<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Święty dnia ostatniego
Podtytuł W Sonorze
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
W SONORZE.

 Gdyby mnie kto zapytał, jakie miasto na ziemi jest najbardziej ponure i gdzie spędza się czas najnudniej, odparłbym bez namysłu: to Guyama w Sonorze, północno zachodnim stanie republiki meksykańskiej. Jest to coprawda przeświadczenie wręcz osobiste i kto inny mógłby się o nie spierać; ja jednak nie mogę go zmienić, gdyż, — przepraszam za wyrażenie, lecz jest ono bardzo odpowiednie, — przepróżniaczyłem w tej przeklętej dziurze dwa najbardziej jałowe tygodnie mojego życia. —
Góry, wznoszące się we wschodniej części Sonory obfitują w pokłady szlachetnych metali, miedzi i ołowiu, a prawie w każdej rzece można znaleźć złoty piasek w większych, lub mniejszych ilościach; jednak w tych czasach, z obawy przed Indjanami, wydobywano owe skarby w niewielu miejscach; przytem, dla większego bezpieczeństwa, zapuszczano się w góry tylko w licznej kompanji. Największa trudność polegała na zgromadzeniu odpowiedniej ilości obsługi. Meksykanin nadaje się do wszystkiego, byle nie do pracy; Indjanin nie zgodziłby się nigdy wykopywać za zapłatą złota, które uważa jeszcze dzisiaj za swoją prawowitą własność; Chińczyków zaś, pomimo, że uwija się ich tutaj aż nadto, nikt nie chce najmować, bo gdy raz się najmie żółtego, to już niepodobna się ich pozbyć. Ale zapyta może niejeden, wszak pozostają przecież gambusinowie i prospektorowie, owi prawdziwi poszukiwacze złota i robotnicy kopalniani; ci byliby najodpowiedniejsi; dlaczego ich nie zaangażowano? Odpowiedź bardzo prosta: wszyscy poszukiwacze złota przenieśli się wtenczas właśnie do Arizony, gdzie, jak dochodziły wieści, złoto w nieprzebranych wprost ilościach samo do rąk się garnęło. Obszar Sonory opustoszał zupełnie, podobnie jak teraz, kiedy nietylko górnictwo, ale i hodowla bydła ucierpiała wiele w tym kraju z powodu ciągłej trwogi przed dzikiemi hordami Indjan. —
Co do mnie, to nie uległszy bynajmniej gorączce złota, chciałem dostać się do Arizony, aby zaobserwować tamtejsze oryginalne życie. Nadarzyła mi się jednak lepsza sposobność poznania okolicy, której inaczej byłbym zapewne nigdy nie zwiedził; mianowicie wydawca pewnej gazety w San Francisko zaproponował mi, ażebym pisał dla niego komunikaty z placu boju powstania znanego meksykańskiego generała Jargasa, które właśnie w tym czasie wybuchło. Z radością przyjąłem propozycję.
Jargas nie miał szczęścia; powstanie upadło, a wodza stracono. — Odesławszy ostatnie sprawozdanie, powróciłem przez góry Sierra Verde ażeby dostać się do Guaymy. Miałem nadzieję znaleźć tam okręt, zdążający do jakiejś miejscowości nad zatoką Kalifornijską, położonej bardziej na północ, gdyż celem mojej podróży była rzeka Rio Gila, gdzie według umowy miałem się spotkać z moim przyjacielem, wodzem Apaczów, Winnetou. —
Powrót mój nie odbywał się niestety tak szybko, jak sobie tego życzyłem. Jeszcze w samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę; musiałem go zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całemi dniami nie widziałem ludzkiej twarzy; nie mogłem więc marzyć o kupnie konia lub muła. Musiałem się przytem pilnie wystrzegać spotkania z Indjanami Bravos[1], gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka była długa i wyczerpująca, to też odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie zeszedłem w trachitową dolinę, w której leży smutna miejscowość Guayama.
Miasto, którego widoku z taką tęsknotą oczekiwałem, nie przedstawiło mi się bynajmniej zachwycająco. Miało wtedy zaledwie dwa tysiące mieszkańców i składało się z domów bez okien, zbudowanych z pustych wewnątrz cegieł. Otoczone naokoło wysokiemi, nagiemi skałami, leżało w nieznośnym żarze słonecznym, podobne do zbielałego szkieletu i zdawało się być zupełnie wymarłe, gdyż zarówno na ulicach, jak w całej okolicy nie zauważyłem w pierwszej chwili żywej duszy.
Muszę jednak przyznać, że jeżeli Guayama wywarła na mnie niezbyt miłe wrażenie, to tem mniej moja osoba mogła zbudować mieszkańców tej mieściny.
Odzienie, za które zapłaciłem 80 dolarów przed odjazdem ze San Francisko, podarło się już na strzępy; obuwie zbliżało się do kresu swojej egzystencji. Prawy but już dawno zapomniał o obcasie; przy lewym zachowała się jeszcze połowa tej ozdoby. To też, gdy obserwowałem rozdziawione zprzodu nosy moich trzewików, przypominały mi się gwałtem szeroko rozwarte, zgłodniałe dzioby naszych poczciwych wiejskich kaczek.
A wreszcie kapelusz! W szczęśliwszych czasach zwany sombrero, to znaczy cienisty, zrezygnował teraz w zupełności ze swego zaszczytnego tytułu. Jego szeroka kresa znikała coraz bardziej, (chociaż do dziś dnia nie rozumiem, z jakiego powodu) a to, co tkwiło jeszcze na mojej głowie jako wierna pozostałość kapelusza, miało kształt mniej więcej tureckiego fezu i nadawałoby się wyśmienicie do cedzenia atramentu. Jedynie pas skórzany, mój długoletni towarzysz, dowiódł i tym razem swej wytrzymałości. Na tem już kończę. —
Idąc powoli wzdłuż ulicy i rozglądając się w obie strony, czy przecież nie ujrzę jakiejś żywej istoty, zauważyłem niski budynek, nad którego wejściem widniał duży napis, zawieszony na dwóch drągach, wystających z dachu. Litery były niegdyś białe, malowane na ciemnem tle; tak jednak wyblakły na deszczu i spłowiały od kurzu, że zdołałem tylko przeczytać zachęcające słowa:

MESON de...

Stałem chwilę, usiłując przecież odcyfrować ostatnie słowo na szyldzie, gdy posłyszałem czyjeś kroki. Obróciwszy się, pozdrowiłem uprzejmie jakiegoś człowieka i poprosiłem, aby mi wskazał najporządniejszą gospodę w mieście. Przechodzień wskazał mi budynek, przed którym stałem.
— Niech pan dłużej nie szuka, sennor! To najwykwintniejszy hotel w mieście. Niech pana nie zraża, że obecnie brak na szyldzie słowa „Madrid”; jeśli się pan poleci gospodarzowi i oczywiście jeśli ma pan czem płacić, sennor będzie miał wszystkiego poddostatkiem. Gospodarz nazywa się don Geronimo. Moim słowom może pan zaufać, gdyż jako escribano[2] znam w Guaymie wszystkich obywateli.
Wymieniając swoje dostojne stanowisko, uderzył się kułakiem w piersi, przyczem obrzucił mnie spojrzeniem, które mi wyraźnie powiedziało co o mnie myślał: — Lepiej zapewne zostałbyś przyjęty w więzieniu miejskiem, niż w hotelu!
Ufając tej znakomitości guaymskiej przestąpiłem próg gospody. Byłbym tutaj wstąpił nawet bez polecenia pisarza, gdyż, bardzo znużony, nie miałem ochoty wystawiać się dłużej na żar południowego słońca. —
Najwykwintniejszy hotelu miasta, Maison de Madrid! Miłe pokoje, czyste łóżka, smaczne potrawy! Poczułem ogromny apetyt. Wszedłem i znalazłem się odrazu — we „wszystkich ubikacjach”.
Hotel posiadał jedną, jedyną izbę. Oprócz drzwi od ulicy, zauważyłem naprzeciw drugie, prowadzące na podwórze. Okien, lub jakichkolwiek innych otworów w ścianach, nie było. Obok tylnych drzwi stało kamienne palenisko, oczernione od sadzy; miejsce to było dowcipnie wybrane, gdyż pozwalało dymowi uchodzić wprost przez bramę, bez specjalnego komina. Podłogę stanowiła twardo ubita glina; wkopane w nią pale tworzyły nogi stołów i ławek; krzeseł nie było. Po lewej stronie wisiały wzdłuż muru hamaki jako łóżka dla gości, z których jednak mogli korzystać wszyscy według upodobania. Przy drugiej ścianie stał po prawej ręce bufet, prawdopodobnie zbity z kilku starych skrzyń. Obok niego wisiało znowu kilka hamaków, „buen retiro”[3] rodziny właściciela hotelu. W jednym z nich spali trzej chłopcy; ręce i nogi mieli tak poplątane, że dopiero głębokie studjum pozwoliłoby rozróżnić, jakie kończyny do jakiego należą tułowia. W drugim hamaku wypoczywała córka gospodarza, sennorita Felisa. Miała szesnaście lat, jak mi to później powiedziała, chrapała jednak jak unisono szesnastu burz zimowych. W trzecim hamaku odbywała drzemkę południową gospodyni; była to jejmość wysoka na sześć stóp i pięć cali; imię jej brzmiało donna Elvira. Małżonek jej objaśnił mnie później w zaufaniu, że niemasz na świecie niewiasty tak rezolutnej; ja jednak nie miałem szczęścia oglądać wulkanicznego wybuchu jej energicznego temperamentu, gdyż donna Elvira zawsze, ile razy ją widziałem, albo drzemała, albo spała jak suseł. W czwartym hamaku odkryłem przedmiot, podobny do pierścienia, barwy szarego, lnianego płótna, który w pierwszej chwili omalże nie wziąłem za pas ratunkowy, jakiego się używa na okrętach morskich. Przypatrzywszy się jednak bliżej, doszedłem do przekonania, że domniemany pas może zamienić się w razie potrzeby w coś szlachetniejszego; z tego więc powodu zdecydowałem się, dać mu lekkiego szturchańca. W odpowiedzi na to pierścień poruszył się i rozwinął. Ukazały się ręce, nogi, nawet głowa i wreszcie pas ratunkowy wyprostował się całkowicie, zeskoczył z hamaku i stanął przede mną jako mały, chudy człowieczek, odziany w szare, lniane ubranie, które przylegało jak ulane do jego postaci. Przypatrzywszy mi się zdziwionym wzrokiem, zapytał tonem, w którym miał być gniew, lecz brzmiał jedynie wyrzut:
— Czego pan chce, sennor? Dlaczego przeszkadza mi pan w moim wypoczynku południowym? I wogóle dlaczego pan nie śpi? Przecież w tym śmiertelnym upale każdy rozumny człowiek kładzie się na spoczynek!
— Szukam gospodarza! — odpowiedziałem.
— Ja jestem gospodarzem. Moje nazwisko brzmi don Geronimo!
— Przybyłem właśnie w tej chwili do Guaymy i chciałbym wyruszyć w dalszą drogę okrętem. Czy mogę tymczasem zamieszkać u pana?
— Zobaczymy później! Teraz jednak niech pan śpi, tam, w jednym z hamaków.
Wskazał na przeciwległą ścianę pokoju.
— Zmęczony jestem, to prawda, — odpowiedziałem — ale i głód mi dokucza.
— Później, później! Tymczasem niech pan śpi! — nalegał natarczywie.
— I w gardle mi wyschło!
— Dobrze, dobrze! postaram się o wszystko, niczego panu nie zabraknie, tylko niech pan teraz śpi, niech pan śpi nareszcie!
Z początku mówił zupełnie cicho; ostatnie słowa jednak zabrzmiały rozgłośnie. Sąsiednie hamaki zaczęły się chwiać, wobec czego don Geronimo szepnął do mnie ostrzegająco:
— Ani słowa, sennor! gdyż inaczej zbudzi się donna Elvira! Śpij pan, śpij pan!
Z temi słowy wskoczył do swojego hamaku i zwinął się znowu w pierścień. Co miałem począć! Zostawiłem w spokoju śpiący pas ratunkowy razem z jego rodziną i, wyszedłszy przez tylne drzwi, znalazłem się na dość obszernem podwórzu. W jednym kącie tego dziedzińca był sporządzony daszek z łodyg kukurydzy, wsparty na słupach, pod którym przechowywano przybory gospodarskie. Obok leżała spora wiązka słomy, a przy niej duży pies, uwiązany na łańcuchu. Słoma była zapewne lepszem legowiskiem, niż hamaki; tak myśląc, zbliżyłem się do wiązki, nieco zaniepokojony, że pies narobi hałasu i obudzi donnę Elvirę; jednakże obawa okazała się płonna, — poczciwe psisko spało także! Otworzyło oczy wprawdzie, lecz aby zamknąć je natychmiast, i nie zwracało wcale na mnie uwagi, gdy sobie przygotowałem posłanie ze słomy i wyciągnąłem się na niem. Zasnąłem, mając obydwie strzelby na ramieniu; znużony, spałem tak twardo, że obudziłem się dopiero, gdy mnie ktoś silnie potrząsnął za ramię. Mijało już południe; nade mną stał mój mały gospodarz, mówiąc:
— Niech pan wstanie, sennor! Teraz mamy czas powziąć decyzję.
— Jaką decyzję? — zapytałem, podnosząc się.
— Czy panu będzie wolno u mnie zostać, czy nie.
— Dlaczego potrzeba do tego dopiero decyzji?
Pytałem, chociaż bardzo łatwo mogłem się dorozumieć, co miał na myśli. — Przyjrzałem mu się dokładniej, niż to mogłem uczynić w południe. Był rzeczywiście nadzwyczaj mały i przerażająco chudy. Włosy nosił krótko przystrzyżone, prawie do skóry. Jego ostre rysy miały wyraz przebiegły i przytem ogromnie dobroduszny.
— Donna Elvira życzy sobie, abym przyjmował tylko cavallerów — odpowiedział — a sennor przyzna chyba, że nie czyni podobnego wrażenia.
— Rzeczywiście? — zapytałem z uśmiechem, spoglądając nań z góry — czy sądzi pan, że tylko ten jest cavallerem, kto ma nowe ubranie na sobie?
— Nie, czasem nawet porządnemu człowiekowi zdarzy się zaniedbać swoją powierzchowność; ale donna Elvira okazuje wrażliwość na tym punkcie i czuje do pana odrazę.
— Spała przecież, kiedy przyszedłem.
— Spała rzeczywiście; ona śpi wogóle bardzo chętnie, jeśli nie ma nic innego do roboty; ale potem wyszła na podwórze, ażeby się panu przypatrzeć i gdy zobaczyła pańskie ubranie, pańskie buty, pański kapelusz, powiedziała sobie natychmiast... sennor, czy to konieczne, abym się wyrażał dosadnie?
— Nie; ja pana i tak rozumiem, don Geronimo, i, ponieważ nie podobam się donnie, poszukam sobie innej gospody.
Zwróciłem się ku wyjściu; wtedy jednak gospodarz zatrzymał mnie i powiedział:
— Stój pan! Zaczekaj sennor jeszcze chwilę! W domu jest tak samotnie, gdy niema żadnego gościa, a wreszcie pan mi nie wygląda na rozbójnika. Chciałbym wstawić się za panem u donny Elviry, do tego jednak trzeba udowodnić, że będziesz mi pożyteczny. Czy gra sennor w domino?
— Gram — odpowiedziałem, zdziwiony pytaniem.
— Dobrze! Wejdź sennor do środka. Zrobimy próbę!
Donna Elvira leżała w swoim hamaku. Sennorita Felisa siedziała za bufetem przy szklance rumu. Chłopców nie było w izbie; zabawiali się z rówieśnikami na ulicy, obrzucając się zgniłemi pomarańczami. Don Geronimo przyniósł domino i zaprosił mnie, abym usiadł z nim przy jednym ze stołów. Gdy się rozległ chrzęst kostek, donna Elvira poruszyła się, a skoro jej małżonek rzekł do mnie:
— Niech pan weźmie sześć sztuk; najwyższy dublet zaczyna, — gospodyni podniosła głowę. Sennorita Felisa zbliżyła się ze szklanką w ręce i przysiadła do nas, żeby móc lepiej obserwować grę. Teraz pojąłem, kogo miałem przed sobą. Ci ludzie spali, gdy nie grali w domino, a budzili się, aby grać. A jednak Geronimo był zaledwie znośnym graczem. Wygrałem pierwszą partję, drugą i trzecią. Przy pierwszej ucieszył się gospodarz; przy drugiej zdziwił, nakoniec przy trzeciej zawołał zachwycony:
— Pan jesteś mistrzem, sennor. Pan musi u nas zostać, żebym się mógł uczyć u pana. Żaden człowiek nie zdołał mnie jeszcze pobić trzy razy!
Była to przesada; podczas gry nie zadawałem sobie żadnego trudu, natomiast on grał tak niedołężnie, że nie trzeba było żadnego obliczenia, aby go pobić. Teraz wstał i podszedłszy do swojej żony, rozmawiał z nią cicho przez chwilę. Następnie udał się poza bufet, wydobył stamtąd jakąś książkę oraz olbrzymi kałamarz, postawił jedno i drugie przede mną na stole i powiedział:
— Donna Elvira udzieliła łaskawie pozwolenia, ażeby pan pozostał w naszym hotelu. Niech więc sennor wpisze do tej książki swoje nazwisko!
Otworzyłem podaną mi książkę. Zawierała same nazwiska, liczby i daty. Między kartkami leżało prastare, gęsie pióro, którego koniec pokryty grubą, twardą powłoką zaschniętego atramentu był prawie dokładnie tak samo rozdziawiony, jak nosy moich butów.
— Tem piórem mam pisać? — zapytałem ubawiony.
— Oczywiście! Nie mam innego do dyspozycji, a sennor zapewne także nie nosi piór ze sobą?!
— Ależ tym ożogiem niepodobna dwóch liter napisać!
— Jakto?! Powiadam panu, że odkąd ten hotel posiadam, to jest już prawie od dziesięciu lat, wszyscy moi goście posługiwali się tem piórem i tym atramentem.
Atrament był oczywiście oddawna wyschnięty.
— Jak oni zabierali się do tego?
— Z pomocą wody, jak to pan może łatwo się domyśleć, jeśli sztuka pisania jest mu znaną, choćby tylko powierzchownie. Gdy się wymoczy pióro w gorącej wodzie, staje się ono tak miękkie, jak nowe. Jeżeli się naleje gorącej wody do kałamarza, otrzymuje się zupełnie nowy, doskonały atrament. Tutaj pisze się bardzo wiele, gdyż mój dom jest często odwiedzany a każdy gość musi się zapisać; z tych powodów nie mogę pozwolić sobie na rozrzutność; muszę oszczędzać pióra i atramentu. Ponieważ jednak pan, jak mi się zdaje, nie zna sztuki pisarskiej, więc ja pana wyręczę.
— Będę wdzięczny, sennor; proszę o to bardzo. Usunie mi pan wielki ciężar z duszy!
— Bardzo dobrze! Nie każdy potrafi władać piórem! Natychmiast zagrzeję wodę.
Podszedł do bufetu, nalał spirytusu, czy rumu do lampki, zapalił, i wziąwszy blaszany garnek z wodą, trzymał go cierpliwie nad płomieniem. Dziesięć lat zmuszał gości posługiwać się tem piórem i tym atramentem spalając za każdym razem za grosz spirytusu, wszystko dla swej rozumnej oszczędności! Skoro się woda zagotowała, co trwało przynajmniej kwadrans, zanurzył w niej pióro na chwilę, wylał zawartość naczynia do kałamarza, zakłócił silnie piórem i odezwał się zadowolony:
— Tak, teraz mogę przystąpić do dzieła.
Położył książkę przed sobą, ustawił dogodnie kałamarz, krząknął energicznie, sięgnął po pióro, zakasłał, zmarszczył głęboko czoło, ułożył książkę inaczej, kałamarz przesunął, zakasłał znowu, usiadł wygodniej, niż poprzednio, słowem, zabierał się do owych kilkunastu słów tak, jakby miał spisywać kronikę świata.
W czasie, gdy gospodarz gotował wodę, przewracałem kartki książki. Pismo na ostatnich stronach było ciemno żółte, ku przodowi coraz bardziej blakło, tak, że nakoniec nie można było nic przeczytać. Pierwsze karty zdawały się nigdy nie być zapisane.
— Niech pan teraz uważa, sennor, — odezwał się don Geronimo — mam wpisać dzień i rok pańskiego przybycia do mnie, pańskie nazwisko, stanowisko lub zawód, wreszcie w jakim zamiarze pan tu przybył. Mam nadzieję, że sennor poda mi to wszystko ściśle według faktycznego stanu rzeczy!
Udzieliłem mu żądanych wiadomości, a on przeniósł je na papier, malując litery, które pod względem wyrazistości nie pozostawiały nic do życzenia. Malował powoli, bardzo powoli i z wielkiem przejęciem, należnem tak ważnej i szlachetnej funkcji. Po upływie pół godziny zakończył nareszcie ostatnią kreskę i, odsunąwszy książkę od siebie, zapytał mnie z rozjaśnionem obliczem:
— Jak się panu podoba moja ręka, sennor? Czy widział pan już kiedy takie litery i pociągnięcia?
— Nie, jeszcze nigdy, — odpowiedziałem zgodnie z prawdą, — pan posiada bardzo charakterystyczne pismo.
— Niema w tem nic dziwnego, ponieważ prawie wszystkie nazwiska muszę sam wpisywać, gdyż przeważna część gości podobnie jak i sennor nie umie obchodzić się z piórem i atramentem.
— Dziękuję panu za podane mi wiadomości; są one łatwo zrozumiałe; jednego tylko nie umiem sobie wytłumaczyć. Jako swój zawód podał pan, że jest literatem: ja jednak nie słyszałem jeszcze o czemś podobnem. Czy to jest rzemiosło, ranga wojskowa, albo może odnosi się to do handlu w ogólności lub specjalnie do drobnego handlu pokątnego?
— Ani to, ani tamto! Literat jest tem, co pan po hiszpańsku określa słowem autor albo escritor.
Spojrzał na mnie, zaskoczony, i zapytał:
— Czy ma pan majątek?
— Nie!
— Jeśli tak, to żal mi pana z całego serca! Przy tym zawodzie musisz sennor z konieczności umrzeć z głodu.
— Jakto, don Geronimo?
— Pan pyta jeszcze o to? O, ja znam te stosunki bardzo dokładnie, gdyż w Guaymie mamy także escritora. Bogacz pisze do gazety, wychodzącej w Hermosillo. Musi bardzo dużo płacić, ażeby drukowano jego rękopisy. Jest to zajęcie, związane z wielkiemi wydatkami, a nie przynoszące żadnych korzyści. Jak sennor może żyć, w co sennor zamierza się ubierać, co sennor chce jeść i pić? Żałuję pana najserdeczniej! Czy zdoła pan zapłacić to, co u mnie pan zje?
— Tak! Na to jeszcze wystarczy.
— To mnie bardzo cieszy. — Hm, escritor! Teraz nie dziwię się wcale pańskiej nędznej odzieży i jednego tylko nie pojmuję, mianowicie, że pan wygląda przytem tak dobrze i zdrowo. Ale — caramba! teraz przychodzi mi na myśl: jeśli pan jest literatem, to musi pan przecież umieć pisać?
— Oczywiście!
— I pomimo to pozostawił pan mi tę pracę! Dlaczego ukrywałeś sennor, żeś opanował tę ciężką umiejętność?
— Ponieważ nie byłoby uprzejmie z mojej strony zaprzeczać panu, skoro mnie uważałeś za człowieka, nieumiejącego obchodzić się z piórem.
— Słusznie! Ta uprzejmość świadczy dobrze o panu. Czy mogę zapytać, skąd sennor przybywa?
— Z tamtej strony Sierra Varde!
— Piechotą? Coraz bardziej żal mi pana!
— Wyruszyłem w drogę konno, jak to pan może poznać po tem, że noszę ostrogi; koń jednak upadł i złamał nogę; musiałem go zastrzelić!
— Dlaczego nie wziął pan ze sobą siodła i uprzęży?
— Ponieważ nie chciałem dźwigać ciężaru na takim skwarze i przez tyle dni.
— Ale pan mógł je sprzedać i z otrzymanych pieniędzy żyć przez całe dwa dni. Nie powinien pan raczej dźwigać tych dwóch starych strzelb, które tu widzę. Jest to konstrukcja, dziś zupełnie nie używana. Nie warta ani pół dolara. Może mi pan wierzyć, gdyż dobrze rozumiem się na tem!
Wziął do ręki sztuciec Henry’ego. Zauważywszy przy zamku walec z nabojami, potrząsnął głową. Potem sięgnął po niedźwiedziówkę, chcąc ją podnieść; zostawił ją jednak na podłodze, gdyż nie uradził jedną ręką.
— Niech pan to wyrzuci — zalecał — nie ma pan z tego żadnego pożytku, a tylko zawadę w podróży. — Dokąd sennor udaje się z Guaymy?
— Okrętem dalej na północ, poza Hermosillo.
— Na to może sennor długo czekać! Rzadko okręty zapuszczają się tak daleko.
— Jeśli tak, to pojadę konno.
— W tym celu musiałby pan kupić sobie konia lub muła; zapewniam sennora jednak, że teraz nawet za drogie pieniądze nie dostanie pan nigdzie zwierzęcia wierzchowego. Gdyby sennor miał czas, mógłby skorzystać z kolei żelaznej, która prowadzi do Arispe.
— Kiedy odchodzą pociągi w tym kierunku?
— Pociągi? Zaraz można poznać, że pan tu obcy, sennor. Kolej jeszcze nie gotowa. Mówią, że będzie ukończona w ciągu trzech, czterech, może pięciu lat; o tem wszystkiem jednak nic panu nie wiadomo. Pan nie powinien podróżować w kraju, którego pan nie zna i który jest tak bardzo oddalony od pańskiej ojczyzny. Przy pańskiem ubóstwie jest to rzecz niebezpieczna. Pan podał jako swoją ojczyznę Sajonję. Gdzie leży to miasto?
— To nie miasto, lecz królestwo, należące do Alemanji.
— Całkiem słusznie! Nie można mieć w głowie wszystkich kart geograficznych! — A zatem wolno panu u mnie zostać; ponieważ jest pan bardzo dobrym graczem i wskutek tego znakomitym towarzyszem, będę miał wzgląd na pana i postawię sennnorowi możliwie niską cenę. Za całkowite utrzymanie zapłaci pan jednego peso dziennie. Jest to cena stosunkowo niewielka i spodziewam się, że targ będzie zbyteczny!
— Dziękuję panu i zgadzam się, — oświadczyłem, gdyż za cenę jednego peso musiałem uważać „kompletne” utrzymanie ofiarowane jakby za darmo.
Don Geronimo skinął z zadowoleniem, odsunął książkę z nazwiskami gości na bok, sięgnął po domino i powiedział:
— Ponieważ pan jest głodny i spragniony, więc Felisa przygotuje panu posiłek, a tymczasem możemy zagrać kilka partyj. Zaczynamy!
Nie pytał wcale, czy mam ochotę do gry, czy nie. Zdawał się uważać za rzecz zupełnie naturalną, że jestem takim samym namiętnym graczem, jak on.
Zgodziłem się na grę, gdyż nie chciałem mu sprawiać przykrości. Miałem zamiar pozwolić mu wygrać, nie mogłem jednak tego dokazać, do takiego stopnia grał nieudolnie. Przy trzeciej partji poczułem od strony ogniska, przy którem krzątała się sennorita, woń przypalonej mąki. W połowie czwartej przerwał gospodarz nagle grę, uderzył się ręką w czoło i zawołał:
— Jak mogłem poprzednio o tem zapomnieć! Sennor chce się udać poza Hermosillo, a ja nie pomyślałem wcale o tem, że nadarza się panu wspaniała sposobność. Mianowicie sennor Enriquo czeka na okręt, który tu przyjedzie i odpływa potem do Lobos.
— Ta miejscowość byłaby mi rzeczywiście na rękę. Ale co to za człowiek, którego pan nazywa sennor Enriquo?
— Mój gość, którego nazwisko zapisane jest w książce tuż przed pańskiem. Nie czytał pan?
Otworzyłem książkę i przeczytałem:

HARRY MELTON

Święty dnia ostatniego

Te słowa były napisane oczywiście po angielsku: Saint of the Latter Day. A zatem mormon! Skąd on się wziął tutaj? Co go sprowadziło z wielkiego miasta nad słonem jeziorem tak daleko na południe, do Guaymy?
— Dlaczego spogląda pan w książkę tak zamyślony? — zapytał gospodarz. — Czy zauważył pan co szczególnego?
— Właściwie nie. Czytał pan te słowa?
— Tak, ale nie zrozumiałem ich. Ten sennor jest taki poważny, dumny i pobożny, że nie chciałem narzucać mu się pytaniami. Prawdopodobnie wymawiałem źle jego imię, gdyż mnie objaśnił, że Harry znaczy tyle, co hiszpańskie Enriquo. Dlatego tak go nazywam.
— Więc on mieszka u pana?
— Sypia u mnie, wychodzi z rana i wraca dopiero wieczór.
— Co robi cały dzień?
— Tego nie wiem. Nie mam czasu zajmować się każdym gościem zosobna!
To było słuszne. Ten mały człowiek grał i spał, spał i grał, więc oczywiście nie mógł absolutnie zwracać uwagi na swoich gości. Po krótkiej przerwie mówił dalej:
— Znam tylko jego nazwisko i wiem, że czeka na okręt, zdążający do Lobos. Sennor Enriquo mówi wogóle bardzo mało. Jego pobożność jest rzeczywiście godna pochwały. Szkoda tylko, że nie umie grać w domino!
— Skąd pan wie, że jest pobożny?
— Widzę to, gdyż przesuwa ustawicznie w palcach paciorki różańca, nigdy nie wyjdzie ani nie wejdzie, nie ukłoniwszy się przed świętym obrazem, wiszącym na ścianie i nie zaczerpnąwszy święconej wody z kropielnicy przy drzwiach.
Nie odpowiedziałem nic na to, gdyż uważałem za lepsze, nie wyjawiać swych myśli. Mormon z różańcem! Wielożeństwo i woda święcona! Księga mormonów i ukłon przed świętym obrazem! Ten człowiek był napewno obłudnikiem, a jego obłuda musiała mieć jakiś powód.
Nie mogłem zajmować się dalej temi myślami, gdyż sennorita Felisa przyniosła właśnie filiżankę, zawierającą brunatną, gęstą ciecz i życząc mi smacznego, postawiła przede mną na stole. Ponieważ gospodarz przyłączył się do tego życzenia, więc mogłem przypuszczać zupełnie słusznie, że mam spożyć podany mi napój. Przyłożyłem zatem filiżankę do ust i skosztowałem raz, drugi i trzeci, aż nakoniec powiedział mi mój język, że mam do czynienia z miksturą, złożoną z wody, syropu i palonej mąki.
— Co to jest? — zapytałem.
Na to Felisa załamała ręce ze zdumienia i zawołała:
— Czy to możliwe, sennor? Pan nie pił nigdy czekolady?
— Czekolady? — zapytałem, — czekoladę piłem niejednokrotnie!
— A to jest wszak czekolada!
— Czekolada? Tego nie przypuszczałbym!
— Nieprawdaż? — odezwał się gospodarz, zadowolony — tak, moja czekolada słynie w całej okolicy. Kto wie, jaką mieszaninę pił pan gdzie indziej! Moja jest jednak tak wyborna, że kto przychodzi do mnie po raz pierwszy, dziwi się niewymownie i nie daje wiary, że to czekolada. Oto jest skromny przykład, sennor, jak znakomicie raczę moich gości!
Nie dałem mu poznać, że byłem wręcz przeciwnego zdania, tylko zapytałem:
— Co mi pan poda na kolację don Geronimo?
— Kolację? — odpowiedział zdziwiony, poczem objaśnił mnie, wskazując na filiżankę — to właśnie kolacja; stoi przecież na stole!
— Ach tak! Co daje pan na śniadanie?
— Filiżankę czekolady.
— Na obiad?
— Filiżankę niezrównanej czekolady. To jest najlepsze, co można spożyć!
— Jeśli kto jednak chce mieć chleb i mięso, albo coś podobnego?
— Ten musi iść do piekarza i do rzeźnika.
— Powiedz pan, czy masz wino? Czekolada nie pomaga na pragnienie.
— O wyborne! Życzy pan szklankę?
— Tak jest. Ile kosztuje?
— Trzydzieści centavos.
Równało się to połowie talara. Don Geronimo uczynił mi zaszczyt, przynosząc wino własnemi rękami, przyczem jednak podał je córce, zamiast mnie. Sennorita Felisa wypiła połowę szklanki, nie skrzywiwszy się nawet, i podała mi resztę z miłym uśmiechem. Skosztowałem mały łyk, który jednak spowodował natychmiastowy wybuch kaszlu. „Wino” było istną trucizną, najprawdziwszym kwasem siarkowym!
— Niech pan pije powoli, bardzo powoli, — ostrzegał gospodarz. — Moje wino jest za silne dla pana!
— Rzeczywiście za mocne, don Geronimo — mówiłem, kaszląc, — pozwól pan, że pójdę do piekarza i do rzeźnika!
— Nie wypije pan reszty wina? — zapytała sennorita.
— Nie. Muszę, niestety, bardzo dbać o swoje zdrowie.
Przytknęła szklankę do różanych ust i wypróżniła ją tak, jak poprzednio, nie drgnąwszy nawet powieką. Potem poprosiła mnie w poufnym tonie:
— Gdy pan pójdzie do piekarza i rzeźnika, to niech mi pan co przyniesie, sennor. Goście szlachetni i ogładzeni zwykli zawsze tak czynić! —
Zapłacić jednego peso, dostać trzy razy wody z mąką i syropem, spać w hamaku, najprawdopodobniej z żywym inwentarzem, a do tego zaopatrywać rodzinę gospodarza w żywność! Maison de Madrid! Najlepszy hotelu miasta! O escribano, o pisarzu gminny! Twoją dobrą radę cenię bardzo wysoko, a przecież rozejrzę się raz jeszcze!
Poszedłem, nie mówiąc oczywiście ani słowa o moim zdradzieckim zamiarze. Całe dwie godziny szukałem lepszego pomieszczenia, jednakże wkońcu doszedłem do przekonania, że pisarz gminny miał słuszność. Maison de Madrid był poprostu pałacem w porównaniu z jaskiniami, które widziałem. Kupiłem zatem za jednego peso mięsa, które, mówiąc nawiasem, cuchnęło całkiem znośnie, następnie wziąłem u piekarza sporo płaskich placków kukurydzanych i powróciłem do hotelu, gdzie zostałem przyjęty z wielkiem uznaniem, skoro tylko zauważono, że nie przychodzę z próżnemi rękami. —
Miła Felisa, nie pytając wiele, odebrała natychmiast wszystko ode mnie i rozpaliła ogień, ażeby upiec mięso. Trzej chłopcy zabrali się zaraz do placków, rozgryzając je w zębach, jak kości, zaś donna Elwira usiadła w swoim hamaku, zbudzona wonią pieczeni, rozchodzącą się od ogniska. Oblicza jej nie mogłem niestety rozpoznać, gdyż jedyna lampa, jaka się tu znajdowała, stała daleko od niej, na stole, przy którym siedział gospodarz. Usiadłem naprzeciw niego. Wtedy don Geronimo podsunął mi domino i odezwał się po przyjacielsku:
— Jeszcze kilka partyj sennor, dopóki nie zaczniemy jeść. Nie mamy przecież nic innego do roboty!
Graliśmy zatem, dopóki nie nakryto stołu, to znaczy dopóki sennorita Felisa nie położyła przede mną najbardziej zatęchłego kawałka mięsa, oczywiście bez talerza i bez jakichkolwiek innych dodatków, ale zato ze swoim najbardziej słonecznym uśmiechem. Reszta mięsa powędrowała ze zdumiewającą szybkością na miejsce swego przeznaczenia, które jednak nie znajdowało się niestety w moim głodnym żołądku. Z gościa zamieniłem się, albo raczej zostałem zamieniony w gospodarza!
Właśnie, gdy po ostatnim kęsie obtarłem mój nóż o rękaw i wsunąłem go zpowrotem za pas, przyszedł ów gość, którego ukazania się oczekiwałem z wielką, chociaż tajoną ciekawością. Człowiekiem tym był mormon. Blask naszej lampy sięgał aż do drzwi, a ponieważ siedziałem wprost naprzeciw nich, więc mogłem dokładnie obserwować przybysza. —
Pokłonił się w stronę świętego obrazu, następnie sięgnął końcami palców do małej kropielniczki, wiszącej przy drzwiach, a potem dopiero zwrócił się ku nam z krótkiem pozdrowieniem. Zobaczywszy mnie, obcego, przypatrywał mi się przez chwilę, poczem podszedł szybkim krokiem do stołu, otworzył książkę z nazwiskami, przeczytał dane dotyczące mojej osoby i życząc dobrej nocy, cofnął się w ciemną część izby, gdzie były umieszczone hamaki dla gości.
To wszystko odbyło się tak szybko, że nie miałem czasu przypatrzeć się dokładnie jego obliczu. Zarazem pokazało się, jak wielki respekt miał gospodarz przed Meltonem, gdyż, skoro tylko ten oddalił się od naszego stołu, rzekł don Geronimo do swoich:
— Sennor Enriquo chce spać. Połóżcie się i nie róbcie hałasu!
Frontowe drzwi zamknięto na zasuwę, tylne, prowadzące na podwórze, pozostały otwarte. — Donna Elvira położyła się zpowrotem; sennorita Felisa podała mi rękę na dobranoc i podeszła również do swojej konopnej kołyski Morfeusza. Gospodarz, życząc miłego spoczynku, zdmuchnął mi światło przed nosem i wpełznął w swoją huśtawkę, gdzie zamienił się natychmiast w pas ratunkowy. Pozostałem w ciemności. Coprawda byłem nieco zdumiony sposobem, w jaki don Geronimo okazywał nowemu gościowi swoją gospodarską uprzejmość i pieczołowitość; ostatecznie jednak bawiły mnie te osobliwe stosunki.
Siedziałem chwilę, nie mogąc się zdecydować, gdzie mam wybrać miejsce na spoczynek. Wkrótce usłyszałem donośne chrapanie córeczki. Matka wydechała powietrze w zupełnie regularnych odstępach czasu, i to z takiem przejęciem, jakby ktoś zdmuchiwał światło. Ojciec wydawał pomruki, które można było śmiało porównać z brzęczeniem trzmiela, — wydawało mi się więc niepodobieństwem usnąć przy takim koncercie; dlatego, zrezygnowawszy z hamaków, wyszedłem na podwórze, ażeby ulokować się znowu na mojem poprzedniem legowisku. Pies zrazu warczał, wkrótce się jednak uspokoił, rozpoznawszy zapewne we mnie tego samego człowieka, którego już w południe znosił przy sobie. Wsunąłem strzelby pod kupę łodyg kukurydzy, gdyż dawnym zwyczajem, nie chciałem się z niemi rozstawać. Ułożyłem się, jak mogłem najwygodniej. Spałem wyśmienicie i obudziłem się dopiero, gdy słońce stało już dość wysoko na niebie. Wszedłem do izby. Chłopcy szamotali się i gonili naokoło ławek; donna Elvira leżała jeszcze, czy też już znowu w swoim hamaku; sennorita Felisa gotowała przy ognisku niezrównaną czekoladę, która pachniała dzisiaj dla odmiany zbiegłym syropem; gospodarz, skoro mnie tylko zobaczył, przyniósł śpiesznie domino, ażeby rozpocząć na nowo wczorajszą pracę Danaid. —
Mormon nie oddalił się jeszcze. Siedział przy stole i zdawał się oczekiwać mego ukazania się, gdyż, zauważyłem, bacznie mnie obserwował. Starałem się nie dać mu do poznania, że czynię to samo, a jednak nie mogłem poprostu oderwać oczu od niego.
Była to osobistość oryginalna i nadzwyczaj interesująca. Dobrze zbudowany, odziany bardzo starannie, przedstawiał się okazale. Oblicze miał ogolone zupełnie gładko. Ale co to było za oblicze! Skoro je zobaczyłem, przypomniały mi się natychmiast owe jedyne w swoim rodzaju rysy, które nadał malowanym przez siebie djabłom genjalny Gustaw Doré[4]. Podobieństwo było tak wielkie, że można było przypuszczać, jakoby mormon pozował Doré’mu do rysunku. Wiek jego oszacowałem najwyżej na czterdzieści kilka lat. Czarne, krucze pukle włosów wiły się wokół wysokiego, szerokiego czoła i opadały prawie aż na ramiona; była to rzeczywiście wspaniała czupryna. Oczy miał duże, aksamitno-czarne; nos — lekko zakrzywiony, jednak nie zanadto ostry; drganie jego jasno-różowo zabarwionych nozdrzy świadczyło o żywym temperamencie. Usta miał bardzo delikatne, kształt ich jednak, a zwłaszcza kąciki, zakrzywione nieco ku dołowi, pozwalały wnioskować, że Melton posiada silną, energiczną wolę. Podbródek był filigranowo, ale przecież silnie zbudowany, jak to można widzieć tylko u osób, których duch jest potężniejszy od zwierzęcych popędów i potrafi je tak w zupełności opanować, że trudno nawet przypuszczać ich obecności. Zosobna każdą część jego oblicza trzeba było nazwać piękną, ale całości brakowało harmonji. A tam, gdzie niema harmonji nie może być mowy o pięknie prawdziwem. Nie mogę powiedzieć, czy ktoś inny odniósłby takie same wrażenie, co do mnie jednak, to poczułem do niego odrazę. Ta twarz, złożona z nieharmonizujących ze sobą części, wydała mi się fantasmagoryjną i wzbudzała we mnie uczucie przykrości. Do tego przyłączyło się jeszcze jedno. Im częściej spoglądałem na Meltona, tem wyraźniej odczuwałem, że był podobny do kogoś, którego spotkałem w okolicznościach nie rzucających na niego bynajmniej dobrego światła. Biedziłem się nad tem długo, lecz nie mogłem absolutnie przypomnieć sobie ani osoby, ani miejsca lub czasu, w którym mogło nastąpić owe spotkanie. Podczas następnych dni widywałem mormona regularnie z rana i wieczorem i za każdym razem rosło we mnie przekonanie, że już kiedyś zetknąłem się z człowiekiem bardzo do niego podobnym, który wystąpił wrogo względem mnie, albo względem jakiejś ze mną zaprzyjaźnionej osoby.
Melton, ilekroć mnie widział, mierzył mnie bystrem spojrzeniem, w którem przebijała tylko ciekawość; mnie zdawało się jednak, że mormon starał się usilnie ukryć przede mną niemiłe wrażenie, jakiego doznawał na mój widok. Nie wiedział może, że wrażenie to było obustronne. —
Jak już nadmieniłem, czekałem na okręt, mormon zaś, według wiadomości, udzielonej mi przez gospodarza, zdawał się być pewnym przybycia okrętu. Mimo to nie zwróciłem się do niego o bliższe szczegóły, gdyż miałem poczucie, że skoro raz wejdę z nim w stosunki, nie będę się mógł już od niego uwolnić. Było przecież jasne, że wystarczyło zwrócić się do kapitana statku, ażeby zostać pasażerem. Jednakże stało się inaczej niż zamierzałem. Piętnastego dnia wieczorem, mormon, przyszedłszy do hotelu, nie położył się natychmiast spać, jak to zwykle czynił, lecz przysiadł się do nas, to jest do gospodarza i do mnie, gdyż rozumiało się samo przez się, że obydwaj trawiliśmy czas przy grze w domino. Po długich, bezowocnych wysiłkach udało mi się nakoniec doprowadzić do tego, że mały don Geronimo wygrał partję.
— Teraz prysł czar, sennor! — zakrzyknął uradowany. — Pan przyzna chyba, że gram właściwie o wiele lepiej od pana i tylko zły los prześladował mnie dotychczas. Pan chwytał zawsze najlepsze kostki, podczas gdy mnie dostawały się takie, których wogóle nie warto brać do ręki. Teraz jednak musi być inaczej; zaraz panu pokażę, o ile pana w grze przewyższam! Zacznijmy na nowo!
Poodwracał kostki i zmieszał je, przygotowując się do nowej gry. Nie odpowiedziałem nic, gdyż miałem zamiar pozwolić mu wygrać także następną partję, jeśliby to tylko było możliwe; nagle jednak odezwał się po raz pierwszy mormon, zwracając się do gospodarza:
— Co panu przychodzi do głowy, sennor! Czy pan nie zauważył, że pański przeciwnik wysilał się poprostu, ażeby popełniać błędy i pozwolić panu wygrać partję? Pan przez całe życie nie nauczy się tak grać, jak on!
Co za grubijaństwo! Przytem posługiwał się zwykłym tytułem sennor, podczas gdy małemu człowieczkowi zależało bardzo na tem, ażeby go nazywano don Geronimo. Jakkolwiek gospodarz był zwykle bardzo uprzejmy i miał przed mormonem wielki respekt, to jednak teraz dał Meltonowi ostrą odpowiedź, za którą ten oczywiście nie pozostał dłużny. Sprzeczka zamieniła się w głośną kłótnię; nareszcie Geronimo zapakował kostki i opuścił stół, ażeby położyć się w hamaku. Mormon patrzył za nim z widocznem zadowoleniem, z czego wywnioskowałem, że rozpoczął sprzeczkę umyślnie, ażeby usunąć gospodarza i zostać ze mną sam na sam.
Istotnie, skoro tylko mały zwinął się w swoim hamaku, Melton zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Pan mieszka tutaj już od piętnastu dni. Czy pan zamierza pozostać w Guaymie?
Zdanie nie było wypowiedziane w tonie grzecznego pytania. Czułem, że Melton chciał się okazać przychylnym, przychodziło mu to jednak z trudem; jego pytanie brzmiało jak mowa urzędnika, albo przełożonego, który zwraca się do podwładnej mu osoby.
— Nie, — odpowiedziałem — nie mam tu nic do roboty,
— Dokąd pan chce się udać?
— Może do La Libertad.
Wymieniłem to miasto, gdyż w jego pobliżu leżało Lobos, dokąd według opowiadania gospodarza miał płynąć okręt, oczekiwany przez mormona.
— Skąd pan przyszedł tutaj?
— Z gór Sierra Verde.
— Co pan tam robił? Szukał pan może złota? Znalazł pan co?
— Nie, — odparłem, nie zwracając uwagi na jego pierwotne pytanie.
— Myślałem to sobie! Po panu widać odrazu, że pan jest biedakiem. Obrał pan sobie bardzo nieszczęśliwe rzemiosło.
— Jakto?
— Przeczytałem w spisie nazwisk, że pan jest literatem; otóż wiem dobrze, że w tym zawodzie można znaleźć tylko zubożałe i upadłe osobniki. Jak mógł pan zapuścić się w tę okolicę! Jesteś pan Niemcem. Gdyby pan był został w swej ojczyźnie, mógłby pan tam pisać listy, lub sporządzać rachunki dla ludzi, nieumiejących obchodzić się z piórem, i zarabiać w ten albo w podobny sposób przynajmniej tyle, żeby nie cierpieć głodu!
— Hm! — zamruczałem, nie dając mu poznać, że mnie bawił swoją logiką; — pisanie listów nie przynosi takich dochodów, jak pan przypuszcza. Można przytem przyciągać pasa, aż brzuch zetknie się z kręgosłupem!
— A pan nie znalazł na to innej rady, tylko powędrować w obce kraje, ażeby przyciągać pasa tak długo, dopóki pański brzuch zupełnie nie zniknie! Niech mi pan nie bierze tego za złe, ale to chyba głupota z pańskiej strony. — Nie każdy ma takie szczęście, jak pański imiennik, który nie był zresztą literatem, tylko wyćwiczonym myśliwym, gdy wyruszał w świat.
— Mój imiennik? Kogo ma pan na myśli?
— Ach, myślałem, że pan był już w Stanach Zjednoczonych w zachodnich prerjach; jednak pańskie pytanie zaprzecza temu, gdyż inaczej byłby pan słyszał o Old Shatterhandzie!
— Old Shatterhand? To nazwisko znam. Czytałem, prawdopodobnie w jakiejś gazecie, pewną opowieść podróżniczą, w której występował ten człowiek. Zdaje się, że to myśliwy prerjowy, albo poszukiwacz śladów, jak to się tutaj tych ludzi nazywa.
— Jest nim rzeczywiście. Wiem przypadkowo, że jest Niemcem, a ponieważ pan nosi takie same nazwisko, więc w pierwszej chwili przyszła mi myśl, że mam do czynienia z owym Old Shatterhandem; jednakże bardzo prędko poznałem swoją omyłkę. — Lituję się nad pańskiem smutnem położeniem i chcę panu dopomóc do podźwignięcia się z niedoli, oczywiście, przypuszczając, że sennor ma tyle rozumu, ażeby się chwycić z całych sił liny ratunkowej, którą mu rzucam!
Właściwie powinienem był wyśmiać go w oczy, jednakże pohamowałem się i nie porzucałem skromnej miny. Jego brutalny sposób wyrażania się mógł mnie złościć; bawiło to mnie jednak, że pozostawiam go w błędzie i dlatego odpowiedziałem spokojnie:
— Dlaczego nie mam mieć tyle rozumu? Nie jestem przecież dzieckiem, które nie umie ocenić proponowanego mu dobrodziejstwa!
— Dobrze! Jeśli pan się zgodzi na moją propozycję, pozbędzie się pan wszelkiej troski i otrzyma pan odrazu bardzo popłatne stanowisko.
— Gdybym mógł w to wierzyć! Proszę pana bardzo, niech mi pan jak najprędzej wyjawi swoją propozycję!
— Tylko powoli! Niech mi pan naprzód powie, co pan zamierza właściwie robić w La Libertad?
— Chcę szukać pracy, rozejrzeć się za jakiemś zajęciem. Ponieważ tutaj, w tej zamarłej Guaymie nic nie znalazłem, więc mam nadzieję, że tam będę miał więcej szczęścia!
— Pan się myli. La Libertad leży wprawdzie nad morzem, ale jest to miejscowość jeszcze smutniejsza, niż Guayma. Setki głodnych Indjan włóczą się tam, nie mogąc znaleźć roboty; pan znalazłby się jeszcze w trudniejszem położeniu niż tutaj. Prawdziwe to szczęście dla pana, że Opatrzność zrządziła nasze spotkanie. Pan słyszał może, że należę do świętych dnia ostatniego. Moja religja nakazuje mi każdą owieczkę, którą znajdę w pustyni, zaprowadzić na kwitnące pola szczęścia; jest więc moim obowiązkiem dopomóc panu. — Czy pan mówi i pisze po angielsku?
— Znośnie!
— To wystarczy. Może pisze pan po hiszpańsku tak dobrze, jak pan mówi?
— Tak; ale nie mogę sobie dać rady z interpunkcją, ponieważ w języku hiszpańskim wykrzykniki i znaki zapytania stoją nietylko po, lecz także przed zdaniem.
— To się jeszcze pokaże, — odparł z uśmiechem wyższości; — nie żądam od pana mistrzostwa! Czy ma pan ochotę zostać tenedor de libros[5]?
Pytanie to wypowiedział z taką miną, jakby mi ofiarowywał conajmniej księstwo. Dlatego odparłem w tonie radosnego zdziwienia:
— Tenedor de libros? Jakże chętnie przyjąłbym takie stanowisko! — Niestety, jednak, nie jestem kupcem! Słyszałem wprawdzie, że jest jakaś pojedyńcza i podwójna buchalterja, ale nie rozumiem się na tem!
— To niepotrzebne, sennor, gdyż pan ma przyjąć miejsce nie u kupca, tylko w hacjendzie. Wprawdzie nie mogę oznaczyć wysokości pańskiej płacy, gdyż to należy do właściciela hacjendy, ale zapewniam pana, że będzie sennorowi bardzo dobrze na tej posadzie. Ma sennor wszelką swobodę i jestem przekonany że otrzymasz pan miesięcznie nie mniej, jak 100 pesów. Oto moja ręka. Uderz pan! Kontrakt sporządzimy natychmiast!
Wyciągnął rękę. Udałem jakobym już chciał podać mu swoją, lecz w ostatniej chwili zapytałem, cofając powoli dłoń:
— Czy pan mówi poważnie, czy też żartuje sobie tylko ze mnie? Wydaje mi się bardzo dziwnem, że sennor obcemu człowiekowi, który prawie że nie ma się w co odziać, daje tak wspaniałą propozycję.
— Tak, to rzeczywiście bardzo dziwne i dlatego radzę panu nie zwlekać, tylko przyjąć ją czem prędzej.
— Chciałbym to uczynić, jak sam pan może przypuszczać, jednak jest przecież jasne, że powinienem przedtem dowiedzieć się bliższych szczegółów. Gdzie znajduje się owa hacjenda, do której chce mnie pan posłać?
— Nie chcę pana posłać, tylko sam pana tam zaprowadzę.
— To mnie cieszy jeszcze bardziej. Czy podróż jest bardzo kosztowna?
— Sennor nie wyda ani jednego centavo, gdyż ja opłacę wszystko. Skoro pan się zgodzi ostatecznie, nietylko uwolnię pana od wszelkich wydatków, ale nawet mam pełnomocnictwo wypłacić mu prendę.[6] Hacjendero jest moim przyjacielem. Nazywa się Timoteo Pruchillo i jest właścicielem hacjendy del Arroyo.
— Gdzie leży ta hacjenda?
— Poza miastem Ures. Jedzie się stąd okrętem do Lobos a później ma się aż do samej hacjendy wspaniałą drogę lądową; podczas tej krótkiej, ale bardzo przyjemnej podróży, będzie pan miał dużo rozrywki i nauki, zwłaszcza, że znajdzie pan tam również liczne towarzystwo. Indjanin nie jest wytrzymałym i pewnym robotnikiem, dlatego brak ludzi, którzy nadawaliby się do robót w hacjendzie. Otóż sennor Timoteo zwerbował Niemców, czy też Słowian. Jest ich około 40 robotników, którzy przybędą tutaj jutro; większość prowadzi żony i dzieci. Podpisali już kontrakty i wszystko jest tak obmyślone, że staną się wkrótce zamożnymi ludźmi. Hacjendero posłał mnie, ażebym ich przyjął i objął przewodnictwo nad nimi przez resztę drogi.
— Z jakiej miejscowości pochodzą ci ludzie?
— Nie wiem tego dokładnie, ale przypuszczam, że mieszkali blisko granic Polonji albo Pomeranji. Miasto, z którego okolicy pochodzą, nazywa się, jeśli mię pamięć nie myli, Cobili.
— Takiego miasta tam niema. Hm, Pomorze, albo Polska! Może pan ma na myśli miasto Kobylin?
— Tak, tak; tak właśnie jak pan to wymawia, brzmi nazwa owej miejscowości. Nasz agent doprowadził tych ludzi do Hamburga, skąd wyruszyli dalej parowcem do San Francisko. Stamtąd przybędą tutaj jutro na małym okręcie żaglowym. Statek ląduje w Guaymie tylko dlatego, ażeby mnie zabrać na pokład i odpływa zaraz dalej. Jeżeli pan chce się jeszcze namyśleć, to mogę dać panu czas tylko do jutrzejszego poranku. Jeśli się zaś pan w tym czasie nie zdecyduje, cofam moją ofertę, i może pan siedzieć w Guaymie tak długo, jak mu się będzie podobać!
— Przypuszczam, że kapitan statku przyjąłby mnie jako pasażera aż do Lobos?
— Nie, stanowczo nie, nawet za najlepszą opłatą. Okręt jest wynajęty tylko dla owych wychodźców i kapitan nie śmie przyjąć nikogo innego. Poco więc się namyślać? Byłbyś sennor poprostu warjatem, gdybyś odrzucił moją ofertę!
Patrzył na mnie z oczekiwaniem, zapewne przekonany, że otrzyma potakującą odpowiedź. Byłem w kłopocie. Miałem poprzednio zamiar pozwolić mu mówić, a potem go wyśmiać; teraz jednak musiałem tego zaniechać. W jaki inny sposób odjechałbym z Guaymy? Już sama ta okoliczność nakazywała mi nie dawać mu odmownej odpowiedzi. Miałem jednak jeszcze jeden powód, ażeby odbyć z nim tę podróż. Oczekiwał emigrantów z Europy, prawdopodobnie z Poznańskiego, sprowadzonych do Ameryki w celach zarobkowych, na podstawie zawartego z nimi układu. To już wystarczyło, ażebym się ich losem żywo zainteresował, tem bardziej, że zadziwiła mnie droga, jaką obrał Melton do hacjendy. Wiedziałem, że miasto Ures, wpobliżu którego miała leżeć hacjenda, wznosi się nad rzeką Rio Sonora; najkrótsza zatem i najwygodniejsza droga prowadziłaby z Guaymy przez Hermosillo, a później rzeką w kierunku jej źródeł; tymczasem mormon chciał jechać aż do Lobos, a więc przynajmniej trzydzieści leguas dalej. Drogę lądową stamtąd opisał mi wprawdzie jako bardzo przyjemną i pociągającą, przeczuwałem jednak, chociaż nie byłem nigdy w tej okolicy, że mnie okłamał. Choćby był nawet powiedział prawdę, to szło tutaj o tak wielkie okrążenie, że domyślałem się jakiegoś szczególnie ważnego powodu, który go do tego zmuszał. Ponieważ nie nadkłada się tak drogi z ludźmi, mającymi ze sobą kobiety i dzieci, więc musiałem wnioskować, że nie jest to jakiś powód przypadkowy i niewinny. Skutkiem tego przyszło mi na myśl, że wychodźcom grozi jakieś niebezpieczeństwo; czułem się w obowiązku zbadać je i ostrzedz tych ludzi. To jednak było niepodobieństwem, gdybym pozostał w Guaymie. Musiałem jechać z Meltonem. Ale jak? Związać się z nim nie mogłem, a tem mniej pisemnym kontraktem. Również okoliczność, że mormon zmuszał mnie poprostu do przyjęcia tak dobrej posady, chociaż uważał mnie za człowieka niezdatnego do niczego, wydawała mi się w wysokim stopniu podejrzaną. Jakie zamiary ukrywały się za tą propozycją, tego niestety nie mogłem narazie przewidzieć; na to potrzeba było czasu, który musiałem zdobyć podstępem. Dlatego odpowiedziałem na jego ostatnią uwagę:
— Pan ma słuszność, sennor! Gdybym odrzucił pańską propozycję, to byłoby to nietylko głupotą ale i wielką niewdzięcznością z mojej strony, wobec pańskiej dobroci. Zgodziłbym się w tej chwili, gdyby nie jedna jeszcze bardziej uzasadniona wątpliwość.
— Wątpliwość? Chciałbym wiedzieć, jakiego rodzaju?
— Nie prowadziłem jeszcze żadnej książki i nie przebywałem nigdy w hacjendzie. Wątpię więc, czy będę mógł zadowolić hacjendera!
— O tem dwóch zdań niema! — przerwał mi. — Powiedziałem panu przecież, że pańska przyszła praca będzie dziecinną igraszką. Zapisuje pan, co zebrano w polach, ile się urodziło źrebiąt, ile cieląt, a wreszcie kwotę, którą sennor Timoteo otrzymał za swoje zbiory. To cała praca, jakiej się żąda od pana!
— I za to mam dostać kompletne utrzymanie oraz sto pesów miesięcznie?
— Przynajmniej sto!
— Jeśli tak, to zgodziłbym się w tej chwili; — chciałbym tylko wiedzieć, czy rzeczywiście zasługuję na takie wynagrodzenie?
— Niepoprawny Europejczyk z pana! Dla mnie, jako dla świętego ostatnich dni jest najważniejszą rzeczą bogobojność i sprawiedliwość; pan jednak przesadza w uczciwości. Wy, w Europie, jesteście przecież osobliwymi ludźmi!
— Może być, sennor, niech pan jednak zauważy, że nie odrzucam pańskiej propozycji. Jadę z panem, jednak umowę podpiszę dopiero wtenczas, gdy przekonam się, że zasługuję na ofiarowaną mi zapłatę.
— Co za niedorzeczność! Ale jeśli pan nie chce inaczej, to niech i tak będzie. Ile posiada pan pieniędzy? Ponieważ pan tylko warunkowo ze mną jedzie, więc nie mam obowiązku za pana płacić. Mogę panu ofiarować tylko wolny przejazd na naszym okręcie, poza tem nic więcej.
— Poprzestaję na tem; na szczęście mam jeszcze kilka pesów, które zapewne wystarczą na czas, dopóki nie dostaniemy się do hacjendy.
— Ale tak, jak pan jest teraz odziany, nie mogę go wziąć ze sobą. Czy może pan wytrzasnąć sobie jakieś nowe ubranie?
— Tak, gdyż przy obecnym gorącu kupuje się tylko odzież lekką i tanią.
— Więc niech pan załatwi to wszystko jutro rano, ażebym nie czekał na pana. Teraz dobranoc!
Skinął głową i, nie podając mi ręki, poszedł do swojego hamaku. Dzieci już spały; sennorita Felisa chrapała; donna Elvira drzemała także, ciężko oddychając; mały Geronimo wydawał tony, podobne do skrzypienia nienaoliwionych zawias. Zgasiłem światło i skierowałem się ku mojemu legowisku z kukurydzy, gdzie pies, który przyzwyczaił się do mnie, przyjął mnie przyjacielskiem lizaniem rąk.
Następnego dnia obudziłem się bardzo wcześnie, a przecież, gdy wszedłem do izby gościnnej, mormona już nie było. Gdzie przebywał przez cały dzień? Nikt tego nie wiedział. Fakt również uderzający, bo kto chodzi uczciwemi drogami, ten czynów swoich nie otacza tajemnicą. —
Tymczasem sennorita Felisa przyrządzała śniadanie, to znaczy ową sławną czekoladę. Byłaby to moja trzydziesta filiżanka w tym domu, — gdyby nie pewne, spóźnione niestety odkrycie, jakie dziś poczyniłem; mianowicie, szanowna sennorita przyrządzała czekoladę na tej samej wodzie, w której myła przed chwilą swoje delikatne palce i twarz... — Udałem, że mam ból żołądka i z tego powodu muszę zrezygnować z czekolady. Na to sennorita uśmiechnęła się wdzięcznie i, przyłożywszy filiżankę do ust, do dna ją wypróżniła. Obtarłszy usta wierzchem dłoni, odezwała się rozczulająco:
— Sennor, pan jesteś najszlachetniejszym kawalerem jakiego widziałam; skoro się pan ożeni, uszczęśliwi pan swoją sennorę z pewnością. Wielka szkoda, że pan odjeżdża. Czy nie mógłby pan tutaj zostać?
— Czy pragnęłaby pani tego? — zapytałem.
— Tak!
— A co jest przyczyną takiego życzenia? Czy owo szczęście, o którym mówiła sennorita właśnie, czy też czekolada, którą odstąpiłem pani tak chętnie?
— I jedno i drugie!
Prawdopodobnie oczekiwała, że doprowadzę tę poranną rozmowę do szczęśliwego końca, ja jednak uważałem za ważniejsze sprawić sobie nowe ubranie, więc poszedłem, ażeby poszukać jakiegoś baratillero[7]. Sklep, który wkrótce znalazłem, był podobny do budy tandeciarza, ale na szczęście dostałem tam, czego pragnąłem: spodnie, kamizelkę i bluzę z niebielonego płótna, oraz kapelusz słomiany z bardzo szeroką kresą. Kupiłem również kawałek taniej materji, z której chciałem uszyć futerał na strzelby; igły i nici mam zawsze ze sobą. Zmuszał mnie do tego ważny powód: chciałem, aby Melton uważał mnie jeszcze jakiś czas za takiego naiwnisia, jakim mu się wydałem. Mormon zdawał się wiele wiedzieć o Old Shatterhandzie, więc, być może, broń moją znał również. Dlatego starałem się, przynajmniej z początku, ukryć karabiny przed jego wzrokiem. Kupiwszy jeszcze parę prostych, skórzanych butów i przebrawszy się, wróciłem do hotelu. Don Geronimo, zobaczywszy mnie, splótł ręce ze zdziwienia i wykrzyknął:
— Co widzę! Pan się nagle zbogacił?! Pan mógłby pokazać się zupełnie spokojnie u boku każdego starokastylijskiego szlachcica! Niestety, postanowił sennor nieodwołalnie odjechać; ale gdybym był pana zobaczył wcześniej w tem ubraniu, zaproponowałbym sennorowi urząd majordoma mojego hotelu, a może zostałby pan nawet wspólnikiem!
Mój widok zdawał się być rzeczywiście czarującym, gdyż sennorita Felisa położyła rękę na sercu i westchnęła głęboko, a nawet donna Elvira wyprostowała się nieco w swoim hamaku, ażeby obdarzyć mnie spojrzeniem i... położyć się zpowrotem, ciężko westchnąwszy. Ta siła czarodziejska mojego ubrania, które u nas kosztowałoby jedenaście marek, trwała jednak niezbyt długo, gdyż niebawem wystrzępiło się i podarło tak, że pojedyncze kawałki wiatr roznosił we wszystkich kierunkach. Mógłbym był wprawdzie kupić sobie coś lepszego i trwalszego, wszakże nie chciałem, aby Melton przypuszczał, że posiadam sporo pieniędzy. —
Około południa przyszedł Melton po mnie, gdyż okręt nareszcie przypłynął. Nastąpiło pożegnanie z życzliwymi gospodarzami; było wzruszające. Don Geronimo zdobył się na czyn bohaterski, dając mi na pamiątkę swoje domino i... płakał z radości, gdy nie przyjąłem tej ofiary. Trzej chłopcy ściskali mnie za kolana, wycierając nosy o moje nowe spodnie. Sennorita Felisa chciała otrzeć sobie oczy chusteczką; lecz ponieważ właśnie w tej chwili miała w ręku tylko czarną ścierkę do czyszczenia pieca, więc wtarła sobie smutek i sadzę w płaczące oblicze; muszę przyznać, że wywarło to na mnie daleko większe wrażenie, niż gdyby się była posłużyła prawdziwą chusteczką do nosa. Donna Elvira wyprostowała się na tyle, że zobaczyłem jej twarz prawie zupełnie wyraźnie i skinęła mi na pożegnanie ręką. Psu przyniosłem kawałek kiełbasy, gdyż miałem powody przypuszczać, że, odkąd ujrzał światło dzienne, nigdy nie kosztował tego przysmaku. Geronimo i Felisa poszli za mną na podwórze. Tam wyciągnąłem kiełbasę z kieszeni i pokazałem psu; ale, zanim ten zdążył otworzyć paszczę, przyskoczyła sennorita i wydarła mi podarunek z ręki, wołając:
— Co pan robi, sennor! Czy chciał pan rzeczywiście taki delikatny kąsek zmarnować, dając go zwierzęciu? Ten przysmak należy do mnie; zjem go, wspominając pana!
Nie czekała jednak tak długo, lecz ugryzła natychmiast, co zniewoliło Geronima do szybkiego pochwycenia jej ręki, celem wydarcia kiełbasy i wzięcia współudziału we wspominaniu mojej osoby. Felisa uciekła z okrzykiem strachu, lecz on popędził za nią, nastręczając mi wreszcie sposobność opuszczenia gościnnego hotelu bez dalszych zakusów na moją kiełbasę i moje serce. Naturalnie, pies musiał zadowolić się głaskaniem, co było prawdopodobnie mniej pożywne, niż podarunek pożegnalny. Niebawem pospieszyłem do Meltona, który czekał przed domem; w porcie wsiedliśmy do łodzi i kazaliśmy się odwieźć na okręt. —
Statek ów — był to mały szkuner, jeden z tych, jakie, przynajmniej w owych czasach, umieli budować tylko jankesi; szybki żaglowiec, posiadał tyle płótna na masztach, że nawet najsłabszy wiaterek wystarczał do wprawienia go w ruch. Skoro przybiliśmy do boku statku, spuszczono nam drabinkę sznurową, a równocześnie wyjrzało wiele głów z pokładu i przyglądało się nam z ciekawością. Weszliśmy na pokład. Pierwszą osobą którą ujrzałem, była osiemnastoletnia może, ozdobnie ubrana dziewczyna, o rysach wschodnich, nadzwyczajnej piękności. Strój jej składał się z bucików sznurowanych, białych pończoch, czerwonej bluzki, obrębionej ciemnym aksamitem, błękitnego gorsetu ze srebrnym łańcuchem i srebrnemi spinkami. Na bujnych włosach, zwisających ztyłu dwoma warkoczami, miała mały ozdobiony piórem kapelusz. Ubranie tego rodzaju byłoby odpowiedniejsze na balu maskowym, niż tutaj — na pokładzie amerykańskiego okrętu, przeznaczonego dla wychodźców. Obok niej stał chudy, starszy człowiek, którego oblicze wykazywało najwyraźniej pochodzenie hebrajskie. Również ubiór nie pozwalał wątpić, że był Żydem. Gdy spojrzenie jego padło na mormona, wyrwał mu się półgłosem mimowolny okrzyk:
— Djabeł!
Zatem mormon wywarł na nim takie same wrażenie, jak na mnie, chociaż jego oblicze nie miało ani śladu tego, co pospolicie rozumie się pod mianem „djabelskości”. —
Inni pasażerowie byli to ludzie ubodzy, co można było zauważyć z pierwszego rzutu oka. Wiedząc, że miał tu przybyć ich nowy przywódca, obrzucali Meltona spojrzeniami zaciekawienia, gdyż oczywiście nie przyszło im na myśl, że ja mógłbym być oczekiwaną osobą; powierzchowność moja była na to za mało wykwintna. W każdym razie kapitan znał mormona, gdyż podszedł ku niemu i pozdrowił go przyjacielskiem potrząśnięciem dłoni. Widziałem to, bo uważałem, pilnie na wszystko, rozumiejąc dobrze, że obecnie najmniejsza drobnostka może mi wiele wyjaśnić. Obydwaj poszli na tylny pokład, ażeby udzielić sobie koniecznych wiadomości. Przeszedłem zwolna po pokładzie i wyszukałem sobie wygodne miejsce na zwiniętej linie pod masztem, o który oparłem strzelby, tkwiące ciągle jeszcze w futerale. Policzywszy pasażerów, przekonałem się, że było ich 38 mężczyzn i chłopców, 14 kobiet i dorosłych dziewcząt i 11 dzieci, więc razem 63 osoby.
Pasażerowie, dowoli przypatrzywszy się mormonowi, skierowali uwagę na mnie. Widziałem, że gubili się w domysłach nad moją osobą; wreszcie, chcąc się dowiedzieć prawdy, powierzyli misję zagadnięcia mnie owemu żydowi, o którym wspomniałem. Żyd podszedł do mnie, ruszył czarną aksamitną jarmułką, okrywającą jego skąpe włosy, i odezwał się mieszaniną słów hiszpańskich i angielskich, których wyuczył się zapewne dopiero podczas podróży; ponieważ jednak zestawienia tego nie mogłem ani w ząb zrozumieć, więc przerwałem jego wysiłki pytaniem:
— Pochodzi pan może z okolicy Kobylina, z Poznańskiego?
— Tak, tak! — odpowiedział szybko, przyczem twarz jego przybrała wyraz zdumienia.
— Jeśli tak, to prawdopodobnie umie pan po niemiecku; rozmawiajmy więc w tym języku, zamiast męczyć się szukaniem obcych wyrazów.
— Boże moich ojców! — zawołał, składając ręce, — więc będę miał radość i honor poznać w panu człowieka pochodzenia germańskiego?!
— Tak jest, — odpowiedziałem, ździwiony nieco jego sposobem mówienia i doborem wyrazów; później przekonałem się, że sprawiała to nieznajomość odpowiednich słów języka, w którym rozmawialiśmy.
— To mnie cieszy głęboko! Czy mogę sobie pozwolić na pytanie, w jakim kraju urodził się pan?
— Jestem Saksończykiem.
— Bardzo dobrze, bardzo pięknie! Znam i lubię pańską ojczyznę; zajrzałem tam często na podróżach do Lipska w celach handlowych i na wycieczkach. Jestem mianowicie handlarzem, odkąd żyję. Niech pan przebaczy, że się odważam, ale niech pan będzie taki dobry i wyjaśni mi jaki rodzaj interesu pan łaskawie pochwycił?
— Mój zawód możnaby określić mianem „nieprofesjonalny uczony”. Nie prowadzę żadnego interesu; ruszyłem w obce kraje celem studjowania. Obecnie zabrakło mi pieniędzy na dalszą podróż, więc z konieczności udaję się do hacjendy del Arroyo, ażeby tam szukać pracy i zarobku.
Powiedziałem tak, gdyż nie uważałem za stosowne z miejsca odkrywać całej prawdy.
— Więc celem pańskiej podróży jest ta sama hacjenda, do której i my zdążamy i gdzie zgodziliśmy się pracować cały szereg lat, lat zarobku i oszczędności. Czy dano panu kontrakt i czy powiedziano panu, jakiego rodzaju czekają pana zajęcia?
— Ofiarowano mi miejsce buchaltera. Kontraktu nie zawarłem jeszcze. Zdecyduję się dopiero wtedy, gdy poznam tamtejsze stosunki.
— Buchalter? To jest dobra posada! Będzie pan należał do przełożonych nad robotnikami, a ja pozwolę sobie dać szanownemu panu jeden, dwa, nawet trzy procent opustu na wszystkiem, co pan zakupi w moim interesie.
— Jakto, pan chce założyć w hacjendzie interes, może sklep?
— Tak! Przecież tam na starym lądzie przypada kupcowi tak mały zysk, że musi się przyciągać pasa z dnia na dzień, podczas gdy w Ameryce przeciwnie, pesy i dolary leżą poprostu na drodze każdego, kto ma oczy i potrafi odkryć je i znaleźć!
— Hm! Od kogo pan to słyszał?
— Od agenta, który nas zaangażował, który jest człowiekiem bardzo doświadczonym i dobrym znawcą kraju.
— Tak! No, oczywiście, agent musi przecież znać stosunki. Hm! Czy sporządził dla każdego z was pisemny kontrakt?
— Tak, dla każdego sporządził papier ze stemplem i podpisami. Zaprowadził nas do portu, gdzie postawiliśmy się na okręt morski; jechaliśmy naokoło południowej Ameryki, co trwano długie, długie tygodnie; w San Francisko przesadzono nas na ten mniejszy okręt, którym płyniemy teraz; wylądować mamy w Lobos, gdzie rozpocznie się nowe, lepsze życie, życie gromadzenia majątku, odsetek, odsetek składanych; to się nazywa interes!
— Czem byli w Europie pańscy towarzysze podróży?
— Byli rzemieślnikami, albo mieli mały sklepik, albo domek z kawałkiem gruntu. Za kilka lat będzie miał każdy z nich hacjendę z plantacjami i pastwiskami. Tak powiedział, tak przysięgał agent; dał mi przytem książkę, gdzie stoi to wydrukowane czarnemi literami na białym papierze. Myśmy zeszli się naradę, na której wybrano mnie przełożonym, co później zamieni się na tytuł burmistrza hacjendy del Arroyo. Skoro pan wtedy odczuje jakie życzenie albo prośbę, to może się pan zwrócić śmiało do mnie; ja będę dla pana zawsze usłużny i chętny.
— Czy ma pan ze sobą rodzinę?
— Tylko moją córkę. Rebeka, moja małżonka, umarła, już będzie cztery lata; mam teraz tylko Judytę, jedyną córkę mojego serca! Tam oto stoi i patrzy na nas! Piękna jak kwiat. Urodę odziedziczyła po matce, siłę ducha po ojcu. Już teraz jest spadkobierczynią mojego majątku i będzie wkrótce tak bogatą damą, że kawalerowie będą wyciągali ręce i palce, aby się z nią ożenić. Ona wyszuka sobie najmilszego i najdostojniejszego, który będzie posiadał szlachectwo i bogactwo. Czem będzie wobec takiego zięcia Herkules, który pospieszył za nami aż tu, do kraju Meksyk, chociaż jest innej religji i ma zaledwie dziesiątą część tych pieniędzy, jakie ja, gdybym chciał, mógłbym dać już dzisiaj Judycie, mojej duszy?!
— Herkules? Kogo ma pan na myśli?
— Tego łapserdaka, który stoi zprzodu statku, oparty o poręcz, i nie spuszcza od niej oka, chociaż ona już o nim nawet nie chce słyszeć.
— Już? Więc dawniej było inaczej?
— Tak, z wielkiem cierpieniem mojego serca! Była w odwiedzinach w mieście Poznań u córki brata mojej matki. Ni stąd, ni stamtąd był w mieście cyrk i moi krewni poszli na przedstawienie, na którem ów Herkules popisywał się swoją dobrą siłą, podnosił żelazne kule, ciężary i sztaby, ważące centnary. On i moja córka zobaczyli się i pokochali się. Ona przyrzekła mu swoją rękę bez mojej wiedzy, a on chciał założyć własny cyrk. Kiedy dowiedziałem się o tem, omal nie padłem trupem. Próbowałem i dobremi, i złemi słowami odwieść moje dziecko od tego interesu, który nie mógł nic przynieść, jak tylko 500% straty. Ale moje prośby i groźby były jak bańki dla nieboszczyka; córka trzymała się Herkulesa uparcie tak długo, dopóki nie zjawił się pewien porucznik rezerwy, elegant z czerwonym kołnierzem i błyszczącemi guzikami; przed jego nazwiskiem tkwiło wielkie VON. Jak zaproponował mojej córce małżeństwo, tak zgodziła się w ten moment i opuściła Herkulesa, jak glinianego golema. Porucznik, jak porucznik, odkładał ślub z dnia na dzień, a równocześnie dowiedzieliśmy się, że długów ma więcej, niż włosów na głowie. Wtedy moja córka odrzuciła porucznika! Niedługo potem przyszedł agent wychodźctwa i pokazywał kraj Meksyk w zupełnie pięknych barwach. Dowiedzieliśmy się o kopalniach, pełnych złota i srebra, o caballerach, którzy jeżdżą na wspaniałych koniach z czerwonemi czaprakami, o damach, które wypoczywają w hamakach i palą pachnące cygara. Od tego czasu Judyta nie śniła o niczem innem, jak tylko o tym kraju i tutejszem życiu! Wobec tego sprzedałem mój dom i mój interes i wyjechałem z nią, ażeby zostać tutaj człowiekiem wpływowym i zrobić pieniądze. Ponieważ pan jedzie także do hacjendy del Arroyo więc zobaczy pan, jak będzie rosło moje słowo i moja powaga. Jak tylko Herkules się dowiedział, że jedziemy do Ameryki, poszedł również do agenta i podpisał kontrakt ażeby pozostać u boku mojej córki; zebrawszy oszczędności udał się potajemnie na statek, i zupełnie niespodziewanie ujrzeliśmy go jako towarzysza podróży do kraju, gdzie nietylko mleko i miód, ale nawet złoto i srebro płynie i wpada do kieszeni tego, który umie je otworzyć na odpowiedniem miejscu i w odpowiednim czasie. Jeśli pan sobie życzy zostać przedstawionym córce mojego serca, to może pan iść teraz ze mną do niej, ale musi mi pan przedtem w zaufaniu dać słowo, że pan rezygnuje w zupełności ze wszelkich prób zdobycia jej serca, ręki i majątku.
Mimo, że nie chciałem go obrazić odmową, to jednak również nie miałem najmniejszej ochoty, aby mniejej przedstawiał. Szczęściem wyratował mnie z tej niemiłej sytuacji mormon, który właśnie skinął, że chce mi wskazać miejsce na statku. —
Pod pokładem znajdowały się kajuty; każda była urządzona na dwie osoby. Strażnik okrętowy zaprowadził mnie do przeznaczonej dla mnie kabiny; zauważyłem, że jedno miejsce było już zajęte.
— Z kim będę mieszkał? — zapytałem.
— Z tym wysokim i silnym Niemcem, którego nazywają Herkulesem, — brzmiała odpowiedź.
— Jaki z niego towarzysz?
— Bardzo spokojny. Lepszego panby nie znalazł.
Ta wiadomość zadowoliła mnie, tem bardziej, że, jak zauważyłem poprzednio, Herkules był odziany lepiej i schludniej niż inni; również zdawał się być człowiekiem honorowym.
Rozciągnąłem się na łóżku, zamierzając pozostać dłużej w kajucie, gdyż było tutaj przyjemniej i chłodniej niż na pokładzie, gdzie brakło osłony przed palącemi promieniami słońca. Po krótkim czasie otwarły się drzwi i wszedł Herkules. Obrzuciwszy mnie ponurem spojrzeniem, powiedział:
— Strażnik objaśnił mnie właśnie, że umieścił pana tutaj, chociaż ja płacę za kajutę. Ponieważ jednak, jak słyszałem, jest pan Europejczykiem, więc nie chcę się sprzeciwiać, ale pod warunkiem, że nie będę miał potrzeby psuć sobie krwi z pańskiego powodu.
Były to słowa porywcze, ale usprawiedliwić je mogło strapienie Herkulesa; dlatego odpowiedziałem po przyjacielsku:
— Postaram się być dobrym kolegą, choćby już z tego powodu, że pan jest mi najmilszym ze wszystkich pasażerów.
— Jakto? Przecież pan nie zna mnie wcale. Na co te pochlebstwa! Nie lubię tego!
— To nie pochlebstwo, ale szczera prawda. Żyd opowiadał mi o panu. Nie będzie pan na mnie narzekał.
— Jeśli pan sobie tego naprawdę życzy, to niech pan się trzyma zdaleka od Judyty! Każdego, ktoby się odważył do niej zbliżyć, zwalę pięścią na ziemię!
— Niema obawy — zaśmiałem się — na takiem bezdrożu nie spotkamy się nigdy. Dlaczego jednak nie powalił pan wówczas owego porucznika rezerwy?
— Ponieważ żal mi go było! Rozleciałby mi się pod ręką i przez tydzień zbierałby kosteczki, a przytem wiedziałem, że nie jego osoba, tylko uniform pociągał Judytę. Ale nie mówmy już o tem, niech sobie stary zrzędzi, ja wiem co robię i nie chcę nic słyszeć w tej sprawie!
— Co do mnie, to nie mam najmniejszej ochoty tem się zajmować; ale niech pan powie przynajmniej, jak Żyd się nazywa i jaki prowadził interes!
— Sprzedawał przeważnie wyroby tytoniowe a równocześnie prowadził ubocznie dość popłatną kasę zastawniczą. Grosz do grosza, uciułał sobie drobny majątek, więc pyszni się i sądzi, że posiada wielkie wpływy.
— Zapewniał mię, że w Meksyku zostanie wkrótce miljonerem. Czy pana również opętały podobne złudzenia?
— Ani mi się śni coś podobnego! Nie jestem tak łatwowierny, jak Jakób Silberstein. Jestem raczej przekonany, że agent był łotrem i że ci biedacy, oszukani przez niego, idą na ślepo w sidła, o jakich nie mają pojęcia. Dlatego pojechałem z nimi. Chcę bronić Judyty i jestem przekonany, że ona mnie wreszcie zrozumie.
Usiadł na swojem miejscu i milczał, ja zaś nie próbowałem prowadzić dalej rozmowy. Później, gdy zerwał się silniejszy wiatr, który złagodził cokolwiek żar, powróciłem na pokład i usiadłem w odosobnieniu, aby bez przeszkody oddać się obserwacjom. Wkrótce przyszedł Silberstein, ażeby odnowa opowiadać o swojej córce; dałem mu całkiem wyraźnie do zrozumienia, że nic a nic mnie to nie obchodzi, więc odszedł, nie pytając już, czy chcę być jej przedstawiony.
Również mormon, zamieniwszy kilka słów, opuścił mnie wkrótce; przechadzając się po pokładzie, przystawał przy każdym z pasażerów, gawędząc przyjaźnie [i] częstując ich cygarami; był dla wszystkich bardzo uprzejmy, dzieci głaskał po policzkach, słowem, czynił wysiłki, aby zdobyć zaufanie i przychylność wychodźców.
Najdłużej bawił przy Judycie, rozmawiając z nią. Herkules, stojący przy wejściu pod pokład, obserwował ich z pod oka; jego ściągnięte brwi i zaciśnięte usta wskazywały, co się w nim działo. Odniosłem wrażenie, jakby w tej chwili zaczęła się zagęstniać mała chmurka, która nakryje później cały horyzont, aby wyładować się w błyskawicach i grzmotach. —
O wygodę pasażerów starano się dosyć. Kajuty były obszerne, każdemu przypadała wystarczająca porcja wody, potrawy podawano pożywne i również w dostatecznej ilości. Nikt nie mógł narzekać i wszyscy patrzyli w przyszłość pełnemi nadzieji oczami. Ja byłem jedynym, który myślał inaczej; Herkulesa nie liczę, gdyż jego podejrzenia były nieokreślone, nie miały ani pewnej, ani jasnej podstawy. Czyżbym nieufnością krzywdził mormona? Czyżbym się mylił w poszlakach? Chciałem przedostać się do Winnetou, poza granicę, a Lobos leżało właśnie dokładnie w tym kierunku. Podróż nie kosztowała mnie nic; czy nie powinienem poprzestać na tem? Czy nie lepiej wyruszyć z Lobos w swoją drogę i nie troszczyć się więcej o Meltona i jego wychodźców?
Rozważałem te myśli i pytania, a jednak nie mogłem pozbyć się przeczucia, że wychodźcy są prowadzeni na zgubę. Gdy następnie przeszedłem na tył statku, odezwał się do mnie kapitan:
— Niech pan przyjmie gratulację, master! Melton mi powiedział, że ma pan być przyjęty jako buchalter. Radzę sennorowi zgodzić się, gdyż taka posada nie często się trafia.
— Zna pan to miejsce, kapt’n?
— Czy znam! Hacjendero to mój stary przyjaciel; jest to człowiek bardzo bogaty i nieskazitelny. Skoro raz kogoś przyjmie, troszczy się o niego prawdziwie po ojcowsku. Tego może pan być pewnym.
— Więc pan sądzi, że pańscy obecni pasażerowie będą się mieli dobrze u niego?
— Nietylko sądzę, lecz jestem o tem przekonany.
Kapitan miał wygląd uczciwego człowieka; jemu musiałem wierzyć. Mimo to zapytałem:
— A czy kontrakt jest dobry?
— Co panu przychodzi do głowy? Zobaczy pan zaraz, jakie uczciwe zamiary ma sennor Timoteo względem nowych pracowników.
Kapitan poprosił jednego ze stojących wpobliżu wychodźców, aby mi pokazał swój kontrakt. Wezwany usłuchał chętnie. Dokument był podpisany przez robotnika, agenta i gminę i zawierał tylko jeden paragraf o następującej treści: robotnik otrzymuje wolny przejazd okrętem i drogą lądową aż na miejsce, oraz odpowiednie utrzymanie podczas podróży; zobowiązuje się pracować osiem godzin dziennie w posiadłości Timotea Pruchilla, względnie prawnych jego następców, za opłatą jednego i pół pesa dziennie. Mieszkanie darmo. Po sześciu latach kontrakt wygasa.
Ogarnęło mię zdumienie. To było nietylko uczciwie, lecz nawet bardzo korzystnie, gdyż przy takiej płacy mógł robotnik zaoszczędzić rocznie około dwóch tysięcy złotych. Teraz nie dziwiłem się, że agentowi udało się zebrać tylu ludzi i nakłonić ich do tak dalekiej podróży. Musiałem przyznać, że moje podejrzenie było nieuzasadnione. — Czy aby rzeczywiście nieuzasadnione?
Pruchillo miał uczciwe zamiary; czy jednak mormon był także człowiekiem nieskazitelnym? Czemu nie? Czy miałem dowody przeciw niemu? Czy to ja raczej nie stałem się, oczywiście przez wielokrotne doświadczenie, zbyt ostrożnym i nieufnym? Czy Melton również nie miał zamiaru wyświadczyć mi dobrodziejstwa, które zobowiązywało mnie do wdzięczności, nawet gdybym go nie potrzebował i nie mógł przyjąć? —
Przed wieczorem powziąłem ostateczną decyzję wysiąść w Lobos i pójść w swoim kierunku, nie troszcząc się o nic więcej, gdyż doszedłem do przekonania, że robotnikom będzie w hacjendzie lepiej, niż we własnym domu.
Jednakże całkiem niespodziewanie, w parę godzin po owej decyzji, wydarzyło się coś, co zmieniło z gruntu moje zapatrywania i zburzyło powzięte postanowienie.
Po kolacji zadziwiło mnie mianowicie, że wszyscy wychodźcy zostali wezwani, aby udali się pod pokład, do kajut. Właśnie teraz, skoro słońce przestało parzyć i zerwał się chłodny wietrzyk, byłoby najprzyjemniej pozostać na pokładzie, odetchnąć swobodnie po upalnym dniu; my jednak musieliśmy poddać się rozkazowi, który był dla wszystkich niespodzianką, jak to mogłem wnioskować ze zdziwionych min i ociągania się wychodźców.
Skoro wszedłem do swojej kajuty, przyjął mnie Herkules mrukliwie:
— Co też przyszło do głowy Meltonowi, że nas wysłał do kajut! Czy pan przeczuwa, dlaczego to uczynił?
— Nie!
— Niech go djabeł porwie! Gdy człowiek cały dzień musi smażyć się na słońcu, albo szukać cienia w tych ponurych kabinach, to przecież jest poprostu świętym obowiązkiem korzystać wieczorem ze świeżego, chłodnego powietrza. Tego nam dotychczas nigdy nie zabraniano!
— Rzeczywiście? Więc to jakieś nowe zarządzenie?
— Tak! Jestem przekonany, że wydał je Melton!
— Dlaczego pan tak sądzi?
— Po pierwsze dlatego, że dzieje się to, odkąd on się znajduje na pokładzie a po drugie... otóż drugi powód jest nieco niejasny; lepiej zamilczę go.
— Pan milczy, ponieważ nie ma pan do mnie zaufania?
— Wlazł pan do mnie dopiero niedawno, więc nie może pan żądać, ażebym już dzielił się z panem wszystkiemi myślami!
Zależało mi na tem, ażeby dowiedzieć się jego przypuszczeń, więc odpowiedziałem:
— Pan milczy, ponieważ boi się pan mormona i przypuszcza, że ja mu powtórzę pańskie słowa!
Oceniłem go słusznie, gdyż zaledwie wypowiedziałem to, zerwał się na równe nogi i zawołał:
— Co pan też mówi! Chciałbym widzieć człowieka, który potrafiłby napędzić mi strachał A przed tym mormonem, który nam wprawdzie schlebia i nawet od pierwszej chwili zaczyna umizgać się do Judyty, nie mam dopiero najmniejszej obawy!
Te słowa przekonały mnie, że był nietylko nieufny, ale nawet i zazdrosny o Meltona. Mogłem zatem spodziewać się w nim sprzymierzeńca w razie potrzeby, a teraz rozmawiać z nim szczerzej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach.
— Dlaczego zatem pozwala pan, — powiedziałem — abym myślał, że go się boisz? Dlaczego nie mówisz pan otwarcie ze mną, skoro powiadam zupełnie wyraźnie, że nie uważam mormona za uczciwego człowieka, pomimo jego nadmiernych wysiłków, aby zdobyć sobie sympatję podróżnych, a może nawet właśnie dlatego?
— Czy to prawda? — zapytał szybko.
— Przecież mówię to panu.
— Czy ma pan jeszcze inne powody do podejrzywania go, oprócz wymienionych? Pan przyszedł z nim na okręt, więc zna go zapewne lepiej, niż ja. Zresztą przyzna pan chyba, że jest to powód dla mnie, ażeby także panu nie ufać.
— Może być; ja jednak nie zasługuję na pańską nieufność. Z Meltonem rozmawiałem bardzo mało. Mieszkaliśmy wprawdzie dwa tygodnie w jednym hotelu, mimo to nie przebywaliśmy razem. Raz tylko rozmawialiśmy dłużej; mianowicie wtedy, gdy mormon, widząc, że jestem biedny i nie mam żadnego zajęcia, ofiarował mi posadę buchaltera w hacjendzie del Arroyo. Zgodziłem się na to, zmuszony mojem obecnem położeniem, i w ten sposób dostałem się razem z nim na okręt.
— Wobec tego zna go pan równie mało, jak ja. Dlaczego więc mówi pan, że nie jest to człowiek uczciwy?
— Nie twierdzę tego na podstawie faktu, lecz dlatego, że ostrzega mnie jakiś instynkt. Mam przeczucie, że trzeba się przed nim mieć na baczności.
— Hm! Ja doznaję takiego samego wrażenia. Ten człowiek nie wyrządził mi nic złego; przeciwnie, był dla mnie przynajmniej tak samo przychylny, jak dla innych, a przecież nie cierpię go. Odstręcza mię jego twarz. Najbardziej jednak uderzają owe spojrzenia, jakie zamienia potajemnie ze strażnikiem okrętowym.
— Faktycznie? Nie zauważyłem tego.
— Oczywiście starali się robić to ukradkiem; wyglądało, jakby byli starymi znajomymi, a przecież udają, że się nie znają zupełnie.
Tej okoliczności nie zdążyłem zaobserwować; widocznie zazdrość zaostrzyła wzrok Herkulesa. Naturalnie mógł się również mylić. Dlatego zapytałem:
— Czy jest pan tego pewny? Strażnik zajmuje tak niskie stanowisko w porównaniu z mormonem, że trudno przypuścić między nimi taką poufałość; jest to prawie wykluczone. Mogli się kiedyś widzieć i nic więcej. Owe spojrzenia mogły być tylko pozdrowieniem.
— Niech pan tego nie mówi! Oczy mam sprawne; co widzą, to widzą dobrze. Jeśli ci ludzie chcieliby się witać, mogliby witać się otwarcie. Skoro jednak nie chcą pozwolić, ażeby ich pozdrowienia zauważono, to muszą mieć jakiś powód do ukrywania swojej znajomości, a ten nie może być ani uczciwy, ani błahy.
— To słuszne. Będę jutro obydwóch ostrzej obserwował, niż dotychczas.
— Niech pan to uczyni! Na pewno tkwi coś za tą maską. Nie żywię wprawdzie żadnej obawy o nas i o naszą przyszłość, gdyż kontrakty są dobre i zabezpieczają nas całkowicie; jednak, gdyby się owe spojrzenia, zamieniane między Meltonem a strażnikiem, miały do nas odnosić, to zapewne nie na naszą dobrą sprawę. Ciekaw jestem, co się tutaj święci?
— Hm, ja także!
— Może i kapitanowi nie należy ufać? Dlaczego, gdy mormon przybył z panem na statek, kapitan poprowadził go na tylny pokład i dopiero tam z nim rozmawiał? Czemu nie chcieli, ażebyśmy słyszeli ich rozmowę?
— Kapitan uczciwy; jestem przekonany, że nie mylę się co do tego. Dlaczego miałby opowiadać przy nas o swoich sprawach zawodowych? Ale jeśli rzeczywiście mormon jest w porozumieniu ze strażnikiem, to mam wielką ochotę wyjaśnić tę tajemnicę.
— Tego pan nie dokaże, gdyż ci ludzie nie wtajemniczą pana w swoje sprawy!
— Jeśli jednak ja się ich pytać nie będę i wybadam wszystko bez ich wiedzy?
— To się nie uda, a dostanie pan tylko takiego klapsa za swoją ciekawość, że ucieknie pan do mysiej dziury!
— Do tego jeszcze daleko! Najchętniej podsłucham obydwóch natychmiast.
— Szalona myśl! Skąd pan wie, kiedy i gdzie będą rozmawiać ze sobą? Tu okręt, a nie las, gdzie można ukryć się za krzakiem i nasłuchiwać z ukrycia.
— Być może! Co się tyczy czasu i miejsca, to znam jedno i drugie dokładnie. Czas: dzisiaj; miejsce: pokład statku. Jeśli mormon ma porozumieć się ze strażnikiem, to zrobi to, skoro będzie pewien, że jest bezpieczny. Właściwie mieszka on w przedziale obok kapitana, który zapewne wkrótce uda się na spoczynek. Wiemy, jak cienkie są ściany, przedzielające kabiny. Jeśliby mormon kazał strażnikowi przyjść potajemnie do kajuty, to mogliby zostać podsłuchani przez kapitana. Dlatego musi wyszukać sobie inne miejsce.
— Gdzież zatem?
— Nie widział pan, że na pokładzie ustawiono mały namiot? Komu miałby służyć, jeśli nie Meltonowi? Powiedział zapewne, że woli spać na pokładzie, niż w dusznej kajucie.
— A pan zamierza ich tam podsłuchać?
— Przynajmniej mam wielką ochotę!
— Daj pan pokój! To mogłoby skrupić się na panu. Gdy pudel wypija mleko, cięgi dostaje!
— Tak; ale bardzo uprzejmie proszę zauważyć, że nie jestem pudlem, i że nawet pudel nie zawsze zostaje schwytany. Czy pan nie spostrzegł, że namiot został sporządzony z wielkiego żagla rezerwowego?
— Nie wiem, jak nazywają się wszystkie żagle, widziałem jednak, że ten nietylko wystarczył w zupełności na namiot, lecz jeszcze poza nim zwija się we walec. Wobec tego być może, że jest to wielki żagiel.
— I ja tak myślę. Na namiot wystarczyła połowa żagla. Druga została zwinięta poza namiotem. Pod tym kłębkiem jest dość miejsca dla człowieka i jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, będę tam dzisiaj nocował.
— Czy pan się wściekł? Odkryją pana, skoro tylko zakaślesz, albo kichniesz!
— Nie będę kasłał, ani kichał!
— Pan jest zbyt pewny siebie. Nawet, gdyby pana nie pochwycono, będziesz się trudził nadaremnie! Przedewszystkiem nie wiesz pan, czy namiot jest rzeczywiście przeznaczony dla mormona, a gdyby nawet przypuszczenie okazało się prawdziwe, to jeszcze nie ma pan najmniejszej pewności, czy strażnik okrętowy tam przyjdzie?
— Na to nie mam już rady, choć jestem zdania, że mój trud nie spełznie na marne. Mam takie przeczucie, a doświadczenie pouczyło mnie, że przeczucia rzadko mnie mylą.
— No, jeśli tak, to nie chcę panu ani doradzać, ani odradzać. Jeśli pan za swój pomysł pozbiera tęgie, marynarskie kije, to nie mnie będą plecy piekły!
Muszę przyznać, że Herkules miał poczęści słuszność; mimo tego, pchało mnie coś poprostu, ażeby zamiar wprowadzić w czyn. Opuściłem więc kabinę i zacząłem skradać się na pokład. Nie były to przelewki. Ściany kajut, jak również ściany korytarza, przez który musiałem przejść, były nadzwyczaj cienkie; zatem ludzie, znajdujący się wewnątrz, mogli mnie łatwo posłyszeć. Atoli jeszcze więcej niebezpieczeństwa nastręczała możliwość spotkania się z którymś z marynarzy, albo nawet z jednym z tych, których chciałem podsłuchać. Doszedłem jednak aż do otworu, prowadzącego na pokład, nie natrafiwszy na nikogo. Stojąc na schodach i wysuwając ostrożnie głowę, mogłem obrzucić spojrzeniem przestrzeń, dzielącą mnie od namiotu. Przekonałem się, że była pusta.
Na rufie, przy sterze, dawał właśnie kapitan sternikowi rozkazy na noc. Zapewne miał zamiar udać się wkrótce na spoczynek. Od strony steru doszedł mnie również głos mormona. Przede mną, tuż przy dziobie okrętu, rozmawiali i śmieli się marynarze, którzy jednak byli za daleko, ażeby mnie mogli widzieć. Wyskoczyłem więc na pokład i w kilku szybkich lecz cichych krokach dostałem się poza namiot, gdzie ukryłem się pod pozostałą połową żagla; wszystko to odbyło się w przeciągu niecałej minuty. Leżąc pod płótnem, coprawda na twardych deskach, ale poza tem zupełnie wygodnie, czułem się całkiem bezpieczny. Zwoje żagla osłaniały mnie tak, że nikt nie mógł mnie zobaczyć. Ukrycie było znakomite; zachodziło tylko pytanie, czy przyniesie oczekiwane korzyści? Stać mi się nic nie mogło; w najgorszym razie oczekiwała próba cierpliwości, w następstwie której mogłem najwyżej zostać wyśmiany przez Herkulesa.
Ułożyłem się tak, że mogłem od dołu wsunąć głowę do namiotu i sięgnąłem ręką do jego wnętrza. Uczułem cienkie, ale miękkie legowisko, usłane z koców. Widzieć nic nie mogłem.
Po krótkim czasie usłyszałem, jak kapitan życzył mormonowi „dobrej nocy” i oddalił się do kajuty. Melton przechadzał się jeszcze z kwadrans po pokładzie; następnie wszedł do namiotu, ażeby się położyć. Zatem pierwsze przypuszczenie, mianowicie, że namiot był dla niego przeznaczony, okazało się zgodne z prawdą; należało teraz oczekiwać, czy drugie także się sprawdzi, to znaczy, czy strażnik przyjdzie do mormona. —
Minęła godzina, jedna, druga; zapadła północ. Rozmowa marynarzy ustała już dawno. Zrobiło się tak cicho, że słyszałem, jak okręt bokami tarł o wodę. W pewnej chwili rozległ się głos wartownika, który zameldował coś sternikowi. Już mi się zaczął czas dłużyć, gdy wtem posłyszałem poruszenie we wnętrzu namiotu. Wydawało mi się, jakby Melton podniósł się na równe nogi. Wsunąłem głowę głębiej, ażeby móc lepiej słyszeć. Nagle posłyszałem pocieranie zapałką i zaraz potem zabłysnął płomyk. Przy jego blasku zobaczyłem mormona, siedzącego na kocach i zapalającego cygaro. Widocznie więc oczekiwał kogoś i zapewne nie spał jeszcze dotychczas. Szczęściem, obrócony do mnie plecami, nie mógł spostrzec mej głowy.
Znowu przeszła chwila, zanim posłyszałem ciche pytanie:
— Weller, czy to ty?
— Tak, master, — zabrzmiała z przeciwnej strony również cicha odpowiedź w języku angielskim.
— Chodź prędko do środka, żeby cię nie zobaczono!
Zatem strażnik nazywał się Weller. Postępując za wezwaniem Meltona, wszedł do namiotu i powiedział:
— Niema obawy, master! Na pokładzie śpią wszyscy, oprócz sternika i wartownika, a ci stoją w takiem miejscu, że nie mogą nas ani widzieć, ani słyszeć.
Nastała krótka przerwa w rozmowie, podczas której mormon zrobił Wellerowi miejsce, a ten usadowił się wygodnie. Potem odezwał się Melton:
— Możesz sobie wyobrazić, że jestem niezmiernie ciekaw przebiegu całej sprawy. Wsiadając na okręt, czułem, jak napinają mi się nerwy z niepewności, czy cię zastanę na pokładzie.
— Co się tego tyczy, master, to nie było mi wcale trudno dostać się na statek jako stewart[8].
— Czy kapitan nie zna cię przypadkiem?
— Kapitan? On nie ma pojęcia, kim jestem.
— Czy nie dowiedział się, że mnie znasz?
— Będę się strzegł, aby nie wypaplać. Niestety, nie mogłem otrzymać miejsca na statku na jazdę w jednym kierunku; musiałem je przyjąć także na drogę powrotną i jestem właściwie zobowiązany jechać z Lobos napowrót do Frisco[9].
— To nic nie szkodzi, gdyż w Lobos nie będzie ci się trudno ulotnić.
— Myślę tak również i dlatego wziąłem ze sobą mało rzeczy, żebym mógł w każdej chwili iść na ląd, nie zostawiając nic na okręcie.
— Dobrze zrobiłeś, chociaż to rzecz małej wagi. Ale jak przedstawia się nasza sprawa? Kiedy odjechał twój stary?
— Trzy tygodnie przede mną; obecnie dotarł z pewnością do celu podróży. Bywał tam tak często i zna stosunki tak dokładnie, że nie może popełnić głupstwa.
— Ale czy Yuma zgodzą się na to?
— Jestem zupełnie pewny! Takim łupem Indjanin nigdy nie gardzi.
— To mnie uspakaja. Zachodzi tylko pytanie, czy przybędą w odpowiednim czasie na miejsce.
— Z pewnością są już w drodze, master. Ale czy nam się tak śpieszy? Nikt nas nie pędzi. Możemy całej sprawy dokonać zupełnie spokojnie!
— Ja także tak myślałem; teraz jestem innego przekonania.
— Dlaczego? Czy się co wydarzyło?
— Tak. Miałem spotkanie!
— To znaczy, że zeszliście się ze znajomym. To przecież nie może mieć tak wielkiego wpływu na nasze przedsięwzięcie!
— Owszem, może mieć wpływ, nawet bardzo poważny.
— W takim razie ów człowiek, o którym mówicie, musiałby posiadać ogromne dla nas znaczenie?
— Posiada je też! Była to prawdziwa niespodzianka dla mnie, gdy ujrzałem go tutaj. Skoro posłyszysz jego imię, będziesz tak samo zdumiony, jak ja, gdy go poznałem.
— To powiedzcie mi przecież, kto to jest!
— Właściwie powinieneś już wiedzieć, gdyż widziałeś go tutaj na okręcie.
— Jeśli tak, to może to być tylko ów człowiek, który ma zostać buchalterem. Czy mam słuszność?
— Naturalnie! Przecież nikt więcej nie przybył ze mną na statek. A ty nie znasz go, rzeczywiście nie znasz? Widziałeś go już i to w takich okolicznościach, że to poprostu nie do wiary, jak mogłeś go nie poznać natychmiast. Byłem przekonany, iż się zorjentowałeś i dlatego skinąłem na ciebie kilka razy, żebyś był ostrożny i jak najmniej z nim rozmawiał, gdyż on mógłby ciebie również poznać!
— Znaki widziałem, ale nie rozumiałem ich. Nie pojmuję, jakie obawy budzi w was ten człowiek. Obieżyświat, który cieszy się, że może zostać pisarzem w odległej hacjendzie, nie może przecież być dla nas niebezpiecznym!
— I ja powiedziałbym to samo, gdyby ten człowiek miał wogóle zamiar zostać buchalterem!
— Czy chcecie przez to powiedzieć, że chce was wystrychnąć na dudka? W takim razie największy to dureń na świecie, albo największy wyga.
— To ostatnie, to ostatnie! Przypomnij sobie raz jescze, co przeżyłeś we forcie Uintah!
— Nic radosnego! W owym czasie grano tam nazabój. Interesa mi się powiodły i zebrałem tęgi worek dolarów, a straciłem je we forcie Uintah w przeciągu jednej godziny. Na szczęście był tam wasz brat; podarował mi całą garść dolarów i wystarał się, abym został przyjęty jako kelner w pewnej gospodzie. Od tego czasu nie widziałem go nigdy. Wiecie przecież, dlaczego musiał tę miejscowość tak nagle opuścić. Naturalnie, nie opowiada się o tem chętnie!
— Dlaczego nie? Kto jest człowiekiem, a ludźmi jesteśmy wszyscy, temu rozmaite mogą drogi wypaść. Zresztą brat mój wyrwał się z tej matni i spadł na cztery łapy!
— To słuszne! Wygrał już sutą, okrągłą sumę, gdy jednemu z oficerów podsunął djabeł myśl, że wasz brat gra fałszywie. Przyszło do sprzeczki; brat wasz miał oddać zysk, zdołał się jednak uwolnić, zastrzelił owego oficera i uciekł. Dwaj żołnierze, którzy słyszeli krzyk w izbie i chcieli go na podwórzu zatrzymać, dostali także kulą w łeb i padli trupem; wydostał się z fortu, pochwycił jednego z pasących się na łące koni i odjechał bez uszczerbku. Co za wspaniały czyn — uciec w takich okolicznościach z fortu, posiadającego liczną załogę, pod komendą doświadczonych oficerów angielskich!
— Uciec? Tak z Uintach uciekł, ale...
— Nietylko stamtąd, ale później także — przerwał Weller Meltonowi. — Coprawda, to było z nim bardzo krucho. Nigdy już nie pochwyconoby go, gdyby nie Old Shatterhand, który puścił się za nim w pogoń. Cztery doby szukano waszego brata, nie znajdując ani śladu po nim; niestety, właśnie wtenczas musiał przyjechać ów Old Shatterhand i dowiedzieć się o całej sprawie. Zastrzelony oficer był jego dobrym znajomym i jedynie dlatego wyruszył natychmiast w drogę, ażeby schwytać waszego brata.
— Tak, po czterech dniach, gdy już żadnemu żołnierzowi, ani scoutowi[10] nie udało się wykryć jego śladu. Ten łotr ma jednak nos psa gończego; znalazł trop i ścigał mojego brata aż do fortu Edwarda; tam wydał go komendantowi. Biedak miał już iść na szubienicę, ostatniej jednak nocy przed egzekucją zdołał uciec w ubraniu żołnierza, który go pilnował i był na tyle głupi, że pozwolił się udusić! Przecież widziałeś wtenczas Old Shatterhanda w forcie Uintah?
— Tylko przelotnie. Zabawił tam zaledwie pół godziny; posłyszawszy co się stało, wyruszył zaraz w pościg. Stałem właśnie przed drzwiami sklepu i słuchałem opowiadania sąsiada, gdy on przejechał przed nami.
— Jeśli tak, to nic dziwnego, że go dzisiaj nie poznałeś.
— Dzisiaj?! — zapytał strażnik w tonie najwyższego zdumienia. — Co pan chce przez to powiedzieć? Chyba nie, że ten tak zwany buchalter jest Old Shatterhandem?!
— Tak; to chcę właśnie powiedzieć!
— Jaka omyłka! Ten człowiek i Old Shatterhand! Kto tego myśliwego widział choćby tylko zdaleka, w szybkiej jeździe, ten przyzna zaraz, że nie może mieć nic wspólnego z naszym pisarzem!
— A jednak jest tak, jak mówię! Zmiana czasu i miejsca, inne ubranie, to wszystko sprawia, że go nie poznajesz!
— To niemożliwe zupełnie, absolutnie niemożliwe! Ten człowiek z miną półgłówka, który śpi w kabinie Herkulesa miałby być Old Shatterhandem?! Sir, uwierzę we wszystko, co mi powiecie, tylko nie w to; nie, nigdy!
— Mam niezbite dowody! Czy widziałeś jego karabin?
— Nie! Zdaje się, że posiada dwa; tkwią w płóciennym futerale.
— Są dwa, a wiadomo ogólnie, że Old Shatterhand zawsze ma ze sobą swoje obydwie strzelby: niedźwiedziówkę i sztuciec Henry’ego, którym równych nie znajdziesz! Zauważyłem jeszcze w hotelu, że starał się ukryć je przede mną; to też poprosiłem gospodarza, który miał je w rękach, ażeby je dokładnie mi opisał. — Westman — przedstawiał się za ubogiego, a żywił za swoje pieniądze całą rodzinę gospodarza! Gdyby był rzeczywiście tym, za kogo się podaje, to byłby się zgodził natychmiast i z radością na moją propozycję; on jednak wyprosił sobie czas do namysłu pod najśmieszniejszym pozorem, jaki tylko można ukuć. — Nie widział mnie nigdy, a obserwował nieustannie i zawzięcie; uderzyło go zapewne podobieństwo do mego brata. Oczywiście, nie dałem mu poznać, że to zauważyłem. — Dalszy dowód: przyszedł z gór Sierra Verde. Przeciętny człowiek, a do tego obcy w tym kraju, nie zapuszczałby się w tę pustynną i niebezpieczną okolicę, zwłaszcza, że po tamtej stronie wybuchło niedawno powstanie i skutkiem tego stosunki były bardzo niepewne. Tylko odważny i doświadczony człowiek, który może liczyć na siebie i na swoją broń, waży się przebyć te góry! Pomyśl tylko, że był zupełnie sam, bez żadnego towarzysza! —
Można sobie wyobrazić, że słuchałem tej rozmowy z największem napięciem. Mój instynkt nietylko nie oszukał mnie, lecz, jak to już było jasne, wyświadczył mi, a najprawdopodobniej także i innym, wielką przysługę. Wiedziałem już, że oblicze mormona zwróciło tak bardzo moją uwagę na siebie nietylko z powodu nieskoordynowanych rysów, lecz głównie z powodu podobieństwa do jego brata, mordercy owego oficera, który był mi bardzo bliskim przyjacielem. Przyjaźń kazała mi ścigać złoczyńcę, którego zapędziłem aż do fortu Edwarda i tam schwytałem. Teraz wiedziałem, co sądzić o wszystkiem. Moje przeczucie miało znowu słuszność! Mormon był bratem owego fałszywego gracza i wielokrotnego mordercy, a sposób, w jaki się wyrażał o nim i o jego czynach był dostatecznym dowodem, że również nie należał do ludzi, pogodzonych z prawem. Niestety jednak, przekonałem się, że mnie przejrzał. Dalszy ciąg rozmowy pouczył mnie o tem jeszcze lepiej. Oczywiście pierwszy dowód mojej tożsamości powstał dzięki kaprysowi prowadzenia książki przyjezdnych przez gospodarza hotelu, do której i ja musiałem, jak wiadomo, wpisać swoje nazwisko. Do tego dołączyła się gadatliwość don Geronima i wszystkie inne okoliczności, które Melton teraz wyliczył. Wymienił nawet i to, że nie spałem pod dachem, lecz na podwórzu, ponieważ jako westman jestem przyzwyczajony sypiać na wolnem powietrzu. Wszystkie te dowody umiał tak przedstawić, że strażnik zgodził się wreszcie z jego przekonaniem. Po chwili jednak zapytał:
— Zatem, przypuściwszy, że mamy rzeczywiście do czynienia z Old Shatterhandem, należy się zastanowić, w jakim zamiarze udaje się z nami do hacjendy?
— Będzie tu zapewne wiele różnych powodów. Jeśli poznał we mnie krew mojego brata, to będzie przypuszczał, że musi go tam szukać, gdzie ja się znajduję. Dlatego przystał do mnie. Następnie, musi go, jako człowieka doświadczonego i znawcę tutejszych stosunków, zadziwić przeznaczenie ludzkiego ładunku naszego okrętu. Zgodnie ze wszystkiem, co słyszałem o tym człowieku, musi to mu podsunąć myśl, ażeby przyłączyć się do tych ludzi i wspierać ich w razie potrzeby swoją radą i pomocą. Przytem stara się nie podpisywać kontraktu, gdyż chce być swobodny i wolny. Musimy się z nim liczyć i to bardzo; bo chociaż nie przypuszczam, żeby zupełnie uniemożliwił nasz plan, to jednak należy oczekiwać, że spiętrzy przed nami przeszkody, które bardzo opóźnią jego wykonanie.
— Jeśli tak, to popełniliście wielki błąd, biorąc go ze sobą. Powinniście byli poprostu zignorować go i zostawić w Guaymie!
— Byłbym to uczynił, gdyby gadatliwy gospodarz nie był mu opowiedział o mnie i o okręcie, na który czekałem. Wprawdzie powiedziałem Old Shatterhandowi, że beze mnie nie zostałby przyjęty na pokład, jednak jestem przekonany, że poczciwy i głupi kapitan, który nic nie wie o naszych właściwych zamiarach, byłby go przyjął bez trudności. A nawet, gdyby nie był z nami odjechał, to skorzystałby z najbliższego okrętu, płynącego do Lobos, ażeby stamtąd podążyć potajemnie za nami. Nie czulibyśmy się ani chwili bezpieczni!
— Jakto, nas tylu przeciw jemu jednemu? To brzmi przesadnie, pomimo, że mamy do czynienia z Old Shatterhandem! Jedna kula uwolniłaby nas od niego!
— Tak, gdyby się na tę kulę wystawił; on takiego głupstwa nie popełni! Najodpowiedniejsze było to, co uczyniłem. Właśnie dlatego, że chce mnie wziąć podstępem, musi sam paść ofiarą podstępu. Udawałem, jak mogłem najlepiej, że rzeczywiście uważam go za podupadłego, obdartego obcokrajowca; zaproponowałem mu posadę pisarza, ażeby go zwabić do jazdy ze mną. W ten sposób mam go ciągle na oku i mogę go unieszkodliwić, kiedy mi się spodoba; mogę wpakować mu kulę w łeb w każdej chwili! Dostanie ją z pewnością; muszę odpłacić się za brata, którego ścigał i pędził jako mordercę od miasta do miasta! To powinno i musi być pomszczone, a ponieważ ten zuchwalec sam oddaje mi się w ręce, więc nie wypuszczę tej sposobności.
Ton jego brzmiał tak złowieszczo, a przytem tak uroczyście, że byłem przekonany, iż na pewno słowa dotrzyma. Strażnik odezwał się powoli i z namysłem:
— Miejmy nadzieję, że tak będzie! Ale z tym człowiekiem jest rzecz szczególna; ma się wrażenie, jakby był w związku z szatanem. Im większe było niebezpieczeństwo, w którem się kiedykolwiek znajdował, tem prędzej się z niego wyrywał!
— Tym razem tak nie będzie! Podczas podróży nie możemy go tknąć, gdyż obudziłoby to podejrzenia innych; ale gdy już raz znajdziemy się w hacjendzie, wtedy zostaniemy panami sytuacji; wtedy porachujemy się z nim. Nawet nie mam potrzeby porywać się na niego; Yuma podejmą się porachunku!
— A jeśli im ucieknie? Tak często znajdował się w mocy krwiożerczych czerwonoskórych, a przecież, albo się uwalniał, albo w niepojęty zupełnie sposób doprowadzał do tego, że z zaciętych wrogów przeobrażali się w najlepszych jego przyjaciół. Czy nie walczył z Winnetou na śmierć i życie? A dzisiaj jeden za drugiego oddałby życie!
— To byli inni ludzie, inne stosunki; to nie byłem ja! Mam jego szyję w mojej ręce i zacisnę ją skoro mi się spodoba. Przysięga jest niedorzecznością; ale spojrzyj tam wgórę ku gwiazdom; przysięgam ci: jak pewnem jest, że te gwiazdy nie mogą zboczyć ani na jotę ze swoich torów, tak pewnem jest, że ten człowiek idzie z nami po swoją śmierć, gdyż chcę...
Przerwał, mając ku temu bardzo słuszny powód, gdyż przy ostatniem słowie upadł na niego cały namiot. Mianowicie, ażeby móc spojrzeć na gwiazdy, chciał odsunąć górną część płótna namiotu; nie licząc się jednak z tem, że słupy, podtrzymujące żagiel nie były przymocowane do pokładu, pociągnął zbyt silnie; podpory poddały się naciskowi i przewróciły, grzebiąc pod sobą mormona, strażnika, a także i mnie. —
Teraz należało śpiesznie działać, jeśli nie miałem zostać zdemaskowanym. Wypełznąłem, jak mogłem najszybciej, z pod fałdów żagla, leżącego na mnie, i poskoczyłem ku wejściu pod pokład. Skoro znalazłem się na schodach, zobaczyłem ich, wyłażących z pod płótna; zdawali się nie wiedzieć, że katastrofa dotknęła także kogoś trzeciego. — Naturalnie nie było już mowy o podsłuchiwaniu; rozejrzawszy się jeszcze raz po pokładzie, powróciłem do kajuty. Herkules spał, jak niedźwiedź; starałem się go nie zbudzić, gdyż w tej chwili nawet nie wiedziałbym, co odpowiedzieć na jego pytania. Jedno tylko było pewne, mianowicie, że musiałbym prawdę przed nim zataić, gdyż inaczej należało się spodziewać, że całkowicie popsuje mi szyki.
Położyłem się do łóżka, nie żeby spać, lecz ażeby pomyśleć nad tem, co słyszałem. Gdy wreszcie zamknąłem oczy, wpadał już przez małe okno kabiny pierwszy blask zorzy porannej. —
A więc spisek na moje życie! To brzmiało niebezpiecznie, ale nie napełniało mnie obawą. Wiedziałem już przecież, czego miałem się spodziewać i mogłem się wczas opatrzyć. Inaczej przedstawiała się sprawa wychodźców. Groziło im niebezpieczeństwo, — o czem byłem już teraz zupełnie przekonany — niebezpieczeństwo tem groźniejsze, że nie miałem najmniejszego pojęcia, na czem będzie polegać i gdzie i kiedy nastąpi!
Wiedziałem tylko, że podczas drogi do hacjendy nie stanie się nikomu żadna krzywda; mormon powiedział wyraźnie, że w tym czasie nie przedsięweźmie nic przeciw mnie, gdyż toby obudziło podejrzenie wychodźców; stąd wniosek, że i im nie grozi nic w czasie podróży. Ale w hacjendzie! Co jednak i jak? Mówiono o Indjanach ze szczepu Yuma, którzy mają dokonać nade mną dzieła zemsty. Prawdopodobnie również z ich ręki groziło niebezpieczeństwo wychodźcom. Napad indjański? To nie wydawało mi się zbyt zastraszające! Zresztą poco mieliby napadać tych robotników, którzy wyjąwszy Żyda, byli tak niezasobni, że nie było co im zabierać. Musiało tu wchodzić w rachubę co innego, coś, czego nie mogłem jeszcze teraz odgadnąć. Miałem jednak nadzieję, że podczas dalszej drogi natrafię na nitkę, która zawiedzie mnie do kłębka. — Podczas dalszej drogi? — Więc musiałem z nimi jechać? Czy byłem zobowiązany do tego? — Właściwie nie! Mogłem wysiąść w Lobos i strzepnąć pył z obuwia. Wszelako w tym wypadku zostaliby wychodźcy oddani na pastwę złego losu i, gdyby ponieśli krzywdę, wina ciężyłaby na mojem sumieniu. Sumienie nakazywało mi, ażebym pojechał z nimi; pod wpływem tego, zacząłem nabierać ochoty przez prostą potrzebę czynu, która mnie nigdy nie opuszczała; poznanie zamiarów mormona zaczęło mi sprawiać przyjemność, zaczęło mnie bawić!
Melton powiedział: „on chce mnie wziąć podstępem, więc musi sam paść ofiarą podstępu”. — Więc zgoda! Chytrość przeciw chytrości i podstęp przeciw podstępowi! Przekonamy się, kto zwycięży. — Z tą myślą usnąłem. —
Gdy się obudziłem, zobaczyłem Herkulesa, stojącego przede mną. Zaledwie otworzyłem oczy, odezwał się:
— Spałem mocno i nie słyszałem, kiedy pan wrócił. Czy może złapano pana?
— Nie!
— Ale zapewne dowiedział się pan cośniecoś?
— Nic osobliwego, — odpowiedziałem obojętnie.
— Myślałem to sobie, — zaśmiał się. — Zresztą przepowiedziałem to panu. Powinienbym wyśmiać się z pana dosyta!
— Służę panu; ale bądź pan tak dobry i milcz, ażebym nie został także przez innych wyśmiany.
— Uważa mnie pan za gadułę? — zapytał z właściwą sobie zgryźliwością. — Nigdy nie byłem i nie mam wcale zamiaru zostać nim z pańskiego powodu. Nie zdradzę pana przed nikim, a tem mniej przed tymi dwoma drabami, których nienawidzę; mam przeczucie, że się zetknę kiedyś z nimi, a przynajmniej z mormonem, na stopie niezbyt przyjaznej! —






  1. Nieujarzmieni Indjanie.
  2. Pisarz gminny.
  3. Wygodne miejsce spoczynku.
  4. Genjalny talent malarski — Francuz ur. w 1832 r. † 1883
  5. Buchalter.
  6. Zaliczka
  7. Handlarz ubrań.
  8. Strażnik okrętowy.
  9. San Francisko.
  10. Odnajdywacz ścieżek, tropów, wywiadowca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.