<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Święty dnia ostatniego
Podtytuł Szatański czyn
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II
SZATAŃSKI CZYN.

 Lobos leżało już dawno poza nami; przebyliśmy już San Miguel de Horcasitas i jechaliśmy w kierunku miasta Ures, stolicy powiatu tej samej nazwy. Jechaliśmy? Tak jest. Postarano się o to, żeby żaden z wychodźców nie trudził się marszrutą. Nasz hacjendero, sennor Timoteo Pruchillo, przysłał Indjan z wozami i końmi wierzchowemi i jucznemi, które czekały na nas w Lobos. Trzeba było przyznać, że całe to przedsięwzięcie, wraz ze wszystkiem, co stało z niem w związku, było rzeczywiście wyśmienicie urządzone.
Wozy, niezgrabne, nieforemne, podobne były do tych, w jakich pierwsi emigranci przeciągali przez prerje Ameryki północnej. Przeznaczono je dla kobiet i dzieci; w Lobos naładowano na nie całą chudobę wychodźców oraz narzędzia, które hacjendero kazał zakupić dowódcy orszaku we wspomnianem mieście. Konie pod wierzch pozostawiały naogół wiele do życzenia, wszelako na tak krótką jazdę jeszcze posłużyć mogły.
Przewodnik był to, jak się zdawało, stary, wierny vaquero[1], mruk zacięty, który z nikim słowa nie zamienił i zdawał się jedynie mormonowi okazywać szacunek. Obaj jechali stale obok siebie na czele orszaku. Ja przyłączyłem się do Herkulesa i udawałem, że inni mnie nic nie obchodzą, w rzeczywistości jednak uważałem na najmniejszą drobnostkę, starając się wyciągnąć pożytek ze wszystkiego, coby mi mogło dopomóc do moich zamiarów. —
Herkules był, jak się pokazało, bardzo dobrym jeźdźcem, ale według europejskiej szkoły; dlatego też śmiał się często z mojego sposobu siedzenia na koniu, ganił mnie, że się nie trzymam prosto, że się chwieję, że nie ściskam odpowiednio konia nogami, i wreszcie, gdy te napomnienia nie odnosiły żadnego skutku, zawołał pewnego razu prawie gniewnie:
— Człowiecze, do pana się mówi wszystko na wiatr. Mimo mojego trudu nie nauczy się pan przez całe życie znośnie jeździć. Siedzisz pan na swojej szkapie jak żaczek na koniu z biegunami!
Uprzejmości z jego strony nie można się było spodziewać; mimo to, zauważyłem, że nie zachowywał się już względem mnie tak obojętnie, nie był tak nieużyty, jak pierwszego dnia naszej znajomości. Często, gdy spojrzałem nań niespodzianie, widziałem, że jego oko spoczywało na mnie z wyrazem przyjacielskim, nawet tkliwym; wówczas szybko odwracał głowę, jakby się wstydził, że na chwilę stracił swój chłód zjadliwy. —
Strażnik okrętowy, Weller, pozostał na okręcie, jak to się samo przez się rozumiało; a jednak byłem przekonany, że zdezerterował wkrótce po naszem wylądowaniu, ażeby w dalszym ciągu nieść usługi mormonowi.
A Melton? — Melton nie okazywał już wychodźcom takiej uprzejmości i przyjaźni, jak na statku. Opiekował się wprawdzie nimi, jak to wypływało z jego domniemanego stanowiska, lecz im dłużej jechaliśmy, im bardziej oddalaliśmy się od morza, czyli im pewniej miał ich w swoich rękach, tem ostrzej się z nimi obchodził i stawał się coraz bardziej odpychającym. —
W okolicy, przez którą przejeżdżaliśmy, nie byłem jeszcze nigdy; dlatego nie znałem dokładnie położenia miasta Ures; wiedziałem tylko, że leży nad rzeką Rio Sonora, kilka mil poniżej Arispe. Ures rozpościera się na lewym brzegu rzeki, w bardzo urodzajnej nizinie i jest otoczone wspaniałemi ogrodami. Nie dziw tedy, że radowaliśmy się na myśl wypoczynku w tem mieście, skoro dotychczas przechodziliśmy przez kraj przeważnie pustynny i jednostajny. Przypuszczałem, że już do miasta niedaleko, gdyż przebyliśmy dawno Rio Dolores, dopływ Sonory, a równocześnie mnożyły się oznaki, wskazujące, że leży przed nami większa miejscowość. Drogi stawały się liczniejsze, — oczywiście nie drogi w naszem znaczeniu tego słowa; — ślady wozów i koni napotykaliśmy częściej, niż poprzednio, mijali nas podróżni, jadący przeważnie samopas, a wreszcie od czasu do czasu wynurzała się przed naszemi oczami hacjenda albo estancja. —
Po pewnym czasie zauważyłem, że mormon starał się, ażeby żaden z podróżnych, z którymi spotykaliśmy się, nie mógł z nami rozmawiać. Podjeżdżał stale do każdego i zajmował ich rozmową tak długo, dopókiśmy się nie oddalali znacznie. Albo obawiał się, żebyśmy nie zostali ostrzeżeni, albo nie chciał wogóle pozwolić, ażeby któś wiedział, kim byliśmy i dokąd zdążamy. Jego zachowanie się pozwalało przypuszczać, że każdemu dawał fałszywe wyjaśnienia. A przytem jeszcze jedna okoliczność pogłębiła moje podejrzenia. Oto Melton zmienił kierunek pochodu na północno-wschodni. W tej stronie na pewno nie leżało Ures. Postanowiłem wprawdzie nie okazywać mu ani śladu nieufności, teraz jednak podjechałem do niego i zapytałem uprzejmie o położenie miasta i o czas, w jakim tam dotrzemy. Na to odpowiedział, obrzucając mnie jadowitem spojrzeniem:
— Co wam do Ures, master? Czy może powiedziałem, że będziemy przejeżdżać przez tę miejscowość?
— Powiedzieliście, że hacjenda del Arroyo leży poza Ures; myślę więc, że...
— Myśleć, — co tam myśleć! — przerwał mi. — Tak, hacjenda leży poza Ures, ale nie w prostej linji, tylko zboku. Czy przypuszczacie, że będziemy dla was okrążać i nadkładać drogi?
— Ani mi przez myśl nie przeszło! Zresztą musicie przyznać, że moje pytanie było zupełnie naturalne i nie byłem wcale natrętny!
Odwróciłem się od niego. Pierwsze pytanie zadałem w języku hiszpańskim, on zaś odpowiedział po angielsku, najprawdopodobniej dlatego, ażeby nie zrozumiał go stary vaquero, jadący obok. Oprócz tego przypuszczałem, że omija Ures, aby się tam nie dowiedziano, że do hacjendy del Arroyo nadszedł transport emigrantów. To wszystko wskazywało coraz dobitniej, że zamiary jego względem nich nie były uczciwe.
Wieczorem tego samego dnia dotarliśmy do rzeki Rio Sonora w miejscu, leżącem, jak przypuszczałem, daleko powyżej miasta. Brzegi rzeki opadały zwolna, a woda była dość płytka, więc bez trudu przeszliśmy z naszemi wozami na drugą stronę. Na przeciwległym brzegu powinniśmy byli właściwie rozłożyć się obozem, gdyż dzień już mijał, a długi marsz znużył ludzi i zwierzęta. Jednakże Melton wyjaśnił, że o godzinę drogi stąd znajduje się miejsce, nadające się o wiele lepiej na obóz, niż brzeg rzeki, i że musimy dojść tam jeszcze dzisiaj. Zdziwiło mnie to, gdyż nad brzegiem było poddostatkiem wszystkiego, co potrzebne karawanie. Jedyną niedogodność przedstawiały komary, jednakże nie mógł to być jeszcze powód do unikania rzeki. Zważywszy przytem, że już się ściemniało i że na owem obozowisku brakło wody, jak wywnioskowałem z tego, że mormon kazał napoić wszystkie konie w rzece, doszedłem do przekonania, że wchodziły tu znowu w grę osobiste zamiary Meltona. Naturalnie, nie sprzeciwiłem się ani słowem, tylko postanowiłem pilnie uważać, ażeby się nareszcie przecież czegoś dokładniejszego dowiedzieć! —
Z powodu ciemności nie mogłem rozróżnić dobrze okolicy, przez którą przejeżdżaliśmy. Drzew, ani lasu nie zauważyłem. Grunt był piaszczysty, gdzie niegdzie tylko porosły trawą; posuwaliśmy się powoli, gdyż kopyta koni i koła wozów zapadały się głęboko. Wkrótce zaświeciło na niebie kilka gwiazd; dzięki nim rozpoznałem, że droga nasza prowadziła w kierunku południowo-wschodnim. Przed miastem zboczyliśmy na północny wschód; teraz posuwaliśmy się na południowy wschód; było więc jasnem, że Ures leżało na prostej, najkrótszej drodze do hacjendy i zostało przez mormona umyślnie ominięte.
Zatrzymaliśmy się zamiast po jednej, dopiero po dwóch godzinach, tak, jak staliśmy, w pośrodku równiny, wpobliżu kilkunastu krzaków; nie było tam żadnego strumyka, ani nawet wody stojącej. I znów mię uderzyło, że rozłożyliśmy się obozem nie przy tych zaroślach, lecz w pewnem oddaleniu od nich. Żaden podróżny nie rezygnuje bez poważnego powodu z korzyści, a przynajmniej z przyjemności, jakie dają rośliny i krzaki w okolicy piaszczystej.
Rozbiliśmy zatem obóz. Zwierzęta pociągowe wyprzęgnięto, wozy ustawiono w jednym szeregu, konie wierzchowe rozsiodłano i oddano w opiekę kilku Indjanom. Przytem zauważyłem znowu, że Melton umieścił ich i konie oraz muły nie przy krzakach, lecz po przeciwnej stronie obozu. Zakrawało to na usilne zabiegi, ażeby nikt z nas nie znajdował się wpobliżu zarośli. Dlatego postanowiłem udać się tam potajemnie. Wszyscy byli bardzo znużeni, to też wkrótce zawinęli się w koce i ułożyli na spoczynek. Pozornie poszedłem za tym przykładem. Noc była ciemna. Księżyc, który był właśnie w pierwszej kwadrze, nie wszedł jeszcze. Gwiazd świeciło dzisiaj niewiele; przy ich słabym blasku nie można było wyraźnie widzieć nawet na dziesięć kroków. —
Obserwowałem pilnie Meltona, który leżał sam, w pewnem od nas oddaleniu. Zdawało się, że śpi, aliści, mniej więcej po trzech kwadransach, zauważyłem, że się poruszył. Rozwinął koc i wstał. Stał dłuższy czas nieruchomo, nadsłuchając; sądziłem już, że się oddali; on jednak podszedł ku mnie, położył na ziemi, i, przyczołgawszy się bez szelestu na rękach i nogach, przysunął ucho tak blisko do mojej głowy, że musiał słyszeć mój oddech. Oddychałem powoli, cicho i regularnie, jak człowiek pogrążony w głębokim śnie. To go uspokoiło. Podniósł się i odszedł w kierunku zarośli.
Jego zachowanie się dowodziło przedewszystkiem, że mi nie ufał, że się obawiał mojej czujności i ostrożności, a wreszcie zamyślał coś, o czem nikt nie powinien wiedzieć.
Gdy oddalił się na tyle, że nie mógł mnie już słyszeć, wstałem i pośpieszyłem, jak mogłem najprędzej, ku krzakom, ażeby przybyć tam przed nim.
Oczywiście, nie biegłem wprost, lecz zatoczyłem łuk na wschód od zarośli, podczas gdy on zbliżał się do nich od strony południowej. Również rozumie się samo przez się, że nie podszedłem odrazu do krzaków; musiałem przecież przypuścić, że będzie go ktoś tam oczekiwał. Skoro pozostało jeszcze około czterdziestu do pięćdziesięciu kroków, położyłem się i poczołgałem dalej na rękach i nogach, tak, że mogłem się zbliżyć do krzaków na mniej więcej dwadzieścia kroków.
Tam czekałem, dopóki mormon nie nadszedł. Ominął mię z tak bliska, że mogłem go wyraźnie rozpoznać. Potem stanął i mlasnął cicho językiem. W odpowiedzi rozbrzmiał z zarośli taki sam dźwięk. Z za krzaków wychyliła się jakaś postać, której nie mogłem widzieć dokładnie i zapytała po angielsku:
— Bracie Meltonie, czy to ty?
— Yes, — odpowiedział zapytany, — a ty?
— All right! Przyjdź tylko bliżej! Wszystko jest w porządku.
— Czy jesteś sam?
— Nie, wódz jest ze mną! Z tego możesz wnioskować, że umiałem się wziąć do sprawy. Wszystko idzie gładziutko!
— Więc twój chłopak spotkał się z tobą?
— Tak! Wejdź w zarośla. Przedewszystkiem ostrożność, skoro ten Old Shatterhand wpobliżu. Ja jednak nie wierzę w to jeszcze.
— On to jest, nikt inny; mogę na to przysiąc, gdyż...
Dalej, nie słyszałem nic, ponieważ przy tych słowach obydwaj cofnęli się i zniknęli za krzakami.
Co miałem począć? Podsłuchać ich? Wkrótce się przekonałem, że było to bardzo trudne, a nawet niemożliwe. Krzaki zajmowały niewielką przestrzeń i nie były gęste; mogło ich być najwyżej dziesięć lub dwanaście. Przytem na horyzoncie ukazał się właśnie w tej chwili sierp księżyca. Musianoby mnie wykryć, nawet, gdybym był ciemno odziany; a skoro ubranie moje miało jasną barwę, głupiec jedynie usiłowałby się zakraść. Wobec tego doszedłem do przekonania, że najrozsądniej będzie powrócić do obozu. Cofnąłem się zatem na czworakach tak daleko, jak tego wymagało moje bezpieczeństwo, następnie podniosłem się i udałem do obozu, gdzie wszyscy spali, a nikt nie zauważył mojej nieobecności. Owinąłem się w koc napowrót i zacząłem zastanawiać nad tem co widziałem i słyszałem. —
Kim był ów człowiek, z którym rozmawiał Melton? Odpowiedź łatwa. Obydwaj mówili do siebie „bracie”; zatem był także mormonem, tem prawdopodobniej, że nie posługiwał się używaną tutaj przeważnie hiszpańszczyzną, lecz językiem angielskim. Następnie Melton pytał się, czy „jego chłopak spotkał się z nim”. Tym chłopakiem był zapewne Weller, strażnik na naszym okręcie. W rozmowie jego z mormonem, w namiocie na statku, wspominał przecież, że jego ojciec wyruszył już dawno do Indjan. A teraz przebywał ów przyjaciel Meltona w towarzystwie indiańskiego wodza. Dzisiejsze spotkanie było zatem już dawno omówione i postanowione. Młody Weller uciekł po naszem odejściu z okrętu i zawiadomił swego ojca, że emigranci są już w drodze i że czas, aby się stawił na oznaczone miejsce spotkania. Wobec tego w krzakach znajdowali się teraz na pewno: stary Weller, Melton i jakiś wódz indjański; może był i młody Weller, a i to prawdopodobne, że wódz znajdował się w towarzystwie przynajmniej kilku Indjan. Więc zupełnie słusznie nie narażałem się na niebezpieczeństwo odkrycia, gdyż było ono tem groźniejsze, im więcej osób znajdowało się w zaroślach.
Teraz zachodziło ważne pytanie, do jakiego szczepu Indjanie należeli. Kto zna stosunki panujące w Meksyku, a przedewszystkiem w prowincji Sonorze, ten wie, jakie mnóstwo szczepów można tam znaleźć. Są to Opatowie, Pimowie, Sobaipurowie, Tarahuma, Cahuenczowie, Papagowie, Yuma, Tepeguana, Cahitowie, Corowie, Colatlanowie, Yagui, Upanguaima i Guaimowie, którzy włóczą się przeważnie po Sonorze i na granicach tej prowincji. To tylko znaczniejsze szczepy; pomniejszych nie wymieniam wcale.
Wodza, o którym mówił Weller, nie widziałem, ani też słyszałem, więc naturalnie nie mogłem mieć pojęcia, do którego z wymienionych szczepów należało go zaliczyć. A świadomość tego byłaby dla mnie bardzo korzystna. Lecz oto pytanie donioślejszej wagi: w jakim celu miała miejsce dzisiejsza schadzka tych ludzi? Oczywiście mogłem przypuszczać, że chodziło o emigrantów; wszelako odgadnąć coś bliższego, dokładniejszego, nie mogłem absolutnie, pomimo, że wytężałem całą swą bystrość i przechodziłem w myśli najdrobniejsze nawet fakty, poddając je skrupulatnemu porównaniu i osądzeniu.
Czułem prawie gorączkowe podniecenie. Musiałem użyć całej siły woli, ażeby leżeć spokojnie, zwłaszcza, że nieobecność mormona trwała aż dwie godziny. O śnie nie było oczywiście mowy. Niebezpieczeństwo wisiało nad nami, a ja nie mogłem powiedzieć, jakie ono jest i kiedy spadnie. Ta myśl odebrała mi sen zupełnie. — Nad nami! Przedewszystkiem nad wychodźcami; ponieważ jednak zająłem się już raz tą sprawą, więc, oczywista, będę ją uważał jakby za swoją i pozostanę przy nich tak długo, dopóki niebezpieczeństwo nie zostanie zażegnane. —
Zadawałem sobie pytania, czy też jestem odpowiednio przygotowany, ażeby stawić czoło niebezpieczeństwu. Odwagi mi nie brakło; mogłem jednakże przyjąć na siebie taką odpowiedzialność? Gdyby mnie wszak unieszkodliwiono, byliby zgubieni ci, którym chciałem dopomóc. Zatem należało starać się przedewszystkiem o własne bezpieczeństwo. — Przypomniałem sobie w tej chwili, że Melton ominął miasto Ures, zapewne dlatego, aby tam nie wiedziano nic o transporcie emigrantów, znajdujących się w drodze do hacjendy del Arroyo; on bowiem, jako kierownik karawany, byłby odpowiedzialny za późniejszy jej los. Przypuszczałem więc, że należało zawiadomić tamtejszą władzę. — Kto jednak miał to uczynić? Naturalnie ja. Kiedy? Jaknajprędzej; a więc jutro z rana. Ponieważ jednak nikt, a tem mniej mormon, nie powinien o tem wiedzieć, więc musiałem oddalić się w sposób, nie wzbudzający podejrzenia. — Jak się zabrać do tego? Pytać? — Wtedy musiałbym powiedzieć, gdzie chciałem się udać. — Oddalić się potajemnie? — To wywołałoby właśnie podejrzenie, czego przecież chciałem uniknąć. — Gdy biedziłem się nad tem, przypomniałem sobie słowa Herkulesa, że nigdy nie zostanę dobrym jeźdźcem. To umożliwiało mi właśnie wykonanie planu. Mój koń powinien się spłoszyć i unieść mnie precz. —
Zamiar wykonania tego planu podziałał na mnie tak uspakajająco, że usnąłem przecież nareszcie i obudziłem się dopiero wtedy, gdy inni już dawno przygotowywali się do wymarszu.
Mormon starał się za wszelką cenę przyśpieszyć wymarsz; powód tego pośpiechu nietrudno było odgadnąć. Oto obawiał się, ażebym nie zwrócił uwagi na ślady, jakie zostawił, idąc w nocy do zarośli. Trop ten w miękkim piasku odcisnął się tak wyraźnie, że był widoczny z obozu na całej rozciągłości, aż do krzaków. W razie, gdybym zaczął go badać, byłbym musiał znaleźć także ślady tych, z którymi Melton w nocy rozmawiał. Ażeby tego uniknąć, naglił do szybkiego pochodu. — Mnie było to na rękę, gdyż byłem w takiem samem położeniu, co on. Ślady moich stóp odcinały się również z największą wyrazistością. Melton nie mógł ich przeoczyć; atoli, zapewne przypuszczał, że pochodziły od któregoś z jego sprzymierzeńców, który zakradł się do obozu, nie wspomniawszy nic o tem w czasie rozmowy. — —
Siodłając konia, wetknąłem kilka ostrych ziarnek piasku między siodło a skórę i zaciągnąłem silnie gurt. Gdy następnie wsiadłem nań, unosiłem się początkowo w strzemionach, starając uszczuplić swą wagę, aby zwierzę nie odczuwało jeszcze bólu; po chwili jednak usiadłem całym ciężarem. Wtedy koń poczuł ostre ziarnka i zaczął rzucać się i wierzgać. Udawałem, że staram się wszelkiemi sposobami uspokoić go, a jednak — napróżno. Koń chciał mnie zrzucić, a ja przybrałem taką pozycję, jakbym tylko z największym wysiłkiem utrzymywał się w siodle. Nakoniec zwierzę tak się poczęło biesić, że zwróciło uwagę wszystkich, nawet mormona.
— Czego chce właściwie ta bestja? — zapytał Herkules, który, jak zwykle, jechał obok mnie.
— Czy ja wiem? Chce mnie zrzucić. Chyba nic innego!
— Więc ściągnij pan bydlęciu uzdę i daj mu ostrogi, aby nabrało respektu. Naturalnie, nie jest to nic dziwnego, że nie chce już dźwigać pana. Koń z charakterem chce mieć dobrego jeźdźca! Pan jednak jest — oho — hallo — a dokąd to?!
Posłuchałem jego rady i dałem koniowi ostrogą. Koń stanął dęba, naprzód przedniemi, potem tylnemi nogami, następnie skoczył wgórę wszystkiemi czterema równocześnie, potem na prawo i lewo, nie zdoławszy mnie jednak zrzucić. Wysunąłem umyślnie nogi ze strzemion, ześlizgnąłem się aż na zad, i położyłem, ażeby, ratując się napozór, objąć konia rękami za szyję; naturalnie, — nie spadłem. Świadkowie tej sceny wybuchnęli śmiechem; ten głośny, hałaśliwy śmiech podniecił moją szkapę do ostateczności; wykonawszy jeszcze jeden skok, popędziła ze mną w pełnym galopie wprost przed siebie, gdzie ją oczy poniosły. Okoliczność, że ta szalona jazda miała kierunek południowy, zdawała się być czystym przypadkiem; nikt się nie domyślał, że koniem kierowałem ja, a nie odwrotnie. Ures leżało przecież na południe od nas! —
Obejrzawszy się, zauważyłem, że kilku emigrantów jechało za mną; lecz wkrótce zawrócili. Herkules jechał najdłużej. Obawiał się o mnie, nie mógł mnie jednak dopędzić. Po dziesięciu minutach straciłem go z oczu i zsiadłem, ażeby usunąć piasek z pod siodła i uwolnić biedne zwierzę od męki. Potem ruszyłem dalej, ciągle na południe, w kierunku miasta. —
Właściwie aż dwa powody zniewalały mnie, aby się tam udać. Po pierwsze, musiałem zawiadomić tamtejszą policję o transporcie emigrantów, a po drugie, kupić sobie nowe ubranie. Ubiór, który nosiłem dotychczas, był tak cienki i lekki, że przy wysiłkach, jakie mnie czekały, podarłby się wkrótce na strzępy; również jego jasna barwa przeszkadzała mi bardzo, jak to okazało się wczoraj wieczorem. Kupiłem go, gdyż w Guaymie nie było lepszego, któryby odpowiadał mojej figurze, i zresztą chciałem uchodzić przed mormonem za człowieka biednego. Ponieważ jednak zostałem przez niego przejrzany, więc nie widziałem powodu, dla którego nie miałbym także swoim zewnętrznym wyglądem potwierdzić, że nie należę do włóczęgów. —
Już po godzinie drogi okolica przybrała zupełnie inny wygląd. Im dalej, tem bardziej stawała się ożywioną; coraz częściej napotykałem większe, lub mniejsze folwarki i siedziby ludzkie; następnie wjechałem na drogę utorowaną, prowadzącą pomiędzy ogrodami i dotarłem nakoniec do miasta, które zrobiło na mnie daleko lepsze wrażenie, niż Guayma. — Przedewszystkiem zapytałem jednego z przechodniów, gdzie znajduje się urząd policyjny. Stanąwszy przed opisanym mi budynkiem, przywiązałem konia do płotu i poprosiłem jednego z włóczących się tam policjantów, ażeby mi wskazał mieszkanie dyrektora policji. Policjant zaprowadził mnie na podwórze, gdzie zauważyłem drzwi z napisem, objaśniającym, że tu należy szukać najwyższego urzędnika powiatu. Skoro zapukałem, odezwał się ktoś z wnętrza; wobec tego wszedłem i — ukłoniłem się natychmiast głęboko, bardzo głęboko, gdyż znalazłem się nie wobec mężczyzny, lecz jakiejś damy! — — W pokoju nie było nic z tego, co przyzwyczajeni jesteśmy łączyć z pojęciem biura, albo lokalu do przyjęć urzędowych. Były to bowiem puste, biało otynkowane ściany.
W podłodze, którą stanowiła twardo ubita ziemia, tkwiły cztery pale, malowane w barwy narodowe, to znaczy: biało-czerwono-zielone. Na nich wisiały dwa hamaki. W pierwszym leżała owa dama, paląc papierosy; ponad nią znajdował się przytwierdzony do słupa pręt, na którym siedziała papuga, uwiązana na łańcuchu. Co zawierał drugi hamak, nie mogłem zauważyć; dopiero później przekonałem się, że w każdym razie nie był pusty. Zatem, jak już powiedziałem, ukłoniłem się głęboko i zapytałem w najuprzejmiejszym tonie, czy mam przyjemność mówić z dyrektorem policji. Dama przypatrzyła mi się ostro, następnie zrobiła ruch ręką, który mówił wyraźnie: „nie chcę cię widzieć” — i, odwróciwszy głowę, nie odezwała się słowem. Zato papuga najeżyła pióra, rozwarła krzywy dziób i zaskrzeczała na mnie:
— Eres ratero!
To miłe pozdrowienie znaczy po polsku tyle, co:
— Jesteś włóczykij!
Dama pogłaskała ptaka, ja zaś powtórzyłem moje pytanie nader uprzejmie.
Eres ratero! — odpowiedziała papuga, podczas gdy dama trwała w milczeniu.
Powtórzyłem pytanie jeszcze raz.
— Eres ratero, ratero! — lżył upierzony oszczerca; dama zadała sobie nareszcie tyle trudu, aby skinąć ręką ku drzwiom, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że nie chce nic o mnie wiedzieć.
Wobec tego otworzyłem drzwi i, nie oddalając się, wyjrzałem na dziedziniec. Policjant, który mnie tutaj przyprowadził, stał jeszcze. Ponieważ patrzył w przeciwną stronę, więc włożyłem palec do ust i gwizdnąłem tak przeraźliwie, jak tylko mogłem. Naturalnie papuga gwizdała także, dama skrzeczała jak przedtem papuga, a policjant obrócił się ku mnie. Skinąłem, ażeby przyszedł, i zapytałem go, gdy stanął przy mnie:
— Czy tu jest rzeczywiście urząd dyrektora policji?
— Tak, sennor! — odpowiedział.
— Więc gdzież on jest?
— Tam, w pokoju.
— Przecież nie widzę go, a sennora nie chce odpowiadać!
— Na to nic nie poradzę; na to wogóle niema rady!
Odwrócił się i odszedł. Wtedy skierowałem kroki ku damie i powtórzyłem moje pytanie, tym razem jednak nie w tonie uprzejmym. Na to zapytana wyprostowała się i odparła gniewnie:
— Precz, natychmiast, bo każę pana zamknąć! W jakim stroju pan przychodzi! Widać przecież odrazu, że pan nie ma czem płacić za czynności urzędowe!
Papuga zaczęła bić skrzydłami, dziobać i krzyczeć:
— Eres ratero, eres ratero! — ja jednak wyciągnąłem z zimną krwią mój trzos z pieniędzmi i zacząłem, nie mówiąc słowa, przekładać brzęczące monety z ręki do ręki. Natychmiast zaczęła papuga naśladować dźwięk złota głosem rzeczywiście łudzącym, a dama zwróciła się do drugiego hamaku i odezwała najmilszym, dźwięcznym głosikiem:
— Podnieś się mój drogi! Jest tu pewien cavallero, który musi koniecznie z tobą pomówić. Tymczasem skręcę mu papierosa!
Pod drążkiem papugi umocowana była skrzynka, w której znajdował się tytoń i bibułka papierosowa. Dama wzięła kawałek tego papieru do ust, ażeby go zwilżyć śliną, położyła na to szczyptę tytoniu, skręciła wszystko nakształt gąsienicy i, zapaliwszy o niedopałek swojego papierosa, podała mi z przychylnym uśmiechem.
Hm! To zwilżanie! Te paluszki z ich nakrapianą barwą, po której nie można było rozróżnić, czy tkwią w rękawiczkach, czy też są czem innem pokryte! A do tego miejsce, w którem się tytoń znajdował — u stóp papugi! Słowem, wziąłem wprawdzie papieros z głębokim ukłonem, lecz nie odważyłem się włożyć go do ust.
Tymczasem spostrzegłem jakieś poruszenie w drugim hamaku i po chwili zeskoczyła z niego niezmiernie wysoka i straszliwie chuda postać, która podeszła do mnie krokami powolnemi, niedosłyszalnemi, niby widmo, i zapytała bezbarwnym tonem brzuchomówcy:
— Jaką taksę jest pan przygotowany zapłacić, sennor?
— Płacę według wartości odpowiedzi, które otrzymam, — odpowiedziałem.
Na to długi obrócił się do żony i powiedział, wykrzywiając okropnie oblicze, co miało zapewne oznaczać przyjacielski uśmiech:
— Czy słyszysz, gołąbko? On płaci według wartości. Ponieważ jednak wszystko co ja mówię, posiada dla każdego wysoką wartość, więc proszę cię, skręć sennorowi jeszcze jednego papierosa!
Po chwili, skoro trzymałem już w palcach dwa robaki tytoniowe, przystąpił nareszcie do rzeczy, mówiąc:
— Niech mi pan teraz przedłoży z zaufaniem i otwartością swoje życzenia, sennor! Stoi pan przed najżyczliwszym ze swoich przyjaciół!
Papuga zagdakała tak wdzięcznie, że nareszcie pojąłem, iż stoję wobec dwojga najlepszych i najszlachetniejszych ludzi i wobec najmądrzejszej papugi; — rozważywszy to wszystko, zapytałem z niezmierną szczerością:
— Czy jest panu znane nazwisko Timoteo Pruchillo, sennor?
— Nie. Tobie także nie, gołąbko?
— Nie! — odpowiedziała gołębica.
— Szukam hacjendy del Arroyo, która ma leżeć niedaleko Ures. Czy mógłby mnie pan objaśnić o tem bliżej?
— Nie. Ty także nie, gołąbko?
— Nie! — powtórzyła, jak echo gołębica.
— Timoteo Pruchillo sprowadził z Niemiec emigrantów, którzy mają pracować w jego hacjendzie. Kto ma obowiązek wziąć tych ludzi w opiekę, gdyby Pruchillo postąpił z nimi nieuczciwie?
— Nie ja, sennor!
— Więc któż wobec tego?
— Niemcy, ich poselstwa, albo konsulaty.
— Czy jest tu konsulat?
— Nie!
— Ale przecież musi tutaj być ktoś, ktoby się zajął tymi ludźmi, w razie, gdyby groziło im niebezpieczeństwo!
— Nie, niema nikogo!
— Ależ sennor, nawet przypuściwszy, że są oni pozbawieni opieki państwowej dlatego, że tutaj niema przedstawiciela Niemiec, należy oczekiwać, że gdyby jakiś Meksykanin postąpił z nimi nieuczciwie albo wręcz haniebnie, to zostałby przez tutejszą władzę pociągnięty przecież do odpowiedzialności?
— Nie, sennor! Mnie nic nie obchodzi co się dzieje z obcokrajowcami!
— Więc coby pan zrobił, gdyby mieszkaniec pańskiego powiatu zabił cudzoziemca?
— Nic, zupełnie nic! Moi poddani sprawiają mi tyle kłopotu, że nie mogę się zajmować obywatelami obcych państw. Cudzoziemcy, ich sprawy, stosunki, rzeczy — nie istnieją dla nas wcale. Pod tym względem niczego nie może pan od nas żądać! Czy poza tem ma pan jeszcze jakie życzenie, sennor?
— Nie, pańskie dotychczasowe odpowiedzi uwolniły mnie od wszelkich dalszych pytań!
— Wobec tego odprawię pana, skoro pan uzna wartość udzielonych mu wiadomości!
— Tak, skoro pan uzna ich wartość, — potwierdziła sennora czarującym tonem, przyczem papuga zawtórowała milutkim minorem i krząkaniem.
— Wyjaśnię panu najsumienniej tę wartość, — odpowiedziałem. — Ponieważ pan stale odpowiadał słowem nie, więc odpowiedzi pańskie nie posiadają dla mnie niestety żadnej wartości.
— Co? Jak? Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan nic nie zapłaci?
— Oczywiście!
Na to zrobił dwa kroki wstecz, zmierzył mnie gniewnym wzrokiem i zagroził:
— Ja mogę pana zmusić, sennor!
— Nie! Ja także jestem cudzoziemcem i mam tylko zagraniczną walutę przy sobie! Ponieważ, według pańskich słów, nie istnieją dla pana zagraniczne osoby, sprawy, stosunki i rzeczy, więc nie mogę obrażać pańskich uczuć narodowych i pańskiego szacunku dla własnego kraju — ofiarowaniem panu obcej monety!
Sennora wypuściła z palców papieros i przygryzła wargi; papuga podniosła skrzydła i rozwarła dziób; sennor cofnął się jeszcze o krok i zapytał, gulgocząc, jak świerszcz:
— Więc tylko obce pieniądze?
— Tak! Jedynemi krajowemi przedmiotami, któremi mogę pana zaszczycić, są te oto papierosy, — rzekłem, wrzucając podane mi poprzednio gąsienice do skrzynki z tytoniem, przyczem papuga omal nie dziobnęła mnie w rękę.
— Więc pan nie zapłaci nic, zupełnie nic?! — zawołał sennor.
— Nie!
Sięgnąłem po swoje strzelby, które oparłem przedtem o ścianę, i oddaliłem się śpiesznie.
— Skąpiec, człowiek bez czci i wiary! — grzmiał długi sennor swoim głosem brzuchomówcy.
— Cudzoziemiec, obdartus, wagabunda! — skrzeczała donna z wściekłością.
— Eres ratero, eres ratero, ratero! — jesteś włóczykij, — eres ratero, tero, ro, ro, ro! — słyszałem jeszcze na podwórzu; — za bramą stał przy moim koniu policjant, czekając na mnie zapewne, gdyż wyciągnął rękę i powiedział:
— Napiwek za wiadomość, której panu udzieliłem; Pensję mam bardzo skąpą, a do wyżywienia żonę i czworo dzieci!
— Na to ja nie poradzę; na to wogóle nie można poradzić! — odpowiedziałem jego własnemi słowami; odwiązałem konia, wsiadłem i odjechałem. — Gdybym był w nieco lepszym humorze, byłby on przynajmniej coś dostał. —
Zatem nadzieja, którą pokładałem w policji, zawiodła mnie zupełnie. W takich stosunkach najlepiej liczyć tylko na siebie samego. Wobec tego precz z myślą o pomocy innych!
Skoro odjechałem dość daleko od budynku policji, zatrzymałem się w pierwszym, nieco porządniej wyglądającym hotelu, ażeby pożywić siebie i konia i zapytać się o sklep z ubraniami.
Wskazano mi dość duży skład, w którym dostałem dobry, mocny kostjum meksykański; oprócz tego zaopatrzyłem się w większą ilość amunicji. Przed odjazdem wypytałem o drogę do hacjendy; opisano mi ją tak dokładnie, że absolutnie nie mogłem zbłądzić. Hacjenda leżała o dzień drogi na wschód, nad strumykiem, który tworzył jezioro, pomiędzy lesistemi górami. Równocześnie zasięgnąłem bliższych wiadomości o charakterze jej właściciela. —
Sennor Timoteo Pruchillo był człowiekiem uczciwym; dawniej należał do najbogatszych ludzi prowincji ale, że przez ciągłe powstania polityczne i napady indjańskie wiele ucierpiał, więc teraz był uważany jedynie za dosyć zamożnego plantatora. Z dawnych dóbr pozostała mu tylko hacjenda del Arroyo. — Oprócz tego należała do niego kopalnia rtęci, o której wiedziano tylko tyle, że leży daleko poza hacjendą, w okolicy bardzo nieurodzajnej, i że dawniej przynosiła wielkie dochody, jednak z powodu braku robotników i z obawy przed włóczącymi się wpobliżu dzikimi Indjanami została zaniechana i opuszczona. —
O drodze, którą dnia tego przebyłem, nie mam nic do powiedzenia; okolica była piaszczysta, albo pokryta skałami i zupełnie niezamieszkana. Przenocowałem w dolinie, w której znalazłem tyle trawy, że koń mój mógł się napaść dosyta. Od Ures nie widziałem jeszcze żadnego człowieka; ale już następnego przedpołudnia miałem spotkanie, przy którem, niestety, popłynęła krew.
Jechałem pod górę wężową linją długiej i wąskiej doliny. Góry otaczające ją były skaliste, prawie zupełnie bezdrzewne i posiadały kształty tak oryginalne i dzikie, że przypominały dalekie kraje Ameryki północnej, tak zwane „Bad lands”; rozpamiętywałem moje przygody w tamtych okolicach, walki ze Siouxami, z którymi potykałem się tak często; wyobrażałem sobie, że słyszę ich przenikliwy okrzyk wojenny, głosy ich karabinów. W tem — czy to było tylko łudzące wspomnienie, czy też rzeczywistość? Padł strzał! — Zatrzymałem konia i jąłem nadsłuchiwać. Tak, to była rzeczywistość, gdyż teraz posłyszałem wprost przed sobą, w dolinie, poza najbliższym jej zakrętem — strzał drugi i trzeci!
Popędziłem konia, nie odrazu jednak minąłem zakręt. Chciałem naprzód wiedzieć, kogo mam przed sobą. Dlatego zsiadłem i, zostawiwszy konia na miejscu, podszedłem pieszo do rogu skały, zasłaniającej mi dalszy widok. Zdjąwszy kapelusz, którego szeroka kresa mogła łatwo mnie zdradzić, i wysunąwszy poza skałę czoło aż po oczy, zobaczyłem przedewszystkiem, że dolina rozszerzała się w tem miejscu, łącząc się z bocznym wąwozem; wdole, pośrodku doliny, stali dwaj mężczyźni. Patrzyli wgórę, na skałę, tworzącą róg dwóch przełęczy. Jeden z nich był białym, drugi lndjaninem; obydwaj mieli karabiny w rękach. Właśnie w tej chwili złożyli się, wymierzyli wgórę i wypalili; strzały zahuczały szybko, — jeden za drugim. —
Do czego, albo do kogo strzelali ci ludzie? Wpobliżu stały trzy konie. Zapewne więc było ich również trzech. Lecz gdzie znajdował się trzeci? Wysunąłem głowę dalej i ujrzałem inne trzy konie, leżące na ziemi obok ściany skalnej. Zdawały się być martwe, gdyż nie poruszały się wcale. Ponad niemi, może na wysokości trzydziestu łokci, w miejscu, na które mógłby wspiąć się tylko dobry turysta, kryły się trzy młodziutkie postacie poza wyskokiem skalnym, który osłaniał je przed kulami. Byli to dwaj chłopcy i kobieta; oczywiście nie mogłem ich rysów dokładnie rozpoznać; może bardziej odpowiadałoby im miano młodzieńców. Nie mieli strzelb, tylko łuki, z których wypuszczali od czasu do czasu strzały ku swoim napastnikom; strzały jednak padały za blisko!
Mężczyźni przeciw chłopcom, przeciw bezbronnej kobiecie! Jacyż to mogli być mężczyźni! Chyba tylko ostatni łajdacy! Zdecydowałem się natychmiast pacholętom dopomóc, gdyż było jasnem, że chodziło tu o życie. Ażeby jaknajmniej wystawić się przytem na niebezpieczeństwo, musiałem zaskoczyć napastników w chwili, gdy lufy opróżnią z naboi, a więc zaraz po wystrzale.
Wróciłem przeto do konia i wskoczyłem na siodło. Sztuciec Henry’ego wziąłem w rękę, rozluźniłem rewolwery za pasem i czekałem. Strzały padły jeden po drugim, a prawie równocześnie pędził już mój koń wzdłuż skały, zakrętem, wprost ku nim. Widok mój tak ich zaskoczył, że, skamieniali, patrzeli na mnie z oczekiwaniem, dopóki nie zatrzymałem się przed nimi.
Biały był człowiekiem średniego wzrostu, odziany w prosty ubiór meksykański; ktoby choć raz ujrzał jego niezwykle ostre, charakterystyczne rysy twarzy, ten nie zapomniałby ich nigdy. — Za pasem miał zatknięty nóż i pistolet, a w prawej ręce trzymał dopiero co wystrzeloną jednorurkę.
Czerwonoskóry był podobnie ubrany, tylko głowę miał nienakrytą, a w długie zawiesiste włosy wpięte orle pióro, oznakę godności wodza. Z za pasa sterczała mu rękojeść noża; strzelba jego była również jednorurką. —
— Dzień dobry, sennores! — pozdrowiłem ich, wstrzymując konia gwałtownie tuż przed nimi i trzymając w prawej ręce sztuciec gotów do strzału. — Jakie to polowanie urządzacie panowie tutaj? Chyba tylko na zwierzęta?
Żaden nie odpowiedział. Udałem, jakobym dopiero teraz zobaczył trzy nieżywe konie i mówiłem dalej:
— Ach! Do koni panowie strzelacie? A konie są osiodłane! Więc panowie godzicie na życie jeźdźców! Gdzie się oni podziali?
Czerwony sięgnął do worka po kulę, ażeby naładować strzelbę na nowo. Biały uczynił to samo i odpowiedział przytem:
— Co to pana obchodzi? Uciekaj stąd i nie wdawaj się w nieswoje sprawy!
— Nie? Rzeczywiście nie?! Na ten temat możnaby się jeszcze sprzeczać. Kto na swojej uczciwej drodze spotyka ludzi, strzelających do kobiet i chłopców, ten ma prawo zapytać o powód takiego czynu!
— Ale jaką otrzyma odpowiedź?
— Taką, jakiej żąda, mianowicie, jeśli potrafi poprzeć czynem swoje pytanie!
— I pan uważa siebie za takiego właśnie człowieka? — zapytał biały w szyderczym tonie, podczas gdy czerwony z zimną krwią owijał kulę w pakuł, ażeby ją wepchnąć do lufy.
— Oczywiście! — odpowiedziałem.
— Zamiast na śmiech się wystawiać, umykaj pan czem prędzej, gdyż inaczej nasze kule pokażą panu...
— Wasze kule, łotrze? — przerwałem, kierując lufę strzelby w jego pierś. — Powąchaj naprzód moich! Czy wiesz, ile kul mieszka w sztućcu Henry’ego? W tej chwili karabiny na ziemię! Inaczej przewiercę wam głowy nabojem!
— Sztu-ciec Hen-ry’-e-go! — wykrztusił biały, wlepiając we mnie wybałuszone oczy i bezwiednie wypuszczając karabin z ręki. —
Jak to się stało, że słowo „sztuciec Henry’ego” zdębiło mu włosy na głowie?! Indjanin, nie pozwalając się ogarnąć przerażeniu, rozważył sytuację z zimną krwią. Mimo że lufa mojego karabinu nie była skierowana na niego, lecz na jego towarzysza, nie miał odwagi dokończyć ładowania; lecz przecież był jeszcze inny sposób działania. Wódz do tego sposobu postanowił się uciec. Śledząc, w jakim kierunku szły jego spojrzenia, byłem na to przygotowany. Wyrwał błyskawicznym ruchem pistolet z za pasa białego i złożył się na mnie. Równie szybko ja skierowałem sztuciec w jego rękę i, zanim zdołał odciągnąć kurek, padł strzał, przeszywając mu dłoń. Przez chwilę stał, jak osłupiały i patrzył to na mnie, to na krwawiącą rękę, z której wypadł mu pistolet; następnie zwrócił się do białego i zawołał:
— Tave-szala!
Po tych słowach skoczył z największym pośpiechem ku koniom, rzucił się na jednego z nich i pędził pełnym galopem w głąb wąwozu.
— Tave-szala! — powtórzył biały, który aż do tej chwili stał nieruchomo. Następnie dodał w języku angielskim:
— All devils, gdzież ja miałem oczy! Wódz ma słuszność!
W chwilę później siedział na drugim koniu i pędził co koń wyskoczy za czerwonoskórym, porzucając na ziemi i strzelbę, i pistolet. Oczywiście, nie starałem się wcale ich zatrzymywać. — Co miały oznaczać owe słowa „tave-szala”? Pochodziły z narzecza, którego nie znałem. —
Po ucieczce napastników rozbrzmiał ze skały potrójny okrzyk radości. Kobieta i chłopcy widzieli, co się stało, i uważali się za uratowanych; ja jednak, obróciwszy się ku nim, spostrzegłem jak dalece radość ich była przedwczesna.
Mianowicie ponad nimi, na najwyższym grzbiecie skały, na samej krawędzi, zauważyłem głowę jakiegoś człowieka, który przypatrywał się im przez krótką chwilę; ukazała się lufa karabinu i ręce; jasne było, że ów człowiek do nich właśnie mierzył. Z ich stanowiska trudno było spostrzec nowego wroga; stali w obliczu prawie niechybnej śmierci! Musiałem ich ostrzec; — ale jak? Słowa radości, które poprzednio wykrzyknęli, zaczerpnięte były z języka Mimbrenjów, znanego mi na szczęście, gdyż nauczyłem się go od Winnetou, to też zawołałem:
— Te sa arkonda; nina akhlai to-sikis-ta — przyciśnijcie się do ściany skalnej; ponad wami wróg!
Posłuchali natychmiast i cofnęli się tak daleko poza występ, że z dołu nie mogłem ich już dojrzeć. Nieznajomy zapewne także stracił ich z oczu; zniknął na chwilę, ale... nie zrezygnował ze swego zamysłu. Ukazał się wkrótce ponownie na innem miejscu, które tworzyło rodzaj dachu, wystającego dosyć znacznie; stamtąd mógł ich widzieć i dosięgnąć kulami! Należało ratować życie trojga ludzi, a uratować nie zdołałbym, gdybym oszczędzał mordercę. Strzał na tę wysokość był bardzo trudny. Sztuciec nie niósł tak daleko, a gdyby moja pierwsza kula nie trafiła, nieznajomy zyskałby na czasie i dokonał swego. Koń mój stał niespokojnie, dlatego zeskoczyłem z siodła, odrzuciłem sztuciec i złożyłem się niedźwiedziówką. Właśnie w tej chwili nieznajomy skierował lufę karabinu nadół. Celowałem krótko, lecz pewnie. Strzał padł i odbił się echem od ścian wąwozu; stary, ciężki karabin miał tutaj głos prawdziwie armatni! Ale, rzecz dziwna! Nieznajomy leżał na skale tak, że widziałem tylko jego głowę i ramiona, i to niewyraźnie z powodu oddalenia. Zdawało mi się, że głowa przeciwnika uskoczyła wbok po moim strzale, a jednak nie poruszył się, nie cofnął, a ramiona trzymały karabin nieruchomo w poprzedniej pozycji. Wobec tego posłałem drugą kulę. On jednak nadal nie zmieniał położenia, — ale także nie strzelał! Dlatego naładowałem na nowo. Uratowani przeze mnie Indjanie wystąpili naprzód i jeden z chłopców zawołał:
— Nie strzelaj, on już nie żyje! Zejdziemy do ciebie.
Zdarza się widzieć po bitwie ciała żołnierzy zamarłe w tej postawie, w jakiej zostały trafione przez pocisk nieprzyjaciół. Czyżby tu nastąpiło owe nagłe zesztywnięcie? Nie miałem czasu o tem myśleć, gdyż Indjanie zeszli już ze skały; podszedłem więc do nich i powitaliśmy się uściskiem ręki. — Zapytałem starszego chłopca:
— Czy znałeś waszych wrogów?
— Bladej twarzy nie; natomiast znam obydwóch czerwonych mężów. Stary był Vete-ya[2], wódz Indjan Yuma, drugi Gaty-ya[3], syn jego.
Ponieważ, mimo ich wiek młody, nie chciałem być tak nieuprzejmym, ażeby pytać wprost o ich stosunki, więc dowiadywałem się dyskretnie:
— Nie znam ani jednego, ani drugiego i nie słyszałem o nich nigdy. Z jakiego powodu chcieli was zabić?
— Przed wieloma księżycami przybyli, ażeby napaść i obrabować nasz szczep, chociaż żyliśmy z nimi w pokoju. Dowiedzieliśmy się o tem jeszcze zawczasu i pobiliśmy wojowników Yuma. Wodza, Vete-ya, pojmaliśmy. Nalgu Mokaszi[4], nasz ojciec, zaproponował mu walkę honorową i zwyciężył go. Następnie, zamiast go zabić, zwrócił mu wolność. Jest to wielce hańbiący dowód lekceważenia, czego ty zapewne nie wiesz, gdyż jesteś bladą twarzą!
— Wiem to, bo znam zwyczaje czerwonych mężów. Przebywałem wiele zim i wiosen wśród najdzielniejszych szczepów, a z Silnym Bawołem, waszym ojcem, paliłem fajkę pokoju!
— Skoro tak, to nie możesz być zwykłą bladą twarzą i musisz mieć wielkie imię, gdyż nasz ojciec jest dzielnym wojownikiem i zwykł palić kalumet tylko ze sławnymi ludźmi!
— Imię moje usłyszycie! Opowiedz mi przedewszystkiem, w jaki sposób spotkaliście się tutaj z obydwoma Yuma i z białym!
— Ta squaw jest naszą szilla[5] i żoną wodza Opatów. Przed dwoma miesiącami wybraliśmy się w drogę do Opatów, ażeby ją odwiedzić; teraz wracaliśmy, a siostra z nami, gdyż chciała widzieć się z ojcem.
— Postąpiliście nieroztropnie!
— Niestety! — Żyjemy w zgodzie ze wszystkiemi szczepami; gromada Opatów towarzyszyła nam przez znaczną część drogi, a gdy nas opuszczali, byliśmy wszyscy przekonani, że żadne niebezpieczeństwo grozić nam nie może. Yuma mieszkają daleko stąd; nie mogliśmy nic wiedzieć o pobycie ich wodza w tej okolicy. Na kobiety i chłopców nie nastaje żaden uczciwy wojownik. A jednak Vete-ya strzelił do nas. Nie jesteśmy jeszcze wojownikami i nie mamy imion! Byliśmy zaopatrzeni jedynie w łuki i strzały, więc nie mogliśmy stawiać oporu napastnikom, uzbrojonym w strzelby. Dlatego zeskoczyliśmy prędko z koni i schroniliśmy się na skałę! Tutaj mogliśmy się ukryć, a gdyby nieprzyjaciele odważyli się wspinać za nami, bylibyśmy ich zabili strzałami. Mimo to, dziś jeszcze powitałyby nas Wieczne Ostępy, gdybyś ty nas nie uratował; skoro bowiem Vete-ya ujrzał, że nie dosięgną nas jego kule, wysłał swego syna, ażeby inną stroną wspiął się jeszcze wyżej, niż my i zastrzelił nas z góry!
— Czy biały strzelał również?
— Tak, chociaż nie znaliśmy go i nie zrobiliśmy mu nigdy nic złego! Dał nawet synowi wodza swoją strzelbę, która miała dwie lufy, ażeby mógł nas łatwiej i prędzej zabić! Za to będzie musiał umrzeć, skoro mnie spotka; zapamiętałem sobie dokładnie jego oblicze!
Wyciągnął nóż i zrobił nim ruch jakby przeszywał komu serce. Widziałem, że nie mówił tego na wiatr. Wzmianka o starszym Indjaninie przypomniała mi słowa, które wypowiedział Vete-ya, gdy moja kula trafiła go w rękę. Dlatego zapytałem:
— Czy znasz mowę Yuma?
— Znam z niej wiele słów.
— To może potrafisz mi powiedzieć, co oznaczają słowa „tave-szala”?
— To wiem bardzo dobrze! Oznaczają one: „druzgocąca ręka”, imię wielkiego, białego myśliwca, który jest przyjacielem sławnego wodza Apaczów, Winnetou! Blade twarze nazywają go Old Shatterhand. Nasz ojciec walczył raz u jego boku przeciw Komanczom i wypalił z nim kalumet pokoju i dozgonnej przyjaźni. — Gdzie słyszałeś te słowa?
— Vete-ya wykrzyknął je gdy mu zdruzgotałem dłoń kulą.
— Uczyniłeś zatem tak, jak zwykł czynić Old Statterhand. On nie zabija żadnego wroga, jeśli może unieszkodliwić go, raniąc. Jego kule nie chybiają nigdy! Posyła je albo ze swojej szosz-sesteh[6], którą potrafi władać tylko bardzo silny człowiek, albo z krótkiego karabinu, który ma tyle kul, że można z niego strzelać bez...
Przerwał, nie wypowiedziawszy ostatniego słowa; obrzucił mnie spojrzeniem od stóp do głów i zawołał, zwracając się do swego rodzeństwa:
— Uff! Moje oczy były ślepe! Ten biały wojownik trafił naszego wroga z tak wielkiej odległości! Przypatrzcie się ciężkiej rusznicy w jego ręce! A tam, gdzie stał przedtem, leży jego drugi karabin, którym roztrzaskał rękę Vete-ya. Wódz nazwał go „Tave-szala”. Mój młodszy bracie i moja starsza siostro, odstąpcie z szacunkiem, gdyż stoimy przed wielkim białym wojownikiem; nasz ojciec, który przecież jest wielkim bohaterem, powiedział, że on nawet nie może się z nim porównać!
Był to frazes indjański, przesadna grzeczność, pomyślana jednak zupełnie szczerze. Wszyscy troje cofnęli się i ukłonili głęboko; ja wszakże podałem im powtórnie rękę i powiedziałem:
— To prawda; nazywają mię Old Shatterhandem. Jesteście dziećmi mojego dzielnego i sławnego przyjaciela; serce moje cieszy się, że mogłem na czas przybyć i odpędzić waszego wroga! Zraniłem go ciężko w prawą rękę; nigdy już nie będzie mógł ująć nią toporu wojennego. — Chodźcie teraz do koni!
Koń zabitego Gaty-ya stał wpobliżu mojego. Na ziemi leżał sztuciec Henry’ego, obydwie jednorurki i pistolet. Zauważyłem, że moja kula przeszła naprzód przez rękojeść pistoletu a potem dopiero, już spłaszczona, utkwiła w dłoni Indjanina; skutkiem tego rana musiała być daleko niebezpieczniejsza i boleśniejsza, niż gdyby ręka została bezpośrednio przebita. Obie jednorurki należały do Indjan; biały pożyczył Małym Ustom karabin i otrzymał na ten czas jego strzelbę. Zdobycz należała do mnie. Podarowałem chłopcom obie strzelby, a starszemu także pistolet. Płomienieli z radości, gdyż chłopiec indjański niełacno otrzymuje broń palną; podarunki jednak przyjęli milcząco, gdyż czerwonoskóry musi umieć panować nietylko nad bólem, lecz także nad radością. Piękny zaś wierzchowiec Gaty-ya dostał się ich siostrze.
Zawartość torb, przy zabitych koniach, trojga Indjan była nienaruszona; napastnicy nie odważyli się bowiem zbliżyć do skał, ponieważ tam dosięgłyby ich strzały chłopców. Siodła, uzdy i inne rzeczy, które uratowani Indjanie mieli ze sobą, zostały zabrane na nasze konie.
Następnie musieliśmy wejść na górę, gdyż chciałem obejrzeć Gaty-ya. Squaw[7] została na straży przy koniach. Z łatwością znaleźliśmy ślady Indjanina i drogę, którą dostał się na skałę. Na górze przedstawił się nam interesujący, chociaż okropny widok. Trup leżał wyciągnięty na brzuchu z głową sterczącą poza krawędzią skały; ramiona zwieszone nadół, wystawały po łokcie, a dłonie zacisnęły się tak silnie, że dwururka nie mogła z nich wypaść. Mimo to, zabezpieczyłem naprzód karabin, a potem dopiero odciągnęliśmy trupa od brzegu wąwozu.
— Uff, uff! — zawołali obydwaj chłopcy, spojrzawszy na głowę zastrzelonego. Moje obydwie kule przebiły mu skroń; wobec tej odległości był to jedynie przypadek, lecz później rozgłaszano go przy wszystkich ogniskach obozowych, jako jedno z moich arcydzieł.
Wszystko, co znaleźliśmy przy zabitym, mogli chłopcy zabrać dla siebie. Trupa zostawiliśmy tak, jak leżał. Następnie zeszliśmy ze skały i ruszyliśmy spiesznie w dalszą drogę. —
Pośpiech nasz miał dwa powody: po pierwsze, nic nas już tutaj nie zatrzymywało, a po drugie, należało się spodziewać, że obydwaj zbiegowie powrócą, ażeby poszukać Gaty-ya. Vete-ya przypuszczał najprawdopodobniej, że syn jego spostrzegł mnie i że się schronił w jakieś bezpieczne miejsce. W każdym razie czekał zapewne na niego. Nie mogąc się doczekać, sądziłem, wróci do kotliny, znajdzie trupa, a wtedy — pójdzie mojemi tropami, nieubłagany śmiertelny wróg!
Naturalnie, miałem wielką ochotę wiedzieć, kim był ów biały towarzysz Indjan. Dwururka należała do niego. Obejrzałem ją więc dokładnie i wykryłem dwie litery, wycięte u spodu kolby, mianowicie: R. i W. Pierwsza litera była zapewne początkową imienia białego, druga — początkową nazwiska. Natychmiast przyszło mi na myśl nazwisko Weller. Tak przecież nazywał się ojciec strażnika okrętowego! Przedwczoraj wieczór, rozmawiał z Meltonem w towarzystwie jakiegoś wodza indjańskiego. To przecież zgadzało się wyśmienicie! Owym wodzem był bezwątpienia Vete-ya, a jego biały towarzysz, to właśnie ów nieznajomy z przedwczoraj, który mówił do Meltona „bracie”. Zapewne i Gaty-ya był z nimi. Okoliczność, że się dzisiaj tutaj na nich natknąłem nie dziwiła mnie wcale, gdyż dolina leżała w kierunku hacjendy del Arroyo. Jeżeli przypuszczałem słusznie, to należało się spodziewać, że wpobliżu znajduje się gromada wojowników Yuma, którą obydwaj zbiegowie mogli sprowadzić nam na karki. Należało zatem, nie zwlekając, opuścić dolinę, ażeby jaknajprędzej dostać się do hacjendy. —
Indjanie zdecydowali się towarzyszyć mi do hacjendy, chociaż nie leżała na ich drodze; spodziewali się bowiem dostać tam jeszcze dwa konie, które im były niezbędne. Squaw dosiadła konia, którego jej podarowałem, ja jechałem na moim zwierzęciu, chłopcy musieli iść pieszo. Byłbym im chętnie odstąpił swojego konia, gdyby to się dało pogodzić z godnością „Old Shatterhanda”. Im również nie byłoby przyszło do głowy, nawet we śnie, przyjąć taką propozycję.
Jechałem na przodzie; oni postępowali za mną w pewnem oddaleniu. Byłoby mi przyjemniej z nimi rozmawiać; atoli psychika i obyczaje czerwonych absolutnie wykluczały fakt, ażeby wojownik tej miary, co ja, gwarzył z chłopcami! Wszyscy Mimbrenjowie załamaliby ze zdumienia ręce, gdyby się o tem dowiedzieli!  —
W Ures nie chciano mnie zapewne odstraszać, dlatego powiedziano, że do hacjendy jest dzień drogi; tymczasem dopiero dzisiaj, to jest drugiego dnia po południu, zobaczyliśmy przed sobą owe lesiste góry, które mi opisano. Niebawem wjechaliśmy w las. Chłód, który panował pod drzewami, sprawił nam wielką ulgę po niesłychanem gorącu, w jakiem poprostu smażyliśmy się przez całe przedpołudnie. Opis drogi, według którego się kierowałem, był rzeczywiście dobry, tylko czas podano mi o wiele krótszy. Na dwie godziny przed wieczorem dotarliśmy do małego jeziora, do którego uchodził strumyk Arroyo. Tutaj znowu miałem sposobność widzieć, jakie trudy potrafią znieść Indjanie. Obydwaj chłopcy nie zostali ani razu wtyle i wcale nie było można po nich poznać, że są zmęczeni tak długą drogą, przebytą pieszo. Chętniebym zsiadł przy strumieniu, ażeby napić się orzeźwiającej, czystej jak kryształ wody, gdyby nie wstyd przed temi pacholętami, które zdawały się nie widzieć fal błyszczących i nie słyszeć ich miłego szemrzenia.  —
Jezioro leżało u krańca doliny gęsto okrytej lasem; niebawem wjechaliśmy na rozległe, bujne łąki, porosłe tu i ówdzie kwiecistemi krzakami. Tutaj pasły się liczne trzody bydła i koni, strzeżone przez pieszych i konnych pasterzy; zaraz z pierwszego rzutu oka zauważyłem, że mało było tych ludzi w stosunku do ilości pasących się zwierząt. Podeszli do nas, pozdrawiając przyjaźnie; dowiedziałem się od nich, że Melton ze swoją karawaną jeszcze nie przybył. Nie było w tem zresztą nic dziwnego, gdyż mormon nie mógł się spieszyć, z powodu ciężkich wozów i zwierząt jucznych.
Po pewnym czasie łąki ustąpiły miejsca polom uprawnym. Widziałem bawełnę i trzcinę cukrową, stojące w długich i szerokich rzędach; miejscami rosło indygo, kawa, kukurydza i pszenica, a wszędzie rzucał się w oczy brak robotników i, co za tem idzie, brak opieki nad roślinami. Wkrótce ujrzeliśmy sad ogromny, w którym znajdowały się prawie wszystkie drzewa owocowe Europy i Ameryki; na widok ich zdziczenia i wegetacji poprostu żal chwytał za serce. Skoro przejechaliśmy przez ten ogród, zobaczyliśmy wreszcie leżące przed nami zabudowania hacjendy. —
W owych okolicach, z powodu niepewnych stosunków, stawia się najczęściej większe hacjendy i estancje na podobieństwo obronnych twierdz i fortów. Gdzie tylko poddostatkiem kamieni, otacza się mieszkanie murem o takiej wysokości, ażeby ewentualni napastnicy nie mogli nań się wedrzeć. Jeśli niema tego materjału, zasadza się grube i gęste płoty z kaktusów i innych roślin kolczastych i pozwala się im rosnąć jak najwyżej; takie żywopłoty bywają zwykle uważane za wystarczającą ochronę; a jednak inteligentny napastnik nie uzna wcale takiego ogrodzenia za niezwyciężoną przeszkodę. —
Hacjenda del Arroyo leżała w górach; było zatem tyle kamieni do dyspozycji, że właściwie źle się wyraziłem, mówiąc, że zobaczyliśmy leżące przed nami zabudowania hacjendy. W rzeczywistości widzieliśmy tylko płaski dach głównego budynku; reszta była zakryta murem, wysokim przynajmniej na pięć metrów. Ściany tego wielkiego, regularnego czworoboku były zwrócone dokładnie na cztery strony świata. Czworobok przecinał strumyk, wpływając pod murem północnym, a opuszczając dziedziniec stroną południową. Jednopiętrowy dom mieszkalny stał, jak później spostrzegłem, prawie w środku dziedzińca, tuż przy strumyku, przez który prowadził mostek w kierunku zachodnim, gdyż po tej stronie znajdowała się w murze wielka brama wjazdowa. Oprócz tego stały mniejsze domki, w których mieszkała obecna służba; tam mieli również zamieszkać oczekiwani robotnicy; następnie długi, niski magazyn do przechowywania płodów rolnych i ogrodowych, a wreszcie wiele otwartych stodół, które składały się tylko z dachów, spoczywających na drewnianych słupach. Przeznaczono je na pomieszczenie zwierząt wewnątrz murów, w razie ewentualnego napadu. Wielka brama wjazdowa, sklecona z bardzo grubego drzewa, obita była z obu stron blachą żelazną.
W chwili naszego przybycia brama stała otwarta naścieżaj, więc nic nam nie przeszkadzało dostać się na dziedziniec. Pomimo budynków, czynił on wrażenie sierocego pustkowia; był to właśnie skutek braku odpowiedniej ilości ludzi w hacjendzie. Nie zauważyliśmy na podwórzu żywej duszy.
Zsiedliśmy z siodeł. — Jeden z chłopców przytrzymał mojego konia, ja zaś zwróciłem się ku domostwu. W chwili, gdy przechodziłem przez most, otwarły się drzwi domu i ukazał się w nich człowiek, którego nabrzmiała i ospowata twarz nie obudziła we mnie zachwytu. Nie mam bynajmniej uprzedzenia do ludzi, oszpeconych przez ospę, gdyż najlepszy nawet człowiek może na ospę zapaść; tutaj jednak owe blizny tworzyły ostatni ton w dysharmonji całego oblicza, które i bez nich byłoby odstręczające. Człowiek ten spojrzał na mnie z góry i krzyknął:
— Stój! Przez most wolno przechodzić tylko caballerom! Czego chcesz?
Pomimo tych słów szedłem dalej. Gdy miałem już most poza sobą i stanąłem przed nim, odpowiedziałem:
— Czy sennor Timoteo Pruchillo jest w domu?
— Sennor?! Jego się nazywa don! Zapamiętaj to sobie! Tytuł sennor mnie się należy. Jestem sennor Adolfo, majordomus tej hacjendy! Wszystko tu podlega moim zarządzeniom!
— Czy hacjendero także?
W pierwszej chwili nie wiedział, co odpowiedzieć; następnie rzucił mi spojrzenie, które miało być druzgocące i rzekł:
— Jestem jego prawą ręką, ujściem jego myśli i wcieleniem jego życzeń. Zatem on jest don, a ja sennor! Zrozumiano?!
Przyznaję, że miałem wielką ochotę odpowiedzieć zgrubjańska; jedynie wzgląd na obecne stosunki i okoliczności, oraz moja niepoprawna dobroduszność, zmusiły mnie do najuprzejmiejszego tonu:
— Według rozkazu, sennor! Więc czy będzie pan tak dobry, i powie mi, czy don Timoteo w domu?
— W domu!
— Więc zapewne można się z nim widzieć?
— Nie; z takimi ludźmi don nie rozmawia! Jeśli masz jaką prośbę, to jedynie mnie możesz ją przedłożyć. Niechże się dowiem nareszcie, czego chcesz!
— Proszę o przytułek na tę noc dla mnie i dla tych trojga Indjan, z którymi tu przyszedłem.
— Przytułek?! Zapewne z jadłem i napojem?! Tegoby jeszcze brakowało! Tam, w polu, poza granicami hacjendy dosyć miejsca dla takiej hołoty; wynoście się stąd cożywo i to nietylko poza obręb murów, ale poza granice hacjendy! Rozkażę jednemu z pasterzy iść za wami i zastrzelić was natychmiast, gdybyście okazali ochotę przenocować na obszarze naszej posiadłości!
— To zbytnia surowość, sennor! Niech pan pomyśli, że niebawem zapadnie wieczór i że my potem...
— Milczeć! — przerwał mi. — Jesteś wprawdzie białym, ale widać po tobie odrazu, jaki z ciebie ptaszek. A do tego jeszcze czerwoni! Nasza hacjenda nie jest gospodą dla band rozbójniczych!
— Dobrze, sennor, odchodzę! Nie wiedziałem, że posiadam twarz rozbójnika, a sennor Melton, który przyrzekł mi miejsce buchaltera w hacjendzie, nie mniemał chyba, że będzie to dla was tak niebezpieczne!
Odwróciłem się i powoli wracałem mostem. On zaś zawołał za mną:
— Sennor Melton? Buchalter? Czy dobrze słyszę? Więc gdzież pan idzie, panie?! Zostań pan przecież! Chodź pan — chodź pan!
Mimo to szedłem dalej; — pobiegł za mną, chwycił mnie za ramię, zatrzymał, i zapewniał:
— Jeśli pana posyła sennor Melton, to nie wolno mi pana odprawić z kwitkiem. Przyzna pan chyba, że pańskie ubranie nie może budzić zaufania, a gdyby pan zajrzał dokładnie w lustro, spostrzegłby na pewno, że pańskie oblicze różni się bardzo od oblicza uczciwego człowieka; wszelako suknie nie zawsze są miarodajne, a może się i to zdarzyć, że człowiek z twarzą złodzieja jeszcze nikogo nie okradł! Ponieważ przytem posyła pana sennor Melton, więc zachodzi przypuszczenie, że pan jest osobą, od której niekoniecznie trzeba stronić. — Więc zostań pan, zostań!
Co miałem sądzić o tym majordomusie? Czy był głupkowaty? Czy miał, jak to powiadają, zajączka w głowie? Miałem wrażenie, że tak nie jest. Wyraz jego twarzy był tak przebiegły, a spojrzenie tak podstępne, że nie mogło tu być mowy o szczególnej jakiejś manji. Nie zwracałem uwagi na to, że mnie przedtem nazywał „ty” i że cała jego perora była dla mnie obelgą. Zapytałem tak uprzejmie, jak dotychczas:
— Czy pańskie zaproszenie odnosi się także do moich towarzyszy?
— Na to pytanie nie mogę jeszcze odpowiedzieć, ponieważ muszę się przedtem zapytać don Timotea.
— Ja myślę, że to jest zbyteczne, gdyż, według pańskich słów, do pana jedynie należy się zwracać w tej sprawie.
— Tak, gdy chodzi o odprawę; skoro jednak kazałem panu zostać, a pan domaga się, abyśmy zatrzymali tu także czerwonych, muszę rozmówić się naprzód z hacjenderem. Niech pan zaczeka! Zaraz przyniosę panu odpowiedź!
Podczas rozmowy zawróciliśmy ku domowi; teraz staliśmy przed drzwiami. Majordomus chciał wejść do środka, a mnie zostawić na dziedzińcu. Tego było przecież za wiele! Potrząsnąłem głową i odparłem:
— Nie należę do ludzi, którym się każe wyczekiwać przed drzwiami. Idę z panem do środka, a nawet pozwoli mi pan wejść pierwszemu!
Otwarłem drzwi; on postąpił za mną, nie mówiąc słowa; gdy obejrzałem się, wyczytałem w jego obliczu wyraz gniewu i zakłopotania.
Znaleźliśmy się w niskiej, lecz szerokiej sieni. Po obydwóch jej stronach zobaczyłem drzwi, zbite z białych, oheblowanych desek, bez śladu malowidła; — proste drzwi stajenne, według naszych pojęć. Majordomus wskazał jedne z nich i zniknął za niemi; po chwili wrócił i dał mi do zrozumienia poruszeniem ręki, że mogę wejść. —
Pokój, do którego drzwi prowadziły, wykazywał w umeblowaniu taką samą niewybredność, jak sień. Posiadał dwa bardzo małe okna; tkwiły w nich szyby zabrudzone i prawie zupełnie zaprószone, jedyne zresztą, jakie znajdowały się w tym domu. Przy jednej ze ścian stał stół powleczony pokostem i trzy krzesła, zgruba ciosane. W kącie wisiał hamak. Ściany były bielone wapnem; trzy z nich zupełnie puste; na czwartej wisiała broń różnego gatunku.
O ile urządzenie pokoju było więcej, niż skromne, o tyle strój człowieka, który podniósł się przy mojem wejściu i obserwował mnie ciemnemi oczami napoły ze zdziwieniem, napoły z ciekawością, poprostu mię olśnił. Hacjendero był ubrany tak wykwintnie, że wystarczyłoby mu tylko wsiąść na konia, ażeby móc ukazać się w sławnych alejach spacerowych stolicy Meksyku.
Odzienie jego, skrojone z ciemnego aksamitu, zdobiły na wszystkich szwach złote taśmy i frendzle. Z poza pasa, okrytego całkowicie szerokiemi srebrnemi pierścieniami, wyglądały rękojeści noża i pistoletów — roboty drogiej i kunsztownej. Szeroki kapelusz, leżący przy nim na stole, był spleciony z najdelikatniejszych liści palmowych; a wreszcie ostrogi na stopach hacjendera posiadały kółka, sporządzone ze złotych dwudziestodolarówek.
Oczywiście, że wobec tak imponującego zjawiska musiałem wyglądać jak wagabunda. Dlatego nie zdziwiłem się wcale, gdy hacjendero, białą brodę pogładziwszy gładką pielęgnowaną ręką i ściągnąwszy brwi, odezwał się, jakby nie do mnie, lecz do siebie, w tonie wielkiego zdziwienia:
— Zameldowano mi tenedora de libros a oto... któż to wchodzi? Człowiek, który..
— Który potrafi godnie piastować to stanowisko, don Timoteo, — dokończyłem.
Jego napuchnięty „sennor Adolfo” mógł popisywać się grubjaństwem, nie obrażając mnie; czy miałem jednak pozwolić, ażeby właściciel hacjendy był dla mnie również niegrzeczny? Dlatego wypowiedziałem te słowa dość ostro i z naciskiem. Don Timoteo odrzucił głowę wstecz z udanym przestrachem i uśmiechnął się kpiąco:
— Ach, jest się obraźliwym! Kim i czem jest się więc właściwie?
Tytułował mnie zaimkiem nieosobowym „się”. Czy miałem się z tego powodu boczyć? Hacjendero nie wyglądał mi na nadętego bogacza, raczej na jowialnego, dobrze usytuowanego caballera, który ma ochotę ubawić się nieco rozmową ze zwykłem, niżej od niego położonem indywiduum.
— Jest się wiele, o czem pan nie ma nawet pojęcia, don Timoteo, — odpowiedziałem z takim samym uśmiechem, jaki on mi zademonstrował, — i można stać się dla pana tak niezbędną i ważką osobistością, że ma pan najsłuszniejsze powody okazać radość, że się do pana przybyło!
— Cielo! — zaśmiał się głośno. — Przychodzi się może, ażeby mnie zawiadomić, że zostałem obrany panującym całego Meksyku?
— Wręcz przeciwnie! Przychodzę panu powiedzieć, że najprawdopodobniej w krótkim czasie nie będzie pan mógł już nawet w swojej małej hacjendzie rozkazywać!
— Pięknie! — śmiał się hacjendero, siadając i wskazując mi drugie krzesło. — Proszę siadać! Z jakiego powodu chce mnie strącić z tronu garstka moich poddanych?
— O tem później! Niech pan przeczyta naprzód ten papier.
Podałem mu legitymację, którą kazałem sobie wystawić meksykańskiemu konsulowi w San Francisko. Skoro ją przeczytał i oddał mi, zniknął humorystyczny wyraz z jego oblicza.
— Mam oczywiście uznać, że pan jest prawym posiadaczem tej legitymacji? — zapytał.
— Naturalnie! Niech pan porówna łaskawie moją osobę z rysopisem!
— Zauważyłem już, że się zgadza, sennor! Ale co pana do mnie sprowadza? Dlaczego kazał się pan zameldować jako mój buchalter?
— Ponieważ Melton zapewnił mi to miejsce.
— O tem nic nie wiem! Przecież ja nie potrzebuję żadnego buchaltera. Te kilka kropel atramentu, które się tutaj zużywa, wypisuję sam, własną ręką i własnem piórem.
— Ja też tak sądziłem!
— A mimo to przyszedł pan do mnie?
— Mimo to, a mianowicie z pewnego, bardzo ważnego powodu. Przedewszystkiem muszę pana prosić, ażeby pan zachował w najgłębszej tajemnicy wszystko, co panu teraz powiem.
— Sennor, to brzmi całkiem tak jakby mi groziło jakieś niebezpieczeństwo!
— Jestem rzeczywiście przekonany, że się zanosi na coś podobnego!
— Więc mów pan, proszę, prędko!
— Naprzód pańskie słowo, że o tem, co panu powiem, nie dowie się nikt, przynajmniej przez czas najbliższy!
— Ręczę moim parolem caballera! — Niech pan mówi!
— Pan polecił Meltonowi, ażeby sprowadził robotników z Europy?
— Tak.
— Kto to zaproponował? Pan sam, czy on?
— On! Zwrócił uwagę na wielkie korzyści, jakie przyniosłaby mi praca wychodźców polskich, a ponieważ równocześnie obiecał, że sam się ich sprowadzeniem zajmie, więc udzieliłem mu na to mojego pełnomocnictwa.
— Czy znałeś go pan tak dobrze, że mogłeś to uczynić?
— Tak. Skąd to pytanie?
— Ponieważ chciałbym wiedzieć, czy go sennor uważa za człowieka uczciwego?
— Naturalnie, że tak! Przecież to człowiek honoru, a wyświadczył mi już znaczne usługi!
— Więc zna go pan już dłuższy czas?
— Od wielu lat! Poleciła mi go osoba, której każde słowo ma dla mnie wielką wagę; od tej chwili aż do dnia dzisiejszego posiadał Melton moje bezgraniczne zaufanie. Pan, jak się zdaje, sądzi o nim inaczej?
— Zupełnie inaczej!
— Prawdopodobnie obraził pana nieopatrznie i ma pan do niego uprzedzenie?
— Nie! Przeciwnie, okazywał mi uprzejmość, niemal przyjaźń. Pozwól pan, że opowiem wszystko od początku!
Usadowił się wygodnie na swojem krześle z wyrazem wielkiego zaciekawienia, ja zaś opowiedziałem mu, co przeżyłem w Guaymie i w drodze do hacjendy, — jakie poczyniłem spostrzeżenia i co z tego wszystkiego wywnioskowałem. Hacjendero przysłuchiwał się, nie drgnąwszy nawet powieką i nie wypowiedziawszy ani jednego słowa. Natomiast, gdy skończyłem, zaśmiał się ironicznie i zapytał, patrząc niedowierzająco zpodełba:
— Pan mi opowiada prawdziwe fakty?
— Ani słowa ponadto!
— Z legitymacji, którą mi sennor pokazał, dowiedziałem się, że pan pisał, czy też miał pisać sprawozdania do gazety. Czy pisał pan już kiedy jaką nowelę?
— Tak!
Na to zerwał się z krzesła i zawołał, śmiejąc się głośno:
— Zaraz to sobie myślałem! Nie może być przecież inaczej! Taki powieściopisarz widzi wszędzie rzeczy, które istnieją tylko w jego fantazji! Melton, najlepszy, najszacowniejszy, ba, nawet najpobożniejszy caballero, jakiego znam, — Melton ma być łotrem! To rzeczywiście może twierdzić tylko człowiek, który żyje w niedościgłych dla zwykłych śmiertelników zaświatach! Sennor, pan mnie bawi! Zgotował mi pan wspaniałą rozrywkę!
Chodził po pokoju tam i zpowrotem, zanosząc się od śmiechu. Zaczekałem, aż się nieco uspokoi, i powiedziałem obojętnie:
— Nie mam nic przeciwko temu, że pana moje opowiadanie tak bawi i tylko życzę sennorowi, żeby chwilowa wesołość nie przyniosła mu później gorzkiego rozczarowania!
— Niema obawy; nie troszcz się pan o mnie, sennor! Pan widzi niebezpieczne słonie tam, gdzie niema nawet nieszkodliwej muchy!
— Jednak ów Weller, strażnik okrętowy?
— Nazywa się Weller i jest strażnikiem okrętowym, — nic więcej!
— A jego rozmowa z mormonem?
— Źle pan słyszał. Pańska fantazja nieziemskie ma uszy!
— A jego ojciec, z którym Melton rozmawiał w zaroślach?
— Istnieje również w pańskiej wyobraźni. Przecież sennor tylko przypuszcza, że to jest starszy Weller!
— A obecność wodza indjańskiego?
— Okaże się zupełnie zwykłym przypadkiem!
— Nakoniec moje spotkanie z wodzam Indjan Yuma i z białym, którego karabin był oznaczony literami R. i W. ?
— Nic a nic mnie nie obchodzi. Tysiące nazwisk zaczyna się na literę W. Dlaczego ma to być właśnie Weller? Poco wogóle mieszał się pan do walki? Cała ta sprawa nie tyczyła pana. Niech pan dziękuje Bogu, że wyszedł pan z tego bez szwanku! Escritor nie jest człowiekiem zdolnym do walki z Indjanami. To należy zostawić nam, ludziom mieszkającym w dzikiej okolicy, znającym czerwonych i umiejącym obchodzić się z bronią!
Przypuszczałem że imię Old Shatterhand nie było znane hacjenderowi, dlatego nie wymieniłem go podczas opowiadania. Teraz, skoro zostałem poprostu wyśmiany, nie przyszło mi oczywiście na myśl próbować jeszcze tego środka, gdyż byłem pewien, że nawet wtedyby nie uwierzył. Pruchillo był cieleśnie okazałym, lecz duchowo bardzo przeciętnym człowiekiem; moje zupełnie logiczne wnioski wydawały mu się grą imaginacji. Widziałem, że mi się nie uda zachwiać jego zaufania do Meltona i że dopiero fakty, które odczuje na własnej skórze, przekonają go o słuszności moich przypuszczeń; wobec tego zrezygnowałem z wszelkich dalszych przekładań i ponowiłem tylko moją prośbę o zachowanie tajemnicy, na co hacjendero odpowiedział, śmiejąc się znowu:
— Co do tego, to może pan być spokojny, gdyż nie mam ochoty narażać się na wyśmianie! Sennor Melton musiałby mnie uważać za szalonego, gdybym mu zaczął opowiadać takie brednie. Będę więc milczał! Tylko o jednem muszę z panem pomówić. Jak się przedstawia sprawa z pańskiem stanowiskiem buchaltera? Czy Melton przyrzekł je panu rzeczywiście?
— Tak!
— Niemożliwe, nie do wiary poprostu! On wie przecież równie dobrze, jak ja, że nie potrzeba mi żadnego buchaltera.
— Wobec tego miał tylko zamiar tutaj mnie zwabić!
— Poco? Co miałby pan tu robić?!
— Czy ja wiem?
— A więc masz pan! Pan twierdzi tylko, ale nie wie nic pewnego. Przypuszczam, że ten buchalter istnieje także tylko w pańskiej wyobraźni!
— Więc pan uważa mnie za obłąkańca, don Timoteo?!
— No, za obłąkańca pana nie uważam, ale to pewna, że któreś kółko w mechanizmie pańskiej głowy obraca się prędzej, niż powinno; radzę panu dać się zbadać w jakimś zakładzie leczniczym; może jest jeszcze czas uratować pozostałe kółka!
— Dziękuję, don Timoteo! Rzecz naturalna, że jedna głowa pracuje prędzej, niż druga i wobec tego może zajść sytuacja, że posiadacz drugiej głowy zarzuca posiadaczowi pierwszej — nadmiar fantazji, a pierwszy drugiemu zbytnią powolność myślenia. — Ze stanowiska buchaltera rezygnuję; wogóle, od samego początku, nie miałem zamiaru na nie reflektować!
— To mnie cieszy sennor, gdyż widzę z tego, co pan mówi o powolności myślenia, że nie byłby pan dla mnie odpowiednim pracownikiem. Kiedy pan odjeżdża?
— Z pańskiem pozwoleniem, jutro rano.
— O, pozwolenie daję panu już dzisiaj, natychmiast!
— To znaczy, że mnie pan wyrzuca za bramę?
— Nietylko za bramę, ale poza granice moich włości!
— Don Timoteo, ta surowość sprzeciwia się obyczajom kraju!
— Przykro mi bardzo! Pan sam temu winien! Ta pozorna surowość nie jest niczem innem, tylko ostrożnością, która może panu udowodnić, że nie jestem tak powolny w myśleniu, jak pan przypuszcza. Pan mnie ostrzegał przed napadem Indjan, który istniał tylko w pańskiej wyobraźni; stałby się jednak rzeczywistością wtedy, gdybym zatrzymał u siebie sennora i pańskich towarzyszy. — Pan zastrzelił syna wodza Yuma, więc wódz z pewnością będzie pana ścigał. Jeśli zatrzymam pana u siebie, to będę miał w najkrótszym czasie cały szczep Yuma pod murami hacjendy! Widzi pan zatem, że muszę pana odprawić koniecznie!
— Jeśli pan przez to chce powiedzieć, że działa według swoich przypuszczeń, to rezygnuję i odchodzę.
— Do kogo należy koń, na którym pan przyjechał?
— Melton dał mi go w Lobos do dyspozycji.
— Więc należy do mnie i musi go pan tutaj zostawić! Ponieważ sennor mówił poprzednio, że pańscy towarzysze tylko dlatego przybyli, że spodziewali się dostać konie, więc muszę panu oznajmić, że nie mogę im koni ofiarować. Dałbym im kilka zwierząt nawet bez pieniędzy, bo zapewne ich nie mają; Mimbrenjowie są uczciwi i zwróciliby mi je wkrótce, albo zaproponowaliby zapłatę wymienną; ale w obecnych warunkach nie mogę ich wspierać, gdyż naraziłbym się Indjanom Yuma!
— Pańska przezorność jest rzeczywiście godna pochwały, don Timoteo! Muszę tylko jeszcze zapytać, którędy należy iść, ażeby się wydostać jaknajprędzej poza granicę pańskiej posiadłości?!
— Co się tego tyczy, to dam panu przewodnika; inaczej mogłaby pana łatwo zmylić bujna imaginacja. Chyba widzi pan, jak się troszczę o pana!
— Może będę miał kiedy sposobność wzamian wziąć pana w opiekę. Uważam się za człowieka, który umie okazać wdzięczność!
— W tym wypadku jest to zbyteczne. Rezygnuję z pańskiej wdzięczności, gdyż rzeczywiście nie mam pojęcia, w jaki sposób taki biedak, który nie posiada nawet własnego konia, mógłby zwrócić na siebie uwagę tak bogatego hacjendera, jakim ja jestem! —
Pruchillo klasnął w dłonie; majordomus ukazał się tak szybko, że musiał chyba stać za drzwiami i podsłuchiwać naszą rozmowę. Pruchillo polecił mu, ażeby kazał nas odprowadzić poza granicę posiadłości, zatrzymując jednak mojego konia. Skoro opuściliśmy pokój i znaleźliśmy się znowu na podwórzu, zaśmiał się sennor Adolfo ordynarnie:
— Więc nic z tenedora de libros?! Jesteś tem, za co cię uważałem od początku, mianowicie waga...
— A tyś najokazalszym osłem, jakiego kiedykolwiek widziałem; — przerwałem mu; — za swoje przyjacielskie hablarle de tu[8] musisz otrzymać awans. Masz go tutaj!
Wymierzyłem mu potężny policzek, naprzód z lewej strony tak, że zatoczył się na prawo, a potem z prawej, dwakroć silniejszy, tak, że runął na ziemię. Może nie byłbym tego uczynił, gdyby hacjendero nie stanął w otwartem oknie, ażeby widzieć mój odwrót; słyszał z pewnością obelżywe słowa majordomusa; to też chciałem, żeby moja odpowiedź uczyniła na nim odpowiednie wrażenie. Sennor Adolfo zerwał się szybko, wyciągnął nóż, który w tych okolicach każdy nosi przy sobie, i rzucił się na mnie, rycząc:
— Drabie! Obdartusie! Na coś ty się ważył! Musisz za to odpokutować!
Odparowałem z łatwością jego pchnięcie, wytrącając mu nóż z ręki; następnie chwyciłem go za biodra, podniosłem i wrzuciłem do strumyka; chociaż woda przykryła go, potok nie był tak głęboki, aby majordomus mógł się utopić. Ukazał się prędko znowu i wyszedł na brzeg, kaszląc i prychając. Byłby mnie może zaczepił raz jeszcze, gdyby nie przeszkodziło temu ukazanie się osoby, której się tutaj bynajmniej w tej chwili nie spodziewałem. —
Gdy rzucałem majordomusa do strumienia, musiałem obrócić się twarzą ku wejściu. Brama stała jeszcze otworem a przez nią wjeżdżał... Melton! Widząc co się stało, popędził konia, zeskoczył przy nas na ziemię i zawołał:
— Co się tu dzieje? Bijatyka, jak widzę? To z pewnością nieporozumienie! Spokoju, rozwagi, na Boga!
Ostatnie wezwanie tyczyło majordomusa; potem zwrócił się do mnie:
— Szukaliśmy sennora napróżno. Jak pan tu się dostał?
— W najprostszy sposób! Jak pan wie, koń mnie poniósł; uniósł mię i przybiegł aż tutaj!
— To dziwne! Będzie mi sennor musiał później opowiedzieć o tej osobliwej jeździe!
— Na to niema czasu; muszę odjeżdżać; wypędzono mnie!
— A pan z wdzięczności wrzuca ludzi do wody?!
— Oczywiście! Jest to moja właściwość, od której nie mogę się absolutnie uwolnić!
— Muszę wiedzieć, co tu zaszło; wtedy wszystko się wyjaśni! Niech pan zaczeka, aż się rozmówię z hacjenderem. Niech pan jeszcze zostanie; powrócę w tej chwili!
Wszedł do domu. Mokry majordomus pokulał za nim, nie rzuciwszy na mnie ani jednego spojrzenia.
Jak miałem postąpić, zostać, czy też pójść? Byłem stanowczo zdecydowany opuścić hacjendę, a równocześnie ciekaw, w jaki sposób mormon będzie usiłował mnie zatrzymać. Nie wyruszyłem więc natychmiast, lecz poszedłem do konia, ażeby odwiązać od siodła paczkę z nowem ubraniem. Następnie zdjąłem strzelby, które wisiały na łęku siodła, i objaśniłem moich Indjan:
— Moi młodzi bracia i moja siostra widzieli, że mnie przyjęto nieżyczliwie. Hacjendero nie chce nam dać przytułku, ponieważ boi się zemsty wodza Yuma. Pójdziemy zatem i będziemy tej nocy spać w lesie!
— Kto jest ów jeździec, który teraz przybył i rozmawiał z Old Shatterhandem? — pytał starszy z braci.
— Przyjaciel Vete-ya, człowiek zły, przed którym musimy się mieć na baczności — odpowiedziałem.
Podczas rozmowy obładowaliśmy konia Indjanki naszemi pakunkami, zostaliśmy więc skazani wszyscy czworo na pieszą wędrówkę. W tej chwili właśnie wyszedł z domu mormon i zbliżywszy się spiesznie do nas, oświadczył:
— Sennor, sprawa jest załatwiona! Zostanie pan w hacjendzie.
— Jakto?
— Don Timoteo, który dotychczas rzeczywiście nie potrzebował buchaltera, nie pomyślał o tem, że po przybyciu takiej ilości robotników nie da sobie rady bez odpowiedniej pomocy. Więc chodź pan do niego zpowrotem! Będziesz sennor przyjęty i wolno panu tutaj zostać!
— Tak? Więc wolno mi, wolno?! To wyrażenie jest fałszywe. Nie idzie o to, czy mi wolno, tylko o to, czy ja chcę!
— Niech i tak będzie! Ale pan z pewnością zechce!
— Nie, wręcz przeciwnie! Widzi pan, że jesteśmy przygotowani do drogi.
— Nie rób sennor głupstwa! — ostrzegał gorączkowo. — Pan wiesz, w jakiem beznadziejnem położeniu się znajdujesz. Tutaj czeka pana przyszłość, którą można nazwać wspania...
— Proszę tylko bez frazesów! — przerwałem. — Wiem, co mam o nich myśleć!
— Przypuszczam, żeś sennor przekonany o moich uczciwych zamiarach względem pana! Jeśli zostaniesz, to będą mogli również zostać pańscy towarzysze, na których przecież także musisz mieć pan wzgląd!
— Więc pan myśli, że przyjmę posadę na lata całe poto, ażeby dać im przytułek na jedną, jedyną noc? To już chyba zbytek naiwności!
— Sennor, mówisz w gniewie, a gniew oślepia! Niech pan pomyśli o swoich współziomkach! Wyjechałem naprzód, ażeby zawiadomić hacjendera o ich przybyciu; oni wszyscy polubili pana bardzo i niepokoją się o los pański. Sennor stanie się tutaj ośrodkiem, około którego będą się gromadzić wychodźcy! Niech pan sobie przedstawi rozczarowanie tych poczciwców, skoro się dowiedzą, że pan nie przyjął posady i odjechał, nie pożegnawszy się z nimi!
W ten sposób wyszukiwał najrozmaitsze powody, jakie tylko wydawały mu się odpowiednie do zatrzymania mnie, ale napróżno. Gdy się wreszcie przekonał, że jestem niewzruszony, uderzył w ton gniewu:
— Dobrze więc; jeśli pan chce koniecznie zdeptać nogami swoją dolę, to nie mam nic przeciwko temu; ale w każdym razie jest to poprostu bezgraniczna niewdzięczność z pańskiej strony względem mnie! Zająłem się sennorem i przewiozłem go za darmo aż tutaj, a pan teraz, gdy chcę widzieć owoce mojej dobroci, odchodzisz sobie, jakgdybyś mi nic nie zawdzięczał!
Zapytałem go zimno i obojętnie:
— Czy sennor chcesz mnie zmusić do przyjęcia tego tak zwanego szczęścia?
— Nie! Mam tego dosyć! Możesz pan się wynosić do stu djabłów! Skoro jednak pan nie pozostajesz, to będę mu towarzyszył kawałek drogi.
— Dlaczego?
— Hacjendero oświadczył, że jeśli pan nie zostaje, to on nie ścierpi pana na swoim gruncie. Chciał przecież rozkazać parobkom, ażeby sennora wyprowadzili za granicę jego posiadłości. Ponieważ jednak już raz się panem zająłem, więc chcę ustrzec pana od tej hańby i sam będę sennorowi towarzyszył. Mam nadzieję, że przynajmniej przeciw temu nic pan nie masz!
— Zupełnie nic; przeciwnie, jestem uradowany zaszczytem, jaki mi sennor sprawiasz! Zna pan więc okolicę tak dokładnie? Nawet granicę obszaru, należącego do hacjendy?
— Znajdę granicę w ciemności!
— Najprawdopodobniej będzie też ciemno, zanim ją osiągniemy. Zmierzcha już gwałtownie. Nie zwlekajmy więc z wyruszeniem!
Melton poszedł do swego konia, stojącego jeszcze przy moście, i wsiadł nań, nie przeczuwając, że go przejrzałem. Nie bez celu pytałem go, czy zna granicę. Skoro tak, to był na pewno dobrze obznajomiony z całą okolicą i nawet omackiem mógł znaleźć miejsce, sprzyjające jego zamiarom.
Jakież to były zamiary? Teraz przypuszczenia moje nabrały pewności. Mormon wiedział, kim byłem, i czuł przede mną obawę. Był przekonany, że jego plan względem wychodźców mogłem, jeśli nie zniweczyć, to przynajmniej znacznie utrudnić. Wziął mnie ze sobą, ażeby mieć na oku i przy odpowiedniej sposobności postarać się, ażebym „zniknął”! Ponieważ nie chciałem zostać w hacjendzie, musiał działać spiesznie. A sposobność do działania miał jedynie podczas drogi z hacjendy do granicy posiadłości Pruchilla; teraz musiało się rozstrzygnąć. —
Życie moje zawisło na włosku i wyruszałem w przekonaniu, że śmierć będzie szła krok w krok obok mnie. —
Czy wobec tego nie było z mojej strony szaleństwem brać go ze sobą? Przeciwnie, rozum doradzał mi, abym zgodził się na jego towarzystwo. Gdybym go odprawił, poszedłby za nami potajemnie, aby mi posłać kulę z pierwszej lepszej kryjówki, której położenia nie znałbym wcale; skoro jednak znajdował się przy nas, mogłem go obserwować, przewidzieć chwilę napadu, zniweczyć jego plany! —
Opuściliśmy hacjendę i Melton poprowadził nas wzdłuż strumienia, w kierunku przeciwnym jego biegowi. Po obu stronach rozpościerały się otwarte łąki, tu i owdzie porosłe krzakami, lub drzewinami. Nie był to odpowiedni teren do napadu. Ponieważ mormon nie mógł dokonać zbrodni przy świadkach, więc przypuszczałem, że dopóki był z nami, nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. To, co miało się później stać, przedstawiałem sobie w sposób następujący: Melton uda, że odjeżdża zpowrotem; następnie zawróci, zatoczy łuk i wyprzedzi nas aż do miejsca, nadającego się na zasadzkę; tam się ukryje, zaczeka na nas i pośle mi kulę. Kto będzie mógł potem świadczyć, że on jest mordercą? Najprawdopodobniej czyhał na mnie wódz Yuma, ażeby pomścić śmierć swego syna. —
Melton jechał tak wolno, że mogłem iść obok niego, trzymając rękę na grzebiecie konia. Znajdowałem się nieco poza nim i mogłem go bacznie obserwować. Nie mówiliśmy ani słowa. Indjanie szli za nami, prowadząc objuczonego konia.
Ściemniało się bardzo prędko i niebawem zapadła noc. Minęliśmy już dawno otwarte łąki, a strumień wił się pomiędzy zaroślami; w miarę jak szliśmy, coraz gęściej sterczały drzewa. A więc zbliżaliśmy się znowu do lasu; wobec tego przewidywałem, że już niedługo wypadnie nam czekać na rozstrzygającą chwilę.
Jak przypuszczałem, tak się stało. Po krótkim czasie ujrzeliśmy róg lasu. Strumień zwracał się na prawo; skraj lasu biegł, jak się zdawało, w prostej linji; wzdłuż niego ciągnął się niezbyt wąski pas otwartej łąki.
— Tutaj! — pomyślałem sobie. — Każe nam iść wzdłuż lasu, sam się wróci, po chwili zsiądzie, przywiąże konia do najbliższego drzewa i, wyprzedziwszy nas, zaczai u brzegu gęstego lasu.
Zaledwie pomyślałem, zatrzymał mormon konia, wskazał ręką przed siebie i powiedział:
— Obszar, należący do hacjendy, sięga aż do tego lasu; zatem przeprowadziłem już pana za granicę posiadłości hacjendera. Chociaż właściwie nie powinienem troszczyć się więcej o pana, to jednak chcę sennorowi jeszcze wskazać wyśmienite miejsce na obóz; skoro się raz kimś zajmę, chciałbym go wspierać, dopóki się nie rozstaniemy. — Otóż, jeśli pan pójdzie skrajem lasu, natknie się pan po upływie kwadransa znowu na strumyk, który płynie tutaj półkolem. Tam będzie pan miał czystą wodę do picia, wysoką, miękką trawę do snu i ścianę skalną, która daje osłonę przed chłodnym wiatrem nocnym. Czy pan posłucha mojej rady, czy nie, to już mi zupełnie obojętne!
— Dziękuję panu i posłucham, sennor! — odpowiedziałem.
— Więc radzę panu jeszcze iść pomału. Wylewy wiosenne poryły tutaj rowy, w które łatwo wpaść można. Ja wracam! Pogardził pan szczęściem i jestem przekonany, że ono opuściło pana na zawsze!
— Niepotrzebne mi pańskie względy! Dowie się sennor wkrótce, że lepiej liczyć tylko na siebie samego!
— Nie zależy mi nic na tem, żeby kiedykolwiek usłyszeć o panu!
Zawrócił konia i ruszył zpowrotem. Skoro poszliśmy dalej, objaśniłem pocichu moich towarzyszy:
— Ten człowiek wejdzie teraz w las, ażeby nas wyprzedzić. Chce mnie zastrzelić. Ja jednak udowodnię mu, że z Old Shatterhandem nie można żartować! Niech moi bracia nie idą brzegiem lasu, lecz niech się trzymają lewej strony tak, aby nie mógł rozpoznać, że mnie niema z wami. Weźcie także moje strzelby, żeby mi nie przeszkadzały. Jeśli was zaraz nie zawołam, idźcie aż na miejsce, które nam Melton opisał i czekajcie tam na mnie!
Słowa moje były dla nich oczywiście wielką niespodzianką; jednakże przyjęli ją w milczeniu i, wziąwszy karabiny, poszli powoli we wskazanym przeze mnie kierunku, podczas gdy ja, trzymając się pobliża drzew, spieszyłem jak mogłem, ażeby wyprzedzić Meltona.
Szedłem prędko, gdyż ani mi się śniło wierzyć w przestrogę mormona. Bajkę o rowach zmyślił poto, abyśmy, posuwając się powoli i ostrożnie, dali mu czas do osiągnięcia przed nami miejsca, obranego na zasadzkę.
Tymczasem zajaśniały na niebie gwiazdy; mogłem teraz widzieć na odległość mniej więcej trzydziestu kroków. — Po dziesięciu minutach drogi zauważyłem ostry występ lasu, jakby wąski półwysep, wcinający się w łąkę; gęsto ulistnione drzewa i krzaki zapewniały wyśmienitą kryjówkę. Jeżeli wogóle nie pomyliłem się co do zamiarów Meltona, to było pewne, że zechce je wykonać na tem właśnie miejscu. Tu można się było ukryć, a my musieliśmy przechodzić tak blisko zagajnika, że kula mormona nie mogłaby chybić. Przeszukałem zarośla i z łatwością znalazłem dogodną kryjówkę, z której można było śledzić otoczenie. Stanowisko to musiał wybrać Melton, jeśli nie chciał chybić. Wpełznąłem więc pod krzak pobliski; zakrywał mnie całkowicie, a był tak giętki i elastyczny, że nie obawiałem się zdradzieckiego szelestu, gdybym został zmuszony do nieprzewidzianych poruszeń.
Dlaczego właściwie zaczaiłem się tutaj, ażeby wroga przychwycić? Nie było to przecież bezpieczne przedsięwzięcie! Mógłbym unicestwić zamach, nie udając się w kierunku, wskazanym mi przez mormona. Melton czekałby wtenczas nadaremnie. Gdy dzisiaj zadaję sobie to pytanie, muszę otwarcie przyznać, że tylko próżność zniewoliła mnie do tak niebezpiecznego kroku; chciałem pokazać Meltonowi, że jestem roztropniejszy, niż przypuszczał. Okoliczność, że narażałem przytem życie, rozważyłem dopiero po fakcie. —
Skoro się usadowiłem w krzakach wygodnie, przyłożyłem ucho do ziemi i nasłuchiwałem. Przyjdzie, czy nie? Czułem, jak wzrasta we mnie napięcie oczekiwania. Naraz posłyszałem kroki, szelest gałęzi, które nadchodzący potrącał; potykał się o wystające korzenie, zahaczał o sękate pnie, nie mogąc ich rozróżnić dokładnie w ciemności nocy. Zbliżał się szybko. Już słyszałem jego głośny oddech; widocznie pośpiech rozdął mu płuca. Teraz skręcił ku mnie, przecisnął się szybko przez krzaki i, stanąwszy pod ostatniem drzewem, wystawił głowę, nasłuchując.
— ’sdeath! — zaklął półgłosem z angielska. — Śmierć i djabli! Oddycham tak głośno, że nie mogę słyszeć nic innego! Chyba ten łotr nie przeszedł jeszcze? Niemożliwe! Biegłem jak szalony, a oni idą powoli ażeby nie wpaść w rowy. Hahahaha! Ale cicho; zdaje mi się, że nadchodzą!
Przyklęknął na prawe kolano, na lewem oparł łokieć i przyłożył strzelbę do oka. Widziałem go pewnie i wyraźnie, gdyż klęczał przed wyrwą w gałęziach, przez którą się wkradało światło gwiazd. Przypuszczałem, że się usadowi bardziej na lewo, musiałem przeto podpełznąć nieco ku niemu. Nie przyszło mi to z trudem, gdyż całą jego uwagę do tego stopnia pochłonął skraj lasu, że nie mógł słyszeć lekkiego szmeru, jaki wywołałem.
Teraz posłyszałem i ja, że Indjanie nadchodzą.
— Do kata! — szeptał mormon. — Te psy trzymają się dalej, niż myślałem. Trzeba dobrze celować!
Nie dziwiłem się wcale, że Melton mówił do siebie. Wiedziałem z własnego doświadczenia, że im bardziej człowiek jest podniecony, tem chętniej na głos wypowiada swe myśli. Mormon składał się kilkakrotnie dla próby; gdy poczuł się już pewnym, wymierzył ostatecznie. Teraz musiałem działać, gdyż mógł wziąć którego z chłopców za mnie i zastrzelić. Wyprostowałem się za nim do połowy i, chwyciwszy go za szyję, przewróciłem wstecz. Melton wydał okrzyk przestrachu i wypuścił z rąk strzelbę. Ponieważ leżał nawznak, głową zwrócony ku mnie, więc przycisnąłem mu kolanami piersi i równocześnie chwyciłem za ręce, któremi rzucał kurczowo na wszystkie strony; jedno naciśnięcie, trzask i okrzyk bólu — jeszcze jedno, trzask i wycie jeszcze głośniejsze — i... Melton leżał przede mną zupełnie bezbronny, gdyż w czasie tej krótkiej walki złamałem mu obie ręce w przegubach. Mógł teraz tylko nogami kopać; podnieść się nie potrafił, gdyż byłem za ciężki, ażeby mnie zrzucił. Poruszał wprawdzie ramionami, dłonie jednak wisiały mu bezwładnie. Tem silniej pracował głosem; krzyczał, jakby wbijany na pal; czy z wściekłości, czy z trwogi, czy z bólu, tego może sam nie wiedział. —
Trzymając go, widziałem, że Indjanie, pomimo jego wycia, szli dalej spokojnie, przestrzegając mego zlecenia, i chcieli ominąć nas, nie zatrzymując się wcale. Dlatego zawołałem do nich:
— Niech moi młodzi bracia przyjdą tutaj!
Zbliżyli się spiesznie i na moje wezwanie związali Meltonowi ręce i nogi. Potem wynieśliśmy go na łąkę, gdzie mogliśmy widzieć dokładnie jego oblicze. On tymczasem przestał krzyczeć i leżał spokojnie.
— Więc jakże, master Melton, — odezwałem się po angielsku, gdyż był to jego język ojczysty, — czy rzeczywiście zdeptałem moje szczęście i straciłem je dlatego na zawsze?
— Przeklęty łotrze! — zasyczał przez zęby.
— Czy nie jest tak właśnie, jak wam powiedziałem? — ciągnąłem dalej. — Czy nie przekonaliście się w krótkim czasie, że mogę liczyć sam na siebie?! Świst kuli, którą chcieliście mi posłać, słyszałem już przed godziną. Wyobrażacie sobie, że wywiedziecie mię w pole, a jesteście, pomimo waszego domniemanego sprytu, tak niezręczni, że zamiary wasze można odgadnąć z niezwykłą łatwością. Już w Guaymie przejrzałem was.
— Ja was także! — zgrzytnął. — Jesteście Old Shatterhand!
— Całkiem słusznie! Wiedziałem, że zostałem poznany, a jednak nie dałem tego zauważyć po sobie. Wy natomiast zachowywaliście się poprostu jak młodzik. Jeśli chcecie wystrychnąć Old Shatterhanda na dudka, to musicie sprytniej zabrać się do tego! Co zamierzacie począć z emigrantami?
— Nic!
— Naturalnie, że nie powiecie tego! Ja też nie przypuszczałem, że otrzymam żądaną odpowiedź; chciałem wam tylko zwrócić uwagę, że tych ludzi wziąłem pod swoją opiekę. Nie mam zamiaru opowiadać wam o tem co wiem i co myślę; ostrzegam was tylko, że każdy wasz postępek nieuczciwy względem nich, przeciwko wam się obróci; za przykład może wam posłużyć ta właśnie chwila. Godziliście na moje życie, a teraz wasz los w moich spoczywa rękach. Niech to będzie dla was przestrogą! Następnym razem nie będę was oszczędzał. Jak przeczułem waszą kulę, tak i teraz przeczuwam jeszcze wiele innych rzeczy; wy jednak nie sięgacie myślą, poza jutrzejszy poranek, gdyż zło jest zawsze krótkowzroczne!
Odwróciłem się od niego i skinąłem na chłopców, żeby poszli za mną. Nie chciałem mianowicie, aby jeniec słyszał, co im miałem teraz powiedzieć.
— Niech moi młodzi czerwoni bracia posłuchają. Jest nas czworo, a mamy tylko jednego konia; musimy zdobyć jeszcze trzy. Gdy rozmawiałem o tem z hacjenderem, odmówił mojej prośbie, gdyż bał się wojowników Yuma. Muszę więc zabrać zwierzęta potajemnie i w tym celu wrócę teraz do hacjendy; niech moi bracia pilnują tymczasem jeńca. Jest nam wprawdzie zupełnie pewny, nie przypuszczam również, żeby tu ktoś przyszedł o tak późnej porze, a jednak człowiek ostrożny powinien być na wszelką niespodziankę przygotowany. W każdym razie jeniec nie powinien zostać uwolniony przed mojem przybyciem!
— Old Shatterhand może liczyć na nas, — zapewnił starszy chłopiec. — Spełnimy jego rozkaz, chociaż smuci nas to, że on idzie sam do hacjendy!
— Jakto?
— Mój sławny biały brat mówi przez to, że uważa nas za niedoświadczonych chłopców, którzy nie potrafią uprowadzić konia!
Znałem dosyć obyczaje i zapatrywania Indjan, ażeby rozumieć, że ci młodzi ludzie czuli się pokrzywdzeni. Obecne okoliczności zmuszały mnie wejść w ściślejszy kontakt ze szczepem Mimbrenjów, wobec tego uważałem za korzystne okazać im zaufanie. Dlatego odpowiedziałem:
— Widziałem, jak dzielnie broniliście się przeciw wrogom i uważam was za odważnych młodzieńców! Nie wątpię, że obok odwagi posiadacie także potrzebną zręczność i spryt; dlatego pytam was, czy chcecie podjąć się uprowadzenia koni.
— Chcemy! — zabrzmiała radosna odpowiedź.
— Dobrze! Zapewne nie potrzebuję was objaśniać, dokąd macie się udać?
— Nie! Widzieliśmy, gdzie są konie. Będzie bardzo łatwo, dwa z nich dostać.
— Dwa? Nam potrzeba trzech!
— Przecież jeniec posiada jednego konia. Będzie musiał powiedzieć, gdzie go ukrył?!
— Tego konia nie weźmiemy. Melton jechał na nim od Lobos aż tutaj; zwierzę jest znużone, a na pastwisku możemy znalezć konie wypoczęte. Idźcie zatem; czekam was tutaj!
Bracia oddalili się natychmiast, ja zaś przyległem w trawie obok mormona, który leżał, jak martwy. Duma nie pozwoliła mu wypowiedzieć słowa prośby, chociaż bolały go zranione ręce; chwilami oddychał ciężko i chrapliwie.  —
O moich Indjan nie obawiałem się wcale; to, co mieli wykonać, było zadaniem łatwem i mogło tylko przez szczególny zbieg okoliczności pociągnąć za sobą trud wielki, czy też okazać się niemożliwością. W tym wypadku wróciliby z niczem; — to było wszystko, czego się mogłem obawiać, gdyż nawet mi na myśl nie przyszło, żeby mieli dać się pochwycić. Tak przeszły dwie godziny; wtem, najwyżej o cztery kroki przede mną, wyrosła z ziemi jakaś postać. Zerwałem się momentalnie, ażeby pochwycić przybysza, opuściłem jednak podniesioną już rękę, gdyż poznałem, że był to starszy z braci.
— Mój brat jest już zpowrotem? — rzekłem. — Dlaczego przychodzi tak potajemnie?
— Ażeby pokazać Old Shatterhandowi, że nikt mnie nie zobaczy i nie usłyszy, gdy ja sobie tego nie życzę!
— Twój chód jest niedosłyszalny, jak lot motyla; zostaniesz dzielnym wojownikiem! Gdzie twój brat?
— Wyprzedziłem go, ażeby ciebie zapytać, czy jeniec może widzieć przyprowadzone konie?
Zadał pytanie pocichu, ja zaś odrzekłem głośno:
— Niech twój brat przyprowadzi konie! Nie spostrzegł was nikt?
— Pasterze byli ślepi i głusi. Mieliśmy nawet czas wybrać z pośród koni te, które nam się najlepiej podobały!
Powiedziawszy to, gwizdnął; natychmiast posłyszałem odgłos kopyt zbliżających się koni. Chłopcy byli nadzwyczaj dumni, że im się udało przyprowadzić konie tak blisko bez zwrócenia mojej uwagi. Skoro obejrzałem zwierzęta, o ile oczywiście pozwalała na to noc, przekonałem się, że były niezgorsze; zauważyłem przytem, że jedno z nich miało na sobie siodło. Gdy zagadnąłem starszego z braci, odpowiedział:
— Mój biały brat nie ma siodła; dlatego wyszukaliśmy konia jeńca i zdjęliśmy z niego siodło. Konia puściliśmy wolno; wszak jeniec nie może go dosiąść i kierować nim wywichniętemi rękami!
Postępek młodych Indjan dowodził, że mogłem żądać od nich czynów, których inni w ich wieku nie byliby zdolni wykonać.
— Koniokrad! — zawołał teraz do mnie mormon z pogardą. — Sławny Old Shatterhand nie jest więc niczem tylko zwykłym opryszkiem!
Nie uraziłem się; przeciwnie, rozwiązałem mu rzemienie i odparłem:
— Macie tu napowrót waszą wolność, master skrytobójca! Zabierajcie się stąd i powiedzcie hacjenderowi, że tylko z konieczności pożyczyłem te konie od niego. Prawdopodobnie otrzyma je zpowrotem, albo przynajmniej zapłatę za nie. Gdyby co stanęło na przeszkodzie, niech przypisze sobie samemu tę małą stratę! Wam zaś radzę, żebyście kazali sobie jak najprędzej wprawić ramiona na swoje miejsce i owinęli je mocnemi bandażami, bo może się łatwo zdarzyć, że nie odzyskacie nigdy swojej dawnej wprawy w rękach. Dla waszego dobra chciałbym, żebyśmy się już nigdy nie zobaczyli, gdyż jestem przekonany, że spotkanie nasze miałoby złe skutki dla was!
— Raczej dla ciebie! Miej się przede mną na baczności i bądź przeklęty, łotrze!
Rzuciwszy mi te złowieszcze słowa, odszedł spiesznie. Gdybym go był nie oszczędzał, a wpakował w głowę ołów, byłbym zapobiegł wielu nieszczęściom. Ale czy można zastrzelić człowieka, niby dzikie zwierzę! — Broń i amunicję jego zabrałem; resztą zawartości kieszeni pozostawiłem oczywiście nietkniętą. —
Osiodłaliśmy konie, ażeby przedewszystkiem opuścić to miejsce, gdzie można się było wkrótce spodziewać, niezbyt miłych odwiedzin. Jechaliśmy wprost przed siebie, nie zastanawiając się nad kierunkiem drogi, gdyż umyśliłem pozostać w tej okolicy przez czas dłuższy. Po chwili milczenia zapytałem:
— W jakim czasie dotarliby moi czerwoni bracia do swoich wojowników, gdyby jechali prędko, nie mitrężąc w drodze?
— Po trzech dniach — odpowiedział starszy. Młodszy mówił tylko wtedy, gdy się zwracałem wprost do niego, albowiem Indjanie przestrzegają bardzo skrupulatnie prawa pierwszeństwa starszych przed młodszymi. Posiadają nawet odrębne terminy na oznaczenie starszego i młodszego brata, lub siostry. Również innem słowem nazywa syna ojciec, a innem matka. Tak naprzykład w języku Nawajów „mój starszy brat” znaczy „szinai”; „mój młodszy brat” — „se tsela”; „mój syn” w ustach ojca — „szi ych”, w ustach matki — „se tse”; „starsza siostra” znaczy „sze la”, a „młodsza siostra” — „eteh”. —
— Czy Nalgu Mokaszi, wasz ojciec, bawi obecnie wśród swoich wojowników?
— Tak; ucieszy się bardzo, gdy zobaczy Old Shatterhanda.
— Niestety jednak nie mogę udać się do niego osobiście! Muszę go prosić, aby przybył do mnie. Niech jego obydwaj dzielni synowie zdadzą mu to, co im teraz powiem. — Z mojej ojczyzny, z poza Wielkiej Wody, przybyli mężczyźni, kobiety i dzieci, ażeby pracować w hacjendzie del Arroyo. Ów biały, nazwiskiem Melton, który był teraz naszym jeńcem, zamierza coś złego przeciw nim; niestety, planu jego nie mogłem jeszcze przejrzeć. Najprawdopodobniej sprowadzi wodza Yuma, ażeby napaść na hacjendę. Przewidując to, poszedłem do hacjendera i ostrzegłem go; ten jednak wyśmiał się ze mnie. Spełniłem więc swój obowiązek i nie dbałbym więcej o niego, gdyby nie troska o moich białych braci i moje siostry. O własnej sile ich nie uratuję; nie mogę przecież walczyć ze wszystkimi wojownikami Yuma; dlatego proszę waszego ojca, dzielnego wodza Mimbrenjów, ażeby mi przyszedł z pomocą i mam nadzieję, że nie odmówi mojemu życzeniu!
— Nasz ojciec przybędzie natychmiast, gdyż ma dwa ważne powody ku temu.
— Jakie? — zagadnąłem, chociaż wiedziałem co odpowie.
— Po pierwsze, palił z Old Shatterhandem fajkę przyjaźni i straciłby honor, gdyby nie poszedł natychmiast za jego wezwaniem. Drugim powodem będzie zemsta nad wodzem Yuma za napad na nas, który śmiercią przypłacilibyśmy gdyby Old Shatterhand nie był nas uratował. Przyjaźń i zemsta będą przyświecały naszemu dzielnemu ojcu w tej wyprawie.
— Więc przypuszczasz, że może stanąć w tej okolicy za sześć dni?
— Tak, trzy dni tam i trzy zpowrotem. Ilu wojowników ma, przyprowadzić? f
— Nie wiem, jaką siłę zgromadzą Yuma, ale do napadu na osiedle tej wielkości, co hacjenda del Arroyo, potrzeba mniej więcej stu ludzi; liczbą wasi wojownicy powinni im przynajmniej dorównywać. Niech się zaopatrzą w suszone mięso; tutaj nie będą mieli czasu na polowanie.
— Gdzie mają się spotkać z Old Shatterhandem?
— Nie byłem jeszcze w tej okolicy, więc nie mogę wybrać natychmiast odpowiedniego miejsca. Poszukamy jednak, zanim się rozstaniemy. Poza tem mam jeszcze jedno polecenie. — Umówiłem się z moim bratem krwi, wodzem Apaczów, Winnetou, że się spotkamy w oznaczonem miejscu; teraz nie mogę się tam stawić punktualnie, bo muszę pozostać wpobliżu hacjendy. Proszę więc twojego ojca, ażeby posłał do Winnetou odpowiedniego posłańca z wyjaśnieniem, dlaczego nie mogę dotrzymać słowa.
— Jeśli mi Old Shatterhand opisze miejsce spotkania, to sławny wódz Apaczów zostanie niezawodnie zawiadomiony. Mój młodszy brat i nasza siostra niech słuchają także, ażeby mogli naszemu ojcu wszystko dokładnie powtórzyć.
— Oni? Więc ty nie? — Dlaczego?
Zwlekał chwilę z odpowiedzią, następnie krząknął kłopotliwie i rzekł:
— Mój młodszy brat i siostra odnajdą nasz szczep; ja jednak zostanę tutaj!
— W jakim celu?
— Chcę odszukać i śledzić wodza Yuma, ażeby później zawiadomić naszych wojowników, gdzie go najść można.
— To wszystko przecież ja biorę na siebie!
— Wiem o tem! Old Shatterhand jest wielkim wojownikiem, a ja chłopcem bez imienia; dlatego muszę postąpić, jak mi Old Shatterhand każe. Jeśli mnie wyśle, to pójdę; ale serce moje będzie bardzo tem zasmucone, gdyż chcę zostać na śladach Vete-ya, dopóki nie pomszczę się na nim; chcę zdobyć sobie imię; chcę powrócić do namiotów naszego szczepu jako wojownik! Niech mi więc mój wielki brat pozwoli zostać! Wprawdzie nie śmiem spodziewać się, że prośba moja zostanie wysłuchana, gdyż Old Shatterhand nie potrzebuje pomocy; gdyby jednak pozwolił mi iść w swoim cieniu, to mógłbym przynajmniej czuwać przy jego koniu, skoro ten będzie mu zbyteczny, albo będzie krępował swobodę jego ruchów!
Mówił nieśmiało, z zażenowaniem. Życzenie jego było rzeczywiście niezwykłe; każdy Indjanin, nawet starszy wojownik, czekałby, aż zawezwałbym go sam do pozostania ze mną; a właśnie okoliczność, że ten chłopiec odważył się na prośbę, podniosła go w moich oczach. Rozumiałem dobrze, jak bardzo musiało mu na tem zależeć; gdybym spełnił jego życzenie, zazdrościliby mu na pewno wszyscy Mimbrenjowie. Mnie zaś wiele powodów skłaniało, aby mu nie odmówić. Przedewszystkiem, podobał mi się; następnie ojciec jego był moim przyjacielem; to już chyba wystarczy, abym przychylił się do jego prośby. Poza tem mógłby mi się rzeczywiście przydać. Wiedziałem, że będę musiał skradać się do hacjendy na zwiady. Oczywiście te kryjome wycieczki mogły pochłaniać całe godziny, a nawet dnie. O ile koń, pozwalał mi prędko się przenosić z miejsca na miejsce, o tyle podczas takiego podsłuchiwania byłby nietylko zbyteczny, lecz mógłby mnie nawet zdradzić. W takim wypadku chłopiec okazałby mi wielkie usługi. Sam zresztą zwrócił mi na to uwagę. Ponieważ jednak zwlekałem z odpowiedzią, dorzucił po chwili:
— Mój sławny biały brat gniewa się na mnie. Wiem, że każdy wódz byłby dumny, gdyby mógł przy nim pozostać, a ja nie jestem przecież niczem innem, tylko robakiem, na którego nikt nie zważa; lecz pragnę gorąco otrzymać imię i stanąć w szeregach wojowników, a wiem, że wpobliżu Old Shatterhanda znalazłbym najprędzej do tego sposobność! — Jeśli rozgniewałem go, to niech mnie odpędzi; odejdę natychmiast!
Na to wyciągnąłem do niego rękę i odpowiedziałem:
— Jak mógłbym się gniewać na takiego młodzieńca! Podobasz mi się, a twój ojciec będzie rad, skoro się dowie, żem cię zatrzymał. Pozwalam więc; mogę mieć z ciebie wiele pożytku. O nikim nie należy zgóry przesądzać, że nie wyświadczy drugiemu cennej przysługi, choćby nawet przypadkiem. Wiele z tego, co słyszałeś o mnie i o Winnetou zdołaliśmy dokazać tylko z pomocą innych ludzi, których nikt nie zna. O nas się opowiada, o nich nie. — Oby się spełniła twoja nadzieja, że przy moim boku znajdziesz w krótkim czasie imię! A okoliczności do tego zdają się być odpowiednie!
Można sobie wyobrazić, z jaką radością przyjął moją zgodę i serdeczne życzenia. Nie powiedział jednak ani słowa; bratu młodszemu wyrwało się pełne zachwytu „uff”, a siostra klasnęła wesoło w dłonie.
— Czy jednak twój brat i siostra odnajdą szczęśliwie swój szczep, — dowiadywałem się, — skoro ciebie przy nich nie będzie? Od tego zależy wiele, a może nawet wszystko!
Na to odpowiedział młodszy Mimbrenjo głosem skromnym, lecz pewnym siebie:
— Nic się nam stać nie może; skoro mam strzelbę w ręku, nie boję się żadnego wroga!
W tej chwili natknęliśmy się znowu na strumień; było to więc miejsce, które zalecał Melton na nocleg. Oczywiście minęliśmy je, nie zatrzymując się wcale. Jechaliśmy aż do północy, gdyż musieliśmy się tak oddalić od miejsca napadu, ażeby ślady nasze zupełnie znikły już następnego ranka. —
Nareszcie znaleźliśmy się na terenie skalistym, gdzie kopyta koni nie zostawiały żadnego tropu; księżyc, który ukazał się na niebie, rozjaśnił ciemności na tyle, że mogliśmy zauważyć las, rozciągający się po stronie północnej horyzontu. Skoro zbliżyliśmy się ku niemu, rozeznałem na jego skraju potężne drzewo, wyrastające koroną ponad wszystkie inne.
— Uff! — odezwał się starszy brat. — Oto przybyliśmy znowu do znanej okolicy. Jest to las Wielkiego Dębu Życia. Teraz mój brat będzie wiedział dokładnie, jak ma jechać; omylić się nie może absolutnie.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Więc tutaj się rozłączymy, a ten Dąb Życia niech będzie także miejscem naszego spotkania. Po sześciu dniach będę tu oczekiwał waszego ojca i jego wojowników!
Następnie udzieliłem młodszemu bratu jeszcze raz wyczerpującej instrukcji, dokładnie opisałem miejsce, na którem miałem się spotkać z Winnetou, nakoniec dałem mu broń, odebraną mormonowi, ażeby ją wręczył ojcu, jako podarunek ode mnie. Zapewnili mię oboje, że będą jechać bez przerwy, aż do wieczora dnia następnego. Kusili się bowiem o przebycie leżącej przed nimi drogi nie w trzech, a dwóch dniach.
Wszyscy troje byli zaopatrzeni w suszone mięso; teraz podzieliliśmy prowianty; ja i starszy Mimbrenjo otrzymaliśmy zapas żywności na dwa dni, co było mi bardzo na rękę, gdyż polowanie mogłoby nas zdradzić i tracilibyśmy na nie czas tak cenny. — Po odjeździe naszych gońców położyliśmy się do snu, gdyż nie mogliśmy wiedzieć, czy jutrzejszej nocy znajdziemy czas na spoczynek. Tutaj zaś byliśmy tak bezpieczni, że żaden z nas nie potrzebował czuwać. —
Obudziwszy się następnego poranka, stanęliśmy przed podwójnem zadaniem. Po pierwsze, należało znaleźć obóz Yuma; temu odpowiadała pora dnia; po drugie chciałem zakraść się do hacjendy, ażeby podpatrzeć, co się dzieje z emigrantami, i, o ile to leżało w mojej mocy, rozmówić się z Herkulesem. Do tego musiałem oczywiście oczekiwać wieczora. —
Aby spełnić pierwsze zadanie, postanowiłem udać się na miejsce, na którem Vete-ya dokonał napadu na moich towarzyszy. Jak już nadmieniłem, wrócił tam na pewno, ażeby się przekonać, jaki los spotkał jego syna; mogłem więc przypuszczać, że znajdę tam ślady, które mi wskażą, gdzie się później udał.
Oczywiście nie pojechaliśmy najkrótszą drogą obok hacjendy, lecz zboczyliśmy i przybyliśmy do celu zupełnie z innej strony, nie spotkawszy po drodze nikogo. Trzy trupy końskie leżały tam jeszcze. Kilkanaście sępów obdzierało mięso z kości i użerało się o strzępy. Posłałem chłopca na górę, gdzie leżał zastrzelony syn wodza Yuma; wróciwszy, opowiedział, że ciało zostało odsunięte daleko od krawędzi skały i nakryte wysokim kopcem kamieni. Mieliśmy więc dowód, że ci, których szukaliśmy, byli tutaj.
Napróżno usiłowaliśmy odnaleźć ślady Yuma; dolina wykrawana była w całkowicie gładkiej, twardej skale. Czy wątły trop, który zdradzało parę kamyków, poruszonych z miejsca kopytem końskiem, pochodził od Indjan, czy od nas samych z ubiegłego dnia? — Nie znalazłszy nic pewniejszego i dokładniejszego, towarzysz mój zawołał wreszcie, zniechęcony:
— Oni byli tutaj; to rzecz pewna! A jednak nie można nic wykryć! Moje oczy są dzisiaj jakby ślepotą rażone; niech Old Shatterhand nie myśli przecie, że tak jest zawsze!
— Pociesz się tem, że oczy Old Shatterhanda, które są bardziej wyćwiczone, nie wiele więcej mogą odkryć. Ale są oczy ciała i oczy ducha. Gdy jedne zawodzą, trzeba uciec się do drugich!
— Oczy mojego ducha nie widzą więcej, niż oczy ciała!
— Ponieważ zwracasz je prawdopodobnie we fałszywym kierunku.
— Więc niech mi Old Shatterhand powie, dokąd zwrócić mam myśli!
— Naturalnie za wodzem Yuma!
— To czyniłem przecież dotychczas, a jednak bez powodzenia!
— Ponieważ snujesz je wyłącznie od dzisiaj. Zacznij, od dnia wczorajszego! — Gdy obydwaj napastnicy uciekali, stałeś przecież na występie skalnym i mogłeś lepiej widzieć, niż ja. Pojechali prosto wzdłuż doliny. Kiedy obraliśmy ten sam kierunek, podczas całej drogi, nie zauważyliśmy ani ich samych, ani ich śladów. O czem to może świadczyć?
— Prawdopodobnie opuścili dolinę, jak mogli najprędzej.
— Ja także tak sądzę! Zbocza doliny są strome. Czy jeździec może się po nich wydostać na górę?
— Nie! Musieli skręcić w jeden z wąwozów, wpadających do doliny.
— Tak! Widzę, że mój młody brat umie korzystać z oczu swego ducha! Oni oczywiście nie wybrali na los szczęścia pierwszego lepszego wąwozu.
— Nie; wjechali do tego wąwozu, w którym czekali ich wojownicy!
— Całkiem słusznie! Do tego samego rezultatu można dojść także inną drogą. Jeżeli przypuścimy, że Yuma chcą napaść na hacjendę i oczekują tylko chwili oznaczonej, to stąd wniosek, że muszą czaić się w ukryciu. Ponieważ dolina leży po drodze do hacjendy i często bywa nawiedzana, więc Yuma ukryli się w jednym z bocznych wąwozów. Oczywiście muszą być oddaleni od głównej doliny przynajmniej o godzinę drogi konno. Niech mój brat teraz powie, jak powinien wyglądać wąwóz, w którym się zatrzymali?
— Musi być porosły drzewami, żeby się można było za niemi ukryć i musi mieć trawę, jako paszę dla koni.
— Bardzo słusznie! Teraz może mój młody brat przypomina sobie, że przechodziliśmy wczoraj obok ujść trzech wąwozów. Jak daleko stąd leżał wylot pierwszego?
— O pół godziny drogi!
— A następnych?
— Drugi jeszcze o kwadrans dalej, a trzeci — daleko, bardzo daleko stąd!
— Tak jest; tak daleko, że wcale nie może wchodzić w rachubę. — Niech mój brat przypomni sobie jeszcze, jakie były te dwa pierwsze ujścia? Czy wskazywały, że jest to początek wąwozu, który ciągnie się przynajmniej kilka kilometrów w góry?
— Nie, — odpowiedział bez namysłu, dając dowód, że posiadał dobry zmysł orjentacyjny. — Pierwszy zdawał się być krótki i wąski. Natomiast ujście drugiego było bardzo szerokie.
— Wobec tego należy prawdopodobnie szukać Yuma w drugim wąwozie. O tem możemy się prawie upewnić, jeśli zobaczymy, że rosną tam drzewa. — Nie traćmy zatem czasu!
Dosiadłem konia. Chłopiec poszedł za moim przykładem i odezwał się przytem z młodzieńczą powagą:
— Ale musimy dbać o ostrożność, gdyż poza drzewami mogą czyhać wojownicy Yuma!
— Tego sobie właśnie życzę, — zaśmiałem się; — smuciłbym się, gdyby ich tam nie było!
— Ale wtedy i oni nas zobaczą!
— Już my się postaramy o to, aby nas nie zauważyli!
Moja poufałość ośmieliła go do uwagi:
— Niech mój sławny biały brat pomyśli, że wąwóz to nie otwarta równina! Tu nie można zauważyć lasu na większą odległość, gdyż wąwóz posiada zakręty. Kto odkryje las, ten stoi właśnie tuż przed nim, a jeśli w lesie jest nieprzyjaciel, to może łatwo się zdarzyć, że nie będzie już czasu zawrócić!
— Mój mały brat mówi jak stary, doświadczony poszukiwacz śladów. Może jednak zechce uprzytomnić sobie, że zakręty wąwozu, poza któremi rzeczywiście grozi niebezpieczeństwo, dają właśnie osłonę ostrożnemu wywiadowcy! Skręt, za którym ukrywa się nieprzyjaciel, jemu także przeszkadza mnie spostrzec. Kto zaś chce odkryć ogień, temu wystarczy poszukać dymu, albo światła ogniska; poco wkładać weń rękę, ażeby dopiero na własnej skórze przekonać się o jego obecności? — My też nie przekroczymy wcale drugiego wąwozu, w którym usadowił się nieprzyjaciel!
Indjanin, rozumiejąc, że go karcę, zwiesił głowę i milczał. — Jechaliśmy tą samą drogą, co wczoraj; starałem się, żeby konie szły ciągle po gruncie skalistym, nie pozostawiając śladów. Niezbyt bezpieczna była to jazda, skoro każdej chwili mogliśmy natknąć się na którego z Yuma, albo nawet na cały ich oddział. Na szczęście jednak obeszło się bez przygodnych spotkań. Po upływie mniej więcej pół godziny dostaliśmy się do ujścia pierwszego wąwozu, który, podobnie jak drugi, prowadził na lewo. Mając już plan gotowy, skręciłem konia i wjechałem do wąwozu. Indjanin wahał się przez chwilę, podążył jednak za mną, nie mówiąc ani słowa. Nie mógł mnie zrozumieć, ale milczał, obawiając się, że znowu go skarcę. Poco wjeżdżaliśmy do pierwszego wąwozu, skoro mieliśmy szukać Yuma w drugim? — Odpowiedź otrzymał wkrótce.
Pierwszy wąwóz był taki, jak przypuszczaliśmy: wąski i płytki. Wznosił się szybko i mniej więcej po dziesięciu minutach dotarliśmy do wylotu; tutaj leżała równina; pusta i bezdrzewna, ciągnęła się aż po widnokrąg. Na wschodzie widniały woddali góry; na północnym zachodzie, w niezbyt wiekiej odległości, zauważyłem ciemne pasmo. Wskazując ręką w tym kierunku, zapytałem towarzysza:
— Co się może znajdować poza tą linją?
— Las!
— Nie, gdyż linja jest właśnie lasem. Otacza on brzegi, a zapewne i zbocza drugiego wąwozu, którego szukamy. Mój młody brat zrozumie teraz, dlaczego zboczyliśmy nie tam, lecz tutaj, do pierwszego wąwozu. Tam groziłoby nam niebezpieczeństwo; tutaj zaś odkryliśmy las, a mimo to nieprzyjaciele nie mogą nas widzieć. Jeżeli Yuma rzeczywiście zatrzymali się w wąwozie, to zapewne rozstawili straże tylko od strony głównej doliny, gdyż, jedynie stamtąd mogą się spodziewać przybycia kogoś obcego. Możemy zatem jechać otwarcie do lasu, bez obawy, że nas spostrzegą. Mój młody brat widzi teraz chyba, że można odszukać ogień, nie parząc sobie palców!
— Niech Old Shatterhand nie gniewa się na mnie! — odpowiedział pokornie mój młody towarzysz. — Pojedziemy tam?
— Tak; muszę koniecznie sprawdzić, czy moje przypuszczenia są słuszne! Czy mój młody brat chce tutaj zostać i czekać na mnie?
— Jadę, choćbym miał spotkać cały szczep Yuma! — odpowiedział żywo. — Jeśli jednak Old Shatterhand rozkaże, tu muszę zostać!/
— Jedź ze mną; mam nadzieję, że nie popełnisz żadnego błędu. Wiesz przecież, jak niebezpiecznie skradać się w biały dzień do nieprzyjacielskiego obozu!
Ruszyliśmy galopem, ażeby o ile możności skrócić czas, podczas którego mogliby nas jednak przygodnie spostrzec Indjanie. Przybywszy do celu, zsiedliśmy z koni i, przywiązawszy je do drzewa, przeszukaliśmy skraj lasu na odpowiedniej przestrzeni. Nie znaleźliśmy nic podejrzanego; następnie zaszyliśmy konie w takiej gęstwinie, że nawet bystre oko niełatwoby je odkryło.
— Czy mój brat będzie strzec koni, czy pójdzie ze mną? — zapytałem.
— Idę!
— A może wolisz sam działać? Gdy się rozdzielimy, dojdziemy do celu w połowie czasu.
— Jeśli Old Shatterhand żywi do mnie zaufanie, to niech powie, co mam uczynić. Błędu nie popełnię żadnego!
— Więc chodź! Musimy wyszukać naprzód brzeg wąwozu.
Weszliśmy głębiej w las i wkrótce przybyliśmy na upragnione miejsce; grunt opadał tu stromo nadół. Zestępowaliśmy tak długo, aż rozchyliło się przed nami dno wąwozu; porastało trawą i przepływał przez nie mały strumyczek. Na zboczach rósł gęsty las.
— Teraz się rozdzielimy, — rzekłem. — Ja będę szedł kwadrans drogi wdół, ku głównej dolinie; ty idź przez ten czas wgórę; potem wrócimy tutaj. — Jeśli nic nie zauważymy to będziemy szukać dalej, dopóki nie przetrząśniemy całego wąwozu. Nie daj się tylko skusić do jakiej nieostrożności, przedewszystkiem do strzału!
Ostrzegałem go, gdyż nie byłem zupełnie pewien, czy potrafi opanować żądzę zemsty, gdyby zobaczył Vete-ya. —
Przeszedłem oznaczoną przestrzeń, nie spostrzegając nic osobliwego. Coprawda środkiem doliny przebiegała przez trawę ciemna pręga, którą uważałem za trop; mógł jednak on pochodzić zarówno od zwierzęcia, jak i człowieka; ostrożność nie pozwalała mi zejść nadół, aby go zbadać.
Wróciłem na miejsce, z którego rozeszliśmy się, prędzej niż Indjanin; niedługo wszakże na niego czekałem.
— Nie widziałem nikogo, — rzekł — a jednak przez trawę przebiega trop.
— To samo ja zauważyłem!
— Nos mój widział dalej niż oczy; czułem woń dymu.
— Czy może również zapach pieczonego mięsa?
— Nie, tylko dymu! Powyżej miejsca, z którego zawróciłem, z pewnością płonie ogień.
— Więc chodźmy się przekonać!
Posuwaliśmy się cicho i ostrożnie, patrząc bystro naprzód, ażeby, w razie, gdyby się kto przed nami znajdował, spostrzec go zawczasu. W pewnej chwili młody Mimbrenjo stanął, wciągnął powietrze w nozdrza i spojrzał na mnie z oczekiwaniem. Skinąłem głową i poszedłem dalej; rzeczywiście, było tu czuć woń dymu, która wzmagała się szybko. Po pewnym czasie Mimbrenjo stanął znowu i zapytał szeptem:
— Czyżby to byli biali?
— Bardzo wątpię!
— Przecież czuć woń haby!
— Fasolę jadają również Indjanie. Chodźmy dalej!
Wkrótce i ja wyczułem zapach gotowanej fasoli. Fasola to ulubiona potrawa Meksykan a także Indjanie, mieszkający w Meksyku, jedzą ją chętnie. Że jednak tutaj, w dzikim lesie, gotowano fasolę, to było poprostu zdumiewające! Fasola jako zapas żywności na wyprawie wojennej Indjan! Do tego potrzeba przecież kotłów, garnków... był to dowód, że w tej wyprawie brali udział nietylko czerwonoskórzy!
Niebawem podeszliśmy tak blisko, że nietylko czuliśmy zapach, ale ujrzeliśmy na własne oczy fasolę w sześciu kotłach żelaznych, wiszących nad ogniskami; dokoła stało dwadzieścia mniej więcej namiotów, sporządzonych z grubego mocnego płótna; namiot wodza wyróżniał się trzema piórami orlemi, zatkniętemi na wierzchołku. Namiot niższy, stojący nieco na uboczu, zdawał się służyć za śpiżarnię. Czerwoni leżeli, lub siedzieli, już to pojedynczo, już to w grupach, koło namiotów. Kilkunastu z nich mieszało w kotłach, ażeby się fasola nie przypaliła. Przyznaję, że byłem zaskoczony; spodziewałem się ujrzeć oddział Indjan, każdej chwili gotów do wyruszenia, a tymczasem znalazłem obozowisko ze wszystkiemi wygodami, na jakie sobie Indjanin pozwala, skoro się czuje bezpieczny!
— Otóż oni! — szepnął chłopiec. — Zupełnie tak, jak Old Shatterhand przypuszczał, — są w drugim wąwozie! Czy mam ich policzyć?
— Nie policzysz ich teraz, ponieważ wielu siedzi w namiotach. Ale możesz zrachować konie! Stoją w każdym razie jeszcze dalej wgórę wąwozu, bo dotąd ich nie napotkaliśmy.
— Czy mam iść?
— Tak, lecz miej się na ostrożności!
Puściłem go samego, gdyż sprawiało mu to wielkie zadowolenie, że mógł działać na własną rękę i że doznawał zaufania, jakiem obdarza się tylko doświadczonego wojownika. Gdy po niejakim czasie wrócił, otworzył i zamknął kilkakrotnie dłonie, ażeby mi uwydatnić liczbę koni i powiedział:
— Widziałem dwa razy pięć razy dziesięć koni i jeszcze trzy do tego!
Indjanin nie zna wielkich liczb. U niektórych szczepów najwyższą miarą jest dziesięć, u innych nawet tylko pięć; stąd osobliwy sposób wyrażania się mojego towarzysza. — Naliczył więc sto trzy konie. Ponieważ wchodziła w to pewna liczba jucznych, więc można było wnioskować, że Indjan jest około dziewięćdziesięciu. Kobiet nie było; obozowali tu jedynie wojownicy, i to, jak się zdawało, uzbrojeni wyłącznie w broń palną!
Pomimo znacznej liczby ludzi, panowała w obozie zupełna cisza; Indjanie czuli się wprawdzie bezpiecznie, nie zaniedbywali jednak środków ostrożności. W pewnej chwili zobaczyłem, jak jeden z czerwonych, zajętych przy kotłach, wszedł do namiotu wodza; zawiadomił prawdopodobnie, że fasola już ugotowana, bo zaledwie wyszedł, klasnął kilka razy w dłonie i zawołał głośno:
— Miuszyam, ma — chodźcie, posiłek gotów!
Obóz zakipiał życiem; jedni wychodzili z namiotów z naczyniami w rękach, drudzy spieszyli do nich po swoje miski, — wszyscy garnęli się do ognisk; — tylko dwaj pozostali obojętni. Duma im nie pozwalała jeść wspólnie ze wszystkimi wojownikami. — Byli to Vete-ya i jakiś biały; wyszli z namiotu wodza i stali przed nim, obserwując ożywiony ruch obozowy. Nie mogłem z miejsca rozpoznać, kim był ów biały; wszakże po chwili, skoro się obrócił do mnie twarzą, ujrzałem... młodego Wellera, dawniejszego strażnika okrętowego!
Więc przypuszczenia moje okazały się zewszechmiar słuszne; teraz zachodziło jeszcze pytanie, gdzie się znajdował ojciec Wellera. W każdym razie nie tutaj, gdyż byłby wyszedł razem z nimi.
Posiłek trwał kilka minut; potem rozpanoszyło się poprzednie próżnowanie i włóczęga z miejsca na miejsce. Obserwowaliśmy obozowisko jeszcze dłuższy czas, nie spostrzegając nic, coby zapowiadało jakieś zamysły na dzisiaj, poza tem, że na skinienie białego przyprowadzono konia; widać było, że Weller ma zamiar opuścić obóz.
— Chodź! — szepnąłem do Mimbrenja. — Musimy jechać.
— Dokąd?
— Tego nie wiem jeszcze, prawdopodobnie do hacjendy!
Pośpieszyłem zpowrotem tą samą drogą, którą przyszliśmy tutaj; zanim się jeszcze wydostaliśmy z lasu, zobaczyłem Wellera, jadącego wdół wąwozu. Niebawem dotarliśmy do naszych koni; wyprowadziwszy je z gęstwiny, co tchu popędziliśmy do pierwszego wąwozu, aby ukryć się za skałą, przy jego ujściu do głównej doliny. Jeśli Weller pojechał wdół doliny, to musielibyśmy go zobaczyć; jeśli zaś nie ukaże się, to znaczy, że celem jego jazdy była hacjenda!
Czekaliśmy mniej więcej kwadrans; Weller nie nadjeżdżał; wobec tego postanowiłem go śledzić. Przychodziły mi do głowy rozmaite przypuszczenia. Przedewszystkiem roztrząsałem, czy Weller pokaże się otwarcie, czy też uda do hacjendy potajemnie. Przychylałem się do drugiego przypuszczenia, gdyż był on na pewno pośrednikiem między wodzem a mormonem. Jeśli rozumowałem słusznie, to musiał się zejść z Meltonem na jakiemś odosobnionem miejscu. Gdybym znał to miejsce, mógłbym ich podsłuchać i dowiedzieć się może o całym planie! Czy można było odszukać miejsce ich spotkania? — Tak, ale do tego trzeba pośpiechu. Nie tracąc więc czasu na dalsze rozmyślania, ruszyliśmy tak szybko, jak tylko droga pozwalała; dopiero gdy dostaliśmy się na grunt miękki, mogliśmy zwolnić nieco, bo zauważyłem po tropie, który tu był bardzo wyraźny, że Weller jechał powoli. Należało czuwać bacznie, gdyż za każdym zakrętem mogliśmy natknąć się niespodzianie na niego. I słusznie! Jeszcze zanim osiągnęliśmy trzeci boczny wąwóz, wyglądając ostrożnie z poza zakrętu doliny, ujrzeliśmy go, jadącego najwyżej trzysta kroków przed nami. Teraz nie było już żadnej wątpliwości; chciał się dostać do hacjendy! — Mimbrenjo, który towarzyszył mi dotychczas w milczeniu, zapytał:
— Dlaczego jedziemy za tą bladą twarzą? Czy mogę dowiedzieć się o tem od Old Shatterhanda?
— Śledzę go, gdyż jest to wysłannik Vete-ya!
— Do kogo?
— Przypuszczam, że do Meltona; prawdopodobnie zejdą się gdzieś potajemnie i omówią sprawę napadu, który ja chcę udaremnić. Przytem mogę się także dowiedzieć, co zamierzają właściwie zrobić z emigrantami.
— Mój wielki biały brat chce ich podsłuchać?
— Tak!
— Ale przecież nie zna miejsca, gdzie ci dwaj będą rozmawiać!
— Mam nadzieję, że się tego dowiem.
— Wobec tego musielibyśmy jechać ciągle za białym i nie spuszczać go z oczu. Tymczasem on, skoro się tylko odwróci, musi nas spostrzec!
— Pojedziemy za nim dopiero, kiedy się ściemni. Potem wyprzedzimy go łukiem.
— W takim razie zobaczy nasze ślady!
— Będzie je uważał za ślady dwóch pasterzy z hacjendy, a może nie zobaczy ich wcale z powodu ciemności. Znamy drogę, którą musi jechać; przebyliśmy ją już wczoraj. Pojedzie prawdopodobnie aż do jeziora, do którego wpada strumień Arroyo. Tam będziemy go oczekiwać; zadanie mamy tem łatwiejsze, że właśnie mrok zapadnie, zanim do Arroyo dotrzemy!
— A w jaki sposób wyprzedzimy go?
— Tego jeszcze nie wiem, bo nie znam dokładnie okolicy. — Skręcimy w trzeci wąwóz i przekonamy się, dokąd nas zaprowadzi.
— Ja mogę to Old Shatterhandowi powiedzieć. Jest to właściwa droga, którą mieliśmy z bratem i siostrą wracać do naszego szczepu. Zboczyliśmy, spodziewając się, że w hacjendzie dostaniemy konie!
— Więc dokąd zajedziemy tym wąwozem?
— Na wielką równinę, zrzadka usianą wzgórzami.
— Równina? Niema więc tam przeszkód dla prędkiej jazdy?
— Niema! Jeśli jechać prosto, to natrafi się na las Dębu Życia, gdzie mamy się spotkać z naszymi wojownikami; do hacjendy trzeba zmierzać na prawo; wiem to dokładnie; jaka jest to jednak droga, nie mam pojęcia, bo nie jechałem nią jeszcze nigdy!
— Wystarcza mi w zupełności to, coś mi powiedział. Wiem teraz, że do jeziora dotrzemy w odpowiednim czasie. — Jedźmy zatem dalej!
Podczas tej krótkiej rozmowy zniknął Weller nam z oczu; mogliśmy więc ruszyć w dalszą drogę. Z początku jechaliśmy powoli, ażeby się zanadto do niego nie zbliżać; później, w bocznym wąwozie, ruszyliśmy szybciej, a wreszcie, dostawszy się na równinę, pognaliśmy galopem, dając koniom tylko od czasu do czasu wypoczynek; popuściliśmy wodze dopiero wtedy, gdy można się było obawiać, że zajedziemy nad jezioro o dużo zawcześnie; nie należało się bowiem pokazywać tam za dnia!
Właśnie, gdy słońce znikało na zachodzie, zobaczyliśmy na wschodnim horyzoncie wynurzający się las.
— Będą to zapewne drzewa nad doliną jeziora Arroyo — odezwał się Mimbrenjo.
Byłem tegoż zdania i zdążałem wprost ku lasowi. — Zmierzchało właśnie, gdy dotarliśmy do niego. Zsiedliśmy i poprowadzili konie za uzdy. Drzewa nie rosły gęsto; z łatwością mogliśmy posuwać się naprzód, aż grunt zaczął się obniżać, a po lewej stronie ujrzeliśmy zwierciadło wody. Jeśli Weller miał wogóle przybyć, to na pewno ze strony prawej. Należało więc przedewszystkiem ukryć konie w takiem miejscu, żeby zabezpieczyć je przed wzrokiem obcych, a równocześnie, żeby miały trawy i wody poddostatkiem. Znaleźliśmy wkrótce ustronie odpowiednie; — Indjanin został przy koniach; dałem mu obydwie strzelby, któreby mi tylko przeszkadzały. Nakazałem przytem, żeby się nie oddalał z kryjówki pod żadnym pozorem. Następnie udałem się na drugą stronę jeziora, na miejsce, obok którego Weller musiał przechodzić. Położywszy się w trawie, poza kilkoma krzakami, oczekiwałem jego przybycia, które, według mego obliczenia, musiało nastąpić w krótkim czasie. —
Noc już zapadła; wokoło zapanowała głęboka cisza, przerywana tylko delikatnym szmerem liści, więc choćby najlżejszy szelest, niezrodzony z nocnego życia lasu, nie mógł ujść mojej uwagi. —
Po upływie mniej więcej pół godziny usłyszałem ciche kroki, zbliżające się z tej strony, z której miał nadejść dawny steward. Jeszcze chwila — a ujrzałem go. Szedł pieszo; konia więc zapewne ukrył, podobnie jak my. Chwilami przystawał, nasłuchując; to pozwalało mi iść za nim niepostrzeżenie. Gdyby szedł prędzej, chcąc mu nadążyć, mógłbym się zdradzić jakimś przypadkowym szelestem. A tak podążałem za nim, gdy postępował naprzód; stawałem, gdy kroki jego cichły, i szedłem dalej, gdy znowu szeleściły. W ten sposób przeszliśmy ćwierć obwodu jeziora i znaleźli się przy ujściu strumienia Arroyo. —
Mniej więcej pięćdziesiąt kroków powyżej ujścia rosła, tuż przy brzegu, wysoka, rozłożysta olcha; wpobliżu nie było żadnych zarośli; otaczała ją polanka, o średnicy kilku metrów. Za ostatnim krzakiem stanąłem, ponieważ kroki umilkły; zapewne zatrzymał się pod olchą. Nasłuchiwałem z natężeniem przez dłuższą chwilę, a jednak nawet najlżejszy szmer nie doszedł moich uszu. Więc należało przypuszczać, że było to umówione miejsce spotkania. Okoliczność ta uniemożliwiała poprostu moje zadanie! Przez polankę nie mogłem przejść absolutnie; spostrzeżonoby mnie natychmiast, zwłaszcza, że miałem jeszcze na sobie dawne jasne ubranie. Jednak to właśnie naprowadziło mnie na pomysł, jedyny, który mógł posłużyć do mojego zamiaru. — Brzegi strumienia były dość wysokie, tak, że mogłem dotrzeć do olchy wpław, nie potrzebując się obawiać, że mnie spostrzegą. Gdybym miał na sobie nowe ubranie, nie przyszłoby mi na myśl przemoczyć go do ostatniej nitki.
Wypróżniłem więc kieszenie, odłożyłem pas ze wszystkiem, co się w nim znajdowało, i, ukrywszy te rekwizyty za krzakiem, zszedłem cicho do wody. Tutaj, wpobliżu ujścia do jeziora, strumień był tak głęboki, że woda sięgała mi ramion; pochylony nieco, zanurzyłem się po usta, ażeby nie spostrzeżono mnie z brzegu. Był bowiem wysoki więcej niż na łokieć, więc mógł mnie zauważyć tylko ten, kto rozmyślnie obserwowałby powierzchnię strumienia. —
Posuwałem się naprzód, powoli, krok za krokiem, ażeby nie wywoływać fal. Im dalej, tem ostrożniej się poruszałem, tem głębiej zanurzałem głowę. Chwilami stawałem, nasłuchując. Tak; — słyszałem głosy! Na brzegu rozmawiali ludzie, prawie szeptem. Po pewnym czasie dosiągłem drzewa, niepostrzeżony przez nikogo; teraz się czułem bezpiecznie; kto mógł w cieniu jego rozłożystych konarów zobaczyć twarz moją?
Chwyciłem się mocno krawędzi brzegu i podciągnąłem powoli wgórę, aż oczy moje znalazły się na równej wysokości z brzegiem. Zobaczyłem dwóch ludzi, siedzących pod pniem drzewa, i słyszałem również, co mówili; był to strażnik okrętowy i jego ojciec, który właśnie w tej chwili się odezwał:
— Oczywiście, hacjenderowi nie przyszło nawet na myśl zgodzić się na moją propozycję!
— Dawałeś za mało? — zapytał syn.
— Nie; nie doszło nawet do targu, gdyż hacjendero z miejsca oświadczył, że nie ma żadnego powodu sprzedawać swej posiadłości. Skoro jednak pokażą się tutaj Indjanie, zaśpiewa inaczej! Gdyby nawet miał ochotę do sprzedaży, to ofiarowałbym tak niską cenę, że do zgody nie doszłoby na pewno. Nie widzę powodu, dla którego miałbym dawać teraz trzy czwarte wartości hacjendy, skoro mogę później cały ten kram dostać za jedną czwartą!
— Tak tanio chyba nie!
— Przecież! Hacjenda będzie ruiną, a kapitału na odbudowanie hacjendero nie posiada. — Jeśli nie chce iść z torbami, to musi ją sprzedać!
— A jeśli mu kto pożyczy pieniędzy na odbudowę?!
— O tem nawet nie będzie marzył! Żadnemu meksykańskiemu bogaczowi nie wpadnie do głowy narażać swych pięknych pieniędzy; na to są za mało obrotni! Z nami sprawa stoi inaczej. Prędzej, czy później będziemy musieli wynieść się ze Stanów Zjednoczonych. Utah stracone dla nas na zawsze, a piękne miasto nad Słonem Jeziorem wpadnie już niezadługo w ręce naszych nieprzyjaciół! Wielożeństwo sprzeciwia się moralności chrześcijańskiej i ustawom unji, której adherenci mają być przecież najmoralniejsi; my jednak nie zgodzimy się na to, więc musi przyjść do opuszczenia Stanów, do wędrówki, która oczywiście nie będzie miała w historji świata nic sobie równego! Czemże było wyjście synów Izraela z Egiptu wobec olbrzymiej wędrówki ludów, która nastąpi, skoro święci ostatnich dni z żonami i z dziećmi, z całem mieniem i dobrem — wyruszą ze Stanów Zjednoczonych?! — Pytano, dokąd? — Na północ, do Kanady? — Nie, gdyż Kanada jest angielska, a Anglja, tak pobożna, a przecież tak grzeszna, również nie ścierpi wielożeństwa! — Na wschód, albo na zachód, a więc przez ocean? — Także nie! — A zatem na południe! — Tam leży Meksyk ze swojemi olbrzymiemi rozłogami, ugor, który czeka na kulturę; ustawy Meksyku nie wspominają o wielożeństwie; — nie jest więc zakazane, czyli jest dozwolone! — Gdy rządy Meksyku dostaną się na czas dłuższy w silne ręce, rozszerzy się on daleko na południe i zostanie wielkiem, środkowoamerykańskiem, światowem mocarstwem, które nie ścierpi żadnej ingerencji ze strony Stanów Zjednoczonych. Tutaj jest miejsce dla nas; tutaj będą rozsiane siedziby naszych potomków, którzy się rozmnożą, jak piasek w oceanie! Musimy więc zawczasu stanąć w tej okolicy silną stopą i dlatego wysuwamy naprzód macki, żeby wybadać, w jakich się znajdziemy stosunkach! Potrzeba nam hacjendy! Posiadłość ta opływa w bogactwa i tak dogodnie leży nam na drodze! Nie wolno jej ominąć, a skoro właściciel nie chce sprzedać dobrowolnie, zmusimy go do tego! To pierwszy krok nasz poza granicę; jeśli się uda, tłumnie pójdą za nami inni bracia! — —
To był poprostu wykład o zamiarach, nadziejach i widokach mormonów na przyszłość! Obydwaj Wellerowie chcieli zmusić hacjendera do sprzedaży! — W jaki sposób? — Jak się zdawało, z pomocą Indjan! Według wyłuszczeń starego Wellera, posiadłość miano pozbawić wartości; hacjendera doprowdzić do bankructwa! Chodziło tu więc najprawdopodobniej o napad, po którym nastąpi zniszczenie pięknego osiedla. — Nie miałem czasu zajmować się dłużej tą myślą, gdyż Weller mówił dalej:
— Więc kości są już rzucone, a ciąg dalszy nastąpi! Wszystko składało się dobrze i byłoby poszło jak z płatka, gdyby nie wlazł nam w drogę ten przeklęty Niemiec! Poprostu nie chce się wierzyć, a jednak ten człowiek może zniszczyć cały nasz plan! Któżby pomyślał, że ten Old Shatter...
— Czy to rzeczywiście Old Shatterhand? — przerwał syn. — Tego należałoby jeszcze udowodnić. Możemy się mylić!
— O pomyłce nie ma już mowy! Dowodów, dostarczył wczoraj, gdyż sam przyznał, że jest Old Shatterhandem. Pomyśl, przyszło do walki między nim a Meltonem!
— Do stu piorunów! Jak mógł Melton do tego dopuścić! Powinien przecież powiedzieć sobie, że nie może się z nim absolutnie mierzyć, skoro uważa go za Old Shatterhanda! Cóż więc doprowadziło go do otwarcia kart?
— Nie była to nieostrożność! Myślę, że ja na jego miejscu postąpiłbym tak samo. Niemiec przejrzał znaczną część naszych zamiarów; odegrał komedję z koniem, ażeby móc dostać się do Ures. Co się potem stało, to wiesz! Uwolnił troje Mimbrenjów, których napadliśmy; zastrzelił przytem syna Vete-ya! Następnie pojechał do hacjendy, ażeby ostrzec właściciela; mówił mu o napadzie Yuma na posiadłość i zarzucał Meltonowi oszustwo!
— To rzeczywiście niebezpieczny ptaszek! Dalej, dalej!
— Na szczęście, hacjendero wyśmiał się z tego! Wiesz, że skoro Melton raz postanowi zdobyć sobie czyjeś zaufanie, to skutek pewny jak amen! Tak więc ten głupi Timoteo Pruchillo nie dał zachwiać swego dobrego mniemania o Meltonie i powiedział Niemcowi poprostu, żeby hacjendę opuścił!
— Czy usłuchał?
— Tak! Chciał właśnie odejść, gdy Melton nadjechał. Ten zatrzymał go jeszcze na chwilę, poszedł do hacjendera i dowiedział się od niego słowo w słowo, co mówił Shatterhand. Należało działać! Drab musiał zniknąć! A więc Melton towarzyszył mu kawałek drogi, poczem, pożegnawszy się z nim, wyprzedził go potajemnie, ażeby ukryć się w krzakach i wpakować mu kulę w łeb. — Tymczasem, skoro przyszedł na obrane miejsce, zastał tam Old Shatterhanda na czatach!
— Niemożliwe!
— Tak, i tam doszło do walki, w której ten łotr wykręcił Meltonowi obie ręce w przegubach! Naturalnie przez dłuższy czas nie będzie mógł władać bronią.
— To okropne! O czemś podobnem jeszcze nikt nie słyszał! — Ale poza tem Meltonowi nic się nie stało?
— Nic! Drab puścił go, ostrzegając, że porzuca wprawdzie okolicę, ale ma niewzruszony zamiar powrócić!
— Dokąd mógł odjechać?
— W każdym razie do Mimbrenjów, ażeby przyprowadzić ich na pomoc przeciw naszym Yuma.
— Niech go djabeł porwie! Jeśli ma rzeczywiście taki zamiar i jeśli go w czyn wprowadzi, nasz plan można uważać za stracony!
— Nie tak pochopnie! Czy musimy czekać, aż przybędzie ze swoimi Indjanami? Uważa się za najrozumniejszego człowieka pod słońcem, a przecież tak głupio postąpił, wyjawiając, że zna nasze plany. Ja na jego miejscu byłbym zdmuchnął Meltona! Miał do tego najzupełniejsze prawo! A teraz, chociaż Melton nie może osobiście brać udziału w walce, to przecież bezwładne ręce nie przeszkodzą mu wydawać rozkazów i objąć dowództwa!
— O walce nie będzie prawdopodobnie mowy! Poczciwym emigrantom, którzy tak pięknie weszli w naszą łapkę, nie przyjdzie nawet do głowy bronić się, zwłaszcza, gdy zobaczą, że życiu ich nic nie grozi! A gdyby tych kilku pastuchów z hacjendy chciało stawić opór, to zdmuchnie się ich w okamgnieniu. — Ale pospieszyć się musimy!
— To samo właśnie myślę i Melton zgadza się ze mną! Nie możemy czekać tak długo, jak pierwotnie zamierzaliśmy; musimy akcję rozpocząć jak najprędzej. Jednego dnia napad, drugiego ugoda z hacjenderem, trzeciego jazda do Ures, ażeby zawrzeć prawny kontrakt kupna. — Wtedy może przyjść ten wybawca ze swoimi Mimbrenjami; nie będzie nam mógł nic zrobić i zostanie wyśmiany!
— Należy więc oznaczyć czas i godzinę. Czy mam donieść wodzowi coś dokładnego?
— Nie; bez niego nie możemy nic postanowić! Rozmówię się z nim sam i razem zadecydujemy o terminie napadu. Powiedz mu zatem, że jutro na krótko przed zmierzchem przyjdę do obozu.
— Czy możesz oddalić się z hacjendy, nie zwracając niczyjej uwagi?
— Co tam! Wyjeżdżam naprzykład na polowanie; są zresztą jeszcze inne preteksty.
— A skoro nie wrócisz tego samego wieczora?
— To powiem następnego dnia, że zabłądziłem i byłem zmuszony nocować w lesie. Daleko prędzej może kogo zadziwić, że się teraz oddaliłem. Dlatego chciałbym już wracać. — Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia?
— Nie!
— Jesteśmy więc gotowi. Dobranoc, mój chłopcze!
— Dobranoc, ojcze! Życz Meltonowi ode mnie rychłego powrotu do sił!
Po tych słowach rozeszli się; ojciec ruszył wgórę strumienia, ku hacjendzie, syn wzdłuż jeziora, do swojego konia. Ja również wyszedłem z wody i zabrawszy rzeczy, zwróciłem się w tę samą stronę, co młody Weller, ażeby powiedzieć swojemu towarzyszowi, że mi szczęście sprzyjało i muszę się teraz udać do hacjendy. —
Chodziło zatem rzeczywiście o napad indjański. Zamierzano przeprowadzić go później, a dziś, z mojego powodu, postanowiono przyspieszyć. Trzeba więc było ostrzec moich ziomków, chociaż z tego, co słyszałem, wynikało, że nie zawisła nad nimi śmierć. —
Tego właśnie nie rozumiałem! Dlaczego, jak się wyraził Weller, życiu ich nic nie groziło? Dlaczego mieli zostać „zdmuchnięci” tylko pasterze, w razie, gdyby się bronili? — Był to ciemny punkt, którego nie mogłem wyjaśnić, pomimo, że wytężałem całą bystrość umysłu, na jaką stać mnie było. —
Rozstawszy się z Indjaninem, poszedłem znowu wgórę strumienia, ku hacjendzie, unikając wszelkiego szmeru, ażeby przypadkiem nie spostrzegł mnie któryś z pasterzy. Nie było bowiem jeszcze bardzo późno; miałem nawet nadzieję, że zastanę bramę otwartą. W tym wypadku nie byłoby mi trudno widzieć się z Herkulesem. Do nikogo innego zwracać się nie miałem ochoty. Herkules znał już poniekąd moje zapatrywania i, chociaż nie mogłem mu wyjawić wszystkiego, to przecież uważałem go za pewniejszego od innych, a, co najważniejsza, byłem przekonany, że się nie wygada przed nikim. —
Niestety, bramę zastałem zamkniętą. Poza murami znajdowali się tylko pasterze, do których nie mogłem zwrócić się o pomoc; musiałem sam sobie dać radę! — Prowadziła tam jedna, jedyna droga, mianowicie strumień, który, jak wiadomo, przepływał przez podwórza hacjendy, przechodząc pod murem północnym i południowym. Zaszkodzić mi woda nie mogła; byłem już przecież do nitki przemoknięty, co zresztą sprawiało mi nawet ulgę po całodziennej spiekocie.
Zawróciłem do miejsca, gdzie strumień zataczał łuk na polanę i pogrążyłem się w wodzie. Obeszło się nawet bez przepływania pod murem, przejście bowiem było tak wygodne, że wystarczyło drobne skłonienie głowy i wnet znalazłem się w obwodzie hacjendy, ciągle jednak stojąc w potoku. —
Po drugiej stronie muru było widno, jak w dzień. Przy ogniskach emigranci przyrządzali kolację. Na sznurach, przeciągniętych przez żerdzie, suszyły się połcie mięsa. Zarżnięto, jak skonstatowałem, większą dość bydła i wieprzy, by przygotować potrzebny zapas żywności.
Zbyt silne światło nie sprzyjało moim zamiarom, choć tylko dzięki niemu mogłem odrazu znaleźć Herkulesa. Jak zwykle, stronił od reszty robotników i spacerował, znacznie ode mnie oddalony, z cygarem w ustach. Niepodobna było się zbliżyć teraz do niego; musiałem więc uzbroić się w cierpliwość i czekać. —
Wychodźcom dopisywał humor. Spożywszy posiłek, zaczęli głośno i wesoło śpiewać. Jakób Silbermann pomagał im również z całego gardła. Atoli córki jego, Judyty, nie było na podwórzu. —
Nawet śpiew nie pociągał naszego Goliata, przeciwnie, — oddalił się jeszcze bardziej, a więc zbliżył do mnie. Ruchy, szybkie i nieregularne, nadawały mu wygląd człowieka o starganych nerwach. Czyżby znowu gniewało go postępowanie Judyty? — Hacjendera nie było widać, Meltona i Wellera juniora, również. Tylko pękaty sennor Adolfo przechodził od czasu do czasu przez podwórze. — Herkules zmienił wreszcie kierunek przechadzki; zbliżył się do strumienia i stanął nad wodą, oddalony ode mnie już tylko o jakieś piętnaście kroków. Teraz nastała chwila działania; siłacza wielka przestrzeń dzieliła od towarzyszy, więc nie obawiałem się, że, zaskoczony moją niespodziewaną obecnością, zdradzi mię niechcący. Zawołałem na niego półgłosem po imieniu, — drgnął, lecz widocznie nie dowierzał sobie, gdyż głowy nie odwracał, pewien, że jest sam. Znowu wymówiłem jego imię, przyłączywszy swoje, i wyszeptałem:
— Nie bój się pan! Stoję tutaj w wodzie i czatuję, by pomówić z wami. Chodź-że prędzej!
Ociągając się, posłuchał mego wezwania. Głos dochodzący z fal, przestraszał go. Wyprostowałem się, ażeby blask ogniska padł na twarz moją. Poznał mnie i rzekł, naturalnie szeptem:
— Czy to doprawdy pan? Czy to możliwe? Albo zamieniłeś się w rusałkę, albo też łowisz ryby w mętnej wodzie...?
— Ani jedno, ani drugie! Siadaj pan na trawie! Stać nie możesz; zwróciłoby to uwagę!
Herkules usiadł i rzekł:
— Ma pan prawdopodobnie doniosłe powody, aby skradać się potajemnie. Gdyby pana zobaczono, nie chciałbym siedzieć w pańskiej skórze, a to z powodu Meltona.
— Jakto?
— Napadłeś pan go przecie z ukrycia i obrabowałeś. Zabrano mu pieniądze i broń. Tylko z trudem zdołał uciec; w drodze spotkało go nowe nieszczęście: wskutek ciemności runął wraz z koniem i złamał ręce!
— Ach, tak!
— Tak — tak! A w dodatku skradł pan konie!
— To prawda; przyznaję, chociaż nie ja właściwie to uczyniłem. Namówiłem tylko do tej kradzieży!
— Pyszny z pana jegomość! Ale żarty nabok! — Gdzieś się pan podziewał przez cały czas i co się stało z posadą buchaltera?
— Nie dostałem jej, bo nie chciałem przyjąć; a podziewanie się — byłem tam, gdzie prawdopodobnie włóczyć się będę jeszcze przez dłuższy czas, mianowicie, w okolicy hacjendy.
— Poco? W jakim celu? Czy ciągle jeszcze dręczą pana podejrzenia?
— Moja nieufność okazała się uzasadniona. Hacjenda zostanie napadnięta przez Indjan!
— Proszę bardzo! Już ja ich przyjmę! Widzę tych czerwonoskórych pod mojemi pięściami!
— Niech pan tego tak nie lekceważy! Mówię poważnie! Czy nie przybył tu niejaki Weller?
— Tak! Przybył dzisiaj po południu.
— W jakim celu?
— Hm! Słyszałem, że chce kupić hacjendę. Ale don Timoteo ani myśli jej sprzedać!
— Czy ci dwaj znali się dawniej?
— Myślę, że nie!
Czy nie widział pan Meltona razem z Wellerem?
— Nie, z bardzo prostego powodu. Melton wogóle się nie pokazuje. Podobno leży w łóżku, gdyż ma gorączkę. Niech ją djabli porwą!
— Co takiego? Tylko gorączkę, a chorego nie?
— Właściwie mogliby jego również porwać! Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby i pana zabrali!
— Jestem mocno zobowiązany! Co złego panu wyrządziłem, że obdarzasz mnie tak pobożnem życzeniem?
— Pyta pan o to jeszcze? Pękam prawie z wściekłości, a ten pyta sobie spokojnie, co mi zrobił! — Czy wie pan, gdzie jest Judyta?!
— Nie! Skąd mogę wiedzieć! — A dlaczego pan o to pyta? Czy jej tu niema?
— Niema jej?! — Ależ jest, nawet za bardzo!
— Nie rozumiem ani słowa; mów pan jaśniej! — Gdzie jest i co robi?
— Gdzie jest...? — zgrzytnął. — Tam, u Meltona! — Co robi? — Pielęgnuje go! — Co się z nią wogóle stało? — Wogóle już... krzyżyk! — Pomyśl pan, o-n-a jest pielęgniarką! Tego łajdaka!!!
— Dlaczegóż nie? Czy nie nadaje się na samarytankę?
— Nadaje się wogóle do wszystkiego, a najbardziej do tego, by zawracać mężczyznom głowy! — Zawracać do szaleństwa!
— To i pan prawdopodobnie oszalał?
— I obawiam się, że w szaleństwie zrobię coś, czego się nie robi tak łatwo! — Mianowicie, — ukręcę Meltonowi ten czarny łeb!
— Lękam się, że zkolei pójdzie precz pański!
— A niech tam! Swój własny dawno już zatraciłem. — Widzisz pan, że mam słuszne powody do urazy! Gdybyś pozostawił pan Meltona w spokoju, nie zachorowałby i nie potrzebował pielęgniarki!
— Czy mogę odpowiadać za to, że ta Żydówka ma dobre serce? Pocóż ofiarowała swe usługi?
— Na złość mnie! A ojciec pozwolił jej na to, aby przypodobać się Meltonowi! Chciałbym, żeby pańscy Indjanie istnieli w rzeczywistości! Bodajby już raz przyszli i wycięli w pień tę całą hołotę!
— Wraz z panem! Czyż nieprawda? — Zresztą nie powinien się pan obawiać, bo to humanitarne życzenie spełni się wkrótce. Indjanie przybędą! Są już nawet niedaleko.
— Żartuje pan?!
— Nie! Widziałem i obserwowałem ich. Z nimi jest nasz były steward.
— Do licha! Miał pan rację wtedy!
— Naturalnie. Posłuchaj-że pan!
Opowiedziałem mu o wszystkiem, co widziałem i słyszałem, a właściwie tylko tyle, ile uważałem za stosowne. — Z satysfakcją zauważyłem, że jego wątpliwości znikły. Począł całą sprawę brać na serjo i rzekł, gdy skończyłem:
— Dziwny człowiek! — Myślałem pierwotnie, że przyroda uposażyła pana w nadmierną fantazję, dzięki której roją się panu smoki i inne bestje apokalipsy, a w najlepszym razie, mucha wyrasta na słonia! — Teraz jednak muszę zmienić zdanie, gdyż przekonałem się, że myślisz i działasz pan logicznie, a nawet planowo. — Wszystko co mam na świecie, moje pięści, — są od dziś na pańskie rozkazy!
— Dobrze! Przydadzą mi się! — Myśleć będę za wszystkich, lecz, gdy przyjdzie do czynu, liczę i na pana!
— Tak! Licz pan na mnie! A teraz co mam robić?
— Teraz, — zupełnie nic!
— Nic? Czy towarzyszom powiedzieć, co ich oczekuje?
— Nie. Wszystko, co opowiedziałem musi pozostać w tajemnicy. Jeśli ktoś to zdradzi, zmieniłby mormon swój plan i zabiegi nasze poszłyby na marne. Teraz sądzi, że jestem gdzieś zdala od hacjendy i czuje się bezpiecznie. Jedno tylko ma pan zadanie — zważać bacznie nawet na lada drobnostki w hacjendzie. Wszystko, co będzie miało jakiś związek z naszą sprawą, zda mi pan natychmiast!
— Ale gdzie? Przecież nie może pan przybyć tutaj otwarcie?
— Przyjdź pan wieczorem, przed północą do tego strumienia i przechadzaj się kilkakrotnie tam i zpowrotem. Będę czekał w tem samem miejscu, jeśli zechcę z panem porozmawiać!
— A jeżeli pan będzie mógł przyjść dopiero po północy? — Śpimy tam w barakach, czy koszarach, gdzie jeden przy drugim leży tak gęsto, że nie można wyjść pociemku, nie potrąciwszy przedtem z pół tuzina nóg. Trzeba więc będzie wynaleźć jakiś powód, by mi pozwolono spać na otwartem powietrzu. Nie wiem jeszcze gdzie, lecz postaram się, abyś mógł mnie pan z łatwością znaleść!
— Pięknie! Więc palec na ustach! Zawiadomię pańskich ziomków, gdy nadejdzie pora ku temu. Teraz musimy być ostrożni!
— Bądź pan więc również ostrożny i nie kradnij koni! Zarazby wpadli na myśl, że się jeszcze wałęsasz po okolicy. Poza tem uważam takie środki w najwyższym stopniu za niemoralne!
Uśmiechnął się zlekka. Odparłem również żartobliwie:
— Bardzo mi więc przykro, że pański brak moralności jest niemniejszy od mojego. Ukradniesz również!
— Nigdy!
— Doprawdy? — A jednak ukradniesz pan mięso i to dziś jeszcze!
— Ach, rozumiem! — Dla kogo?
— Dla mnie i mego młodego Indjanina. Nie mam czasu na polowanie, a zresztą zdradziłyby mnie strzały; — a jeść niestety muszę! U was zarznięto dzisiaj dość bydła, aby i dla mnie znalazł się jakiś kąsek. Tam oto wisi mięso na sznurach. Jeśli... —
— Głowę masz nietylko do kapelusza, to ściągniesz dla mnie kawałek, — przerwał mi; — nieprawdaż, to właśnie chciał pan powiedzieć?
— Tak jest! Muszę obserwować Indjan Yuma, a więc powinienem być zawsze w ich pobliżu; uniemożliwia mi to jednak polowanie. Idź więc pan i postaraj się o tyle prowiantu, ile tylko będziesz mógł niepostrzeżenie unieść!
Wstał i poszedł zwolna, jakby się dalej przechadzał. Przystanął w najciemniejszem miejscu podwórza, gdzie wisiało mięso. Obserwowałem go, a jednak nic nie mogłem zauważyć. Dopiero po chwili, gdy już powracał, spostrzegłem, że dźwiga kilka skrawów mięsa. Słowa nie wyrzekłszy, rzucił je na brzeg potoku. Potem zawrócił do ogniska i przyniósł trochę czekolady.
Ponieważ nie mieliśmy już nic ważnego do omówienia, pożegnaliśmy się i ruszyłem w drogę powrotną, unosząc ze dwadzieścia funtów żywności; zapas powinien był wystarczyć najmniej na cztery dni; mogliśmy więc przez cały ten czas śledzić bezustannie Indjan. Zależało mi bardzo na tem, by stanąć u obozu indjańskiego przed wschodem słońca. Dlatego też podążyliśmy natychmiast przez boczny wąwóz.
Gdyśmy dotarli do obozu, szarzał poranek. Naprzód poszukaliśmy odpowiedniego ukrycia dla koni. Musiało być obszerniejsze od wczorajszego i dostarczać większej ilości paszy. Znalazłszy niebawem odpowiedni zakątek, przywiązaliśmy wierzchowce u drzew. Mimbrenjo ułożył się do spoczynku, a ja zająłem wczorajszy posterunek, gdzie pozostałem aż do południa. Nie spostrzegłem nic godnego uwagi, stwierdziłem tylko, że młody Weller znowu znajdował się w obozie. —
Po południu uczułem znużenie; powinienem był również nieco wypocząć i pokrzepić się snem. Wróciwszy do naszej kryjówki, dałem mojemu młodemu towarzyszowi potrzebne wskazówki. Oddalił się, a ja ległem w trawie. Dla wygody opróżniłem wszystkie kieszenie; pas z zatkniętą za nim bronią położyłem obok na trawie. Zmrużyłem powieki i po chwili zapadłem w głęboki sen, na który po wysiłkach długiego dnia rzetelnie zasłużyłem.
Wtem... przeraźliwy krzyk, krzyk ścinający krew w żyłach spędził mi sen z powiek! Skoczyłem na równe nogi. Krzyk się powtórzył; słyszałem triumfalne wycie wojownika indjańskiego. Po niem nowy krzyk, lecz już nie radosny ryk dzikiego, tylko błagalny jęk, wzywający pomocy! — Pochodził ze strony, w której czuwał Mimbrenjo!
Zawisło nad nim niebezpieczeństwo! — Nie tracąc ani sekundy, nawet na podniesienie broni, pobiegłem jak strzała w kierunku, skąd rozległ się krzyk. Gdy tam dotarłem, nie było już nikogo; usłyszałem tylko odgłos walki, która prawdopodobnie toczyła się na trawie i w krzakach. — Widocznie nieostrożny chłopiec nie pozostał na wyznaczonem miejscu, lecz odważył się na szaleńczy czyn dotarcia do samego obozu! Naturalnie spostrzeżono go i napadnięto. — Musiałem ratować syna przyjaciela, w przeciwnym razie czekała go okrutna śmierć! Dlatego skoczyłem bez namysłu do kotliny; wtem... zaczepiłem ostrogami o korzeń, straciłem równowagę i runąłem jak kłoda! Zanim zdążyłem się podnieść, rozległ się wokoło szelest rozsuwanych krzaków i... pięciu, sześciu, piętnastu czerwonych mnie opadło. Próbowałem się bronić, lecz nie mogłem oswobodzić nogi, oplątanej korzeniami. To mnie zgubiło! Gdybym zdołał rozluźnić przeklętą ostrogę, możebym się przebił. Korzeń jednak trzymał mnie mocno, aby wydać w ręce wroga! Naturalnie broniłem się co sił, używając jedynie pięści, gdyż strzelby zostawiłem w kryjówce; — przewaga była po stronie Indjan i musiałem wkońcu ulec! Skrępowano mnie mocno rzemieniami. —
Teraz przybyli inni czerwoni i oglądali mnie z zadowoleniem; jeden z nich zawołał, pomalowaną twarz wykrzywiając w grymas radości:
— Tave-szala! — Old Shatterhand!
— Tave-szala, tave-szala — zabrzmiało wokoło; z ust do ust szła ta wieść radosna, póki echo nie odbiło triumfalnych okrzyków o zbocza doliny. — Indjan opanował bezgraniczny szał. Ryczeli i wrzeszczeli bez wytchnienia; potrząsali mi nad głową strzelbami i tomahawkami; bardziej zagorzali rozpoczęli nawet dokoła tan wojenny. Przybiegli wszyscy, z wyjątkiem dwóch — wodza i młodszego Wellera. Pierwszy był zbyt dumny, by oglądać mnie teraz, kiedy dostałem się w jego ręce. Drugi zapewne nie posiadał się z radości, pozostał jednak przy wodzu. — Wreszcie rozluźniono mi więzy na nogach o tyle, abym mógł stąpać drobnym krokiem; zaprowadzono mnie do obozu, gdzie zobaczyłem obydwu — wodza i Wellera — siedzących przed namiotem. —
Zastrzeliłem Wielkim Ustom syna; oczekiwała mnie więc śmierć męczeńska, lecz w tej chwili nie obchodziło mnie to zupełnie; myślałem o młodym Mimbrenju i cieszyłem się z tego, że go tu niema. Prawdopodobnie zdołał zbiec. Szczęśliwym trafem, zdjąłem poprzednio wszystko, nawet kamizelkę, w której nosiłem zegarek. W kieszeni pozostał coprawda worek z pieniędzmi, ale było ich tak mało, że z łatwością mogłem się ze stratą pogodzić. —
Groziło mi niebezpieczeństwo i to dość duże; chwilowo jednak nie zawisło jeszcze nad moją głową. Indjanie bowiem, jak wiadomo, wziętym do niewoli wrogom, śmierć zadają przy palu męczeńskim. Nader rzadko jednak odbywa się ta procedura w obozie; zwykle wloką jeńców do swoich siedzib, by członkowie całego szczepu mogli wziąć udział w akcie zemsty. Okoliczność ta dość jest pomyślna dla jeńców, bo zwłoka może posłużyć do ucieczki, naturalnie, jeśli są na to dość przebiegli. Bądź co bądź lepsza mitręga, niż śmierć natychmiastowa od kuli —
Byłem mordercą Małych Ust; groziła mi okrutna i powolna śmierć; przy mękach moich jednak musiał być obecny cały szczep. Narazie więc nie obawiałem się o życie. Wiedziałem również, że czerwoni chwilowo oszczędzą mi udręki, abym mógł wytrzymać długą i uciążliwą jazdę do wsi rodzinnej Yuma. Pódróż na tamten świat oczekiwała mnie w niedalekiej przyszłości; zostawało jednak dość czasu na przysposobienie się do niej.
Zaprowadzono mnie przed oblicze wodza; w twarzy jego mogłem wyczytać wyraz śmiertelnej nienawiści i nieubłaganego głodu zemsty. Plunął na mnie, prześwidrował nawskroś ponurym, kłującym wzrokiem, nie mówiąc jednak ani słowa. Zato Weller odezwał się z ironją:
— Welcome, sir! Rad jestem, że widzę was znowu. W tak krótkim czasie, gdy, niestety, nie było mi dane zaofiarować wam swych usług, przeobraziliście się w Old Shatterhanda, aby za wszelką cenę nam bróździć! Teraz unieszkodliwiono was, i jestem ciekaw, co uczynicie, żeby ocalić swoje sławne imię, i w jaki sposób wywiniecie się od pala męczeńskiego, który was czeka!
Nie wpadło mi nawet na myśl odpowiadać temu człowiekowi, chociaż chętniebym mu wyjaśnił, przez wzgląd na szyderstwa, któremi mnie obsypał, że stawki swojej nie uważam wcale za straconą. Niejednokrotnie już bywałem pojmany przez północnych Siouksów, południowych Komanczów, przez Kruków i Wężów; zawsze jednak udawało mi się wydostać z opałów. — Wojownicy Yuma ustępują pod względem odwagi i chytrości szczepom północnym, musiałbym więc mieć poprostu szalonego pecha, gdybym zginąć miał w tej opresji. Harry Melton, święty dnia ostatniego, był daleko niebezpieczniejszy, niż ci mizerni czerwonoskórzy. Gdyby wpadło mu na myśl zażądać mego wydania i czerwoni zgodzili się na to, byłbym bezpowrotnie stracony! Sądziłem jednak, że wódz nie zechce ustępować zdobyczy; miał wszak ze mną krwawy porachunek! — Co się tyczy młodego Wellera, ten był dla mnie kompletnem zerem. Przemowa jego brzmiała bezczelnie i śmiesznie zarazem; wyczuł to nawet Wielkie Usta i skarcił tonem, którego nie można było nazwać wersalskim:
— Milcz! Twoja mowa jest jak kłos bez ziaren i jak woda bez ryb. Ciebie się jeniec nie zlęknie! Trzeba stu takich ramion i oczu jak twoje, by go móc zatrzymać. Ale zbiec mu się nie uda; będzie wisiał tygodniami na palu męczeńskim, bo zamordował mi syna! — Powiedziałem. Howgh!
Weller mówił po angielsku i zdziwiło mnie bardzo, że Wielkie Usta zrozumiał go, a nawet odpowiedział mieszaniną słów angielskich, hiszpańskich i indyjskich, używaną nad Rio Grande i Rio Pecos. — Następnie zwrócił się do swych ludzi, którzy otoczyli nas półkolem:
— Czy to Old Shatterhand podkradł się tak blisko naszego obozu?
— Nie! — odpowiedział jeden z wojowników.
— Jakto? Któż więc to uczynił?
— Indjanin, młody chłopiec, nie mający zapewne jeszcze imienia!
— Opiszcie mi jego wygląd!
Czerwony określił mego młodego towarzysza.
— Uff! — zawołał wódz — to jeden z młodych Mimbrenjów, którzy uciekli nam, gdy nadszedł Old Shatterhand. — Musi również zginąć na palu! Przyprowadźcie go!
— Nie możemy, nie udało nam go się schwytać, — odpowiedział czerwony półgębkiem.
— Co?! — zapytał Wielkie Usta z gniewnem zdziwieniem. — Jesteście dorosłymi mężami, zwiecie się wojownikami, liczebna przewaga była po waszej stronie, a szczenię tak młode i mdłe, że nawet imienia nie nosi, wyprowadziło was w pole?! Czy mam temu wierzyć?
Czerwony opuścił oczy ku ziemi i nie odpowiedział. Reszta stała w zakłopotaniu, milcząc również. Wódz ciągnął dalej:
— Uff! A więc to prawda! Stare skwaw wyśmieją was, a dzieci będą wytykać palcami! Pomyślcie o drwinach wszystkich szczepów, kiedy dowiedzą się o tem, że tylu wojowników Yuma nie było w stanie zatrzymać marnego Mimbrenja! Wszak to ten sam chłopiec, który poprzednio towarzyszył Old Shatterhandowi, a którego zmuszony byłem puścić wolno. Prawdopodobnie i brat jego, i siostra, żona wodza Opatów, są wpobliżu. Natychmiast ruszycie na poszukiwania! Przetrząśniecie cały las! — Trzech, albo czterech wojowników wystarczy do pilnowania obozu!
Wyznaczył wartę; reszta oddaliła się, aby wypełnić rozkaz. Weller naturalnie pozostał. Sądziłem, że teraz wódz rozpocznie rodzaj przesłuchania, lecz nic podobnego nie nastąpiło. Kazał mnie jeszcze mocniej skrępować i przywiązać do pala, podtrzymującego namiot; następnie odwrócił się i zdawał nie zwracać wcale uwagi; zauważyłem jednak, że od czasu do czasu spoglądał ku mnie pokryjomu. —
Teraz nastąpiło dla mnie przykre, pełne niepokoju oczekiwanie. Można było postawić sto przeciw jednemu, że Mimbrenjo zostanie schwytany. Było ich tylu, tych psów gończych, że nie miałem nawet najmniejszej nadziei, aby niedoświadczonemu chłopcu udało się ukryć. Schwytanie jego pociągnęłoby, niestety, stratę moich nieocenionych strzelb, jedyną stratę, którą w tych okolicznościach gotów byłem uważać za niepowetowaną. — Po pewnym czasie głośnie okrzyki objaśniły mię, że znaleziono ślad chłopca. Odgłosy rozlegały się z coraz większej odległości; Mimbrenja ścigano! — Upłynęło wiele, wiele czasu, więcej niż godzina. Powrócił wreszcie liczny oddział czerwonych. Ogarnęła mnie radość niezwykła! — Mimbrenja z nimi nie było! — Wódz zawołał gniewnie:
— Nie sprowadziliście ich?! Czyście oślepli, że nie możecie zobaczyć tropu trojga ludzi?!
— Wojownicy Yuma nie są ślepi! — odparł jeden z czerwonych. — Znaleźliśmy ślady chłopca!
— Tak, ale jego samego nie umieliście schwytać! Gdzie jest ten pies?
— Zobaczysz go wkrótce. Trop szedł przez cały las, a stamtąd na równinę.
— W jakim kierunku?
— Na południe.
— Upłynęło niewiele czasu i nie mógł was bardzo wyprzedzić! Czyście go widzieli, gdy uciekał przed wami?
— Chłopiec jest niepokaźny; postać jego niknie nawet z niedalekiej odległości! Zato ślady były bardzo wyraźne i doprowadzą nas wkrótce do niego. Kilku wojowników wystarcza do schwytania młokosa, dlatego powróciliśmy!
Wódz odwrócił się w milczeniu i usiadł, oczekując wiadomości. Wściekłość nim targała, starał się jednak opanować, rozumiejąc, że gniewne słowa nie mogą odmienić sytuacji, ani przyśpieszyć rezultatu pościgu. Co do mnie, to nadzieja moja wzrastała z każdą chwilą, gdyż postępowanie chłopca było tak zręczne, że ja sam nie spisałbym się lepiej. Zostawił bowiem konie, strzelby i resztę przedmiotów na miejscu, a sam pobiegł śpiesznie brzegiem lasu na równinę. W ten sposób zwrócił prześladowców na siebie, odciągając ich od naszej kryjówki. Okazał również rozwagę w wyborze kierunku, gdyż na południu teren skalisty nastręczał mnóstwo schronień, a ślady łatwiej się zacierały. —
Minęło już popołudnie i zapadał wieczór. Indjanie zapalili kilka ognisk, by przygotować posiłek. Wódz ciągle jeszcze siedział na miejscu i milczał. Wszystko w nim wrzało. — Weller poszedł był na spacer do lasu, aby rozerwać się nieco. Teraz powrócił. Wódz zapytał go tonem, w którym przebijał zły humor:
— Gdzie podziewałeś się tak długo? Czyś zapomniał, że już czas sprowadzić twego ojca!
Weller oddalił się bez słowa; niezadługo powróciła reszta prześladowców z pustemi rękami. Gdy wódz zmiarkował, że Mimbrenja z nimi nie było, skoczył jak tygrys, schwycił jednego z wojowników, idących przodem, za ramię i począł trząść nim, jak osiną:
— I wy wracacie z niczem? Jesteście robakami smrodnemi, które żrą brud i grzebią pod ziemią, a nie widzą tego, co się dzieje na wierzchu! Odeślę was do domu; będziecie tam mogli włożyć spódnice i łatać namioty, co czyniły dotychczas tylko stare skwaw, z których niema innego pożytku!
Była to największa obraza, jaka mogła ich spotkać. Obelgą przekroczył granicę swej władzy. Wódz indyjski nie posiada bowiem większej mocy ponad tę, jaką mu nadał szczep, a właściwie rada starszych; władza w każdej chwili może mu być odebrana. Gdyby okazał się niegodnym doznanego zaszczytu, lub przekroczył granicę swych uprawnień, mogą natychmiast go pozbawić godności, a wtedy zostaje, narówni z innymi, członkiem plemienia, zwykłym wojownikiem. Czerwony, którego wódz obrzucił obelgami, wyrwał się naprzód i odpowiedział w strofującym tonie:
— Kto ci pozwolił poczynać sobie ze mną w taki sposób, lżyć i urągać?! Jeśli nie wypełniłem swoich obowiązków, niech zbiorą się starsi mojego szczepu na sąd, którego uchwałom poddam się bez szemrania; lecz kto mnie obraża, ten musi wyjąć swój nóż i walczyć ze mną na śmierć i życie! Niech Wielkie Usta rozważy, iż mnie obrażając, upokorzył wszystkich wojowników, którzy byli ze mną!
Ci, o których wspominał, przytaknęli jednogłośnym pomrukiem. Wódz spostrzegł, że przeholował w gniewie, więc rzekł pojednawczo:
— Niech mój brat uzna, że nie wypowiedziałem słów, które słyszał; gniew mówił przez moje usta!
— Mężczyzna powinien miarkować swe dąsy, — lecz zgadzam się zapomnieć o twoich słowach! Wiem, że gdybyś sam udał się na poszukiwania chłopca, teżbyś nic nie wskórał!
— Ale nogi dziecka są przecież krótsze od nóg dorosłych ludzi. Nie rozumiem, dlaczego nie doścignęliście tego malca!
— Biegliśmy co tchu w piersiach, a nie dojrzeliśmy go nawet! Znacznie nas wyprzedził! Potem ślady jego znikły na skalistym gruncie.
— Czy spostrzegliście trop tylko jeden?
— Tylko jeden!
— W takim razie siostry, ani brata nie było już przy nim! Tylko Old Shatterhand mu towarzyszył; musi nam udzielić informacyj!
Przystąpił do mnie i przemówił po raz pierwszy:
— W jaki sposób przybyłeś tutaj z chłopcem? Pieszo, czy konno?
— Dlaczego pytasz o to? — odpowiedziałem. — Zwiesz się wodzem, a żądasz wyjaśnień tam, gdzie nawet rozum dziecka wykryje prawdę! Udaj się o pomoc do swojego rozsądku, jeżeli miejsce przeznaczone nań nie jest doszczętnie puste w twej głowie!
— Nie chcesz mi odpowiedzieć, psie! — ryknął.
— Szczekaj dowoli! Ode mnie się niczego nie dowiesz!
Wyraz szczekać, rozsierdził go tak, że wyrwał nóż z za pasa; natychmiast się jednak pohamował. Nauka, udzielona mu poprzednio, snać nie poszła w las; zatknął nóż zpowrotem i rzekł, uraczywszy mnie kopnięciem:
— Milcz więc! Niedługo już poczniesz tak wyć i ryczeć, że usłyszą cię za górami!
— Na pewno nie z twojego powodu, tchórzu, który porzuciłeś flintę i wziąłeś nogi za pas ze strachu przede mną!
— Milcz, bo zakłuję cię natychmiast!
— Zakłuj! Jeśli nawet zmusisz mnie do milczenia, wstyd twój i hańba będzie mówić za mnie! Strzelba twoja jest w rękach Mimbrenjów, wrogów twoich śmiertelnych. Jak wielką sprawisz im uciechę, gdy się dowiedzą, że ty — wódz Yuma, porzuciłeś broń ze strachu i uciekłeś, jak płochy jeleń!
Drażniłem go umyślnie, by skłonić do mówienia. Nie chciałem dłużej czekać, wolałem dowiedzieć się natychmiast, czy zamierzają mnie zabić na miejscu, czy też odłożą to na później, gdy przybędą do rodzinnych wigwamów. — Wódz rozwścieklił się tak, że podniósł rękę do ciosu; jednogłośny okrzyk ostrzegawczy wojowników zmusił go do opanowania swej porywczości. Opuścił ramię i odpowiedział, siląc się na ironiczny uśmiech:
— Przenikam twój zamiar! Chcesz mnie rozdrażnić, bym cię zabił w gniewie, lecz zwodna to nadzieja! Teraz ci włos nie spadnie z głowy, gdyż musisz dojechać zdrów i cały do naszych wigwamów! Utyjesz, nabierzesz tłuszczu i siły, byś mógł wytrzymać przeznaczone ci męki! — Dajcie temu psu żarcia, ile pomieści!
Rozkaz spełniono natychmiast. Jadło, składające się z mielonej fasoli, warzonej na wodzie, było gotowe. Jakiś stary, brudny drab, zamierzał mnie nakarmić, jak małe dziecko. Usiadł przy mnie z garnkiem pełnym zupy, zanurzył w niej rękę i chciał napchać mi kaszy do ust. Począłem się opierać; widząc to, wódz rzekł:
— Ten pies jest za dumny, aby spożywać strawę czerwonych wojowników. Zwolnij mu jedną rękę i daj mięsa! Przyrzekłem, że nie zazna głodu; tem głośniej będzie później jęczał. Howgh!
Stary poszedł do namiotu, służącego za śpiżarnię i po chwili wrócił z dużym kawałem wołowiny. Odwiązano mi ramię; zajadałem z apetytem. Potem związano mnie znowu. —
Właśnie gdy Indjanie kończyli wieczerzę, nadszedł z lasu stary Weller w towarzystwie syna. Przywitawszy się z wodzem, podszedł ku mnie i rzekł napoły uprzejmie, napoły dobrodusznie, a w zupełności obłudnie:
— Dobrywieczór, sir! Jak szanowne zdroweczko, mr. Shatterhand?
Odwróciłem twarz i nie odpowiedziałem.
— Ach, dumny z was boy! Jestem widać dla was tak mizerną personą, że nie raczycie odpowiedzieć na moje grzeczne pozdrowienie. Nauczycie się jeszcze u nas grzeczności! — Przedstawiam wam mojego syna; pyszny chłopak! Poza tem doskonały aktor. W roli stewarda nawet i pana wyprowadził w pole! Hę?
Znów nie odpowiedziałem; stary ciągnął dalej:
— Ku niewymownej radości dowiedziałem się, jaki mieli połów czerwoni. Wsuwaliście nos, master, w sprawy, które nic was nie obchodzą; teraz musicie myśleć o własnem gardle! Sam djabeł wam nie pomoże! Tak się zawsze dzieje z tymi, którzy nieproszeni ofiarują swe usługi w charakterze domorosłych adwokatów! Przegra pan proces i poniesie wszystkie koszty sądowe, płacąc własną głową. — Smacznego!
Odwrócił się i podszedł do wodza, który obrał miejsce poza obrębem wigwamów, tak, że głos prowadzonej tam rozmowy, nie dochodził do mnie. Syn poszedł za nim i wszyscy trzej zaczęli debatować. Temat prawdopodobnie, jak wnosiłem z gestów, był niebłahy. Po naradzie wstali, i Wielkie Usta zawołał wojowników, by zaznajomić ich z decyzjami, powziętemi przed chwilą. Wellerowie, jakby mimowoli, zbliżyli się do miejsca, na którem leżałem; usłyszałem, jak stary rzekł do syna:
— Teraz pojadę zpowrotem, a ty pozostaniesz u Indjan, którzy niezadługo wyruszą do hacjendy del Arroyo; macie kawał drogi; skoro jednak zaraz ruszycie, powinniście zdążyć przed wschodem słońca!
— Ale brama będzie zamknięta, — odpowiedział syn, a ja po tonacji poznałem, że idzie tylko o to, bym ich słyszał.
— Nic nie szkodzi! Byłem na polowaniu, zbłądziłem; dlatego tak późno wracam i proszę majordomusa, ażeby mi otworzył.
— Ten wcale się nie zjawi; mieszka w głównym budynku i nie usłyszy stukania!
— Usłyszą mnie wychodźcy i otworzą bramę! Co się was tyczy, to znajdziecie zapewne już wrota otwarte!
— A cóż mamy począć, jeśli jednak będą zamknięte?
— Dostaniecie się z łatwością wpław przez strumień. Który przepływa pod murem na podwórze. Co zaś do ciebie, to lepiej, żebyś się nie pokazywał z początku, gdyż się dowiedzą, że jesteś w zmowie z czerwonymi. Przyjedziesz dopiero po wszystkiem!
Po wymienieniu jeszcze kilku uwag bez znaczenia, stary zwrócił się do mnie:
— Chcesz pewno wiedzieć, sir, dlaczego mówimy o wszystkiem przy tobie? — Czynimy to po pierwsze dlatego, że pracowałeś usilnie, by nam pokrzyżować plany; teraz zaś będziesz zgrzytać zębami, iż wszystkie twoje wysiłki poszły na marne.
— Powtóre, — podchwycił syn — dajemy wam niezbity dowód, że jesteście zgubieni bez ratunku!
— Tak, tak jest, — potwierdził stary. — Gdybyśmy uważali, że istnieje najmniejsza bodaj szansa ocalenia, na pewno nie czynilibyśmy was świadkiem takiej rozmowy. Przygotujcie się, master, na śmierć najstraszniejszą, jaka być może! Krzyżyk nad Old Shatterhandem! — Wytransportują was do pastwisk Yuma, byście zakosztowali pala męczarni, stosu, stryczka, czy też innych podobnych rozkoszy! Przedtem jednak złoży wam wizytę nasz przyjaciel Melton, by podziękować za okazaną mu braterską miłość. Wizyta jego będzie dla was prawdziwem świętem, gdyż z tej okazji, pomacają ci również rączki, jak ty to z nim uczyniłeś! Bądź zdrów! Nie zobaczymy się, niestety, już nigdy!
A więc tak! Teraz dowiedziałem się wszystkiego! Może wyjawiliby mi jeszcze więcej, gdybym odpowiadał na zadawane pytania. — Przyspieszono zatem, z niewiadomych mi powodów, napad, mający odbyć się później. Byłem w strasznem położeniu! Wiedziałem o wszystkiem, nie mogąc pomóc mym ziomkom! Herkules czekał na wiadomości, a ja nie mogłem ich udzielić! Może spróbowałbym, pomimo, że byłem otoczony wrogami, rozerwać krępujące rzemienie i przebić się pięściami, lecz więzy zbyt mocno wpijały się w ciało już teraz, zanim je począłem naciągać! Jedno mi tylko pozostawało, co też postanowiłem uczynić, — nie szczędzić życia, jeśli nadarzy się okoliczność, sprzyjająca ucieczce!
Lecz i ta nikła nadzieja miała się rozwiać. Gdy młody Weller odszedł, zwinęli Indjanie obóz, by ruszyć w kierunku hacjendy. Przywiązano mnie do konia tak mocno, że chyba cud uwolniłby mi z więzów choć mały palec! Ponadto dwóch czerwonych wzięło mnie pomiędzy siebie, związawszy razem wszystkie trzy konie. Chwilę przedtem, miałem jeszcze słabą nadzieję, że uda mi się popędzić wierzchowca, by wyniósł mnie, chociaż związanego, z pomiędzy hordy czerwonych; teraz nie mogłem już o tem myśleć! —
Hacjenda była stracona! — —





  1. Pasterz bawołów.
  2. Wielkie Usta.
  3. Małe Usta.
  4. Silny Bawół.
  5. Starsza siostra
  6. Niedźwiedziówka.
  7. Kobieta.
  8. Tykanie, traktowanie per „ty”.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.