałem w młodości jaśniejącym światłem i kwiatami, rozlegającym się pieśnią i muzyką.
Obszedłem walące się, okopcone ściany, nie znajdując Jakóba, który w cieniu, torbę zdjąwszy z ramienia, chleb w szczypcie soli maczając pożywał. Wstał zobaczywszy mnie, a twarz pargaminowa uśmiechać mu się zaczęła. Ścisnął mnie za kolana, dokoła się bacznie oglądając, i węzełek swój na ziemi porzuciwszy, zbliżył prawie do ucha.
— Paniunciu — rzekł — paniunciu, ja mam lepszą pamięć od was, choć stary.
Widząc żem ździwioną twarz zrobił, Jakób pożałował zaraz, że mnie na próbę wystawił.
— Co to długo gadać — dodał — pamiętacie gdyście ostatni raz z domu wyjeżdżali i kazaliście mi z sobą na pasiekę? — i co my tam zakopali??
— Papiery, które pewnie pogniły — odpowiedziałem — choć w skóręśmy je zawinęli. Tem lepiéj...
— A tysiąc rubli karbowanych zapomnieliście? — uderzając w ręce podchwycił Jakób. Te zgnić przecie nie mogły, ja je dobyłem i przywiozłem... Wskazał na torbę.
— Dobrze mi zaciążyły niosąc...
Gdy to mówił, przypomniałem sobie na wszelki wypadek, zachowane pieniądze. Lecz cóż z niemi dziś było robić...
Jakób spojrzał mi w oczy.
— To jakaś łaska Boża widoczna, że przypomniałem sobie ruble — począł śmiejąc się — bo i ja wiekuiściem o nich był zapomniał; aż powracając z Zaborola od was, gdym w karczmie stanął na nocleg i położył się odpocząć — we śnie mi, jakby wczoraj, przypomniało się kopanie, chowanie i te worki... Wprost pobiegłem do pasieki, modląc się tylko na tę intencyą, żeby tam kto ich nie natrafił i nie wykradł, bo właśnie za pasieką ogródek zakładali. Ale Bóg łaskaw... z papierów to tam ino gnój — a pieniądze się ostały...
Słuchałem ucieszony i niedowierzający, a naostatek niepewien co ja tu zrobię z tym groszem, nie mając go gdzie schować.
Stary zdawał się myśl moję odgadywać.
— Oddajcie na schowanie Petrowiczowi, to człowiek uczciwy — dodał — u niego będą bezpieczne.
To powiedziawszy i rękami drżącemi wydobywając dwa worki, które ja musiałem razem z papierami w chustkę zawinąć, tak aby węzełek nie zdradzał nic innego nad urzędową bibułę, Jakób odetchnął wolniéj, torbę na plecy zarzucił i wesół prawie do nóg mi się pokłonił.
— Do Petrowcza — rzekł — póki czas, do Petrowicza. Na kwaterę do Simsona z tém nie zachodźcie.
Usłuchałem dobréj jego rady.
Wistocie ta niewielka sumka, okruch dawnéj zamożności wracała mi się z łaski Jakóba bardzo w porę. Nim doszedłem do Petrowicza roiłem już, że z tą odrobiną mógłbym wziąć jaką małą dzierżawę, na ustroniu, i usunąć się z miasteczka, w którém ciągle jakieś niebezpieczeństwo groziło, niepokój nieustanny odetchnąć nie dawał.
Mecenasa zastałem na konferencyi prawnéj z kimś, i z moją prośbą czekać trochę musiałem...
W pół godziny dopiero przyszedł, wyciągając do mnie ogromną swą dłoń nabrzękłą, i poczynając przywitanie od draźliwego wykrzykniku:
— Bóg widzi! — ale jak wy mi tego naszego nieszczęśliwego Karola przypominacie...
Zebrałem się na męztwo i wesołość.
— Korzystam też z tego, jak widzicie, panie mecenasie — rzekłem udając swobodę, któréj nie miałem — bo przychodzę do was z prośbą wielką.
— No, co? co? gadaj — odparł stary siadając.
— Spotkało mnie wcale niespodziane szczęście — począłem ciszéj — dłużnik, od któregom się wcale nie spodziewał odebrać należności, wypłacił mi ją, a ja nie mam w téj chwili ani co z nią zrobić, ani mogę trzymać przy sobie...
Petrowicz się zmarszczył.
— A cóż ja na to poradzić mogę? — odparł chmurny.
— Wprost przyjmijcie tę sumkę jako depozyt — rzekłem — nie mówiąc o niéj nikomu.
Stary poskrobał się po łysinie.
— Hm, ale bo to, widzicie — odezwał się — ja mam z okładem lat siedmdziesiąt... a po mnie, będzie rwetes, zamięszanie... ja pieniędzy cudzych trzymać nie lubię...
— Uczyńcie to dla mnie — przerwałem.
— A wiele tam tego jest? — zapytał.
— Mizernych tysiąc rubli — rzekłem.
Petrowicz się krzywił.
— Gdybym gdzie maluteńką znalazł dzierżawkę — dodałem — chętnie bym ich na nią użył...
Potrząsnął głową.
— Gdzie, gdzie! — wybąknął — służyliście tyle lat za światem, a teraz wam się gospodarstwa uczyć zachciało...
Dał się uprosić mecenas o przyjęcie pieniędzy i zaprowadził mnie z sobą do alkierza, dla policzenia ich. Teraz dopiero dobywając worki, opieczętowane moją niegdyś herbową a znajomą Petrowiczowi pieczątką, i rozrywając ją — zmięszałem się mocno. Starałem się ją w palcach zgnieść do niepoznania, ale sama fizyognomia worków zwilgotniałych przegniłych, była podejrzana i dziwna.
Petrowicz przypatrywał się im i mnie na przemiany, w milczeniu osobliwém. Nie mówił nic, ale z nową jakąś a zaostrzoną ciekawością badał twarz moję. Ręce mi się trzęsły okrutnie...
Mecenas zadumał się.
Jeden z worków wziął od niechcenia w rękę, czego mu zabronić nie mogłem, poszedł z nim do okna, począł mu się bacznie przypatrywać, położył go na stole, spojrzał mi w oczy, odchrząknął znacząco i słowa nie mówiąc, ruble liczył.
Świadczyły one także zaśniedzeniem swojém, że w ziemi leżały długo, na co mecenas nie zdawał się zwracać uwagi, choć głową pokręcał. Nie mówił nic.
Wzrok jego tylko dziwnie napastliwie tkwił w méj twarzy...
Gdyśmy skończyli rachunek, siadł pisać pokwitowanie, spytawszy o moje imię, imię ojca, tytuł i t. p. Przyłożył pieczątkę... i podając mi papier, dodał cicho:
— Mało to jest, bo co dziś z tysiącem rubli począć można. Dawniéj była to suma znaczna, a z jakiemi sześcią tysiącami złotych brały się niezgorsze posesye — a dziś!!
Ramionami poruszył.
— Powiem panu jednak — kończył — że doprawdy lepiéj może na wsi gospodarzyć, choćby i niebardzo szczęśliwie, niż tu w téj mieścinie siedzieć, u żyda... i tak... tego...
Masz pan słuszność — lepiéj na wieś... lepiéj na wieś...
Nagle zdawał się zmieniać przekonanie.
— Ja może małą dzierżawkę napytam, niedaleko — rzekł po namyśle — a nie na gościńcu, na ustroniu... Pan dosyć nażyłeś się z ludźmi i napatrzyłeś ich, pewnie tęsknić nie będziesz za nimi. W kąciku, spokojnie, najlepiéj, najlepiéj...
Uderzyła mnie nie tylko zmiana myśli w Petrowiczu, ale i ton różny i głos inny i obejście się jego ze mną jakieś dziwne — zdradzające niepokój.
Był czulszym, poufalszym, a razem zdawał się przymus sobie zadawać jakiś. Strach mnie przejął na samo przypuszczenie, że mógł znowu powziąć podejrzenie, lub się w niém utwierdzić.
Gdyśmy z alkierza powrócili do pierwszéj izby, obejrzał się bacznie, wprowadzając mnie do niéj — chociaż nikogo naówczas tu nie było. Powtórzył jeszcze, że w miasteczku stale mi się osiedlać nie radzi.
Rozstaliśmy się; ze szczególną troskliwością odprowadziwszy mię aż do ganku — powtórzył jeszcze:
— Mała dzierżawka, gdzieś na uboczu... Słowo daję najlepsza... najbezpieczniejsza...”

„2 sierpnia.
Stanęło mi na myśli teraz postępowanie moje wczorajsze; nie mogę sobie przebaczyć popełnionych błędów i nieoględności mojéj. Całe obejście się ze mną Petrowicza dowodzi, że powziął jakieś podejrzenie...
Nie chciał mi tego dać poznać po sobie — ale...
Trudno naprawić co się stało... Obie pieczątki przy workach połamałem do niepoznania, pogniotłem — lecz nie jestem pewnym... Nie lękam się starego mecenasa, ufam mu, lecz za nic w świecie ani jemu, ni komukolwiek się zwierzę...
Myślę już tylko o dzierżawie, ale w najlepszym razie, gdyby się ona znalazła, nie pora ją obejmować, muszę czekać do marca lub do przyszłego Św. Jana. Są to zwykłe termina.
Ośm miesięcy pozostaje co najmniéj do spędzenia w miasteczku. Trybu życia wcale zmieniać nie myślę — daję lekcye Simsonczakowi, papiery przepisuję i tłumaczę.”

„5 sierpnia.
Bolek nie zapomniał wrażenia przy pierwszém spotkaniu. Gospodarz mi przyszedł zwiastować, że był w miasteczku i dwa razy się dowiadywał o mnie.
— Czemu pan z tego nie korzysta, że się z nim poznał u p. sprawnika? — dodał. Sprawnik pewnie dał dobre słowo za panem, a p. Bolesław jakby do swoich interesów chciał pana wziąć, czy może co lepszego być!!
Zgromiłem Simsona, że ja się nie chcę niczém wiązać i powiedziałem mu iż pewnie się nawet z miasteczka wyniosę, bo tu dla siebie nic stosownego nie znajduję.
— A czegóż by pan chciał? — zapytał praktyczny izraelita. Nieznajomy przybywszy do obcego miejsca — pan myśli że odrazu może do czego dojść? Wszędzie ludzi dosyć, nowego się więcéj obawiają niż sobie życzą.
Mało to czasu trzeba póki kamień na miejscu obrośnie??
Nie chciałem rozprawiać z nim, i zbyłem go milczeniem. Natarczywość ta Bolka poczciwego wprawiała mnie w niepokój coraz większy, tem bardziéj, iż z obejścia się ze mną Petrowicza przekonywałem się, iż co najmniéj silne miał podejrzenie.
Nie zaczepił mnie jednak o to, ale z rozmowy nawet, z toku jéj, ze wspomnień przeszłości obawa moja rosnąć musiała.
Nieznośne, straszne to moje życie pośmiertne! Gdybym wszystkich łez nie wypłakał, pomimo wieku, mimo zahartowania próbami ciężkiemi, zdaje się, iż rozłzawił bym się jak dziecię...
Noce i sny mam straszne...
Zrywam się jakby mnie ścigano, sceny dawno przebyte, zatarte latami, we śnie wracają z żywością taką, jakbym je raz jeszcze za pokutę jakąś musiał przecierpieć?
Nadto widziałem i przeżyłem, ażebym los miał o niesprawiedliwość względem mnie obwiniać. Wiem to, że człowiek miarą maleńką, powszednią, losów swoich, sprzężonych z losami ogółu rozmierzać nie ma prawa, ani się skarżyć na nie. Mimowoli jednak egoizm, z którego się nikt otrząsnąć nie może, budzi się i szepcze: com ja zawinił??
Jedna tylko chrześciańska wiara ma na to odpowiedź. Żadna filozofia nie rozwiązuje tego pytania inaczéj jak topiąc go w ogromie niezrozumiałych kataklizmów, w chaosie atomów...
Katechizm poprostu odpowiada: Bóg cierpieniem próbuje człowieka i zsyła je nawet wybranym; walczyć z niém — zadanie nasze...
Sięgając daléj widzimy, że u pogan stoicyzm także rozwiązywał kwestyą boleści w życiu niepokonaném męztwem, charakterem niezłomnym, pogardą męki i śmierci.
Samobójstwo, o którem w pierwszéj chwili pomyślałem, dla wyswobodzenia żony, nie byłożby jak każde inne ucieczką z placu i słabością.
Wymaga ono tylko jednéj chwili natężonéj energii; gdy życie i walka mężna niezawodnie więcéj dowodzą odwagi.
Nie wiem czy kiedy człowiek znajdował się w mojém położeniu — bez ratunku, bez wyjścia. Patrzeć na tę ukochaną istotę w rękach innego, zrezygnowaną ale nieszczęśliwą... na to dziecię...
W podaniach ludu o upiorach są takie wymysły o duchach krążących, skazanych na powrót do dawnych siedzib — bez głosu, bez siły — nie mogących się objawić ukochanym.
I ja takim jestem upiorem...!”

„6 sierpnia.
Petrowicz, któremu musi być pilno się pozbyć i mnie i moich pieniędzy, przyszedł dziś do Simsona gdy mnie nie było, żądając abym się z nim widział.
Wieczorem znalazłem go oczekującego na mnie w domu... Wstał, postrzegłszy że wchodzę i uścisnąwszy za rękę, wpatrując się w oczy, posadził przy sobie.
— Znalazłem coś — rzekł. Ale pieniędzy nam trochę zabraknie — a te ja pożyczę...
Zaprotestowałem ruchem ręki, ale mi mówić nie dał.
— Pożyczę na skromny procent, to nie żadna łaska — dodał — co u licha... Nie trzeba być tak łaskotliwym... Parę set rubli u mnie zawsze leży. Dzierżawa nieosobliwa — ale położenie niezgorsze. W Olsz... cząstka...
— Cząstka — przerwałem — pan mecenas wiesz, co to znaczy w jednéj wsi kilku gospodarzy...
— Myślisz pan żem tego nie wziął w rachubę — dodał Petrowicz — ale tam dwóch tylko jest sąsiadów. Wdowa Boleska, biedna kobieta, pracowita, trusia, spokojna, i Segatyński, też mnie obowiązany, człek niezły... Dzierżawę objąć można zaraz, bo dawny posesor zmarł, a sukcesorowie sami gospodarować nie mogą.
Jedź pan zobaczyć — ja radzę...
Petrowicz szeroko i długo się rozwiódł o téj cząstce, polecając ją.
Gdyśmy rozmowę skończyli, ujął mnie za rękę i przycisnął ją do piersi.
— Jedź pan, bierz pan — dodał — w téj dziurze, na kwaterze u żyda... dalipan niezdrowo... Lepiéj w Olsz... coś stracić nawet, niż żyć tutaj... Życzę, proszę.
Mówił to tak wzruszony, jakby go los mój najżywiéj obchodził.”

„7 sierpnia.
Nająłem żydka do Olsz... Oczekiwał tam już na mnie jeden z sukcesorów, zamożny szlachcic z Podola, któremu się widocznie pozbyć chce schedy. Ma on więcéj z nią kłopotu niż pożytku.
Zamaszysta figura, uprzejmie, choć dając mi czuć moje podrzędne stanowisko społeczne, przyjął w lichym dworku, nastawiając się i usiłując imponować.
Ruina. Coś tak smutnego jak ten kawałek ziemi, wykąszony z dużéj niegdyś wsi, ściśnięty zewsząd, zapuszczony, spustoszony, z dworkiem ledwie mieszkalnym, coś tak smutnego w naszym pięknym kraju nie wyobrażałem sobie...
Ci co tu mieszkali i gospodarowali nie mieli czasu z oddartego kawałka zrobić zaokrąglonéj całości.
Podolak, który wszystkie strony ujemne widział tak dobrze jak ja (patrzało mu to z oczów), upierał się i wmawiał we mnie, że na téj dzierżawce wiele ślicznych rzeczy zrobić było można.
Ja znowu musiałem wskazywać ile niewygód i wydatków mnie tu czeka... Szlachcic w końcu uciekł się aż do ponczyku, którym mnie chciał częstować, aby mi się oczy lepiéj otworzyły na korzyści.
Zniecierpliwił się w końcu moją oziębłością i wahaniem.
— Wóz lub przewóz — rzekł żywo — bierzesz pan, czy nie?
— W pewnych warunkach — odpowiedziałem — p. Petrowicz będzie między nami rozjemcą.
Żądał szlachcic bez niczyjego pośrednictwa, kończyć natychmiast; obawiał się mecenasa. Ja stanowczo uparłem się przy swojém. Niechętnie przystał i na to. Pożegnaliśmy się dosyć grzecznie. Jutro prawdopodobnie skończymy. Wielką wagę do tego przywiązuje podolak że mi oddaje zaraz wszystko i krescencyą już na pół nawet zebraną...
W razie gdyby to było korzystném, nic na świecie smutniejszego wymyślić nie było podobna.
Stworzoném to było dla mnie.
Jedno pociesza tylko, najprzód, że miasteczko opuszczę i usunę się z oczów ludzi, powtóre, że bezpiecznie mogę tu do siebie wziąć Jakóba, tak jakbym każdego innego starego człeka najął sobie do dozoru.
Nie powinno to i nie może przecie obudzać żadnego podejrzenia, a dla mnie będzie nieopłaconą pociechą. Z nim jednym mówić, jemu się zwierzyć mogę. Nie wątpię że się zgodzi zostać u mnie.”

„10 sierpnia.
Podolakowi tak było pilno powracać do swoich jarów i pszenicy, iż nie miał pokoju, tchnąć mi nie dał pókim, łap, cap, nie objął dzierżawy... Musiałem w pomoc mecenasa prosić i starego ciągnąć na grunt.
Sprawiedliwość oddać trzeba szlachcicowi, że zbyt drobnostkowym nudziarzem nie jest. Odebrawszy pieniądze za dzierżawę, podpisawszy kontrakt, gdyśmy wszyscy, to jest on, ja i Petrowicz, za stół siedli do herbaty z rumem, po pierwszéj szklance się zdradził.
— Jabym tu, na tém wygnaniu, w téj pustce — rozśmiał się — za żadne skarby w świecie nie mieszkał...
Na mnie moja sadyba, na lat sześć kontraktem ze mną związana, nie lepsze czyniła wrażenie. Wiele ten czyni co musi.
Po odjeździe podolaka, który natychmiast wyruszył, nas z Petrowiczem zostawiając samych, w istnéj pustce takiéj, że kawałka chleba, łyżki ani miski w niéj nie było — mecenas, obejrzawszy się i plunąwszy, rzekł kładąc rękę na mojéj dłoni.
— Dobreś asindziéj wziął. Nieładne to. W ogrodzie oprócz bzu dzikiego, bziku i wiszni karłowatych niema nic, izba gościnna psu na budę się nie zdała — ale... na to zważać nie trzeba... Hę! Macte animo!!, a ze wszystkiego najlepsze, iż w miasteczku się żyć nie będzie...”

„11 sierpnia.
Musiałem jednak z Petrowiczem do niego powrócić, aby o pierwszych pomyśleć potrzebach. Urządzić się muszę jak najskromniéj, najbiedniéj, tak, aby na wszelki przypadek nie było czego żałować, gdyby odbiedz przyszło; lecz pierwsze potrzeby życia muszą być zaspokojone.
Nikogo u siebie przyjmować nie będę, bo i stary mecenas niełatwo się porusza, ale łóżka, stołka, stołu i garnka mi potrzeba.
Stręczą mi już starą babę do gotowania. Wszystko to niczém przy daleko trudniejszém wyekwipowaniu gospodarstwa. Nabyłem wprawdzie jakiś remanent miejscowy, lecz tak znędzniały, lichy i mały, że z nim nic począć nie można.
Jakób choć stary i bezsilny, byłby mi pomocą wielką, a nie wiem gdzie go mam szukać i czy on potrafi mnie znaleźć. Musiałem dziadowi siedzącemu pod katedrą polecić, aby jeźli się Jakób zjawi, posłał go do Olsz... Żebrak nic się w tém, oprócz miłosierdzia nad biednym, domyślać nie może!
O, niewysłowione dobrodziejstwo pracy!! Jakże błogosławię to, żem teraz zmuszony do niéj. Natrętne myśli ustępują przed nią, nie mam czasu dręczyć się niemi.
W miasteczku już się przez Simsona wieść rozeszła, że się wynoszę na małą dzierżawę. Naczelnik spotkawszy się ze mną w ulicy, z uśmiechem mnie powitawszy winszował, złośliwie nieco dając do zrozumienia, że nie potrzebowałem posady widać, mając oszczędności...
Rozpytywał ciekawie dokąd się wynoszę i zagadywał różnie, chcąc się więcéj niż drudzy dowiedzieć.
Odpowiedziałem mu otwarcie, że mi niespodzianie dłużnik oddał trochy pieniędzy, że ich mam niewiele i z biedy idę na dzierżawę.
Z tém rozstaliśmy się.
Simson, mój gospodarz, ma mi za złe, że mu się nie przyznałem do posiadania kapitaliku, i bez jego pośrednictwa nim rozporządziłem.
— Jabym był panu lepszą rzecz znalazł, niż tę kiepską cząstkę w Olsz..., którą stary Petrowicz nastręczył. To jest bardzo dobry człowiek, ale on bardzo postarzał... Pan sobie kupił biedę... Tam wszystko trzeba chyba na nowo klecić, łatać, gnoić... Pola zajałowiałe, zaperzone, nigdzie płota całego, dachy poobdzierane... Mało sześciu lat na to, żeby tam rodzić zaczęło...
Wszyscy w ogóle, oprócz mecenasa, straszą mnie tą dzierżawą, Petrowicz jéj téż nie chwali, ale powtarza:
— Niechaj sobie będzie co chce, a lepiéj, że się ztąd wyniesiecie. Wam w téj mieścinie było niezdrowo...”

„12 sierpnia.
Przeniosłem się z węzełkami mojemi do dworku. Sam ekonom, włodarz, dozorca, mam wiele do czynienia, dopóki Jakób, na którego rachuję wiele, w pomoc mi nie przyjdzie. Miejscowi ludzie widocznie studjują mnie, podpatrują, radziby odkryć słabe strony, aby je wyzyskać. Idzie o to wielce, ażeby w pierwszych chwilach nie okazać się niezręcznym... nieudolnym i ślepym.
Wziąłem się gorąco do wszystkiego — a jednak nie tak zapalczywie by ludzie wnosić z tego mieli, że po niejakim czasie ustać będę musiał i osłabnąć.
Wistocie nędza niewypowiedziana: niedbalstwo niewysłowione, ruina straszna. Mój Boże, po tém mojém gospodarstwie wielkiém, porządném, dobrze uregulowaném, które mi się tu co chwila przypomina — ten kawałeczek ziemi zajałowiałéj śmiesznym mi się wydaje. Ale powrót do dawnego zajęcia ma swój urok... to ta sama gleba na któréj wzrosłem, też same powietrze, którém oddychałem... Wszystko tu pokrewne z niedaleką wsią, gdzie one, dwie moje najdroższe istoty, żyją i płaczą...”

„20 sierpnia.
Przeszło tydzień nie zaglądałem do tych kartek. Nie było co zapisywać i czasu nie miałem na to.
Dzień cały spędzam w polu. Kawałek owsa był do skoszenia, który już w czasie bezkrólewia gęsi mojéj sąsiadki mocno wytłukły. Daléj trzeba już myśleć o siejbie, która jest pilną, a i pole niebardzo przygotowane i ziarna dobrego postarać się trzeba. Do późnego wieczora muszę być na polu a powróciwszy czuję się tak znużonym, iż rzucam się na łóżko aby spocząć trochę, bo o świcie wstawać muszę.
Wyglądam napróżno Jakóba. Stary ani się domyśla co ze mną się stało, bo pewnie by pośpieszył. Posyłać po niego nie mogę.
Chciałbym z sąsiedniém miasteczkiem zupełnie zerwać stosunki — na nieszczęście dotąd prawie to jest niepodobieństwem. Potrzebuję tysiąca drobnych rzeczy, nie mam posłać kogo, biorę więc chudą szkapę fornalską, i siodło nabyte w sąsiedniéj części od ekonoma, zrzucam pychę z serca i jadę sam po sprawunki...
Ograniczają się one bardzo skromnemi sprzętami i drobnostkami.
Zajęcia moje zdrowo mi podziałały na umysł i duszę, mroki, które mnie otaczały, rozstępują się powoli. W téj baśni staréj o Anteuszu, który dotknąwszy matki ziemi osłabły, sił nowych nabierał — jest wielka i głęboka prawda.
Tak — powrót do zagonu tego, związek z tą rolą z któréj pokolenia wyrosły, żyły — jest uzdrawiającym... jest leczącym.
Smutek mój i ból, tak jak prószyna piasku zapadła w muszlę zranioną, zwolna się obleka perłową powłoką. Dźwigam z rezygnacyą ciężar bezprzykładnéj niedoli...
Dziwne są ludzkiego serca władze i ruchy — kochałem ją i dziecię moje całą potęgą jedynego w życiu przywiązania. Zdawało mi się, że więcéj, że goręcéj kochać niepodobna... Jednakże teraz, gdym się zbliżył do nich, gdy wiem i czuję, że ich niewielka odemnie przestrzeń dzieli — ta miłość, przez lat tyle nie ostygła, wzrosła, zolbrzymiała, roznamiętniła się.
Prawda, że ta noc majowa z popiołów ogień wznieciła.”

„21 sierpnia.
Powracałem z pola, gdy mi parobczak oznajmił, że od południa już czeka na mnie pod dworkiem jakiś stary człek.
Uradowałem się niezmiernie domyślając Jakóba i przyśpieszyłem kroku. Wistocie on to był. Siedział w ganku, nie na ławce ale na schodku, i z torby dobywszy chleb pożywał go spokojnie, wyglądając mnie.
Nikt go tu nie znał, choć z mowy i odzieży, łatwo się domyślali ludzie, że nie przychodził zdaleka.
— A co stary — zawołałem, witając go — ja na ciebie rachowałem... Widzisz... wziąłem dzierżawę i musisz pozostać ze mną.
Całując mię w rękę, bełkotał coś niezmiernie wzruszony.
— Juścić, juścić — choć ja i za kawałek chleba, jaki zjem, nie wiem czy odsłużę, bom nie dużo...
Weszliśmy do izby, oglądał się z boleścią po pustych kątach, po sprzętach, po tém gospodarstwie, które mu strasznym kontrastem przeszłość przypominało. Rozpłakał się.
Nie mówił nic, bo spojrzawszy na moję twarz posępną nie chciał mnie draźnić i rozrzewniać.
Począłem żartować z téj biedy.
Oba wiedzieliśmy, że gdy nazajutrz ludzie się przekonają, iż biedaka tego starego, obdartego, wyglądającego na żebraka, zatrzymałem sobie na oficyalistę — szydzić będą i powiedzą: jaki pan taki kram.
Nie boli to, że sąsiedzi mają mnie za ubogiego przybłędę. Zmuszony byłem, niestety, dla nadania sobie choć trochę powagi i wymożenia pewnego uszanowania, rozgłosić, że jestem dymisyonowanym urzędnikiem.
Nie wiele mi to pomaga, bo dymisyonowany urzędnik biedny, daje wiele do myślenia o sobie, ale przynajmniéj wiedzieć będą, że w razie napaści bronić bym się potrafił.
Jakób zaraz objął swe nieokreślone funkcye około dworu i gospodarstwa, ale ponieważ mu to dawnym obyczajem najmocniéj na sercu leżało, pierwszego dnia zabrał się do zaprowadzenia porządku we dworku.
Wymiótł, wyszorował, z pomocą staréj Jaryny, podłogi, drzwi, stoły i stołki...
Kredens mój wydać mu się musiał dziwnym, gdyż cztery talerze, miska, para nożów i szklanka cały składają.
Zastałem go pogrążonego w rozmyślaniu posępném nad stołem na którym wszystko było rozstawione. Nie mówił mi nic, oprócz, że musi jutro pójść do miasteczka.
— O jak ta baba gotuje!! — zamruczał pod nosem.
— Mój Jakubie — odparłem wesoło — powinieneś pamiętać, żem ja już i suchym chlebem spleśniałym i borówkami a grzybami w lasach i zgniłą rybą, a śmierdzącém mięsem żywić się nawykł... Wszystko mi teraz dobre.
Otarł łzę stary i odszedł milczący...”

„23 sierpnia.
Musimy się kłócić z Jakóbem... Wyprawa jego do Łucka nie była daremną, przyniósł z niéj całą torbę skorup, bez których, jak utrzymywał, on sam nawet obejść się nie mógł. Pogniewaliśmy się prawie, gdyż zapowiedziałem, że podobnych sprawunków na przyszłość zabraniam. Jednego grosza szkoda na to, dodałem, przyjemności w życiu szukać nie myślę.
Rozmowa ta dobyła z niego, bo się stary rozgrzał nią i był podrażniony — to, czego by mi może nie powiedział inaczéj.
Zapomniał się trochę.
— Jak ja to mogę znieść — zawołał — żebyście wy tu taką biedę i niedostatek cierpieli, kiedy tam pan Bogusław coraz sobie więcéj pozwala i buszuje.
Mam ja dobre oczy, a dobrych przyjaciół starych, do których chodziłem, aby się dowiedzieć jak tam idzie.
Zamachnął ręką.
— Daj Boże aby ino gorzéj nie było — dodał — pani po kątach płacze, a on coraz mniéj domu pilnuje i szuka sobie innych rozrywek. Snadź czuje, że nasza pani do niego się nigdy nie może przywiązać. Zawsze życie lubił, za kołnierz nie wylewał, i kuchnia musiała być delikatna, i wino najprzedniejsze, i cygara... i różne wymysły, ale teraz o niczém nie myśli, nic nie robi, gospodarstwa nie pilnuje, w domu coraz mniéj siedzi, a z dobrymi towarzyszami poluje, pije i gra.
Nasza pani na to by się nie skarżyła pewnie, bo ja wiem, że ona najszczęśliwsza gdy w domu z dzieckiem zostanie a jego i czułości grubiańskich się pozbędzie — ale ona rozum ma i wie, że daléj, daléj pójdzie wszystko na te hulanki i na karty...
Może tam i więcéj co jest — szepnął Jakób ciszéj — ale, źle, źle...
— Majątku żony przecie zadłużyć nie może ani stracić tego co do dziecka należy — przerwałem.
— Ja tam tego nie wiem — zamruczał Jakób — ale pani nasza dobra, jak długów narobi, zapłaci... a jak on zacznie je robić — końca im nie będzie...
Spostrzegłszy, że się wygadał zbytnio, gdym począł go badać i nastawać o szczegóły — Jakób się cofnął i nie chciał mówić więcéj.
Ogarnęła mnie trwoga — ale w mojém położeniu, cóż ja mogę... Muszę bezsilny patrzeć, cierpieć — i nie wolno mi się zbliżyć. Życie bym dał, a ofiara ta na nic by się nie przydała.
Po wielu rozmysłach sądzę, że... może — nie zdradzając się — z Petrowicza nieznacznie coś o pożyciu Bogusława z żoną i interesach ich dobędę.”

„24 sierpnia.
Stary, ile razy przybywam do niego, krzywi się i prawie mi nie jest rad.
— Poco to się tu ludziom na oczy nawijać — mruczy, jak gdyby — ale niepodobna żeby się domyślał, choć to wygląda jak gdyby...
— Ja bo — dodał zaraz — miałem sam na kwaśne mleko przyjechać do Olsz... A co u was słychać?
Obróciłem w żart moje biedne gospodarstwo i powiedziałem mu w dodatku, żem rodzaj żebraka starego przyjął za oficyalistę...
Począł rozpytywać skwapliwie.
— Jak to można brać ludzi nie znając, tak pierwszego z brzegu! — zawołał. Włóczęgów różnych dosyć, to jeszcze okradnie albo i co gorszego może być.
Zaniepokoił się mocno.
— Cóż to za człek? ma jakie świadectwa?
Dla uspokojenia go powiedziałem, że po dworach sługiwał.
— Gdzie? u kogo? po jakich dworach?
Od niechcenia rzuciłem, że właśnie u tego nieboszczyka p. Karola, o którym mecenas wspominał tyle razy.
Petrowicz ręce załamał.
Spojrzał mi w oczy tak żem się uląkł — ale słowa nie rzekł długo.
— Żeby tak samemu biedy szukać — rzekł w końcu znacząco — to trzeba...
Nie dokończył. Odwróciłem rozmowę. Jedliśmy z nim razem: milczący był i zadumany.
Nagle ni z tego ni z owego zagaił o stryju moim, niby z téj racyi że do niego wzywanym był dla spisania testamentu. Wlepiwszy we mnie oczy począł rozpowiadać, jak stary pieniacz i skąpiec bolał, że majątek się na kolatoralnych rozdrobi.
— Radziłem mu — rzekł — ażeby spadek przekazał wnuczce po synowcu... ale stary ojczyma jéj nie lubi — i ma może racyą...
Petrowicz daléj ciągnął, jak gdyby na tortury wziąć mię zamierzył.
— Ubzdrzyło się staremu — bo to człowiek skwaśniały, podejrzliwy, że ten synowiec, nieboszczyk Karol, o którym niby urzędownie doniesiono, że zabitym został — żyć może... Mówił mi, że choć z bratem był zawsze źle, ale do syna jego nie miał nic, i byłby mu pewnie majątek przekazał... Kto to wie? powtarzał — ten nieboszczyk jeszcze może kiedy zmartwychwstać.
Rozśmiałem się gorzko i śmiało w oczy patrząc Petrowiczowi, rzekłem:
— Powinieneś mu był pan wybić z głowy to śmieszne przypuszczenie! przecież nie byłaby wyszła za mąż żona jego, gdyby pewności nie miała, że pierwszy mąż jéj nie żył.
— Kobieta słaba, pan Bogusław był natarczywy, dziecko potrzebowało opiekuna — rzekł. Albo się to nie trafiało, że rozbitki po wielu latach wracały i dawno umarli zjawiali się.
Nie dałem mu ciągnąć daléj: mógł z rozdrażnienia mojego wnieść, że mnie ta rozmowa nie bawiła wcale. Ledwiem mógł mu zamknąć usta; skorzystałem jednak ze zwrotu tego, aby o pana Bogusława zapytać i o życie jego...
Petrowicz trochę pomyślawszy, jakby ważył czy ma mi całą prawdę powiedzieć, czy nie — bąknął:
— Nie jest to zły człowiek — Boże uchowaj, dużo gorszych od niego, ale jak w domu szczęścia nie znajdzie, będzie go szukać za domem. Człek lekki, młody, żyć lubi... ona osoba poważniejsza, temperamenta różne, trudno przyszłość odgadnąć.
Urwał potem nagle, zapewniając, że nie wie o Bogusławie tak jak nic...”

„1 września.
Powracam z pola, nie wiem co mi jest — dreszcze przebiegają po ciele, głowa gorąca. Czuję się niedobrze... Jakób każe mi iść do łóżka.
Znam z doświadczenia, że się zbiera na ciężką i długą chorobę. Jeżeli zwiastuje wyzwolenie, powitam ją z radością. Kazałem staremu w razie wypadku, aby dziennik ten spalił. Zabroniłem posyłać po lekarza. Nie mogę pisać... Niepokój mnie ogarnia. Sam nie wiem czego się obawiam.”

„3 grudnia.
Po długiéj przerwie powracam do tych kartek, aby na nich zapisać co się ze mną stało i jak położenie moje niespodzianym uległo zmianom...
Od pierwszego września, gdym poczuł gorączkę w sobie, nie wiem już co się ze mną działo przez dni i tygodni wiele. Jakób mi powiada, że gorączka tyfoidalna była tak groźną, iż mnie przy życiu utrzymać nie spodziewał się lekarz, Braunowski stary, którego na trzeci dzień Petrowicz przysłał.
Łaska to Boża, iż w gorączce mówiąc od rzeczy, a pełną mając głowę bolesnych wspomnień, imion, wypadków, nie zdradziłem się. Braunowski też dawniéj mnie nie znał i domyśleć się nic nie mógł.
Gdym, po drugiém już przesileniu oprzytomniał i otworzył oczy, sądziłem, że jeszcze marzę gorączkowo.
Ujrzałem przy łóżku siedzącego Bolka, który rękę moję trzymał w dłoniach. Pojąć nie mogłem zkąd się on tu mógł wziąć, i z trwogą, milcząc, w poczciwie uśmiechniętą twarz jego wpatrywałem się zdumiony.
Położył palec na ustach...
Dowiedziałem się późniéj, iż od Petrowicza usłyszawszy o chorobie Ciesielskiego, który mu jego Karola tak przypominał, uparł się koniecznie, opuszczonego wśród obcych odwiedzić i chciał mu być pomocą.
Poczciwy Bolek wistocie od razu poznał mnie, tłumaczył sobie moje postępowanie, za złe nie miał, że nie mogłem mu się zwierzyć — ale o ciężkiéj chorobie dowiadując się nie wytrzymał, aby nie przybiedz do Olsz.
Nie dawał Jakóbowi poznać, że był panem mojéj tajemnicy; gdyby najmniejszą miał wątpliwość Bolek, byłaby się rozproszyć musiała czasu choroby, bom z gorączki plótł, zdradzając się co chwila. Pilnował mnie, spełniając niby dobry uczynek względem obcego, zachowując wszelką ostrożność, aby to oczów nie zwracało, w czém mu Jakób, nie mówiąc nic, doskonale w pomoc przychodził.
Powracając do zmysłów, zobaczywszy go przy sobie, czując uścisk jego dłoni, kłamać nie mogłem, ani próbować się zapierać. Byłem tak wzruszony i osłabły, że w pierwszéj chwili, słowa nie rzekłszy, zamknąłem oczy, cały zanurzyłem się w duszy własnéj.
Los znowu w poplątane pasmo życia mojego rzucił nowy pocisk, gmatwając je gorzéj jeszcze.
Petrowicz domyślał się, Bolek był pewnym, Jakób wiedział wszystko.
Położenie moje nie dla mnie jednego groźném się stawało, ale dla tych wszystkich, którzy znając mnie, współwinni byli tajemnicy, jaką się otaczałem.
Osłabiony byłem tak w pierwszych dniach długo ciągnąć się mającéj rekonwalescencyi, żem nawet z Bolkiem, z którym tyle było do mówienia, nie mógł się otwarciéj rozgadać. Lekarz zakazywał wszelki wysiłek i wzruszenie. Bolek musiał odjechać.
Obiecywał powrócić, gdy będę silniejszym. Zostawał przy mnie stary Jakób, przysłana przez Bolka kobieta nieznana, nawykła do pilnowania chorych, dziwnie milcząca, niema prawie, i Braunowski, który mnie nawiedzał często.
W mroku, który mię otaczał, gdy się z nim oczy oswoiły dostrzegłem wielkie zmiany około mnie: poprzywożone sprzęty, naczynia, opony, kobierce... rzeczy zbytkowne, które przykre wrażenie czyniły na mnie.
Jakób na uczynioną uwagę odpowiedział, że wszystko to doktor uznał nieodzownie potrzebném. Gdyśmy zostali sami, szepnąłem mu na ucho, że ta troskliwość Bolka i Petrowicza o zupełnie obcego człowieka mogła ściągnąć podejrzenia.
— Niech-no pan będzie spokojny — rzekł — inaczéj być nie mogło.
O tém się pamięta. To się wie — a co potrzeba było zrobić — uczyniono, aby ludzie w to nosa nie wtykali.
Kto zna kraj nasz i najpoczciwszych jego mieszkańców, wpośród których żadna nigdy tajemnica, choćby ona najświętszemi była obwarowana obowiązkami milczenia — utrzymać się nie może, ten pojmie niepokój jakiego doznawałem.
Jesteśmy rzeczywiście tak sami szlachetni, tak ufni w uczciwość drugich, że nam się najczęściéj zachowywanie sekretu wydaje zbyteczném. Któżby mógł i śmiał go zdradzić?
Nie szło mi o siebie, lecz o cześć i spokój téj biednéj a ukochanéj kobiety... o drugich... o skandal — o rozgłos... To co mnie osobiście spotkać mogło, nie przerażało wcale.
Bolek przyjechał, gdym już cokolwiek sił odzyskał — rozmowa była możliwą. Nie dał mi jej jednak rozpocząć od przeszłości, któréj może był najciekawszym, aby mię nie poruszyć zbytecznie; sam zagaił tém, abym był całkiem spokojnym.
— Dla wszystkich — rzekł — tłumaczy się to moje postępowanie tém, że ja jestem z Ciesielskimi spokrewniony... tego dosyć...
Spytałem go cicho o Petrowicza.
— Stary poczciwy lis — rzekł z uśmiechem. Nie mówi nic z nikim, jak gdyby ignorował wszystko, nie domyślał się niczego... Jesteś dla niego Ciesielskim, ale od pierwszego wejrzenia cię poznał... Ze mną nawet nigdy otwarcie się nie rozmówił w tym przedmiocie. Dozwala mi sądzić co chcę, ale niema zeznania z jego strony.
Bolek śmiać się począł.
— Bądź spokojnym — dodał — o ile jest w mocy ludzkiéj zawarować bezpieczeństwo, przewidzieć niespodzianą jakąś grozę — wszystkośmy spełnili... Przychodź tylko jak najprędzéj do zdrowia, bo mi pilno cię wyciągnąć z téj chaty odrapanéj i nędznéj.
Odparłem mu że się z niéj nie dam wziąć; nakazał mi milczenie...
Pierwsze te dni po odzyskaniu przytomności i powrocie do życia, były dla mnie istotnie jakby przyjściem na świat, jakby odrodzeniem niewysłowienie rozkoszném, któremu przypomnienie niebezpieczeństwa i położenie moje dodawały niemal ceny i uroku.
Po latach tylu odzyskać przyjaciela — módz wylać mu całą duszę, znaleźć się znowu wśród żywego, rzeczywistego świata, gdy tak długo chodziło się upiorem — było wielką rozkoszą, którą choćby życiem opłacić nie znajdowałem za drogiém.
Gdy Braunowski więcéj mi mówić dozwolił, choć Bolek unikał dotykania najdrażliwszych wspomnień, ja sam począłem z nim mówić o niéj i o dziecku.
To com już słyszał od Jakóba, czyniło mnie o żonę nad wyraz niespokojnym, i o pożycie jéj z tym, którego mężem nazywała.
Bolek milczał znacząco, kłamałby był dla uspokojenia mnie, gdyby się nie dowiedział, że jestem już uwiadomiony przez Jakóba. Zakląłem go na wszystko w świecie, aby szczerym był ze mną.
— Wierz mi — rzekłem — nie jestem już tym miękkim, wrażliwym człowiekiem, który widoku strasznego i przykrego nie znosi. Przebyłem tyle, że mogę w oczy zajrzeć największéj grozie — i taić przedemną byłoby kazać mi się domyślać najgorszego, a dręczyć więcéj jeszcze. Mów męzko, otwarcie... prawdę całą. Pożycie ich jest męczeństwem dla biednéj kobiety, Bogusław nie wart jéj był, a ona zapanować nad nim nie umiała. Szukajmy środków, aby tego człowieka wyciągnąć z towarzystwa w którém się psuje... Radźmy.
— Powiedziałeś to sam — rzekł Bolek — zapanować nad nim nie umiała, a była powinna. Znam ją dobrze i tłumaczę to sobie — nie mogła kłamać dla niego miłości, któréj nie miała, a tylko nią mogła go uczynić sobie posłusznym. Zrażony jéj oziębłością, przekonany, że kochać go nie może i nigdy nie będzie — rzucił się szukać roztargnienia i rozrywek.
Dotąd jednak, o ile wiem, w domu panował spokój, ona ma dosyć swobody, zajęta jest wychowaniem dziecka... Bogusław jéj nie naprzykrza się, nie czyni wyrzutów, żyje poza domem — no, i traci.
Wspomniałeś o tém, że możnaby postarać się o to, aby na Bogusława wpłynąć i wyrwać go z pośrodka ludzi, którzy go rozpajają, zgrywają i wyzyskują. Ja jeden mógłbym coś podobnego próbować, bom z nim dawniéj był dosyć dobrze, ale przekonany jestem, że na Bogusława nie podziałam, że usiłowanie byłoby próżném. W jego charakterze i temperamencie wypisane było przeznaczenie — albo musiał być zawojowanym przez kobietę, lub pociągniętym przez ludzi, bo o swéj mocy i sam sobą nigdy by nie wyżył.
Na to co dziś jest — niema ratunku; czuwajmy tylko, a ja ci przyrzec mogę, iż spełnię ten obowiązek i nie dopuszczę, aby Bogusław przyszłość twojego dziecka i spokój biednéj kobiety postępowaniem swém miał zachwiać.
Bądź pewnym, że powolna we wszystkiém, matka w obronie dziecka znajdzie siłę i męztwo, gdyby mu co zagrozić miało.”






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.