Pan dziedzic Ballantrae/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan dziedzic Ballantrae |
Podtytuł | Gawęda zimowa |
Wydawca | Drukarnia Polska Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przy sprzyjającej pogodzie odbyliśmy podróż pomyślną wgórę pięknej rzeki Hudson, wśród wzgórz przepięknie ozdobionych wszelkiemi barwami jesieni. W Albany za rezydencję obraliśmy sobie pewną karczmę. Nie byłem ślepy, ani też pan mój dostatecznie przebiegły, to też wymiarkowałem, potrosze, iż on ponoć zamierza trzymać mnie tu jakoby w więzieniu. Praca, jaką on mi tu wynalazł, niebyła tak pilna, byśmy mieli załatwiać ją bez niezbędnych ku temu papierów w izbie karczemnej; nie była też tak ważna, bym musiał ślęczeć nad przepisywaniem czterech, ba, pięciu kopij tego samego dokumentu. Poddałem się niby to tej konieczności, ale pocichu wziąłem się też na sposoby, i dzięki uprzejmości karczmarza miewałem codziennie wszelkie potrzebne mi wieści. Tą drogą otrzymałem nakoniec pewną drobną wiadomość, na którą, rzec mogę, właśnie czekałem. Kapitan Harris (tak mi opowiedziano) wraz z „p. Mountainem, kupcem z zawodu“ popłynął łodzią wgórę rzeki. Świadomość jakiegoś wspólnictwa, które z tą sprawą łączyło osobę mego pana, tak mnie przybiła, iż począłem się lękać wlepionego we mnie wzroku gospodarza. Przemogłem się jednakże i rzekłem, żem to i owo słyszał o kapitanie, nic zasię o panu Mountain, potem zaś jąłem dopytywać się, kto jeszcze należał do owej wyprawy. Tego już mój informator nie wiedział. Dowiedziałem się więc tylko, że pan Mountain wyszedł na brzeg, by czynić jakieś niezbędne zakupy, że chodził po mieście kupując, pijąc i gadając jak najęty. Wyprawa owa snadź szła na upatrzoną jakąś zdobycz, bo kupiec plótł dużo o wielkich rzeczach, jakich dokona po powrocie. Poza tem nic już więcej nie było wiadomem, gdyż nikt z jego towarzyszy nie wychodził na brzeg, a zdawało się, jakoby się bardzo spieszyli, by przed spadnięciem pierwszych śniegów dotrzeć do jakiegoś oznaczonego miejsca.
Jakoż właśnie na drugi dzień zaczął śnieg prószyć nawet w samem Albany. Niepogoda ta wszakże przeminęła tak prędko, jak przyszła, była tylko przestrogą przed tem, co nas czekało. Wówczas jeszczem sobie to lekceważył, bom nie znał dostatecznie owej bezlitosnej krainy. Dziś inaczej na to patrzę i czasami zadaję sobie pytanie, czy groza owych zdarzeń, które teraz przyszło mi ponownie rozważać, nie była w pewnej mierze wynikiem złej pogody i srogich wichrów, na jakie byliśmy wystawieni tudzież dotkliwych mrozów, jakie musieliśmy znosić.
Gdy łódź odjechała, pierwszą mą myślą było, że powinniśmy miasto opuścić. Tymczasem na to wcale się nie zanosiło. Pan mój ani myślał opuszczać Albany, mimo że nie miał tu żadnych interesów, — no i trzymał mnie przy sobie, zdala od właściwych mych powinności, choć niby to ciągle czemś mnie zatrudniał. Ówczesne moje postępowanie niewątpliwie spotka się z surowym sądem ludzkim, — może nawet nań zasługuje. Nie byłem ci ja tak tępy, bym nie myślał o tem, co się święci, tylko że zapatrywałem się po swojemu na te sprawy. Nie mogłem tego przewidzieć, że pan dziedzic oddał się w ręce Harrisa i nie domyślał się żadnych podstępnych knowań. Harris umawiał się w zupełnym sekrecie z moim panem, zresztą miał on opinję człowieka brutalnego a lubiącego ryzykować. Co się tyczy kupca Mountaine, dowiedziałem się po wielostronnych dopytywaniach, że był on człowiekiem tego samego pokroju. Cel ich wyprawy — a było nim wszak odnalezienie źle nabytych skarbów — sam w sobie był silną podnietą do zbrodniczych intryg, a charakter okolic, przez które wędrowali, zapewniał im bezkarność krwawych zbrodni. Tak! to prawda, żem miewał takie myśli i obawy, a nawet pewne przeczucia co do losów pana dziedzica. Trzeba jednakże zważyć, że byłem tymże człowiekiem, który myślał o strąceniu dziedzica z krawędzi okrętu w toń morską, — tym samym człowiekiem, który niedawno w sposób grzeczny acz szczery próbował wejść w układy z samym Stwórcą, pragnąc go nająć do swych ludzkich celów. Z drugiej strony i to jest prawdą, żem już znacznie ostygł w zawziętości względem naszego wroga i prześladowcy; to jednak wtedy poczytywałem zawsze jako słabość ciała, godną nawet potępienia, zaś duch mój pozostawał nadal nieugięty, nadal przepojony dawną niechęcią. Zresztą i to prawda, że co innego było przyjmować na siebie winę i ryzyko zbrodniczego zamiaru, co innego zaś patrzeć jak pan mój narażał się, maczając ręce w niezbyt czystem przedsięwzięciu. Ale to właśnie było głównym powodem mej bezczynności. Jeślibym bowiem miał w jakikolwiek sposób przykładać rękę do tej sprawy, to pewnobym nie ocalił pana dziedzica, a niechybnie naraziłbym mego pana na złe języki ludzkie.
Tak to więc się stało, żem pozostawał bezczynny i przy tem wszystkiem jednak zmuszon jestem usprawiedliwić moje postępowanie. Przebywaliśmy naówczas w miejscowości obcej, niemal odosobnieni od ludzi, bo pominąwszy czysto zdawkowe powitania, zadawaliśmy się tutaj mało z kim. Mój pan przywiózł z sobą kilka rekomendacyj do najważniejszych osób w mieście i okolicy; miał też kilku znajomych, których spotykał był jeszcze w Nowym Jorku; miało to ten skutek, że zaczął przebywać często poza domem i (ze smutkiem to muszę powiedzieć) nabrał zbyt hulaszczych obyczajów. Nieraz leżałem już w łóżku, nie mogąc jednak zmrużyć oka, gdy on powracał z miasta, i rzadka była taka noc, w której nie znać na nim było śladów trunku. W dzień obarczał mnie stale mnóstwem zatrudnień, które z dziwną pomysłowością umiał wynajdować i ponawiać, iż przypominały tkacką robotę Penelopy. Jam nigdy się nie sprzeciwiał, bo przecie moją najemną i służebną powinnością było spełniać jego rozkazy, nie zadawałem sobie jednak trudu, by trzymać pod korcem moje spostrzeżenia i niekiedy śmiałem się w oczy memu chlebodawcy.
— Dobrze, panie miłościwy — rzekłem mu razu pewnego — z radością spełniam zawsze waszmościową wolę. Rzecz wskazaną mi spełnię choćby po raz czwarty, jednakże ośmielam się prosić waszmość, byś raczył jutro wynaleźć mi inną robotę, bo dalibóg, że ta już mnie znudziła.
— Waść sam nie wiesz, co mówisz — odparł pan Henryk, kładąc kapelusz na głowę i odwracając się odemnie plecami. — Dziwi mnie to, że radbyś uczynił mi przykrość. Przyjaciel... ale to już inna sprawa. W każdym razie dziwuję się wielce. Jestem człowiekiem nieszczęśliwym, prześladowanym od losu przez całe życie. Cały świat się przeciwko mnie sprzymierzył — (tu głos mu się podniósł) — wciąż mnie otaczają zdradliwe zamysły, stąpam wśród zastawianych na mnie sideł.
— Na aścinem miejscu będąc, nie gadałbym tak od rzeczy — odpowiedziałem; — ot, powiem, cobym uczynił... wsadziłbym głowę w kubeł zimnej wody, bo ostatniej nocy piłeś aść nad wszelką miarę.
— Tak sądzisz? — odrzekł jakoby z ogromnem zaciekawieniem. — Więc toby mi pomogło? Nigdym tego jeszcze nie próbował.
— Pamiętam czasy, kiedy nie było przyczyny, byś miał próbować... — odrzekłem. — Pragnąłbym, miłościwy panie, by się te czasy wróciły. Ale powiem szczerą prawdę, że jeżeli waćpan będziesz nadal pozwalał sobie na takie ekscesy, tedy napytasz się rychle wielkiego nieszczęścia.
— Zdaje się, żem nieudolen już do picia w tej mierze co dawniej — zauważył pan Henryk. — Tracę teraz łatwo głowę, panie Mackellar. Ale będę się już miał bardziej na baczności
— Tego właśnie od aści żądam — odparłem. — Powinien waszmość pamiętać, że jesteś ojcem pana Aleksandra, i ponosisz odpowiedzialność za honor tego nazwiska, które on po tobie odziedziczy.
— Tak, tak — odpowiedział pan Henryk. — Jesteś człekiem, wielce rozsądnym, panie Mackellar, a przytem długo już pracowałeś u mnie. Ale uważam, że jeżeli nie masz mi nic więcej do powiedzenia, tedy mogę się oddalić. Masz-że jeszcze mi coś powiedzieć? — dodał z tą gorącą, jakoby chłopięcą skwapliwością, jakiej zazwyczaj nie spotykało się u tego człowieka.
— Nie, panie miłościwy, nie mam już nic do powiedzenia — odpowiedziałem oschłym głosem.
— Wobec tego uważam, że mogę się oddalić — rzekł pan Henryk, jednakowoż stał wciąż w miejscu i wpatrywał się we mnie, kręcąc w ręku kapelusz, który zdjął z głowy. — Czy nie masz do załatwienia żadnych spraw w mieście? Nie? No to idę spotkać się z imćpanem Wilamem Johnsonem, ale będę się już miał więcej na baczności.
— Panie miłościwy — ozwałem się na to, — jeżeli waszmość będziesz pijał z większem umiarkowaniem, to zacznie ci się lepiej powodzić w życiu. Stare przysłowie powiada, że butelka jest złą doradczynią.
— Bez wątpienia, bez wątpienia — odpowiedział. — No dobrze, już chyba odejdę.
— Czołem, miłościwy panie — rzekłem na to.
— Czołem, czołem — odrzekł i wyszedł nakoniec z pokoju.
Za przykład, do czego posuwał się pan mój, gdy przysiadł się do kieliszka, niech służy choćby ta jedna scena, już z ostatnich chwil jego życia, która wryła się po dziś dzień silnie w mą pamięć, a wówczas przejęła mnie niemal że zgrozą.
Leżałem właśnie w łóżku, nie śpiąc, gdym posłyszał jego kroki. Szedł, zataczając się po schodach i pośpiewywał. Pan mój nie miał talentu do muzyki, jako że jego brat zabrał na swą niepodzielną własność wszystkie wdzięki onej rodziny, przeto jeżeli tu mówię o śpiewaniu rozumieć przez to należy przeraźliwe jakieś zawodzenie, które nie było nito śpiewem ni mową. Coś podobnego słyszeć można z ust dzieci, póki nie nabiorą wstydu; u ludzi dorosłych rzecz taka brzmi zgoła osobliwie. Otworzył drzwi, z hałasem, chwytając się coraz innej podpory; osłonił ręką świecę i zajrzał do środka pokoju; miarkując, że już śpię, wszedł do środka, postawił świecę na stole i zdjął z głowy kapelusz. Widziałem go wyraźnie; biła odeń jakaś bezpamiętna, gorączkowa radość. Stanął w miejscu i jął stroić przy świecy jakieś dziwne miny i śmieszki. Naraz podniósł rękę do góry, trzasnął w palce i zaczął się rozbierać. Wśród tego zajęcia, snać zapomniawszy znowu o mej obecności, jął znowu przyśpiewywać sobie. Mogłem już teraz rozróżnić słowa; był to urywek starej pieśni „Dwa kruki“, gdzie ustawicznie powtarzało się:
A nad jego kośćmi niepogrzebanemi
Wiatr będzie hulał bez przerwy.
Powiedziałem już, że człowiek ten nie miał daru muzyki. Nuty jego śpiewu pozbawione były wszelkiego logicznego związku, conajwyżej skłaniały się nieco do minorowej tonacji, wszelakoż wywierały nieokreślony jakiś wpływ na uczucie, zdążały za słowami i z pierwotną jakąś trafnością oddawały stan duszy śpiewaka. Początkowo i rytm i sposób wygłaszania przypominał jakby szumną jakąś deklamację i naraz poniechawszy tej złobrzmiącej wesołości, jął przechodzić w tony bardziej czułe, aż nakoniec wpadł w rodzaj płaczliwego patosu, który ledwie że mogłem znosić. Wraz z pieśnią coraz to bardziej ustawała pierwotna żywość jego ruchów i gdy już się był rozdział aż do szarawarów, usiadł na brzegu łóżka i poczuł jęczeć. Dla niczego nie mam takiej wzgardy jak dla łez pijackich, przeto czemprędzej odwróciłem się odeń plecami, by nie patrzeć na ów nędzny widok.
A tymczasem on (jako mniemam) już znalazł się na przepaścistej drodze litowania się pad sobą samym, na której dla człowieka rozprężonego[1] dawnemi troskami i niedawnem opilstwem niemasz innego zatrzymania się okrom zmęczenia. Łzy lały mu się ciurkiem — a on rozchełstany i rozdziany siedział i siedział nieporuszenie, nie zważając na chłód panujący w pokoju. Ja wiłem się naprzemian w okrucieństwie i ckliwej słabości, to zrywając się z łóżka w chęci zapobieżenia złemu, to znów nakazując sobie obojętność i udając sen aż znienacka strzeliło mi do głowy: quantum mutatus ab illo![2] — i przywodząc sobie na pamięć mądrość jego, wytrwałość i cierpliwość, zostałem ogarnięty bolesną niemal litością nietylko względem mego pana, ale i względem synów człowieczych.
Wówczas jednym skokiem zerwałem się z miejsca, podszedłem ku niemu i położyłem mu rękę na obnażonem ramieniu, które zimne było jak kamień. Odsłonił twarz — była obrzękła i umorusana jak u dziecka. Na ten widok odżyła we mnie częściowo dawna niecierpliwość.
— Wstydziłbyś się waszmość — ozwałem się. — Zachowujesz się jak małe chłopię. Ja też potrafiłbym tak chlipać i nos ucierać, gdyby mi przyszła ochota ożłopywać się winem... wolę jednak iść do łóżka trzeźwy, jak przystało na mężczyznę. Chodźno waszmość do swego łóżka i poniechaj tej całej komedji!
— Ach, panie Mackellar — odrzekł mi na to; — ach, jak mnie serce boli!
— Boli? — zawołałem. — Jużci, że nie może być inaczej! Cóż to za słowa śpiewałeś waszmość, gdyś tu wchodził? Okaż innym litość, a wtedy będziemy mogli mówić o litości dla waćpana. Bądź sobie waszmość, jakim chcesz, ale ja nie chcę wycierać kątów po karczmach przydrożnych. Jeżeliś waszmość szermierzem, tedy uderzaj, jeżeli zaś beksą, to becz!
— Krzycz sobie wasze! — wybuchnął on na to. — Ot właśnie, o co chodzi! Ot właśnie... uderzaj! Człowieku, jam już dość długo znosił to wszystko... ale gdy podniesiono rękę przeciw dziecięciu... gdy dziecko znalazło się w niebezpieczeństwie — tu jego chwilowa moc opadła znów w żałosnem kwileniu, — moje dziecko... mój Aleksander! — I znowu zalał się łzami.
Wziąłem go pod ramię i potrząsnąłem nim mocno.
— Co?! Aleksander? — zawołałem. — Zali waszmość o nim wogóle myślisz? O nie! Spójrz waćpan sam sobie w oblicze, jak przystało na mężnego człowieka, a poznasz, że sam siebie oszukujesz. Żona, dziecko, przyjaciel... wszystko to narówni uległo zapomnieniu, a waszmość ugrzązłeś po uszy w kałuży samolubstwa.
— Panie Mackellar — rzecze on mi na to, jakby cudem odzyskując dawny swój wygląd i sposób bycia, — możesz sobie gadać o mnie, coć się żywnie podoba, jednej rzeczy atoli nie śmiej mi zarzucać... nigdym ci ja nie był samolubem.
— Zaraz waszmości oczy na to otworzę — odparłem. — Od jak dawna my tutaj bawim? A ileż to razy przez ten czas pisałeś listy do rodziny? O ile wiem, to waść wogóle dopiero pierwszy raz jesteś z nią w rozłące i czy aby choć raz do niej pisałeś? Wiedzą iż oni, czy żyjesz alboś już między umarłych policzon?
Zbyt ostrą prawdę wyrżnąłem mu w oczy, bym nie miał skutku osiągnąć. Poruszyłem część lepszą jego natury. Przestał płakać, podziękował mi ze skruchą, położył się do łóżka i zasnął niebawem. Nazajutrz pierwszą rzeczą, o której pomyślał, było zasiąść przy stoliku i rozpocząć list do jmćpani dobrodziejki; był to list czuły i serdeczny, inna rzecz, że nigdy nie został ukończony. W istocie bowiem wszelka komunikacja z Nowym Jorkiem utrzymywała się jedynie dzięki mnie, a łatwo osądzić, żem zadanie miał niewdzięczne. Nieraz trawiłem noce w bezsenności, rozmyślając nad tem, co mam donieść mej pani i jakich słów użyć, by nie być ani kłamcą ani okrutnikiem.
Przez cały ten czas, jako sądzę, pan mój z rosnącą niecierpliwością czekał na wiadomość od swych wspólników. Harris, jak przypuszczać można, obiecywał wyprawę niebywałą; termin, w którym można się było spodziewać choćby jakiegoś słowa, już upłynął, a niepewność złą była doradczynią dla człowieka o nadwyrężonym rozsądku. W czasie owego oczekiwania myśl mojego pana przebywała niemal ustawicznie w puszczy, idąc wślad za gromadką ludzi, których czyny tak bardzo go dotyczyły. Wciąż wyobrażał sobie ich pochód i obozowanie, wygląd owych okolic, wykonanie — na tysiączne sposoby — tego samego okropnego faktu oraz będące tegoż następstwem widowisko szczątków pana dziedzicowych, rozsypywanych wichurą po ziemi. Takie tajemne a występne rozmyślanie dostrzegałem wciąż u niego i wymykały mu się z ust, wychylały się nieznacznie, jak króliki z za wzgórza. Nic więc też nie będzie dziwnego, że widownia zdarzeń, snujących mu się po głowie, zaczęła go kusić i chłonąć go w siebie... że rwał się tam ciałem i duszą.
Wiadomo powszechnie, z jakiego skorzystał pretekstu. Jmć Pan William Johnson miał jakąś dyplomatyczną misję w owych stronach, zaś pan mój i ja (z ciekawości, jak podawano) przyłączyliśmy się do jego towarzystwa. Pan William miał liczną drużynę i był we wszystko dobrze zaopatrzony. Łowcy dostarczali nam zwierzyny, ryby chwytano dla nas codziennie w strumieniach, a gorzałka lała się strugami. Posuwaliśmy się w dzień, nocą zaś obozowaliśmy na sposób żołnierski; zaciągano i zmieniano straże, każdy z ludzi miał ściśle wyznaczoną powinność, a pan William był duszą i ogniskiem wszystkiego. W życiu tem niejedno mogłoby mnie czasami zainteresować; na nasze jednak nieszczęście pogoda była niesłychanie przykra, bo choć dni zrazu bywały jasne, to mroźne noce od samego początku dawały się nam we znaki. Najczęściej dął wiatr tak dotkliwy i ostry, iż nam siedzącym w łodzi palce siniały z zimna, gdy zaś nocami kuliliśmy się przy ognisku, osmalając sobie twarz jego żarem, odzienie na naszym grzbiecie wydawało się jakoby było papierowe. Straszliwa pustka okrążała nasze kroki i kraina była zgoła bezludna: nigdzie nie było widać dymu ognisk, a wyjąwszy jedną łódź kupiecką, którą wyminęliśmy w drugim dniu podróży, nie spotykaliśmy wcale podróżnych. Ta pustka wodnych szlaków, acz tłumaczyć ją można było spóźnioną porą roku, czyniła wielkie wrażenie nawet na panu Williamie i nieraz bowiem słyszałem z ust jego słowa świadczące o pewnej jakoby bojaźni:
— Boję się, żem przybył za późno i oni już pewnie wykopali siekierę[3] — odezwał się; a przyszłość dowiodła, jak trafne były jego rozumowania.
Nie potrafię odmalować czarnej melancholji, jaka ogarniała mą duszę podczas tej podróży. Nie należę do tych, którzy lubują się w rzeczach niezwykłych. Widok nadciągającej zimy, w obliczu której przyszło nam sypiać na gołej ziemi, zdala od jakiejkolwiek ludzkiej sadyby, dręczył mnie jak nocna zmora; nasz pobyt w tych okolicach wydawał mi się jakoby grzesznem kuszeniem Boskiej wszechmocy, niepokój ten, który pewno przyczyni się tylko do większego unaocznienia mego tchórzostwa, — potęgowała jeszcze świadomość moja co do celu naszej wyprawy. Ponadto przypadło mi w obowiązku zabawianie jmćpana Williama; albowiem pan mój popadł w stan dziwny, dochodzący niemal do pervigilium[4]; nieprzytomnym, jakoby w zachwyceniu, wzrokiem wpatrywał się w leśną gęstwinę, sypiał niewiele, a bywało, że przez dzień cały ledwie że bąknął słów kilkanaście. To co mówił, miało jeszcze zawsze jakiś związek, wszelakoż zawsze niemal obracało się dokoła tej samej sprawy, a mianowicie dokoła owej gromadki ludzi, którą z uporem manjaka silił się wytropić. Niejednokrotnie opowiadał panu Williamowi, i to za każdym razem jakoby rzecz jakąś nową, że „kędyś w tych lasach przebywa brat“, i prosił „by wysłano patrole na jego poszukiwanie“:
— Pragnę mieć wiadomość o mym bracie — powtarzał. Nierzadko, gdyśmy posuwali się naprzód, roiło mu się, że wypatrzył jakieś czółenko kędyś na rzece albo obozowisko na brzegu, i okazywał wielkie a pełne boleści ożywienie. Trudno, by te jego dziwactwa nie miały ściągnąć na siebie uwagi pana Williama; jakoś wkońcu, odwiódłszy mnie pewnego razu na bok, jął czynić aluzje do owej choroby. Stuknąłem się w czoło, potrząsnąłem głową i rad byłem niepomiernie, żem zapewnił sobie małe świadectwo przeciwko możliwym przyszłym niespodziankom.
— Ale czyż w takim razie rozsądną jest rzeczą nie powstrzymywać go od dalszych kroków? — zawołał pan William.
— Ci, którzy go lepiej znają — odpowiedziałem, — są przekonani, że on się ustatkuje wkońcu.
— No, niech tak będzie — odmruknął pan William; — toż nie moja to sprawa. Wszelakoż, ile wymiarkowałem, waćpan wolałbyś nie zabłąkać się nigdy w tutejsze okolice.
Pochód nasz w głąb tej dzikiej krainy odbywał się już może z tydzień bez żadnych przeszkód i przygód, gdy stanęliśmy na noc obozem w miejscu, gdzie rzeka przepłynęła wśród wysokich gór odzianych lasami. Roznieciliśmy ogniska na polance nad wiszarem, zjedliśmy wieczerzę i powszednim obyczajem ułożyliśmy się do spoczynku. Noc była zimna straszliwie; mróz doskwierał i szczypał mnie skroś wszystkich okryć, któremi byłem spowity, a ból stąd powstały nie pozwalał mi zasnąć. Przeto, nim jeszcze dzień zaświtał, zerwałem się na nogi i kucałem koło ogniska, to znów biegałem tam i zpowrotem nad brzegiem rzeki, by przemóc dolegliwości trapiące moje członki. Wkońcu świt zaczął wyłaniać się z ponad oszronionych lasów i gór, śpiący ludzie jęli owijać się szczelniej w swą przyodziewę, a rozhukana rzeka raz wraz zgrzytała ścierającemi się z sobą płatami kry. Stałem, otulony w zesztywniały kaftan z bawolej skóry, i rozglądałem się wokoło, zionąc kłębami pary ze spiekłych od mrozu nozdrzy — gdy naraz posłyszałem jakiś dziwny namiętny krzyk, dobiegający od krawędzi lasów. Warty odpowiedziały nań równie donośnym krzykiem i pobudzili się ludzie śpiący, porywając się na nogi. Ktoś wskazał palcem na coś dalekiego i oczy wszystkich zwróciły się w ową stronę. Na skraju lasu, pomiędzy dwoma drzewami, spostrzegliśmy postać ludzką, wznoszącą ręce w górę, jakoby w ekstazie. W chwilę później człowiek ten nadbiegł ku nam, padł na kolana tuż przed obozowiskiem i zalał się łzami.
Był to kupiec Jan Mountain, któremu udało się wyratować życie z najokropniejszych, jakie sobie wystawić można, niebezpieczeństw. Gdy odzyskał mowę, pierwszy rzeczy, o którą zapytał, było: jeśliśmy gdzie nie widzieli Secundry Dassa.
— Co takiego? Czegośmy nie widzieli? — zawołał pan William.
— Nie, — wyręczyłem go w odpowiedzi, — nie widzieliśmy go wcale. Ale o cóż chodzi?
— Wcale nie widzieliście? — powtórzył Mountain, — zatem, koniec końców, ja miałem słuszność.
To mówiąc, uderzył się dłonią w czoło.
— Ale co zdoła go przywrócić? — zawołał. — Co tego człowieka znów powróci pomiędzy umarłych[5]? W tem wszystkiem kryje się jakaś piekielna tajemnica.
Słowa te pobudziły silnie naszą ciekawość, atoli sądzę, że rzecz cała zyska na przejrzystości, jeżeli opowiem zdarzenia w istotnej ich konieczności. W tem miejscu następuje opowiadanie, które skleciłem na podstawie trzech źródeł niezawsze z sobą zgodnych. Są to:
1) Pisemne zeznanie Mountaina, w którem wszystko co pachnie zbrodnią zostało przezornie zatarte do niepoznaki.
2) Dwie rozmowy z Secundrą Dassem.
Kompanja, która pojechała w górę rzeki pod wspólnem dowództwem kapitana Harrisa i pana dziedzica liczyła ogółem dziewięć osób; wyjąwszy tylko Secundrę Dassa, nie było pomiędzy nimi ani jednego, któryby nie zasługiwał na stryczek. Od Harrisa w dół wszyscy ci podróżnicy znani byli w całej kolonji jako gotowi na wszystko łotrzy i okrutnicy; nie brakło wśród nich słynnych nawet piratów, także i szmuglerów rumu, a co jeden to większy opój i hałaburda; wszyscy doskonale zgrani z sobą, wsiedli razem do łodzi, nie czując żadnych skrupułów wobec zdradzieckiego i morderczego zamiaru, jaki byli powzięli. Nie słyszałem-ci ja, by tam była zbyt wielka dyscyplina lub ktoś z urzędu przewodził nad tą gromadą; ot poprostu Harris oraz czterej jeszcze drudzy — t. j. sam Mountain, dwaj Szkoci: Pinkerton i Hastie i szewc-pijanica nazwiskiem Hicks zbierali się na naradę i umawiali się co do trybu podróży. W materjalnym względzie wszyscy byli zaopatrzeni dostatecznie, zwłaszcza pan dziedzic, który wiózł z sobą namiot, gdzie mógł zażyć nieco samotności i ochrony przed złą pogodą.
Ta mała wygoda, na jaką sobie pozwalał, źle była widziana przez jego towarzyszy. Ale bo też w istocie był on tu w sytuacji tak do gruntu fałszywej, ba nawet śmiesznej, że zarówno zakorzeniona w nim chęć przewodzenia nad ludźmi jako też sztuczki, któremi sobie zjednywał ich przychylność, doznały tym razem zupełnego zawodu. W oczach wszystkich, z wyjątkiem Secundry Dassa, przedstawiał się jako zwykły dureń, zgóry przeznaczony na ofiarę i nieświadomie idący ku własnej zgubie. On sam wprawdzie chciał koniecznie uważać się za autora i kierownika wyprawy, nawet zachowywał się w ten sposób, lecz za najmniejszym objawem bądź jego zwierzchniczej powagi, bądź łaskawej uprzejmości śmiali się zeń w kułak ci ludzie, co go tak oszukiwali. Nawykłem był widywać i wyobrażać go sobie w postawie wyniosłej i nakazującej, to też gdym zrozumiał jego położenie w onej podróży, zabolało mnie to i omal że przejęło wstydem. Jak rychło począł się czegoś domyślać, tego nikt z nas wiedzieć nie może; w każdym razie przeciągnęło się to długo, a zanim uświadomił sobie należycie całą prawdę, już nasza drużyna zapuściła się wgłąb dzikiego ostępu, gdzie już znikąd nie można było oczekiwać pomocy.
I oto co się stało. Harris z kilkoma innymi odszedł nieco w las na naradę, gdy naraz zaniepokoił ich jakiś szelest w gęstwinie. Wszyscy byli otrzaskani z indjańskiemi fortelami wojennemi, a Mountain nietylko żył i polował wśród tych dzikusów, ale nawet wojował z nimi, zdobywając sobie na tem polu pewną sławę. Umiał, bez szelestu posuwać się w kniejach i tropić, jako ogar, ślad wszelki; ponieważ zaś zdolność ta okazała się tu nieodzowną, przeto kamraci wysłali go na zwiady w gęstwinę. Niebawem przekonał się, że tuż obok niego jakiś człek posuwa się ostrożnie lecz niezręcznie wśród gałęzi i listowia. Podszedłszy bliżej, dostrzegł Secundrę Dassa, uchodzącego żwawo podkradkiem i rzucającego raz wraz bystre spojrzenia poza siebie. Na ten widok nie wiedział sam, czy ma śmiać się czy krzyczeć, a i towarzysze jego, gdy do nich wrócił, mieli tę samą wątpliwość. Już się nie obawiano napadu Indjan, natomiast poczęto brać co innego pod uwagę. Skoro Secundra Dass zadawał sobie trud, by ich szpiegować, tedy było rzeczą wysoce prawdopodobną, że znał angielszczyznę, wobec tego zaś wszystkie ich zamiary były niechybnie znane dziedzicowi. Ale tak się osobliwie złożyło, że jeżeli Secundra Dass znał język angielski i krył się z tą znajomością, tedy Harris był wprawny w kilku narzeczach Indyj, o czem jednak wolał nie rozpowiadać, gdyż jego bytność i jego sprawki w tym kraju nie przyniosły mu wcale chluby. Tak więc każda ze stron miała swego szpiega — podsłuchującego obrady strony przeciwnej. Gdy się ta okoliczność wyjaśniła, spiskowcy powrócili natychmiast do obozu. Harris, widząc, że Hindustańczyk zamknął się na osobności ze swym panem, podczołgał się pod sam namiot; reszta kamratów zasiadła przy ognisku i ćmiąc tytoń oczekiwała niecierpliwie jego sprawozdania. Gdy nakoniec powrócił, twarz miał niesłychanie posępną. To co był podsłuchał, potwierdzało w zupełności najgorsze z jego podejrzeń. Secundra Dass, snać w dobrej angielskiej szkole wyuczony, już od kilku dni podkradał się ku nim i podsłuchiwał, tak, iż dziedzic miał już dokładną, wiadomość o spisku, wobec czego obaj postanowili, że nazajutrz wymkną się z szeregu podczas holowania łodzi i zapuszczą się na chybił trafił w gęstwinę, woląc narażać się na głód, na spotkanie z dzikiemi ludźmi i zwierzętami, niż przebywać nadal wśród ludzi, gotujących im zdradę.
Cóż więc należało czynić? Jedni byli za tem, by na miejscu zabić pana dziedzica; atoli Harris zapewnił ich, że zbrodnia ta nie przyniosłaby im żadnej korzyści, gdyż z jego śmiercią zeszłaby do grobu i tajemnica skarbu. Inni zaś oświadczali, że należy zaniechać całego przedsięwzięcia i wracać do Nowego Jorku, atoli większość odwiodło od podobnego postąpienia kuszące miano „skarbu“, oraz myśl o długiej drodze, jaką już mieli za sobą. Wyobrażam sobie, że przeważnie byli to ludzie tępi i nierozgarnięci. Prawda, że Harris miał niejakie talenta, Mountain nie był kpem, a Hastie, owszem, posiadł pewną edukację, ale i tym brak było ogłady, reszta zaś byli to istni wyrzutkowie społeczeństwa. Wniosek, do którego wkońcu doszli, wywodził się w każdym razie raczej z chciwości i chęci ryzykowania, niż z rozsądku. Postanowili wyczekiwać, mieć się na ostrożności, pilnować pana dziedzica, trzymać język za zębami, nie budzić nowych podejrzeń i (o ile miarkuję) polegać w zupełności na tem, że ich ofiara była równie chciwa, pełna ryzykanctwa i fanaberji, jak oni sami i, koniec końców, kiedyś przecie odda niechybnie w ich ręce zarówno skarb swój jak i życie.
W ciągu następnego dnia Secundra i pan dziedzic dwukrotnie byli pewni, że udało się im zbiec — i dwa razy zostali osaczeni. Za drugim razem pan dziedzic pobladł nieco, poza tem jednak nie okazał najmniejszego zakłopotania; zwalił winę na jakieś zaćmienie umysłu, które jakoby zwiodło go z drogi, tym którzy go pojmali, podziękował jakby za jakąś usługę, poczem ze zwykłą sobie pogodną miną i wytwornością obejścia przyłączył się do orszaku. Niewątpliwie jednak czuł pismo nosem, bo odtąd tylko szeptem na ucho rozmawiał z Secundrem, a Harris napróżno nadsłuchiwał, dygocąc z zimna, pod namiotem. Tej samej nocy zapowiedziano, że mają wyjść z łódek i posuwać się pieszo; okoliczność ta położyła kres bezładowi, jaki zwykł panować przy ciągłych przenosinach łodzi i znacznie zmniejszyła możliwość ucieczki.
Odtąd to obowiązywać poczęła między stronami obiema milcząca ugoda, w której szło z jednej strony o życie, z drugiej zaś o bogactwa. Znajdowali się już w pobliżu tej leśnej okolicy, gdzie sam pan dziedzic miał objąć rolę przewodnika, korzystając z tego pretekstu, Harris i tegoż ludzie wzywali go do siebie i brali na spytki, usiłując przychwycić go na czemkolwiek. Wiedział doskonale, że jeśliby wygadał się z tajemnicy, czekała go śmierć niechybna, z drugiej strony jednak nie śmiał być głuchym na ich pytania i był zmuszony nibyto pomagać im wedle sił swoich i zdolności — inaczej obudziłby snadnie ich nieufność. Wszelakoż zapewniał mnie Mountain, iż człowiek ten najmniejszem zmarszczeniem brwi nie dał niczego poznać po sobie. Przesiadując w gronie tych szakali, gdzie życie jego wisiało na włosku, wydawał się jakby zażyłym, krotochwilnym gospodarzem, siedzącym przy ognisku we własnym swym domu; miał na wszystko odpowiedź — zazwyczaj żartobliwą; unikał gróźb, wymykał się szyderstwom; swobodnie gawędził, pośmiewał się i przysłuchiwał się wszystkiemu z twarzą pogodną; krótko mówiąc, zachowywał się w taki sposób, iż musiał rozbroić wszelką podejrzliwość i omal nie obalił tego wszystkiego, co o nim wiedziano. Mountain przyznawał mi się, że w gromadzie niemal przestanoby wierzyć relacjom kapitana Harrisa i poczęto przypuszczać, jakoby upatrzona przez nich ofiara zgoła jeszcze nie była wtajemniczona w ich zamiary, gdyby nie świadczyła przeciw temu okoliczność, iż pan dziedzic stale (coprawda, z wielką zręcznością) uchylał się od odpowiedzi na ich zapytania, tudzież (co silniejszym było dowodem) raz po raz ponawiał usiłowania ucieczki.
Dokładniej tu opowiedzieć muszę o ostatniem z tych usiłowań, które doprowadziło całą sprawę do ostateczności. Po pierwsze winienem wspomnieć, że tym razem gniew Harrisa i jego towarzyszy przebrał już wszelką miarę; powtóre zaznaczę i tę nader ważną okoliczność, że niedawno przedtem pan dziedzic i Secundra Dass zostali pod jakimś tam pretekstem pozbawieni oręża. Jednakowoż, mimo wszystkiego co im groziło, dwaj ci ludzie nadal wybornie odgrywali komedję przyjaźni: Secundra giął się wciąż w uniżonych pokłonach, pan dziedzic nie skąpił uśmiechów, a w ostatnią noc przed zerwaniem rozejmu posunął się nawet tak daleko, iż śpiewał różne pieśni gwoli rozweselenia całego towarzystwa. Zauważono przytem, że jadł z niespotykaną wpierw u niego żarłocznością i jakoby umyślnie pił ponad miarę.
Nakoniec, około trzeciej godziny nad ranem, wyszedł z namiotu na otwartą przestrzeń, lamentując i skarżąc się głośno, a zachowując się zupełnie jako człowiek cierpiący na niestrawność. Z pomocą swemu panu przyszedł Secundra i w oczach wszystkich czuwał nad nim przez czas jakiś. Wkońcu pan dziedzic, jakoby poczuwszy się lepiej, ułożył się na zmarzniętej ziemi za namiotem i zasnął, Indyjczyk zasię powrócił do namiotu. W jakiś czas potem zmieniono wartownika, szczególnej jego uwadze polecając pana dziedzica, spowiniętego w burkę z bawolej sierści; tedy ów człowiek, jak sam zapewniał, nie spuścił go z oka ani na chwilę. Z pierwszym brzaskiem nadciągnął nagle silniejszy wiatr i odchylił nazewnątrz jedną połę burki; z tymże samym podmuchem kapelusz pana dziedzicowy zakręcił się w powietrzu i upadł o kilka sążni opodal. Strażnik, dziwując się, że śpiący się nie zbudził, natychmiast podszedł ku niemu... i już za chwilę wielkim krzykiem oznajmił całemu obozowi, że więzień uszedł. Secundra, który — ku zdumieniu wszystkich — nie umknął za swym panem, omal życiem nie przypłacił pierwszego uniesienia gromady, i w istocie poturbowany został w sposób nieludzki; wszelakoż wśród wszelkich znęcań się i pogróżek dziwny ten Indyjczyk z całą uległością zaklinał się, iż jakoby nie wiedział wcale o planach swego pana (co mogło być istotnie prawdą) i o sposobie jego ucieczki (co już było fałszem oczywistym). Spiskowcom nie pozostało nic innego, jak polegać całkowicie na sprycie Mountaina. Ziemia była stężała w skutek mroźnej nocy, a ledwo słońce wzeszło, zaczęła się silna odwilż. Mountain szczycił się, że niewielu ludzi zdołałoby iść śladem zbiega, a jeszcze mniej byłoby takich (nawet między tubylczymi Indjanami), którzyby umieli go odnaleźć. W ten sposób pan dziedzic odsadził się był na znaczną odległość, zanim pogoń zdołała go zwęszyć, a musiał wędrować z energją zadziwiającą u tak niewprawnego piechura, skoro dopiero koło południa udało się Mountainowi go dostrzec. W chwili tej kupiec był sam, gdyż wszyscy jego towarzysze — na własne jego żądanie — postępowali w odległości kilkuset sążni poza nim. Wiedział, że pan dziedzic nie miał broni przy sobie, a że sam był podniecony gorączką, i ochotą pościgu, przeto widząc zbiega siedzącego tak blisko, tak bezbronnego i jakoby bezsilnego, powziął chełpliwy zamiar pojmania go w pojedynkę. Posunąwszy się o kilka kroków naprzód, stanął na brzegu małej polany, na której drugim krańcu siedział z założonemi rękoma pan dziedzic, oparty plecami o wielki głaz. Być może, że Mountain w tej chwili zaszeleścił gałęźmi, dość że pan dziedzic podniósł głowę i spojrzał wprost w ten skrawek gęstwiny, gdzie leżał przyczajony łowca. „Nie jestem pewny, czy mnie widział“ opowiadał Mountain, „w każdym razie patrzył w moją stronę jak człowiek na coś zdecydowany... i cała odwaga wyciekła ze mnie, jak rum z przewróconej butelki“. To też skoro pan dziedzic znów odwrócił głowę i jakoby podjął na nowo wątek tych rozmyślań, w których był pogrążony przed nadejściem kupca, Mountain czemprędzej wykradł się ze swego stanowiska i czmychnął ku swoimi towarzyszom, by szukać u nich pomocy.
Odtąd rozpoczął się cały łańcuch niespodzianek. Bo ledwie zwiadowca zdążył zawiadomić kamratów o swem odkryciu i gdy oni dopiero przysposabiali oręż celem natarcia na zbiega, jużci on sam zjawił się pośród nich, idąc spokojnie i całkiem otwarcie, z rękoma wtył założonemi.
— Ach, jak się macie, ludziska! — ozwał się, gdy ich spostrzegł. — Co za szczęśliwe spotkanie! Wróćmyż razem do obozu!
Mountain nie był wspomniał ani o własnej bojaźliwości ani o zbijającem go z tropu spojrzeniu pana dziedzica w stronę gęstwiny — tak, iż wszyscy inni wzięli powrót tegoż za dobrowolny. Mimo to zerwał się huczek niemały; posypały się przekleństwa, wygrażano pięściami, poczęto mierzyć z rusznic...
— Wracajmyż do obozu — powtórzył pan dziedzic. — Chcę dać pewne wyjaśnienia, do tego jest mi jednak potrzebna obecność was wszystkich. A tymczasem, gdybym był na waszem miejscu, odłożyłbym na bok te strzelby, z których pierwsza lepsza może wypalić i zdmuchnąć wasze marzenia o skarbie... nie zabijałbym kurki, niosącej złote jajka — dodał z uśmiechem.
Jeszcze raz zatriumfował urok jego wyższości nad tą hałastrą. Spiskowcy, podbici tym urokiem, jęli wracać do domu, nie trzymając się kupy ni porządku. Po drodze pan dziedzic znalazł sposobność po temu, by zamienić z Mountainem słów kilka.
— Śmiały i roztropny człek z waszeci — mówił; — wszelakoż zdaje mi się, że czynisz sobie aść sam krzywdę. Warto, byś się rozmyślił, czy nie byłoby ci lepiej, ba bezpieczniej, służyć mnie zamiast tak podłemu łotrowi jakim jest pan Harris. Namyśl się nad tem — zakonkludował, klepiąc go zlekka po ramieniu, — a nie działaj w zbytnim pospiechu. Przekonasz się, że czym żyw czy umarły, niedobra to rzecz ze mną zadzierać.
Gdy doszli do obozu, gdzie Harris i Pinkerton odprawiali straż nad Secundrą, dwaj ci ludzie rzucili się jak dwie wiedźmy na pana dziedzica i byli niepomiernie zdziwieni, gdy kamraci kazali im „zatrzymać się i słuchać, co ten pan będzie gadał“. Pan dziedzic nie cofnął się przed ich szturmem, z drugiej jednakże strony, choć widział, iż odzyskał już grunt pod sobą, nie okazywał po sobie najmniejszej przebiegłości.
— Nie spieszmy się — rzekł. — Najpierw się posilimy, a potem będziemy z sobą gadali o publicznej sprawie.
Przygotowano więc czemprędzej jadło; skoro się z niem uporano, pan dziedzic wsparł się na łokciu i rozpoczął przemowę. Mówił długo, zwracając się kolejno do wszystkich prócz Harrisa i znajdując dla każdego (z tymże wyjątkiem) jakieś pochlebne słówko. Dawał im miano „dzielnych i zacnych zuchów“, oświadczając, że nigdy nie widział weselszej kompanji, lepszej roboty ani większej niefrasobliwości w znoszeniu trudów.
— No, dobrze — mówił, — ale ktoś gotów mnie spytać: „po kiego djabła uciekałem od was?“ Właściwie na to niema co odpowiadać, bo sądzę, że wy wszyscy wiecie to bardzo dobrze. Ale znacie to tylko bardzo dobrze: to właśnie jest punkt, do którego teraz przechodzę, a wy miejcie gotowość zważyć, kiedy on nadchodzi. Oto między nami znajduje się zdrajca... i to dwukrotny zdrajca. Imię jego podam przed końcem mego przemówienia; narazie niech wam wystarczy to, com powiedział. Ale oto przyjdzie do mnie jakiś inny człek i zapyta mnie: „po kiego licha wróciłem do was?“ Otóż zanim odpowiem na to pytanie, sam chciałbym was o jedną, rzecz spytać. Nie jest-li to prawdą, że obecny tu łotr, nazwiskiem Harris, mówi narzeczem Hindustanu?
Ostatnie słowa wyrzekł głosem podniesionym, podniósłszy się na jedno kolano i wskazując palcem wprost w twarz Harrisa, a robiąc przytem minę nieopisanie groźną. Gdy zaś dano mu odpowiedź twierdzącą, zawołał:
— Aha! Zatem wszystkie moje podejrzenia okazały się uzasadnionemi i słusznie uczyniłem, żem do was wrócił. A teraz, moi ludzie, posłyszcie nakoniec z ust moich całą prawdę!
I zaczął snuć nader zręcznie ułożoną opowieść o tem, jak to on już oddawna miał Harrisa w podejrzeniu, jak wszystkie jego obawy spełniły się co do joty i jak Harris przeinaczał treść rozmów, jakie on miewał z Secundrą. W tem miejscu pan dziedzic wykonał śmiałe uderzenie, które miało efekt znakomity.
— Zapewne sądzicie, — rzekł, — że staniecie do podziału z Harrisem... pewno sądzicie, że będziecie mogli sami tego dopilnować. Naturalnie ani wam przez głowę nie przejdzie, że taki drab głupawy może was ocyganić! Ale miejcie się na ostrożności! Nawet tacy niedowarzeńcy mają przecie szczyptę rozumu, którym wojują jako śmierdziel swym fetorem; przeto może nie każdemu wiadomo, że Harris już zdążył się zabezpieczyć. Juści, że dla niego skarb stanowi wszystko. Musicie znaleźć go lub poginąć z głodu. Atoli on już przedtem otrzymał swą zapłatę; brat mój najął go na moją zgubę; spójrzcie nań, jeżeli macie co do tego jakąś wątpliwość... spójrzcie na niego, jak szczerzy zęby i krztusi się, przyłapany na swem łotrostwie!
I, korzystając z wrażenia, jakie wywołał, jął rozwodzić się nad tem, jak był zbiegł, uważając, że mu się ten zamiar powiedzie w zupełności, jak następnie rozmyślił się i postanowił wrócić, oznajmić towarzyszom całą prawdę i jeszcze raz próbować z nimi szczęścia, w przekonaniu, iż oni natychmiast złożą Harrisa i obiorą sobie innego naczelnika.
— Otom wam rzekł całą prawdę — zakończył a teraz oddaję się całkowicie w wasze ręce... czyniąc jedyny wyjątek. Chcecie wiedzieć, jaki to wyjątek? Tu oto on siedzi! — krzyknął, wskazując znów na Harrisa; — ten człowiek winien umrzeć! Mniejsza o broń i warunki; pozwólcie mi stanąć twarzą w twarz przeciw niemu, a choćbyście nie dali mi nic innego oprócz kija, to go stłukę na miazgę... porąbię to ścierwo na kawałki, z których psy miałyby godną ich ucztę.
Noc już była ciemna, gdy on zakończył swą przemowę. Słuchano go w zupełnem niemal milczeniu, atoli przy świetle ogniska trudno było komukolwiek wymiarkować ze spojrzeń sąsiadów, czy dali się przekonać lub porwać słowom mówiącego. Zresztą pan dziedzic usadowił się w najjaśniejszem miejscu i twarz swoją (z umyślnem zapewne wyrachowaniem) zwrócił ku ognisku, by skupić na sobie wzrok wszystkich obecnych. Przez chwilę trwało jeszcze milczenie, poczem nagle cała gromada jak na komendę poczęła swarzyć się i naradzać z sobą. Pan dziedzic położył się nawznak, zaplótłszy ręce za głową i założywszy nogę na nogę, jakby go wynik obrad nie obchodził wcale. Ta junakerja, jak mniemam, poniosła go za daleko i przesądziła o jego losie; w każdym razie po kilkakrotnem wahaniu się w tę i tamtą stronę opinja ostatecznie obróciła się stanowczo przeciwko niemu. Być może, iż przypomniał sobie dawne swe rzemiosło korsarskie i pragnął, choćby na twardych warunkach, zapewnić sobie wybór na wodza i istotnie doszło do tego, że Mountain w pewnej chwili rzucił taką propozycję. Ale skałą, o którą się rozbiło, był Hastie. Człek ten, gnuśny i zgorzkniały, nie był lubiany przez wzgląd na ponure i gapiowate usposobienie, atoli w latach swych młodszych, zanim niecne życie zniweczyło jego widoki, studjował ci on przez czas jakiś w kolegjum edymburskiem, sposobiąc się do stanu duchownego i teraz właśnie sobie przypomniał i stosował to, czego się był nauczył. Jeszcze nie posunął się nazbyt daleko w swych wywodach, gdy pan dziedzic obrócił się spokojnie na bok, co (wedle mniemania Mountaina) zrobione było w tym celu, by ukryć rozpacz, jaka zaczęła się malować na jego twarzy. Hastie uznał większość tego, co słyszano przed chwilą, za błachostkę nie należącą wcale do rzeczy i rzeczą, o którą im chodziło, było tylko zdobycie skarbu. Wszystko, co się rzekło o Harrisie, mogło sobie być prawdą, a zczasem i to będzie można rozpatrzeć. Jednakże co to ma wspólnego ze skarbem? Zebrani (mówił Hastie) zmuszeni byli wysłuchać wielu słów rzucanych po próżnicy i prawdą było tylko to, że pan Durie bał się śmiertelnie i już kilkakrotnie próbował ucieczki. Oto w tej chwili mieli go w swoich rękach — mniejsza o to, czy został pojmany czy też wrócił dobrowolnie i dość na tem, że trzeba już wreszcie jakoś skończyć. Co się zaś tyczy zrzucania i wybierania naczelników, o którem tyle gardłowano, toć tuszyć należy, że wszyscy tu są wolnymi ludźmi i umieją sami chodzić koło spraw własnych i zarówno ta elekcja jako też propozycja pojedynku z Harrisem były jeno mydleniem oczu.
— Nie będzie ci on się bił z nikim w tym obozie... to mu rzec mogę — oświadczył Hastie. — Już nas to wiele kosztowało zachodów, by mu broń odebrać, więc wyglądalibyśmy na durniów, gdybyśmy mu mieli ją oddawać. Jeżeli jednak pan ten żądny jest wrażeń, tedy możemy dać mu ich więcej niż sam pragnie. Nie mam ci bowiem ochoty spędzać resztę mego życie w tych górach i już i tak byłem tu nazbyt długo. Proponuję zatem, by on nam wyjawił natychmiast, gdzie skarb ukrył i jeżeli nie wyjawi, zastrzelimy go na miejscu jak psa. A oto — dodał, wyciągając krócicę — jest broń, którą zwykłem się posługiwać.
To mi się podoba! To dopiero zuch co się zowie! — zawołał pan dziedzic, siadając i patrząc jakoby z podziwem na mówiącego.
— Nie dbam o to, jak tam mnie zowiesz! — odparł Hastie. — No, i cóż będzie?
— Głupie to pytanie — odrzekł pan dziedzic. — Co ma być to będzie, skoro tak djabli nadali. Ot, powiem wam całą prawdę i już odtąd będziemy mieli wygodną drogę do owego miejsca i jutro ją wam pokażę.
To rzekłszy — jak gdyby wszystko było załatwione i to załatwione po jego myśli — najspokojniej w świecie podążył do swego namiotu, gdzie już wpierw udał się Secundra.
O tych wszystkich wybiegach i wykrętach mego dawnego nieprzyjaciela nie potrafię myśleć inaczej jak z podziwem. Nawet w tej godzinie, gdy uważał się już za straconego, gdy widział, że nie dokonał nic więcej ponadto, iż zmienił wrogów i obalił Harisa, by wynieść Hastiego, nawet w tej godzinie nie okazał po sobie najmniejszej słabości i ustąpił do namiotu (jako sądzę) gotów stawiać czoło niewiarygodnym hazardom swej ostatniej przygody, mając taki sam beztroski pewny siebie, szlachetny wyraz twarzy i taką postawę, jak gdyby właśnie opuszczał teatr, by udać się na wytworną, pełną gustu wieczerzę. Ale przypuszczam, że tam w głębi trzęsła mu się dusza porządnie.
Nocą wieść się rozeszła po obozie, że pan dziedzic chory i nazajutrz, ledwo świt, wezwał do siebie Hastiego i jął go się dopytywać niespokojnie, jest li on świadom lekarskiej sztuki. Jakoż sztuka ta była przedmiotem chełpliwości niedouczonego żaka, do którego on zwracał się w sposób tak podstępny. Hastie jął go badać i omamiony jego pochlebstwy, trzymany na wodzy podejrzliwością, a niezbyt znający się na rzeczy, nie wiedział zgoła, czy pacjent naprawdę jest chory czy też udaje chorobę. W tej niepewności powrócił do swych towarzyszy, a ponieważ tak czy owak była to dlań sprawa wielkiej wagi, przeto oznajmił, że dziedzic bliski jest śmierci.
— Pomimo wszystko — dodał — nawet gdyby mu przyszło pęknąć po drodze, musi dziś jeszcze doprowadzić nas do skarbu.
Ale w obozie było kilku (między nimi Mountain), których oburzyła taka brutalność. Bez zmrużenia oka, bez słowa litości patrzeliby na zastrzelenie pana dziedzica, być może nawet sami wpakowaliby mu w łeb kulkę, atoli ubiegłej nocy pewne jakoby wrażenie uczyniła na nich tak świetnie przezeń przeprowadzona walka i niedwuznaczna jego porażka i być też może, że zaczęli już buntować się przeciwko nowemu — dość na tem, że oświadczyli, iż skoro człowiek ten jest chory, tedy naprzekór gniewom Hastiego powinien dostać choćby dzień wypoczynku.
Nazajutrz widać było znaczne pogorszenie w jego zdrowiu, tak iż nawet Hastie począł okazywać nieco ludzkiej troskliwości i snać nawet udawanie sztuki lekarskiej zdolne jest obudzić w człowieku współczucia. Na trzeci dzień pan dziedzic wezwał Hastiego i Mountaina do namiotu, oznajmił, że już czuje zbliżającą się śmierć, dał im szczegółowe wskazówki co do położenia skarbu i prosił ich, by wyruszyli natychmiast na poszukiwanie, żeby mogli się przekonać, czy on ich oszukał, bo w razie, gdyby początkowo im się nie powiodło, chciał mieć jeszcze możność naprawienia ich omyłki.
Tu jednak wywiązała się trudność, na którą on bez wątpienia liczył. Żaden z tych ludzi niedowierzał drugiemu i żaden nie chciał się zgodzić na to, by pozostać w tyle za innymi. Z drugiej strony, choć pan dziedzic wyglądał na goniącego ostatkiem sił, choć mówił ledwie, że szeptem i przez wiele nieraz godzin leżał bez przytomności, było jednak rzeczą możliwą, że choroba była udana i jeśliby więc wszyscy poszli na poszukiwanie skarbu, mogłoby się jeszcze okazać, że szukają wiatru w polu... a powróciwszy na dawne miejsce, mogliby się przekonać, że więzień czmychnął kędyś bez śladu. Postanowili przeto snuć się bezczynnie wokół obozu, powodując się współczuciem jako i rozsądkiem, i doprawdy, tak zmienne bywają ludzkie uczucia, iż niektórzy byli szczerze, choć niegłęboko, wzruszeni naturalnem niebezpieczeństwem grożącem człowiekowi, którego zamierzali podstępnie zamordować. Po południu wezwano Hastiego, by przy łożu chorego odprawił modlitwę i jakoż odprawił ją (choć to nie do wiary) z całem namaszczeniem. Około ósmej wieczorem żałosny lament Secundry oznajmił, że już było po wszystkiem, a już przed dziesiątą Indyjczyk, zatknąwszy w ziemię pochodnię, trudził się kopaniem mogiły. Nazajutrz o świcie odbył się pogrzeb pana i w obrzędzie tym wzięli udział wszyscy towarzysze wyprawy, sprawiając się przyzwoicie i z wielkiem przejęciem. Ciało złożono do ziemi owinięte w burkę tak iż odsłonięta była tylko twarz, jako wosk biała i nozdrza zmarłego były pozatykane, wedle jakowegoś wschodniego obyczaju, którego trzymał się Secundra. Ledwo grób zasypano, rozległy się znów lamenty Secundry rzewliwsze jeszcze niż przedtem, mogące każdemu rozedrzeć duszę... i zdaje się, że ta banda opryszków, nie biorąc mu za złe jego wrzasków, acz były im przykre i (zważywszy charakter okolicy) zagrażały ich bezpieczeństwu, pocieszała go w sposób rubaszny, lecz wedle ich starań łagodny.
Wszelakoż jeśli w najgorszym nawet z ludzi trafia się czasami usposobienie łagodne, to przecie zawżdy — i to przedewszystkiem — wrodzona takim ludziom bywa chciwość. Przeto rychło odwrócili się od onego człeka stroskanego i zajęli się własnemi kłopoty. Ponieważ miejsce skarbu, acz jeszcze nierozpoznane, znajdowało się nieopodal, przeto postanowiono nie zwijać jeszcze obozu i cały dzień zbiegł przeto podróżnikom na bezskutecznych poszukiwaniach wśród boru — a przez ten czas Secundra wciąż tylko leżał na grobie swego pana. W noc ową nie postawiono straży, lecz wszyscy pokładli się razem wokrąg ogniska głowami nazewnątrz, nakształt szprych u koła, obyczajem leśnych ludzi. Ranek zastał ich w tejże pozycji... tylko Pinkerton, który spoczywał na prawo od Mountaina, pomiędzy nim a Hastie’m, został w godzinach mroku cichaczem zamordowany. Leżał spowity płaszczem, jako był usnął, ale głowę miał oskalpowaną w sposób nieludzki. W ów ranek cała banda była blada niby gromada upiorów, bo zawziętość indyjskich wojowników (albo, mówiąc ściślej, indyjskich skrytobójców) była wszystkim dobrze znaną. Główną winę zwalali na brak straży w noc poprzednią, zaś roznamiętnieni bliskością skarbu postanowili trwać nadał w tem samem miejscu. Pinkertona pogrzebano tuż koło mogiły pana dziedzica i ci, którzy pozostali przy życiu, znów strawili dzień cały na poszukiwaniach. Wrócili w humorach dziwnych, w których niepokój mieszał się z nadzieją, gdyż z jednej strony byli pewni, że niewiele im już brakuje, by odkryć cel poszukiwań, z drugiej zaś strony z nadejściem ciemności ogarniać ich począł lęk przed Indjanami. Pierwszy stał na straży Mountain. Człowiek ten zaklina się, że nie spał ani nawet nie usiadł na chwilę, ale strażował z nieustanną a pełną naprężenia czujnością, aż gdy obaczył po gwiazdach, że już nadeszła pora, bez najmniejszego frasunku posunął się ku ognisku, by obudzić swego następcę. Ów (był to szewc, nazwiskiem Hicks) spał po stronie przeciwnej do kierunku wiatru, przeto najdalej od wartownika, w miejscu przysłoniętem kłębami wlokącego się dymu. Gdy Mountain schylił się i wziął go za ramię, poczuł, że jakaś lepka ciecz powalała mu rękę i w tejże chwili wiatr nieco skręcił wbok i odsunął zaporę dymu i światłość ogniska padła na śpiącego — i okazało się, iż był on już, jak Pinkerton, nieżywy już i oskalpowany.
Było więc rzeczą jasną, że wpadli w ręce owych nieporównanych śmiałków indyjskich, którzy niekiedy po całych dniach idą śladem jakiejś drużyny i naprzekór niestrudzonym pochodom i nieuśpionym strażom następują jej wciąż na pięty i skradają się niepostrzeżenie, porywają skalpy na każdym postoju. Stwierdziwszy to, nieszczęśni poszukiwacze skarbu — umniejszeni już w liczbie zaledwie sześciu ludzi — wpadli w strach niepomierny, porwali odrobinę najniezbędniejszych zapasów i zdając na łaskę losu resztę swego mienia, drapnęli w las, zostawiwszy niezagaszone ognisko i niepogrzebanego nieboszczyka. Przez cały dzień uciekali bez przerwy, pożywiając się dorywczo surową strawą podczas drogi i ponieważ zaś bali się zasnąć, przeto posuwali się w dalszym ciągu na chybi trafi nawet po zapadnięciu ciemności. Ale cierpliwość ludzka ma też swoje granice, więc gdy zatrzymali się nakoniec dla wypoczynku, ogarnął ich sen twardy i głęboki i gdy się zeń znienagła obudzili, przekonali się, że nieprzyjaciel dognał ich i tutaj, a śmierć raz jeszcze w okrutny sposób uszczupliła ich gromadę.
Wówczas nie wiedzieli już, co mają zrobić z sobą, gdyż zgubili zgoła drogę w puszczy, a zapasy poczęły się wyczerpywać. Dalszemi okropnościami nie będę (rzecz to zbyteczna) przeciągał niniejszej — i tak już przydługiej — opowieści. Wystarczy powiedzieć, że gdy nakoniec noc jedna przeszła im bez szwanku i gdy można było znów odetchnąć spokojnie i mieć nadzieję, że morderca nakoniec zaniechał pościgu, przy życiu pozostał jedynie Mountain i Secundra. Kupiec jest najmocniej przekonany, że niewidoczny ich wróg musiał ci być jakimś znajomym jemu wojownikiem, który okazał swoją przychylność, darując mu życie. Łaskę okazaną Secundrze tłumaczył tem, iż Indyjczyk uważany był za warjata, jako że pomimo wszelkich okropności ucieczki, gdy wszyscy inni porzucali nawet oręż i żywność, Secundra wlókł się wciąż z motyką na ramieniu, a przytem ostatniemi czasy rozmawiał ustawicznie z sobą, we własnym języku, z jakąś niezwykłą, potoczystością i rozgorączkowaniem. Wszelakoż, gdy przyszło do angielszczyzny, mówił zgoła do rzeczy. — Myślisz, że on już precz sobie poszedł? — zapytał, gdy błogo obudzili się w miejscu bezpiecznem.
— Tak mniemam... tak śmiem przypuszczać... o to się modlę do Boga — odparł Mountain, nieomal od niechcenia, sądząc z tego, jak mi sam opisał ową scenę.
W istocie był tak roztrzęsiony i wzburzony, iż dopóki nas nie spotkał nazajutrz, nie wiedział napewno, zali mu się to śniło czy też było prawdą, że otrzymawszy ową odpowiedź Secundra natychmiast obrócił się wtył i bez słowa jednego skierował swe oblicze w stronę owych mroźnych i głodem grożących okolic, dążąc zpowrotem przebytemi niedawno ślady, ową ścieżką, której każdy postój był — jakoby kamieńmi milowemi — wyznaczony okrwawionem i okaleczonem ciałem ludzkiem...
- ↑ może lepszym tłumaczeniem angielskiego słowa unstrung byłoby rozstrojonego lub przeciążonego nerwowo, zamiast niejasnego rozprężonego
- ↑ Quantum mutatus ab illo (łac.) — jak niepodobny do tego, jakim był dawniej
- ↑ zamiast siekiery bardziej pasowałby tutaj topór wojenny, w ang. oryginale hatchet
- ↑ pervigilium (łac.) — czuwanie, straż nocna, warta, czujność
- ↑ zamiast pomiędzy umarłych powinno być chyba raczej spośród umarłych albo pomiędzy umarłymi, ponieważ (jak wynika z dalszego tekstu) wspomniany człowiek (pan dziedzic) ma wrócić pomiędzy żywych, w ang. oryginale jest: What takes the man back among dead bodies.