Święty dnia ostatniego/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Święty dnia ostatniego
Podtytuł Szatański czyn
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I
W SONORZE.

 Gdyby mnie kto zapytał, jakie miasto na ziemi jest najbardziej ponure i gdzie spędza się czas najnudniej, odparłbym bez namysłu: to Guyama w Sonorze, północno zachodnim stanie republiki meksykańskiej. Jest to coprawda przeświadczenie wręcz osobiste i kto inny mógłby się o nie spierać; ja jednak nie mogę go zmienić, gdyż, — przepraszam za wyrażenie, lecz jest ono bardzo odpowiednie, — przepróżniaczyłem w tej przeklętej dziurze dwa najbardziej jałowe tygodnie mojego życia. —
Góry, wznoszące się we wschodniej części Sonory obfitują w pokłady szlachetnych metali, miedzi i ołowiu, a prawie w każdej rzece można znaleźć złoty piasek w większych, lub mniejszych ilościach; jednak w tych czasach, z obawy przed Indjanami, wydobywano owe skarby w niewielu miejscach; przytem, dla większego bezpieczeństwa, zapuszczano się w góry tylko w licznej kompanji. Największa trudność polegała na zgromadzeniu odpowiedniej ilości obsługi. Meksykanin nadaje się do wszystkiego, byle nie do pracy; Indjanin nie zgodziłby się nigdy wykopywać za zapłatą złota, które uważa jeszcze dzisiaj za swoją prawowitą własność; Chińczyków zaś, pomimo, że uwija się ich tutaj aż nadto, nikt nie chce najmować, bo gdy raz się najmie żółtego, to już niepodobna się ich pozbyć. Ale zapyta może niejeden, wszak pozostają przecież gambusinowie i prospektorowie, owi prawdziwi poszukiwacze złota i robotnicy kopalniani; ci byliby najodpowiedniejsi; dlaczego ich nie zaangażowano? Odpowiedź bardzo prosta: wszyscy poszukiwacze złota przenieśli się wtenczas właśnie do Arizony, gdzie, jak dochodziły wieści, złoto w nieprzebranych wprost ilościach samo do rąk się garnęło. Obszar Sonory opustoszał zupełnie, podobnie jak teraz, kiedy nietylko górnictwo, ale i hodowla bydła ucierpiała wiele w tym kraju z powodu ciągłej trwogi przed dzikiemi hordami Indjan. —
Co do mnie, to nie uległszy bynajmniej gorączce złota, chciałem dostać się do Arizony, aby zaobserwować tamtejsze oryginalne życie. Nadarzyła mi się jednak lepsza sposobność poznania okolicy, której inaczej byłbym zapewne nigdy nie zwiedził; mianowicie wydawca pewnej gazety w San Francisko zaproponował mi, ażebym pisał dla niego komunikaty z placu boju powstania znanego meksykańskiego generała Jargasa, które właśnie w tym czasie wybuchło. Z radością przyjąłem propozycję.
Jargas nie miał szczęścia; powstanie upadło, a wodza stracono. — Odesławszy ostatnie sprawozdanie, powróciłem przez góry Sierra Verde ażeby dostać się do Guaymy. Miałem nadzieję znaleźć tam okręt, zdążający do jakiejś miejscowości nad zatoką Kalifornijską, położonej bardziej na północ, gdyż celem mojej podróży była rzeka Rio Gila, gdzie według umowy miałem się spotkać z moim przyjacielem, wodzem Apaczów, Winnetou. —
Powrót mój nie odbywał się niestety tak szybko, jak sobie tego życzyłem. Jeszcze w samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę; musiałem go zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całemi dniami nie widziałem ludzkiej twarzy; nie mogłem więc marzyć o kupnie konia lub muła. Musiałem się przytem pilnie wystrzegać spotkania z Indjanami Bravos[1], gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka była długa i wyczerpująca, to też odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie zeszedłem w trachitową dolinę, w której leży smutna miejscowość Guayama.
Miasto, którego widoku z taką tęsknotą oczekiwałem, nie przedstawiło mi się bynajmniej zachwycająco. Miało wtedy zaledwie dwa tysiące mieszkańców i składało się z domów bez okien, zbudowanych z pustych wewnątrz cegieł. Otoczone naokoło wysokiemi, nagiemi skałami, leżało w nieznośnym żarze słonecznym, podobne do zbielałego szkieletu i zdawało się być zupełnie wymarłe, gdyż zarówno na ulicach, jak w całej okolicy nie zauważyłem w pierwszej chwili żywej duszy.
Muszę jednak przyznać, że jeżeli Guayama wywarła na mnie niezbyt miłe wrażenie, to tem mniej moja osoba mogła zbudować mieszkańców tej mieściny.
Odzienie, za które zapłaciłem 80 dolarów przed odjazdem ze San Francisko, podarło się już na strzępy; obuwie zbliżało się do kresu swojej egzystencji. Prawy but już dawno zapomniał o obcasie; przy lewym zachowała się jeszcze połowa tej ozdoby. To też, gdy obserwowałem rozdziawione zprzodu nosy moich trzewików, przypominały mi się gwałtem szeroko rozwarte, zgłodniałe dzioby naszych poczciwych wiejskich kaczek.
A wreszcie kapelusz! W szczęśliwszych czasach zwany sombrero, to znaczy cienisty, zrezygnował teraz w zupełności ze swego zaszczytnego tytułu. Jego szeroka kresa znikała coraz bardziej, (chociaż do dziś dnia nie rozumiem, z jakiego powodu) a to, co tkwiło jeszcze na mojej głowie jako wierna pozostałość kapelusza, miało kształt mniej więcej tureckiego fezu i nadawałoby się wyśmienicie do cedzenia atramentu. Jedynie pas skórzany, mój długoletni towarzysz, dowiódł i tym razem swej wytrzymałości. Na tem już kończę. —
Idąc powoli wzdłuż ulicy i rozglądając się w obie strony, czy przecież nie ujrzę jakiejś żywej istoty, zauważyłem niski budynek, nad którego wejściem widniał duży napis, zawieszony na dwóch drągach, wystających z dachu. Litery były niegdyś białe, malowane na ciemnem tle; tak jednak wyblakły na deszczu i spłowiały od kurzu, że zdołałem tylko przeczytać zachęcające słowa:

MESON de...

Stałem chwilę, usiłując przecież odcyfrować ostatnie słowo na szyldzie, gdy posłyszałem czyjeś kroki. Obróciwszy się, pozdrowiłem uprzejmie jakiegoś człowieka i poprosiłem, aby mi wskazał najporządniejszą gospodę w mieście. Przechodzień wskazał mi budynek, przed którym stałem.
— Niech pan dłużej nie szuka, sennor! To najwykwintniejszy hotel w mieście. Niech pana nie zraża, że obecnie brak na szyldzie słowa „Madrid”; jeśli się pan poleci gospodarzowi i oczywiście jeśli ma pan czem płacić, sennor będzie miał wszystkiego poddostatkiem. Gospodarz nazywa się don Geronimo. Moim słowom może pan zaufać, gdyż jako escribano[2] znam w Guaymie wszystkich obywateli.
Wymieniając swoje dostojne stanowisko, uderzył się kułakiem w piersi, przyczem obrzucił mnie spojrzeniem, które mi wyraźnie powiedziało co o mnie myślał: — Lepiej zapewne zostałbyś przyjęty w więzieniu miejskiem, niż w hotelu!
Ufając tej znakomitości guaymskiej przestąpiłem próg gospody. Byłbym tutaj wstąpił nawet bez polecenia pisarza, gdyż, bardzo znużony, nie miałem ochoty wystawiać się dłużej na żar południowego słońca. —
Najwykwintniejszy hotelu miasta, Maison de Madrid! Miłe pokoje, czyste łóżka, smaczne potrawy! Poczułem ogromny apetyt. Wszedłem i znalazłem się odrazu — we „wszystkich ubikacjach”.
Hotel posiadał jedną, jedyną izbę. Oprócz drzwi od ulicy, zauważyłem naprzeciw drugie, prowadzące na podwórze. Okien, lub jakichkolwiek innych otworów w ścianach, nie było. Obok tylnych drzwi stało kamienne palenisko, oczernione od sadzy; miejsce to było dowcipnie wybrane, gdyż pozwalało dymowi uchodzić wprost przez bramę, bez specjalnego komina. Podłogę stanowiła twardo ubita glina; wkopane w nią pale tworzyły nogi stołów i ławek; krzeseł nie było. Po lewej stronie wisiały wzdłuż muru hamaki jako łóżka dla gości, z których jednak mogli korzystać wszyscy według upodobania. Przy drugiej ścianie stał po prawej ręce bufet, prawdopodobnie zbity z kilku starych skrzyń. Obok niego wisiało znowu kilka hamaków, „buen retiro”[3] rodziny właściciela hotelu. W jednym z nich spali trzej chłopcy; ręce i nogi mieli tak poplątane, że dopiero głębokie studjum pozwoliłoby rozróżnić, jakie kończyny do jakiego należą tułowia. W drugim hamaku wypoczywała córka gospodarza, sennorita Felisa. Miała szesnaście lat, jak mi to później powiedziała, chrapała jednak jak unisono szesnastu burz zimowych. W trzecim hamaku odbywała drzemkę południową gospodyni; była to jejmość wysoka na sześć stóp i pięć cali; imię jej brzmiało donna Elvira. Małżonek jej objaśnił mnie później w zaufaniu, że niemasz na świecie niewiasty tak rezolutnej; ja jednak nie miałem szczęścia oglądać wulkanicznego wybuchu jej energicznego temperamentu, gdyż donna Elvira zawsze, ile razy ją widziałem, albo drzemała, albo spała jak suseł. W czwartym hamaku odkryłem przedmiot, podobny do pierścienia, barwy szarego, lnianego płótna, który w pierwszej chwili omalże nie wziąłem za pas ratunkowy, jakiego się używa na okrętach morskich. Przypatrzywszy się jednak bliżej, doszedłem do przekonania, że domniemany pas może zamienić się w razie potrzeby w coś szlachetniejszego; z tego więc powodu zdecydowałem się, dać mu lekkiego szturchańca. W odpowiedzi na to pierścień poruszył się i rozwinął. Ukazały się ręce, nogi, nawet głowa i wreszcie pas ratunkowy wyprostował się całkowicie, zeskoczył z hamaku i stanął przede mną jako mały, chudy człowieczek, odziany w szare, lniane ubranie, które przylegało jak ulane do jego postaci. Przypatrzywszy mi się zdziwionym wzrokiem, zapytał tonem, w którym miał być gniew, lecz brzmiał jedynie wyrzut:
— Czego pan chce, sennor? Dlaczego przeszkadza mi pan w moim wypoczynku południowym? I wogóle dlaczego pan nie śpi? Przecież w tym śmiertelnym upale każdy rozumny człowiek kładzie się na spoczynek!
— Szukam gospodarza! — odpowiedziałem.
— Ja jestem gospodarzem. Moje nazwisko brzmi don Geronimo!
— Przybyłem właśnie w tej chwili do Guaymy i chciałbym wyruszyć w dalszą drogę okrętem. Czy mogę tymczasem zamieszkać u pana?
— Zobaczymy później! Teraz jednak niech pan śpi, tam, w jednym z hamaków.
Wskazał na przeciwległą ścianę pokoju.
— Zmęczony jestem, to prawda, — odpowiedziałem — ale i głód mi dokucza.
— Później, później! Tymczasem niech pan śpi! — nalegał natarczywie.
— I w gardle mi wyschło!
— Dobrze, dobrze! postaram się o wszystko, niczego panu nie zabraknie, tylko niech pan teraz śpi, niech pan śpi nareszcie!
Z początku mówił zupełnie cicho; ostatnie słowa jednak zabrzmiały rozgłośnie. Sąsiednie hamaki zaczęły się chwiać, wobec czego don Geronimo szepnął do mnie ostrzegająco:
— Ani słowa, sennor! gdyż inaczej zbudzi się donna Elvira! Śpij pan, śpij pan!
Z temi słowy wskoczył do swojego hamaku i zwinął się znowu w pierścień. Co miałem począć! Zostawiłem w spokoju śpiący pas ratunkowy razem z jego rodziną i, wyszedłszy przez tylne drzwi, znalazłem się na dość obszernem podwórzu. W jednym kącie tego dziedzińca był sporządzony daszek z łodyg kukurydzy, wsparty na słupach, pod którym przechowywano przybory gospodarskie. Obok leżała spora wiązka słomy, a przy niej duży pies, uwiązany na łańcuchu. Słoma była zapewne lepszem legowiskiem, niż hamaki; tak myśląc, zbliżyłem się do wiązki, nieco zaniepokojony, że pies narobi hałasu i obudzi donnę Elvirę; jednakże obawa okazała się płonna, — poczciwe psisko spało także! Otworzyło oczy wprawdzie, lecz aby zamknąć je natychmiast, i nie zwracało wcale na mnie uwagi, gdy sobie przygotowałem posłanie ze słomy i wyciągnąłem się na niem. Zasnąłem, mając obydwie strzelby na ramieniu; znużony, spałem tak twardo, że obudziłem się dopiero, gdy mnie ktoś silnie potrząsnął za ramię. Mijało już południe; nade mną stał mój mały gospodarz, mówiąc:
— Niech pan wstanie, sennor! Teraz mamy czas powziąć decyzję.
— Jaką decyzję? — zapytałem, podnosząc się.
— Czy panu będzie wolno u mnie zostać, czy nie.
— Dlaczego potrzeba do tego dopiero decyzji?
Pytałem, chociaż bardzo łatwo mogłem się dorozumieć, co miał na myśli. — Przyjrzałem mu się dokładniej, niż to mogłem uczynić w południe. Był rzeczywiście nadzwyczaj mały i przerażająco chudy. Włosy nosił krótko przystrzyżone, prawie do skóry. Jego ostre rysy miały wyraz przebiegły i przytem ogromnie dobroduszny.
— Donna Elvira życzy sobie, abym przyjmował tylko cavallerów — odpowiedział — a sennor przyzna chyba, że nie czyni podobnego wrażenia.
— Rzeczywiście? — zapytałem z uśmiechem, spoglądając nań z góry — czy sądzi pan, że tylko ten jest cavallerem, kto ma nowe ubranie na sobie?
— Nie, czasem nawet porządnemu człowiekowi zdarzy się zaniedbać swoją powierzchowność; ale donna Elvira okazuje wrażliwość na tym punkcie i czuje do pana odrazę.
— Spała przecież, kiedy przyszedłem.
— Spała rzeczywiście; ona śpi wogóle bardzo chętnie, jeśli nie ma nic innego do roboty; ale potem wyszła na podwórze, ażeby się panu przypatrzeć i gdy zobaczyła pańskie ubranie, pańskie buty, pański kapelusz, powiedziała sobie natychmiast... sennor, czy to konieczne, abym się wyrażał dosadnie?
— Nie; ja pana i tak rozumiem, don Geronimo, i, ponieważ nie podobam się donnie, poszukam sobie innej gospody.
Zwróciłem się ku wyjściu; wtedy jednak gospodarz zatrzymał mnie i powiedział:
— Stój pan! Zaczekaj sennor jeszcze chwilę! W domu jest tak samotnie, gdy niema żadnego gościa, a wreszcie pan mi nie wygląda na rozbójnika. Chciałbym wstawić się za panem u donny Elviry, do tego jednak trzeba udowodnić, że będziesz mi pożyteczny. Czy gra sennor w domino?
— Gram — odpowiedziałem, zdziwiony pytaniem.
— Dobrze! Wejdź sennor do środka. Zrobimy próbę!
Donna Elvira leżała w swoim hamaku. Sennorita Felisa siedziała za bufetem przy szklance rumu. Chłopców nie było w izbie; zabawiali się z rówieśnikami na ulicy, obrzucając się zgniłemi pomarańczami. Don Geronimo przyniósł domino i zaprosił mnie, abym usiadł z nim przy jednym ze stołów. Gdy się rozległ chrzęst kostek, donna Elvira poruszyła się, a skoro jej małżonek rzekł do mnie:
— Niech pan weźmie sześć sztuk; najwyższy dublet zaczyna, — gospodyni podniosła głowę. Sennorita Felisa zbliżyła się ze szklanką w ręce i przysiadła do nas, żeby móc lepiej obserwować grę. Teraz pojąłem, kogo miałem przed sobą. Ci ludzie spali, gdy nie grali w domino, a budzili się, aby grać. A jednak Geronimo był zaledwie znośnym graczem. Wygrałem pierwszą partję, drugą i trzecią. Przy pierwszej ucieszył się gospodarz; przy drugiej zdziwił, nakoniec przy trzeciej zawołał zachwycony:
— Pan jesteś mistrzem, sennor. Pan musi u nas zostać, żebym się mógł uczyć u pana. Żaden człowiek nie zdołał mnie jeszcze pobić trzy razy!
Była to przesada; podczas gry nie zadawałem sobie żadnego trudu, natomiast on grał tak niedołężnie, że nie trzeba było żadnego obliczenia, aby go pobić. Teraz wstał i podszedłszy do swojej żony, rozmawiał z nią cicho przez chwilę. Następnie udał się poza bufet, wydobył stamtąd jakąś książkę oraz olbrzymi kałamarz, postawił jedno i drugie przede mną na stole i powiedział:
— Donna Elvira udzieliła łaskawie pozwolenia, ażeby pan pozostał w naszym hotelu. Niech więc sennor wpisze do tej książki swoje nazwisko!
Otworzyłem podaną mi książkę. Zawierała same nazwiska, liczby i daty. Między kartkami leżało prastare, gęsie pióro, którego koniec pokryty grubą, twardą powłoką zaschniętego atramentu był prawie dokładnie tak samo rozdziawiony, jak nosy moich butów.
— Tem piórem mam pisać? — zapytałem ubawiony.
— Oczywiście! Nie mam innego do dyspozycji, a sennor zapewne także nie nosi piór ze sobą?!
— Ależ tym ożogiem niepodobna dwóch liter napisać!
— Jakto?! Powiadam panu, że odkąd ten hotel posiadam, to jest już prawie od dziesięciu lat, wszyscy moi goście posługiwali się tem piórem i tym atramentem.
Atrament był oczywiście oddawna wyschnięty.
— Jak oni zabierali się do tego?
— Z pomocą wody, jak to pan może łatwo się domyśleć, jeśli sztuka pisania jest mu znaną, choćby tylko powierzchownie. Gdy się wymoczy pióro w gorącej wodzie, staje się ono tak miękkie, jak nowe. Jeżeli się naleje gorącej wody do kałamarza, otrzymuje się zupełnie nowy, doskonały atrament. Tutaj pisze się bardzo wiele, gdyż mój dom jest często odwiedzany a każdy gość musi się zapisać; z tych powodów nie mogę pozwolić sobie na rozrzutność; muszę oszczędzać pióra i atramentu. Ponieważ jednak pan, jak mi się zdaje, nie zna sztuki pisarskiej, więc ja pana wyręczę.
— Będę wdzięczny, sennor; proszę o to bardzo. Usunie mi pan wielki ciężar z duszy!
— Bardzo dobrze! Nie każdy potrafi władać piórem! Natychmiast zagrzeję wodę.
Podszedł do bufetu, nalał spirytusu, czy rumu do lampki, zapalił, i wziąwszy blaszany garnek z wodą, trzymał go cierpliwie nad płomieniem. Dziesięć lat zmuszał gości posługiwać się tem piórem i tym atramentem spalając za każdym razem za grosz spirytusu, wszystko dla swej rozumnej oszczędności! Skoro się woda zagotowała, co trwało przynajmniej kwadrans, zanurzył w niej pióro na chwilę, wylał zawartość naczynia do kałamarza, zakłócił silnie piórem i odezwał się zadowolony:
— Tak, teraz mogę przystąpić do dzieła.
Położył książkę przed sobą, ustawił dogodnie kałamarz, krząknął energicznie, sięgnął po pióro, zakasłał, zmarszczył głęboko czoło, ułożył książkę inaczej, kałamarz przesunął, zakasłał znowu, usiadł wygodniej, niż poprzednio, słowem, zabierał się do owych kilkunastu słów tak, jakby miał spisywać kronikę świata.
W czasie, gdy gospodarz gotował wodę, przewracałem kartki książki. Pismo na ostatnich stronach było ciemno żółte, ku przodowi coraz bardziej blakło, tak, że nakoniec nie można było nic przeczytać. Pierwsze karty zdawały się nigdy nie być zapisane.
— Niech pan teraz uważa, sennor, — odezwał się don Geronimo — mam wpisać dzień i rok pańskiego przybycia do mnie, pańskie nazwisko, stanowisko lub zawód, wreszcie w jakim zamiarze pan tu przybył. Mam nadzieję, że sennor poda mi to wszystko ściśle według faktycznego stanu rzeczy!
Udzieliłem mu żądanych wiadomości, a on przeniósł je na papier, malując litery, które pod względem wyrazistości nie pozostawiały nic do życzenia. Malował powoli, bardzo powoli i z wielkiem przejęciem, należnem tak ważnej i szlachetnej funkcji. Po upływie pół godziny zakończył nareszcie ostatnią kreskę i, odsunąwszy książkę od siebie, zapytał mnie z rozjaśnionem obliczem:
— Jak się panu podoba moja ręka, sennor? Czy widział pan już kiedy takie litery i pociągnięcia?
— Nie, jeszcze nigdy, — odpowiedziałem zgodnie z prawdą, — pan posiada bardzo charakterystyczne pismo.
— Niema w tem nic dziwnego, ponieważ prawie wszystkie nazwiska muszę sam wpisywać, gdyż przeważna część gości podobnie jak i sennor nie umie obchodzić się z piórem i atramentem.
— Dziękuję panu za podane mi wiadomości; są one łatwo zrozumiałe; jednego tylko nie umiem sobie wytłumaczyć. Jako swój zawód podał pan, że jest literatem: ja jednak nie słyszałem jeszcze o czemś podobnem. Czy to jest rzemiosło, ranga wojskowa, albo może odnosi się to do handlu w ogólności lub specjalnie do drobnego handlu pokątnego?
— Ani to, ani tamto! Literat jest tem, co pan po hiszpańsku określa słowem autor albo escritor.
Spojrzał na mnie, zaskoczony, i zapytał:
— Czy ma pan majątek?
— Nie!
— Jeśli tak, to żal mi pana z całego serca! Przy tym zawodzie musisz sennor z konieczności umrzeć z głodu.
— Jakto, don Geronimo?
— Pan pyta jeszcze o to? O, ja znam te stosunki bardzo dokładnie, gdyż w Guaymie mamy także escritora. Bogacz pisze do gazety, wychodzącej w Hermosillo. Musi bardzo dużo płacić, ażeby drukowano jego rękopisy. Jest to zajęcie, związane z wielkiemi wydatkami, a nie przynoszące żadnych korzyści. Jak sennor może żyć, w co sennor zamierza się ubierać, co sennor chce jeść i pić? Żałuję pana najserdeczniej! Czy zdoła pan zapłacić to, co u mnie pan zje?
— Tak! Na to jeszcze wystarczy.
— To mnie bardzo cieszy. — Hm, escritor! Teraz nie dziwię się wcale pańskiej nędznej odzieży i jednego tylko nie pojmuję, mianowicie, że pan wygląda przytem tak dobrze i zdrowo. Ale — caramba! teraz przychodzi mi na myśl: jeśli pan jest literatem, to musi pan przecież umieć pisać?
— Oczywiście!
— I pomimo to pozostawił pan mi tę pracę! Dlaczego ukrywałeś sennor, żeś opanował tę ciężką umiejętność?
— Ponieważ nie byłoby uprzejmie z mojej strony zaprzeczać panu, skoro mnie uważałeś za człowieka, nieumiejącego obchodzić się z piórem.
— Słusznie! Ta uprzejmość świadczy dobrze o panu. Czy mogę zapytać, skąd sennor przybywa?
— Z tamtej strony Sierra Varde!
— Piechotą? Coraz bardziej żal mi pana!
— Wyruszyłem w drogę konno, jak to pan może poznać po tem, że noszę ostrogi; koń jednak upadł i złamał nogę; musiałem go zastrzelić!
— Dlaczego nie wziął pan ze sobą siodła i uprzęży?
— Ponieważ nie chciałem dźwigać ciężaru na takim skwarze i przez tyle dni.
— Ale pan mógł je sprzedać i z otrzymanych pieniędzy żyć przez całe dwa dni. Nie powinien pan raczej dźwigać tych dwóch starych strzelb, które tu widzę. Jest to konstrukcja, dziś zupełnie nie używana. Nie warta ani pół dolara. Może mi pan wierzyć, gdyż dobrze rozumiem się na tem!
Wziął do ręki sztuciec Henry’ego. Zauważywszy przy zamku walec z nabojami, potrząsnął głową. Potem sięgnął po niedźwiedziówkę, chcąc ją podnieść; zostawił ją jednak na podłodze, gdyż nie uradził jedną ręką.
— Niech pan to wyrzuci — zalecał — nie ma pan z tego żadnego pożytku, a tylko zawadę w podróży. — Dokąd sennor udaje się z Guaymy?
— Okrętem dalej na północ, poza Hermosillo.
— Na to może sennor długo czekać! Rzadko okręty zapuszczają się tak daleko.
— Jeśli tak, to pojadę konno.
— W tym celu musiałby pan kupić sobie konia lub muła; zapewniam sennora jednak, że teraz nawet za drogie pieniądze nie dostanie pan nigdzie zwierzęcia wierzchowego. Gdyby sennor miał czas, mógłby skorzystać z kolei żelaznej, która prowadzi do Arispe.
— Kiedy odchodzą pociągi w tym kierunku?
— Pociągi? Zaraz można poznać, że pan tu obcy, sennor. Kolej jeszcze nie gotowa. Mówią, że będzie ukończona w ciągu trzech, czterech, może pięciu lat; o tem wszystkiem jednak nic panu nie wiadomo. Pan nie powinien podróżować w kraju, którego pan nie zna i który jest tak bardzo oddalony od pańskiej ojczyzny. Przy pańskiem ubóstwie jest to rzecz niebezpieczna. Pan podał jako swoją ojczyznę Sajonję. Gdzie leży to miasto?
— To nie miasto, lecz królestwo, należące do Alemanji.
— Całkiem słusznie! Nie można mieć w głowie wszystkich kart geograficznych! — A zatem wolno panu u mnie zostać; ponieważ jest pan bardzo dobrym graczem i wskutek tego znakomitym towarzyszem, będę miał wzgląd na pana i postawię sennnorowi możliwie niską cenę. Za całkowite utrzymanie zapłaci pan jednego peso dziennie. Jest to cena stosunkowo niewielka i spodziewam się, że targ będzie zbyteczny!
— Dziękuję panu i zgadzam się, — oświadczyłem, gdyż za cenę jednego peso musiałem uważać „kompletne” utrzymanie ofiarowane jakby za darmo.
Don Geronimo skinął z zadowoleniem, odsunął książkę z nazwiskami gości na bok, sięgnął po domino i powiedział:
— Ponieważ pan jest głodny i spragniony, więc Felisa przygotuje panu posiłek, a tymczasem możemy zagrać kilka partyj. Zaczynamy!
Nie pytał wcale, czy mam ochotę do gry, czy nie. Zdawał się uważać za rzecz zupełnie naturalną, że jestem takim samym namiętnym graczem, jak on.
Zgodziłem się na grę, gdyż nie chciałem mu sprawiać przykrości. Miałem zamiar pozwolić mu wygrać, nie mogłem jednak tego dokazać, do takiego stopnia grał nieudolnie. Przy trzeciej partji poczułem od strony ogniska, przy którem krzątała się sennorita, woń przypalonej mąki. W połowie czwartej przerwał gospodarz nagle grę, uderzył się ręką w czoło i zawołał:
— Jak mogłem poprzednio o tem zapomnieć! Sennor chce się udać poza Hermosillo, a ja nie pomyślałem wcale o tem, że nadarza się panu wspaniała sposobność. Mianowicie sennor Enriquo czeka na okręt, który tu przyjedzie i odpływa potem do Lobos.
— Ta miejscowość byłaby mi rzeczywiście na rękę. Ale co to za człowiek, którego pan nazywa sennor Enriquo?
— Mój gość, którego nazwisko zapisane jest w książce tuż przed pańskiem. Nie czytał pan?
Otworzyłem książkę i przeczytałem:

HARRY MELTON

Święty dnia ostatniego

Te słowa były napisane oczywiście po angielsku: Saint of the Latter Day. A zatem mormon! Skąd on się wziął tutaj? Co go sprowadziło z wielkiego miasta nad słonem jeziorem tak daleko na południe, do Guaymy?
— Dlaczego spogląda pan w książkę tak zamyślony? — zapytał gospodarz. — Czy zauważył pan co szczególnego?
— Właściwie nie. Czytał pan te słowa?
— Tak, ale nie zrozumiałem ich. Ten sennor jest taki poważny, dumny i pobożny, że nie chciałem narzucać mu się pytaniami. Prawdopodobnie wymawiałem źle jego imię, gdyż mnie objaśnił, że Harry znaczy tyle, co hiszpańskie Enriquo. Dlatego tak go nazywam.
— Więc on mieszka u pana?
— Sypia u mnie, wychodzi z rana i wraca dopiero wieczór.
— Co robi cały dzień?
— Tego nie wiem. Nie mam czasu zajmować się każdym gościem zosobna!
To było słuszne. Ten mały człowiek grał i spał, spał i grał, więc oczywiście nie mógł absolutnie zwracać uwagi na swoich gości. Po krótkiej przerwie mówił dalej:
— Znam tylko jego nazwisko i wiem, że czeka na okręt, zdążający do Lobos. Sennor Enriquo mówi wogóle bardzo mało. Jego pobożność jest rzeczywiście godna pochwały. Szkoda tylko, że nie umie grać w domino!
— Skąd pan wie, że jest pobożny?
— Widzę to, gdyż przesuwa ustawicznie w palcach paciorki różańca, nigdy nie wyjdzie ani nie wejdzie, nie ukłoniwszy się przed świętym obrazem, wiszącym na ścianie i nie zaczerpnąwszy święconej wody z kropielnicy przy drzwiach.
Nie odpowiedziałem nic na to, gdyż uważałem za lepsze, nie wyjawiać swych myśli. Mormon z różańcem! Wielożeństwo i woda święcona! Księga mormonów i ukłon przed świętym obrazem! Ten człowiek był napewno obłudnikiem, a jego obłuda musiała mieć jakiś powód.
Nie mogłem zajmować się dalej temi myślami, gdyż sennorita Felisa przyniosła właśnie filiżankę, zawierającą brunatną, gęstą ciecz i życząc mi smacznego, postawiła przede mną na stole. Ponieważ gospodarz przyłączył się do tego życzenia, więc mogłem przypuszczać zupełnie słusznie, że mam spożyć podany mi napój. Przyłożyłem zatem filiżankę do ust i skosztowałem raz, drugi i trzeci, aż nakoniec powiedział mi mój język, że mam do czynienia z miksturą, złożoną z wody, syropu i palonej mąki.
— Co to jest? — zapytałem.
Na to Felisa załamała ręce ze zdumienia i zawołała:
— Czy to możliwe, sennor? Pan nie pił nigdy czekolady?
— Czekolady? — zapytałem, — czekoladę piłem niejednokrotnie!
— A to jest wszak czekolada!
— Czekolada? Tego nie przypuszczałbym!
— Nieprawdaż? — odezwał się gospodarz, zadowolony — tak, moja czekolada słynie w całej okolicy. Kto wie, jaką mieszaninę pił pan gdzie indziej! Moja jest jednak tak wyborna, że kto przychodzi do mnie po raz pierwszy, dziwi się niewymownie i nie daje wiary, że to czekolada. Oto jest skromny przykład, sennor, jak znakomicie raczę moich gości!
Nie dałem mu poznać, że byłem wręcz przeciwnego zdania, tylko zapytałem:
— Co mi pan poda na kolację don Geronimo?
— Kolację? — odpowiedział zdziwiony, poczem objaśnił mnie, wskazując na filiżankę — to właśnie kolacja; stoi przecież na stole!
— Ach tak! Co daje pan na śniadanie?
— Filiżankę czekolady.
— Na obiad?
— Filiżankę niezrównanej czekolady. To jest najlepsze, co można spożyć!
— Jeśli kto jednak chce mieć chleb i mięso, albo coś podobnego?
— Ten musi iść do piekarza i do rzeźnika.
— Powiedz pan, czy masz wino? Czekolada nie pomaga na pragnienie.
— O wyborne! Życzy pan szklankę?
— Tak jest. Ile kosztuje?
— Trzydzieści centavos.
Równało się to połowie talara. Don Geronimo uczynił mi zaszczyt, przynosząc wino własnemi rękami, przyczem jednak podał je córce, zamiast mnie. Sennorita Felisa wypiła połowę szklanki, nie skrzywiwszy się nawet, i podała mi resztę z miłym uśmiechem. Skosztowałem mały łyk, który jednak spowodował natychmiastowy wybuch kaszlu. „Wino” było istną trucizną, najprawdziwszym kwasem siarkowym!
— Niech pan pije powoli, bardzo powoli, — ostrzegał gospodarz. — Moje wino jest za silne dla pana!
— Rzeczywiście za mocne, don Geronimo — mówiłem, kaszląc, — pozwól pan, że pójdę do piekarza i do rzeźnika!
— Nie wypije pan reszty wina? — zapytała sennorita.
— Nie. Muszę, niestety, bardzo dbać o swoje zdrowie.
Przytknęła szklankę do różanych ust i wypróżniła ją tak, jak poprzednio, nie drgnąwszy nawet powieką. Potem poprosiła mnie w poufnym tonie:
— Gdy pan pójdzie do piekarza i rzeźnika, to niech mi pan co przyniesie, sennor. Goście szlachetni i ogładzeni zwykli zawsze tak czynić! —
Zapłacić jednego peso, dostać trzy razy wody z mąką i syropem, spać w hamaku, najprawdopodobniej z żywym inwentarzem, a do tego zaopatrywać rodzinę gospodarza w żywność! Maison de Madrid! Najlepszy hotelu miasta! O escribano, o pisarzu gminny! Twoją dobrą radę cenię bardzo wysoko, a przecież rozejrzę się raz jeszcze!
Poszedłem, nie mówiąc oczywiście ani słowa o moim zdradzieckim zamiarze. Całe dwie godziny szukałem lepszego pomieszczenia, jednakże wkońcu doszedłem do przekonania, że pisarz gminny miał słuszność. Maison de Madrid był poprostu pałacem w porównaniu z jaskiniami, które widziałem. Kupiłem zatem za jednego peso mięsa, które, mówiąc nawiasem, cuchnęło całkiem znośnie, następnie wziąłem u piekarza sporo płaskich placków kukurydzanych i powróciłem do hotelu, gdzie zostałem przyjęty z wielkiem uznaniem, skoro tylko zauważono, że nie przychodzę z próżnemi rękami. —
Miła Felisa, nie pytając wiele, odebrała natychmiast wszystko ode mnie i rozpaliła ogień, ażeby upiec mięso. Trzej chłopcy zabrali się zaraz do placków, rozgryzając je w zębach, jak kości, zaś donna Elwira usiadła w swoim hamaku, zbudzona wonią pieczeni, rozchodzącą się od ogniska. Oblicza jej nie mogłem niestety rozpoznać, gdyż jedyna lampa, jaka się tu znajdowała, stała daleko od niej, na stole, przy którym siedział gospodarz. Usiadłem naprzeciw niego. Wtedy don Geronimo podsunął mi domino i odezwał się po przyjacielsku:
— Jeszcze kilka partyj sennor, dopóki nie zaczniemy jeść. Nie mamy przecież nic innego do roboty!
Graliśmy zatem, dopóki nie nakryto stołu, to znaczy dopóki sennorita Felisa nie położyła przede mną najbardziej zatęchłego kawałka mięsa, oczywiście bez talerza i bez jakichkolwiek innych dodatków, ale zato ze swoim najbardziej słonecznym uśmiechem. Reszta mięsa powędrowała ze zdumiewającą szybkością na miejsce swego przeznaczenia, które jednak nie znajdowało się niestety w moim głodnym żołądku. Z gościa zamieniłem się, albo raczej zostałem zamieniony w gospodarza!
Właśnie, gdy po ostatnim kęsie obtarłem mój nóż o rękaw i wsunąłem go zpowrotem za pas, przyszedł ów gość, którego ukazania się oczekiwałem z wielką, chociaż tajoną ciekawością. Człowiekiem tym był mormon. Blask naszej lampy sięgał aż do drzwi, a ponieważ siedziałem wprost naprzeciw nich, więc mogłem dokładnie obserwować przybysza. —
Pokłonił się w stronę świętego obrazu, następnie sięgnął końcami palców do małej kropielniczki, wiszącej przy drzwiach, a potem dopiero zwrócił się ku nam z krótkiem pozdrowieniem. Zobaczywszy mnie, obcego, przypatrywał mi się przez chwilę, poczem podszedł szybkim krokiem do stołu, otworzył książkę z nazwiskami, przeczytał dane dotyczące mojej osoby i życząc dobrej nocy, cofnął się w ciemną część izby, gdzie były umieszczone hamaki dla gości.
To wszystko odbyło się tak szybko, że nie miałem czasu przypatrzeć się dokładnie jego obliczu. Zarazem pokazało się, jak wielki respekt miał gospodarz przed Meltonem, gdyż, skoro tylko ten oddalił się od naszego stołu, rzekł don Geronimo do swoich:
— Sennor Enriquo chce spać. Połóżcie się i nie róbcie hałasu!
Frontowe drzwi zamknięto na zasuwę, tylne, prowadzące na podwórze, pozostały otwarte. — Donna Elvira położyła się zpowrotem; sennorita Felisa podała mi rękę na dobranoc i podeszła również do swojej konopnej kołyski Morfeusza. Gospodarz, życząc miłego spoczynku, zdmuchnął mi światło przed nosem i wpełznął w swoją huśtawkę, gdzie zamienił się natychmiast w pas ratunkowy. Pozostałem w ciemności. Coprawda byłem nieco zdumiony sposobem, w jaki don Geronimo okazywał nowemu gościowi swoją gospodarską uprzejmość i pieczołowitość; ostatecznie jednak bawiły mnie te osobliwe stosunki.
Siedziałem chwilę, nie mogąc się zdecydować, gdzie mam wybrać miejsce na spoczynek. Wkrótce usłyszałem donośne chrapanie córeczki. Matka wydechała powietrze w zupełnie regularnych odstępach czasu, i to z takiem przejęciem, jakby ktoś zdmuchiwał światło. Ojciec wydawał pomruki, które można było śmiało porównać z brzęczeniem trzmiela, — wydawało mi się więc niepodobieństwem usnąć przy takim koncercie; dlatego, zrezygnowawszy z hamaków, wyszedłem na podwórze, ażeby ulokować się znowu na mojem poprzedniem legowisku. Pies zrazu warczał, wkrótce się jednak uspokoił, rozpoznawszy zapewne we mnie tego samego człowieka, którego już w południe znosił przy sobie. Wsunąłem strzelby pod kupę łodyg kukurydzy, gdyż dawnym zwyczajem, nie chciałem się z niemi rozstawać. Ułożyłem się, jak mogłem najwygodniej. Spałem wyśmienicie i obudziłem się dopiero, gdy słońce stało już dość wysoko na niebie. Wszedłem do izby. Chłopcy szamotali się i gonili naokoło ławek; donna Elvira leżała jeszcze, czy też już znowu w swoim hamaku; sennorita Felisa gotowała przy ognisku niezrównaną czekoladę, która pachniała dzisiaj dla odmiany zbiegłym syropem; gospodarz, skoro mnie tylko zobaczył, przyniósł śpiesznie domino, ażeby rozpocząć na nowo wczorajszą pracę Danaid. —
Mormon nie oddalił się jeszcze. Siedział przy stole i zdawał się oczekiwać mego ukazania się, gdyż, zauważyłem, bacznie mnie obserwował. Starałem się nie dać mu do poznania, że czynię to samo, a jednak nie mogłem poprostu oderwać oczu od niego.
Była to osobistość oryginalna i nadzwyczaj interesująca. Dobrze zbudowany, odziany bardzo starannie, przedstawiał się okazale. Oblicze miał ogolone zupełnie gładko. Ale co to było za oblicze! Skoro je zobaczyłem, przypomniały mi się natychmiast owe jedyne w swoim rodzaju rysy, które nadał malowanym przez siebie djabłom genjalny Gustaw Doré[4]. Podobieństwo było tak wielkie, że można było przypuszczać, jakoby mormon pozował Doré’mu do rysunku. Wiek jego oszacowałem najwyżej na czterdzieści kilka lat. Czarne, krucze pukle włosów wiły się wokół wysokiego, szerokiego czoła i opadały prawie aż na ramiona; była to rzeczywiście wspaniała czupryna. Oczy miał duże, aksamitno-czarne; nos — lekko zakrzywiony, jednak nie zanadto ostry; drganie jego jasno-różowo zabarwionych nozdrzy świadczyło o żywym temperamencie. Usta miał bardzo delikatne, kształt ich jednak, a zwłaszcza kąciki, zakrzywione nieco ku dołowi, pozwalały wnioskować, że Melton posiada silną, energiczną wolę. Podbródek był filigranowo, ale przecież silnie zbudowany, jak to można widzieć tylko u osób, których duch jest potężniejszy od zwierzęcych popędów i potrafi je tak w zupełności opanować, że trudno nawet przypuszczać ich obecności. Zosobna każdą część jego oblicza trzeba było nazwać piękną, ale całości brakowało harmonji. A tam, gdzie niema harmonji nie może być mowy o pięknie prawdziwem. Nie mogę powiedzieć, czy ktoś inny odniósłby takie same wrażenie, co do mnie jednak, to poczułem do niego odrazę. Ta twarz, złożona z nieharmonizujących ze sobą części, wydała mi się fantasmagoryjną i wzbudzała we mnie uczucie przykrości. Do tego przyłączyło się jeszcze jedno. Im częściej spoglądałem na Meltona, tem wyraźniej odczuwałem, że był podobny do kogoś, którego spotkałem w okolicznościach nie rzucających na niego bynajmniej dobrego światła. Biedziłem się nad tem długo, lecz nie mogłem absolutnie przypomnieć sobie ani osoby, ani miejsca lub czasu, w którym mogło nastąpić owe spotkanie. Podczas następnych dni widywałem mormona regularnie z rana i wieczorem i za każdym razem rosło we mnie przekonanie, że już kiedyś zetknąłem się z człowiekiem bardzo do niego podobnym, który wystąpił wrogo względem mnie, albo względem jakiejś ze mną zaprzyjaźnionej osoby.
Melton, ilekroć mnie widział, mierzył mnie bystrem spojrzeniem, w którem przebijała tylko ciekawość; mnie zdawało się jednak, że mormon starał się usilnie ukryć przede mną niemiłe wrażenie, jakiego doznawał na mój widok. Nie wiedział może, że wrażenie to było obustronne. —
Jak już nadmieniłem, czekałem na okręt, mormon zaś, według wiadomości, udzielonej mi przez gospodarza, zdawał się być pewnym przybycia okrętu. Mimo to nie zwróciłem się do niego o bliższe szczegóły, gdyż miałem poczucie, że skoro raz wejdę z nim w stosunki, nie będę się mógł już od niego uwolnić. Było przecież jasne, że wystarczyło zwrócić się do kapitana statku, ażeby zostać pasażerem. Jednakże stało się inaczej niż zamierzałem. Piętnastego dnia wieczorem, mormon, przyszedłszy do hotelu, nie położył się natychmiast spać, jak to zwykle czynił, lecz przysiadł się do nas, to jest do gospodarza i do mnie, gdyż rozumiało się samo przez się, że obydwaj trawiliśmy czas przy grze w domino. Po długich, bezowocnych wysiłkach udało mi się nakoniec doprowadzić do tego, że mały don Geronimo wygrał partję.
— Teraz prysł czar, sennor! — zakrzyknął uradowany. — Pan przyzna chyba, że gram właściwie o wiele lepiej od pana i tylko zły los prześladował mnie dotychczas. Pan chwytał zawsze najlepsze kostki, podczas gdy mnie dostawały się takie, których wogóle nie warto brać do ręki. Teraz jednak musi być inaczej; zaraz panu pokażę, o ile pana w grze przewyższam! Zacznijmy na nowo!
Poodwracał kostki i zmieszał je, przygotowując się do nowej gry. Nie odpowiedziałem nic, gdyż miałem zamiar pozwolić mu wygrać także następną partję, jeśliby to tylko było możliwe; nagle jednak odezwał się po raz pierwszy mormon, zwracając się do gospodarza:
— Co panu przychodzi do głowy, sennor! Czy pan nie zauważył, że pański przeciwnik wysilał się poprostu, ażeby popełniać błędy i pozwolić panu wygrać partję? Pan przez całe życie nie nauczy się tak grać, jak on!
Co za grubijaństwo! Przytem posługiwał się zwykłym tytułem sennor, podczas gdy małemu człowieczkowi zależało bardzo na tem, ażeby go nazywano don Geronimo. Jakkolwiek gospodarz był zwykle bardzo uprzejmy i miał przed mormonem wielki respekt, to jednak teraz dał Meltonowi ostrą odpowiedź, za którą ten oczywiście nie pozostał dłużny. Sprzeczka zamieniła się w głośną kłótnię; nareszcie Geronimo zapakował kostki i opuścił stół, ażeby położyć się w hamaku. Mormon patrzył za nim z widocznem zadowoleniem, z czego wywnioskowałem, że rozpoczął sprzeczkę umyślnie, ażeby usunąć gospodarza i zostać ze mną sam na sam.
Istotnie, skoro tylko mały zwinął się w swoim hamaku, Melton zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Pan mieszka tutaj już od piętnastu dni. Czy pan zamierza pozostać w Guaymie?
Zdanie nie było wypowiedziane w tonie grzecznego pytania. Czułem, że Melton chciał się okazać przychylnym, przychodziło mu to jednak z trudem; jego pytanie brzmiało jak mowa urzędnika, albo przełożonego, który zwraca się do podwładnej mu osoby.
— Nie, — odpowiedziałem — nie mam tu nic do roboty,
— Dokąd pan chce się udać?
— Może do La Libertad.
Wymieniłem to miasto, gdyż w jego pobliżu leżało Lobos, dokąd według opowiadania gospodarza miał płynąć okręt, oczekiwany przez mormona.
— Skąd pan przyszedł tutaj?
— Z gór Sierra Verde.
— Co pan tam robił? Szukał pan może złota? Znalazł pan co?
— Nie, — odparłem, nie zwracając uwagi na jego pierwotne pytanie.
— Myślałem to sobie! Po panu widać odrazu, że pan jest biedakiem. Obrał pan sobie bardzo nieszczęśliwe rzemiosło.
— Jakto?
— Przeczytałem w spisie nazwisk, że pan jest literatem; otóż wiem dobrze, że w tym zawodzie można znaleźć tylko zubożałe i upadłe osobniki. Jak mógł pan zapuścić się w tę okolicę! Jesteś pan Niemcem. Gdyby pan był został w swej ojczyźnie, mógłby pan tam pisać listy, lub sporządzać rachunki dla ludzi, nieumiejących obchodzić się z piórem, i zarabiać w ten albo w podobny sposób przynajmniej tyle, żeby nie cierpieć głodu!
— Hm! — zamruczałem, nie dając mu poznać, że mnie bawił swoją logiką; — pisanie listów nie przynosi takich dochodów, jak pan przypuszcza. Można przytem przyciągać pasa, aż brzuch zetknie się z kręgosłupem!
— A pan nie znalazł na to innej rady, tylko powędrować w obce kraje, ażeby przyciągać pasa tak długo, dopóki pański brzuch zupełnie nie zniknie! Niech mi pan nie bierze tego za złe, ale to chyba głupota z pańskiej strony. — Nie każdy ma takie szczęście, jak pański imiennik, który nie był zresztą literatem, tylko wyćwiczonym myśliwym, gdy wyruszał w świat.
— Mój imiennik? Kogo ma pan na myśli?
— Ach, myślałem, że pan był już w Stanach Zjednoczonych w zachodnich prerjach; jednak pańskie pytanie zaprzecza temu, gdyż inaczej byłby pan słyszał o Old Shatterhandzie!
— Old Shatterhand? To nazwisko znam. Czytałem, prawdopodobnie w jakiejś gazecie, pewną opowieść podróżniczą, w której występował ten człowiek. Zdaje się, że to myśliwy prerjowy, albo poszukiwacz śladów, jak to się tutaj tych ludzi nazywa.
— Jest nim rzeczywiście. Wiem przypadkowo, że jest Niemcem, a ponieważ pan nosi takie same nazwisko, więc w pierwszej chwili przyszła mi myśl, że mam do czynienia z owym Old Shatterhandem; jednakże bardzo prędko poznałem swoją omyłkę. — Lituję się nad pańskiem smutnem położeniem i chcę panu dopomóc do podźwignięcia się z niedoli, oczywiście, przypuszczając, że sennor ma tyle rozumu, ażeby się chwycić z całych sił liny ratunkowej, którą mu rzucam!
Właściwie powinienem był wyśmiać go w oczy, jednakże pohamowałem się i nie porzucałem skromnej miny. Jego brutalny sposób wyrażania się mógł mnie złościć; bawiło to mnie jednak, że pozostawiam go w błędzie i dlatego odpowiedziałem spokojnie:
— Dlaczego nie mam mieć tyle rozumu? Nie jestem przecież dzieckiem, które nie umie ocenić proponowanego mu dobrodziejstwa!
— Dobrze! Jeśli pan się zgodzi na moją propozycję, pozbędzie się pan wszelkiej troski i otrzyma pan odrazu bardzo popłatne stanowisko.
— Gdybym mógł w to wierzyć! Proszę pana bardzo, niech mi pan jak najprędzej wyjawi swoją propozycję!
— Tylko powoli! Niech mi pan naprzód powie, co pan zamierza właściwie robić w La Libertad?
— Chcę szukać pracy, rozejrzeć się za jakiemś zajęciem. Ponieważ tutaj, w tej zamarłej Guaymie nic nie znalazłem, więc mam nadzieję, że tam będę miał więcej szczęścia!
— Pan się myli. La Libertad leży wprawdzie nad morzem, ale jest to miejscowość jeszcze smutniejsza, niż Guayma. Setki głodnych Indjan włóczą się tam, nie mogąc znaleźć roboty; pan znalazłby się jeszcze w trudniejszem położeniu niż tutaj. Prawdziwe to szczęście dla pana, że Opatrzność zrządziła nasze spotkanie. Pan słyszał może, że należę do świętych dnia ostatniego. Moja religja nakazuje mi każdą owieczkę, którą znajdę w pustyni, zaprowadzić na kwitnące pola szczęścia; jest więc moim obowiązkiem dopomóc panu. — Czy pan mówi i pisze po angielsku?
— Znośnie!
— To wystarczy. Może pisze pan po hiszpańsku tak dobrze, jak pan mówi?
— Tak; ale nie mogę sobie dać rady z interpunkcją, ponieważ w języku hiszpańskim wykrzykniki i znaki zapytania stoją nietylko po, lecz także przed zdaniem.
— To się jeszcze pokaże, — odparł z uśmiechem wyższości; — nie żądam od pana mistrzostwa! Czy ma pan ochotę zostać tenedor de libros[5]?
Pytanie to wypowiedział z taką miną, jakby mi ofiarowywał conajmniej księstwo. Dlatego odparłem w tonie radosnego zdziwienia:
— Tenedor de libros? Jakże chętnie przyjąłbym takie stanowisko! — Niestety, jednak, nie jestem kupcem! Słyszałem wprawdzie, że jest jakaś pojedyńcza i podwójna buchalterja, ale nie rozumiem się na tem!
— To niepotrzebne, sennor, gdyż pan ma przyjąć miejsce nie u kupca, tylko w hacjendzie. Wprawdzie nie mogę oznaczyć wysokości pańskiej płacy, gdyż to należy do właściciela hacjendy, ale zapewniam pana, że będzie sennorowi bardzo dobrze na tej posadzie. Ma sennor wszelką swobodę i jestem przekonany że otrzymasz pan miesięcznie nie mniej, jak 100 pesów. Oto moja ręka. Uderz pan! Kontrakt sporządzimy natychmiast!
Wyciągnął rękę. Udałem jakobym już chciał podać mu swoją, lecz w ostatniej chwili zapytałem, cofając powoli dłoń:
— Czy pan mówi poważnie, czy też żartuje sobie tylko ze mnie? Wydaje mi się bardzo dziwnem, że sennor obcemu człowiekowi, który prawie że nie ma się w co odziać, daje tak wspaniałą propozycję.
— Tak, to rzeczywiście bardzo dziwne i dlatego radzę panu nie zwlekać, tylko przyjąć ją czem prędzej.
— Chciałbym to uczynić, jak sam pan może przypuszczać, jednak jest przecież jasne, że powinienem przedtem dowiedzieć się bliższych szczegółów. Gdzie znajduje się owa hacjenda, do której chce mnie pan posłać?
— Nie chcę pana posłać, tylko sam pana tam zaprowadzę.
— To mnie cieszy jeszcze bardziej. Czy podróż jest bardzo kosztowna?
— Sennor nie wyda ani jednego centavo, gdyż ja opłacę wszystko. Skoro pan się zgodzi ostatecznie, nietylko uwolnię pana od wszelkich wydatków, ale nawet mam pełnomocnictwo wypłacić mu prendę.[6] Hacjendero jest moim przyjacielem. Nazywa się Timoteo Pruchillo i jest właścicielem hacjendy del Arroyo.
— Gdzie leży ta hacjenda?
— Poza miastem Ures. Jedzie się stąd okrętem do Lobos a później ma się aż do samej hacjendy wspaniałą drogę lądową; podczas tej krótkiej, ale bardzo przyjemnej podróży, będzie pan miał dużo rozrywki i nauki, zwłaszcza, że znajdzie pan tam również liczne towarzystwo. Indjanin nie jest wytrzymałym i pewnym robotnikiem, dlatego brak ludzi, którzy nadawaliby się do robót w hacjendzie. Otóż sennor Timoteo zwerbował Niemców, czy też Słowian. Jest ich około 40 robotników, którzy przybędą tutaj jutro; większość prowadzi żony i dzieci. Podpisali już kontrakty i wszystko jest tak obmyślone, że staną się wkrótce zamożnymi ludźmi. Hacjendero posłał mnie, ażebym ich przyjął i objął przewodnictwo nad nimi przez resztę drogi.
— Z jakiej miejscowości pochodzą ci ludzie?
— Nie wiem tego dokładnie, ale przypuszczam, że mieszkali blisko granic Polonji albo Pomeranji. Miasto, z którego okolicy pochodzą, nazywa się, jeśli mię pamięć nie myli, Cobili.
— Takiego miasta tam niema. Hm, Pomorze, albo Polska! Może pan ma na myśli miasto Kobylin?
— Tak, tak; tak właśnie jak pan to wymawia, brzmi nazwa owej miejscowości. Nasz agent doprowadził tych ludzi do Hamburga, skąd wyruszyli dalej parowcem do San Francisko. Stamtąd przybędą tutaj jutro na małym okręcie żaglowym. Statek ląduje w Guaymie tylko dlatego, ażeby mnie zabrać na pokład i odpływa zaraz dalej. Jeżeli pan chce się jeszcze namyśleć, to mogę dać panu czas tylko do jutrzejszego poranku. Jeśli się zaś pan w tym czasie nie zdecyduje, cofam moją ofertę, i może pan siedzieć w Guaymie tak długo, jak mu się będzie podobać!
— Przypuszczam, że kapitan statku przyjąłby mnie jako pasażera aż do Lobos?
— Nie, stanowczo nie, nawet za najlepszą opłatą. Okręt jest wynajęty tylko dla owych wychodźców i kapitan nie śmie przyjąć nikogo innego. Poco więc się namyślać? Byłbyś sennor poprostu warjatem, gdybyś odrzucił moją ofertę!
Patrzył na mnie z oczekiwaniem, zapewne przekonany, że otrzyma potakującą odpowiedź. Byłem w kłopocie. Miałem poprzednio zamiar pozwolić mu mówić, a potem go wyśmiać; teraz jednak musiałem tego zaniechać. W jaki inny sposób odjechałbym z Guaymy? Już sama ta okoliczność nakazywała mi nie dawać mu odmownej odpowiedzi. Miałem jednak jeszcze jeden powód, ażeby odbyć z nim tę podróż. Oczekiwał emigrantów z Europy, prawdopodobnie z Poznańskiego, sprowadzonych do Ameryki w celach zarobkowych, na podstawie zawartego z nimi układu. To już wystarczyło, ażebym się ich losem żywo zainteresował, tem bardziej, że zadziwiła mnie droga, jaką obrał Melton do hacjendy. Wiedziałem, że miasto Ures, wpobliżu którego miała leżeć hacjenda, wznosi się nad rzeką Rio Sonora; najkrótsza zatem i najwygodniejsza droga prowadziłaby z Guaymy przez Hermosillo, a później rzeką w kierunku jej źródeł; tymczasem mormon chciał jechać aż do Lobos, a więc przynajmniej trzydzieści leguas dalej. Drogę lądową stamtąd opisał mi wprawdzie jako bardzo przyjemną i pociągającą, przeczuwałem jednak, chociaż nie byłem nigdy w tej okolicy, że mnie okłamał. Choćby był nawet powiedział prawdę, to szło tutaj o tak wielkie okrążenie, że domyślałem się jakiegoś szczególnie ważnego powodu, który go do tego zmuszał. Ponieważ nie nadkłada się tak drogi z ludźmi, mającymi ze sobą kobiety i dzieci, więc musiałem wnioskować, że nie jest to jakiś powód przypadkowy i niewinny. Skutkiem tego przyszło mi na myśl, że wychodźcom grozi jakieś niebezpieczeństwo; czułem się w obowiązku zbadać je i ostrzedz tych ludzi. To jednak było niepodobieństwem, gdybym pozostał w Guaymie. Musiałem jechać z Meltonem. Ale jak? Związać się z nim nie mogłem, a tem mniej pisemnym kontraktem. Również okoliczność, że mormon zmuszał mnie poprostu do przyjęcia tak dobrej posady, chociaż uważał mnie za człowieka niezdatnego do niczego, wydawała mi się w wysokim stopniu podejrzaną. Jakie zamiary ukrywały się za tą propozycją, tego niestety nie mogłem narazie przewidzieć; na to potrzeba było czasu, który musiałem zdobyć podstępem. Dlatego odpowiedziałem na jego ostatnią uwagę:
— Pan ma słuszność, sennor! Gdybym odrzucił pańską propozycję, to byłoby to nietylko głupotą ale i wielką niewdzięcznością z mojej strony, wobec pańskiej dobroci. Zgodziłbym się w tej chwili, gdyby nie jedna jeszcze bardziej uzasadniona wątpliwość.
— Wątpliwość? Chciałbym wiedzieć, jakiego rodzaju?
— Nie prowadziłem jeszcze żadnej książki i nie przebywałem nigdy w hacjendzie. Wątpię więc, czy będę mógł zadowolić hacjendera!
— O tem dwóch zdań niema! — przerwał mi. — Powiedziałem panu przecież, że pańska przyszła praca będzie dziecinną igraszką. Zapisuje pan, co zebrano w polach, ile się urodziło źrebiąt, ile cieląt, a wreszcie kwotę, którą sennor Timoteo otrzymał za swoje zbiory. To cała praca, jakiej się żąda od pana!
— I za to mam dostać kompletne utrzymanie oraz sto pesów miesięcznie?
— Przynajmniej sto!
— Jeśli tak, to zgodziłbym się w tej chwili; — chciałbym tylko wiedzieć, czy rzeczywiście zasługuję na takie wynagrodzenie?
— Niepoprawny Europejczyk z pana! Dla mnie, jako dla świętego ostatnich dni jest najważniejszą rzeczą bogobojność i sprawiedliwość; pan jednak przesadza w uczciwości. Wy, w Europie, jesteście przecież osobliwymi ludźmi!
— Może być, sennor, niech pan jednak zauważy, że nie odrzucam pańskiej propozycji. Jadę z panem, jednak umowę podpiszę dopiero wtenczas, gdy przekonam się, że zasługuję na ofiarowaną mi zapłatę.
— Co za niedorzeczność! Ale jeśli pan nie chce inaczej, to niech i tak będzie. Ile posiada pan pieniędzy? Ponieważ pan tylko warunkowo ze mną jedzie, więc nie mam obowiązku za pana płacić. Mogę panu ofiarować tylko wolny przejazd na naszym okręcie, poza tem nic więcej.
— Poprzestaję na tem; na szczęście mam jeszcze kilka pesów, które zapewne wystarczą na czas, dopóki nie dostaniemy się do hacjendy.
— Ale tak, jak pan jest teraz odziany, nie mogę go wziąć ze sobą. Czy może pan wytrzasnąć sobie jakieś nowe ubranie?
— Tak, gdyż przy obecnym gorącu kupuje się tylko odzież lekką i tanią.
— Więc niech pan załatwi to wszystko jutro rano, ażebym nie czekał na pana. Teraz dobranoc!
Skinął głową i, nie podając mi ręki, poszedł do swojego hamaku. Dzieci już spały; sennorita Felisa chrapała; donna Elvira drzemała także, ciężko oddychając; mały Geronimo wydawał tony, podobne do skrzypienia nienaoliwionych zawias. Zgasiłem światło i skierowałem się ku mojemu legowisku z kukurydzy, gdzie pies, który przyzwyczaił się do mnie, przyjął mnie przyjacielskiem lizaniem rąk.
Następnego dnia obudziłem się bardzo wcześnie, a przecież, gdy wszedłem do izby gościnnej, mormona już nie było. Gdzie przebywał przez cały dzień? Nikt tego nie wiedział. Fakt również uderzający, bo kto chodzi uczciwemi drogami, ten czynów swoich nie otacza tajemnicą. —
Tymczasem sennorita Felisa przyrządzała śniadanie, to znaczy ową sławną czekoladę. Byłaby to moja trzydziesta filiżanka w tym domu, — gdyby nie pewne, spóźnione niestety odkrycie, jakie dziś poczyniłem; mianowicie, szanowna sennorita przyrządzała czekoladę na tej samej wodzie, w której myła przed chwilą swoje delikatne palce i twarz... — Udałem, że mam ból żołądka i z tego powodu muszę zrezygnować z czekolady. Na to sennorita uśmiechnęła się wdzięcznie i, przyłożywszy filiżankę do ust, do dna ją wypróżniła. Obtarłszy usta wierzchem dłoni, odezwała się rozczulająco:
— Sennor, pan jesteś najszlachetniejszym kawalerem jakiego widziałam; skoro się pan ożeni, uszczęśliwi pan swoją sennorę z pewnością. Wielka szkoda, że pan odjeżdża. Czy nie mógłby pan tutaj zostać?
— Czy pragnęłaby pani tego? — zapytałem.
— Tak!
— A co jest przyczyną takiego życzenia? Czy owo szczęście, o którym mówiła sennorita właśnie, czy też czekolada, którą odstąpiłem pani tak chętnie?
— I jedno i drugie!
Prawdopodobnie oczekiwała, że doprowadzę tę poranną rozmowę do szczęśliwego końca, ja jednak uważałem za ważniejsze sprawić sobie nowe ubranie, więc poszedłem, ażeby poszukać jakiegoś baratillero[7]. Sklep, który wkrótce znalazłem, był podobny do budy tandeciarza, ale na szczęście dostałem tam, czego pragnąłem: spodnie, kamizelkę i bluzę z niebielonego płótna, oraz kapelusz słomiany z bardzo szeroką kresą. Kupiłem również kawałek taniej materji, z której chciałem uszyć futerał na strzelby; igły i nici mam zawsze ze sobą. Zmuszał mnie do tego ważny powód: chciałem, aby Melton uważał mnie jeszcze jakiś czas za takiego naiwnisia, jakim mu się wydałem. Mormon zdawał się wiele wiedzieć o Old Shatterhandzie, więc, być może, broń moją znał również. Dlatego starałem się, przynajmniej z początku, ukryć karabiny przed jego wzrokiem. Kupiwszy jeszcze parę prostych, skórzanych butów i przebrawszy się, wróciłem do hotelu. Don Geronimo, zobaczywszy mnie, splótł ręce ze zdziwienia i wykrzyknął:
— Co widzę! Pan się nagle zbogacił?! Pan mógłby pokazać się zupełnie spokojnie u boku każdego starokastylijskiego szlachcica! Niestety, postanowił sennor nieodwołalnie odjechać; ale gdybym był pana zobaczył wcześniej w tem ubraniu, zaproponowałbym sennorowi urząd majordoma mojego hotelu, a może zostałby pan nawet wspólnikiem!
Mój widok zdawał się być rzeczywiście czarującym, gdyż sennorita Felisa położyła rękę na sercu i westchnęła głęboko, a nawet donna Elvira wyprostowała się nieco w swoim hamaku, ażeby obdarzyć mnie spojrzeniem i... położyć się zpowrotem, ciężko westchnąwszy. Ta siła czarodziejska mojego ubrania, które u nas kosztowałoby jedenaście marek, trwała jednak niezbyt długo, gdyż niebawem wystrzępiło się i podarło tak, że pojedyncze kawałki wiatr roznosił we wszystkich kierunkach. Mógłbym był wprawdzie kupić sobie coś lepszego i trwalszego, wszakże nie chciałem, aby Melton przypuszczał, że posiadam sporo pieniędzy. —
Około południa przyszedł Melton po mnie, gdyż okręt nareszcie przypłynął. Nastąpiło pożegnanie z życzliwymi gospodarzami; było wzruszające. Don Geronimo zdobył się na czyn bohaterski, dając mi na pamiątkę swoje domino i... płakał z radości, gdy nie przyjąłem tej ofiary. Trzej chłopcy ściskali mnie za kolana, wycierając nosy o moje nowe spodnie. Sennorita Felisa chciała otrzeć sobie oczy chusteczką; lecz ponieważ właśnie w tej chwili miała w ręku tylko czarną ścierkę do czyszczenia pieca, więc wtarła sobie smutek i sadzę w płaczące oblicze; muszę przyznać, że wywarło to na mnie daleko większe wrażenie, niż gdyby się była posłużyła prawdziwą chusteczką do nosa. Donna Elvira wyprostowała się na tyle, że zobaczyłem jej twarz prawie zupełnie wyraźnie i skinęła mi na pożegnanie ręką. Psu przyniosłem kawałek kiełbasy, gdyż miałem powody przypuszczać, że, odkąd ujrzał światło dzienne, nigdy nie kosztował tego przysmaku. Geronimo i Felisa poszli za mną na podwórze. Tam wyciągnąłem kiełbasę z kieszeni i pokazałem psu; ale, zanim ten zdążył otworzyć paszczę, przyskoczyła sennorita i wydarła mi podarunek z ręki, wołając:
— Co pan robi, sennor! Czy chciał pan rzeczywiście taki delikatny kąsek zmarnować, dając go zwierzęciu? Ten przysmak należy do mnie; zjem go, wspominając pana!
Nie czekała jednak tak długo, lecz ugryzła natychmiast, co zniewoliło Geronima do szybkiego pochwycenia jej ręki, celem wydarcia kiełbasy i wzięcia współudziału we wspominaniu mojej osoby. Felisa uciekła z okrzykiem strachu, lecz on popędził za nią, nastręczając mi wreszcie sposobność opuszczenia gościnnego hotelu bez dalszych zakusów na moją kiełbasę i moje serce. Naturalnie, pies musiał zadowolić się głaskaniem, co było prawdopodobnie mniej pożywne, niż podarunek pożegnalny. Niebawem pospieszyłem do Meltona, który czekał przed domem; w porcie wsiedliśmy do łodzi i kazaliśmy się odwieźć na okręt. —
Statek ów — był to mały szkuner, jeden z tych, jakie, przynajmniej w owych czasach, umieli budować tylko jankesi; szybki żaglowiec, posiadał tyle płótna na masztach, że nawet najsłabszy wiaterek wystarczał do wprawienia go w ruch. Skoro przybiliśmy do boku statku, spuszczono nam drabinkę sznurową, a równocześnie wyjrzało wiele głów z pokładu i przyglądało się nam z ciekawością. Weszliśmy na pokład. Pierwszą osobą którą ujrzałem, była osiemnastoletnia może, ozdobnie ubrana dziewczyna, o rysach wschodnich, nadzwyczajnej piękności. Strój jej składał się z bucików sznurowanych, białych pończoch, czerwonej bluzki, obrębionej ciemnym aksamitem, błękitnego gorsetu ze srebrnym łańcuchem i srebrnemi spinkami. Na bujnych włosach, zwisających ztyłu dwoma warkoczami, miała mały ozdobiony piórem kapelusz. Ubranie tego rodzaju byłoby odpowiedniejsze na balu maskowym, niż tutaj — na pokładzie amerykańskiego okrętu, przeznaczonego dla wychodźców. Obok niej stał chudy, starszy człowiek, którego oblicze wykazywało najwyraźniej pochodzenie hebrajskie. Również ubiór nie pozwalał wątpić, że był Żydem. Gdy spojrzenie jego padło na mormona, wyrwał mu się półgłosem mimowolny okrzyk:
— Djabeł!
Zatem mormon wywarł na nim takie same wrażenie, jak na mnie, chociaż jego oblicze nie miało ani śladu tego, co pospolicie rozumie się pod mianem „djabelskości”. —
Inni pasażerowie byli to ludzie ubodzy, co można było zauważyć z pierwszego rzutu oka. Wiedząc, że miał tu przybyć ich nowy przywódca, obrzucali Meltona spojrzeniami zaciekawienia, gdyż oczywiście nie przyszło im na myśl, że ja mógłbym być oczekiwaną osobą; powierzchowność moja była na to za mało wykwintna. W każdym razie kapitan znał mormona, gdyż podszedł ku niemu i pozdrowił go przyjacielskiem potrząśnięciem dłoni. Widziałem to, bo uważałem, pilnie na wszystko, rozumiejąc dobrze, że obecnie najmniejsza drobnostka może mi wiele wyjaśnić. Obydwaj poszli na tylny pokład, ażeby udzielić sobie koniecznych wiadomości. Przeszedłem zwolna po pokładzie i wyszukałem sobie wygodne miejsce na zwiniętej linie pod masztem, o który oparłem strzelby, tkwiące ciągle jeszcze w futerale. Policzywszy pasażerów, przekonałem się, że było ich 38 mężczyzn i chłopców, 14 kobiet i dorosłych dziewcząt i 11 dzieci, więc razem 63 osoby.
Pasażerowie, dowoli przypatrzywszy się mormonowi, skierowali uwagę na mnie. Widziałem, że gubili się w domysłach nad moją osobą; wreszcie, chcąc się dowiedzieć prawdy, powierzyli misję zagadnięcia mnie owemu żydowi, o którym wspomniałem. Żyd podszedł do mnie, ruszył czarną aksamitną jarmułką, okrywającą jego skąpe włosy, i odezwał się mieszaniną słów hiszpańskich i angielskich, których wyuczył się zapewne dopiero podczas podróży; ponieważ jednak zestawienia tego nie mogłem ani w ząb zrozumieć, więc przerwałem jego wysiłki pytaniem:
— Pochodzi pan może z okolicy Kobylina, z Poznańskiego?
— Tak, tak! — odpowiedział szybko, przyczem twarz jego przybrała wyraz zdumienia.
— Jeśli tak, to prawdopodobnie umie pan po niemiecku; rozmawiajmy więc w tym języku, zamiast męczyć się szukaniem obcych wyrazów.
— Boże moich ojców! — zawołał, składając ręce, — więc będę miał radość i honor poznać w panu człowieka pochodzenia germańskiego?!
— Tak jest, — odpowiedziałem, ździwiony nieco jego sposobem mówienia i doborem wyrazów; później przekonałem się, że sprawiała to nieznajomość odpowiednich słów języka, w którym rozmawialiśmy.
— To mnie cieszy głęboko! Czy mogę sobie pozwolić na pytanie, w jakim kraju urodził się pan?
— Jestem Saksończykiem.
— Bardzo dobrze, bardzo pięknie! Znam i lubię pańską ojczyznę; zajrzałem tam często na podróżach do Lipska w celach handlowych i na wycieczkach. Jestem mianowicie handlarzem, odkąd żyję. Niech pan przebaczy, że się odważam, ale niech pan będzie taki dobry i wyjaśni mi jaki rodzaj interesu pan łaskawie pochwycił?
— Mój zawód możnaby określić mianem „nieprofesjonalny uczony”. Nie prowadzę żadnego interesu; ruszyłem w obce kraje celem studjowania. Obecnie zabrakło mi pieniędzy na dalszą podróż, więc z konieczności udaję się do hacjendy del Arroyo, ażeby tam szukać pracy i zarobku.
Powiedziałem tak, gdyż nie uważałem za stosowne z miejsca odkrywać całej prawdy.
— Więc celem pańskiej podróży jest ta sama hacjenda, do której i my zdążamy i gdzie zgodziliśmy się pracować cały szereg lat, lat zarobku i oszczędności. Czy dano panu kontrakt i czy powiedziano panu, jakiego rodzaju czekają pana zajęcia?
— Ofiarowano mi miejsce buchaltera. Kontraktu nie zawarłem jeszcze. Zdecyduję się dopiero wtedy, gdy poznam tamtejsze stosunki.
— Buchalter? To jest dobra posada! Będzie pan należał do przełożonych nad robotnikami, a ja pozwolę sobie dać szanownemu panu jeden, dwa, nawet trzy procent opustu na wszystkiem, co pan zakupi w moim interesie.
— Jakto, pan chce założyć w hacjendzie interes, może sklep?
— Tak! Przecież tam na starym lądzie przypada kupcowi tak mały zysk, że musi się przyciągać pasa z dnia na dzień, podczas gdy w Ameryce przeciwnie, pesy i dolary leżą poprostu na drodze każdego, kto ma oczy i potrafi odkryć je i znaleźć!
— Hm! Od kogo pan to słyszał?
— Od agenta, który nas zaangażował, który jest człowiekiem bardzo doświadczonym i dobrym znawcą kraju.
— Tak! No, oczywiście, agent musi przecież znać stosunki. Hm! Czy sporządził dla każdego z was pisemny kontrakt?
— Tak, dla każdego sporządził papier ze stemplem i podpisami. Zaprowadził nas do portu, gdzie postawiliśmy się na okręt morski; jechaliśmy naokoło południowej Ameryki, co trwano długie, długie tygodnie; w San Francisko przesadzono nas na ten mniejszy okręt, którym płyniemy teraz; wylądować mamy w Lobos, gdzie rozpocznie się nowe, lepsze życie, życie gromadzenia majątku, odsetek, odsetek składanych; to się nazywa interes!
— Czem byli w Europie pańscy towarzysze podróży?
— Byli rzemieślnikami, albo mieli mały sklepik, albo domek z kawałkiem gruntu. Za kilka lat będzie miał każdy z nich hacjendę z plantacjami i pastwiskami. Tak powiedział, tak przysięgał agent; dał mi przytem książkę, gdzie stoi to wydrukowane czarnemi literami na białym papierze. Myśmy zeszli się naradę, na której wybrano mnie przełożonym, co później zamieni się na tytuł burmistrza hacjendy del Arroyo. Skoro pan wtedy odczuje jakie życzenie albo prośbę, to może się pan zwrócić śmiało do mnie; ja będę dla pana zawsze usłużny i chętny.
— Czy ma pan ze sobą rodzinę?
— Tylko moją córkę. Rebeka, moja małżonka, umarła, już będzie cztery lata; mam teraz tylko Judytę, jedyną córkę mojego serca! Tam oto stoi i patrzy na nas! Piękna jak kwiat. Urodę odziedziczyła po matce, siłę ducha po ojcu. Już teraz jest spadkobierczynią mojego majątku i będzie wkrótce tak bogatą damą, że kawalerowie będą wyciągali ręce i palce, aby się z nią ożenić. Ona wyszuka sobie najmilszego i najdostojniejszego, który będzie posiadał szlachectwo i bogactwo. Czem będzie wobec takiego zięcia Herkules, który pospieszył za nami aż tu, do kraju Meksyk, chociaż jest innej religji i ma zaledwie dziesiątą część tych pieniędzy, jakie ja, gdybym chciał, mógłbym dać już dzisiaj Judycie, mojej duszy?!
— Herkules? Kogo ma pan na myśli?
— Tego łapserdaka, który stoi zprzodu statku, oparty o poręcz, i nie spuszcza od niej oka, chociaż ona już o nim nawet nie chce słyszeć.
— Już? Więc dawniej było inaczej?
— Tak, z wielkiem cierpieniem mojego serca! Była w odwiedzinach w mieście Poznań u córki brata mojej matki. Ni stąd, ni stamtąd był w mieście cyrk i moi krewni poszli na przedstawienie, na którem ów Herkules popisywał się swoją dobrą siłą, podnosił żelazne kule, ciężary i sztaby, ważące centnary. On i moja córka zobaczyli się i pokochali się. Ona przyrzekła mu swoją rękę bez mojej wiedzy, a on chciał założyć własny cyrk. Kiedy dowiedziałem się o tem, omal nie padłem trupem. Próbowałem i dobremi, i złemi słowami odwieść moje dziecko od tego interesu, który nie mógł nic przynieść, jak tylko 500% straty. Ale moje prośby i groźby były jak bańki dla nieboszczyka; córka trzymała się Herkulesa uparcie tak długo, dopóki nie zjawił się pewien porucznik rezerwy, elegant z czerwonym kołnierzem i błyszczącemi guzikami; przed jego nazwiskiem tkwiło wielkie VON. Jak zaproponował mojej córce małżeństwo, tak zgodziła się w ten moment i opuściła Herkulesa, jak glinianego golema. Porucznik, jak porucznik, odkładał ślub z dnia na dzień, a równocześnie dowiedzieliśmy się, że długów ma więcej, niż włosów na głowie. Wtedy moja córka odrzuciła porucznika! Niedługo potem przyszedł agent wychodźctwa i pokazywał kraj Meksyk w zupełnie pięknych barwach. Dowiedzieliśmy się o kopalniach, pełnych złota i srebra, o caballerach, którzy jeżdżą na wspaniałych koniach z czerwonemi czaprakami, o damach, które wypoczywają w hamakach i palą pachnące cygara. Od tego czasu Judyta nie śniła o niczem innem, jak tylko o tym kraju i tutejszem życiu! Wobec tego sprzedałem mój dom i mój interes i wyjechałem z nią, ażeby zostać tutaj człowiekiem wpływowym i zrobić pieniądze. Ponieważ pan jedzie także do hacjendy del Arroyo więc zobaczy pan, jak będzie rosło moje słowo i moja powaga. Jak tylko Herkules się dowiedział, że jedziemy do Ameryki, poszedł również do agenta i podpisał kontrakt ażeby pozostać u boku mojej córki; zebrawszy oszczędności udał się potajemnie na statek, i zupełnie niespodziewanie ujrzeliśmy go jako towarzysza podróży do kraju, gdzie nietylko mleko i miód, ale nawet złoto i srebro płynie i wpada do kieszeni tego, który umie je otworzyć na odpowiedniem miejscu i w odpowiednim czasie. Jeśli pan sobie życzy zostać przedstawionym córce mojego serca, to może pan iść teraz ze mną do niej, ale musi mi pan przedtem w zaufaniu dać słowo, że pan rezygnuje w zupełności ze wszelkich prób zdobycia jej serca, ręki i majątku.
Mimo, że nie chciałem go obrazić odmową, to jednak również nie miałem najmniejszej ochoty, aby mniejej przedstawiał. Szczęściem wyratował mnie z tej niemiłej sytuacji mormon, który właśnie skinął, że chce mi wskazać miejsce na statku. —
Pod pokładem znajdowały się kajuty; każda była urządzona na dwie osoby. Strażnik okrętowy zaprowadził mnie do przeznaczonej dla mnie kabiny; zauważyłem, że jedno miejsce było już zajęte.
— Z kim będę mieszkał? — zapytałem.
— Z tym wysokim i silnym Niemcem, którego nazywają Herkulesem, — brzmiała odpowiedź.
— Jaki z niego towarzysz?
— Bardzo spokojny. Lepszego panby nie znalazł.
Ta wiadomość zadowoliła mnie, tem bardziej, że, jak zauważyłem poprzednio, Herkules był odziany lepiej i schludniej niż inni; również zdawał się być człowiekiem honorowym.
Rozciągnąłem się na łóżku, zamierzając pozostać dłużej w kajucie, gdyż było tutaj przyjemniej i chłodniej niż na pokładzie, gdzie brakło osłony przed palącemi promieniami słońca. Po krótkim czasie otwarły się drzwi i wszedł Herkules. Obrzuciwszy mnie ponurem spojrzeniem, powiedział:
— Strażnik objaśnił mnie właśnie, że umieścił pana tutaj, chociaż ja płacę za kajutę. Ponieważ jednak, jak słyszałem, jest pan Europejczykiem, więc nie chcę się sprzeciwiać, ale pod warunkiem, że nie będę miał potrzeby psuć sobie krwi z pańskiego powodu.
Były to słowa porywcze, ale usprawiedliwić je mogło strapienie Herkulesa; dlatego odpowiedziałem po przyjacielsku:
— Postaram się być dobrym kolegą, choćby już z tego powodu, że pan jest mi najmilszym ze wszystkich pasażerów.
— Jakto? Przecież pan nie zna mnie wcale. Na co te pochlebstwa! Nie lubię tego!
— To nie pochlebstwo, ale szczera prawda. Żyd opowiadał mi o panu. Nie będzie pan na mnie narzekał.
— Jeśli pan sobie tego naprawdę życzy, to niech pan się trzyma zdaleka od Judyty! Każdego, ktoby się odważył do niej zbliżyć, zwalę pięścią na ziemię!
— Niema obawy — zaśmiałem się — na takiem bezdrożu nie spotkamy się nigdy. Dlaczego jednak nie powalił pan wówczas owego porucznika rezerwy?
— Ponieważ żal mi go było! Rozleciałby mi się pod ręką i przez tydzień zbierałby kosteczki, a przytem wiedziałem, że nie jego osoba, tylko uniform pociągał Judytę. Ale nie mówmy już o tem, niech sobie stary zrzędzi, ja wiem co robię i nie chcę nic słyszeć w tej sprawie!
— Co do mnie, to nie mam najmniejszej ochoty tem się zajmować; ale niech pan powie przynajmniej, jak Żyd się nazywa i jaki prowadził interes!
— Sprzedawał przeważnie wyroby tytoniowe a równocześnie prowadził ubocznie dość popłatną kasę zastawniczą. Grosz do grosza, uciułał sobie drobny majątek, więc pyszni się i sądzi, że posiada wielkie wpływy.
— Zapewniał mię, że w Meksyku zostanie wkrótce miljonerem. Czy pana również opętały podobne złudzenia?
— Ani mi się śni coś podobnego! Nie jestem tak łatwowierny, jak Jakób Silberstein. Jestem raczej przekonany, że agent był łotrem i że ci biedacy, oszukani przez niego, idą na ślepo w sidła, o jakich nie mają pojęcia. Dlatego pojechałem z nimi. Chcę bronić Judyty i jestem przekonany, że ona mnie wreszcie zrozumie.
Usiadł na swojem miejscu i milczał, ja zaś nie próbowałem prowadzić dalej rozmowy. Później, gdy zerwał się silniejszy wiatr, który złagodził cokolwiek żar, powróciłem na pokład i usiadłem w odosobnieniu, aby bez przeszkody oddać się obserwacjom. Wkrótce przyszedł Silberstein, ażeby odnowa opowiadać o swojej córce; dałem mu całkiem wyraźnie do zrozumienia, że nic a nic mnie to nie obchodzi, więc odszedł, nie pytając już, czy chcę być jej przedstawiony.
Również mormon, zamieniwszy kilka słów, opuścił mnie wkrótce; przechadzając się po pokładzie, przystawał przy każdym z pasażerów, gawędząc przyjaźnie [i] częstując ich cygarami; był dla wszystkich bardzo uprzejmy, dzieci głaskał po policzkach, słowem, czynił wysiłki, aby zdobyć zaufanie i przychylność wychodźców.
Najdłużej bawił przy Judycie, rozmawiając z nią. Herkules, stojący przy wejściu pod pokład, obserwował ich z pod oka; jego ściągnięte brwi i zaciśnięte usta wskazywały, co się w nim działo. Odniosłem wrażenie, jakby w tej chwili zaczęła się zagęstniać mała chmurka, która nakryje później cały horyzont, aby wyładować się w błyskawicach i grzmotach. —
O wygodę pasażerów starano się dosyć. Kajuty były obszerne, każdemu przypadała wystarczająca porcja wody, potrawy podawano pożywne i również w dostatecznej ilości. Nikt nie mógł narzekać i wszyscy patrzyli w przyszłość pełnemi nadzieji oczami. Ja byłem jedynym, który myślał inaczej; Herkulesa nie liczę, gdyż jego podejrzenia były nieokreślone, nie miały ani pewnej, ani jasnej podstawy. Czyżbym nieufnością krzywdził mormona? Czyżbym się mylił w poszlakach? Chciałem przedostać się do Winnetou, poza granicę, a Lobos leżało właśnie dokładnie w tym kierunku. Podróż nie kosztowała mnie nic; czy nie powinienem poprzestać na tem? Czy nie lepiej wyruszyć z Lobos w swoją drogę i nie troszczyć się więcej o Meltona i jego wychodźców?
Rozważałem te myśli i pytania, a jednak nie mogłem pozbyć się przeczucia, że wychodźcy są prowadzeni na zgubę. Gdy następnie przeszedłem na tył statku, odezwał się do mnie kapitan:
— Niech pan przyjmie gratulację, master! Melton mi powiedział, że ma pan być przyjęty jako buchalter. Radzę sennorowi zgodzić się, gdyż taka posada nie często się trafia.
— Zna pan to miejsce, kapt’n?
— Czy znam! Hacjendero to mój stary przyjaciel; jest to człowiek bardzo bogaty i nieskazitelny. Skoro raz kogoś przyjmie, troszczy się o niego prawdziwie po ojcowsku. Tego może pan być pewnym.
— Więc pan sądzi, że pańscy obecni pasażerowie będą się mieli dobrze u niego?
— Nietylko sądzę, lecz jestem o tem przekonany.
Kapitan miał wygląd uczciwego człowieka; jemu musiałem wierzyć. Mimo to zapytałem:
— A czy kontrakt jest dobry?
— Co panu przychodzi do głowy? Zobaczy pan zaraz, jakie uczciwe zamiary ma sennor Timoteo względem nowych pracowników.
Kapitan poprosił jednego ze stojących wpobliżu wychodźców, aby mi pokazał swój kontrakt. Wezwany usłuchał chętnie. Dokument był podpisany przez robotnika, agenta i gminę i zawierał tylko jeden paragraf o następującej treści: robotnik otrzymuje wolny przejazd okrętem i drogą lądową aż na miejsce, oraz odpowiednie utrzymanie podczas podróży; zobowiązuje się pracować osiem godzin dziennie w posiadłości Timotea Pruchilla, względnie prawnych jego następców, za opłatą jednego i pół pesa dziennie. Mieszkanie darmo. Po sześciu latach kontrakt wygasa.
Ogarnęło mię zdumienie. To było nietylko uczciwie, lecz nawet bardzo korzystnie, gdyż przy takiej płacy mógł robotnik zaoszczędzić rocznie około dwóch tysięcy złotych. Teraz nie dziwiłem się, że agentowi udało się zebrać tylu ludzi i nakłonić ich do tak dalekiej podróży. Musiałem przyznać, że moje podejrzenie było nieuzasadnione. — Czy aby rzeczywiście nieuzasadnione?
Pruchillo miał uczciwe zamiary; czy jednak mormon był także człowiekiem nieskazitelnym? Czemu nie? Czy miałem dowody przeciw niemu? Czy to ja raczej nie stałem się, oczywiście przez wielokrotne doświadczenie, zbyt ostrożnym i nieufnym? Czy Melton również nie miał zamiaru wyświadczyć mi dobrodziejstwa, które zobowiązywało mnie do wdzięczności, nawet gdybym go nie potrzebował i nie mógł przyjąć? —
Przed wieczorem powziąłem ostateczną decyzję wysiąść w Lobos i pójść w swoim kierunku, nie troszcząc się o nic więcej, gdyż doszedłem do przekonania, że robotnikom będzie w hacjendzie lepiej, niż we własnym domu.
Jednakże całkiem niespodziewanie, w parę godzin po owej decyzji, wydarzyło się coś, co zmieniło z gruntu moje zapatrywania i zburzyło powzięte postanowienie.
Po kolacji zadziwiło mnie mianowicie, że wszyscy wychodźcy zostali wezwani, aby udali się pod pokład, do kajut. Właśnie teraz, skoro słońce przestało parzyć i zerwał się chłodny wietrzyk, byłoby najprzyjemniej pozostać na pokładzie, odetchnąć swobodnie po upalnym dniu; my jednak musieliśmy poddać się rozkazowi, który był dla wszystkich niespodzianką, jak to mogłem wnioskować ze zdziwionych min i ociągania się wychodźców.
Skoro wszedłem do swojej kajuty, przyjął mnie Herkules mrukliwie:
— Co też przyszło do głowy Meltonowi, że nas wysłał do kajut! Czy pan przeczuwa, dlaczego to uczynił?
— Nie!
— Niech go djabeł porwie! Gdy człowiek cały dzień musi smażyć się na słońcu, albo szukać cienia w tych ponurych kabinach, to przecież jest poprostu świętym obowiązkiem korzystać wieczorem ze świeżego, chłodnego powietrza. Tego nam dotychczas nigdy nie zabraniano!
— Rzeczywiście? Więc to jakieś nowe zarządzenie?
— Tak! Jestem przekonany, że wydał je Melton!
— Dlaczego pan tak sądzi?
— Po pierwsze dlatego, że dzieje się to, odkąd on się znajduje na pokładzie a po drugie... otóż drugi powód jest nieco niejasny; lepiej zamilczę go.
— Pan milczy, ponieważ nie ma pan do mnie zaufania?
— Wlazł pan do mnie dopiero niedawno, więc nie może pan żądać, ażebym już dzielił się z panem wszystkiemi myślami!
Zależało mi na tem, ażeby dowiedzieć się jego przypuszczeń, więc odpowiedziałem:
— Pan milczy, ponieważ boi się pan mormona i przypuszcza, że ja mu powtórzę pańskie słowa!
Oceniłem go słusznie, gdyż zaledwie wypowiedziałem to, zerwał się na równe nogi i zawołał:
— Co pan też mówi! Chciałbym widzieć człowieka, który potrafiłby napędzić mi strachał A przed tym mormonem, który nam wprawdzie schlebia i nawet od pierwszej chwili zaczyna umizgać się do Judyty, nie mam dopiero najmniejszej obawy!
Te słowa przekonały mnie, że był nietylko nieufny, ale nawet i zazdrosny o Meltona. Mogłem zatem spodziewać się w nim sprzymierzeńca w razie potrzeby, a teraz rozmawiać z nim szczerzej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach.
— Dlaczego zatem pozwala pan, — powiedziałem — abym myślał, że go się boisz? Dlaczego nie mówisz pan otwarcie ze mną, skoro powiadam zupełnie wyraźnie, że nie uważam mormona za uczciwego człowieka, pomimo jego nadmiernych wysiłków, aby zdobyć sobie sympatję podróżnych, a może nawet właśnie dlatego?
— Czy to prawda? — zapytał szybko.
— Przecież mówię to panu.
— Czy ma pan jeszcze inne powody do podejrzywania go, oprócz wymienionych? Pan przyszedł z nim na okręt, więc zna go zapewne lepiej, niż ja. Zresztą przyzna pan chyba, że jest to powód dla mnie, ażeby także panu nie ufać.
— Może być; ja jednak nie zasługuję na pańską nieufność. Z Meltonem rozmawiałem bardzo mało. Mieszkaliśmy wprawdzie dwa tygodnie w jednym hotelu, mimo to nie przebywaliśmy razem. Raz tylko rozmawialiśmy dłużej; mianowicie wtedy, gdy mormon, widząc, że jestem biedny i nie mam żadnego zajęcia, ofiarował mi posadę buchaltera w hacjendzie del Arroyo. Zgodziłem się na to, zmuszony mojem obecnem położeniem, i w ten sposób dostałem się razem z nim na okręt.
— Wobec tego zna go pan równie mało, jak ja. Dlaczego więc mówi pan, że nie jest to człowiek uczciwy?
— Nie twierdzę tego na podstawie faktu, lecz dlatego, że ostrzega mnie jakiś instynkt. Mam przeczucie, że trzeba się przed nim mieć na baczności.
— Hm! Ja doznaję takiego samego wrażenia. Ten człowiek nie wyrządził mi nic złego; przeciwnie, był dla mnie przynajmniej tak samo przychylny, jak dla innych, a przecież nie cierpię go. Odstręcza mię jego twarz. Najbardziej jednak uderzają owe spojrzenia, jakie zamienia potajemnie ze strażnikiem okrętowym.
— Faktycznie? Nie zauważyłem tego.
— Oczywiście starali się robić to ukradkiem; wyglądało, jakby byli starymi znajomymi, a przecież udają, że się nie znają zupełnie.
Tej okoliczności nie zdążyłem zaobserwować; widocznie zazdrość zaostrzyła wzrok Herkulesa. Naturalnie mógł się również mylić. Dlatego zapytałem:
— Czy jest pan tego pewny? Strażnik zajmuje tak niskie stanowisko w porównaniu z mormonem, że trudno przypuścić między nimi taką poufałość; jest to prawie wykluczone. Mogli się kiedyś widzieć i nic więcej. Owe spojrzenia mogły być tylko pozdrowieniem.
— Niech pan tego nie mówi! Oczy mam sprawne; co widzą, to widzą dobrze. Jeśli ci ludzie chcieliby się witać, mogliby witać się otwarcie. Skoro jednak nie chcą pozwolić, ażeby ich pozdrowienia zauważono, to muszą mieć jakiś powód do ukrywania swojej znajomości, a ten nie może być ani uczciwy, ani błahy.
— To słuszne. Będę jutro obydwóch ostrzej obserwował, niż dotychczas.
— Niech pan to uczyni! Na pewno tkwi coś za tą maską. Nie żywię wprawdzie żadnej obawy o nas i o naszą przyszłość, gdyż kontrakty są dobre i zabezpieczają nas całkowicie; jednak, gdyby się owe spojrzenia, zamieniane między Meltonem a strażnikiem, miały do nas odnosić, to zapewne nie na naszą dobrą sprawę. Ciekaw jestem, co się tutaj święci?
— Hm, ja także!
— Może i kapitanowi nie należy ufać? Dlaczego, gdy mormon przybył z panem na statek, kapitan poprowadził go na tylny pokład i dopiero tam z nim rozmawiał? Czemu nie chcieli, ażebyśmy słyszeli ich rozmowę?
— Kapitan uczciwy; jestem przekonany, że nie mylę się co do tego. Dlaczego miałby opowiadać przy nas o swoich sprawach zawodowych? Ale jeśli rzeczywiście mormon jest w porozumieniu ze strażnikiem, to mam wielką ochotę wyjaśnić tę tajemnicę.
— Tego pan nie dokaże, gdyż ci ludzie nie wtajemniczą pana w swoje sprawy!
— Jeśli jednak ja się ich pytać nie będę i wybadam wszystko bez ich wiedzy?
— To się nie uda, a dostanie pan tylko takiego klapsa za swoją ciekawość, że ucieknie pan do mysiej dziury!
— Do tego jeszcze daleko! Najchętniej podsłucham obydwóch natychmiast.
— Szalona myśl! Skąd pan wie, kiedy i gdzie będą rozmawiać ze sobą? Tu okręt, a nie las, gdzie można ukryć się za krzakiem i nasłuchiwać z ukrycia.
— Być może! Co się tyczy czasu i miejsca, to znam jedno i drugie dokładnie. Czas: dzisiaj; miejsce: pokład statku. Jeśli mormon ma porozumieć się ze strażnikiem, to zrobi to, skoro będzie pewien, że jest bezpieczny. Właściwie mieszka on w przedziale obok kapitana, który zapewne wkrótce uda się na spoczynek. Wiemy, jak cienkie są ściany, przedzielające kabiny. Jeśliby mormon kazał strażnikowi przyjść potajemnie do kajuty, to mogliby zostać podsłuchani przez kapitana. Dlatego musi wyszukać sobie inne miejsce.
— Gdzież zatem?
— Nie widział pan, że na pokładzie ustawiono mały namiot? Komu miałby służyć, jeśli nie Meltonowi? Powiedział zapewne, że woli spać na pokładzie, niż w dusznej kajucie.
— A pan zamierza ich tam podsłuchać?
— Przynajmniej mam wielką ochotę!
— Daj pan pokój! To mogłoby skrupić się na panu. Gdy pudel wypija mleko, cięgi dostaje!
— Tak; ale bardzo uprzejmie proszę zauważyć, że nie jestem pudlem, i że nawet pudel nie zawsze zostaje schwytany. Czy pan nie spostrzegł, że namiot został sporządzony z wielkiego żagla rezerwowego?
— Nie wiem, jak nazywają się wszystkie żagle, widziałem jednak, że ten nietylko wystarczył w zupełności na namiot, lecz jeszcze poza nim zwija się we walec. Wobec tego być może, że jest to wielki żagiel.
— I ja tak myślę. Na namiot wystarczyła połowa żagla. Druga została zwinięta poza namiotem. Pod tym kłębkiem jest dość miejsca dla człowieka i jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, będę tam dzisiaj nocował.
— Czy pan się wściekł? Odkryją pana, skoro tylko zakaślesz, albo kichniesz!
— Nie będę kasłał, ani kichał!
— Pan jest zbyt pewny siebie. Nawet, gdyby pana nie pochwycono, będziesz się trudził nadaremnie! Przedewszystkiem nie wiesz pan, czy namiot jest rzeczywiście przeznaczony dla mormona, a gdyby nawet przypuszczenie okazało się prawdziwe, to jeszcze nie ma pan najmniejszej pewności, czy strażnik okrętowy tam przyjdzie?
— Na to nie mam już rady, choć jestem zdania, że mój trud nie spełznie na marne. Mam takie przeczucie, a doświadczenie pouczyło mnie, że przeczucia rzadko mnie mylą.
— No, jeśli tak, to nie chcę panu ani doradzać, ani odradzać. Jeśli pan za swój pomysł pozbiera tęgie, marynarskie kije, to nie mnie będą plecy piekły!
Muszę przyznać, że Herkules miał poczęści słuszność; mimo tego, pchało mnie coś poprostu, ażeby zamiar wprowadzić w czyn. Opuściłem więc kabinę i zacząłem skradać się na pokład. Nie były to przelewki. Ściany kajut, jak również ściany korytarza, przez który musiałem przejść, były nadzwyczaj cienkie; zatem ludzie, znajdujący się wewnątrz, mogli mnie łatwo posłyszeć. Atoli jeszcze więcej niebezpieczeństwa nastręczała możliwość spotkania się z którymś z marynarzy, albo nawet z jednym z tych, których chciałem podsłuchać. Doszedłem jednak aż do otworu, prowadzącego na pokład, nie natrafiwszy na nikogo. Stojąc na schodach i wysuwając ostrożnie głowę, mogłem obrzucić spojrzeniem przestrzeń, dzielącą mnie od namiotu. Przekonałem się, że była pusta.
Na rufie, przy sterze, dawał właśnie kapitan sternikowi rozkazy na noc. Zapewne miał zamiar udać się wkrótce na spoczynek. Od strony steru doszedł mnie również głos mormona. Przede mną, tuż przy dziobie okrętu, rozmawiali i śmieli się marynarze, którzy jednak byli za daleko, ażeby mnie mogli widzieć. Wyskoczyłem więc na pokład i w kilku szybkich lecz cichych krokach dostałem się poza namiot, gdzie ukryłem się pod pozostałą połową żagla; wszystko to odbyło się w przeciągu niecałej minuty. Leżąc pod płótnem, coprawda na twardych deskach, ale poza tem zupełnie wygodnie, czułem się całkiem bezpieczny. Zwoje żagla osłaniały mnie tak, że nikt nie mógł mnie zobaczyć. Ukrycie było znakomite; zachodziło tylko pytanie, czy przyniesie oczekiwane korzyści? Stać mi się nic nie mogło; w najgorszym razie oczekiwała próba cierpliwości, w następstwie której mogłem najwyżej zostać wyśmiany przez Herkulesa.
Ułożyłem się tak, że mogłem od dołu wsunąć głowę do namiotu i sięgnąłem ręką do jego wnętrza. Uczułem cienkie, ale miękkie legowisko, usłane z koców. Widzieć nic nie mogłem.
Po krótkim czasie usłyszałem, jak kapitan życzył mormonowi „dobrej nocy” i oddalił się do kajuty. Melton przechadzał się jeszcze z kwadrans po pokładzie; następnie wszedł do namiotu, ażeby się położyć. Zatem pierwsze przypuszczenie, mianowicie, że namiot był dla niego przeznaczony, okazało się zgodne z prawdą; należało teraz oczekiwać, czy drugie także się sprawdzi, to znaczy, czy strażnik przyjdzie do mormona. —
Minęła godzina, jedna, druga; zapadła północ. Rozmowa marynarzy ustała już dawno. Zrobiło się tak cicho, że słyszałem, jak okręt bokami tarł o wodę. W pewnej chwili rozległ się głos wartownika, który zameldował coś sternikowi. Już mi się zaczął czas dłużyć, gdy wtem posłyszałem poruszenie we wnętrzu namiotu. Wydawało mi się, jakby Melton podniósł się na równe nogi. Wsunąłem głowę głębiej, ażeby móc lepiej słyszeć. Nagle posłyszałem pocieranie zapałką i zaraz potem zabłysnął płomyk. Przy jego blasku zobaczyłem mormona, siedzącego na kocach i zapalającego cygaro. Widocznie więc oczekiwał kogoś i zapewne nie spał jeszcze dotychczas. Szczęściem, obrócony do mnie plecami, nie mógł spostrzec mej głowy.
Znowu przeszła chwila, zanim posłyszałem ciche pytanie:
— Weller, czy to ty?
— Tak, master, — zabrzmiała z przeciwnej strony również cicha odpowiedź w języku angielskim.
— Chodź prędko do środka, żeby cię nie zobaczono!
Zatem strażnik nazywał się Weller. Postępując za wezwaniem Meltona, wszedł do namiotu i powiedział:
— Niema obawy, master! Na pokładzie śpią wszyscy, oprócz sternika i wartownika, a ci stoją w takiem miejscu, że nie mogą nas ani widzieć, ani słyszeć.
Nastała krótka przerwa w rozmowie, podczas której mormon zrobił Wellerowi miejsce, a ten usadowił się wygodnie. Potem odezwał się Melton:
— Możesz sobie wyobrazić, że jestem niezmiernie ciekaw przebiegu całej sprawy. Wsiadając na okręt, czułem, jak napinają mi się nerwy z niepewności, czy cię zastanę na pokładzie.
— Co się tego tyczy, master, to nie było mi wcale trudno dostać się na statek jako stewart[8].
— Czy kapitan nie zna cię przypadkiem?
— Kapitan? On nie ma pojęcia, kim jestem.
— Czy nie dowiedział się, że mnie znasz?
— Będę się strzegł, aby nie wypaplać. Niestety, nie mogłem otrzymać miejsca na statku na jazdę w jednym kierunku; musiałem je przyjąć także na drogę powrotną i jestem właściwie zobowiązany jechać z Lobos napowrót do Frisco[9].
— To nic nie szkodzi, gdyż w Lobos nie będzie ci się trudno ulotnić.
— Myślę tak również i dlatego wziąłem ze sobą mało rzeczy, żebym mógł w każdej chwili iść na ląd, nie zostawiając nic na okręcie.
— Dobrze zrobiłeś, chociaż to rzecz małej wagi. Ale jak przedstawia się nasza sprawa? Kiedy odjechał twój stary?
— Trzy tygodnie przede mną; obecnie dotarł z pewnością do celu podróży. Bywał tam tak często i zna stosunki tak dokładnie, że nie może popełnić głupstwa.
— Ale czy Yuma zgodzą się na to?
— Jestem zupełnie pewny! Takim łupem Indjanin nigdy nie gardzi.
— To mnie uspakaja. Zachodzi tylko pytanie, czy przybędą w odpowiednim czasie na miejsce.
— Z pewnością są już w drodze, master. Ale czy nam się tak śpieszy? Nikt nas nie pędzi. Możemy całej sprawy dokonać zupełnie spokojnie!
— Ja także tak myślałem; teraz jestem innego przekonania.
— Dlaczego? Czy się co wydarzyło?
— Tak. Miałem spotkanie!
— To znaczy, że zeszliście się ze znajomym. To przecież nie może mieć tak wielkiego wpływu na nasze przedsięwzięcie!
— Owszem, może mieć wpływ, nawet bardzo poważny.
— W takim razie ów człowiek, o którym mówicie, musiałby posiadać ogromne dla nas znaczenie?
— Posiada je też! Była to prawdziwa niespodzianka dla mnie, gdy ujrzałem go tutaj. Skoro posłyszysz jego imię, będziesz tak samo zdumiony, jak ja, gdy go poznałem.
— To powiedzcie mi przecież, kto to jest!
— Właściwie powinieneś już wiedzieć, gdyż widziałeś go tutaj na okręcie.
— Jeśli tak, to może to być tylko ów człowiek, który ma zostać buchalterem. Czy mam słuszność?
— Naturalnie! Przecież nikt więcej nie przybył ze mną na statek. A ty nie znasz go, rzeczywiście nie znasz? Widziałeś go już i to w takich okolicznościach, że to poprostu nie do wiary, jak mogłeś go nie poznać natychmiast. Byłem przekonany, iż się zorjentowałeś i dlatego skinąłem na ciebie kilka razy, żebyś był ostrożny i jak najmniej z nim rozmawiał, gdyż on mógłby ciebie również poznać!
— Znaki widziałem, ale nie rozumiałem ich. Nie pojmuję, jakie obawy budzi w was ten człowiek. Obieżyświat, który cieszy się, że może zostać pisarzem w odległej hacjendzie, nie może przecież być dla nas niebezpiecznym!
— I ja powiedziałbym to samo, gdyby ten człowiek miał wogóle zamiar zostać buchalterem!
— Czy chcecie przez to powiedzieć, że chce was wystrychnąć na dudka? W takim razie największy to dureń na świecie, albo największy wyga.
— To ostatnie, to ostatnie! Przypomnij sobie raz jescze, co przeżyłeś we forcie Uintah!
— Nic radosnego! W owym czasie grano tam nazabój. Interesa mi się powiodły i zebrałem tęgi worek dolarów, a straciłem je we forcie Uintah w przeciągu jednej godziny. Na szczęście był tam wasz brat; podarował mi całą garść dolarów i wystarał się, abym został przyjęty jako kelner w pewnej gospodzie. Od tego czasu nie widziałem go nigdy. Wiecie przecież, dlaczego musiał tę miejscowość tak nagle opuścić. Naturalnie, nie opowiada się o tem chętnie!
— Dlaczego nie? Kto jest człowiekiem, a ludźmi jesteśmy wszyscy, temu rozmaite mogą drogi wypaść. Zresztą brat mój wyrwał się z tej matni i spadł na cztery łapy!
— To słuszne! Wygrał już sutą, okrągłą sumę, gdy jednemu z oficerów podsunął djabeł myśl, że wasz brat gra fałszywie. Przyszło do sprzeczki; brat wasz miał oddać zysk, zdołał się jednak uwolnić, zastrzelił owego oficera i uciekł. Dwaj żołnierze, którzy słyszeli krzyk w izbie i chcieli go na podwórzu zatrzymać, dostali także kulą w łeb i padli trupem; wydostał się z fortu, pochwycił jednego z pasących się na łące koni i odjechał bez uszczerbku. Co za wspaniały czyn — uciec w takich okolicznościach z fortu, posiadającego liczną załogę, pod komendą doświadczonych oficerów angielskich!
— Uciec? Tak z Uintach uciekł, ale...
— Nietylko stamtąd, ale później także — przerwał Weller Meltonowi. — Coprawda, to było z nim bardzo krucho. Nigdy już nie pochwyconoby go, gdyby nie Old Shatterhand, który puścił się za nim w pogoń. Cztery doby szukano waszego brata, nie znajdując ani śladu po nim; niestety, właśnie wtenczas musiał przyjechać ów Old Shatterhand i dowiedzieć się o całej sprawie. Zastrzelony oficer był jego dobrym znajomym i jedynie dlatego wyruszył natychmiast w drogę, ażeby schwytać waszego brata.
— Tak, po czterech dniach, gdy już żadnemu żołnierzowi, ani scoutowi[10] nie udało się wykryć jego śladu. Ten łotr ma jednak nos psa gończego; znalazł trop i ścigał mojego brata aż do fortu Edwarda; tam wydał go komendantowi. Biedak miał już iść na szubienicę, ostatniej jednak nocy przed egzekucją zdołał uciec w ubraniu żołnierza, który go pilnował i był na tyle głupi, że pozwolił się udusić! Przecież widziałeś wtenczas Old Shatterhanda w forcie Uintah?
— Tylko przelotnie. Zabawił tam zaledwie pół godziny; posłyszawszy co się stało, wyruszył zaraz w pościg. Stałem właśnie przed drzwiami sklepu i słuchałem opowiadania sąsiada, gdy on przejechał przed nami.
— Jeśli tak, to nic dziwnego, że go dzisiaj nie poznałeś.
— Dzisiaj?! — zapytał strażnik w tonie najwyższego zdumienia. — Co pan chce przez to powiedzieć? Chyba nie, że ten tak zwany buchalter jest Old Shatterhandem?!
— Tak; to chcę właśnie powiedzieć!
— Jaka omyłka! Ten człowiek i Old Shatterhand! Kto tego myśliwego widział choćby tylko zdaleka, w szybkiej jeździe, ten przyzna zaraz, że nie może mieć nic wspólnego z naszym pisarzem!
— A jednak jest tak, jak mówię! Zmiana czasu i miejsca, inne ubranie, to wszystko sprawia, że go nie poznajesz!
— To niemożliwe zupełnie, absolutnie niemożliwe! Ten człowiek z miną półgłówka, który śpi w kabinie Herkulesa miałby być Old Shatterhandem?! Sir, uwierzę we wszystko, co mi powiecie, tylko nie w to; nie, nigdy!
— Mam niezbite dowody! Czy widziałeś jego karabin?
— Nie! Zdaje się, że posiada dwa; tkwią w płóciennym futerale.
— Są dwa, a wiadomo ogólnie, że Old Shatterhand zawsze ma ze sobą swoje obydwie strzelby: niedźwiedziówkę i sztuciec Henry’ego, którym równych nie znajdziesz! Zauważyłem jeszcze w hotelu, że starał się ukryć je przede mną; to też poprosiłem gospodarza, który miał je w rękach, ażeby je dokładnie mi opisał. — Westman — przedstawiał się za ubogiego, a żywił za swoje pieniądze całą rodzinę gospodarza! Gdyby był rzeczywiście tym, za kogo się podaje, to byłby się zgodził natychmiast i z radością na moją propozycję; on jednak wyprosił sobie czas do namysłu pod najśmieszniejszym pozorem, jaki tylko można ukuć. — Nie widział mnie nigdy, a obserwował nieustannie i zawzięcie; uderzyło go zapewne podobieństwo do mego brata. Oczywiście, nie dałem mu poznać, że to zauważyłem. — Dalszy dowód: przyszedł z gór Sierra Verde. Przeciętny człowiek, a do tego obcy w tym kraju, nie zapuszczałby się w tę pustynną i niebezpieczną okolicę, zwłaszcza, że po tamtej stronie wybuchło niedawno powstanie i skutkiem tego stosunki były bardzo niepewne. Tylko odważny i doświadczony człowiek, który może liczyć na siebie i na swoją broń, waży się przebyć te góry! Pomyśl tylko, że był zupełnie sam, bez żadnego towarzysza! —
Można sobie wyobrazić, że słuchałem tej rozmowy z największem napięciem. Mój instynkt nietylko nie oszukał mnie, lecz, jak to już było jasne, wyświadczył mi, a najprawdopodobniej także i innym, wielką przysługę. Wiedziałem już, że oblicze mormona zwróciło tak bardzo moją uwagę na siebie nietylko z powodu nieskoordynowanych rysów, lecz głównie z powodu podobieństwa do jego brata, mordercy owego oficera, który był mi bardzo bliskim przyjacielem. Przyjaźń kazała mi ścigać złoczyńcę, którego zapędziłem aż do fortu Edwarda i tam schwytałem. Teraz wiedziałem, co sądzić o wszystkiem. Moje przeczucie miało znowu słuszność! Mormon był bratem owego fałszywego gracza i wielokrotnego mordercy, a sposób, w jaki się wyrażał o nim i o jego czynach był dostatecznym dowodem, że również nie należał do ludzi, pogodzonych z prawem. Niestety jednak, przekonałem się, że mnie przejrzał. Dalszy ciąg rozmowy pouczył mnie o tem jeszcze lepiej. Oczywiście pierwszy dowód mojej tożsamości powstał dzięki kaprysowi prowadzenia książki przyjezdnych przez gospodarza hotelu, do której i ja musiałem, jak wiadomo, wpisać swoje nazwisko. Do tego dołączyła się gadatliwość don Geronima i wszystkie inne okoliczności, które Melton teraz wyliczył. Wymienił nawet i to, że nie spałem pod dachem, lecz na podwórzu, ponieważ jako westman jestem przyzwyczajony sypiać na wolnem powietrzu. Wszystkie te dowody umiał tak przedstawić, że strażnik zgodził się wreszcie z jego przekonaniem. Po chwili jednak zapytał:
— Zatem, przypuściwszy, że mamy rzeczywiście do czynienia z Old Shatterhandem, należy się zastanowić, w jakim zamiarze udaje się z nami do hacjendy?
— Będzie tu zapewne wiele różnych powodów. Jeśli poznał we mnie krew mojego brata, to będzie przypuszczał, że musi go tam szukać, gdzie ja się znajduję. Dlatego przystał do mnie. Następnie, musi go, jako człowieka doświadczonego i znawcę tutejszych stosunków, zadziwić przeznaczenie ludzkiego ładunku naszego okrętu. Zgodnie ze wszystkiem, co słyszałem o tym człowieku, musi to mu podsunąć myśl, ażeby przyłączyć się do tych ludzi i wspierać ich w razie potrzeby swoją radą i pomocą. Przytem stara się nie podpisywać kontraktu, gdyż chce być swobodny i wolny. Musimy się z nim liczyć i to bardzo; bo chociaż nie przypuszczam, żeby zupełnie uniemożliwił nasz plan, to jednak należy oczekiwać, że spiętrzy przed nami przeszkody, które bardzo opóźnią jego wykonanie.
— Jeśli tak, to popełniliście wielki błąd, biorąc go ze sobą. Powinniście byli poprostu zignorować go i zostawić w Guaymie!
— Byłbym to uczynił, gdyby gadatliwy gospodarz nie był mu opowiedział o mnie i o okręcie, na który czekałem. Wprawdzie powiedziałem Old Shatterhandowi, że beze mnie nie zostałby przyjęty na pokład, jednak jestem przekonany, że poczciwy i głupi kapitan, który nic nie wie o naszych właściwych zamiarach, byłby go przyjął bez trudności. A nawet, gdyby nie był z nami odjechał, to skorzystałby z najbliższego okrętu, płynącego do Lobos, ażeby stamtąd podążyć potajemnie za nami. Nie czulibyśmy się ani chwili bezpieczni!
— Jakto, nas tylu przeciw jemu jednemu? To brzmi przesadnie, pomimo, że mamy do czynienia z Old Shatterhandem! Jedna kula uwolniłaby nas od niego!
— Tak, gdyby się na tę kulę wystawił; on takiego głupstwa nie popełni! Najodpowiedniejsze było to, co uczyniłem. Właśnie dlatego, że chce mnie wziąć podstępem, musi sam paść ofiarą podstępu. Udawałem, jak mogłem najlepiej, że rzeczywiście uważam go za podupadłego, obdartego obcokrajowca; zaproponowałem mu posadę pisarza, ażeby go zwabić do jazdy ze mną. W ten sposób mam go ciągle na oku i mogę go unieszkodliwić, kiedy mi się spodoba; mogę wpakować mu kulę w łeb w każdej chwili! Dostanie ją z pewnością; muszę odpłacić się za brata, którego ścigał i pędził jako mordercę od miasta do miasta! To powinno i musi być pomszczone, a ponieważ ten zuchwalec sam oddaje mi się w ręce, więc nie wypuszczę tej sposobności.
Ton jego brzmiał tak złowieszczo, a przytem tak uroczyście, że byłem przekonany, iż na pewno słowa dotrzyma. Strażnik odezwał się powoli i z namysłem:
— Miejmy nadzieję, że tak będzie! Ale z tym człowiekiem jest rzecz szczególna; ma się wrażenie, jakby był w związku z szatanem. Im większe było niebezpieczeństwo, w którem się kiedykolwiek znajdował, tem prędzej się z niego wyrywał!
— Tym razem tak nie będzie! Podczas podróży nie możemy go tknąć, gdyż obudziłoby to podejrzenia innych; ale gdy już raz znajdziemy się w hacjendzie, wtedy zostaniemy panami sytuacji; wtedy porachujemy się z nim. Nawet nie mam potrzeby porywać się na niego; Yuma podejmą się porachunku!
— A jeśli im ucieknie? Tak często znajdował się w mocy krwiożerczych czerwonoskórych, a przecież, albo się uwalniał, albo w niepojęty zupełnie sposób doprowadzał do tego, że z zaciętych wrogów przeobrażali się w najlepszych jego przyjaciół. Czy nie walczył z Winnetou na śmierć i życie? A dzisiaj jeden za drugiego oddałby życie!
— To byli inni ludzie, inne stosunki; to nie byłem ja! Mam jego szyję w mojej ręce i zacisnę ją skoro mi się spodoba. Przysięga jest niedorzecznością; ale spojrzyj tam wgórę ku gwiazdom; przysięgam ci: jak pewnem jest, że te gwiazdy nie mogą zboczyć ani na jotę ze swoich torów, tak pewnem jest, że ten człowiek idzie z nami po swoją śmierć, gdyż chcę...
Przerwał, mając ku temu bardzo słuszny powód, gdyż przy ostatniem słowie upadł na niego cały namiot. Mianowicie, ażeby móc spojrzeć na gwiazdy, chciał odsunąć górną część płótna namiotu; nie licząc się jednak z tem, że słupy, podtrzymujące żagiel nie były przymocowane do pokładu, pociągnął zbyt silnie; podpory poddały się naciskowi i przewróciły, grzebiąc pod sobą mormona, strażnika, a także i mnie. —
Teraz należało śpiesznie działać, jeśli nie miałem zostać zdemaskowanym. Wypełznąłem, jak mogłem najszybciej, z pod fałdów żagla, leżącego na mnie, i poskoczyłem ku wejściu pod pokład. Skoro znalazłem się na schodach, zobaczyłem ich, wyłażących z pod płótna; zdawali się nie wiedzieć, że katastrofa dotknęła także kogoś trzeciego. — Naturalnie nie było już mowy o podsłuchiwaniu; rozejrzawszy się jeszcze raz po pokładzie, powróciłem do kajuty. Herkules spał, jak niedźwiedź; starałem się go nie zbudzić, gdyż w tej chwili nawet nie wiedziałbym, co odpowiedzieć na jego pytania. Jedno tylko było pewne, mianowicie, że musiałbym prawdę przed nim zataić, gdyż inaczej należało się spodziewać, że całkowicie popsuje mi szyki.
Położyłem się do łóżka, nie żeby spać, lecz ażeby pomyśleć nad tem, co słyszałem. Gdy wreszcie zamknąłem oczy, wpadał już przez małe okno kabiny pierwszy blask zorzy porannej. —
A więc spisek na moje życie! To brzmiało niebezpiecznie, ale nie napełniało mnie obawą. Wiedziałem już przecież, czego miałem się spodziewać i mogłem się wczas opatrzyć. Inaczej przedstawiała się sprawa wychodźców. Groziło im niebezpieczeństwo, — o czem byłem już teraz zupełnie przekonany — niebezpieczeństwo tem groźniejsze, że nie miałem najmniejszego pojęcia, na czem będzie polegać i gdzie i kiedy nastąpi!
Wiedziałem tylko, że podczas drogi do hacjendy nie stanie się nikomu żadna krzywda; mormon powiedział wyraźnie, że w tym czasie nie przedsięweźmie nic przeciw mnie, gdyż toby obudziło podejrzenie wychodźców; stąd wniosek, że i im nie grozi nic w czasie podróży. Ale w hacjendzie! Co jednak i jak? Mówiono o Indjanach ze szczepu Yuma, którzy mają dokonać nade mną dzieła zemsty. Prawdopodobnie również z ich ręki groziło niebezpieczeństwo wychodźcom. Napad indjański? To nie wydawało mi się zbyt zastraszające! Zresztą poco mieliby napadać tych robotników, którzy wyjąwszy Żyda, byli tak niezasobni, że nie było co im zabierać. Musiało tu wchodzić w rachubę co innego, coś, czego nie mogłem jeszcze teraz odgadnąć. Miałem jednak nadzieję, że podczas dalszej drogi natrafię na nitkę, która zawiedzie mnie do kłębka. — Podczas dalszej drogi? — Więc musiałem z nimi jechać? Czy byłem zobowiązany do tego? — Właściwie nie! Mogłem wysiąść w Lobos i strzepnąć pył z obuwia. Wszelako w tym wypadku zostaliby wychodźcy oddani na pastwę złego losu i, gdyby ponieśli krzywdę, wina ciężyłaby na mojem sumieniu. Sumienie nakazywało mi, ażebym pojechał z nimi; pod wpływem tego, zacząłem nabierać ochoty przez prostą potrzebę czynu, która mnie nigdy nie opuszczała; poznanie zamiarów mormona zaczęło mi sprawiać przyjemność, zaczęło mnie bawić!
Melton powiedział: „on chce mnie wziąć podstępem, więc musi sam paść ofiarą podstępu”. — Więc zgoda! Chytrość przeciw chytrości i podstęp przeciw podstępowi! Przekonamy się, kto zwycięży. — Z tą myślą usnąłem. —
Gdy się obudziłem, zobaczyłem Herkulesa, stojącego przede mną. Zaledwie otworzyłem oczy, odezwał się:
— Spałem mocno i nie słyszałem, kiedy pan wrócił. Czy może złapano pana?
— Nie!
— Ale zapewne dowiedział się pan cośniecoś?
— Nic osobliwego, — odpowiedziałem obojętnie.
— Myślałem to sobie, — zaśmiał się. — Zresztą przepowiedziałem to panu. Powinienbym wyśmiać się z pana dosyta!
— Służę panu; ale bądź pan tak dobry i milcz, ażebym nie został także przez innych wyśmiany.
— Uważa mnie pan za gadułę? — zapytał z właściwą sobie zgryźliwością. — Nigdy nie byłem i nie mam wcale zamiaru zostać nim z pańskiego powodu. Nie zdradzę pana przed nikim, a tem mniej przed tymi dwoma drabami, których nienawidzę; mam przeczucie, że się zetknę kiedyś z nimi, a przynajmniej z mormonem, na stopie niezbyt przyjaznej! —




II
SZATAŃSKI CZYN.

 Lobos leżało już dawno poza nami; przebyliśmy już San Miguel de Horcasitas i jechaliśmy w kierunku miasta Ures, stolicy powiatu tej samej nazwy. Jechaliśmy? Tak jest. Postarano się o to, żeby żaden z wychodźców nie trudził się marszrutą. Nasz hacjendero, sennor Timoteo Pruchillo, przysłał Indjan z wozami i końmi wierzchowemi i jucznemi, które czekały na nas w Lobos. Trzeba było przyznać, że całe to przedsięwzięcie, wraz ze wszystkiem, co stało z niem w związku, było rzeczywiście wyśmienicie urządzone.
Wozy, niezgrabne, nieforemne, podobne były do tych, w jakich pierwsi emigranci przeciągali przez prerje Ameryki północnej. Przeznaczono je dla kobiet i dzieci; w Lobos naładowano na nie całą chudobę wychodźców oraz narzędzia, które hacjendero kazał zakupić dowódcy orszaku we wspomnianem mieście. Konie pod wierzch pozostawiały naogół wiele do życzenia, wszelako na tak krótką jazdę jeszcze posłużyć mogły.
Przewodnik był to, jak się zdawało, stary, wierny vaquero[11], mruk zacięty, który z nikim słowa nie zamienił i zdawał się jedynie mormonowi okazywać szacunek. Obaj jechali stale obok siebie na czele orszaku. Ja przyłączyłem się do Herkulesa i udawałem, że inni mnie nic nie obchodzą, w rzeczywistości jednak uważałem na najmniejszą drobnostkę, starając się wyciągnąć pożytek ze wszystkiego, coby mi mogło dopomóc do moich zamiarów. —
Herkules był, jak się pokazało, bardzo dobrym jeźdźcem, ale według europejskiej szkoły; dlatego też śmiał się często z mojego sposobu siedzenia na koniu, ganił mnie, że się nie trzymam prosto, że się chwieję, że nie ściskam odpowiednio konia nogami, i wreszcie, gdy te napomnienia nie odnosiły żadnego skutku, zawołał pewnego razu prawie gniewnie:
— Człowiecze, do pana się mówi wszystko na wiatr. Mimo mojego trudu nie nauczy się pan przez całe życie znośnie jeździć. Siedzisz pan na swojej szkapie jak żaczek na koniu z biegunami!
Uprzejmości z jego strony nie można się było spodziewać; mimo to, zauważyłem, że nie zachowywał się już względem mnie tak obojętnie, nie był tak nieużyty, jak pierwszego dnia naszej znajomości. Często, gdy spojrzałem nań niespodzianie, widziałem, że jego oko spoczywało na mnie z wyrazem przyjacielskim, nawet tkliwym; wówczas szybko odwracał głowę, jakby się wstydził, że na chwilę stracił swój chłód zjadliwy. —
Strażnik okrętowy, Weller, pozostał na okręcie, jak to się samo przez się rozumiało; a jednak byłem przekonany, że zdezerterował wkrótce po naszem wylądowaniu, ażeby w dalszym ciągu nieść usługi mormonowi.
A Melton? — Melton nie okazywał już wychodźcom takiej uprzejmości i przyjaźni, jak na statku. Opiekował się wprawdzie nimi, jak to wypływało z jego domniemanego stanowiska, lecz im dłużej jechaliśmy, im bardziej oddalaliśmy się od morza, czyli im pewniej miał ich w swoich rękach, tem ostrzej się z nimi obchodził i stawał się coraz bardziej odpychającym. —
W okolicy, przez którą przejeżdżaliśmy, nie byłem jeszcze nigdy; dlatego nie znałem dokładnie położenia miasta Ures; wiedziałem tylko, że leży nad rzeką Rio Sonora, kilka mil poniżej Arispe. Ures rozpościera się na lewym brzegu rzeki, w bardzo urodzajnej nizinie i jest otoczone wspaniałemi ogrodami. Nie dziw tedy, że radowaliśmy się na myśl wypoczynku w tem mieście, skoro dotychczas przechodziliśmy przez kraj przeważnie pustynny i jednostajny. Przypuszczałem, że już do miasta niedaleko, gdyż przebyliśmy dawno Rio Dolores, dopływ Sonory, a równocześnie mnożyły się oznaki, wskazujące, że leży przed nami większa miejscowość. Drogi stawały się liczniejsze, — oczywiście nie drogi w naszem znaczeniu tego słowa; — ślady wozów i koni napotykaliśmy częściej, niż poprzednio, mijali nas podróżni, jadący przeważnie samopas, a wreszcie od czasu do czasu wynurzała się przed naszemi oczami hacjenda albo estancja. —
Po pewnym czasie zauważyłem, że mormon starał się, ażeby żaden z podróżnych, z którymi spotykaliśmy się, nie mógł z nami rozmawiać. Podjeżdżał stale do każdego i zajmował ich rozmową tak długo, dopókiśmy się nie oddalali znacznie. Albo obawiał się, żebyśmy nie zostali ostrzeżeni, albo nie chciał wogóle pozwolić, ażeby któś wiedział, kim byliśmy i dokąd zdążamy. Jego zachowanie się pozwalało przypuszczać, że każdemu dawał fałszywe wyjaśnienia. A przytem jeszcze jedna okoliczność pogłębiła moje podejrzenia. Oto Melton zmienił kierunek pochodu na północno-wschodni. W tej stronie na pewno nie leżało Ures. Postanowiłem wprawdzie nie okazywać mu ani śladu nieufności, teraz jednak podjechałem do niego i zapytałem uprzejmie o położenie miasta i o czas, w jakim tam dotrzemy. Na to odpowiedział, obrzucając mnie jadowitem spojrzeniem:
— Co wam do Ures, master? Czy może powiedziałem, że będziemy przejeżdżać przez tę miejscowość?
— Powiedzieliście, że hacjenda del Arroyo leży poza Ures; myślę więc, że...
— Myśleć, — co tam myśleć! — przerwał mi. — Tak, hacjenda leży poza Ures, ale nie w prostej linji, tylko zboku. Czy przypuszczacie, że będziemy dla was okrążać i nadkładać drogi?
— Ani mi przez myśl nie przeszło! Zresztą musicie przyznać, że moje pytanie było zupełnie naturalne i nie byłem wcale natrętny!
Odwróciłem się od niego. Pierwsze pytanie zadałem w języku hiszpańskim, on zaś odpowiedział po angielsku, najprawdopodobniej dlatego, ażeby nie zrozumiał go stary vaquero, jadący obok. Oprócz tego przypuszczałem, że omija Ures, aby się tam nie dowiedziano, że do hacjendy del Arroyo nadszedł transport emigrantów. To wszystko wskazywało coraz dobitniej, że zamiary jego względem nich nie były uczciwe.
Wieczorem tego samego dnia dotarliśmy do rzeki Rio Sonora w miejscu, leżącem, jak przypuszczałem, daleko powyżej miasta. Brzegi rzeki opadały zwolna, a woda była dość płytka, więc bez trudu przeszliśmy z naszemi wozami na drugą stronę. Na przeciwległym brzegu powinniśmy byli właściwie rozłożyć się obozem, gdyż dzień już mijał, a długi marsz znużył ludzi i zwierzęta. Jednakże Melton wyjaśnił, że o godzinę drogi stąd znajduje się miejsce, nadające się o wiele lepiej na obóz, niż brzeg rzeki, i że musimy dojść tam jeszcze dzisiaj. Zdziwiło mnie to, gdyż nad brzegiem było poddostatkiem wszystkiego, co potrzebne karawanie. Jedyną niedogodność przedstawiały komary, jednakże nie mógł to być jeszcze powód do unikania rzeki. Zważywszy przytem, że już się ściemniało i że na owem obozowisku brakło wody, jak wywnioskowałem z tego, że mormon kazał napoić wszystkie konie w rzece, doszedłem do przekonania, że wchodziły tu znowu w grę osobiste zamiary Meltona. Naturalnie, nie sprzeciwiłem się ani słowem, tylko postanowiłem pilnie uważać, ażeby się nareszcie przecież czegoś dokładniejszego dowiedzieć! —
Z powodu ciemności nie mogłem rozróżnić dobrze okolicy, przez którą przejeżdżaliśmy. Drzew, ani lasu nie zauważyłem. Grunt był piaszczysty, gdzie niegdzie tylko porosły trawą; posuwaliśmy się powoli, gdyż kopyta koni i koła wozów zapadały się głęboko. Wkrótce zaświeciło na niebie kilka gwiazd; dzięki nim rozpoznałem, że droga nasza prowadziła w kierunku południowo-wschodnim. Przed miastem zboczyliśmy na północny wschód; teraz posuwaliśmy się na południowy wschód; było więc jasnem, że Ures leżało na prostej, najkrótszej drodze do hacjendy i zostało przez mormona umyślnie ominięte.
Zatrzymaliśmy się zamiast po jednej, dopiero po dwóch godzinach, tak, jak staliśmy, w pośrodku równiny, wpobliżu kilkunastu krzaków; nie było tam żadnego strumyka, ani nawet wody stojącej. I znów mię uderzyło, że rozłożyliśmy się obozem nie przy tych zaroślach, lecz w pewnem oddaleniu od nich. Żaden podróżny nie rezygnuje bez poważnego powodu z korzyści, a przynajmniej z przyjemności, jakie dają rośliny i krzaki w okolicy piaszczystej.
Rozbiliśmy zatem obóz. Zwierzęta pociągowe wyprzęgnięto, wozy ustawiono w jednym szeregu, konie wierzchowe rozsiodłano i oddano w opiekę kilku Indjanom. Przytem zauważyłem znowu, że Melton umieścił ich i konie oraz muły nie przy krzakach, lecz po przeciwnej stronie obozu. Zakrawało to na usilne zabiegi, ażeby nikt z nas nie znajdował się wpobliżu zarośli. Dlatego postanowiłem udać się tam potajemnie. Wszyscy byli bardzo znużeni, to też wkrótce zawinęli się w koce i ułożyli na spoczynek. Pozornie poszedłem za tym przykładem. Noc była ciemna. Księżyc, który był właśnie w pierwszej kwadrze, nie wszedł jeszcze. Gwiazd świeciło dzisiaj niewiele; przy ich słabym blasku nie można było wyraźnie widzieć nawet na dziesięć kroków. —
Obserwowałem pilnie Meltona, który leżał sam, w pewnem od nas oddaleniu. Zdawało się, że śpi, aliści, mniej więcej po trzech kwadransach, zauważyłem, że się poruszył. Rozwinął koc i wstał. Stał dłuższy czas nieruchomo, nadsłuchając; sądziłem już, że się oddali; on jednak podszedł ku mnie, położył na ziemi, i, przyczołgawszy się bez szelestu na rękach i nogach, przysunął ucho tak blisko do mojej głowy, że musiał słyszeć mój oddech. Oddychałem powoli, cicho i regularnie, jak człowiek pogrążony w głębokim śnie. To go uspokoiło. Podniósł się i odszedł w kierunku zarośli.
Jego zachowanie się dowodziło przedewszystkiem, że mi nie ufał, że się obawiał mojej czujności i ostrożności, a wreszcie zamyślał coś, o czem nikt nie powinien wiedzieć.
Gdy oddalił się na tyle, że nie mógł mnie już słyszeć, wstałem i pośpieszyłem, jak mogłem najprędzej, ku krzakom, ażeby przybyć tam przed nim.
Oczywiście, nie biegłem wprost, lecz zatoczyłem łuk na wschód od zarośli, podczas gdy on zbliżał się do nich od strony południowej. Również rozumie się samo przez się, że nie podszedłem odrazu do krzaków; musiałem przecież przypuścić, że będzie go ktoś tam oczekiwał. Skoro pozostało jeszcze około czterdziestu do pięćdziesięciu kroków, położyłem się i poczołgałem dalej na rękach i nogach, tak, że mogłem się zbliżyć do krzaków na mniej więcej dwadzieścia kroków.
Tam czekałem, dopóki mormon nie nadszedł. Ominął mię z tak bliska, że mogłem go wyraźnie rozpoznać. Potem stanął i mlasnął cicho językiem. W odpowiedzi rozbrzmiał z zarośli taki sam dźwięk. Z za krzaków wychyliła się jakaś postać, której nie mogłem widzieć dokładnie i zapytała po angielsku:
— Bracie Meltonie, czy to ty?
— Yes, — odpowiedział zapytany, — a ty?
— All right! Przyjdź tylko bliżej! Wszystko jest w porządku.
— Czy jesteś sam?
— Nie, wódz jest ze mną! Z tego możesz wnioskować, że umiałem się wziąć do sprawy. Wszystko idzie gładziutko!
— Więc twój chłopak spotkał się z tobą?
— Tak! Wejdź w zarośla. Przedewszystkiem ostrożność, skoro ten Old Shatterhand wpobliżu. Ja jednak nie wierzę w to jeszcze.
— On to jest, nikt inny; mogę na to przysiąc, gdyż...
Dalej, nie słyszałem nic, ponieważ przy tych słowach obydwaj cofnęli się i zniknęli za krzakami.
Co miałem począć? Podsłuchać ich? Wkrótce się przekonałem, że było to bardzo trudne, a nawet niemożliwe. Krzaki zajmowały niewielką przestrzeń i nie były gęste; mogło ich być najwyżej dziesięć lub dwanaście. Przytem na horyzoncie ukazał się właśnie w tej chwili sierp księżyca. Musianoby mnie wykryć, nawet, gdybym był ciemno odziany; a skoro ubranie moje miało jasną barwę, głupiec jedynie usiłowałby się zakraść. Wobec tego doszedłem do przekonania, że najrozsądniej będzie powrócić do obozu. Cofnąłem się zatem na czworakach tak daleko, jak tego wymagało moje bezpieczeństwo, następnie podniosłem się i udałem do obozu, gdzie wszyscy spali, a nikt nie zauważył mojej nieobecności. Owinąłem się w koc napowrót i zacząłem zastanawiać nad tem co widziałem i słyszałem. —
Kim był ów człowiek, z którym rozmawiał Melton? Odpowiedź łatwa. Obydwaj mówili do siebie „bracie”; zatem był także mormonem, tem prawdopodobniej, że nie posługiwał się używaną tutaj przeważnie hiszpańszczyzną, lecz językiem angielskim. Następnie Melton pytał się, czy „jego chłopak spotkał się z nim”. Tym chłopakiem był zapewne Weller, strażnik na naszym okręcie. W rozmowie jego z mormonem, w namiocie na statku, wspominał przecież, że jego ojciec wyruszył już dawno do Indjan. A teraz przebywał ów przyjaciel Meltona w towarzystwie indiańskiego wodza. Dzisiejsze spotkanie było zatem już dawno omówione i postanowione. Młody Weller uciekł po naszem odejściu z okrętu i zawiadomił swego ojca, że emigranci są już w drodze i że czas, aby się stawił na oznaczone miejsce spotkania. Wobec tego w krzakach znajdowali się teraz na pewno: stary Weller, Melton i jakiś wódz indjański; może był i młody Weller, a i to prawdopodobne, że wódz znajdował się w towarzystwie przynajmniej kilku Indjan. Więc zupełnie słusznie nie narażałem się na niebezpieczeństwo odkrycia, gdyż było ono tem groźniejsze, im więcej osób znajdowało się w zaroślach.
Teraz zachodziło ważne pytanie, do jakiego szczepu Indjanie należeli. Kto zna stosunki panujące w Meksyku, a przedewszystkiem w prowincji Sonorze, ten wie, jakie mnóstwo szczepów można tam znaleźć. Są to Opatowie, Pimowie, Sobaipurowie, Tarahuma, Cahuenczowie, Papagowie, Yuma, Tepeguana, Cahitowie, Corowie, Colatlanowie, Yagui, Upanguaima i Guaimowie, którzy włóczą się przeważnie po Sonorze i na granicach tej prowincji. To tylko znaczniejsze szczepy; pomniejszych nie wymieniam wcale.
Wodza, o którym mówił Weller, nie widziałem, ani też słyszałem, więc naturalnie nie mogłem mieć pojęcia, do którego z wymienionych szczepów należało go zaliczyć. A świadomość tego byłaby dla mnie bardzo korzystna. Lecz oto pytanie donioślejszej wagi: w jakim celu miała miejsce dzisiejsza schadzka tych ludzi? Oczywiście mogłem przypuszczać, że chodziło o emigrantów; wszelako odgadnąć coś bliższego, dokładniejszego, nie mogłem absolutnie, pomimo, że wytężałem całą swą bystrość i przechodziłem w myśli najdrobniejsze nawet fakty, poddając je skrupulatnemu porównaniu i osądzeniu.
Czułem prawie gorączkowe podniecenie. Musiałem użyć całej siły woli, ażeby leżeć spokojnie, zwłaszcza, że nieobecność mormona trwała aż dwie godziny. O śnie nie było oczywiście mowy. Niebezpieczeństwo wisiało nad nami, a ja nie mogłem powiedzieć, jakie ono jest i kiedy spadnie. Ta myśl odebrała mi sen zupełnie. — Nad nami! Przedewszystkiem nad wychodźcami; ponieważ jednak zająłem się już raz tą sprawą, więc, oczywista, będę ją uważał jakby za swoją i pozostanę przy nich tak długo, dopóki niebezpieczeństwo nie zostanie zażegnane. —
Zadawałem sobie pytania, czy też jestem odpowiednio przygotowany, ażeby stawić czoło niebezpieczeństwu. Odwagi mi nie brakło; mogłem jednakże przyjąć na siebie taką odpowiedzialność? Gdyby mnie wszak unieszkodliwiono, byliby zgubieni ci, którym chciałem dopomóc. Zatem należało starać się przedewszystkiem o własne bezpieczeństwo. — Przypomniałem sobie w tej chwili, że Melton ominął miasto Ures, zapewne dlatego, aby tam nie wiedziano nic o transporcie emigrantów, znajdujących się w drodze do hacjendy del Arroyo; on bowiem, jako kierownik karawany, byłby odpowiedzialny za późniejszy jej los. Przypuszczałem więc, że należało zawiadomić tamtejszą władzę. — Kto jednak miał to uczynić? Naturalnie ja. Kiedy? Jaknajprędzej; a więc jutro z rana. Ponieważ jednak nikt, a tem mniej mormon, nie powinien o tem wiedzieć, więc musiałem oddalić się w sposób, nie wzbudzający podejrzenia. — Jak się zabrać do tego? Pytać? — Wtedy musiałbym powiedzieć, gdzie chciałem się udać. — Oddalić się potajemnie? — To wywołałoby właśnie podejrzenie, czego przecież chciałem uniknąć. — Gdy biedziłem się nad tem, przypomniałem sobie słowa Herkulesa, że nigdy nie zostanę dobrym jeźdźcem. To umożliwiało mi właśnie wykonanie planu. Mój koń powinien się spłoszyć i unieść mnie precz. —
Zamiar wykonania tego planu podziałał na mnie tak uspakajająco, że usnąłem przecież nareszcie i obudziłem się dopiero wtedy, gdy inni już dawno przygotowywali się do wymarszu.
Mormon starał się za wszelką cenę przyśpieszyć wymarsz; powód tego pośpiechu nietrudno było odgadnąć. Oto obawiał się, ażebym nie zwrócił uwagi na ślady, jakie zostawił, idąc w nocy do zarośli. Trop ten w miękkim piasku odcisnął się tak wyraźnie, że był widoczny z obozu na całej rozciągłości, aż do krzaków. W razie, gdybym zaczął go badać, byłbym musiał znaleźć także ślady tych, z którymi Melton w nocy rozmawiał. Ażeby tego uniknąć, naglił do szybkiego pochodu. — Mnie było to na rękę, gdyż byłem w takiem samem położeniu, co on. Ślady moich stóp odcinały się również z największą wyrazistością. Melton nie mógł ich przeoczyć; atoli, zapewne przypuszczał, że pochodziły od któregoś z jego sprzymierzeńców, który zakradł się do obozu, nie wspomniawszy nic o tem w czasie rozmowy. — —
Siodłając konia, wetknąłem kilka ostrych ziarnek piasku między siodło a skórę i zaciągnąłem silnie gurt. Gdy następnie wsiadłem nań, unosiłem się początkowo w strzemionach, starając uszczuplić swą wagę, aby zwierzę nie odczuwało jeszcze bólu; po chwili jednak usiadłem całym ciężarem. Wtedy koń poczuł ostre ziarnka i zaczął rzucać się i wierzgać. Udawałem, że staram się wszelkiemi sposobami uspokoić go, a jednak — napróżno. Koń chciał mnie zrzucić, a ja przybrałem taką pozycję, jakbym tylko z największym wysiłkiem utrzymywał się w siodle. Nakoniec zwierzę tak się poczęło biesić, że zwróciło uwagę wszystkich, nawet mormona.
— Czego chce właściwie ta bestja? — zapytał Herkules, który, jak zwykle, jechał obok mnie.
— Czy ja wiem? Chce mnie zrzucić. Chyba nic innego!
— Więc ściągnij pan bydlęciu uzdę i daj mu ostrogi, aby nabrało respektu. Naturalnie, nie jest to nic dziwnego, że nie chce już dźwigać pana. Koń z charakterem chce mieć dobrego jeźdźca! Pan jednak jest — oho — hallo — a dokąd to?!
Posłuchałem jego rady i dałem koniowi ostrogą. Koń stanął dęba, naprzód przedniemi, potem tylnemi nogami, następnie skoczył wgórę wszystkiemi czterema równocześnie, potem na prawo i lewo, nie zdoławszy mnie jednak zrzucić. Wysunąłem umyślnie nogi ze strzemion, ześlizgnąłem się aż na zad, i położyłem, ażeby, ratując się napozór, objąć konia rękami za szyję; naturalnie, — nie spadłem. Świadkowie tej sceny wybuchnęli śmiechem; ten głośny, hałaśliwy śmiech podniecił moją szkapę do ostateczności; wykonawszy jeszcze jeden skok, popędziła ze mną w pełnym galopie wprost przed siebie, gdzie ją oczy poniosły. Okoliczność, że ta szalona jazda miała kierunek południowy, zdawała się być czystym przypadkiem; nikt się nie domyślał, że koniem kierowałem ja, a nie odwrotnie. Ures leżało przecież na południe od nas! —
Obejrzawszy się, zauważyłem, że kilku emigrantów jechało za mną; lecz wkrótce zawrócili. Herkules jechał najdłużej. Obawiał się o mnie, nie mógł mnie jednak dopędzić. Po dziesięciu minutach straciłem go z oczu i zsiadłem, ażeby usunąć piasek z pod siodła i uwolnić biedne zwierzę od męki. Potem ruszyłem dalej, ciągle na południe, w kierunku miasta. —
Właściwie aż dwa powody zniewalały mnie, aby się tam udać. Po pierwsze, musiałem zawiadomić tamtejszą policję o transporcie emigrantów, a po drugie, kupić sobie nowe ubranie. Ubiór, który nosiłem dotychczas, był tak cienki i lekki, że przy wysiłkach, jakie mnie czekały, podarłby się wkrótce na strzępy; również jego jasna barwa przeszkadzała mi bardzo, jak to okazało się wczoraj wieczorem. Kupiłem go, gdyż w Guaymie nie było lepszego, któryby odpowiadał mojej figurze, i zresztą chciałem uchodzić przed mormonem za człowieka biednego. Ponieważ jednak zostałem przez niego przejrzany, więc nie widziałem powodu, dla którego nie miałbym także swoim zewnętrznym wyglądem potwierdzić, że nie należę do włóczęgów. —
Już po godzinie drogi okolica przybrała zupełnie inny wygląd. Im dalej, tem bardziej stawała się ożywioną; coraz częściej napotykałem większe, lub mniejsze folwarki i siedziby ludzkie; następnie wjechałem na drogę utorowaną, prowadzącą pomiędzy ogrodami i dotarłem nakoniec do miasta, które zrobiło na mnie daleko lepsze wrażenie, niż Guayma. — Przedewszystkiem zapytałem jednego z przechodniów, gdzie znajduje się urząd policyjny. Stanąwszy przed opisanym mi budynkiem, przywiązałem konia do płotu i poprosiłem jednego z włóczących się tam policjantów, ażeby mi wskazał mieszkanie dyrektora policji. Policjant zaprowadził mnie na podwórze, gdzie zauważyłem drzwi z napisem, objaśniającym, że tu należy szukać najwyższego urzędnika powiatu. Skoro zapukałem, odezwał się ktoś z wnętrza; wobec tego wszedłem i — ukłoniłem się natychmiast głęboko, bardzo głęboko, gdyż znalazłem się nie wobec mężczyzny, lecz jakiejś damy! — — W pokoju nie było nic z tego, co przyzwyczajeni jesteśmy łączyć z pojęciem biura, albo lokalu do przyjęć urzędowych. Były to bowiem puste, biało otynkowane ściany.
W podłodze, którą stanowiła twardo ubita ziemia, tkwiły cztery pale, malowane w barwy narodowe, to znaczy: biało-czerwono-zielone. Na nich wisiały dwa hamaki. W pierwszym leżała owa dama, paląc papierosy; ponad nią znajdował się przytwierdzony do słupa pręt, na którym siedziała papuga, uwiązana na łańcuchu. Co zawierał drugi hamak, nie mogłem zauważyć; dopiero później przekonałem się, że w każdym razie nie był pusty. Zatem, jak już powiedziałem, ukłoniłem się głęboko i zapytałem w najuprzejmiejszym tonie, czy mam przyjemność mówić z dyrektorem policji. Dama przypatrzyła mi się ostro, następnie zrobiła ruch ręką, który mówił wyraźnie: „nie chcę cię widzieć” — i, odwróciwszy głowę, nie odezwała się słowem. Zato papuga najeżyła pióra, rozwarła krzywy dziób i zaskrzeczała na mnie:
— Eres ratero!
To miłe pozdrowienie znaczy po polsku tyle, co:
— Jesteś włóczykij!
Dama pogłaskała ptaka, ja zaś powtórzyłem moje pytanie nader uprzejmie.
Eres ratero! — odpowiedziała papuga, podczas gdy dama trwała w milczeniu.
Powtórzyłem pytanie jeszcze raz.
— Eres ratero, ratero! — lżył upierzony oszczerca; dama zadała sobie nareszcie tyle trudu, aby skinąć ręką ku drzwiom, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że nie chce nic o mnie wiedzieć.
Wobec tego otworzyłem drzwi i, nie oddalając się, wyjrzałem na dziedziniec. Policjant, który mnie tutaj przyprowadził, stał jeszcze. Ponieważ patrzył w przeciwną stronę, więc włożyłem palec do ust i gwizdnąłem tak przeraźliwie, jak tylko mogłem. Naturalnie papuga gwizdała także, dama skrzeczała jak przedtem papuga, a policjant obrócił się ku mnie. Skinąłem, ażeby przyszedł, i zapytałem go, gdy stanął przy mnie:
— Czy tu jest rzeczywiście urząd dyrektora policji?
— Tak, sennor! — odpowiedział.
— Więc gdzież on jest?
— Tam, w pokoju.
— Przecież nie widzę go, a sennora nie chce odpowiadać!
— Na to nic nie poradzę; na to wogóle niema rady!
Odwrócił się i odszedł. Wtedy skierowałem kroki ku damie i powtórzyłem moje pytanie, tym razem jednak nie w tonie uprzejmym. Na to zapytana wyprostowała się i odparła gniewnie:
— Precz, natychmiast, bo każę pana zamknąć! W jakim stroju pan przychodzi! Widać przecież odrazu, że pan nie ma czem płacić za czynności urzędowe!
Papuga zaczęła bić skrzydłami, dziobać i krzyczeć:
— Eres ratero, eres ratero! — ja jednak wyciągnąłem z zimną krwią mój trzos z pieniędzmi i zacząłem, nie mówiąc słowa, przekładać brzęczące monety z ręki do ręki. Natychmiast zaczęła papuga naśladować dźwięk złota głosem rzeczywiście łudzącym, a dama zwróciła się do drugiego hamaku i odezwała najmilszym, dźwięcznym głosikiem:
— Podnieś się mój drogi! Jest tu pewien cavallero, który musi koniecznie z tobą pomówić. Tymczasem skręcę mu papierosa!
Pod drążkiem papugi umocowana była skrzynka, w której znajdował się tytoń i bibułka papierosowa. Dama wzięła kawałek tego papieru do ust, ażeby go zwilżyć śliną, położyła na to szczyptę tytoniu, skręciła wszystko nakształt gąsienicy i, zapaliwszy o niedopałek swojego papierosa, podała mi z przychylnym uśmiechem.
Hm! To zwilżanie! Te paluszki z ich nakrapianą barwą, po której nie można było rozróżnić, czy tkwią w rękawiczkach, czy też są czem innem pokryte! A do tego miejsce, w którem się tytoń znajdował — u stóp papugi! Słowem, wziąłem wprawdzie papieros z głębokim ukłonem, lecz nie odważyłem się włożyć go do ust.
Tymczasem spostrzegłem jakieś poruszenie w drugim hamaku i po chwili zeskoczyła z niego niezmiernie wysoka i straszliwie chuda postać, która podeszła do mnie krokami powolnemi, niedosłyszalnemi, niby widmo, i zapytała bezbarwnym tonem brzuchomówcy:
— Jaką taksę jest pan przygotowany zapłacić, sennor?
— Płacę według wartości odpowiedzi, które otrzymam, — odpowiedziałem.
Na to długi obrócił się do żony i powiedział, wykrzywiając okropnie oblicze, co miało zapewne oznaczać przyjacielski uśmiech:
— Czy słyszysz, gołąbko? On płaci według wartości. Ponieważ jednak wszystko co ja mówię, posiada dla każdego wysoką wartość, więc proszę cię, skręć sennorowi jeszcze jednego papierosa!
Po chwili, skoro trzymałem już w palcach dwa robaki tytoniowe, przystąpił nareszcie do rzeczy, mówiąc:
— Niech mi pan teraz przedłoży z zaufaniem i otwartością swoje życzenia, sennor! Stoi pan przed najżyczliwszym ze swoich przyjaciół!
Papuga zagdakała tak wdzięcznie, że nareszcie pojąłem, iż stoję wobec dwojga najlepszych i najszlachetniejszych ludzi i wobec najmądrzejszej papugi; — rozważywszy to wszystko, zapytałem z niezmierną szczerością:
— Czy jest panu znane nazwisko Timoteo Pruchillo, sennor?
— Nie. Tobie także nie, gołąbko?
— Nie! — odpowiedziała gołębica.
— Szukam hacjendy del Arroyo, która ma leżeć niedaleko Ures. Czy mógłby mnie pan objaśnić o tem bliżej?
— Nie. Ty także nie, gołąbko?
— Nie! — powtórzyła, jak echo gołębica.
— Timoteo Pruchillo sprowadził z Niemiec emigrantów, którzy mają pracować w jego hacjendzie. Kto ma obowiązek wziąć tych ludzi w opiekę, gdyby Pruchillo postąpił z nimi nieuczciwie?
— Nie ja, sennor!
— Więc któż wobec tego?
— Niemcy, ich poselstwa, albo konsulaty.
— Czy jest tu konsulat?
— Nie!
— Ale przecież musi tutaj być ktoś, ktoby się zajął tymi ludźmi, w razie, gdyby groziło im niebezpieczeństwo!
— Nie, niema nikogo!
— Ależ sennor, nawet przypuściwszy, że są oni pozbawieni opieki państwowej dlatego, że tutaj niema przedstawiciela Niemiec, należy oczekiwać, że gdyby jakiś Meksykanin postąpił z nimi nieuczciwie albo wręcz haniebnie, to zostałby przez tutejszą władzę pociągnięty przecież do odpowiedzialności?
— Nie, sennor! Mnie nic nie obchodzi co się dzieje z obcokrajowcami!
— Więc coby pan zrobił, gdyby mieszkaniec pańskiego powiatu zabił cudzoziemca?
— Nic, zupełnie nic! Moi poddani sprawiają mi tyle kłopotu, że nie mogę się zajmować obywatelami obcych państw. Cudzoziemcy, ich sprawy, stosunki, rzeczy — nie istnieją dla nas wcale. Pod tym względem niczego nie może pan od nas żądać! Czy poza tem ma pan jeszcze jakie życzenie, sennor?
— Nie, pańskie dotychczasowe odpowiedzi uwolniły mnie od wszelkich dalszych pytań!
— Wobec tego odprawię pana, skoro pan uzna wartość udzielonych mu wiadomości!
— Tak, skoro pan uzna ich wartość, — potwierdziła sennora czarującym tonem, przyczem papuga zawtórowała milutkim minorem i krząkaniem.
— Wyjaśnię panu najsumienniej tę wartość, — odpowiedziałem. — Ponieważ pan stale odpowiadał słowem nie, więc odpowiedzi pańskie nie posiadają dla mnie niestety żadnej wartości.
— Co? Jak? Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan nic nie zapłaci?
— Oczywiście!
Na to zrobił dwa kroki wstecz, zmierzył mnie gniewnym wzrokiem i zagroził:
— Ja mogę pana zmusić, sennor!
— Nie! Ja także jestem cudzoziemcem i mam tylko zagraniczną walutę przy sobie! Ponieważ, według pańskich słów, nie istnieją dla pana zagraniczne osoby, sprawy, stosunki i rzeczy, więc nie mogę obrażać pańskich uczuć narodowych i pańskiego szacunku dla własnego kraju — ofiarowaniem panu obcej monety!
Sennora wypuściła z palców papieros i przygryzła wargi; papuga podniosła skrzydła i rozwarła dziób; sennor cofnął się jeszcze o krok i zapytał, gulgocząc, jak świerszcz:
— Więc tylko obce pieniądze?
— Tak! Jedynemi krajowemi przedmiotami, któremi mogę pana zaszczycić, są te oto papierosy, — rzekłem, wrzucając podane mi poprzednio gąsienice do skrzynki z tytoniem, przyczem papuga omal nie dziobnęła mnie w rękę.
— Więc pan nie zapłaci nic, zupełnie nic?! — zawołał sennor.
— Nie!
Sięgnąłem po swoje strzelby, które oparłem przedtem o ścianę, i oddaliłem się śpiesznie.
— Skąpiec, człowiek bez czci i wiary! — grzmiał długi sennor swoim głosem brzuchomówcy.
— Cudzoziemiec, obdartus, wagabunda! — skrzeczała donna z wściekłością.
— Eres ratero, eres ratero, ratero! — jesteś włóczykij, — eres ratero, tero, ro, ro, ro! — słyszałem jeszcze na podwórzu; — za bramą stał przy moim koniu policjant, czekając na mnie zapewne, gdyż wyciągnął rękę i powiedział:
— Napiwek za wiadomość, której panu udzieliłem; Pensję mam bardzo skąpą, a do wyżywienia żonę i czworo dzieci!
— Na to ja nie poradzę; na to wogóle nie można poradzić! — odpowiedziałem jego własnemi słowami; odwiązałem konia, wsiadłem i odjechałem. — Gdybym był w nieco lepszym humorze, byłby on przynajmniej coś dostał. —
Zatem nadzieja, którą pokładałem w policji, zawiodła mnie zupełnie. W takich stosunkach najlepiej liczyć tylko na siebie samego. Wobec tego precz z myślą o pomocy innych!
Skoro odjechałem dość daleko od budynku policji, zatrzymałem się w pierwszym, nieco porządniej wyglądającym hotelu, ażeby pożywić siebie i konia i zapytać się o sklep z ubraniami.
Wskazano mi dość duży skład, w którym dostałem dobry, mocny kostjum meksykański; oprócz tego zaopatrzyłem się w większą ilość amunicji. Przed odjazdem wypytałem o drogę do hacjendy; opisano mi ją tak dokładnie, że absolutnie nie mogłem zbłądzić. Hacjenda leżała o dzień drogi na wschód, nad strumykiem, który tworzył jezioro, pomiędzy lesistemi górami. Równocześnie zasięgnąłem bliższych wiadomości o charakterze jej właściciela. —
Sennor Timoteo Pruchillo był człowiekiem uczciwym; dawniej należał do najbogatszych ludzi prowincji ale, że przez ciągłe powstania polityczne i napady indjańskie wiele ucierpiał, więc teraz był uważany jedynie za dosyć zamożnego plantatora. Z dawnych dóbr pozostała mu tylko hacjenda del Arroyo. — Oprócz tego należała do niego kopalnia rtęci, o której wiedziano tylko tyle, że leży daleko poza hacjendą, w okolicy bardzo nieurodzajnej, i że dawniej przynosiła wielkie dochody, jednak z powodu braku robotników i z obawy przed włóczącymi się wpobliżu dzikimi Indjanami została zaniechana i opuszczona. —
O drodze, którą dnia tego przebyłem, nie mam nic do powiedzenia; okolica była piaszczysta, albo pokryta skałami i zupełnie niezamieszkana. Przenocowałem w dolinie, w której znalazłem tyle trawy, że koń mój mógł się napaść dosyta. Od Ures nie widziałem jeszcze żadnego człowieka; ale już następnego przedpołudnia miałem spotkanie, przy którem, niestety, popłynęła krew.
Jechałem pod górę wężową linją długiej i wąskiej doliny. Góry otaczające ją były skaliste, prawie zupełnie bezdrzewne i posiadały kształty tak oryginalne i dzikie, że przypominały dalekie kraje Ameryki północnej, tak zwane „Bad lands”; rozpamiętywałem moje przygody w tamtych okolicach, walki ze Siouxami, z którymi potykałem się tak często; wyobrażałem sobie, że słyszę ich przenikliwy okrzyk wojenny, głosy ich karabinów. W tem — czy to było tylko łudzące wspomnienie, czy też rzeczywistość? Padł strzał! — Zatrzymałem konia i jąłem nadsłuchiwać. Tak, to była rzeczywistość, gdyż teraz posłyszałem wprost przed sobą, w dolinie, poza najbliższym jej zakrętem — strzał drugi i trzeci!
Popędziłem konia, nie odrazu jednak minąłem zakręt. Chciałem naprzód wiedzieć, kogo mam przed sobą. Dlatego zsiadłem i, zostawiwszy konia na miejscu, podszedłem pieszo do rogu skały, zasłaniającej mi dalszy widok. Zdjąwszy kapelusz, którego szeroka kresa mogła łatwo mnie zdradzić, i wysunąwszy poza skałę czoło aż po oczy, zobaczyłem przedewszystkiem, że dolina rozszerzała się w tem miejscu, łącząc się z bocznym wąwozem; wdole, pośrodku doliny, stali dwaj mężczyźni. Patrzyli wgórę, na skałę, tworzącą róg dwóch przełęczy. Jeden z nich był białym, drugi lndjaninem; obydwaj mieli karabiny w rękach. Właśnie w tej chwili złożyli się, wymierzyli wgórę i wypalili; strzały zahuczały szybko, — jeden za drugim. —
Do czego, albo do kogo strzelali ci ludzie? Wpobliżu stały trzy konie. Zapewne więc było ich również trzech. Lecz gdzie znajdował się trzeci? Wysunąłem głowę dalej i ujrzałem inne trzy konie, leżące na ziemi obok ściany skalnej. Zdawały się być martwe, gdyż nie poruszały się wcale. Ponad niemi, może na wysokości trzydziestu łokci, w miejscu, na które mógłby wspiąć się tylko dobry turysta, kryły się trzy młodziutkie postacie poza wyskokiem skalnym, który osłaniał je przed kulami. Byli to dwaj chłopcy i kobieta; oczywiście nie mogłem ich rysów dokładnie rozpoznać; może bardziej odpowiadałoby im miano młodzieńców. Nie mieli strzelb, tylko łuki, z których wypuszczali od czasu do czasu strzały ku swoim napastnikom; strzały jednak padały za blisko!
Mężczyźni przeciw chłopcom, przeciw bezbronnej kobiecie! Jacyż to mogli być mężczyźni! Chyba tylko ostatni łajdacy! Zdecydowałem się natychmiast pacholętom dopomóc, gdyż było jasnem, że chodziło tu o życie. Ażeby jaknajmniej wystawić się przytem na niebezpieczeństwo, musiałem zaskoczyć napastników w chwili, gdy lufy opróżnią z naboi, a więc zaraz po wystrzale.
Wróciłem przeto do konia i wskoczyłem na siodło. Sztuciec Henry’ego wziąłem w rękę, rozluźniłem rewolwery za pasem i czekałem. Strzały padły jeden po drugim, a prawie równocześnie pędził już mój koń wzdłuż skały, zakrętem, wprost ku nim. Widok mój tak ich zaskoczył, że, skamieniali, patrzeli na mnie z oczekiwaniem, dopóki nie zatrzymałem się przed nimi.
Biały był człowiekiem średniego wzrostu, odziany w prosty ubiór meksykański; ktoby choć raz ujrzał jego niezwykle ostre, charakterystyczne rysy twarzy, ten nie zapomniałby ich nigdy. — Za pasem miał zatknięty nóż i pistolet, a w prawej ręce trzymał dopiero co wystrzeloną jednorurkę.
Czerwonoskóry był podobnie ubrany, tylko głowę miał nienakrytą, a w długie zawiesiste włosy wpięte orle pióro, oznakę godności wodza. Z za pasa sterczała mu rękojeść noża; strzelba jego była również jednorurką. —
— Dzień dobry, sennores! — pozdrowiłem ich, wstrzymując konia gwałtownie tuż przed nimi i trzymając w prawej ręce sztuciec gotów do strzału. — Jakie to polowanie urządzacie panowie tutaj? Chyba tylko na zwierzęta?
Żaden nie odpowiedział. Udałem, jakobym dopiero teraz zobaczył trzy nieżywe konie i mówiłem dalej:
— Ach! Do koni panowie strzelacie? A konie są osiodłane! Więc panowie godzicie na życie jeźdźców! Gdzie się oni podziali?
Czerwony sięgnął do worka po kulę, ażeby naładować strzelbę na nowo. Biały uczynił to samo i odpowiedział przytem:
— Co to pana obchodzi? Uciekaj stąd i nie wdawaj się w nieswoje sprawy!
— Nie? Rzeczywiście nie?! Na ten temat możnaby się jeszcze sprzeczać. Kto na swojej uczciwej drodze spotyka ludzi, strzelających do kobiet i chłopców, ten ma prawo zapytać o powód takiego czynu!
— Ale jaką otrzyma odpowiedź?
— Taką, jakiej żąda, mianowicie, jeśli potrafi poprzeć czynem swoje pytanie!
— I pan uważa siebie za takiego właśnie człowieka? — zapytał biały w szyderczym tonie, podczas gdy czerwony z zimną krwią owijał kulę w pakuł, ażeby ją wepchnąć do lufy.
— Oczywiście! — odpowiedziałem.
— Zamiast na śmiech się wystawiać, umykaj pan czem prędzej, gdyż inaczej nasze kule pokażą panu...
— Wasze kule, łotrze? — przerwałem, kierując lufę strzelby w jego pierś. — Powąchaj naprzód moich! Czy wiesz, ile kul mieszka w sztućcu Henry’ego? W tej chwili karabiny na ziemię! Inaczej przewiercę wam głowy nabojem!
— Sztu-ciec Hen-ry’-e-go! — wykrztusił biały, wlepiając we mnie wybałuszone oczy i bezwiednie wypuszczając karabin z ręki. —
Jak to się stało, że słowo „sztuciec Henry’ego” zdębiło mu włosy na głowie?! Indjanin, nie pozwalając się ogarnąć przerażeniu, rozważył sytuację z zimną krwią. Mimo że lufa mojego karabinu nie była skierowana na niego, lecz na jego towarzysza, nie miał odwagi dokończyć ładowania; lecz przecież był jeszcze inny sposób działania. Wódz do tego sposobu postanowił się uciec. Śledząc, w jakim kierunku szły jego spojrzenia, byłem na to przygotowany. Wyrwał błyskawicznym ruchem pistolet z za pasa białego i złożył się na mnie. Równie szybko ja skierowałem sztuciec w jego rękę i, zanim zdołał odciągnąć kurek, padł strzał, przeszywając mu dłoń. Przez chwilę stał, jak osłupiały i patrzył to na mnie, to na krwawiącą rękę, z której wypadł mu pistolet; następnie zwrócił się do białego i zawołał:
— Tave-szala!
Po tych słowach skoczył z największym pośpiechem ku koniom, rzucił się na jednego z nich i pędził pełnym galopem w głąb wąwozu.
— Tave-szala! — powtórzył biały, który aż do tej chwili stał nieruchomo. Następnie dodał w języku angielskim:
— All devils, gdzież ja miałem oczy! Wódz ma słuszność!
W chwilę później siedział na drugim koniu i pędził co koń wyskoczy za czerwonoskórym, porzucając na ziemi i strzelbę, i pistolet. Oczywiście, nie starałem się wcale ich zatrzymywać. — Co miały oznaczać owe słowa „tave-szala”? Pochodziły z narzecza, którego nie znałem. —
Po ucieczce napastników rozbrzmiał ze skały potrójny okrzyk radości. Kobieta i chłopcy widzieli, co się stało, i uważali się za uratowanych; ja jednak, obróciwszy się ku nim, spostrzegłem jak dalece radość ich była przedwczesna.
Mianowicie ponad nimi, na najwyższym grzbiecie skały, na samej krawędzi, zauważyłem głowę jakiegoś człowieka, który przypatrywał się im przez krótką chwilę; ukazała się lufa karabinu i ręce; jasne było, że ów człowiek do nich właśnie mierzył. Z ich stanowiska trudno było spostrzec nowego wroga; stali w obliczu prawie niechybnej śmierci! Musiałem ich ostrzec; — ale jak? Słowa radości, które poprzednio wykrzyknęli, zaczerpnięte były z języka Mimbrenjów, znanego mi na szczęście, gdyż nauczyłem się go od Winnetou, to też zawołałem:
— Te sa arkonda; nina akhlai to-sikis-ta — przyciśnijcie się do ściany skalnej; ponad wami wróg!
Posłuchali natychmiast i cofnęli się tak daleko poza występ, że z dołu nie mogłem ich już dojrzeć. Nieznajomy zapewne także stracił ich z oczu; zniknął na chwilę, ale... nie zrezygnował ze swego zamysłu. Ukazał się wkrótce ponownie na innem miejscu, które tworzyło rodzaj dachu, wystającego dosyć znacznie; stamtąd mógł ich widzieć i dosięgnąć kulami! Należało ratować życie trojga ludzi, a uratować nie zdołałbym, gdybym oszczędzał mordercę. Strzał na tę wysokość był bardzo trudny. Sztuciec nie niósł tak daleko, a gdyby moja pierwsza kula nie trafiła, nieznajomy zyskałby na czasie i dokonał swego. Koń mój stał niespokojnie, dlatego zeskoczyłem z siodła, odrzuciłem sztuciec i złożyłem się niedźwiedziówką. Właśnie w tej chwili nieznajomy skierował lufę karabinu nadół. Celowałem krótko, lecz pewnie. Strzał padł i odbił się echem od ścian wąwozu; stary, ciężki karabin miał tutaj głos prawdziwie armatni! Ale, rzecz dziwna! Nieznajomy leżał na skale tak, że widziałem tylko jego głowę i ramiona, i to niewyraźnie z powodu oddalenia. Zdawało mi się, że głowa przeciwnika uskoczyła wbok po moim strzale, a jednak nie poruszył się, nie cofnął, a ramiona trzymały karabin nieruchomo w poprzedniej pozycji. Wobec tego posłałem drugą kulę. On jednak nadal nie zmieniał położenia, — ale także nie strzelał! Dlatego naładowałem na nowo. Uratowani przeze mnie Indjanie wystąpili naprzód i jeden z chłopców zawołał:
— Nie strzelaj, on już nie żyje! Zejdziemy do ciebie.
Zdarza się widzieć po bitwie ciała żołnierzy zamarłe w tej postawie, w jakiej zostały trafione przez pocisk nieprzyjaciół. Czyżby tu nastąpiło owe nagłe zesztywnięcie? Nie miałem czasu o tem myśleć, gdyż Indjanie zeszli już ze skały; podszedłem więc do nich i powitaliśmy się uściskiem ręki. — Zapytałem starszego chłopca:
— Czy znałeś waszych wrogów?
— Bladej twarzy nie; natomiast znam obydwóch czerwonych mężów. Stary był Vete-ya[12], wódz Indjan Yuma, drugi Gaty-ya[13], syn jego.
Ponieważ, mimo ich wiek młody, nie chciałem być tak nieuprzejmym, ażeby pytać wprost o ich stosunki, więc dowiadywałem się dyskretnie:
— Nie znam ani jednego, ani drugiego i nie słyszałem o nich nigdy. Z jakiego powodu chcieli was zabić?
— Przed wieloma księżycami przybyli, ażeby napaść i obrabować nasz szczep, chociaż żyliśmy z nimi w pokoju. Dowiedzieliśmy się o tem jeszcze zawczasu i pobiliśmy wojowników Yuma. Wodza, Vete-ya, pojmaliśmy. Nalgu Mokaszi[14], nasz ojciec, zaproponował mu walkę honorową i zwyciężył go. Następnie, zamiast go zabić, zwrócił mu wolność. Jest to wielce hańbiący dowód lekceważenia, czego ty zapewne nie wiesz, gdyż jesteś bladą twarzą!
— Wiem to, bo znam zwyczaje czerwonych mężów. Przebywałem wiele zim i wiosen wśród najdzielniejszych szczepów, a z Silnym Bawołem, waszym ojcem, paliłem fajkę pokoju!
— Skoro tak, to nie możesz być zwykłą bladą twarzą i musisz mieć wielkie imię, gdyż nasz ojciec jest dzielnym wojownikiem i zwykł palić kalumet tylko ze sławnymi ludźmi!
— Imię moje usłyszycie! Opowiedz mi przedewszystkiem, w jaki sposób spotkaliście się tutaj z obydwoma Yuma i z białym!
— Ta squaw jest naszą szilla[15] i żoną wodza Opatów. Przed dwoma miesiącami wybraliśmy się w drogę do Opatów, ażeby ją odwiedzić; teraz wracaliśmy, a siostra z nami, gdyż chciała widzieć się z ojcem.
— Postąpiliście nieroztropnie!
— Niestety! — Żyjemy w zgodzie ze wszystkiemi szczepami; gromada Opatów towarzyszyła nam przez znaczną część drogi, a gdy nas opuszczali, byliśmy wszyscy przekonani, że żadne niebezpieczeństwo grozić nam nie może. Yuma mieszkają daleko stąd; nie mogliśmy nic wiedzieć o pobycie ich wodza w tej okolicy. Na kobiety i chłopców nie nastaje żaden uczciwy wojownik. A jednak Vete-ya strzelił do nas. Nie jesteśmy jeszcze wojownikami i nie mamy imion! Byliśmy zaopatrzeni jedynie w łuki i strzały, więc nie mogliśmy stawiać oporu napastnikom, uzbrojonym w strzelby. Dlatego zeskoczyliśmy prędko z koni i schroniliśmy się na skałę! Tutaj mogliśmy się ukryć, a gdyby nieprzyjaciele odważyli się wspinać za nami, bylibyśmy ich zabili strzałami. Mimo to, dziś jeszcze powitałyby nas Wieczne Ostępy, gdybyś ty nas nie uratował; skoro bowiem Vete-ya ujrzał, że nie dosięgną nas jego kule, wysłał swego syna, ażeby inną stroną wspiął się jeszcze wyżej, niż my i zastrzelił nas z góry!
— Czy biały strzelał również?
— Tak, chociaż nie znaliśmy go i nie zrobiliśmy mu nigdy nic złego! Dał nawet synowi wodza swoją strzelbę, która miała dwie lufy, ażeby mógł nas łatwiej i prędzej zabić! Za to będzie musiał umrzeć, skoro mnie spotka; zapamiętałem sobie dokładnie jego oblicze!
Wyciągnął nóż i zrobił nim ruch jakby przeszywał komu serce. Widziałem, że nie mówił tego na wiatr. Wzmianka o starszym Indjaninie przypomniała mi słowa, które wypowiedział Vete-ya, gdy moja kula trafiła go w rękę. Dlatego zapytałem:
— Czy znasz mowę Yuma?
— Znam z niej wiele słów.
— To może potrafisz mi powiedzieć, co oznaczają słowa „tave-szala”?
— To wiem bardzo dobrze! Oznaczają one: „druzgocąca ręka”, imię wielkiego, białego myśliwca, który jest przyjacielem sławnego wodza Apaczów, Winnetou! Blade twarze nazywają go Old Shatterhand. Nasz ojciec walczył raz u jego boku przeciw Komanczom i wypalił z nim kalumet pokoju i dozgonnej przyjaźni. — Gdzie słyszałeś te słowa?
— Vete-ya wykrzyknął je gdy mu zdruzgotałem dłoń kulą.
— Uczyniłeś zatem tak, jak zwykł czynić Old Statterhand. On nie zabija żadnego wroga, jeśli może unieszkodliwić go, raniąc. Jego kule nie chybiają nigdy! Posyła je albo ze swojej szosz-sesteh[16], którą potrafi władać tylko bardzo silny człowiek, albo z krótkiego karabinu, który ma tyle kul, że można z niego strzelać bez...
Przerwał, nie wypowiedziawszy ostatniego słowa; obrzucił mnie spojrzeniem od stóp do głów i zawołał, zwracając się do swego rodzeństwa:
— Uff! Moje oczy były ślepe! Ten biały wojownik trafił naszego wroga z tak wielkiej odległości! Przypatrzcie się ciężkiej rusznicy w jego ręce! A tam, gdzie stał przedtem, leży jego drugi karabin, którym roztrzaskał rękę Vete-ya. Wódz nazwał go „Tave-szala”. Mój młodszy bracie i moja starsza siostro, odstąpcie z szacunkiem, gdyż stoimy przed wielkim białym wojownikiem; nasz ojciec, który przecież jest wielkim bohaterem, powiedział, że on nawet nie może się z nim porównać!
Był to frazes indjański, przesadna grzeczność, pomyślana jednak zupełnie szczerze. Wszyscy troje cofnęli się i ukłonili głęboko; ja wszakże podałem im powtórnie rękę i powiedziałem:
— To prawda; nazywają mię Old Shatterhandem. Jesteście dziećmi mojego dzielnego i sławnego przyjaciela; serce moje cieszy się, że mogłem na czas przybyć i odpędzić waszego wroga! Zraniłem go ciężko w prawą rękę; nigdy już nie będzie mógł ująć nią toporu wojennego. — Chodźcie teraz do koni!
Koń zabitego Gaty-ya stał wpobliżu mojego. Na ziemi leżał sztuciec Henry’ego, obydwie jednorurki i pistolet. Zauważyłem, że moja kula przeszła naprzód przez rękojeść pistoletu a potem dopiero, już spłaszczona, utkwiła w dłoni Indjanina; skutkiem tego rana musiała być daleko niebezpieczniejsza i boleśniejsza, niż gdyby ręka została bezpośrednio przebita. Obie jednorurki należały do Indjan; biały pożyczył Małym Ustom karabin i otrzymał na ten czas jego strzelbę. Zdobycz należała do mnie. Podarowałem chłopcom obie strzelby, a starszemu także pistolet. Płomienieli z radości, gdyż chłopiec indjański niełacno otrzymuje broń palną; podarunki jednak przyjęli milcząco, gdyż czerwonoskóry musi umieć panować nietylko nad bólem, lecz także nad radością. Piękny zaś wierzchowiec Gaty-ya dostał się ich siostrze.
Zawartość torb, przy zabitych koniach, trojga Indjan była nienaruszona; napastnicy nie odważyli się bowiem zbliżyć do skał, ponieważ tam dosięgłyby ich strzały chłopców. Siodła, uzdy i inne rzeczy, które uratowani Indjanie mieli ze sobą, zostały zabrane na nasze konie.
Następnie musieliśmy wejść na górę, gdyż chciałem obejrzeć Gaty-ya. Squaw[17] została na straży przy koniach. Z łatwością znaleźliśmy ślady Indjanina i drogę, którą dostał się na skałę. Na górze przedstawił się nam interesujący, chociaż okropny widok. Trup leżał wyciągnięty na brzuchu z głową sterczącą poza krawędzią skały; ramiona zwieszone nadół, wystawały po łokcie, a dłonie zacisnęły się tak silnie, że dwururka nie mogła z nich wypaść. Mimo to, zabezpieczyłem naprzód karabin, a potem dopiero odciągnęliśmy trupa od brzegu wąwozu.
— Uff, uff! — zawołali obydwaj chłopcy, spojrzawszy na głowę zastrzelonego. Moje obydwie kule przebiły mu skroń; wobec tej odległości był to jedynie przypadek, lecz później rozgłaszano go przy wszystkich ogniskach obozowych, jako jedno z moich arcydzieł.
Wszystko, co znaleźliśmy przy zabitym, mogli chłopcy zabrać dla siebie. Trupa zostawiliśmy tak, jak leżał. Następnie zeszliśmy ze skały i ruszyliśmy spiesznie w dalszą drogę. —
Pośpiech nasz miał dwa powody: po pierwsze, nic nas już tutaj nie zatrzymywało, a po drugie, należało się spodziewać, że obydwaj zbiegowie powrócą, ażeby poszukać Gaty-ya. Vete-ya przypuszczał najprawdopodobniej, że syn jego spostrzegł mnie i że się schronił w jakieś bezpieczne miejsce. W każdym razie czekał zapewne na niego. Nie mogąc się doczekać, sądziłem, wróci do kotliny, znajdzie trupa, a wtedy — pójdzie mojemi tropami, nieubłagany śmiertelny wróg!
Naturalnie, miałem wielką ochotę wiedzieć, kim był ów biały towarzysz Indjan. Dwururka należała do niego. Obejrzałem ją więc dokładnie i wykryłem dwie litery, wycięte u spodu kolby, mianowicie: R. i W. Pierwsza litera była zapewne początkową imienia białego, druga — początkową nazwiska. Natychmiast przyszło mi na myśl nazwisko Weller. Tak przecież nazywał się ojciec strażnika okrętowego! Przedwczoraj wieczór, rozmawiał z Meltonem w towarzystwie jakiegoś wodza indjańskiego. To przecież zgadzało się wyśmienicie! Owym wodzem był bezwątpienia Vete-ya, a jego biały towarzysz, to właśnie ów nieznajomy z przedwczoraj, który mówił do Meltona „bracie”. Zapewne i Gaty-ya był z nimi. Okoliczność, że się dzisiaj tutaj na nich natknąłem nie dziwiła mnie wcale, gdyż dolina leżała w kierunku hacjendy del Arroyo. Jeżeli przypuszczałem słusznie, to należało się spodziewać, że wpobliżu znajduje się gromada wojowników Yuma, którą obydwaj zbiegowie mogli sprowadzić nam na karki. Należało zatem, nie zwlekając, opuścić dolinę, ażeby jaknajprędzej dostać się do hacjendy. —
Indjanie zdecydowali się towarzyszyć mi do hacjendy, chociaż nie leżała na ich drodze; spodziewali się bowiem dostać tam jeszcze dwa konie, które im były niezbędne. Squaw dosiadła konia, którego jej podarowałem, ja jechałem na moim zwierzęciu, chłopcy musieli iść pieszo. Byłbym im chętnie odstąpił swojego konia, gdyby to się dało pogodzić z godnością „Old Shatterhanda”. Im również nie byłoby przyszło do głowy, nawet we śnie, przyjąć taką propozycję.
Jechałem na przodzie; oni postępowali za mną w pewnem oddaleniu. Byłoby mi przyjemniej z nimi rozmawiać; atoli psychika i obyczaje czerwonych absolutnie wykluczały fakt, ażeby wojownik tej miary, co ja, gwarzył z chłopcami! Wszyscy Mimbrenjowie załamaliby ze zdumienia ręce, gdyby się o tem dowiedzieli!  —
W Ures nie chciano mnie zapewne odstraszać, dlatego powiedziano, że do hacjendy jest dzień drogi; tymczasem dopiero dzisiaj, to jest drugiego dnia po południu, zobaczyliśmy przed sobą owe lesiste góry, które mi opisano. Niebawem wjechaliśmy w las. Chłód, który panował pod drzewami, sprawił nam wielką ulgę po niesłychanem gorącu, w jakiem poprostu smażyliśmy się przez całe przedpołudnie. Opis drogi, według którego się kierowałem, był rzeczywiście dobry, tylko czas podano mi o wiele krótszy. Na dwie godziny przed wieczorem dotarliśmy do małego jeziora, do którego uchodził strumyk Arroyo. Tutaj znowu miałem sposobność widzieć, jakie trudy potrafią znieść Indjanie. Obydwaj chłopcy nie zostali ani razu wtyle i wcale nie było można po nich poznać, że są zmęczeni tak długą drogą, przebytą pieszo. Chętniebym zsiadł przy strumieniu, ażeby napić się orzeźwiającej, czystej jak kryształ wody, gdyby nie wstyd przed temi pacholętami, które zdawały się nie widzieć fal błyszczących i nie słyszeć ich miłego szemrzenia.  —
Jezioro leżało u krańca doliny gęsto okrytej lasem; niebawem wjechaliśmy na rozległe, bujne łąki, porosłe tu i ówdzie kwiecistemi krzakami. Tutaj pasły się liczne trzody bydła i koni, strzeżone przez pieszych i konnych pasterzy; zaraz z pierwszego rzutu oka zauważyłem, że mało było tych ludzi w stosunku do ilości pasących się zwierząt. Podeszli do nas, pozdrawiając przyjaźnie; dowiedziałem się od nich, że Melton ze swoją karawaną jeszcze nie przybył. Nie było w tem zresztą nic dziwnego, gdyż mormon nie mógł się spieszyć, z powodu ciężkich wozów i zwierząt jucznych.
Po pewnym czasie łąki ustąpiły miejsca polom uprawnym. Widziałem bawełnę i trzcinę cukrową, stojące w długich i szerokich rzędach; miejscami rosło indygo, kawa, kukurydza i pszenica, a wszędzie rzucał się w oczy brak robotników i, co za tem idzie, brak opieki nad roślinami. Wkrótce ujrzeliśmy sad ogromny, w którym znajdowały się prawie wszystkie drzewa owocowe Europy i Ameryki; na widok ich zdziczenia i wegetacji poprostu żal chwytał za serce. Skoro przejechaliśmy przez ten ogród, zobaczyliśmy wreszcie leżące przed nami zabudowania hacjendy. —
W owych okolicach, z powodu niepewnych stosunków, stawia się najczęściej większe hacjendy i estancje na podobieństwo obronnych twierdz i fortów. Gdzie tylko poddostatkiem kamieni, otacza się mieszkanie murem o takiej wysokości, ażeby ewentualni napastnicy nie mogli nań się wedrzeć. Jeśli niema tego materjału, zasadza się grube i gęste płoty z kaktusów i innych roślin kolczastych i pozwala się im rosnąć jak najwyżej; takie żywopłoty bywają zwykle uważane za wystarczającą ochronę; a jednak inteligentny napastnik nie uzna wcale takiego ogrodzenia za niezwyciężoną przeszkodę. —
Hacjenda del Arroyo leżała w górach; było zatem tyle kamieni do dyspozycji, że właściwie źle się wyraziłem, mówiąc, że zobaczyliśmy leżące przed nami zabudowania hacjendy. W rzeczywistości widzieliśmy tylko płaski dach głównego budynku; reszta była zakryta murem, wysokim przynajmniej na pięć metrów. Ściany tego wielkiego, regularnego czworoboku były zwrócone dokładnie na cztery strony świata. Czworobok przecinał strumyk, wpływając pod murem północnym, a opuszczając dziedziniec stroną południową. Jednopiętrowy dom mieszkalny stał, jak później spostrzegłem, prawie w środku dziedzińca, tuż przy strumyku, przez który prowadził mostek w kierunku zachodnim, gdyż po tej stronie znajdowała się w murze wielka brama wjazdowa. Oprócz tego stały mniejsze domki, w których mieszkała obecna służba; tam mieli również zamieszkać oczekiwani robotnicy; następnie długi, niski magazyn do przechowywania płodów rolnych i ogrodowych, a wreszcie wiele otwartych stodół, które składały się tylko z dachów, spoczywających na drewnianych słupach. Przeznaczono je na pomieszczenie zwierząt wewnątrz murów, w razie ewentualnego napadu. Wielka brama wjazdowa, sklecona z bardzo grubego drzewa, obita była z obu stron blachą żelazną.
W chwili naszego przybycia brama stała otwarta naścieżaj, więc nic nam nie przeszkadzało dostać się na dziedziniec. Pomimo budynków, czynił on wrażenie sierocego pustkowia; był to właśnie skutek braku odpowiedniej ilości ludzi w hacjendzie. Nie zauważyliśmy na podwórzu żywej duszy.
Zsiedliśmy z siodeł. — Jeden z chłopców przytrzymał mojego konia, ja zaś zwróciłem się ku domostwu. W chwili, gdy przechodziłem przez most, otwarły się drzwi domu i ukazał się w nich człowiek, którego nabrzmiała i ospowata twarz nie obudziła we mnie zachwytu. Nie mam bynajmniej uprzedzenia do ludzi, oszpeconych przez ospę, gdyż najlepszy nawet człowiek może na ospę zapaść; tutaj jednak owe blizny tworzyły ostatni ton w dysharmonji całego oblicza, które i bez nich byłoby odstręczające. Człowiek ten spojrzał na mnie z góry i krzyknął:
— Stój! Przez most wolno przechodzić tylko caballerom! Czego chcesz?
Pomimo tych słów szedłem dalej. Gdy miałem już most poza sobą i stanąłem przed nim, odpowiedziałem:
— Czy sennor Timoteo Pruchillo jest w domu?
— Sennor?! Jego się nazywa don! Zapamiętaj to sobie! Tytuł sennor mnie się należy. Jestem sennor Adolfo, majordomus tej hacjendy! Wszystko tu podlega moim zarządzeniom!
— Czy hacjendero także?
W pierwszej chwili nie wiedział, co odpowiedzieć; następnie rzucił mi spojrzenie, które miało być druzgocące i rzekł:
— Jestem jego prawą ręką, ujściem jego myśli i wcieleniem jego życzeń. Zatem on jest don, a ja sennor! Zrozumiano?!
Przyznaję, że miałem wielką ochotę odpowiedzieć zgrubjańska; jedynie wzgląd na obecne stosunki i okoliczności, oraz moja niepoprawna dobroduszność, zmusiły mnie do najuprzejmiejszego tonu:
— Według rozkazu, sennor! Więc czy będzie pan tak dobry, i powie mi, czy don Timoteo w domu?
— W domu!
— Więc zapewne można się z nim widzieć?
— Nie; z takimi ludźmi don nie rozmawia! Jeśli masz jaką prośbę, to jedynie mnie możesz ją przedłożyć. Niechże się dowiem nareszcie, czego chcesz!
— Proszę o przytułek na tę noc dla mnie i dla tych trojga Indjan, z którymi tu przyszedłem.
— Przytułek?! Zapewne z jadłem i napojem?! Tegoby jeszcze brakowało! Tam, w polu, poza granicami hacjendy dosyć miejsca dla takiej hołoty; wynoście się stąd cożywo i to nietylko poza obręb murów, ale poza granice hacjendy! Rozkażę jednemu z pasterzy iść za wami i zastrzelić was natychmiast, gdybyście okazali ochotę przenocować na obszarze naszej posiadłości!
— To zbytnia surowość, sennor! Niech pan pomyśli, że niebawem zapadnie wieczór i że my potem...
— Milczeć! — przerwał mi. — Jesteś wprawdzie białym, ale widać po tobie odrazu, jaki z ciebie ptaszek. A do tego jeszcze czerwoni! Nasza hacjenda nie jest gospodą dla band rozbójniczych!
— Dobrze, sennor, odchodzę! Nie wiedziałem, że posiadam twarz rozbójnika, a sennor Melton, który przyrzekł mi miejsce buchaltera w hacjendzie, nie mniemał chyba, że będzie to dla was tak niebezpieczne!
Odwróciłem się i powoli wracałem mostem. On zaś zawołał za mną:
— Sennor Melton? Buchalter? Czy dobrze słyszę? Więc gdzież pan idzie, panie?! Zostań pan przecież! Chodź pan — chodź pan!
Mimo to szedłem dalej; — pobiegł za mną, chwycił mnie za ramię, zatrzymał, i zapewniał:
— Jeśli pana posyła sennor Melton, to nie wolno mi pana odprawić z kwitkiem. Przyzna pan chyba, że pańskie ubranie nie może budzić zaufania, a gdyby pan zajrzał dokładnie w lustro, spostrzegłby na pewno, że pańskie oblicze różni się bardzo od oblicza uczciwego człowieka; wszelako suknie nie zawsze są miarodajne, a może się i to zdarzyć, że człowiek z twarzą złodzieja jeszcze nikogo nie okradł! Ponieważ przytem posyła pana sennor Melton, więc zachodzi przypuszczenie, że pan jest osobą, od której niekoniecznie trzeba stronić. — Więc zostań pan, zostań!
Co miałem sądzić o tym majordomusie? Czy był głupkowaty? Czy miał, jak to powiadają, zajączka w głowie? Miałem wrażenie, że tak nie jest. Wyraz jego twarzy był tak przebiegły, a spojrzenie tak podstępne, że nie mogło tu być mowy o szczególnej jakiejś manji. Nie zwracałem uwagi na to, że mnie przedtem nazywał „ty” i że cała jego perora była dla mnie obelgą. Zapytałem tak uprzejmie, jak dotychczas:
— Czy pańskie zaproszenie odnosi się także do moich towarzyszy?
— Na to pytanie nie mogę jeszcze odpowiedzieć, ponieważ muszę się przedtem zapytać don Timotea.
— Ja myślę, że to jest zbyteczne, gdyż, według pańskich słów, do pana jedynie należy się zwracać w tej sprawie.
— Tak, gdy chodzi o odprawę; skoro jednak kazałem panu zostać, a pan domaga się, abyśmy zatrzymali tu także czerwonych, muszę rozmówić się naprzód z hacjenderem. Niech pan zaczeka! Zaraz przyniosę panu odpowiedź!
Podczas rozmowy zawróciliśmy ku domowi; teraz staliśmy przed drzwiami. Majordomus chciał wejść do środka, a mnie zostawić na dziedzińcu. Tego było przecież za wiele! Potrząsnąłem głową i odparłem:
— Nie należę do ludzi, którym się każe wyczekiwać przed drzwiami. Idę z panem do środka, a nawet pozwoli mi pan wejść pierwszemu!
Otwarłem drzwi; on postąpił za mną, nie mówiąc słowa; gdy obejrzałem się, wyczytałem w jego obliczu wyraz gniewu i zakłopotania.
Znaleźliśmy się w niskiej, lecz szerokiej sieni. Po obydwóch jej stronach zobaczyłem drzwi, zbite z białych, oheblowanych desek, bez śladu malowidła; — proste drzwi stajenne, według naszych pojęć. Majordomus wskazał jedne z nich i zniknął za niemi; po chwili wrócił i dał mi do zrozumienia poruszeniem ręki, że mogę wejść. —
Pokój, do którego drzwi prowadziły, wykazywał w umeblowaniu taką samą niewybredność, jak sień. Posiadał dwa bardzo małe okna; tkwiły w nich szyby zabrudzone i prawie zupełnie zaprószone, jedyne zresztą, jakie znajdowały się w tym domu. Przy jednej ze ścian stał stół powleczony pokostem i trzy krzesła, zgruba ciosane. W kącie wisiał hamak. Ściany były bielone wapnem; trzy z nich zupełnie puste; na czwartej wisiała broń różnego gatunku.
O ile urządzenie pokoju było więcej, niż skromne, o tyle strój człowieka, który podniósł się przy mojem wejściu i obserwował mnie ciemnemi oczami napoły ze zdziwieniem, napoły z ciekawością, poprostu mię olśnił. Hacjendero był ubrany tak wykwintnie, że wystarczyłoby mu tylko wsiąść na konia, ażeby móc ukazać się w sławnych alejach spacerowych stolicy Meksyku.
Odzienie jego, skrojone z ciemnego aksamitu, zdobiły na wszystkich szwach złote taśmy i frendzle. Z poza pasa, okrytego całkowicie szerokiemi srebrnemi pierścieniami, wyglądały rękojeści noża i pistoletów — roboty drogiej i kunsztownej. Szeroki kapelusz, leżący przy nim na stole, był spleciony z najdelikatniejszych liści palmowych; a wreszcie ostrogi na stopach hacjendera posiadały kółka, sporządzone ze złotych dwudziestodolarówek.
Oczywiście, że wobec tak imponującego zjawiska musiałem wyglądać jak wagabunda. Dlatego nie zdziwiłem się wcale, gdy hacjendero, białą brodę pogładziwszy gładką pielęgnowaną ręką i ściągnąwszy brwi, odezwał się, jakby nie do mnie, lecz do siebie, w tonie wielkiego zdziwienia:
— Zameldowano mi tenedora de libros a oto... któż to wchodzi? Człowiek, który..
— Który potrafi godnie piastować to stanowisko, don Timoteo, — dokończyłem.
Jego napuchnięty „sennor Adolfo” mógł popisywać się grubjaństwem, nie obrażając mnie; czy miałem jednak pozwolić, ażeby właściciel hacjendy był dla mnie również niegrzeczny? Dlatego wypowiedziałem te słowa dość ostro i z naciskiem. Don Timoteo odrzucił głowę wstecz z udanym przestrachem i uśmiechnął się kpiąco:
— Ach, jest się obraźliwym! Kim i czem jest się więc właściwie?
Tytułował mnie zaimkiem nieosobowym „się”. Czy miałem się z tego powodu boczyć? Hacjendero nie wyglądał mi na nadętego bogacza, raczej na jowialnego, dobrze usytuowanego caballera, który ma ochotę ubawić się nieco rozmową ze zwykłem, niżej od niego położonem indywiduum.
— Jest się wiele, o czem pan nie ma nawet pojęcia, don Timoteo, — odpowiedziałem z takim samym uśmiechem, jaki on mi zademonstrował, — i można stać się dla pana tak niezbędną i ważką osobistością, że ma pan najsłuszniejsze powody okazać radość, że się do pana przybyło!
— Cielo! — zaśmiał się głośno. — Przychodzi się może, ażeby mnie zawiadomić, że zostałem obrany panującym całego Meksyku?
— Wręcz przeciwnie! Przychodzę panu powiedzieć, że najprawdopodobniej w krótkim czasie nie będzie pan mógł już nawet w swojej małej hacjendzie rozkazywać!
— Pięknie! — śmiał się hacjendero, siadając i wskazując mi drugie krzesło. — Proszę siadać! Z jakiego powodu chce mnie strącić z tronu garstka moich poddanych?
— O tem później! Niech pan przeczyta naprzód ten papier.
Podałem mu legitymację, którą kazałem sobie wystawić meksykańskiemu konsulowi w San Francisko. Skoro ją przeczytał i oddał mi, zniknął humorystyczny wyraz z jego oblicza.
— Mam oczywiście uznać, że pan jest prawym posiadaczem tej legitymacji? — zapytał.
— Naturalnie! Niech pan porówna łaskawie moją osobę z rysopisem!
— Zauważyłem już, że się zgadza, sennor! Ale co pana do mnie sprowadza? Dlaczego kazał się pan zameldować jako mój buchalter?
— Ponieważ Melton zapewnił mi to miejsce.
— O tem nic nie wiem! Przecież ja nie potrzebuję żadnego buchaltera. Te kilka kropel atramentu, które się tutaj zużywa, wypisuję sam, własną ręką i własnem piórem.
— Ja też tak sądziłem!
— A mimo to przyszedł pan do mnie?
— Mimo to, a mianowicie z pewnego, bardzo ważnego powodu. Przedewszystkiem muszę pana prosić, ażeby pan zachował w najgłębszej tajemnicy wszystko, co panu teraz powiem.
— Sennor, to brzmi całkiem tak jakby mi groziło jakieś niebezpieczeństwo!
— Jestem rzeczywiście przekonany, że się zanosi na coś podobnego!
— Więc mów pan, proszę, prędko!
— Naprzód pańskie słowo, że o tem, co panu powiem, nie dowie się nikt, przynajmniej przez czas najbliższy!
— Ręczę moim parolem caballera! — Niech pan mówi!
— Pan polecił Meltonowi, ażeby sprowadził robotników z Europy?
— Tak.
— Kto to zaproponował? Pan sam, czy on?
— On! Zwrócił uwagę na wielkie korzyści, jakie przyniosłaby mi praca wychodźców polskich, a ponieważ równocześnie obiecał, że sam się ich sprowadzeniem zajmie, więc udzieliłem mu na to mojego pełnomocnictwa.
— Czy znałeś go pan tak dobrze, że mogłeś to uczynić?
— Tak. Skąd to pytanie?
— Ponieważ chciałbym wiedzieć, czy go sennor uważa za człowieka uczciwego?
— Naturalnie, że tak! Przecież to człowiek honoru, a wyświadczył mi już znaczne usługi!
— Więc zna go pan już dłuższy czas?
— Od wielu lat! Poleciła mi go osoba, której każde słowo ma dla mnie wielką wagę; od tej chwili aż do dnia dzisiejszego posiadał Melton moje bezgraniczne zaufanie. Pan, jak się zdaje, sądzi o nim inaczej?
— Zupełnie inaczej!
— Prawdopodobnie obraził pana nieopatrznie i ma pan do niego uprzedzenie?
— Nie! Przeciwnie, okazywał mi uprzejmość, niemal przyjaźń. Pozwól pan, że opowiem wszystko od początku!
Usadowił się wygodnie na swojem krześle z wyrazem wielkiego zaciekawienia, ja zaś opowiedziałem mu, co przeżyłem w Guaymie i w drodze do hacjendy, — jakie poczyniłem spostrzeżenia i co z tego wszystkiego wywnioskowałem. Hacjendero przysłuchiwał się, nie drgnąwszy nawet powieką i nie wypowiedziawszy ani jednego słowa. Natomiast, gdy skończyłem, zaśmiał się ironicznie i zapytał, patrząc niedowierzająco zpodełba:
— Pan mi opowiada prawdziwe fakty?
— Ani słowa ponadto!
— Z legitymacji, którą mi sennor pokazał, dowiedziałem się, że pan pisał, czy też miał pisać sprawozdania do gazety. Czy pisał pan już kiedy jaką nowelę?
— Tak!
Na to zerwał się z krzesła i zawołał, śmiejąc się głośno:
— Zaraz to sobie myślałem! Nie może być przecież inaczej! Taki powieściopisarz widzi wszędzie rzeczy, które istnieją tylko w jego fantazji! Melton, najlepszy, najszacowniejszy, ba, nawet najpobożniejszy caballero, jakiego znam, — Melton ma być łotrem! To rzeczywiście może twierdzić tylko człowiek, który żyje w niedościgłych dla zwykłych śmiertelników zaświatach! Sennor, pan mnie bawi! Zgotował mi pan wspaniałą rozrywkę!
Chodził po pokoju tam i zpowrotem, zanosząc się od śmiechu. Zaczekałem, aż się nieco uspokoi, i powiedziałem obojętnie:
— Nie mam nic przeciwko temu, że pana moje opowiadanie tak bawi i tylko życzę sennorowi, żeby chwilowa wesołość nie przyniosła mu później gorzkiego rozczarowania!
— Niema obawy; nie troszcz się pan o mnie, sennor! Pan widzi niebezpieczne słonie tam, gdzie niema nawet nieszkodliwej muchy!
— Jednak ów Weller, strażnik okrętowy?
— Nazywa się Weller i jest strażnikiem okrętowym, — nic więcej!
— A jego rozmowa z mormonem?
— Źle pan słyszał. Pańska fantazja nieziemskie ma uszy!
— A jego ojciec, z którym Melton rozmawiał w zaroślach?
— Istnieje również w pańskiej wyobraźni. Przecież sennor tylko przypuszcza, że to jest starszy Weller!
— A obecność wodza indjańskiego?
— Okaże się zupełnie zwykłym przypadkiem!
— Nakoniec moje spotkanie z wodzam Indjan Yuma i z białym, którego karabin był oznaczony literami R. i W. ?
— Nic a nic mnie nie obchodzi. Tysiące nazwisk zaczyna się na literę W. Dlaczego ma to być właśnie Weller? Poco wogóle mieszał się pan do walki? Cała ta sprawa nie tyczyła pana. Niech pan dziękuje Bogu, że wyszedł pan z tego bez szwanku! Escritor nie jest człowiekiem zdolnym do walki z Indjanami. To należy zostawić nam, ludziom mieszkającym w dzikiej okolicy, znającym czerwonych i umiejącym obchodzić się z bronią!
Przypuszczałem że imię Old Shatterhand nie było znane hacjenderowi, dlatego nie wymieniłem go podczas opowiadania. Teraz, skoro zostałem poprostu wyśmiany, nie przyszło mi oczywiście na myśl próbować jeszcze tego środka, gdyż byłem pewien, że nawet wtedyby nie uwierzył. Pruchillo był cieleśnie okazałym, lecz duchowo bardzo przeciętnym człowiekiem; moje zupełnie logiczne wnioski wydawały mu się grą imaginacji. Widziałem, że mi się nie uda zachwiać jego zaufania do Meltona i że dopiero fakty, które odczuje na własnej skórze, przekonają go o słuszności moich przypuszczeń; wobec tego zrezygnowałem z wszelkich dalszych przekładań i ponowiłem tylko moją prośbę o zachowanie tajemnicy, na co hacjendero odpowiedział, śmiejąc się znowu:
— Co do tego, to może pan być spokojny, gdyż nie mam ochoty narażać się na wyśmianie! Sennor Melton musiałby mnie uważać za szalonego, gdybym mu zaczął opowiadać takie brednie. Będę więc milczał! Tylko o jednem muszę z panem pomówić. Jak się przedstawia sprawa z pańskiem stanowiskiem buchaltera? Czy Melton przyrzekł je panu rzeczywiście?
— Tak!
— Niemożliwe, nie do wiary poprostu! On wie przecież równie dobrze, jak ja, że nie potrzeba mi żadnego buchaltera.
— Wobec tego miał tylko zamiar tutaj mnie zwabić!
— Poco? Co miałby pan tu robić?!
— Czy ja wiem?
— A więc masz pan! Pan twierdzi tylko, ale nie wie nic pewnego. Przypuszczam, że ten buchalter istnieje także tylko w pańskiej wyobraźni!
— Więc pan uważa mnie za obłąkańca, don Timoteo?!
— No, za obłąkańca pana nie uważam, ale to pewna, że któreś kółko w mechanizmie pańskiej głowy obraca się prędzej, niż powinno; radzę panu dać się zbadać w jakimś zakładzie leczniczym; może jest jeszcze czas uratować pozostałe kółka!
— Dziękuję, don Timoteo! Rzecz naturalna, że jedna głowa pracuje prędzej, niż druga i wobec tego może zajść sytuacja, że posiadacz drugiej głowy zarzuca posiadaczowi pierwszej — nadmiar fantazji, a pierwszy drugiemu zbytnią powolność myślenia. — Ze stanowiska buchaltera rezygnuję; wogóle, od samego początku, nie miałem zamiaru na nie reflektować!
— To mnie cieszy sennor, gdyż widzę z tego, co pan mówi o powolności myślenia, że nie byłby pan dla mnie odpowiednim pracownikiem. Kiedy pan odjeżdża?
— Z pańskiem pozwoleniem, jutro rano.
— O, pozwolenie daję panu już dzisiaj, natychmiast!
— To znaczy, że mnie pan wyrzuca za bramę?
— Nietylko za bramę, ale poza granice moich włości!
— Don Timoteo, ta surowość sprzeciwia się obyczajom kraju!
— Przykro mi bardzo! Pan sam temu winien! Ta pozorna surowość nie jest niczem innem, tylko ostrożnością, która może panu udowodnić, że nie jestem tak powolny w myśleniu, jak pan przypuszcza. Pan mnie ostrzegał przed napadem Indjan, który istniał tylko w pańskiej wyobraźni; stałby się jednak rzeczywistością wtedy, gdybym zatrzymał u siebie sennora i pańskich towarzyszy. — Pan zastrzelił syna wodza Yuma, więc wódz z pewnością będzie pana ścigał. Jeśli zatrzymam pana u siebie, to będę miał w najkrótszym czasie cały szczep Yuma pod murami hacjendy! Widzi pan zatem, że muszę pana odprawić koniecznie!
— Jeśli pan przez to chce powiedzieć, że działa według swoich przypuszczeń, to rezygnuję i odchodzę.
— Do kogo należy koń, na którym pan przyjechał?
— Melton dał mi go w Lobos do dyspozycji.
— Więc należy do mnie i musi go pan tutaj zostawić! Ponieważ sennor mówił poprzednio, że pańscy towarzysze tylko dlatego przybyli, że spodziewali się dostać konie, więc muszę panu oznajmić, że nie mogę im koni ofiarować. Dałbym im kilka zwierząt nawet bez pieniędzy, bo zapewne ich nie mają; Mimbrenjowie są uczciwi i zwróciliby mi je wkrótce, albo zaproponowaliby zapłatę wymienną; ale w obecnych warunkach nie mogę ich wspierać, gdyż naraziłbym się Indjanom Yuma!
— Pańska przezorność jest rzeczywiście godna pochwały, don Timoteo! Muszę tylko jeszcze zapytać, którędy należy iść, ażeby się wydostać jaknajprędzej poza granicę pańskiej posiadłości?!
— Co się tego tyczy, to dam panu przewodnika; inaczej mogłaby pana łatwo zmylić bujna imaginacja. Chyba widzi pan, jak się troszczę o pana!
— Może będę miał kiedy sposobność wzamian wziąć pana w opiekę. Uważam się za człowieka, który umie okazać wdzięczność!
— W tym wypadku jest to zbyteczne. Rezygnuję z pańskiej wdzięczności, gdyż rzeczywiście nie mam pojęcia, w jaki sposób taki biedak, który nie posiada nawet własnego konia, mógłby zwrócić na siebie uwagę tak bogatego hacjendera, jakim ja jestem! —
Pruchillo klasnął w dłonie; majordomus ukazał się tak szybko, że musiał chyba stać za drzwiami i podsłuchiwać naszą rozmowę. Pruchillo polecił mu, ażeby kazał nas odprowadzić poza granicę posiadłości, zatrzymując jednak mojego konia. Skoro opuściliśmy pokój i znaleźliśmy się znowu na podwórzu, zaśmiał się sennor Adolfo ordynarnie:
— Więc nic z tenedora de libros?! Jesteś tem, za co cię uważałem od początku, mianowicie waga...
— A tyś najokazalszym osłem, jakiego kiedykolwiek widziałem; — przerwałem mu; — za swoje przyjacielskie hablarle de tu[18] musisz otrzymać awans. Masz go tutaj!
Wymierzyłem mu potężny policzek, naprzód z lewej strony tak, że zatoczył się na prawo, a potem z prawej, dwakroć silniejszy, tak, że runął na ziemię. Może nie byłbym tego uczynił, gdyby hacjendero nie stanął w otwartem oknie, ażeby widzieć mój odwrót; słyszał z pewnością obelżywe słowa majordomusa; to też chciałem, żeby moja odpowiedź uczyniła na nim odpowiednie wrażenie. Sennor Adolfo zerwał się szybko, wyciągnął nóż, który w tych okolicach każdy nosi przy sobie, i rzucił się na mnie, rycząc:
— Drabie! Obdartusie! Na coś ty się ważył! Musisz za to odpokutować!
Odparowałem z łatwością jego pchnięcie, wytrącając mu nóż z ręki; następnie chwyciłem go za biodra, podniosłem i wrzuciłem do strumyka; chociaż woda przykryła go, potok nie był tak głęboki, aby majordomus mógł się utopić. Ukazał się prędko znowu i wyszedł na brzeg, kaszląc i prychając. Byłby mnie może zaczepił raz jeszcze, gdyby nie przeszkodziło temu ukazanie się osoby, której się tutaj bynajmniej w tej chwili nie spodziewałem. —
Gdy rzucałem majordomusa do strumienia, musiałem obrócić się twarzą ku wejściu. Brama stała jeszcze otworem a przez nią wjeżdżał... Melton! Widząc co się stało, popędził konia, zeskoczył przy nas na ziemię i zawołał:
— Co się tu dzieje? Bijatyka, jak widzę? To z pewnością nieporozumienie! Spokoju, rozwagi, na Boga!
Ostatnie wezwanie tyczyło majordomusa; potem zwrócił się do mnie:
— Szukaliśmy sennora napróżno. Jak pan tu się dostał?
— W najprostszy sposób! Jak pan wie, koń mnie poniósł; uniósł mię i przybiegł aż tutaj!
— To dziwne! Będzie mi sennor musiał później opowiedzieć o tej osobliwej jeździe!
— Na to niema czasu; muszę odjeżdżać; wypędzono mnie!
— A pan z wdzięczności wrzuca ludzi do wody?!
— Oczywiście! Jest to moja właściwość, od której nie mogę się absolutnie uwolnić!
— Muszę wiedzieć, co tu zaszło; wtedy wszystko się wyjaśni! Niech pan zaczeka, aż się rozmówię z hacjenderem. Niech pan jeszcze zostanie; powrócę w tej chwili!
Wszedł do domu. Mokry majordomus pokulał za nim, nie rzuciwszy na mnie ani jednego spojrzenia.
Jak miałem postąpić, zostać, czy też pójść? Byłem stanowczo zdecydowany opuścić hacjendę, a równocześnie ciekaw, w jaki sposób mormon będzie usiłował mnie zatrzymać. Nie wyruszyłem więc natychmiast, lecz poszedłem do konia, ażeby odwiązać od siodła paczkę z nowem ubraniem. Następnie zdjąłem strzelby, które wisiały na łęku siodła, i objaśniłem moich Indjan:
— Moi młodzi bracia i moja siostra widzieli, że mnie przyjęto nieżyczliwie. Hacjendero nie chce nam dać przytułku, ponieważ boi się zemsty wodza Yuma. Pójdziemy zatem i będziemy tej nocy spać w lesie!
— Kto jest ów jeździec, który teraz przybył i rozmawiał z Old Shatterhandem? — pytał starszy z braci.
— Przyjaciel Vete-ya, człowiek zły, przed którym musimy się mieć na baczności — odpowiedziałem.
Podczas rozmowy obładowaliśmy konia Indjanki naszemi pakunkami, zostaliśmy więc skazani wszyscy czworo na pieszą wędrówkę. W tej chwili właśnie wyszedł z domu mormon i zbliżywszy się spiesznie do nas, oświadczył:
— Sennor, sprawa jest załatwiona! Zostanie pan w hacjendzie.
— Jakto?
— Don Timoteo, który dotychczas rzeczywiście nie potrzebował buchaltera, nie pomyślał o tem, że po przybyciu takiej ilości robotników nie da sobie rady bez odpowiedniej pomocy. Więc chodź pan do niego zpowrotem! Będziesz sennor przyjęty i wolno panu tutaj zostać!
— Tak? Więc wolno mi, wolno?! To wyrażenie jest fałszywe. Nie idzie o to, czy mi wolno, tylko o to, czy ja chcę!
— Niech i tak będzie! Ale pan z pewnością zechce!
— Nie, wręcz przeciwnie! Widzi pan, że jesteśmy przygotowani do drogi.
— Nie rób sennor głupstwa! — ostrzegał gorączkowo. — Pan wiesz, w jakiem beznadziejnem położeniu się znajdujesz. Tutaj czeka pana przyszłość, którą można nazwać wspania...
— Proszę tylko bez frazesów! — przerwałem. — Wiem, co mam o nich myśleć!
— Przypuszczam, żeś sennor przekonany o moich uczciwych zamiarach względem pana! Jeśli zostaniesz, to będą mogli również zostać pańscy towarzysze, na których przecież także musisz mieć pan wzgląd!
— Więc pan myśli, że przyjmę posadę na lata całe poto, ażeby dać im przytułek na jedną, jedyną noc? To już chyba zbytek naiwności!
— Sennor, mówisz w gniewie, a gniew oślepia! Niech pan pomyśli o swoich współziomkach! Wyjechałem naprzód, ażeby zawiadomić hacjendera o ich przybyciu; oni wszyscy polubili pana bardzo i niepokoją się o los pański. Sennor stanie się tutaj ośrodkiem, około którego będą się gromadzić wychodźcy! Niech pan sobie przedstawi rozczarowanie tych poczciwców, skoro się dowiedzą, że pan nie przyjął posady i odjechał, nie pożegnawszy się z nimi!
W ten sposób wyszukiwał najrozmaitsze powody, jakie tylko wydawały mu się odpowiednie do zatrzymania mnie, ale napróżno. Gdy się wreszcie przekonał, że jestem niewzruszony, uderzył w ton gniewu:
— Dobrze więc; jeśli pan chce koniecznie zdeptać nogami swoją dolę, to nie mam nic przeciwko temu; ale w każdym razie jest to poprostu bezgraniczna niewdzięczność z pańskiej strony względem mnie! Zająłem się sennorem i przewiozłem go za darmo aż tutaj, a pan teraz, gdy chcę widzieć owoce mojej dobroci, odchodzisz sobie, jakgdybyś mi nic nie zawdzięczał!
Zapytałem go zimno i obojętnie:
— Czy sennor chcesz mnie zmusić do przyjęcia tego tak zwanego szczęścia?
— Nie! Mam tego dosyć! Możesz pan się wynosić do stu djabłów! Skoro jednak pan nie pozostajesz, to będę mu towarzyszył kawałek drogi.
— Dlaczego?
— Hacjendero oświadczył, że jeśli pan nie zostaje, to on nie ścierpi pana na swoim gruncie. Chciał przecież rozkazać parobkom, ażeby sennora wyprowadzili za granicę jego posiadłości. Ponieważ jednak już raz się panem zająłem, więc chcę ustrzec pana od tej hańby i sam będę sennorowi towarzyszył. Mam nadzieję, że przynajmniej przeciw temu nic pan nie masz!
— Zupełnie nic; przeciwnie, jestem uradowany zaszczytem, jaki mi sennor sprawiasz! Zna pan więc okolicę tak dokładnie? Nawet granicę obszaru, należącego do hacjendy?
— Znajdę granicę w ciemności!
— Najprawdopodobniej będzie też ciemno, zanim ją osiągniemy. Zmierzcha już gwałtownie. Nie zwlekajmy więc z wyruszeniem!
Melton poszedł do swego konia, stojącego jeszcze przy moście, i wsiadł nań, nie przeczuwając, że go przejrzałem. Nie bez celu pytałem go, czy zna granicę. Skoro tak, to był na pewno dobrze obznajomiony z całą okolicą i nawet omackiem mógł znaleźć miejsce, sprzyjające jego zamiarom.
Jakież to były zamiary? Teraz przypuszczenia moje nabrały pewności. Mormon wiedział, kim byłem, i czuł przede mną obawę. Był przekonany, że jego plan względem wychodźców mogłem, jeśli nie zniweczyć, to przynajmniej znacznie utrudnić. Wziął mnie ze sobą, ażeby mieć na oku i przy odpowiedniej sposobności postarać się, ażebym „zniknął”! Ponieważ nie chciałem zostać w hacjendzie, musiał działać spiesznie. A sposobność do działania miał jedynie podczas drogi z hacjendy do granicy posiadłości Pruchilla; teraz musiało się rozstrzygnąć. —
Życie moje zawisło na włosku i wyruszałem w przekonaniu, że śmierć będzie szła krok w krok obok mnie. —
Czy wobec tego nie było z mojej strony szaleństwem brać go ze sobą? Przeciwnie, rozum doradzał mi, abym zgodził się na jego towarzystwo. Gdybym go odprawił, poszedłby za nami potajemnie, aby mi posłać kulę z pierwszej lepszej kryjówki, której położenia nie znałbym wcale; skoro jednak znajdował się przy nas, mogłem go obserwować, przewidzieć chwilę napadu, zniweczyć jego plany! —
Opuściliśmy hacjendę i Melton poprowadził nas wzdłuż strumienia, w kierunku przeciwnym jego biegowi. Po obu stronach rozpościerały się otwarte łąki, tu i owdzie porosłe krzakami, lub drzewinami. Nie był to odpowiedni teren do napadu. Ponieważ mormon nie mógł dokonać zbrodni przy świadkach, więc przypuszczałem, że dopóki był z nami, nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. To, co miało się później stać, przedstawiałem sobie w sposób następujący: Melton uda, że odjeżdża zpowrotem; następnie zawróci, zatoczy łuk i wyprzedzi nas aż do miejsca, nadającego się na zasadzkę; tam się ukryje, zaczeka na nas i pośle mi kulę. Kto będzie mógł potem świadczyć, że on jest mordercą? Najprawdopodobniej czyhał na mnie wódz Yuma, ażeby pomścić śmierć swego syna. —
Melton jechał tak wolno, że mogłem iść obok niego, trzymając rękę na grzebiecie konia. Znajdowałem się nieco poza nim i mogłem go bacznie obserwować. Nie mówiliśmy ani słowa. Indjanie szli za nami, prowadząc objuczonego konia.
Ściemniało się bardzo prędko i niebawem zapadła noc. Minęliśmy już dawno otwarte łąki, a strumień wił się pomiędzy zaroślami; w miarę jak szliśmy, coraz gęściej sterczały drzewa. A więc zbliżaliśmy się znowu do lasu; wobec tego przewidywałem, że już niedługo wypadnie nam czekać na rozstrzygającą chwilę.
Jak przypuszczałem, tak się stało. Po krótkim czasie ujrzeliśmy róg lasu. Strumień zwracał się na prawo; skraj lasu biegł, jak się zdawało, w prostej linji; wzdłuż niego ciągnął się niezbyt wąski pas otwartej łąki.
— Tutaj! — pomyślałem sobie. — Każe nam iść wzdłuż lasu, sam się wróci, po chwili zsiądzie, przywiąże konia do najbliższego drzewa i, wyprzedziwszy nas, zaczai u brzegu gęstego lasu.
Zaledwie pomyślałem, zatrzymał mormon konia, wskazał ręką przed siebie i powiedział:
— Obszar, należący do hacjendy, sięga aż do tego lasu; zatem przeprowadziłem już pana za granicę posiadłości hacjendera. Chociaż właściwie nie powinienem troszczyć się więcej o pana, to jednak chcę sennorowi jeszcze wskazać wyśmienite miejsce na obóz; skoro się raz kimś zajmę, chciałbym go wspierać, dopóki się nie rozstaniemy. — Otóż, jeśli pan pójdzie skrajem lasu, natknie się pan po upływie kwadransa znowu na strumyk, który płynie tutaj półkolem. Tam będzie pan miał czystą wodę do picia, wysoką, miękką trawę do snu i ścianę skalną, która daje osłonę przed chłodnym wiatrem nocnym. Czy pan posłucha mojej rady, czy nie, to już mi zupełnie obojętne!
— Dziękuję panu i posłucham, sennor! — odpowiedziałem.
— Więc radzę panu jeszcze iść pomału. Wylewy wiosenne poryły tutaj rowy, w które łatwo wpaść można. Ja wracam! Pogardził pan szczęściem i jestem przekonany, że ono opuściło pana na zawsze!
— Niepotrzebne mi pańskie względy! Dowie się sennor wkrótce, że lepiej liczyć tylko na siebie samego!
— Nie zależy mi nic na tem, żeby kiedykolwiek usłyszeć o panu!
Zawrócił konia i ruszył zpowrotem. Skoro poszliśmy dalej, objaśniłem pocichu moich towarzyszy:
— Ten człowiek wejdzie teraz w las, ażeby nas wyprzedzić. Chce mnie zastrzelić. Ja jednak udowodnię mu, że z Old Shatterhandem nie można żartować! Niech moi bracia nie idą brzegiem lasu, lecz niech się trzymają lewej strony tak, aby nie mógł rozpoznać, że mnie niema z wami. Weźcie także moje strzelby, żeby mi nie przeszkadzały. Jeśli was zaraz nie zawołam, idźcie aż na miejsce, które nam Melton opisał i czekajcie tam na mnie!
Słowa moje były dla nich oczywiście wielką niespodzianką; jednakże przyjęli ją w milczeniu i, wziąwszy karabiny, poszli powoli we wskazanym przeze mnie kierunku, podczas gdy ja, trzymając się pobliża drzew, spieszyłem jak mogłem, ażeby wyprzedzić Meltona.
Szedłem prędko, gdyż ani mi się śniło wierzyć w przestrogę mormona. Bajkę o rowach zmyślił poto, abyśmy, posuwając się powoli i ostrożnie, dali mu czas do osiągnięcia przed nami miejsca, obranego na zasadzkę.
Tymczasem zajaśniały na niebie gwiazdy; mogłem teraz widzieć na odległość mniej więcej trzydziestu kroków. — Po dziesięciu minutach drogi zauważyłem ostry występ lasu, jakby wąski półwysep, wcinający się w łąkę; gęsto ulistnione drzewa i krzaki zapewniały wyśmienitą kryjówkę. Jeżeli wogóle nie pomyliłem się co do zamiarów Meltona, to było pewne, że zechce je wykonać na tem właśnie miejscu. Tu można się było ukryć, a my musieliśmy przechodzić tak blisko zagajnika, że kula mormona nie mogłaby chybić. Przeszukałem zarośla i z łatwością znalazłem dogodną kryjówkę, z której można było śledzić otoczenie. Stanowisko to musiał wybrać Melton, jeśli nie chciał chybić. Wpełznąłem więc pod krzak pobliski; zakrywał mnie całkowicie, a był tak giętki i elastyczny, że nie obawiałem się zdradzieckiego szelestu, gdybym został zmuszony do nieprzewidzianych poruszeń.
Dlaczego właściwie zaczaiłem się tutaj, ażeby wroga przychwycić? Nie było to przecież bezpieczne przedsięwzięcie! Mógłbym unicestwić zamach, nie udając się w kierunku, wskazanym mi przez mormona. Melton czekałby wtenczas nadaremnie. Gdy dzisiaj zadaję sobie to pytanie, muszę otwarcie przyznać, że tylko próżność zniewoliła mnie do tak niebezpiecznego kroku; chciałem pokazać Meltonowi, że jestem roztropniejszy, niż przypuszczał. Okoliczność, że narażałem przytem życie, rozważyłem dopiero po fakcie. —
Skoro się usadowiłem w krzakach wygodnie, przyłożyłem ucho do ziemi i nasłuchiwałem. Przyjdzie, czy nie? Czułem, jak wzrasta we mnie napięcie oczekiwania. Naraz posłyszałem kroki, szelest gałęzi, które nadchodzący potrącał; potykał się o wystające korzenie, zahaczał o sękate pnie, nie mogąc ich rozróżnić dokładnie w ciemności nocy. Zbliżał się szybko. Już słyszałem jego głośny oddech; widocznie pośpiech rozdął mu płuca. Teraz skręcił ku mnie, przecisnął się szybko przez krzaki i, stanąwszy pod ostatniem drzewem, wystawił głowę, nasłuchując.
— ’sdeath! — zaklął półgłosem z angielska. — Śmierć i djabli! Oddycham tak głośno, że nie mogę słyszeć nic innego! Chyba ten łotr nie przeszedł jeszcze? Niemożliwe! Biegłem jak szalony, a oni idą powoli ażeby nie wpaść w rowy. Hahahaha! Ale cicho; zdaje mi się, że nadchodzą!
Przyklęknął na prawe kolano, na lewem oparł łokieć i przyłożył strzelbę do oka. Widziałem go pewnie i wyraźnie, gdyż klęczał przed wyrwą w gałęziach, przez którą się wkradało światło gwiazd. Przypuszczałem, że się usadowi bardziej na lewo, musiałem przeto podpełznąć nieco ku niemu. Nie przyszło mi to z trudem, gdyż całą jego uwagę do tego stopnia pochłonął skraj lasu, że nie mógł słyszeć lekkiego szmeru, jaki wywołałem.
Teraz posłyszałem i ja, że Indjanie nadchodzą.
— Do kata! — szeptał mormon. — Te psy trzymają się dalej, niż myślałem. Trzeba dobrze celować!
Nie dziwiłem się wcale, że Melton mówił do siebie. Wiedziałem z własnego doświadczenia, że im bardziej człowiek jest podniecony, tem chętniej na głos wypowiada swe myśli. Mormon składał się kilkakrotnie dla próby; gdy poczuł się już pewnym, wymierzył ostatecznie. Teraz musiałem działać, gdyż mógł wziąć którego z chłopców za mnie i zastrzelić. Wyprostowałem się za nim do połowy i, chwyciwszy go za szyję, przewróciłem wstecz. Melton wydał okrzyk przestrachu i wypuścił z rąk strzelbę. Ponieważ leżał nawznak, głową zwrócony ku mnie, więc przycisnąłem mu kolanami piersi i równocześnie chwyciłem za ręce, któremi rzucał kurczowo na wszystkie strony; jedno naciśnięcie, trzask i okrzyk bólu — jeszcze jedno, trzask i wycie jeszcze głośniejsze — i... Melton leżał przede mną zupełnie bezbronny, gdyż w czasie tej krótkiej walki złamałem mu obie ręce w przegubach. Mógł teraz tylko nogami kopać; podnieść się nie potrafił, gdyż byłem za ciężki, ażeby mnie zrzucił. Poruszał wprawdzie ramionami, dłonie jednak wisiały mu bezwładnie. Tem silniej pracował głosem; krzyczał, jakby wbijany na pal; czy z wściekłości, czy z trwogi, czy z bólu, tego może sam nie wiedział. —
Trzymając go, widziałem, że Indjanie, pomimo jego wycia, szli dalej spokojnie, przestrzegając mego zlecenia, i chcieli ominąć nas, nie zatrzymując się wcale. Dlatego zawołałem do nich:
— Niech moi młodzi bracia przyjdą tutaj!
Zbliżyli się spiesznie i na moje wezwanie związali Meltonowi ręce i nogi. Potem wynieśliśmy go na łąkę, gdzie mogliśmy widzieć dokładnie jego oblicze. On tymczasem przestał krzyczeć i leżał spokojnie.
— Więc jakże, master Melton, — odezwałem się po angielsku, gdyż był to jego język ojczysty, — czy rzeczywiście zdeptałem moje szczęście i straciłem je dlatego na zawsze?
— Przeklęty łotrze! — zasyczał przez zęby.
— Czy nie jest tak właśnie, jak wam powiedziałem? — ciągnąłem dalej. — Czy nie przekonaliście się w krótkim czasie, że mogę liczyć sam na siebie?! Świst kuli, którą chcieliście mi posłać, słyszałem już przed godziną. Wyobrażacie sobie, że wywiedziecie mię w pole, a jesteście, pomimo waszego domniemanego sprytu, tak niezręczni, że zamiary wasze można odgadnąć z niezwykłą łatwością. Już w Guaymie przejrzałem was.
— Ja was także! — zgrzytnął. — Jesteście Old Shatterhand!
— Całkiem słusznie! Wiedziałem, że zostałem poznany, a jednak nie dałem tego zauważyć po sobie. Wy natomiast zachowywaliście się poprostu jak młodzik. Jeśli chcecie wystrychnąć Old Shatterhanda na dudka, to musicie sprytniej zabrać się do tego! Co zamierzacie począć z emigrantami?
— Nic!
— Naturalnie, że nie powiecie tego! Ja też nie przypuszczałem, że otrzymam żądaną odpowiedź; chciałem wam tylko zwrócić uwagę, że tych ludzi wziąłem pod swoją opiekę. Nie mam zamiaru opowiadać wam o tem co wiem i co myślę; ostrzegam was tylko, że każdy wasz postępek nieuczciwy względem nich, przeciwko wam się obróci; za przykład może wam posłużyć ta właśnie chwila. Godziliście na moje życie, a teraz wasz los w moich spoczywa rękach. Niech to będzie dla was przestrogą! Następnym razem nie będę was oszczędzał. Jak przeczułem waszą kulę, tak i teraz przeczuwam jeszcze wiele innych rzeczy; wy jednak nie sięgacie myślą, poza jutrzejszy poranek, gdyż zło jest zawsze krótkowzroczne!
Odwróciłem się od niego i skinąłem na chłopców, żeby poszli za mną. Nie chciałem mianowicie, aby jeniec słyszał, co im miałem teraz powiedzieć.
— Niech moi młodzi czerwoni bracia posłuchają. Jest nas czworo, a mamy tylko jednego konia; musimy zdobyć jeszcze trzy. Gdy rozmawiałem o tem z hacjenderem, odmówił mojej prośbie, gdyż bał się wojowników Yuma. Muszę więc zabrać zwierzęta potajemnie i w tym celu wrócę teraz do hacjendy; niech moi bracia pilnują tymczasem jeńca. Jest nam wprawdzie zupełnie pewny, nie przypuszczam również, żeby tu ktoś przyszedł o tak późnej porze, a jednak człowiek ostrożny powinien być na wszelką niespodziankę przygotowany. W każdym razie jeniec nie powinien zostać uwolniony przed mojem przybyciem!
— Old Shatterhand może liczyć na nas, — zapewnił starszy chłopiec. — Spełnimy jego rozkaz, chociaż smuci nas to, że on idzie sam do hacjendy!
— Jakto?
— Mój sławny biały brat mówi przez to, że uważa nas za niedoświadczonych chłopców, którzy nie potrafią uprowadzić konia!
Znałem dosyć obyczaje i zapatrywania Indjan, ażeby rozumieć, że ci młodzi ludzie czuli się pokrzywdzeni. Obecne okoliczności zmuszały mnie wejść w ściślejszy kontakt ze szczepem Mimbrenjów, wobec tego uważałem za korzystne okazać im zaufanie. Dlatego odpowiedziałem:
— Widziałem, jak dzielnie broniliście się przeciw wrogom i uważam was za odważnych młodzieńców! Nie wątpię, że obok odwagi posiadacie także potrzebną zręczność i spryt; dlatego pytam was, czy chcecie podjąć się uprowadzenia koni.
— Chcemy! — zabrzmiała radosna odpowiedź.
— Dobrze! Zapewne nie potrzebuję was objaśniać, dokąd macie się udać?
— Nie! Widzieliśmy, gdzie są konie. Będzie bardzo łatwo, dwa z nich dostać.
— Dwa? Nam potrzeba trzech!
— Przecież jeniec posiada jednego konia. Będzie musiał powiedzieć, gdzie go ukrył?!
— Tego konia nie weźmiemy. Melton jechał na nim od Lobos aż tutaj; zwierzę jest znużone, a na pastwisku możemy znalezć konie wypoczęte. Idźcie zatem; czekam was tutaj!
Bracia oddalili się natychmiast, ja zaś przyległem w trawie obok mormona, który leżał, jak martwy. Duma nie pozwoliła mu wypowiedzieć słowa prośby, chociaż bolały go zranione ręce; chwilami oddychał ciężko i chrapliwie.  —
O moich Indjan nie obawiałem się wcale; to, co mieli wykonać, było zadaniem łatwem i mogło tylko przez szczególny zbieg okoliczności pociągnąć za sobą trud wielki, czy też okazać się niemożliwością. W tym wypadku wróciliby z niczem; — to było wszystko, czego się mogłem obawiać, gdyż nawet mi na myśl nie przyszło, żeby mieli dać się pochwycić. Tak przeszły dwie godziny; wtem, najwyżej o cztery kroki przede mną, wyrosła z ziemi jakaś postać. Zerwałem się momentalnie, ażeby pochwycić przybysza, opuściłem jednak podniesioną już rękę, gdyż poznałem, że był to starszy z braci.
— Mój brat jest już zpowrotem? — rzekłem. — Dlaczego przychodzi tak potajemnie?
— Ażeby pokazać Old Shatterhandowi, że nikt mnie nie zobaczy i nie usłyszy, gdy ja sobie tego nie życzę!
— Twój chód jest niedosłyszalny, jak lot motyla; zostaniesz dzielnym wojownikiem! Gdzie twój brat?
— Wyprzedziłem go, ażeby ciebie zapytać, czy jeniec może widzieć przyprowadzone konie?
Zadał pytanie pocichu, ja zaś odrzekłem głośno:
— Niech twój brat przyprowadzi konie! Nie spostrzegł was nikt?
— Pasterze byli ślepi i głusi. Mieliśmy nawet czas wybrać z pośród koni te, które nam się najlepiej podobały!
Powiedziawszy to, gwizdnął; natychmiast posłyszałem odgłos kopyt zbliżających się koni. Chłopcy byli nadzwyczaj dumni, że im się udało przyprowadzić konie tak blisko bez zwrócenia mojej uwagi. Skoro obejrzałem zwierzęta, o ile oczywiście pozwalała na to noc, przekonałem się, że były niezgorsze; zauważyłem przytem, że jedno z nich miało na sobie siodło. Gdy zagadnąłem starszego z braci, odpowiedział:
— Mój biały brat nie ma siodła; dlatego wyszukaliśmy konia jeńca i zdjęliśmy z niego siodło. Konia puściliśmy wolno; wszak jeniec nie może go dosiąść i kierować nim wywichniętemi rękami!
Postępek młodych Indjan dowodził, że mogłem żądać od nich czynów, których inni w ich wieku nie byliby zdolni wykonać.
— Koniokrad! — zawołał teraz do mnie mormon z pogardą. — Sławny Old Shatterhand nie jest więc niczem tylko zwykłym opryszkiem!
Nie uraziłem się; przeciwnie, rozwiązałem mu rzemienie i odparłem:
— Macie tu napowrót waszą wolność, master skrytobójca! Zabierajcie się stąd i powiedzcie hacjenderowi, że tylko z konieczności pożyczyłem te konie od niego. Prawdopodobnie otrzyma je zpowrotem, albo przynajmniej zapłatę za nie. Gdyby co stanęło na przeszkodzie, niech przypisze sobie samemu tę małą stratę! Wam zaś radzę, żebyście kazali sobie jak najprędzej wprawić ramiona na swoje miejsce i owinęli je mocnemi bandażami, bo może się łatwo zdarzyć, że nie odzyskacie nigdy swojej dawnej wprawy w rękach. Dla waszego dobra chciałbym, żebyśmy się już nigdy nie zobaczyli, gdyż jestem przekonany, że spotkanie nasze miałoby złe skutki dla was!
— Raczej dla ciebie! Miej się przede mną na baczności i bądź przeklęty, łotrze!
Rzuciwszy mi te złowieszcze słowa, odszedł spiesznie. Gdybym go był nie oszczędzał, a wpakował w głowę ołów, byłbym zapobiegł wielu nieszczęściom. Ale czy można zastrzelić człowieka, niby dzikie zwierzę! — Broń i amunicję jego zabrałem; resztą zawartości kieszeni pozostawiłem oczywiście nietkniętą. —
Osiodłaliśmy konie, ażeby przedewszystkiem opuścić to miejsce, gdzie można się było wkrótce spodziewać, niezbyt miłych odwiedzin. Jechaliśmy wprost przed siebie, nie zastanawiając się nad kierunkiem drogi, gdyż umyśliłem pozostać w tej okolicy przez czas dłuższy. Po chwili milczenia zapytałem:
— W jakim czasie dotarliby moi czerwoni bracia do swoich wojowników, gdyby jechali prędko, nie mitrężąc w drodze?
— Po trzech dniach — odpowiedział starszy. Młodszy mówił tylko wtedy, gdy się zwracałem wprost do niego, albowiem Indjanie przestrzegają bardzo skrupulatnie prawa pierwszeństwa starszych przed młodszymi. Posiadają nawet odrębne terminy na oznaczenie starszego i młodszego brata, lub siostry. Również innem słowem nazywa syna ojciec, a innem matka. Tak naprzykład w języku Nawajów „mój starszy brat” znaczy „szinai”; „mój młodszy brat” — „se tsela”; „mój syn” w ustach ojca — „szi ych”, w ustach matki — „se tse”; „starsza siostra” znaczy „sze la”, a „młodsza siostra” — „eteh”. —
— Czy Nalgu Mokaszi, wasz ojciec, bawi obecnie wśród swoich wojowników?
— Tak; ucieszy się bardzo, gdy zobaczy Old Shatterhanda.
— Niestety jednak nie mogę udać się do niego osobiście! Muszę go prosić, aby przybył do mnie. Niech jego obydwaj dzielni synowie zdadzą mu to, co im teraz powiem. — Z mojej ojczyzny, z poza Wielkiej Wody, przybyli mężczyźni, kobiety i dzieci, ażeby pracować w hacjendzie del Arroyo. Ów biały, nazwiskiem Melton, który był teraz naszym jeńcem, zamierza coś złego przeciw nim; niestety, planu jego nie mogłem jeszcze przejrzeć. Najprawdopodobniej sprowadzi wodza Yuma, ażeby napaść na hacjendę. Przewidując to, poszedłem do hacjendera i ostrzegłem go; ten jednak wyśmiał się ze mnie. Spełniłem więc swój obowiązek i nie dbałbym więcej o niego, gdyby nie troska o moich białych braci i moje siostry. O własnej sile ich nie uratuję; nie mogę przecież walczyć ze wszystkimi wojownikami Yuma; dlatego proszę waszego ojca, dzielnego wodza Mimbrenjów, ażeby mi przyszedł z pomocą i mam nadzieję, że nie odmówi mojemu życzeniu!
— Nasz ojciec przybędzie natychmiast, gdyż ma dwa ważne powody ku temu.
— Jakie? — zagadnąłem, chociaż wiedziałem co odpowie.
— Po pierwsze, palił z Old Shatterhandem fajkę przyjaźni i straciłby honor, gdyby nie poszedł natychmiast za jego wezwaniem. Drugim powodem będzie zemsta nad wodzem Yuma za napad na nas, który śmiercią przypłacilibyśmy gdyby Old Shatterhand nie był nas uratował. Przyjaźń i zemsta będą przyświecały naszemu dzielnemu ojcu w tej wyprawie.
— Więc przypuszczasz, że może stanąć w tej okolicy za sześć dni?
— Tak, trzy dni tam i trzy zpowrotem. Ilu wojowników ma, przyprowadzić? f
— Nie wiem, jaką siłę zgromadzą Yuma, ale do napadu na osiedle tej wielkości, co hacjenda del Arroyo, potrzeba mniej więcej stu ludzi; liczbą wasi wojownicy powinni im przynajmniej dorównywać. Niech się zaopatrzą w suszone mięso; tutaj nie będą mieli czasu na polowanie.
— Gdzie mają się spotkać z Old Shatterhandem?
— Nie byłem jeszcze w tej okolicy, więc nie mogę wybrać natychmiast odpowiedniego miejsca. Poszukamy jednak, zanim się rozstaniemy. Poza tem mam jeszcze jedno polecenie. — Umówiłem się z moim bratem krwi, wodzem Apaczów, Winnetou, że się spotkamy w oznaczonem miejscu; teraz nie mogę się tam stawić punktualnie, bo muszę pozostać wpobliżu hacjendy. Proszę więc twojego ojca, ażeby posłał do Winnetou odpowiedniego posłańca z wyjaśnieniem, dlaczego nie mogę dotrzymać słowa.
— Jeśli mi Old Shatterhand opisze miejsce spotkania, to sławny wódz Apaczów zostanie niezawodnie zawiadomiony. Mój młodszy brat i nasza siostra niech słuchają także, ażeby mogli naszemu ojcu wszystko dokładnie powtórzyć.
— Oni? Więc ty nie? — Dlaczego?
Zwlekał chwilę z odpowiedzią, następnie krząknął kłopotliwie i rzekł:
— Mój młodszy brat i siostra odnajdą nasz szczep; ja jednak zostanę tutaj!
— W jakim celu?
— Chcę odszukać i śledzić wodza Yuma, ażeby później zawiadomić naszych wojowników, gdzie go najść można.
— To wszystko przecież ja biorę na siebie!
— Wiem o tem! Old Shatterhand jest wielkim wojownikiem, a ja chłopcem bez imienia; dlatego muszę postąpić, jak mi Old Shatterhand każe. Jeśli mnie wyśle, to pójdę; ale serce moje będzie bardzo tem zasmucone, gdyż chcę zostać na śladach Vete-ya, dopóki nie pomszczę się na nim; chcę zdobyć sobie imię; chcę powrócić do namiotów naszego szczepu jako wojownik! Niech mi więc mój wielki brat pozwoli zostać! Wprawdzie nie śmiem spodziewać się, że prośba moja zostanie wysłuchana, gdyż Old Shatterhand nie potrzebuje pomocy; gdyby jednak pozwolił mi iść w swoim cieniu, to mógłbym przynajmniej czuwać przy jego koniu, skoro ten będzie mu zbyteczny, albo będzie krępował swobodę jego ruchów!
Mówił nieśmiało, z zażenowaniem. Życzenie jego było rzeczywiście niezwykłe; każdy Indjanin, nawet starszy wojownik, czekałby, aż zawezwałbym go sam do pozostania ze mną; a właśnie okoliczność, że ten chłopiec odważył się na prośbę, podniosła go w moich oczach. Rozumiałem dobrze, jak bardzo musiało mu na tem zależeć; gdybym spełnił jego życzenie, zazdrościliby mu na pewno wszyscy Mimbrenjowie. Mnie zaś wiele powodów skłaniało, aby mu nie odmówić. Przedewszystkiem, podobał mi się; następnie ojciec jego był moim przyjacielem; to już chyba wystarczy, abym przychylił się do jego prośby. Poza tem mógłby mi się rzeczywiście przydać. Wiedziałem, że będę musiał skradać się do hacjendy na zwiady. Oczywiście te kryjome wycieczki mogły pochłaniać całe godziny, a nawet dnie. O ile koń, pozwalał mi prędko się przenosić z miejsca na miejsce, o tyle podczas takiego podsłuchiwania byłby nietylko zbyteczny, lecz mógłby mnie nawet zdradzić. W takim wypadku chłopiec okazałby mi wielkie usługi. Sam zresztą zwrócił mi na to uwagę. Ponieważ jednak zwlekałem z odpowiedzią, dorzucił po chwili:
— Mój sławny biały brat gniewa się na mnie. Wiem, że każdy wódz byłby dumny, gdyby mógł przy nim pozostać, a ja nie jestem przecież niczem innem, tylko robakiem, na którego nikt nie zważa; lecz pragnę gorąco otrzymać imię i stanąć w szeregach wojowników, a wiem, że wpobliżu Old Shatterhanda znalazłbym najprędzej do tego sposobność! — Jeśli rozgniewałem go, to niech mnie odpędzi; odejdę natychmiast!
Na to wyciągnąłem do niego rękę i odpowiedziałem:
— Jak mógłbym się gniewać na takiego młodzieńca! Podobasz mi się, a twój ojciec będzie rad, skoro się dowie, żem cię zatrzymał. Pozwalam więc; mogę mieć z ciebie wiele pożytku. O nikim nie należy zgóry przesądzać, że nie wyświadczy drugiemu cennej przysługi, choćby nawet przypadkiem. Wiele z tego, co słyszałeś o mnie i o Winnetou zdołaliśmy dokazać tylko z pomocą innych ludzi, których nikt nie zna. O nas się opowiada, o nich nie. — Oby się spełniła twoja nadzieja, że przy moim boku znajdziesz w krótkim czasie imię! A okoliczności do tego zdają się być odpowiednie!
Można sobie wyobrazić, z jaką radością przyjął moją zgodę i serdeczne życzenia. Nie powiedział jednak ani słowa; bratu młodszemu wyrwało się pełne zachwytu „uff”, a siostra klasnęła wesoło w dłonie.
— Czy jednak twój brat i siostra odnajdą szczęśliwie swój szczep, — dowiadywałem się, — skoro ciebie przy nich nie będzie? Od tego zależy wiele, a może nawet wszystko!
Na to odpowiedział młodszy Mimbrenjo głosem skromnym, lecz pewnym siebie:
— Nic się nam stać nie może; skoro mam strzelbę w ręku, nie boję się żadnego wroga!
W tej chwili natknęliśmy się znowu na strumień; było to więc miejsce, które zalecał Melton na nocleg. Oczywiście minęliśmy je, nie zatrzymując się wcale. Jechaliśmy aż do północy, gdyż musieliśmy się tak oddalić od miejsca napadu, ażeby ślady nasze zupełnie znikły już następnego ranka. —
Nareszcie znaleźliśmy się na terenie skalistym, gdzie kopyta koni nie zostawiały żadnego tropu; księżyc, który ukazał się na niebie, rozjaśnił ciemności na tyle, że mogliśmy zauważyć las, rozciągający się po stronie północnej horyzontu. Skoro zbliżyliśmy się ku niemu, rozeznałem na jego skraju potężne drzewo, wyrastające koroną ponad wszystkie inne.
— Uff! — odezwał się starszy brat. — Oto przybyliśmy znowu do znanej okolicy. Jest to las Wielkiego Dębu Życia. Teraz mój brat będzie wiedział dokładnie, jak ma jechać; omylić się nie może absolutnie.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Więc tutaj się rozłączymy, a ten Dąb Życia niech będzie także miejscem naszego spotkania. Po sześciu dniach będę tu oczekiwał waszego ojca i jego wojowników!
Następnie udzieliłem młodszemu bratu jeszcze raz wyczerpującej instrukcji, dokładnie opisałem miejsce, na którem miałem się spotkać z Winnetou, nakoniec dałem mu broń, odebraną mormonowi, ażeby ją wręczył ojcu, jako podarunek ode mnie. Zapewnili mię oboje, że będą jechać bez przerwy, aż do wieczora dnia następnego. Kusili się bowiem o przebycie leżącej przed nimi drogi nie w trzech, a dwóch dniach.
Wszyscy troje byli zaopatrzeni w suszone mięso; teraz podzieliliśmy prowianty; ja i starszy Mimbrenjo otrzymaliśmy zapas żywności na dwa dni, co było mi bardzo na rękę, gdyż polowanie mogłoby nas zdradzić i tracilibyśmy na nie czas tak cenny. — Po odjeździe naszych gońców położyliśmy się do snu, gdyż nie mogliśmy wiedzieć, czy jutrzejszej nocy znajdziemy czas na spoczynek. Tutaj zaś byliśmy tak bezpieczni, że żaden z nas nie potrzebował czuwać. —
Obudziwszy się następnego poranka, stanęliśmy przed podwójnem zadaniem. Po pierwsze, należało znaleźć obóz Yuma; temu odpowiadała pora dnia; po drugie chciałem zakraść się do hacjendy, ażeby podpatrzeć, co się dzieje z emigrantami, i, o ile to leżało w mojej mocy, rozmówić się z Herkulesem. Do tego musiałem oczywiście oczekiwać wieczora. —
Aby spełnić pierwsze zadanie, postanowiłem udać się na miejsce, na którem Vete-ya dokonał napadu na moich towarzyszy. Jak już nadmieniłem, wrócił tam na pewno, ażeby się przekonać, jaki los spotkał jego syna; mogłem więc przypuszczać, że znajdę tam ślady, które mi wskażą, gdzie się później udał.
Oczywiście nie pojechaliśmy najkrótszą drogą obok hacjendy, lecz zboczyliśmy i przybyliśmy do celu zupełnie z innej strony, nie spotkawszy po drodze nikogo. Trzy trupy końskie leżały tam jeszcze. Kilkanaście sępów obdzierało mięso z kości i użerało się o strzępy. Posłałem chłopca na górę, gdzie leżał zastrzelony syn wodza Yuma; wróciwszy, opowiedział, że ciało zostało odsunięte daleko od krawędzi skały i nakryte wysokim kopcem kamieni. Mieliśmy więc dowód, że ci, których szukaliśmy, byli tutaj.
Napróżno usiłowaliśmy odnaleźć ślady Yuma; dolina wykrawana była w całkowicie gładkiej, twardej skale. Czy wątły trop, który zdradzało parę kamyków, poruszonych z miejsca kopytem końskiem, pochodził od Indjan, czy od nas samych z ubiegłego dnia? — Nie znalazłszy nic pewniejszego i dokładniejszego, towarzysz mój zawołał wreszcie, zniechęcony:
— Oni byli tutaj; to rzecz pewna! A jednak nie można nic wykryć! Moje oczy są dzisiaj jakby ślepotą rażone; niech Old Shatterhand nie myśli przecie, że tak jest zawsze!
— Pociesz się tem, że oczy Old Shatterhanda, które są bardziej wyćwiczone, nie wiele więcej mogą odkryć. Ale są oczy ciała i oczy ducha. Gdy jedne zawodzą, trzeba uciec się do drugich!
— Oczy mojego ducha nie widzą więcej, niż oczy ciała!
— Ponieważ zwracasz je prawdopodobnie we fałszywym kierunku.
— Więc niech mi Old Shatterhand powie, dokąd zwrócić mam myśli!
— Naturalnie za wodzem Yuma!
— To czyniłem przecież dotychczas, a jednak bez powodzenia!
— Ponieważ snujesz je wyłącznie od dzisiaj. Zacznij, od dnia wczorajszego! — Gdy obydwaj napastnicy uciekali, stałeś przecież na występie skalnym i mogłeś lepiej widzieć, niż ja. Pojechali prosto wzdłuż doliny. Kiedy obraliśmy ten sam kierunek, podczas całej drogi, nie zauważyliśmy ani ich samych, ani ich śladów. O czem to może świadczyć?
— Prawdopodobnie opuścili dolinę, jak mogli najprędzej.
— Ja także tak sądzę! Zbocza doliny są strome. Czy jeździec może się po nich wydostać na górę?
— Nie! Musieli skręcić w jeden z wąwozów, wpadających do doliny.
— Tak! Widzę, że mój młody brat umie korzystać z oczu swego ducha! Oni oczywiście nie wybrali na los szczęścia pierwszego lepszego wąwozu.
— Nie; wjechali do tego wąwozu, w którym czekali ich wojownicy!
— Całkiem słusznie! Do tego samego rezultatu można dojść także inną drogą. Jeżeli przypuścimy, że Yuma chcą napaść na hacjendę i oczekują tylko chwili oznaczonej, to stąd wniosek, że muszą czaić się w ukryciu. Ponieważ dolina leży po drodze do hacjendy i często bywa nawiedzana, więc Yuma ukryli się w jednym z bocznych wąwozów. Oczywiście muszą być oddaleni od głównej doliny przynajmniej o godzinę drogi konno. Niech mój brat teraz powie, jak powinien wyglądać wąwóz, w którym się zatrzymali?
— Musi być porosły drzewami, żeby się można było za niemi ukryć i musi mieć trawę, jako paszę dla koni.
— Bardzo słusznie! Teraz może mój młody brat przypomina sobie, że przechodziliśmy wczoraj obok ujść trzech wąwozów. Jak daleko stąd leżał wylot pierwszego?
— O pół godziny drogi!
— A następnych?
— Drugi jeszcze o kwadrans dalej, a trzeci — daleko, bardzo daleko stąd!
— Tak jest; tak daleko, że wcale nie może wchodzić w rachubę. — Niech mój brat przypomni sobie jeszcze, jakie były te dwa pierwsze ujścia? Czy wskazywały, że jest to początek wąwozu, który ciągnie się przynajmniej kilka kilometrów w góry?
— Nie, — odpowiedział bez namysłu, dając dowód, że posiadał dobry zmysł orjentacyjny. — Pierwszy zdawał się być krótki i wąski. Natomiast ujście drugiego było bardzo szerokie.
— Wobec tego należy prawdopodobnie szukać Yuma w drugim wąwozie. O tem możemy się prawie upewnić, jeśli zobaczymy, że rosną tam drzewa. — Nie traćmy zatem czasu!
Dosiadłem konia. Chłopiec poszedł za moim przykładem i odezwał się przytem z młodzieńczą powagą:
— Ale musimy dbać o ostrożność, gdyż poza drzewami mogą czyhać wojownicy Yuma!
— Tego sobie właśnie życzę, — zaśmiałem się; — smuciłbym się, gdyby ich tam nie było!
— Ale wtedy i oni nas zobaczą!
— Już my się postaramy o to, aby nas nie zauważyli!
Moja poufałość ośmieliła go do uwagi:
— Niech mój sławny biały brat pomyśli, że wąwóz to nie otwarta równina! Tu nie można zauważyć lasu na większą odległość, gdyż wąwóz posiada zakręty. Kto odkryje las, ten stoi właśnie tuż przed nim, a jeśli w lesie jest nieprzyjaciel, to może łatwo się zdarzyć, że nie będzie już czasu zawrócić!
— Mój mały brat mówi jak stary, doświadczony poszukiwacz śladów. Może jednak zechce uprzytomnić sobie, że zakręty wąwozu, poza któremi rzeczywiście grozi niebezpieczeństwo, dają właśnie osłonę ostrożnemu wywiadowcy! Skręt, za którym ukrywa się nieprzyjaciel, jemu także przeszkadza mnie spostrzec. Kto zaś chce odkryć ogień, temu wystarczy poszukać dymu, albo światła ogniska; poco wkładać weń rękę, ażeby dopiero na własnej skórze przekonać się o jego obecności? — My też nie przekroczymy wcale drugiego wąwozu, w którym usadowił się nieprzyjaciel!
Indjanin, rozumiejąc, że go karcę, zwiesił głowę i milczał. — Jechaliśmy tą samą drogą, co wczoraj; starałem się, żeby konie szły ciągle po gruncie skalistym, nie pozostawiając śladów. Niezbyt bezpieczna była to jazda, skoro każdej chwili mogliśmy natknąć się na którego z Yuma, albo nawet na cały ich oddział. Na szczęście jednak obeszło się bez przygodnych spotkań. Po upływie mniej więcej pół godziny dostaliśmy się do ujścia pierwszego wąwozu, który, podobnie jak drugi, prowadził na lewo. Mając już plan gotowy, skręciłem konia i wjechałem do wąwozu. Indjanin wahał się przez chwilę, podążył jednak za mną, nie mówiąc ani słowa. Nie mógł mnie zrozumieć, ale milczał, obawiając się, że znowu go skarcę. Poco wjeżdżaliśmy do pierwszego wąwozu, skoro mieliśmy szukać Yuma w drugim? — Odpowiedź otrzymał wkrótce.
Pierwszy wąwóz był taki, jak przypuszczaliśmy: wąski i płytki. Wznosił się szybko i mniej więcej po dziesięciu minutach dotarliśmy do wylotu; tutaj leżała równina; pusta i bezdrzewna, ciągnęła się aż po widnokrąg. Na wschodzie widniały woddali góry; na północnym zachodzie, w niezbyt wiekiej odległości, zauważyłem ciemne pasmo. Wskazując ręką w tym kierunku, zapytałem towarzysza:
— Co się może znajdować poza tą linją?
— Las!
— Nie, gdyż linja jest właśnie lasem. Otacza on brzegi, a zapewne i zbocza drugiego wąwozu, którego szukamy. Mój młody brat zrozumie teraz, dlaczego zboczyliśmy nie tam, lecz tutaj, do pierwszego wąwozu. Tam groziłoby nam niebezpieczeństwo; tutaj zaś odkryliśmy las, a mimo to nieprzyjaciele nie mogą nas widzieć. Jeżeli Yuma rzeczywiście zatrzymali się w wąwozie, to zapewne rozstawili straże tylko od strony głównej doliny, gdyż, jedynie stamtąd mogą się spodziewać przybycia kogoś obcego. Możemy zatem jechać otwarcie do lasu, bez obawy, że nas spostrzegą. Mój młody brat widzi teraz chyba, że można odszukać ogień, nie parząc sobie palców!
— Niech Old Shatterhand nie gniewa się na mnie! — odpowiedział pokornie mój młody towarzysz. — Pojedziemy tam?
— Tak; muszę koniecznie sprawdzić, czy moje przypuszczenia są słuszne! Czy mój młody brat chce tutaj zostać i czekać na mnie?
— Jadę, choćbym miał spotkać cały szczep Yuma! — odpowiedział żywo. — Jeśli jednak Old Shatterhand rozkaże, tu muszę zostać!/
— Jedź ze mną; mam nadzieję, że nie popełnisz żadnego błędu. Wiesz przecież, jak niebezpiecznie skradać się w biały dzień do nieprzyjacielskiego obozu!
Ruszyliśmy galopem, ażeby o ile możności skrócić czas, podczas którego mogliby nas jednak przygodnie spostrzec Indjanie. Przybywszy do celu, zsiedliśmy z koni i, przywiązawszy je do drzewa, przeszukaliśmy skraj lasu na odpowiedniej przestrzeni. Nie znaleźliśmy nic podejrzanego; następnie zaszyliśmy konie w takiej gęstwinie, że nawet bystre oko niełatwoby je odkryło.
— Czy mój brat będzie strzec koni, czy pójdzie ze mną? — zapytałem.
— Idę!
— A może wolisz sam działać? Gdy się rozdzielimy, dojdziemy do celu w połowie czasu.
— Jeśli Old Shatterhand żywi do mnie zaufanie, to niech powie, co mam uczynić. Błędu nie popełnię żadnego!
— Więc chodź! Musimy wyszukać naprzód brzeg wąwozu.
Weszliśmy głębiej w las i wkrótce przybyliśmy na upragnione miejsce; grunt opadał tu stromo nadół. Zestępowaliśmy tak długo, aż rozchyliło się przed nami dno wąwozu; porastało trawą i przepływał przez nie mały strumyczek. Na zboczach rósł gęsty las.
— Teraz się rozdzielimy, — rzekłem. — Ja będę szedł kwadrans drogi wdół, ku głównej dolinie; ty idź przez ten czas wgórę; potem wrócimy tutaj. — Jeśli nic nie zauważymy to będziemy szukać dalej, dopóki nie przetrząśniemy całego wąwozu. Nie daj się tylko skusić do jakiej nieostrożności, przedewszystkiem do strzału!
Ostrzegałem go, gdyż nie byłem zupełnie pewien, czy potrafi opanować żądzę zemsty, gdyby zobaczył Vete-ya. —
Przeszedłem oznaczoną przestrzeń, nie spostrzegając nic osobliwego. Coprawda środkiem doliny przebiegała przez trawę ciemna pręga, którą uważałem za trop; mógł jednak on pochodzić zarówno od zwierzęcia, jak i człowieka; ostrożność nie pozwalała mi zejść nadół, aby go zbadać.
Wróciłem na miejsce, z którego rozeszliśmy się, prędzej niż Indjanin; niedługo wszakże na niego czekałem.
— Nie widziałem nikogo, — rzekł — a jednak przez trawę przebiega trop.
— To samo ja zauważyłem!
— Nos mój widział dalej niż oczy; czułem woń dymu.
— Czy może również zapach pieczonego mięsa?
— Nie, tylko dymu! Powyżej miejsca, z którego zawróciłem, z pewnością płonie ogień.
— Więc chodźmy się przekonać!
Posuwaliśmy się cicho i ostrożnie, patrząc bystro naprzód, ażeby, w razie, gdyby się kto przed nami znajdował, spostrzec go zawczasu. W pewnej chwili młody Mimbrenjo stanął, wciągnął powietrze w nozdrza i spojrzał na mnie z oczekiwaniem. Skinąłem głową i poszedłem dalej; rzeczywiście, było tu czuć woń dymu, która wzmagała się szybko. Po pewnym czasie Mimbrenjo stanął znowu i zapytał szeptem:
— Czyżby to byli biali?
— Bardzo wątpię!
— Przecież czuć woń haby!
— Fasolę jadają również Indjanie. Chodźmy dalej!
Wkrótce i ja wyczułem zapach gotowanej fasoli. Fasola to ulubiona potrawa Meksykan a także Indjanie, mieszkający w Meksyku, jedzą ją chętnie. Że jednak tutaj, w dzikim lesie, gotowano fasolę, to było poprostu zdumiewające! Fasola jako zapas żywności na wyprawie wojennej Indjan! Do tego potrzeba przecież kotłów, garnków... był to dowód, że w tej wyprawie brali udział nietylko czerwonoskórzy!
Niebawem podeszliśmy tak blisko, że nietylko czuliśmy zapach, ale ujrzeliśmy na własne oczy fasolę w sześciu kotłach żelaznych, wiszących nad ogniskami; dokoła stało dwadzieścia mniej więcej namiotów, sporządzonych z grubego mocnego płótna; namiot wodza wyróżniał się trzema piórami orlemi, zatkniętemi na wierzchołku. Namiot niższy, stojący nieco na uboczu, zdawał się służyć za śpiżarnię. Czerwoni leżeli, lub siedzieli, już to pojedynczo, już to w grupach, koło namiotów. Kilkunastu z nich mieszało w kotłach, ażeby się fasola nie przypaliła. Przyznaję, że byłem zaskoczony; spodziewałem się ujrzeć oddział Indjan, każdej chwili gotów do wyruszenia, a tymczasem znalazłem obozowisko ze wszystkiemi wygodami, na jakie sobie Indjanin pozwala, skoro się czuje bezpieczny!
— Otóż oni! — szepnął chłopiec. — Zupełnie tak, jak Old Shatterhand przypuszczał, — są w drugim wąwozie! Czy mam ich policzyć?
— Nie policzysz ich teraz, ponieważ wielu siedzi w namiotach. Ale możesz zrachować konie! Stoją w każdym razie jeszcze dalej wgórę wąwozu, bo dotąd ich nie napotkaliśmy.
— Czy mam iść?
— Tak, lecz miej się na ostrożności!
Puściłem go samego, gdyż sprawiało mu to wielkie zadowolenie, że mógł działać na własną rękę i że doznawał zaufania, jakiem obdarza się tylko doświadczonego wojownika. Gdy po niejakim czasie wrócił, otworzył i zamknął kilkakrotnie dłonie, ażeby mi uwydatnić liczbę koni i powiedział:
— Widziałem dwa razy pięć razy dziesięć koni i jeszcze trzy do tego!
Indjanin nie zna wielkich liczb. U niektórych szczepów najwyższą miarą jest dziesięć, u innych nawet tylko pięć; stąd osobliwy sposób wyrażania się mojego towarzysza. — Naliczył więc sto trzy konie. Ponieważ wchodziła w to pewna liczba jucznych, więc można było wnioskować, że Indjan jest około dziewięćdziesięciu. Kobiet nie było; obozowali tu jedynie wojownicy, i to, jak się zdawało, uzbrojeni wyłącznie w broń palną!
Pomimo znacznej liczby ludzi, panowała w obozie zupełna cisza; Indjanie czuli się wprawdzie bezpiecznie, nie zaniedbywali jednak środków ostrożności. W pewnej chwili zobaczyłem, jak jeden z czerwonych, zajętych przy kotłach, wszedł do namiotu wodza; zawiadomił prawdopodobnie, że fasola już ugotowana, bo zaledwie wyszedł, klasnął kilka razy w dłonie i zawołał głośno:
— Miuszyam, ma — chodźcie, posiłek gotów!
Obóz zakipiał życiem; jedni wychodzili z namiotów z naczyniami w rękach, drudzy spieszyli do nich po swoje miski, — wszyscy garnęli się do ognisk; — tylko dwaj pozostali obojętni. Duma im nie pozwalała jeść wspólnie ze wszystkimi wojownikami. — Byli to Vete-ya i jakiś biały; wyszli z namiotu wodza i stali przed nim, obserwując ożywiony ruch obozowy. Nie mogłem z miejsca rozpoznać, kim był ów biały; wszakże po chwili, skoro się obrócił do mnie twarzą, ujrzałem... młodego Wellera, dawniejszego strażnika okrętowego!
Więc przypuszczenia moje okazały się zewszechmiar słuszne; teraz zachodziło jeszcze pytanie, gdzie się znajdował ojciec Wellera. W każdym razie nie tutaj, gdyż byłby wyszedł razem z nimi.
Posiłek trwał kilka minut; potem rozpanoszyło się poprzednie próżnowanie i włóczęga z miejsca na miejsce. Obserwowaliśmy obozowisko jeszcze dłuższy czas, nie spostrzegając nic, coby zapowiadało jakieś zamysły na dzisiaj, poza tem, że na skinienie białego przyprowadzono konia; widać było, że Weller ma zamiar opuścić obóz.
— Chodź! — szepnąłem do Mimbrenja. — Musimy jechać.
— Dokąd?
— Tego nie wiem jeszcze, prawdopodobnie do hacjendy!
Pośpieszyłem zpowrotem tą samą drogą, którą przyszliśmy tutaj; zanim się jeszcze wydostaliśmy z lasu, zobaczyłem Wellera, jadącego wdół wąwozu. Niebawem dotarliśmy do naszych koni; wyprowadziwszy je z gęstwiny, co tchu popędziliśmy do pierwszego wąwozu, aby ukryć się za skałą, przy jego ujściu do głównej doliny. Jeśli Weller pojechał wdół doliny, to musielibyśmy go zobaczyć; jeśli zaś nie ukaże się, to znaczy, że celem jego jazdy była hacjenda!
Czekaliśmy mniej więcej kwadrans; Weller nie nadjeżdżał; wobec tego postanowiłem go śledzić. Przychodziły mi do głowy rozmaite przypuszczenia. Przedewszystkiem roztrząsałem, czy Weller pokaże się otwarcie, czy też uda do hacjendy potajemnie. Przychylałem się do drugiego przypuszczenia, gdyż był on na pewno pośrednikiem między wodzem a mormonem. Jeśli rozumowałem słusznie, to musiał się zejść z Meltonem na jakiemś odosobnionem miejscu. Gdybym znał to miejsce, mógłbym ich podsłuchać i dowiedzieć się może o całym planie! Czy można było odszukać miejsce ich spotkania? — Tak, ale do tego trzeba pośpiechu. Nie tracąc więc czasu na dalsze rozmyślania, ruszyliśmy tak szybko, jak tylko droga pozwalała; dopiero gdy dostaliśmy się na grunt miękki, mogliśmy zwolnić nieco, bo zauważyłem po tropie, który tu był bardzo wyraźny, że Weller jechał powoli. Należało czuwać bacznie, gdyż za każdym zakrętem mogliśmy natknąć się niespodzianie na niego. I słusznie! Jeszcze zanim osiągnęliśmy trzeci boczny wąwóz, wyglądając ostrożnie z poza zakrętu doliny, ujrzeliśmy go, jadącego najwyżej trzysta kroków przed nami. Teraz nie było już żadnej wątpliwości; chciał się dostać do hacjendy! — Mimbrenjo, który towarzyszył mi dotychczas w milczeniu, zapytał:
— Dlaczego jedziemy za tą bladą twarzą? Czy mogę dowiedzieć się o tem od Old Shatterhanda?
— Śledzę go, gdyż jest to wysłannik Vete-ya!
— Do kogo?
— Przypuszczam, że do Meltona; prawdopodobnie zejdą się gdzieś potajemnie i omówią sprawę napadu, który ja chcę udaremnić. Przytem mogę się także dowiedzieć, co zamierzają właściwie zrobić z emigrantami.
— Mój wielki biały brat chce ich podsłuchać?
— Tak!
— Ale przecież nie zna miejsca, gdzie ci dwaj będą rozmawiać!
— Mam nadzieję, że się tego dowiem.
— Wobec tego musielibyśmy jechać ciągle za białym i nie spuszczać go z oczu. Tymczasem on, skoro się tylko odwróci, musi nas spostrzec!
— Pojedziemy za nim dopiero, kiedy się ściemni. Potem wyprzedzimy go łukiem.
— W takim razie zobaczy nasze ślady!
— Będzie je uważał za ślady dwóch pasterzy z hacjendy, a może nie zobaczy ich wcale z powodu ciemności. Znamy drogę, którą musi jechać; przebyliśmy ją już wczoraj. Pojedzie prawdopodobnie aż do jeziora, do którego wpada strumień Arroyo. Tam będziemy go oczekiwać; zadanie mamy tem łatwiejsze, że właśnie mrok zapadnie, zanim do Arroyo dotrzemy!
— A w jaki sposób wyprzedzimy go?
— Tego jeszcze nie wiem, bo nie znam dokładnie okolicy. — Skręcimy w trzeci wąwóz i przekonamy się, dokąd nas zaprowadzi.
— Ja mogę to Old Shatterhandowi powiedzieć. Jest to właściwa droga, którą mieliśmy z bratem i siostrą wracać do naszego szczepu. Zboczyliśmy, spodziewając się, że w hacjendzie dostaniemy konie!
— Więc dokąd zajedziemy tym wąwozem?
— Na wielką równinę, zrzadka usianą wzgórzami.
— Równina? Niema więc tam przeszkód dla prędkiej jazdy?
— Niema! Jeśli jechać prosto, to natrafi się na las Dębu Życia, gdzie mamy się spotkać z naszymi wojownikami; do hacjendy trzeba zmierzać na prawo; wiem to dokładnie; jaka jest to jednak droga, nie mam pojęcia, bo nie jechałem nią jeszcze nigdy!
— Wystarcza mi w zupełności to, coś mi powiedział. Wiem teraz, że do jeziora dotrzemy w odpowiednim czasie. — Jedźmy zatem dalej!
Podczas tej krótkiej rozmowy zniknął Weller nam z oczu; mogliśmy więc ruszyć w dalszą drogę. Z początku jechaliśmy powoli, ażeby się zanadto do niego nie zbliżać; później, w bocznym wąwozie, ruszyliśmy szybciej, a wreszcie, dostawszy się na równinę, pognaliśmy galopem, dając koniom tylko od czasu do czasu wypoczynek; popuściliśmy wodze dopiero wtedy, gdy można się było obawiać, że zajedziemy nad jezioro o dużo zawcześnie; nie należało się bowiem pokazywać tam za dnia!
Właśnie, gdy słońce znikało na zachodzie, zobaczyliśmy na wschodnim horyzoncie wynurzający się las.
— Będą to zapewne drzewa nad doliną jeziora Arroyo — odezwał się Mimbrenjo.
Byłem tegoż zdania i zdążałem wprost ku lasowi. — Zmierzchało właśnie, gdy dotarliśmy do niego. Zsiedliśmy i poprowadzili konie za uzdy. Drzewa nie rosły gęsto; z łatwością mogliśmy posuwać się naprzód, aż grunt zaczął się obniżać, a po lewej stronie ujrzeliśmy zwierciadło wody. Jeśli Weller miał wogóle przybyć, to na pewno ze strony prawej. Należało więc przedewszystkiem ukryć konie w takiem miejscu, żeby zabezpieczyć je przed wzrokiem obcych, a równocześnie, żeby miały trawy i wody poddostatkiem. Znaleźliśmy wkrótce ustronie odpowiednie; — Indjanin został przy koniach; dałem mu obydwie strzelby, któreby mi tylko przeszkadzały. Nakazałem przytem, żeby się nie oddalał z kryjówki pod żadnym pozorem. Następnie udałem się na drugą stronę jeziora, na miejsce, obok którego Weller musiał przechodzić. Położywszy się w trawie, poza kilkoma krzakami, oczekiwałem jego przybycia, które, według mego obliczenia, musiało nastąpić w krótkim czasie. —
Noc już zapadła; wokoło zapanowała głęboka cisza, przerywana tylko delikatnym szmerem liści, więc choćby najlżejszy szelest, niezrodzony z nocnego życia lasu, nie mógł ujść mojej uwagi. —
Po upływie mniej więcej pół godziny usłyszałem ciche kroki, zbliżające się z tej strony, z której miał nadejść dawny steward. Jeszcze chwila — a ujrzałem go. Szedł pieszo; konia więc zapewne ukrył, podobnie jak my. Chwilami przystawał, nasłuchując; to pozwalało mi iść za nim niepostrzeżenie. Gdyby szedł prędzej, chcąc mu nadążyć, mógłbym się zdradzić jakimś przypadkowym szelestem. A tak podążałem za nim, gdy postępował naprzód; stawałem, gdy kroki jego cichły, i szedłem dalej, gdy znowu szeleściły. W ten sposób przeszliśmy ćwierć obwodu jeziora i znaleźli się przy ujściu strumienia Arroyo. —
Mniej więcej pięćdziesiąt kroków powyżej ujścia rosła, tuż przy brzegu, wysoka, rozłożysta olcha; wpobliżu nie było żadnych zarośli; otaczała ją polanka, o średnicy kilku metrów. Za ostatnim krzakiem stanąłem, ponieważ kroki umilkły; zapewne zatrzymał się pod olchą. Nasłuchiwałem z natężeniem przez dłuższą chwilę, a jednak nawet najlżejszy szmer nie doszedł moich uszu. Więc należało przypuszczać, że było to umówione miejsce spotkania. Okoliczność ta uniemożliwiała poprostu moje zadanie! Przez polankę nie mogłem przejść absolutnie; spostrzeżonoby mnie natychmiast, zwłaszcza, że miałem jeszcze na sobie dawne jasne ubranie. Jednak to właśnie naprowadziło mnie na pomysł, jedyny, który mógł posłużyć do mojego zamiaru. — Brzegi strumienia były dość wysokie, tak, że mogłem dotrzeć do olchy wpław, nie potrzebując się obawiać, że mnie spostrzegą. Gdybym miał na sobie nowe ubranie, nie przyszłoby mi na myśl przemoczyć go do ostatniej nitki.
Wypróżniłem więc kieszenie, odłożyłem pas ze wszystkiem, co się w nim znajdowało, i, ukrywszy te rekwizyty za krzakiem, zszedłem cicho do wody. Tutaj, wpobliżu ujścia do jeziora, strumień był tak głęboki, że woda sięgała mi ramion; pochylony nieco, zanurzyłem się po usta, ażeby nie spostrzeżono mnie z brzegu. Był bowiem wysoki więcej niż na łokieć, więc mógł mnie zauważyć tylko ten, kto rozmyślnie obserwowałby powierzchnię strumienia. —
Posuwałem się naprzód, powoli, krok za krokiem, ażeby nie wywoływać fal. Im dalej, tem ostrożniej się poruszałem, tem głębiej zanurzałem głowę. Chwilami stawałem, nasłuchując. Tak; — słyszałem głosy! Na brzegu rozmawiali ludzie, prawie szeptem. Po pewnym czasie dosiągłem drzewa, niepostrzeżony przez nikogo; teraz się czułem bezpiecznie; kto mógł w cieniu jego rozłożystych konarów zobaczyć twarz moją?
Chwyciłem się mocno krawędzi brzegu i podciągnąłem powoli wgórę, aż oczy moje znalazły się na równej wysokości z brzegiem. Zobaczyłem dwóch ludzi, siedzących pod pniem drzewa, i słyszałem również, co mówili; był to strażnik okrętowy i jego ojciec, który właśnie w tej chwili się odezwał:
— Oczywiście, hacjenderowi nie przyszło nawet na myśl zgodzić się na moją propozycję!
— Dawałeś za mało? — zapytał syn.
— Nie; nie doszło nawet do targu, gdyż hacjendero z miejsca oświadczył, że nie ma żadnego powodu sprzedawać swej posiadłości. Skoro jednak pokażą się tutaj Indjanie, zaśpiewa inaczej! Gdyby nawet miał ochotę do sprzedaży, to ofiarowałbym tak niską cenę, że do zgody nie doszłoby na pewno. Nie widzę powodu, dla którego miałbym dawać teraz trzy czwarte wartości hacjendy, skoro mogę później cały ten kram dostać za jedną czwartą!
— Tak tanio chyba nie!
— Przecież! Hacjenda będzie ruiną, a kapitału na odbudowanie hacjendero nie posiada. — Jeśli nie chce iść z torbami, to musi ją sprzedać!
— A jeśli mu kto pożyczy pieniędzy na odbudowę?!
— O tem nawet nie będzie marzył! Żadnemu meksykańskiemu bogaczowi nie wpadnie do głowy narażać swych pięknych pieniędzy; na to są za mało obrotni! Z nami sprawa stoi inaczej. Prędzej, czy później będziemy musieli wynieść się ze Stanów Zjednoczonych. Utah stracone dla nas na zawsze, a piękne miasto nad Słonem Jeziorem wpadnie już niezadługo w ręce naszych nieprzyjaciół! Wielożeństwo sprzeciwia się moralności chrześcijańskiej i ustawom unji, której adherenci mają być przecież najmoralniejsi; my jednak nie zgodzimy się na to, więc musi przyjść do opuszczenia Stanów, do wędrówki, która oczywiście nie będzie miała w historji świata nic sobie równego! Czemże było wyjście synów Izraela z Egiptu wobec olbrzymiej wędrówki ludów, która nastąpi, skoro święci ostatnich dni z żonami i z dziećmi, z całem mieniem i dobrem — wyruszą ze Stanów Zjednoczonych?! — Pytano, dokąd? — Na północ, do Kanady? — Nie, gdyż Kanada jest angielska, a Anglja, tak pobożna, a przecież tak grzeszna, również nie ścierpi wielożeństwa! — Na wschód, albo na zachód, a więc przez ocean? — Także nie! — A zatem na południe! — Tam leży Meksyk ze swojemi olbrzymiemi rozłogami, ugor, który czeka na kulturę; ustawy Meksyku nie wspominają o wielożeństwie; — nie jest więc zakazane, czyli jest dozwolone! — Gdy rządy Meksyku dostaną się na czas dłuższy w silne ręce, rozszerzy się on daleko na południe i zostanie wielkiem, środkowoamerykańskiem, światowem mocarstwem, które nie ścierpi żadnej ingerencji ze strony Stanów Zjednoczonych. Tutaj jest miejsce dla nas; tutaj będą rozsiane siedziby naszych potomków, którzy się rozmnożą, jak piasek w oceanie! Musimy więc zawczasu stanąć w tej okolicy silną stopą i dlatego wysuwamy naprzód macki, żeby wybadać, w jakich się znajdziemy stosunkach! Potrzeba nam hacjendy! Posiadłość ta opływa w bogactwa i tak dogodnie leży nam na drodze! Nie wolno jej ominąć, a skoro właściciel nie chce sprzedać dobrowolnie, zmusimy go do tego! To pierwszy krok nasz poza granicę; jeśli się uda, tłumnie pójdą za nami inni bracia! — —
To był poprostu wykład o zamiarach, nadziejach i widokach mormonów na przyszłość! Obydwaj Wellerowie chcieli zmusić hacjendera do sprzedaży! — W jaki sposób? — Jak się zdawało, z pomocą Indjan! Według wyłuszczeń starego Wellera, posiadłość miano pozbawić wartości; hacjendera doprowdzić do bankructwa! Chodziło tu więc najprawdopodobniej o napad, po którym nastąpi zniszczenie pięknego osiedla. — Nie miałem czasu zajmować się dłużej tą myślą, gdyż Weller mówił dalej:
— Więc kości są już rzucone, a ciąg dalszy nastąpi! Wszystko składało się dobrze i byłoby poszło jak z płatka, gdyby nie wlazł nam w drogę ten przeklęty Niemiec! Poprostu nie chce się wierzyć, a jednak ten człowiek może zniszczyć cały nasz plan! Któżby pomyślał, że ten Old Shatter...
— Czy to rzeczywiście Old Shatterhand? — przerwał syn. — Tego należałoby jeszcze udowodnić. Możemy się mylić!
— O pomyłce nie ma już mowy! Dowodów, dostarczył wczoraj, gdyż sam przyznał, że jest Old Shatterhandem. Pomyśl, przyszło do walki między nim a Meltonem!
— Do stu piorunów! Jak mógł Melton do tego dopuścić! Powinien przecież powiedzieć sobie, że nie może się z nim absolutnie mierzyć, skoro uważa go za Old Shatterhanda! Cóż więc doprowadziło go do otwarcia kart?
— Nie była to nieostrożność! Myślę, że ja na jego miejscu postąpiłbym tak samo. Niemiec przejrzał znaczną część naszych zamiarów; odegrał komedję z koniem, ażeby móc dostać się do Ures. Co się potem stało, to wiesz! Uwolnił troje Mimbrenjów, których napadliśmy; zastrzelił przytem syna Vete-ya! Następnie pojechał do hacjendy, ażeby ostrzec właściciela; mówił mu o napadzie Yuma na posiadłość i zarzucał Meltonowi oszustwo!
— To rzeczywiście niebezpieczny ptaszek! Dalej, dalej!
— Na szczęście, hacjendero wyśmiał się z tego! Wiesz, że skoro Melton raz postanowi zdobyć sobie czyjeś zaufanie, to skutek pewny jak amen! Tak więc ten głupi Timoteo Pruchillo nie dał zachwiać swego dobrego mniemania o Meltonie i powiedział Niemcowi poprostu, żeby hacjendę opuścił!
— Czy usłuchał?
— Tak! Chciał właśnie odejść, gdy Melton nadjechał. Ten zatrzymał go jeszcze na chwilę, poszedł do hacjendera i dowiedział się od niego słowo w słowo, co mówił Shatterhand. Należało działać! Drab musiał zniknąć! A więc Melton towarzyszył mu kawałek drogi, poczem, pożegnawszy się z nim, wyprzedził go potajemnie, ażeby ukryć się w krzakach i wpakować mu kulę w łeb. — Tymczasem, skoro przyszedł na obrane miejsce, zastał tam Old Shatterhanda na czatach!
— Niemożliwe!
— Tak, i tam doszło do walki, w której ten łotr wykręcił Meltonowi obie ręce w przegubach! Naturalnie przez dłuższy czas nie będzie mógł władać bronią.
— To okropne! O czemś podobnem jeszcze nikt nie słyszał! — Ale poza tem Meltonowi nic się nie stało?
— Nic! Drab puścił go, ostrzegając, że porzuca wprawdzie okolicę, ale ma niewzruszony zamiar powrócić!
— Dokąd mógł odjechać?
— W każdym razie do Mimbrenjów, ażeby przyprowadzić ich na pomoc przeciw naszym Yuma.
— Niech go djabeł porwie! Jeśli ma rzeczywiście taki zamiar i jeśli go w czyn wprowadzi, nasz plan można uważać za stracony!
— Nie tak pochopnie! Czy musimy czekać, aż przybędzie ze swoimi Indjanami? Uważa się za najrozumniejszego człowieka pod słońcem, a przecież tak głupio postąpił, wyjawiając, że zna nasze plany. Ja na jego miejscu byłbym zdmuchnął Meltona! Miał do tego najzupełniejsze prawo! A teraz, chociaż Melton nie może osobiście brać udziału w walce, to przecież bezwładne ręce nie przeszkodzą mu wydawać rozkazów i objąć dowództwa!
— O walce nie będzie prawdopodobnie mowy! Poczciwym emigrantom, którzy tak pięknie weszli w naszą łapkę, nie przyjdzie nawet do głowy bronić się, zwłaszcza, gdy zobaczą, że życiu ich nic nie grozi! A gdyby tych kilku pastuchów z hacjendy chciało stawić opór, to zdmuchnie się ich w okamgnieniu. — Ale pospieszyć się musimy!
— To samo właśnie myślę i Melton zgadza się ze mną! Nie możemy czekać tak długo, jak pierwotnie zamierzaliśmy; musimy akcję rozpocząć jak najprędzej. Jednego dnia napad, drugiego ugoda z hacjenderem, trzeciego jazda do Ures, ażeby zawrzeć prawny kontrakt kupna. — Wtedy może przyjść ten wybawca ze swoimi Mimbrenjami; nie będzie nam mógł nic zrobić i zostanie wyśmiany!
— Należy więc oznaczyć czas i godzinę. Czy mam donieść wodzowi coś dokładnego?
— Nie; bez niego nie możemy nic postanowić! Rozmówię się z nim sam i razem zadecydujemy o terminie napadu. Powiedz mu zatem, że jutro na krótko przed zmierzchem przyjdę do obozu.
— Czy możesz oddalić się z hacjendy, nie zwracając niczyjej uwagi?
— Co tam! Wyjeżdżam naprzykład na polowanie; są zresztą jeszcze inne preteksty.
— A skoro nie wrócisz tego samego wieczora?
— To powiem następnego dnia, że zabłądziłem i byłem zmuszony nocować w lesie. Daleko prędzej może kogo zadziwić, że się teraz oddaliłem. Dlatego chciałbym już wracać. — Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia?
— Nie!
— Jesteśmy więc gotowi. Dobranoc, mój chłopcze!
— Dobranoc, ojcze! Życz Meltonowi ode mnie rychłego powrotu do sił!
Po tych słowach rozeszli się; ojciec ruszył wgórę strumienia, ku hacjendzie, syn wzdłuż jeziora, do swojego konia. Ja również wyszedłem z wody i zabrawszy rzeczy, zwróciłem się w tę samą stronę, co młody Weller, ażeby powiedzieć swojemu towarzyszowi, że mi szczęście sprzyjało i muszę się teraz udać do hacjendy. —
Chodziło zatem rzeczywiście o napad indjański. Zamierzano przeprowadzić go później, a dziś, z mojego powodu, postanowiono przyspieszyć. Trzeba więc było ostrzec moich ziomków, chociaż z tego, co słyszałem, wynikało, że nie zawisła nad nimi śmierć. —
Tego właśnie nie rozumiałem! Dlaczego, jak się wyraził Weller, życiu ich nic nie groziło? Dlaczego mieli zostać „zdmuchnięci” tylko pasterze, w razie, gdyby się bronili? — Był to ciemny punkt, którego nie mogłem wyjaśnić, pomimo, że wytężałem całą bystrość umysłu, na jaką stać mnie było. —
Rozstawszy się z Indjaninem, poszedłem znowu wgórę strumienia, ku hacjendzie, unikając wszelkiego szmeru, ażeby przypadkiem nie spostrzegł mnie któryś z pasterzy. Nie było bowiem jeszcze bardzo późno; miałem nawet nadzieję, że zastanę bramę otwartą. W tym wypadku nie byłoby mi trudno widzieć się z Herkulesem. Do nikogo innego zwracać się nie miałem ochoty. Herkules znał już poniekąd moje zapatrywania i, chociaż nie mogłem mu wyjawić wszystkiego, to przecież uważałem go za pewniejszego od innych, a, co najważniejsza, byłem przekonany, że się nie wygada przed nikim. —
Niestety, bramę zastałem zamkniętą. Poza murami znajdowali się tylko pasterze, do których nie mogłem zwrócić się o pomoc; musiałem sam sobie dać radę! — Prowadziła tam jedna, jedyna droga, mianowicie strumień, który, jak wiadomo, przepływał przez podwórza hacjendy, przechodząc pod murem północnym i południowym. Zaszkodzić mi woda nie mogła; byłem już przecież do nitki przemoknięty, co zresztą sprawiało mi nawet ulgę po całodziennej spiekocie.
Zawróciłem do miejsca, gdzie strumień zataczał łuk na polanę i pogrążyłem się w wodzie. Obeszło się nawet bez przepływania pod murem, przejście bowiem było tak wygodne, że wystarczyło drobne skłonienie głowy i wnet znalazłem się w obwodzie hacjendy, ciągle jednak stojąc w potoku. —
Po drugiej stronie muru było widno, jak w dzień. Przy ogniskach emigranci przyrządzali kolację. Na sznurach, przeciągniętych przez żerdzie, suszyły się połcie mięsa. Zarżnięto, jak skonstatowałem, większą dość bydła i wieprzy, by przygotować potrzebny zapas żywności.
Zbyt silne światło nie sprzyjało moim zamiarom, choć tylko dzięki niemu mogłem odrazu znaleźć Herkulesa. Jak zwykle, stronił od reszty robotników i spacerował, znacznie ode mnie oddalony, z cygarem w ustach. Niepodobna było się zbliżyć teraz do niego; musiałem więc uzbroić się w cierpliwość i czekać. —
Wychodźcom dopisywał humor. Spożywszy posiłek, zaczęli głośno i wesoło śpiewać. Jakób Silbermann pomagał im również z całego gardła. Atoli córki jego, Judyty, nie było na podwórzu. —
Nawet śpiew nie pociągał naszego Goliata, przeciwnie, — oddalił się jeszcze bardziej, a więc zbliżył do mnie. Ruchy, szybkie i nieregularne, nadawały mu wygląd człowieka o starganych nerwach. Czyżby znowu gniewało go postępowanie Judyty? — Hacjendera nie było widać, Meltona i Wellera juniora, również. Tylko pękaty sennor Adolfo przechodził od czasu do czasu przez podwórze. — Herkules zmienił wreszcie kierunek przechadzki; zbliżył się do strumienia i stanął nad wodą, oddalony ode mnie już tylko o jakieś piętnaście kroków. Teraz nastała chwila działania; siłacza wielka przestrzeń dzieliła od towarzyszy, więc nie obawiałem się, że, zaskoczony moją niespodziewaną obecnością, zdradzi mię niechcący. Zawołałem na niego półgłosem po imieniu, — drgnął, lecz widocznie nie dowierzał sobie, gdyż głowy nie odwracał, pewien, że jest sam. Znowu wymówiłem jego imię, przyłączywszy swoje, i wyszeptałem:
— Nie bój się pan! Stoję tutaj w wodzie i czatuję, by pomówić z wami. Chodź-że prędzej!
Ociągając się, posłuchał mego wezwania. Głos dochodzący z fal, przestraszał go. Wyprostowałem się, ażeby blask ogniska padł na twarz moją. Poznał mnie i rzekł, naturalnie szeptem:
— Czy to doprawdy pan? Czy to możliwe? Albo zamieniłeś się w rusałkę, albo też łowisz ryby w mętnej wodzie...?
— Ani jedno, ani drugie! Siadaj pan na trawie! Stać nie możesz; zwróciłoby to uwagę!
Herkules usiadł i rzekł:
— Ma pan prawdopodobnie doniosłe powody, aby skradać się potajemnie. Gdyby pana zobaczono, nie chciałbym siedzieć w pańskiej skórze, a to z powodu Meltona.
— Jakto?
— Napadłeś pan go przecie z ukrycia i obrabowałeś. Zabrano mu pieniądze i broń. Tylko z trudem zdołał uciec; w drodze spotkało go nowe nieszczęście: wskutek ciemności runął wraz z koniem i złamał ręce!
— Ach, tak!
— Tak — tak! A w dodatku skradł pan konie!
— To prawda; przyznaję, chociaż nie ja właściwie to uczyniłem. Namówiłem tylko do tej kradzieży!
— Pyszny z pana jegomość! Ale żarty nabok! — Gdzieś się pan podziewał przez cały czas i co się stało z posadą buchaltera?
— Nie dostałem jej, bo nie chciałem przyjąć; a podziewanie się — byłem tam, gdzie prawdopodobnie włóczyć się będę jeszcze przez dłuższy czas, mianowicie, w okolicy hacjendy.
— Poco? W jakim celu? Czy ciągle jeszcze dręczą pana podejrzenia?
— Moja nieufność okazała się uzasadniona. Hacjenda zostanie napadnięta przez Indjan!
— Proszę bardzo! Już ja ich przyjmę! Widzę tych czerwonoskórych pod mojemi pięściami!
— Niech pan tego tak nie lekceważy! Mówię poważnie! Czy nie przybył tu niejaki Weller?
— Tak! Przybył dzisiaj po południu.
— W jakim celu?
— Hm! Słyszałem, że chce kupić hacjendę. Ale don Timoteo ani myśli jej sprzedać!
— Czy ci dwaj znali się dawniej?
— Myślę, że nie!
Czy nie widział pan Meltona razem z Wellerem?
— Nie, z bardzo prostego powodu. Melton wogóle się nie pokazuje. Podobno leży w łóżku, gdyż ma gorączkę. Niech ją djabli porwą!
— Co takiego? Tylko gorączkę, a chorego nie?
— Właściwie mogliby jego również porwać! Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby i pana zabrali!
— Jestem mocno zobowiązany! Co złego panu wyrządziłem, że obdarzasz mnie tak pobożnem życzeniem?
— Pyta pan o to jeszcze? Pękam prawie z wściekłości, a ten pyta sobie spokojnie, co mi zrobił! — Czy wie pan, gdzie jest Judyta?!
— Nie! Skąd mogę wiedzieć! — A dlaczego pan o to pyta? Czy jej tu niema?
— Niema jej?! — Ależ jest, nawet za bardzo!
— Nie rozumiem ani słowa; mów pan jaśniej! — Gdzie jest i co robi?
— Gdzie jest...? — zgrzytnął. — Tam, u Meltona! — Co robi? — Pielęgnuje go! — Co się z nią wogóle stało? — Wogóle już... krzyżyk! — Pomyśl pan, o-n-a jest pielęgniarką! Tego łajdaka!!!
— Dlaczegóż nie? Czy nie nadaje się na samarytankę?
— Nadaje się wogóle do wszystkiego, a najbardziej do tego, by zawracać mężczyznom głowy! — Zawracać do szaleństwa!
— To i pan prawdopodobnie oszalał?
— I obawiam się, że w szaleństwie zrobię coś, czego się nie robi tak łatwo! — Mianowicie, — ukręcę Meltonowi ten czarny łeb!
— Lękam się, że zkolei pójdzie precz pański!
— A niech tam! Swój własny dawno już zatraciłem. — Widzisz pan, że mam słuszne powody do urazy! Gdybyś pozostawił pan Meltona w spokoju, nie zachorowałby i nie potrzebował pielęgniarki!
— Czy mogę odpowiadać za to, że ta Żydówka ma dobre serce? Pocóż ofiarowała swe usługi?
— Na złość mnie! A ojciec pozwolił jej na to, aby przypodobać się Meltonowi! Chciałbym, żeby pańscy Indjanie istnieli w rzeczywistości! Bodajby już raz przyszli i wycięli w pień tę całą hołotę!
— Wraz z panem! Czyż nieprawda? — Zresztą nie powinien się pan obawiać, bo to humanitarne życzenie spełni się wkrótce. Indjanie przybędą! Są już nawet niedaleko.
— Żartuje pan?!
— Nie! Widziałem i obserwowałem ich. Z nimi jest nasz były steward.
— Do licha! Miał pan rację wtedy!
— Naturalnie. Posłuchaj-że pan!
Opowiedziałem mu o wszystkiem, co widziałem i słyszałem, a właściwie tylko tyle, ile uważałem za stosowne. — Z satysfakcją zauważyłem, że jego wątpliwości znikły. Począł całą sprawę brać na serjo i rzekł, gdy skończyłem:
— Dziwny człowiek! — Myślałem pierwotnie, że przyroda uposażyła pana w nadmierną fantazję, dzięki której roją się panu smoki i inne bestje apokalipsy, a w najlepszym razie, mucha wyrasta na słonia! — Teraz jednak muszę zmienić zdanie, gdyż przekonałem się, że myślisz i działasz pan logicznie, a nawet planowo. — Wszystko co mam na świecie, moje pięści, — są od dziś na pańskie rozkazy!
— Dobrze! Przydadzą mi się! — Myśleć będę za wszystkich, lecz, gdy przyjdzie do czynu, liczę i na pana!
— Tak! Licz pan na mnie! A teraz co mam robić?
— Teraz, — zupełnie nic!
— Nic? Czy towarzyszom powiedzieć, co ich oczekuje?
— Nie. Wszystko, co opowiedziałem musi pozostać w tajemnicy. Jeśli ktoś to zdradzi, zmieniłby mormon swój plan i zabiegi nasze poszłyby na marne. Teraz sądzi, że jestem gdzieś zdala od hacjendy i czuje się bezpiecznie. Jedno tylko ma pan zadanie — zważać bacznie nawet na lada drobnostki w hacjendzie. Wszystko, co będzie miało jakiś związek z naszą sprawą, zda mi pan natychmiast!
— Ale gdzie? Przecież nie może pan przybyć tutaj otwarcie?
— Przyjdź pan wieczorem, przed północą do tego strumienia i przechadzaj się kilkakrotnie tam i zpowrotem. Będę czekał w tem samem miejscu, jeśli zechcę z panem porozmawiać!
— A jeżeli pan będzie mógł przyjść dopiero po północy? — Śpimy tam w barakach, czy koszarach, gdzie jeden przy drugim leży tak gęsto, że nie można wyjść pociemku, nie potrąciwszy przedtem z pół tuzina nóg. Trzeba więc będzie wynaleźć jakiś powód, by mi pozwolono spać na otwartem powietrzu. Nie wiem jeszcze gdzie, lecz postaram się, abyś mógł mnie pan z łatwością znaleść!
— Pięknie! Więc palec na ustach! Zawiadomię pańskich ziomków, gdy nadejdzie pora ku temu. Teraz musimy być ostrożni!
— Bądź pan więc również ostrożny i nie kradnij koni! Zarazby wpadli na myśl, że się jeszcze wałęsasz po okolicy. Poza tem uważam takie środki w najwyższym stopniu za niemoralne!
Uśmiechnął się zlekka. Odparłem również żartobliwie:
— Bardzo mi więc przykro, że pański brak moralności jest niemniejszy od mojego. Ukradniesz również!
— Nigdy!
— Doprawdy? — A jednak ukradniesz pan mięso i to dziś jeszcze!
— Ach, rozumiem! — Dla kogo?
— Dla mnie i mego młodego Indjanina. Nie mam czasu na polowanie, a zresztą zdradziłyby mnie strzały; — a jeść niestety muszę! U was zarznięto dzisiaj dość bydła, aby i dla mnie znalazł się jakiś kąsek. Tam oto wisi mięso na sznurach. Jeśli... —
— Głowę masz nietylko do kapelusza, to ściągniesz dla mnie kawałek, — przerwał mi; — nieprawdaż, to właśnie chciał pan powiedzieć?
— Tak jest! Muszę obserwować Indjan Yuma, a więc powinienem być zawsze w ich pobliżu; uniemożliwia mi to jednak polowanie. Idź więc pan i postaraj się o tyle prowiantu, ile tylko będziesz mógł niepostrzeżenie unieść!
Wstał i poszedł zwolna, jakby się dalej przechadzał. Przystanął w najciemniejszem miejscu podwórza, gdzie wisiało mięso. Obserwowałem go, a jednak nic nie mogłem zauważyć. Dopiero po chwili, gdy już powracał, spostrzegłem, że dźwiga kilka skrawów mięsa. Słowa nie wyrzekłszy, rzucił je na brzeg potoku. Potem zawrócił do ogniska i przyniósł trochę czekolady.
Ponieważ nie mieliśmy już nic ważnego do omówienia, pożegnaliśmy się i ruszyłem w drogę powrotną, unosząc ze dwadzieścia funtów żywności; zapas powinien był wystarczyć najmniej na cztery dni; mogliśmy więc przez cały ten czas śledzić bezustannie Indjan. Zależało mi bardzo na tem, by stanąć u obozu indjańskiego przed wschodem słońca. Dlatego też podążyliśmy natychmiast przez boczny wąwóz.
Gdyśmy dotarli do obozu, szarzał poranek. Naprzód poszukaliśmy odpowiedniego ukrycia dla koni. Musiało być obszerniejsze od wczorajszego i dostarczać większej ilości paszy. Znalazłszy niebawem odpowiedni zakątek, przywiązaliśmy wierzchowce u drzew. Mimbrenjo ułożył się do spoczynku, a ja zająłem wczorajszy posterunek, gdzie pozostałem aż do południa. Nie spostrzegłem nic godnego uwagi, stwierdziłem tylko, że młody Weller znowu znajdował się w obozie. —
Po południu uczułem znużenie; powinienem był również nieco wypocząć i pokrzepić się snem. Wróciwszy do naszej kryjówki, dałem mojemu młodemu towarzyszowi potrzebne wskazówki. Oddalił się, a ja ległem w trawie. Dla wygody opróżniłem wszystkie kieszenie; pas z zatkniętą za nim bronią położyłem obok na trawie. Zmrużyłem powieki i po chwili zapadłem w głęboki sen, na który po wysiłkach długiego dnia rzetelnie zasłużyłem.
Wtem... przeraźliwy krzyk, krzyk ścinający krew w żyłach spędził mi sen z powiek! Skoczyłem na równe nogi. Krzyk się powtórzył; słyszałem triumfalne wycie wojownika indjańskiego. Po niem nowy krzyk, lecz już nie radosny ryk dzikiego, tylko błagalny jęk, wzywający pomocy! — Pochodził ze strony, w której czuwał Mimbrenjo!
Zawisło nad nim niebezpieczeństwo! — Nie tracąc ani sekundy, nawet na podniesienie broni, pobiegłem jak strzała w kierunku, skąd rozległ się krzyk. Gdy tam dotarłem, nie było już nikogo; usłyszałem tylko odgłos walki, która prawdopodobnie toczyła się na trawie i w krzakach. — Widocznie nieostrożny chłopiec nie pozostał na wyznaczonem miejscu, lecz odważył się na szaleńczy czyn dotarcia do samego obozu! Naturalnie spostrzeżono go i napadnięto. — Musiałem ratować syna przyjaciela, w przeciwnym razie czekała go okrutna śmierć! Dlatego skoczyłem bez namysłu do kotliny; wtem... zaczepiłem ostrogami o korzeń, straciłem równowagę i runąłem jak kłoda! Zanim zdążyłem się podnieść, rozległ się wokoło szelest rozsuwanych krzaków i... pięciu, sześciu, piętnastu czerwonych mnie opadło. Próbowałem się bronić, lecz nie mogłem oswobodzić nogi, oplątanej korzeniami. To mnie zgubiło! Gdybym zdołał rozluźnić przeklętą ostrogę, możebym się przebił. Korzeń jednak trzymał mnie mocno, aby wydać w ręce wroga! Naturalnie broniłem się co sił, używając jedynie pięści, gdyż strzelby zostawiłem w kryjówce; — przewaga była po stronie Indjan i musiałem wkońcu ulec! Skrępowano mnie mocno rzemieniami. —
Teraz przybyli inni czerwoni i oglądali mnie z zadowoleniem; jeden z nich zawołał, pomalowaną twarz wykrzywiając w grymas radości:
— Tave-szala! — Old Shatterhand!
— Tave-szala, tave-szala — zabrzmiało wokoło; z ust do ust szła ta wieść radosna, póki echo nie odbiło triumfalnych okrzyków o zbocza doliny. — Indjan opanował bezgraniczny szał. Ryczeli i wrzeszczeli bez wytchnienia; potrząsali mi nad głową strzelbami i tomahawkami; bardziej zagorzali rozpoczęli nawet dokoła tan wojenny. Przybiegli wszyscy, z wyjątkiem dwóch — wodza i młodszego Wellera. Pierwszy był zbyt dumny, by oglądać mnie teraz, kiedy dostałem się w jego ręce. Drugi zapewne nie posiadał się z radości, pozostał jednak przy wodzu. — Wreszcie rozluźniono mi więzy na nogach o tyle, abym mógł stąpać drobnym krokiem; zaprowadzono mnie do obozu, gdzie zobaczyłem obydwu — wodza i Wellera — siedzących przed namiotem. —
Zastrzeliłem Wielkim Ustom syna; oczekiwała mnie więc śmierć męczeńska, lecz w tej chwili nie obchodziło mnie to zupełnie; myślałem o młodym Mimbrenju i cieszyłem się z tego, że go tu niema. Prawdopodobnie zdołał zbiec. Szczęśliwym trafem, zdjąłem poprzednio wszystko, nawet kamizelkę, w której nosiłem zegarek. W kieszeni pozostał coprawda worek z pieniędzmi, ale było ich tak mało, że z łatwością mogłem się ze stratą pogodzić. —
Groziło mi niebezpieczeństwo i to dość duże; chwilowo jednak nie zawisło jeszcze nad moją głową. Indjanie bowiem, jak wiadomo, wziętym do niewoli wrogom, śmierć zadają przy palu męczeńskim. Nader rzadko jednak odbywa się ta procedura w obozie; zwykle wloką jeńców do swoich siedzib, by członkowie całego szczepu mogli wziąć udział w akcie zemsty. Okoliczność ta dość jest pomyślna dla jeńców, bo zwłoka może posłużyć do ucieczki, naturalnie, jeśli są na to dość przebiegli. Bądź co bądź lepsza mitręga, niż śmierć natychmiastowa od kuli —
Byłem mordercą Małych Ust; groziła mi okrutna i powolna śmierć; przy mękach moich jednak musiał być obecny cały szczep. Narazie więc nie obawiałem się o życie. Wiedziałem również, że czerwoni chwilowo oszczędzą mi udręki, abym mógł wytrzymać długą i uciążliwą jazdę do wsi rodzinnej Yuma. Pódróż na tamten świat oczekiwała mnie w niedalekiej przyszłości; zostawało jednak dość czasu na przysposobienie się do niej.
Zaprowadzono mnie przed oblicze wodza; w twarzy jego mogłem wyczytać wyraz śmiertelnej nienawiści i nieubłaganego głodu zemsty. Plunął na mnie, prześwidrował nawskroś ponurym, kłującym wzrokiem, nie mówiąc jednak ani słowa. Zato Weller odezwał się z ironją:
— Welcome, sir! Rad jestem, że widzę was znowu. W tak krótkim czasie, gdy, niestety, nie było mi dane zaofiarować wam swych usług, przeobraziliście się w Old Shatterhanda, aby za wszelką cenę nam bróździć! Teraz unieszkodliwiono was, i jestem ciekaw, co uczynicie, żeby ocalić swoje sławne imię, i w jaki sposób wywiniecie się od pala męczeńskiego, który was czeka!
Nie wpadło mi nawet na myśl odpowiadać temu człowiekowi, chociaż chętniebym mu wyjaśnił, przez wzgląd na szyderstwa, któremi mnie obsypał, że stawki swojej nie uważam wcale za straconą. Niejednokrotnie już bywałem pojmany przez północnych Siouksów, południowych Komanczów, przez Kruków i Wężów; zawsze jednak udawało mi się wydostać z opałów. — Wojownicy Yuma ustępują pod względem odwagi i chytrości szczepom północnym, musiałbym więc mieć poprostu szalonego pecha, gdybym zginąć miał w tej opresji. Harry Melton, święty dnia ostatniego, był daleko niebezpieczniejszy, niż ci mizerni czerwonoskórzy. Gdyby wpadło mu na myśl zażądać mego wydania i czerwoni zgodzili się na to, byłbym bezpowrotnie stracony! Sądziłem jednak, że wódz nie zechce ustępować zdobyczy; miał wszak ze mną krwawy porachunek! — Co się tyczy młodego Wellera, ten był dla mnie kompletnem zerem. Przemowa jego brzmiała bezczelnie i śmiesznie zarazem; wyczuł to nawet Wielkie Usta i skarcił tonem, którego nie można było nazwać wersalskim:
— Milcz! Twoja mowa jest jak kłos bez ziaren i jak woda bez ryb. Ciebie się jeniec nie zlęknie! Trzeba stu takich ramion i oczu jak twoje, by go móc zatrzymać. Ale zbiec mu się nie uda; będzie wisiał tygodniami na palu męczeńskim, bo zamordował mi syna! — Powiedziałem. Howgh!
Weller mówił po angielsku i zdziwiło mnie bardzo, że Wielkie Usta zrozumiał go, a nawet odpowiedział mieszaniną słów angielskich, hiszpańskich i indyjskich, używaną nad Rio Grande i Rio Pecos. — Następnie zwrócił się do swych ludzi, którzy otoczyli nas półkolem:
— Czy to Old Shatterhand podkradł się tak blisko naszego obozu?
— Nie! — odpowiedział jeden z wojowników.
— Jakto? Któż więc to uczynił?
— Indjanin, młody chłopiec, nie mający zapewne jeszcze imienia!
— Opiszcie mi jego wygląd!
Czerwony określił mego młodego towarzysza.
— Uff! — zawołał wódz — to jeden z młodych Mimbrenjów, którzy uciekli nam, gdy nadszedł Old Shatterhand. — Musi również zginąć na palu! Przyprowadźcie go!
— Nie możemy, nie udało nam go się schwytać, — odpowiedział czerwony półgębkiem.
— Co?! — zapytał Wielkie Usta z gniewnem zdziwieniem. — Jesteście dorosłymi mężami, zwiecie się wojownikami, liczebna przewaga była po waszej stronie, a szczenię tak młode i mdłe, że nawet imienia nie nosi, wyprowadziło was w pole?! Czy mam temu wierzyć?
Czerwony opuścił oczy ku ziemi i nie odpowiedział. Reszta stała w zakłopotaniu, milcząc również. Wódz ciągnął dalej:
— Uff! A więc to prawda! Stare skwaw wyśmieją was, a dzieci będą wytykać palcami! Pomyślcie o drwinach wszystkich szczepów, kiedy dowiedzą się o tem, że tylu wojowników Yuma nie było w stanie zatrzymać marnego Mimbrenja! Wszak to ten sam chłopiec, który poprzednio towarzyszył Old Shatterhandowi, a którego zmuszony byłem puścić wolno. Prawdopodobnie i brat jego, i siostra, żona wodza Opatów, są wpobliżu. Natychmiast ruszycie na poszukiwania! Przetrząśniecie cały las! — Trzech, albo czterech wojowników wystarczy do pilnowania obozu!
Wyznaczył wartę; reszta oddaliła się, aby wypełnić rozkaz. Weller naturalnie pozostał. Sądziłem, że teraz wódz rozpocznie rodzaj przesłuchania, lecz nic podobnego nie nastąpiło. Kazał mnie jeszcze mocniej skrępować i przywiązać do pala, podtrzymującego namiot; następnie odwrócił się i zdawał nie zwracać wcale uwagi; zauważyłem jednak, że od czasu do czasu spoglądał ku mnie pokryjomu. —
Teraz nastąpiło dla mnie przykre, pełne niepokoju oczekiwanie. Można było postawić sto przeciw jednemu, że Mimbrenjo zostanie schwytany. Było ich tylu, tych psów gończych, że nie miałem nawet najmniejszej nadziei, aby niedoświadczonemu chłopcu udało się ukryć. Schwytanie jego pociągnęłoby, niestety, stratę moich nieocenionych strzelb, jedyną stratę, którą w tych okolicznościach gotów byłem uważać za niepowetowaną. — Po pewnym czasie głośnie okrzyki objaśniły mię, że znaleziono ślad chłopca. Odgłosy rozlegały się z coraz większej odległości; Mimbrenja ścigano! — Upłynęło wiele, wiele czasu, więcej niż godzina. Powrócił wreszcie liczny oddział czerwonych. Ogarnęła mnie radość niezwykła! — Mimbrenja z nimi nie było! — Wódz zawołał gniewnie:
— Nie sprowadziliście ich?! Czyście oślepli, że nie możecie zobaczyć tropu trojga ludzi?!
— Wojownicy Yuma nie są ślepi! — odparł jeden z czerwonych. — Znaleźliśmy ślady chłopca!
— Tak, ale jego samego nie umieliście schwytać! Gdzie jest ten pies?
— Zobaczysz go wkrótce. Trop szedł przez cały las, a stamtąd na równinę.
— W jakim kierunku?
— Na południe.
— Upłynęło niewiele czasu i nie mógł was bardzo wyprzedzić! Czyście go widzieli, gdy uciekał przed wami?
— Chłopiec jest niepokaźny; postać jego niknie nawet z niedalekiej odległości! Zato ślady były bardzo wyraźne i doprowadzą nas wkrótce do niego. Kilku wojowników wystarcza do schwytania młokosa, dlatego powróciliśmy!
Wódz odwrócił się w milczeniu i usiadł, oczekując wiadomości. Wściekłość nim targała, starał się jednak opanować, rozumiejąc, że gniewne słowa nie mogą odmienić sytuacji, ani przyśpieszyć rezultatu pościgu. Co do mnie, to nadzieja moja wzrastała z każdą chwilą, gdyż postępowanie chłopca było tak zręczne, że ja sam nie spisałbym się lepiej. Zostawił bowiem konie, strzelby i resztę przedmiotów na miejscu, a sam pobiegł śpiesznie brzegiem lasu na równinę. W ten sposób zwrócił prześladowców na siebie, odciągając ich od naszej kryjówki. Okazał również rozwagę w wyborze kierunku, gdyż na południu teren skalisty nastręczał mnóstwo schronień, a ślady łatwiej się zacierały. —
Minęło już popołudnie i zapadał wieczór. Indjanie zapalili kilka ognisk, by przygotować posiłek. Wódz ciągle jeszcze siedział na miejscu i milczał. Wszystko w nim wrzało. — Weller poszedł był na spacer do lasu, aby rozerwać się nieco. Teraz powrócił. Wódz zapytał go tonem, w którym przebijał zły humor:
— Gdzie podziewałeś się tak długo? Czyś zapomniał, że już czas sprowadzić twego ojca!
Weller oddalił się bez słowa; niezadługo powróciła reszta prześladowców z pustemi rękami. Gdy wódz zmiarkował, że Mimbrenja z nimi nie było, skoczył jak tygrys, schwycił jednego z wojowników, idących przodem, za ramię i począł trząść nim, jak osiną:
— I wy wracacie z niczem? Jesteście robakami smrodnemi, które żrą brud i grzebią pod ziemią, a nie widzą tego, co się dzieje na wierzchu! Odeślę was do domu; będziecie tam mogli włożyć spódnice i łatać namioty, co czyniły dotychczas tylko stare skwaw, z których niema innego pożytku!
Była to największa obraza, jaka mogła ich spotkać. Obelgą przekroczył granicę swej władzy. Wódz indyjski nie posiada bowiem większej mocy ponad tę, jaką mu nadał szczep, a właściwie rada starszych; władza w każdej chwili może mu być odebrana. Gdyby okazał się niegodnym doznanego zaszczytu, lub przekroczył granicę swych uprawnień, mogą natychmiast go pozbawić godności, a wtedy zostaje, narówni z innymi, członkiem plemienia, zwykłym wojownikiem. Czerwony, którego wódz obrzucił obelgami, wyrwał się naprzód i odpowiedział w strofującym tonie:
— Kto ci pozwolił poczynać sobie ze mną w taki sposób, lżyć i urągać?! Jeśli nie wypełniłem swoich obowiązków, niech zbiorą się starsi mojego szczepu na sąd, którego uchwałom poddam się bez szemrania; lecz kto mnie obraża, ten musi wyjąć swój nóż i walczyć ze mną na śmierć i życie! Niech Wielkie Usta rozważy, iż mnie obrażając, upokorzył wszystkich wojowników, którzy byli ze mną!
Ci, o których wspominał, przytaknęli jednogłośnym pomrukiem. Wódz spostrzegł, że przeholował w gniewie, więc rzekł pojednawczo:
— Niech mój brat uzna, że nie wypowiedziałem słów, które słyszał; gniew mówił przez moje usta!
— Mężczyzna powinien miarkować swe dąsy, — lecz zgadzam się zapomnieć o twoich słowach! Wiem, że gdybyś sam udał się na poszukiwania chłopca, teżbyś nic nie wskórał!
— Ale nogi dziecka są przecież krótsze od nóg dorosłych ludzi. Nie rozumiem, dlaczego nie doścignęliście tego malca!
— Biegliśmy co tchu w piersiach, a nie dojrzeliśmy go nawet! Znacznie nas wyprzedził! Potem ślady jego znikły na skalistym gruncie.
— Czy spostrzegliście trop tylko jeden?
— Tylko jeden!
— W takim razie siostry, ani brata nie było już przy nim! Tylko Old Shatterhand mu towarzyszył; musi nam udzielić informacyj!
Przystąpił do mnie i przemówił po raz pierwszy:
— W jaki sposób przybyłeś tutaj z chłopcem? Pieszo, czy konno?
— Dlaczego pytasz o to? — odpowiedziałem. — Zwiesz się wodzem, a żądasz wyjaśnień tam, gdzie nawet rozum dziecka wykryje prawdę! Udaj się o pomoc do swojego rozsądku, jeżeli miejsce przeznaczone nań nie jest doszczętnie puste w twej głowie!
— Nie chcesz mi odpowiedzieć, psie! — ryknął.
— Szczekaj dowoli! Ode mnie się niczego nie dowiesz!
Wyraz szczekać, rozsierdził go tak, że wyrwał nóż z za pasa; natychmiast się jednak pohamował. Nauka, udzielona mu poprzednio, snać nie poszła w las; zatknął nóż zpowrotem i rzekł, uraczywszy mnie kopnięciem:
— Milcz więc! Niedługo już poczniesz tak wyć i ryczeć, że usłyszą cię za górami!
— Na pewno nie z twojego powodu, tchórzu, który porzuciłeś flintę i wziąłeś nogi za pas ze strachu przede mną!
— Milcz, bo zakłuję cię natychmiast!
— Zakłuj! Jeśli nawet zmusisz mnie do milczenia, wstyd twój i hańba będzie mówić za mnie! Strzelba twoja jest w rękach Mimbrenjów, wrogów twoich śmiertelnych. Jak wielką sprawisz im uciechę, gdy się dowiedzą, że ty — wódz Yuma, porzuciłeś broń ze strachu i uciekłeś, jak płochy jeleń!
Drażniłem go umyślnie, by skłonić do mówienia. Nie chciałem dłużej czekać, wolałem dowiedzieć się natychmiast, czy zamierzają mnie zabić na miejscu, czy też odłożą to na później, gdy przybędą do rodzinnych wigwamów. — Wódz rozwścieklił się tak, że podniósł rękę do ciosu; jednogłośny okrzyk ostrzegawczy wojowników zmusił go do opanowania swej porywczości. Opuścił ramię i odpowiedział, siląc się na ironiczny uśmiech:
— Przenikam twój zamiar! Chcesz mnie rozdrażnić, bym cię zabił w gniewie, lecz zwodna to nadzieja! Teraz ci włos nie spadnie z głowy, gdyż musisz dojechać zdrów i cały do naszych wigwamów! Utyjesz, nabierzesz tłuszczu i siły, byś mógł wytrzymać przeznaczone ci męki! — Dajcie temu psu żarcia, ile pomieści!
Rozkaz spełniono natychmiast. Jadło, składające się z mielonej fasoli, warzonej na wodzie, było gotowe. Jakiś stary, brudny drab, zamierzał mnie nakarmić, jak małe dziecko. Usiadł przy mnie z garnkiem pełnym zupy, zanurzył w niej rękę i chciał napchać mi kaszy do ust. Począłem się opierać; widząc to, wódz rzekł:
— Ten pies jest za dumny, aby spożywać strawę czerwonych wojowników. Zwolnij mu jedną rękę i daj mięsa! Przyrzekłem, że nie zazna głodu; tem głośniej będzie później jęczał. Howgh!
Stary poszedł do namiotu, służącego za śpiżarnię i po chwili wrócił z dużym kawałem wołowiny. Odwiązano mi ramię; zajadałem z apetytem. Potem związano mnie znowu. —
Właśnie gdy Indjanie kończyli wieczerzę, nadszedł z lasu stary Weller w towarzystwie syna. Przywitawszy się z wodzem, podszedł ku mnie i rzekł napoły uprzejmie, napoły dobrodusznie, a w zupełności obłudnie:
— Dobrywieczór, sir! Jak szanowne zdroweczko, mr. Shatterhand?
Odwróciłem twarz i nie odpowiedziałem.
— Ach, dumny z was boy! Jestem widać dla was tak mizerną personą, że nie raczycie odpowiedzieć na moje grzeczne pozdrowienie. Nauczycie się jeszcze u nas grzeczności! — Przedstawiam wam mojego syna; pyszny chłopak! Poza tem doskonały aktor. W roli stewarda nawet i pana wyprowadził w pole! Hę?
Znów nie odpowiedziałem; stary ciągnął dalej:
— Ku niewymownej radości dowiedziałem się, jaki mieli połów czerwoni. Wsuwaliście nos, master, w sprawy, które nic was nie obchodzą; teraz musicie myśleć o własnem gardle! Sam djabeł wam nie pomoże! Tak się zawsze dzieje z tymi, którzy nieproszeni ofiarują swe usługi w charakterze domorosłych adwokatów! Przegra pan proces i poniesie wszystkie koszty sądowe, płacąc własną głową. — Smacznego!
Odwrócił się i podszedł do wodza, który obrał miejsce poza obrębem wigwamów, tak, że głos prowadzonej tam rozmowy, nie dochodził do mnie. Syn poszedł za nim i wszyscy trzej zaczęli debatować. Temat prawdopodobnie, jak wnosiłem z gestów, był niebłahy. Po naradzie wstali, i Wielkie Usta zawołał wojowników, by zaznajomić ich z decyzjami, powziętemi przed chwilą. Wellerowie, jakby mimowoli, zbliżyli się do miejsca, na którem leżałem; usłyszałem, jak stary rzekł do syna:
— Teraz pojadę zpowrotem, a ty pozostaniesz u Indjan, którzy niezadługo wyruszą do hacjendy del Arroyo; macie kawał drogi; skoro jednak zaraz ruszycie, powinniście zdążyć przed wschodem słońca!
— Ale brama będzie zamknięta, — odpowiedział syn, a ja po tonacji poznałem, że idzie tylko o to, bym ich słyszał.
— Nic nie szkodzi! Byłem na polowaniu, zbłądziłem; dlatego tak późno wracam i proszę majordomusa, ażeby mi otworzył.
— Ten wcale się nie zjawi; mieszka w głównym budynku i nie usłyszy stukania!
— Usłyszą mnie wychodźcy i otworzą bramę! Co się was tyczy, to znajdziecie zapewne już wrota otwarte!
— A cóż mamy począć, jeśli jednak będą zamknięte?
— Dostaniecie się z łatwością wpław przez strumień. Który przepływa pod murem na podwórze. Co zaś do ciebie, to lepiej, żebyś się nie pokazywał z początku, gdyż się dowiedzą, że jesteś w zmowie z czerwonymi. Przyjedziesz dopiero po wszystkiem!
Po wymienieniu jeszcze kilku uwag bez znaczenia, stary zwrócił się do mnie:
— Chcesz pewno wiedzieć, sir, dlaczego mówimy o wszystkiem przy tobie? — Czynimy to po pierwsze dlatego, że pracowałeś usilnie, by nam pokrzyżować plany; teraz zaś będziesz zgrzytać zębami, iż wszystkie twoje wysiłki poszły na marne.
— Powtóre, — podchwycił syn — dajemy wam niezbity dowód, że jesteście zgubieni bez ratunku!
— Tak, tak jest, — potwierdził stary. — Gdybyśmy uważali, że istnieje najmniejsza bodaj szansa ocalenia, na pewno nie czynilibyśmy was świadkiem takiej rozmowy. Przygotujcie się, master, na śmierć najstraszniejszą, jaka być może! Krzyżyk nad Old Shatterhandem! — Wytransportują was do pastwisk Yuma, byście zakosztowali pala męczarni, stosu, stryczka, czy też innych podobnych rozkoszy! Przedtem jednak złoży wam wizytę nasz przyjaciel Melton, by podziękować za okazaną mu braterską miłość. Wizyta jego będzie dla was prawdziwem świętem, gdyż z tej okazji, pomacają ci również rączki, jak ty to z nim uczyniłeś! Bądź zdrów! Nie zobaczymy się, niestety, już nigdy!
A więc tak! Teraz dowiedziałem się wszystkiego! Może wyjawiliby mi jeszcze więcej, gdybym odpowiadał na zadawane pytania. — Przyspieszono zatem, z niewiadomych mi powodów, napad, mający odbyć się później. Byłem w strasznem położeniu! Wiedziałem o wszystkiem, nie mogąc pomóc mym ziomkom! Herkules czekał na wiadomości, a ja nie mogłem ich udzielić! Może spróbowałbym, pomimo, że byłem otoczony wrogami, rozerwać krępujące rzemienie i przebić się pięściami, lecz więzy zbyt mocno wpijały się w ciało już teraz, zanim je począłem naciągać! Jedno mi tylko pozostawało, co też postanowiłem uczynić, — nie szczędzić życia, jeśli nadarzy się okoliczność, sprzyjająca ucieczce!
Lecz i ta nikła nadzieja miała się rozwiać. Gdy młody Weller odszedł, zwinęli Indjanie obóz, by ruszyć w kierunku hacjendy. Przywiązano mnie do konia tak mocno, że chyba cud uwolniłby mi z więzów choć mały palec! Ponadto dwóch czerwonych wzięło mnie pomiędzy siebie, związawszy razem wszystkie trzy konie. Chwilę przedtem, miałem jeszcze słabą nadzieję, że uda mi się popędzić wierzchowca, by wyniósł mnie, chociaż związanego, z pomiędzy hordy czerwonych; teraz nie mogłem już o tem myśleć! —
Hacjenda była stracona! — —





  1. Nieujarzmieni Indjanie.
  2. Pisarz gminny.
  3. Wygodne miejsce spoczynku.
  4. Genjalny talent malarski — Francuz ur. w 1832 r. † 1883
  5. Buchalter.
  6. Zaliczka
  7. Handlarz ubrań.
  8. Strażnik okrętowy.
  9. San Francisko.
  10. Odnajdywacz ścieżek, tropów, wywiadowca.
  11. Pasterz bawołów.
  12. Wielkie Usta.
  13. Małe Usta.
  14. Silny Bawół.
  15. Starsza siostra
  16. Niedźwiedziówka.
  17. Kobieta.
  18. Tykanie, traktowanie per „ty”.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.