Ciupasem na Syberję
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ciupasem na Syberję | |
Wydawca | Towarzystwo wydawnicze "Rój" | |
Data wyd. | 1926 | |
Druk | Druk. "Grafia" | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Nr. 22 BIBLIOTECZKA Nr. 22
HISTORYCZNO - GEOGRAFICZNA
WACŁAW SIEROSZEWSKI
Z cyklu: „Na szlakach świata“
Ciupasem na Syberję
CENA 30 GROSZY.
|
W sierpniu 1879 roku zostałem skazany w Warszawie przez sąd wojenny dla spraw politycznych na 6 lat katorgi. Mój współtowarzysz z więzienia i oskarżenia, Stanisław Landy, dostał 8 lat katorgi. Obu nas wkrótce potem wywieziono w głąb Rosji do centralnego więzienia przesyłkowego we Wysznim Wołoczku, gub. Twerskiej. Duże, murowane więzienie było pełne kryminalistów i politycznych. Ci ostatni składali się wyłącznie z tak zwanych „administracyjnych“ — zsyłanych nie na mocy wyroku sądowego, lecz na żądanie policji politycznej przez generał-gubernatorów rozmaitych prowincyj. My dwaj byliśmy naówczas pierwszymi i jedynymi dotychczas skazańcami sądowymi, pozbawionymi praw. Przebrano nas w odzież więzienną i umieszczono nie we wspólnej sali, lecz w małych „osobniakach“. Wzbudziło to wielkie zainteresowanie w całem więzieniu, uważano nas za wielkich i niebezpiecznych zbrodniarzy.
— „Polskie buntowniki!“ — Tak nas rekomendował współwięźniom p. naczelnik więzienia. Wszyscy byli pewni, że jesteśmy nowem wydaniem strasznych powstańców 63-go roku. Zetknęliśmy się z rosyjskimi więźniami politycznymi dopiero w kilka dni potem, w Moskwie, gdyż nawet w pociągu wieziono nas osobno. Przyłączono nas do ogromnej partji politycznych, zgromadzonych w Butyrskiem więzieniu i przeznaczonych do niezwłocznego wywiezienia „do miejscowości mniej lub więcej odległych“. Było tego paręset osób, umieszczonych w kilku obszernych i widnych salach. Ruch tu panował i gwar, jak na jarmarku. Co chwila rozchodziły się elektryzujące pogłoski, przynoszone z miasta przez odwiedzających więźniów krewnych. Większość ubrana była w odzież własną, „cywilną“, jak tu mówiono. I nam również wydano walizki z rzeczami, odebrane na wyjezdnem w Warszawie.
— Panowie, panowie, nie wolno z sobą więcej zabierać bagażu, jak 2 i pół puda (50 kil.). Tak mi mówił inspektor — rozlega się głos.
Gwar cichnie, potem wybucha burza.
— Co? Głupstwo!.. My nie jesteśmy pozbawieni praw!...
— Skoro nas wywożą, muszą zabrać wszystko, co nam potrzebne!.. Wołać naczelnika więzienia, wołać inspektora!... Nie zgadzamy się, nie pojedziemy!...
Wszyscy się gorączkują, wybierają delegację, wiodą gorące spory...
— Podkreślając, że nie jesteśmy pozbawieni praw, wystawiamy na sztych naszych towarzyszy katorżan...
— Przecież pojedziemy razem i dzielić się będziemy z nimi wszystkiem, co nam się uda zabrać... Trzeba zrobić zapasy tytoniu, cukru, mąki, ryżu, wiktuałów... na tak daleką drogę... Nie wiadomo, co nas czeka!...
— Ale zawsze nieładnie!
— Co nieładnie?! Wiadomo, że pluję na ich prawa, chodzi mi o bagaż!
Chodzę od grupy do grupy, przysłuchuję się, rozpytuję. Po rocznej samotności w murach warszawskiej cytadeli, ten gwar, ten tłum oszałamia mię, zaciekawia, pociąga... Kogo tam niema? Oto starszy już pan, w eleganckiej „paddjowce“, podpasanej czerwonym pasem, to „ludowiec“ (narodnik), Jużakow, znany statystyk i ekonomista, współpracownik „Otieczestwiennych Zapisok“. Oto inny, olbrzymiego wzrostu szpakowaty już jegomość z manierami wielkiego pana, to bogacz Gernet, prezes „Uprawy“ jednego z większych miast Południowej Rosji. Oto profesor Kowalewski, historyk, „ukrainofil“, którego całą winą jest, że ma żonę „Marusię“, słynną na całej Ukrainie rewolucjonistkę. Malowannyj ukrainofil, przezywany „Hetmanem“[1] w szykownym kazakinie, dr. Biełyj, (ukrainofil) Krawcow, z olbrzymią wypieszczoną brodą, lew kijowskich i odeskich salonów, Afanasiew, Panfiłow, Pankratiew, Żełtanowskij, Spandoni, Siemieniuta, cały szereg członków i sekretarzy Upraw — wszyscy posądzani o sprzyjanie ruchowi rewolucyjnemu, który rozgorzał ze szczególną siłą na Południu Rosji. — Dalej grupa żydów: Lion, prawnik z Odesy, literat Czudnowskij, ojciec i syn Frejbergi, jakiś dziennikarz, kilku kupców, pół tuzina studentów i uczniów, bardzo włochatych i bardzo krzykliwych, wreszcie niepozorna figurka, która zbliża się do mnie i mówi szeptem, w łamanym polskim języku:
— Pan nie wie, co to jest? Ja widzę, że ci panowie, to zupełnie co innego... Ja się zupełnie nie czuję winny... To jacyś uczeni ludzie!... Może ja mam jaką małą... niedokładność w swoich interesach, ale to inna rzecz... To jest wielka omyłka...
Trochę na uboczu trzymają się skazani do ciężkich robót. Było ich z górą trzydziestu, większość już ubrana w więzienne szare chałaty z kolorowemi kierami na plecach i w grubą więzienną bieliznę. Na czoło wybijał się tęgi, mocny brunet Wołoszenko, przywódca terorystów na Ukrainie, obok milczący, cichy i skromny Popko[2], student Fomiczow[3], syn protojereja; Efremow, również ze sfer duchowieństwa prawosławnego, łagodny jak dziecko, cierpliwy, prawy i szlachetny, ale przezwany „Stieńką Riazinem“ za okropny swój wygląd. Podobno, że jedynie za ten swój wygląd został skazany na wieloletnią katorgę. Dalej grupa z procesu, oskarżonych o zamach na cara i powieszonych przed paru tygodniami Lizoguba i Łochowenki: miczman Kalużny, z carskiego jachtu „Liwadja“, Luri z Nikołajewa, siedemnastoletni gimnazjalista Morejnis i rówieśnik jego Zajdner, Kołtanowski (zruszczały polak), dwaj bracia Bałamezy, bułgarzy i dwaj szeregowi marynarze, z których Skorniakow, zdrajca, otoczony powszechną pogardą, umierał na suchoty. Z tą grupą stale łączył się żyd, robotnik, którego tak zbito w czasie aresztowania, że dostał lekkiego pomieszania zmysłów. Przedstawił mi się w następujący sposób:
— Miedwiediew, ten, co „zrobił“ na manifestacji pierwszy wystrzał: skazany na śmierć, zamienioną na piętnaści lat ciężkich robót... Okpiłem ich, dałem nie jeden, a dwa strzały, ale oni o tem nie wiedzą!...
Było tam jeszcze wielu innych: żydów, greków, rumunów, łotyszów, niemców, gruzinów, ormian, nie licząc rdzennych rosjan. Wśród tych ostatnich wyróżniał się urodą, powagą i wielkiem wykształceniem Komow, tkacz z Moskwy, samouk, skazany na 15 lat za pracę w tajnej drukarni. Przeciwieństwem jego był szewc Gorainow, wielki warchoł i zaciekły wróg inteligencji, którą obwiniał o rozmaite „klasowe zbrodnie“. Prócz tego zwrócili na siebie moją uwagę dwaj „sztundziści“, jeden rosły drab, koniokrad, drugi „naczotczyk“[4], wciąż cytujący na poparcie rewolucji ewangelję; nareszcie odeski „żulik“ niewiadomego nazwiska; zwano go Pospiełtoff, czy coś w tym rodzaju — król podrabiaczy pieczęci: igiełką na trzygroszniaku podrabiał na poczekaniu dokładnie, jak oryginał, najbardziej misterne rządowe insygnia[5].
Takie były ofiary polityki ówczesnego dyktatora grafa Łoris-Melikowa, który głosił: „wielkie represje i wielkie reformy“. Reformy polegały na gadaniu z liberałami i obiecywaniu im za poparcie rządu „konstytucję“, jako „w mniej lub więcej odległej przyszłości wieniec budowy!“ Chytry ormianin przeprowadził jednak tylko pierwszą połowę swego programu, upadł, gdy spróbował przystąpić do drugiej; dokonała jej dopiero rewolucja 1905 roku. Wszyscy zebrani naówczas w Butyrkach więźniowie niesłychanie interesowali się nami, polakami, uchodzącymi z dawien dawna za „zastrelszczyków“ wszelkiego buntu. Przychodzili do nas, rozmawiali, wypytywali się i wręcz nie wierzyli, że jesteśmy przedstawicielami polskiego budzącego się ruchu robotniczego o wszechświatowym charakterze. Dopiero doskonała znajomość Marksa, wykazana w dyskusjach przez Stanisława Landego, przekonała ich nieco, zawsze jednak zarzucali nam „wąski nacjonalizm“ za poprawki niepodległościowe, wprowadzane przez nas do minimalnego programu socjalistycznego.
— Po co wam to, skoro wszyscy będą braćmi?...
— Na wszelki wypadek, dopóki ludzie nie zostaną aniołami!... — stale odpowiadał im Landy. Ja sam z powodu słabej znajomości rosyjskiego języka mało mieszałem się w spory i polityczne dociekania, zresztą należałem do najmłodszych w tej różnorodnej gromadzie i jej życie więcej mię interesowało, niż ich słowa, których jednak słuchałem z całą uwagą, i nieraz z większem skupieniem, niż warte były, jak się o tem później przekonałem.
Najważniejszą kwestją dla zesłańców było, rozumie się, pytanie: kiedy i kogo wywiozą dalej? Co do tego wciąż inne przypływały wiadomości. Jednego dnia obiegała pogłoska, że wobec zbliżającego się na Syberji jesiennego bezdroża, żadna partja nie zostanie wysłana z Moskwy przed Bożem Narodzeniem; na drugi dzień mówiono znowu, że już są przygotowane spisy wygnańców, których lada chwila wywiozą. Byli nawet tacy, co te spisy widzieli, lecz tych szczęśliwców niepodobna było odszukać, każdy wymieniany wypierał się w żywe oczy. Powstały dwa obozy, jedni, przeważnie katorżanie i dożywotni zesłańcy, pragnęli jak najbardziej przedłużyć pobyt w stolicy, w Butyrkach, gdzie sale obszerne, obejście przyzwoite, obfitość książek, gazet i nowin, wikt mocno zasilany z zewnątrz przez krewnych i znajomych, częste widzenia czyniły życie znośnem; drudzy, przeważnie młodzież „administracyjna“, niecierpliwiła się, miała dosyć więzienia, spieszyła na względną wolność i marzyła o przygodach, o nieznanych krajach, o ucieczkach... Dla wielu wygnanie przedstawiało się jak daleka romantyczna wyprawa na koszt rządu, gdyż mówili: „i na Syberji jest przecież Rosja“. Dla nas polaków był to bezwątpienia najbardziej rozdzierający dramat, gdyż myśmy tracili na długo, może na zawsze... Ojczyznę. Dlatego trzymaliśmy się wciąż ze Stanisławem Landy razem i często bywaliśmy smutni. Pewnego dnia monotonność więziennego życia została wstrząśnięta okrzykiem:
— Katorżan uprowadzono!... Kują ich!...
Zbiegliśmy się przed drzwiami na korytarz główny, z poza których dobiegały głuche uderzenia młotów i szczęk żelaza. — Z zapartym oddechem z pobladłemi twarzami staliśmy, wsłuchując się w tragiczne dźwięki, gdy drzwi otwarły się i starszy nadzorca w towarzystwie dwóch uzbrojonych strażników wszedł z listą, zatrzymał się i zaczął wywoływać nazwiska.
Więzienna idylla równości skończyła się — wzywano wszystkich skazanych sądownie, a więc pozbawionych praw, w tej liczbie i nas obu. Wywołani wolno przeciskali się przez tłum, który drgnął, zawahał się, lecz natychmiast przycichł pod surowym wzrokiem nadzorców. Z otwartego korytarza rytmiczne uderzenia młotów leciały głośno głuche i zarazem podzwonne. Wyszliśmy, drzwi zatrzasnęły się za nami, a chwilę potem stanęliśmy w małej kancelarji przed stołem pokrytym zielonem suknem, poza którym siedziało trzech panów w mundurach z wyniosłemi urzędowemi minami. Naczelnik więzienia stał obok i wczytywał się w jakąś listę. Poza nami, w głębi korytarza, huczały młoty, a pod oknem kancelarji golibrodzi-aresztanci pośpiesznie strzygli kilku naszych towarzyszy.
Naczelnik więzienia wymieniał nazwiska, urzędnicy za stołem sprawdzali je w swoich spisach, pytali wywołanego o wiek, miejsce urodzenia i rozmaite inne szczegóły, poczem zbadanego dozorcy zabierali i uprowadzali wtył. Gdy przyszły z kolei nasze nazwiska, naczelnik pochylił się nagle ku przewodniczącemu i coś mu powiedział cichaczem:
— Jak przyszli? spytał przewodniczącego.
— Przyszli wolni! W „statejnych spiskach“ niema żadnych uwag. Widocznie zastosowano do nich prawo! — zrobił nacisk na prawo.
— Wy kto? Student? — zwrócił się jeden z urzędników do Landego.
— Tak.
— A wy, młodzieńcze, jesteście szlachcicem?
— Byłem — odrzekłem.
Znów nastąpiły ciche za stołem narady i kręcenia głowami.
— Nie zakuto was na miejscu i nie przebierano w odzież więzienną.
— Nie. Przebrano nas w Wysznim Wołoczku.
— Dobrze. Odprowadź ich zpowrotem!... zadecydował przewodniczący.
Gdy znaleźliśmy się znowu w sali więziennej, wśród tłumu oczekującego przy drzwiach przebiegł głuchy szmer.
— Co się tam dzieje?.. Czy wywożą?
— Nie wiemy. Wszystkich kują w kajdany!
W tej chwili drzwi się znowu otwarły i ukazał się Popko, Krawcow, Kalużnyj, Komow, brzęcząc straszliwie łańcuchami. Popko szedł blady, spokojny, z dobrotliwem, wyrozumiałem spojrzeniem obiema dłońmi podtrzymywał szczękające łańcuchy, starając się robić jaknajmniej hałasu; inni zataczali się, jak pijani, łańcuchy wlokły się za nimi po ziemi z złowrogim rechotem, a oni rękami niepotrzebnie przyciskali na głowach szare aresztanckie czapki. Tłum więźniów rozstąpił się przed nimi i już nie skupiał, gdyż drzwi co chwila otwierały się, wpuszczając nowych skazańców. Niektórzy z nich poszli wprost do swoich pościeli i upadli na nie twarzą.
— Patrz, co oni ze mną zrobili... — powiedział do mnie Komow, uchylając zlekka czapki. Błysnął biały szerep do połowy ogolony, do połowy pokryty kasztanowatemi ostrzyżonemi na jeża włosami. Śliczne pukle zniknęły bez śladu, czoło i cała twarz były ohydnie zeszpecone, w mężnych habrowych oczach błyszczały mu łzy...
— Przyjacielu!... — szepnąłem, tuląc tę oszelmowaną głowę do piersi. — Jakże się wstydzę, że uniknąłem tego!
— Nic, nic! — uspokajał mię Komow. — Czyż nie gorzej obchodzą się z chłopami i robotnikami. Przecież biją ich publicznie rózgami! A co z nimi robią w wojsku?! Mniejsza z tem, lecz nałożenie kajdan — jest to znak, że nas lada dzień wywiozą... Słuchaj, czybyś ty nie mógł wysłać mi listu przez waszą polską organizację?... Nie chcę korzystać z naszej, gdyż to do pewnej kobiety, której imię... chciałbym.... Rozumiesz! Włożysz do swojej koperty...
Kiwnąłem głową i pobiegłem z listem napisanym napoczekaniu do Landego, który już nawiązał konspiracyjne stosunki z miastem.
Zaczęły się gorączkowe przygotowania do drogi, lecz nikt nie mógł się dowiedzieć, czy będzie należał do wyznaczonej partji, czy zostanie. Wielu z tych, co pragnęli zostać, próbowało przenieść się do szpitala, ale udawało się to z wielkim trudem. Zakuci nauczyli się nosić i podpinać na rzemieniach kajdany, otoczenie przyzwyczaiło się rychło do szczęku łańcuchów. Gorzej było z ogolonemi przez pół głowami, oszpeceni nie zdejmowali wcale czapek, nawet spali w nich.
Nareszcie, pewnego dnia, wszedł naczelnik więzienia, wymienił ze sto nazwisk i kazał wywołanym wychodzić „z rzeczami“. Zaczęły się gorączkowe pożegnania. Na podwórzu powstał zatarg z powodu rzeczy, których okazało się tak dużo, że własnemi siłami wygnańcy nie byli w stanie ich unieść. Po długich pertraktacjach władze pozwoliły wynająć parę wozów, aby przewiozły bagaże na kolej. Skazańcy ruszyli piechotą, brzęcząc łańcuchami, niektórzy próbowali śpiewać, lecz szereg otaczających nas żołnierzy naparł na nas z kolbami, wołając:
— Cicho!...
Na rojnych ulicach, przez które przechodziliśmy, tłum przystawał, wyrażał nam współczucie, rzucał obwarzanki, bułki, owoce... Jakiś siwy pan przerwał łańcuch żołnierzy, przyskoczył do mnie i wcisnął mi w rękę rubla. Ale nie był to wyraz politycznych sympatyj, przeciwnie, miano nas za zwykłych „nieszczastnienkich“, kryminalistów. Czasami rozległo się westchnienie: „Turmy i torby żebraczej nie zarzekaj się“. Ale raz dwóch jakichś „mołojców“ wyskoczyło ze sklepu i grożąc pięściami, wołało:
„Sucze syny, buntowszcziki, polaki, my was!..“
Nareszcie dobrnęliśmy do dworca, gdzie osobnem wejściem wprowadzono nas na peron i umieszczono w przygotowanym zawczasu pociągu. Wszyscy byliśmy tak znużeni i sterani przeżytemi bolesnemi wrażeniami, że nawet śpiewać nam się nie chciało i nasz kapelmistrz, Tretjakow, świetny śpiewak (krewny krasnojarskiego gubernatora Pieszkowa) dużo się nabiegał i naprosił, zanim zorganizował jaki taki chór. Popłynęła tęskna pieśń „Na siewierie dikom stoit odinoko sosna i sniegom sypuczim kak rizoj odieta ona“. (Na dzikiej północy stoi samotnie sosna, lotnemi śniegami odziana, jak szatą...). Publiczność zaczęła się gromadzić i słuchać; w tej chwili jednak pociąg ruszył — wyprowadzono go daleko za miasto i pozostawiono w czystem polu.
— Tu możecie sobie śpiewać, ile wam się żywnie spodoba! — powiedział nam żandarmski oficer, który nas konwojował.
Długo staliśmy w polu. W Niżnim Nowgorodzie znaleźliśmy się nad ranem. Noc była ciężka, ławki wąskie i twarde, w dodatku wielu z nas zakuto w ręczne kajdany. Kiedy pociąg stanął i poprzez blade światło dżdżystego dnia błysnęła wdali szeroka rzeka, wielu krzyknęło radośnie:
— Nareszcie!... Niżnij! Tu siadamy na barkę!...
Znowu rzeczy kazano nam wziąć samym i znowu zaczęły się targi i pertraktacje bez końca; skończyło się, jak w Moskwie, wynajęciem wozów za słone pieniądze. Barka więzienna był to duży statek drewniany, płaskodenny, z nadbudówką na pokładzie na dziobie, w której się mieścił oddział żołnierzy, jako straż. Kuchnia i składy na części tylnej. Między obydwiema temi nadbudówkami wolna część pokładu, również nakryta dachem, zamykała się mocnemi rozsuwanemi siatkowemi ramami. Tędy schodziło się po schodach pod pokład do właściwych pomieszczeń przesyłkowych więźniów. W drodze, gdy holowana przez parowiec barka płynęła zdala od brzegów, zasuwano ramy, i oddzielone od świata w ten sposób międzypokładzie stawało się miejscem przechadzki dla więźniów, którym dozwolono tu wychodzić na „wolne powietrze“ z podpokładowej sali. Rozumie się, że brać więzienna tam gromadziła się dzień cały, gdyż tam było najprzyjemniej, można było oddychać czystem powietrzem, lubować się widokami pięknych brzegów wielowodnej Wołgi, to wyniosłych, złotych od rżysk, to kędzierzawych od rdzewiejących już lasów, to zielonych, płaskich i rozległych jak step. Wielu wygnańców, którzy byli po większej części mieszczuchami, oglądało te cuda po raz pierwszy i żyło w nieustannym zachwycie. Już od wczesnego ranka liczni miłośnicy czatowali na słońce wschodzące nad srebrnemi, zamglonemi wodami potężnej rzeki, oczu nie spuszczali ze zmiennej gry barw, odbijanych potokami południowego blasku na modrej, łuszczącej się fali lub przylgnąwszy twarzami do zimnych krat, stali, pijacko zapatrzeni w przepych zorzy wieczornej, gasnącej wśród skłębionych, malowanych chmur i ciemniejącego widnokręgu. Z takimi często nie można się było dogadać, nie odpowiadali na pytania. Ale pobyt na pokładzie miał urok i dla innych względów: było tu dużo kącików zacisznych za stosami skrzynek i worków z naszą prowizją, bardzo dogodnych dla poufnych przyjacielskich zwierzeń. Były one tem bardziej ponętne, że na barce razem z politycznymi mężczyznami wieziono i wygnanki kobiety. Miały odzielny pokoik, lecz korzystały ze wspólnego spaceru na pokładzie. Wśród nich, o ile pamiętam, była żona doktora ukrainofila Sawenki z Kijowa, była pani Mirolubowa, nauczycielka ludowa, panna Felicja Lewandowska, polka, która następnie wyszła za Landego, oraz bardzo młoda i ładna dziewczyna Gutowska — biała, różowa, z pysznemi jak ogień rudemi włosami, narzeczona katorżnika, Kołtanowskiego, w której zresztą kochała się cała młódź więzienna. Było jeszcze kilka pań, których nazwisk nie pamiętam, w każdym razie było ich bardzo mało na stu kilkunastu wiezionych na barce młodzieńców. To też amor dyskretnie, lecz nieustannie polatywał w powietrzu, wywołując wichry westchnień i miljony wyrazistych, wielbiących spojrzeń. A gdy w księżycową noc chór ześpiewanych głosów wybijał się daleko nad lustrem szumiącej rzeki, najtwardsze serca oprzeć się nie mogły słodkiej tęsknocie.
„Wołga matuszka burliwa, gaweriat...“
„Pod Samaroju razbojniczki szalat...“
„A w Samarie to diewicy charaszi...“
„Nie zabyt‘-by mnie krasawicy-duszi!...“[6].
Ulubionemi pieśniami rewolucyjnemi wśród rosjan były wówczas: 1) „Wstawaj, podymajsia raboczij narod“ (Wstań, podnieś się, ludu roboczy...). 2) „Idjot on i ciepi zwieniat“ (On idzie i dzwonią łańcuchy...), 3) „Jest na Wołgie utios...“ (Jest nad Wołgą skała...), 4) „Dubinuszka“ (Pałka), 5) Marsz pogrzebowy na śmierć Czernyszowa — muzyka, jak mi mówiono, skomponowana przez polaka Padlewskiego, jednego z oskarżonych w słynnym procesie 193, słowa poczęści zapożyczone z pieśni: „Bracia, rocznica, więc po zwyczaju...“. 6) „Prowiediomte, druzja, etu nocz wiesielej!...“ (Spędzimy, przyjaciele, tę noc wesoło.... — studencka) i wiele innych pomniejszych... „Marsyljankę“ (Rouget de Lisle‘a) śpiewano po francusku a „Czerwonego Sztandaru“ nie znano wcale. Myśmy słyszeli go w Warszawie już 1878 roku; przywiózł go z Paryża Józef Uziembło. Pierwszy raz rewolucjonistom zaśpiewał go na tej barce St. Landy... po francusku. Początkowo rosyjski tekst „Czerwonego Sztandaru“ był żywcem przetłomaczony z polskiego tekstu, z którym zapoznali rosyjskich rewolucjonistów polscy zesłańcy. Prócz tego nasz chór śpiewał moc pieśni zwykłych i ukraińskich. Gdyśmy zaczynali śpiewać, zwykle publiczność na parowcu, który nas holował, gromadziła się przy sterze i, zwrócona twarzą do nas, pilnie słuchała. Niektórzy, szczególniej kobiety, dawali nam jakieś znaki, niekiedy słyszeliśmy oklaski, stłumione przez odległość i szum kół parostatku. Mieliśmy tam znajomych — żonę Jużakowa, która dobrowolnie towarzyszyła mężowi na wygnanie oraz małżonków Natansonów, którym pozwolono odbyć podróż na Syberję na własny koszt, przyczem musieli opłacić również drogę dwóch żandarmów, pilnujących ich i nieodstępujących na krok.
Płynęliśmy dzień i noc, zatrzymując się bardzo krótko, żeby naładować paliwo dla kotłów, lub zabrać pocztę w większych miastach. Jedynie w wypadkach gęstej mgły parowiec zarzucał kotwicę gdzieś pośrodku rzeki i podciągał barkę ku sobie. Wtedy nie pozwalano nam wychodzić i straż nasza, składająca się z plutonu żołnierzy z oficerem i kilku żandarmów, zdradzała szczególny niepokój oraz czujność. Za Kazaniem Wołga rozlewa się szeroko i brzeg lewy, niżowy, nabiera charakteru istotnego stepu, a życie — barw wschodu. Widać dużo tatarów, oraz na brzegach zjawiają się wioski ze zdobnemi w półksiężyc minaretami. Prąd wartko nas poniósł ku południowi. Ale trwało to niedługo; na wspaniałem, szerokiem zlewisku Wołgi z Kamą wykonaliśmy złożony manewr, przerywany licznemi gwizdkami, rykiem syreny, nawoływaniem kapitana przez tubę i klątwami marynarzy, poczem parowiec, silnie sapiąc, wpłynął w Kamę i pociągnął za sobą uwiązaną na długiej linie, wahającą się barkę. Wszyscy więźniowie, oficerowie i żołnierze konwoju wylegli na pokład, lesz nikt nie śpiewał. Miałem wrażenie, że po raz pierwszy partja uwożonych wygnańców, do której należałem poczuła, że w jej życiu coś się rwie i zmienia niepowrotnie... Nie śpiewaliśmy, choć noc była ciepła i księżyc świecił cudnie... Na pokładzie szeptały ukryte w cieniu pary i gromadki, a w oświetlonem naftowemi lampkami wnętrzu barki leżały rzędami na pryczach z nosami utkwionemi w książkach szeregi „kniżników“ — tak nazywano tych więźniów, co zapamiętałem czytaniem głuszyli tęsknotę. Niektórzy pisali długie listy.
Kama jest rzeką bystrą, potężną, płynie przez kraj górzysty i parowiec z trudem wlókł naszą barkę przeciw prądowi. Posuwaliśmy się wolno ku północo-wschodowi. I zaraz następnego dnia pogoda zmieniła się; dotychczasowa słoneczna, złota jesień pierzchła, zimny wicher gwałtownie z pod sklepienia płynących ku nam z północy ołowianych obłoków wzburzył i spienił poczerniałą, jak atrament rzekę. Niepoprawny śpiewak Tretjakow zaintonował: „Nieludimo nasze morje, wieczno burnoje one...“[7] i natychmiast przyłączyła się do niego gromada amatorów. Nastrój tęsknoty i zamyślenia nagle prysł; w dodatku wieczorem przebiegły „prowiantowy“ wydał wszystkim towarzyszom po małym pierniczku. Śmiech, żarty, gwar młodych głosów znowu wypełniły wnętrze sali barkowej, którą niski drewniany pułap i wygięte, żebrowate boki czyniły podobną do olbrzymiej kadzi. Wściekłe fale z rykiem szturmowały do jej boków, zaglądając spienionemi czubami do okrągłych, jak rybie oczy, iluminatorów. Barka kołysała się miarowo, co niektórych przyprawiało o morską chorobę — nowy powód do śmiechu i żartów ze strony zdrowych. Przyzwyczajeni do więziennego „stukania“ i niecierpliwsi zakochani porozumiewali się za pomocą szybkich, telegraficznych uderzeń w ścianę z przedmiotami swych westchnień na górze, zamykanych na noc oddzielnie od nas w nadpokładowych kajutach. „Kniżniki“ czytali, spoglądając, od czasu do czasu wyniośle z poza kart książek na „lekkomyślących światowców“. Uparcie należałem do tych światowców, ku niezadowoleniu i nawet pewnemu zgorszeniu kochanego Stanisława Landego.
Ten okres podróży był stosunkowo najprzyjemniejszym. Obchodzono się z nami wciąż jeszcze przyzwoicie, nie robiąc różnicy między administracyjnymi i „katorżanami“. Wielu z tych ostatnich zdjęło kajdany i przebrało się w cywilne ubrania, władze udawały, że tego nie widzą, nie wymagały dla siebie żadnego szczególnego szacunku i nawet, kiedy wchodziły do wnętrza barki wieczorem, żeby robić „powierkę“, to jest policzyć więźniów, nie wymagały, żebyśmy wstawali z pościeli i stawali rzędem, jak tego żąda regulamin. Pożywienie mieliśmy wyborne, gdyż kupowali żywność nasi wybrani „Starostowie“, którym pozwalano pod konwojem „schodzić na brzeg“ na przystaniach, gdzie parowiec się zatrzymywał. Strawę również warzyliśmy sami pod nadzorem naszych pań, a mieliśmy wciąż jeszcze duże zapasy rozmaitych przysmaków w rodzaju: ryżu, białej pszennej mąki, konserw, kawy, herbaty, czekolady, słodyczy, któremi obdarzyli nas „sympatycy“ przy wyruszeniu z Moskwy. W ten sposób dopłynęliśmy do Permu.
Tu otrzymali pierwszy chłodzący „tusz“ ci optymiści, którzy dowodzili, iż całe nasze zesłanie ograniczy się do cudownej przejażdżki na rządowy koszt po wspaniałej Syberji, że Loris Melikow lada dzień wydrze u cara Konstytucję i my wrócimy... Dlatego obchodzą się z nami tak względnie, że czują w nas przyszłych swych władców!... — dowodzili w zapale.
Permskie więzienie Centralne, do którego nas zapędzono, było pierwszem więzieniem „katorżnem“, jakie mieliśmy poznać. Już wygląd jego przejmujące robił wrażenie. Mimo, iż stało w obrębie miasta, wydzielało się zeń posępną, ciężką, kańciastą architekturą. Dwupiętrowy korpus murowany z małemi zakratowanemi okienkami, opasany wysokim murem, wznosił się ponad dachy otaczających domów na stromym brzegu rzeki. Gdyśmy się do niego zbliżyli i zatrzymano nas przed wielką, okutą żelazem bramą, przygnębiające wrażenie wzrosło przez bolesne wypełniające więzienie głosy. Całe ono od piwnic do dachów jęczało od szczęku kajdan. — Gdy bramę otwarto, runął na nas wodospad tego okropnego jazgotu, ujrzeliśmy tłumy ludzi, odzianych w znane nam szare chałaty z tuzami na plecach, w szarych czapach „naleśnikach“ na głowach, okutych w ciężkie łańcuchy, brzęczące nieznośnie przy każdem ich poruszeniu. Musieliśmy długo czekać na podwórzu, zanim przyjęto partję, gdyż tutaj zmieniał się nasz konwój, zostawali jedynie ci sami żandarmi i dowodzący nimi oficer. Wywoływano według spisu po kolei więźniów, sprawdzano fotografje, przeglądano rzeczy... Z administracyjnymi załatwiono się względnie szybko, ale „pozbawionych praw“ oglądano bardzo skrupulatnie, rewidowano kajdany i skoro okazywały się o tyle za duże, że łatwo je było zdjąć, lub miały nity rozluźnione, przekuwano natychmiast na cięższe i dokuczliwsze. Rzeczy również skrupulatnie przetrząśnięto i zabrano najmniejszy skrawek papieru, najmniejszą rzecz „cywilną“, nawet guziki i szczoteczki do zębów.
— Wszystko to dostaniecie panowie z powrotem! — uspokajał nas żandarmski oficer. — Ale w obrębie tego więzienia nie wolno — to katorga!“
Dwa dni przesiedzieliśmy w tem więzieniu, zamknięci w dość czystych, ale ciasnych salach. Komunikować się z towarzyszami z innych cel wolno nam było jedynie przez delegatów. Rychło jednak poznaliśmy, że i ta „Centralka“ ma swoje tajemnice. W nocy zwróciło naszą uwagę jakieś dziwne stukanie do okna; jeden z więźniów wdarł się tam po karkach towarzyszy i otworzywszy lufcik, przekonał się, że stuka jakiś koszyk zwieszony na sznurku z góry, zajrzał do środka i znalazł tam... butelkę wódki wraz z karteczką: „witamy was my, nieszczęśnicy tutejszego więzienia, przysyłamy gościńca i prosimy o tytoń, zapałki, świece, mydło oraz trochę pieniędzy, których wy, panowie polityczni, macie pewnie poddostatkiem! Katorżanie Permskiej Centrali...“ Rozumie się, że wysłaliśmy, cośmy mogli, ale butelkę wódki — rzecz wysoce ponętną, bo zakazaną — zatrzymaliśmy, gdyż mieliśmy wśród naszych „starszych“ wielkich jej amatorów.
Dwa dni radzono nad sposobem odstawienia nas dalej do Tiumenia drogą lądową, gdyż innej nie było. Wiele depesz, jak nam potem mówiono, zamieniono z Petersburgiem, nim postanowiono wieźć nas „na trójkach“. Byliśmy pierwszą od 1863 roku wielką partją politycznych, przesyłanych na Syberję i rząd nie zdecydował się jeszcze, jak nas traktować. Jeszcze trwały układy z „liberałami“, jeszcze rząd liczył się z opinją publiczną, jeszcze Loris Melikow ją łudził i rozdwajał obietnicami reform... W dodatku wciąż jeszcze byliśmy w granicach Rosji Europejskiej, gdzie nawet względem „katorżan“ stosowano łagodniejsze prawa. Rząd nie był pewny, jak się zachowamy wobec represyj i zmian, wolał wprowadzać je stopniowo, unikając głośnego skandalu. Jak się później okazało, postanowił je wprowadzić w głębi Syberji, daleko od wszelkich „opinji“ i gazet. Dwa dni dochodziły do nas rozmaite pogłoski, przeważnie za pośrednictwem kryminalistów. Raz mówiono, że nas popędzą piechotą, a że ponieważ jesteśmy „gosudarskie prestupniki“[8], więc przykują nas, jak niegdyś polaków, po dziesięciu do jednego żelaznego pręta, żebyśmy nie uciekli!... Innym razem mówiono, że tu zostaniemy do wiosny i z rozlewem wód spławią nas „kajukami“ do Obdorska, na Morze — Ocean Lodowaty... W rezultacie powieziono nas na „trójkach, na pierekładnych“[9]. Podwód miała dostarczyć ludność!
Była to druga zachwycająca podróż. Wprawdzie nie była taka wygodna, jak „barką“, lecz zato nieskończenie rozmaitsza. Na wygodnych, drążkowych „tarantasach“, posadzono na każdym po trzech więźniów i dwóch żołnierzy. „Jamszczyk“ (woźnica) przylepiony na rożku „obłuczka“ (kozła), dziko pokrzykiwał i machał krótkim batem, przynaglając trzy tęgie, półdzikie konie wciąż do szybkiego biegu. Te rwały jak szalone, szczególniej przy wjazdach na górę i zjazdach na dół. Nieraz zdawało się, że i „tarantas“ i my i konie i nawet „gosudarskije“ żandarmy rozbijemy się w puch od tego pędu o rosnące na dnie przepaści drzewa, lub wpadniemy do jeziora, wyłaniającego się nagle na skręcie drogi. Ale gdzie tam, woźnica w samą porę zdzierał lejce, zawracał tak, że koła błyskały nad urwiskiem. Ponieważ gór po drodze było coraz więcej, mieliśmy emocyj niemało. Co 25—30 kilometrów zatrzymywaliśmy się dla zmiany koni i „picia herbaty“. Na etapach — drewnianych, otoczonych ostrokołem budynkach, przeznaczonych na noclegi dla partyj idących piechotą — czekały już rzesze dziewcząt i kobiet spędzonych ze wsi z kołaczami i bułkami, nabiałem, serem, ogórkami, pierogami, kaczkami i kurami, gotowanem mięsem, sybirską jajecznicą (z mąką i mlekiem), z wędlinami, rybami wędzonemi, gotowanemi, smażonemi, z jajami na twardo, z miodem, z orzeszkami cedrowemi... wogóle że wszelkiemi skarbami tego bogatego kraju. I taniość była niesłychana, za parę groszy kupić można było tłustą kurę, lub nawet gęś, całego sandacza, trzy jajka kosztowały grosz i t. p. Nigdyśmy nie jedli tak smacznie i tak wiele... Dokuczał nam jedynie... kurz, straszny, niewiarogodny kurz, wznoszony przez pięćdziesiąt naszych wozów, pędzących jeden za drugim galopem. To też pierwszą czynnością na etapach było powszechne mycie się... Ponieważ dnie były ciepłe, słoneczne, suche, urządzaliśmy prawdziwe kąpiele przy studni, zlewając się po kolei wiadrami zimnej wody.
Cudownie się spało po takiej całodziennej podróży, a robiliśmy przejazdy od 100 do 150 kilometrów. Miejscowość była bardzo malownicza, porosłe lasami stoki Uralu, wznosiły się coraz wyżej, aż pewnego dnia znaleźliśmy się na przełęczy, na której stał potężny słup z dwugłowemi orłami. Na przybitej do jego szczytu desce z jednej strony napisane było „Europa“, z drugiej „Azja“. Z ciekawością i ściśniętem sercem oglądaliśmy te napisy i nie mogliśmy śpiewać, choć konwojujący nas żandarmski oficer bardzo o to prosił.
Wschodnie stoki Uralu są strome i widoki, otwierające się na skrętach drogi na doliny, wysłane nieprzejrzanemi borami, na srebrne nici rzek, wijące się w wąwozach, na lustra błyskających w oddali jezior, na łańcuchy sinych szczytów, blednących i niknących na widnokręgu turkusowego nieba, miały dla nas czar nieopisany. Nie wiem, czy ten czar, czy nadzieja na konstytucję Loris-Melikowa spowodowały, że w tym okresie nie powstała u nikogo myśl o ucieczce...
Nareszcie spostrzegliśmy po kilku dniach podróży w dolinach białe budowle i dymy licznych fabryk, a wkrótce stanęliśmy w Ekaterynburgu, pierwszem mieście syberyjskiem. Nie pamiętam wcale Ekaterynburskiego więzienia, zresztą spędziliśmy tam wszystkiego jeden dzień. Wryła mi się jedynie w pamięć suta zapomoga, jaką nam przysłał w prowjantach i pieniądzach, zdaje się, że Koziełł-Poklewski. Tam pierwszy raz od Moskwy pytano się o wygnańców polaków w partji. Czy są i ilu ich jest.
W drodze uderzyła mię okoliczność, że w niektórych wielkich wsiach — a wsie na Syberji są duże, liczą niekiedy po parę tysięcy mieszkańców, — brano całą partję naszą za polaków, wygrażano nam pięściami, gdyśmy przelatywali pędem i krzyczano „pany, buntowszczyki“!... Czy to było echo dawnych czasów, czy umiejętna propaganda policji w celu wzbudzenia ku nam niechęci i utrudnienia na wszelki wypadek ucieczki — nie wiem. Na etapach byliśmy jednak przyjmowani przez ludność życzliwie, gdyż dawaliśmy jej spory zarobek. Szczególniej dziewczęta — naogół białe, rumiane, dorodne, jak tutejsza ziemia Sybirska, dostatnio ubrane w „namistach“ korali i paciorków, zbierały się tłumnie i chętnie szczerzyły białe zęby do młodzieży, której mieliśmy wśród siebie tak wielką ilość. Pani Jużakowa stale wyprzedzała naszą karawanę i zamawiała nam kolację na noclegach. Oficerowie etapów starali się być uprzejmi, robili, co mogli, żeby nam uprzyjemnić pobyt w swych brudnych, ciemnych więzieniach. Pokazywali nam swoje zwierzyńce — każdy coś miał: jeden — oswojone niedźwiedzie, drugi — jelenie i sarny, trzeci — orły, berkuty, sokoły, czwarty — wilczęta i lisy... Kazali załodze etapowej śpiewać, a niekiedy sprowadzali nawet na naszą prośbę chóry wioskowe. Nasi pieśniarze pilnie uczyli się miejscowych słów i melodyj... Słowem, wszyscy wydawali się „poczciwcami“, gdyż taki mieli rozkaz... Po opuszczeniu dopiero etapu dowiadywaliśmy się wypadkiem od „jamszczyków“, co to nieraz byli za ludzie... Jak gnębili wsie podwodami, jak okrutnie obchodzili się z kryminalistami, którzy dostali się w ich władzę, jak ich okradali, wymuszali łapówki, znęcali się nieraz bez żadnego powodu. Pokazywano nam etap ze śladami niedawnego pożaru, gdzie żołdacy wymordowali całą partję, pokłóciwszy się z nią przy kartach — rzeczy narówni z wódką i tytoniem zabronionej w więzieniach rosyjskich. Następnie podpalili etap, i zrobili alarm, udając, że wykryli „próbę ucieczki“. Afera wydała się jedynie dlatego, że oficer wtajemniczony w szulerki swych żołnierzy i opłacany przez nich, zabrał sobie tym razem zbyt duży procent zrabowanych pieniędzy. Prokurator otrzymał w rezultacie anonimowy donos, a że był zły na oficera, wszczął dochodzenie. Równie skandalicznych spraw o owych „poczciwcach“ dowiedzieliśmy się mnóstwo, ale już wiele później. Tymczasem wszystko szło gładko. Raz jeden warzył się zatarg z żandarmami. Prawnik z Odesy, Salomon Lion na jednej przełęczy, na którą prosiliśmy, aby nam pozwolono wejść piechotą, pozostał trochę w tyle i wydostał się za łańcuch konwoju niepostrzeżenie może nawet dla siebie samego, gdyż miewał chwile zadumy i roztargnienia. Zauważył to żandarm, skoczył do Liona i zaczął mu robić grubijańskie wymówki, Lion odpowiedział mu równie szorstko, żandarm twierdził, że go nawet uderzył — dość, że Lionowi nałożono ręczne kajdany. Gdy Lion wzburzony i zakuty zjawił się na naszym rozbawionym etapie, sprawił wrażenie piorunujące. Wszyscy poczęli krzyczeć, hałasować, wzywać oficera żandarmskiego, który właśnie jadł obiad u „poczciwca“ etapowego. Natychmiast została zmobilizowana cała siła zbrojna, straż nasza i garnizon etapowy otoczyły nas z nałożonemi bagnetami. Zaczęły się pertraktacje, gdzie znowu zarysowało się wewnętrzne wśród nas rozdwojenie, dostrzeżone przeze mnie już w Moskwie: administracyjni nastawali przedewszystkiem na to, że zakucie jest bezprawiem, gdyż Lion nie jest „pozbawionym praw“, katorżanie mówili poprostu: „nie pozwolimy, niech nas wszystkich zakują“. Skończyło się nawet na tem, że oficer żandarmski kazał zdjąć kajdany, ale prosił stanowczo, abyśmy nie wychodzili po za łańcuch straży, lub dali słowo, że „żaden z nas nie będzie próbował ucieczki“... Po długich debatach, pomimo nacisku „administracyjnych“ takiego słowa nie daliśmy, co bardzo ochłodziło „ciepło“ naszych żandarmskich opiekunów.
— Wymyślacie na nas, ale jeszcze nieraz pożałujecie, kiedy nas nie będzie! — mówili proroczo.
Więzienia na Syberji są, jak katedry katolickie w średniowiecznej Francji, najokazalszemi, najbardziej rzucającemi się w oczy budynkami, miasteczek, a nawet miast. Zwą je tutaj „tiuremnyj zamok“ albo „astrog“, zapewne na pamiątkę tych czasów, kiedy w twierdzach (ostrogach) kozaków-zdobywców, największym i najważniejszym budynkiem było więzienie, gdzie trzymano zakładników z tubylczej ludności dla wymuszania „jasaku“ (podatku w futrach, przeważnie lisich i sobolich).
„Tiuremnyj zamok“ w Tiumeniu zrobił na nas silne wrażenie swemi rozmiarami i okazałością. Po Butyrkach było to największe ze spotykanych do tej pory więzień. Tu gromadziły się, nawet często zimowały partje „zsylnych“, kierowanych w głąb Syberji, tu latem wsadzano je na barki, które spławiano rzekami Turą, Tobolem, Irtyszem do zlewu z Obią, a potem Obią w górę rzeki, aż do Tomska, największego miasta tej połaci kraju, siedliska generał-gubernatora Zachodniej Syberji[10].
Trzy dni spędziliśmy w Tiumeniu. Pobyt był nieprzyjemny. Odzwyczailiśmy się już od więziennego rygoru, ciasnoty, robactwa, zamknięcia. W dodatku tutaj pożegnali nas żandarmi i odrazu zaczęła się sprawdzać ich przepowiednia zaczęły się drobne prześladowania, bezmyślne czepianie się przepisowych drobiazgów, które dotąd były usuwane jednem słowem żandarmów. Zrozumieliśmy, że odtąd będziemy mieli do czynienia z ludźmi, wobec których nawet żandarmi okazywali się „wersalczykami“. Już podczas „przyjmowania partji“ poczuliśmy „inny wiew“. Zmęczonych podróżą, głodnych, przetrzymano nas na nogach kilka godzin na podwórzu więziennem, gdzie „komisja trzech“ skrupulatnie sprawdzała, pytając się każdego o szczegóły, nasze „statiejne spiski“[11], oglądała uważnie nasze fotografje, badając kajdany, przetrząsając bagaże.
— „Tu Syberja!“ — pouczano nas, gdyśmy sarkali. — To dla waszego dobra, na wypadek „zamiany“, za którą u was odpowiada cała partja, bo wszyscy się znacie“! — dodawali dobrotliwsi[12]. Katorżan, którym na głowie odrosły już włosy, kazano ponownie ogolić. Niektórzy prosili, żeby im całkiem ogolono czupryny, lecz władze więzienne nie zgodziły się, gdyż cały dowcip polegał właśnie na wstrętnem oszelmowaniu, pozwalającem, jak piętno, odrazu poznawać „pozbawionych praw“. Z tego powodu o mało nie przyszło do rozruchów, ponieważ niektórzy dostali w tajemniczy sposób brzytwy i sami się ogolili. Zadenuncjował ich ktoś; podejrzewaliśmy, że uczynili to żandarmi, których paru zostało z nami, przebranych w mundury nadzorców więziennych. „Samoogolonych“ powleczono do karceru. Powstała burza, w której znowu zarysował się antagonizm między „administracyjnymi“ i „sądowymi“.
— „Poco to zrobili?... Czy to nie jest w gruncie rzeczy drobiazg?! Przecież wiedzieli, co im grozi na katordze?!... A teraz narażają wszystkich... — gorączkowali się jedni. — „Wyście honor gotowi sprzedać za „franzolę“[13] — krzyczeli drudzy. Skończyło się na długiem „pryncypialnem“ gadaniu, w którem była szeroko omawiana kwestja żandarmów, gdyż ktoś z „franzolistów“ wniósł projekt, żeby żądać powrotu tych „aniołów stróżów“. Istotnie żandarmi dbali o nasze względne wygody, starali się wiele rzeczy nam ułatwić, otaczali nas opieką przed „samodurstwem“ poszczególnych oficerów i żołdaków etapowych, robili nam rozmaite pieniężne usługi, naprzykład wydawali naprzód strawne na całą drogę, co umożliwiało zakupienie potrzebnych wiktuałów tanio w wielkich miastach lub przy okazji... Słowem, położenie nasze materjalne z żandarmami było o wiele lepsze. Zato ich oko i ucho wciąż czuliśmy na sobie; podsłuchiwali nasze rozmowy, przeglądali niby od niechcenia nasze książki, kradli porzucone kajety i notatki; w czasie najgorętszych „pryncypjalnych“ dyskusyj spostrzegaliśmy koniec końców zawsze niespodzianie ich cień gdzieś w ukryciu... Rozumieliśmy dobrze, że pomimo największej z naszej strony ostrożności, to ciągłe obcowanie w czasie drogi z żandarmerją dostarcza jej całego szeregu wiadomości, niedostępnych w innych warunkach, które pozwalają im nietylko charakteryzować każdego z nas z osobna, ale służą jednocześnie interesom ogólnego, politycznego „syssku“. Zaważyć to mogło ciężko już nietylko na dalszych losach każdego z nas na wygnaniu lub katordze, lecz szkodziło sprawie, której każdy na swój sposób służył i za którą cierpieliśmy. Wniosek wywołał więc głębokie oburzenie i wielki krzyk:
— „Precz z oportunizmem! Precz z „franzolą“!... „Franzoliści“ wstydliwie milczeli.
Takie były nasze pierwsze kroki na Syberji.
Barka, którą odpłynęliśmy z Tiumenia, była podobna do poprzedniej — może trochę mniejsza, może cokolwiek brudniejsza. I wrócił dawny tryb życia, lecz nie wrócił dawny nastrój. Nie pomogły ani pieśni, ani cudne krajobrazy górzystych i lesistych brzegów, jakie rozwijały przed nami przepływane rzeki. Przedewszystkiem ograniczono nasz pobyt na pokładzie, z nastaniem zmroku spędzano nas bezlitośnie do kajuty. A zmrok zapadał coraz wcześniej, w miarę, jak posuwaliśmy się na północ. Zbliżał się październik. Złotolistne brzozy, srebrne osiki i zrudziałe igliwo modrzewi malowały jesienne desenie na tle ciemnozielonych jodeł, sosen i wspaniałych cedrów, obciążonych ogromnemi, miedzianemi szyszkami. Nieraz, przepływając, widzieliśmy na brzegu partje „orzeszników“, którzy uderzali olbrzymiemi młotkami w pnie kolosów leśnych, strącali dojrzałe szyszki i ładowali je do koszów. Orzeszki cedrowe nietylko są niezmiernie smaczne, pożywne i lubiane przez ludność całej Syberji, lecz dostarczają również doskonałego jadalnego oleju, który nadto zastępuje wybornie w mydlarniach olej kokosowy. Handel orzeszkami sięgał miljonów rubli i mógłby zostać poważnem źródłem dochodów ludności i państwa, gdyby nie lekkomyślność i niechlujstwo tej samej ludności, która powodowała coroczne pożary leśne, niezmiernie szkodliwe przedewszystkiem dla cedrów, odradzających się z wielkim trudem. Widzieliśmy jeden taki pożar. Płonęło całe leśne urwisko.
W miarę zbliżania się do Tobolska, brzegi stawały się coraz bardziej płaskie i bagniste, las gorszy. W Tobolsku zatrzymaliśmy się na jeden dzień; pozostaliśmy na barce i jedynie nasi delegaci udali się do miasta po zakupy, gdyż to było ostatnie duże miasto, a droga do Tomska miała trwać z górą dwa tygodnie. Mieliśmy finansowe trudności, ponieważ nowi nasi nadzorcy trzymali się ściśle przepisów i nie chcieli nam wydać pieniędzy więcej, jak tylko na trzy dni. Zaczęły się przetargi, namawiania, prośby i groźby, wreszcie gubernator łaskawie pozwolił nam użyć na zaprowiantowanie tych pieniędzy, które zostały od nas odebrane w czasie rozmaitych rewizyj i szły przy „statiejnych spiskach“. Te, które złożono dla nas w kancelarji więziennej w Butyrkach, zostały rzekomo wysłane „pocztą“ na miejsca nam „wyznaczone“, były więc dla nas narazie stracone, wielu nie ujrzało ich nigdy. Wobec tego groził nam poprostu niedostatek i niektórzy z administracyjnych pooddawali swoje pierścionki i zegarki, żeby ogólnej katastrofie zapobiec. Katorżanom dawno już poodbierano wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Na szczęście, nasi delegaci trafili w mieście na sympatyków i znajomych, którzy nam pomogli, a bogate kupiectwo tobolskie również przysłało nam z pozwolenia gubernatora sute „podajanije“ (jałmużnę). Liberalne kupiectwo sybirskie umyślnie tak nazywało wszędzie okazywaną nam pomoc, ze strachu przed posądzeniem o „polityczną nieprawomyślność“. Popłynęliśmy więc z dość lekkim bagażem dalej na północ szeroko rozlaną wśród bagnistych lasów rzeką Irtyszem. Za poradą miejscowych znawców wzięliśmy kilka worków mąki, sucharów razowych i pszennych, chleba, kartofli, cukru, cegiełkowej herbaty, kapusty, słoniny.
— Mięsa i ryb dostaniecie na miejscu!“ — mówiono nam. W miarę jednak posuwania się z biegiem Irtysza, coraz rzadziej spotykaliśmy wsie na wybrzeżach; coraz częściej stacje, przy których zatrzymywaliśmy się dla zabrania paliwa, przedstawiały jeden, dwa domki, gdzie mieszkali nadzorcy i stróże przygotowanych w czasie lata sągów drzewa. Na takich stacjach nic nie można było dostać, nawet mleka i jaj, a cóż dopiero mięsa i ryb. Cóż więc z tego, żeśmy mieli pieniądze z wypłacanego co trzy dni strawnego?! Pożywienie stawało się coraz gorsze, coraz częściej na obiad dostawaliśmy kartoflankę, skąpo okraszoną słoniną. Zaczęto zmniejszać porcje cukru, chleba oraz sucharów. W dodatku do gospodarczej naszej organizacji wkradła się pewna demoralizacja. Co taić: wśród starszych katorżan okazało się kilku nałogowych pijaków, rzecz bardzo rozpowszechniona wśród ówczesnej inteligencji rosyjskiej, która wzorem pisarza Pomiałowskiego dowodziła, że „uczciwi ludzie w carskiej Rosji, aby żyć, muszą pić, że chwile upojenia są jedynem wytchnieniem dla dusz „znękanych wstrętem do niewoli i codziennego bagna“. Przytaczano cały szereg pierwszorzędnych pisarzy, jak: Reszetnikow, Gleb Uspienskij, N. K. Michajłowski, Gogol, Pisiemski i inni, których już nie pamiętam, a którzy byli „gorkimi pijanicami“ przez „ból sumienia“. Wobec takiego poglądu na pijaństwo ogółu, czy można było się dziwić, że tych kilku nieszczęśliwych, już zatrutych alkoholem, skazanych na wieloletnie odcięcie od życia szukało dostępnych im jeszcze „chwil zapomnienia“. Dopóki byli żandarmi, nie dopuszczali stanowczo do kontrabandy wódki w nasze środowisko, lękając się zupełnie słusznie „nieporządków“ — dostawaliśmy ją wtedy w małych ilościach i bardzo rzadko. Teraz, gdy na czele naszego konwoju stanął oficer, który sam był „niedurak wypit’“, nasi przedstawiciele — starostowie, właśnie z tych starszych katorżan, rychło porozumieli się z nim na punkcie wspólnych upodobań i wódki mogliśmy mieć, ile się żywnie podobało. Zrobiono jej, za jego poradą, znaczny zapas, gdyż w miarę wzrastającego bezludzia i cena trunku rosła niepomiernie. Wkrótce butelka doszła do 3-ch rubli. Pamiętam scenę przy zlewie Obi z Irtyszem, która na lustrzanem tle bezbrzeżnego wodnego roztocza, pod bladem podbiegunowem niebem, w promieniach zimnego, nisko świecącego słońca, niezmierne na mnie wywarła wrażenie. Właśnie ciągnący naszą barkę parowiec walczył z chełbią wodną i wirami, wytworzonemi wżarciem się zielonawego, bystrego i potężnego prądu Irtysza we wspaniałe, srebrne ciało wielkiej, jak ruchome morze, Obi, gdy dostrzegliśmy w oddali ciemny punkcik, śpieszący ku nam z zamglonego północnego widnokręgu, gdzie nie było nic widać prócz wody i nieba. Punkcik mały z początku, jak ciało komara, rósł szybko, wreszcie zamienił się w małe czółenko, pędzone dwu-łopatkowem wiosłem. Śpieszyło widocznie do nas. Wielkie fale, wywołane kołami walczącego już z prądem parowca, nie dopuściły czółenka do statku, zwróciło więc do naszej barki. Gdy podpłynęło zupełnie blisko, spostrzegliśmy w niem dwa twory ludzkie, pół-nagie, straszne, z wygniłemi nosami, z ropiejącemi oczami, pokryte ranami i pryszczami.
— „Ostjacy!... rozległ się szept wśród tłumu wygnańców, przyglądających się zjawisku z poza pokładowej kraty. Przybyli ochrypłym, przejmującym głosem wołali do nas: „Blat!... (brat)....Wodki!... Wyciągali swoje krwawe, niesłychanie brudne kikuty, kończące cienkie, jak piszczele, ręce.
— „Jacyś trędowaci!.. Nie — to syfilitycy!.. Ofiary rosyjskiej cywilizacji!... Dajcie im chleba!... — rozległy się głosy. Rzucono im trochę sucharów, trochę cukru, herbaty, do „pętającej“ się tuż u boku naszej barki łódeczki, lecz oni wciąż wołali ochrypłym głosem „wódki“, wskazując na ślicznego, złotego łososia, leżącego na dnie łodzi. Wreszcie nasz starosta kazał dać im butelkę. Uszczęśliwieni rzucili nam natychmiast na pokład wspaniałą rybę i odpłynęli, wołając: blat!... i przykładając krwawe kikuty do czoła i serca.
— „Nie będę jadł tej ryby!... Mdli mnie!...
— „Boże, z takimi przeznaczono nam żyć!... — szeptali niektórzy pobladłemi ustami. Lecz wrażenie zostało rychło zagłuszone „pryncypjalnym“ sporem o wpływie kultur wyższych na niższe i czy wogóle kultura jest coś warta?... Wszyscy wzięli żywy udział w dyskusji.
Przystąpiłem do Landego, który wciąż stał nieruchomy z twarzą przylepioną do więziennej kraty i szepnąłem mu po polsku:
— Uciekamy, jak się tylko da!... Kiwnął, swoją lwią głową, ale nic nie odrzekł. Od tej chwili zauważyłem, że tajona myśl o ucieczce zaczęła kiełkować i rosnąć nietylko wśród nas katorżan, ale w całej gromadzie i stała się powodem do jeszcze większego rozdźwięku i rozdziału z „franzolistami“.
Bezludne, posępne wybrzeża ogromnej Obi, gdzie nawet lasy były jakieś karłowate i chore, gdzie takie liche mieściny, jak Surgut, Narym, wydawały się rojnemi „stolicami“, monotonność chmurnej wody, ołowianego nieba i ziemi ledwie znaczącej się na horyzoncie czarną linijką, usposabiały wszystkich do melancholji, tak że w pijatykach, sprawowanych z powodu rozmaitych rewolucyjnych uroczystości oraz „dni angieła“ (imienin) coraz to innego wygnańca, zaczęli brać udział nawet ci, co dotychczas nigdy nie pili. Każda taka libacja, owiana cudownym śpiewem, musiała mieć jednak odpowiednik w kajucie konwojującego nas oficera i raz o mało nie skończyła się tragicznie. Pijany „poczciwiec“ zaczepił w mocno nieprzyzwoity sposób jedną z wygnanek. Ujęliśmy się za nią i „poczciwiec“ sprowadził na nasz pokład żołnierzy, którzy zepchnęli nas pod pokład i wstawiwszy lufy karabinów w otwór zejścia, zagrozili rozstrzelaniem. „Poczciwiec“ czegoś żądał, coś krzyczał, czego nie mogliśmy nawet zrozumieć. Na szczęście, przybiegł z kuchni nasz starosta, udobruchał „poczciwca“ i uprowadził go do oficerskiej kajuty, skąd przyszedł wkrótce rozkaz, by żołnierze cofnęli się „z godnością i w porządku“.
Te hulatyki oraz dobre usposobienie „poczciwca“ kosztowały nas dość drogo, tak, że kiedy poza Narymem zaczęły się pojawiać na brzegach rzeki, bardziej suchych i wyniosłych, przy stacjach portowych, znowu duże i zamożne sioła, już nie mieliśmy pieniędzy, żeby polepszyć znacznie nasz zubożały wikt. Z pewną ulgą dowiedzieliśmy się, że podpływamy do Tomska i „franzoliści“ nie taili nawet swej radości, wypowiadając nadzieję, że tu już napewno oddzielą „administracyjnych“ od „pozbawionych praw“. Przyjęcie w Tomsku było jeszcze gorsze, niż w Tiumeniu. Władze więzienne w jakiś tajemniczy sposób dowiedziały się o „buncie“, choć „poczciwiec“ nie meldował o nim, rzecz prosta, ze względu na własną odpowiedzialność za tolerowaną na statku „wódeczność“. Podejrzewaliśmy o denuncjację znowu tych paru żandarmów z dawnego konwoju, których poznaliśmy w przebraniach żołnierzy naszej nowej straży. Dość, że w Tomsku po raz pierwszy oddzielono katorżan i „zsylnych“ sądowych od „administracyjnych“, zamknięto ich w osobnych salach i utrudniono między nimi komunikację. Odbiło się to szczególnie źle na „katorżanach“, już choćby dlatego, że mieli mniej pieniędzy. Przyznać trzeba, że „administracyjni“ przysłali nam znaczną część sum, wysłanych dla nich przez krewnych i przyjaciół do Tomska.
Użycie pieniędzy natrafiło jednak w samem środowisku „katorżan“ na pewne tarcia. Myśl o ucieczce tak opanowała niektórych, że zaczęto się nad możliwością jej zastanawiać poważnie i przedewszystkiem zażądano wydzielenia z budżetu ogólnego pewnej sumy, niezbędnej na jej zorganizowanie. Ucieczka jest taką świętością dla ludzi pozbawionych wolności, że projekt oszczędności w tym celu nawet za cenę gorszego odżywiania nie spotkał żadnego sprzeciwu. Zresztą, zapowiedziano nam stanowczo, że ponieważ dalszą drogę mamy przebywać piechotą od etapu do etapu, to jest istotnym „ciupasem“, nie pozwolą nam władze więzienne zabrać więcej, niż po 20 kilo na duszę.
— „Ile możesz unieść, a podwody jedynie dla chorych“, — zapowiedziano nam surowo.
Już nie pamiętam, którego października nastąpił wymarsz. Wszystkich nas „pozbawionych praw“ przebrano przedtem w aresztanckie ubranie, sprawdzono okucia, ciężkie kajdany niektórym zamieniono na lżejsze i z dłuższemi łańcuchami. „Kajdaniarzom“ wydano rzemienie do podwiązywania kajdan u pasa, aby mogli chodzić, oraz grube, sztywne skórzane „podkandalniki“, podkładane na kostkach pod obręcze kajdan, aby te nie ścierały nóg w czasie pochodu.
— Jeszcze za Mikołaja I nie było „podkandalników“, skuwano więźniów w czasie drogi po dziesięciu, albo nawet przykuwano ich ręce do jednego żelaznego drąga. O rany i odmrożenia nikt się nie troszczył. „Podkandalniki“ i zwolnienie od ręcznych łacuchów jest już zdobyczą nowoczesnego humanizmu. — „Zresztą ja nic nie mogę“ — pouczał nas w czasie ponawiających się stale pertraktacyj o zwolnienie z okucia jeden z sybirskich prokuratorów, który nota bene, miał syna w politycznej katordze.
Dzień był pochmurny, padał śnieg z deszczem; głębokie, lepkie, zorane koleinami, błoto i kałuże rdzawej wody, ściętej cienkim lodem, pokrywały szeroką wstęgę sybirskiego traktu, którym popędzono nas na wschód. Łańcuch etapowych żołnierzy z najeżonemi bagnetami, z twarzami zbójów, z jakimi przyzwyczajeni byli wciąż obcować, otoczył nas. Za nami ciągnął się długi szereg wozów, na których siedzieli chorzy, kobiety i „administracyjni“ oraz po jednym na kilka osób żołnierzu. Część „administracyjnych“ została wprawdzie w Tomsku, przeznaczona na wywiezienie do miasteczek, wsi i „ułusów“ Zachodniej Syberji; ale sporą jeszcze ich liczbę, coś około 50, a wśród nich: Jużakowa oraz wszystkich „ukrainofilów“ — Malowanego, dr. Biełyja, prof. Kowalewskiego, dr. Sawenko, i innych — skierowano do miejscowości „więcej oddalonych“.
Ten pierwszy dzień chodzenia „ciupasem“ dobrze dał się we znaki. Wielu przeziębiło się bardzo, dostało bronchitu, kaszlu, którego nie pozbyło się już do końca podróży i który u wielu stał się początkiem gruźlicy. Wszyscy „kajdaniarze“ pościerali sobie okropnie nogi, nie pomogły „humanitarne podkandalniki“, których użycie wymagało, jak się okazało, i wiedzy i sztuki. Wlekliśmy się krokiem i przybyliśmy na pierwszy etap późno w nocy. Ciemny budynek, ledwie rozświetlony we wnętrzu lichemi latarkami z łojowemi świecami, wydał się nam, zziębłym i głodnym — poprostu pałacem. Kiedy jednak pokładliśmy się na płaszczach, rozesłanych na drewnianych pryczach — rychło wszczął się wrzask, gdyż roje pluskiew rzuciły się na nas, nie czekając nawet, abyśmy usnęli. Byliśmy już trochę przyzwyczajeni do robactwa więzień rosyjskich, lecz to, cośmy znaleźli na etapach, przechodziło wszelką wyobraźnię. Pluskwy, hodowane dziesiątkami lat w drewnianych budynkach, dochodziły do takiej wielkości i liczby, iż przedstawiały napewno osobną odmianę; niektóre były wielkości dużego bobu, ukąszenie ich było tak bolesne, iż budziło z najcięższego snu, zostawiało trudno gojące się bąble i pryszcze, a liczba owadów była tak wielka, że biała poduszka w jednej chwili stawała się czerwoną od ich ruchomego wzoru. Walka z niemi była niemożliwa, zgarnialiśmy je garściami i rzucali do pieca, o ile się palił, do wody, o ile była pod ręką, wreszcie do kominków lamp naftowych, które zostawiono nam do oświetlenia. Ginęły ich tysiące, ale natychmiast zjawiały się nowe zastępy. Przekonaliśmy się, że zabójczo na nie działa nafta, lecz nafty mieliśmy narazie mało, a gdyśmy następnie robili specjalne w tym celu zapasy i smarowali naftą prycze i słupy, pluskwy właziły na sufit i stamtąd spadały nam na twarze i posłania... Ulegliśmy i przyzwyczailiśmy się do nich... Zresztą napaści pluskiew były szczególnie zażarte tylko tam, gdzie etapy wietrzono i myto w ciągu paru dni na nasze przybycie; tam zaś, gdzie poprzedniego dnia nocowała partja kryminalnych, ataki sytych krwi pasożytów były dość umiarkowane. Groziło nam inne niebezpieczeństwo — zarażenie się rozmaitemi chorobami; ale na to nie było rady. U wielu z nas pojawiły się bolesne wrzody. Prócz pluskiew, grasowały też pchły i wszy. Te ostatnie sięgały również monstrualnych rozmiarów, a były może nieznośniejsze i niebezpieczniejsze, gdyż wżerały się głęboko w ciało, tworząc swędzące, trudno gojące się rany. Szczególniej z nastaniem zimna, kiedy włożyliśmy cieplejszą odzież i kożuchy, walka z niemi stawała się niemożliwa. Nic nie pomagały ani częste obmywania się, ani pranie bielizny, ani staranne czyszczenie i przeglądanie rzeczy. Pojawiły się niewiadomo skąd na świeżo wypranej, suszącej się na sznurach bieliźnie, kapały nam na głowy z sufitów, jak pluskwy. Nie były to zwykłe wszy odzieżowe, lecz jakaś specjalna odmiana „drzewna“, kryjąca się, a może i lęgnąca w szczelinach naszych prycz. Nieraz obserwowaliśmy białawe szeregi pasorzytów, pełznące w kierunku naszych ciał po ścianach, słupach i deskach izb etapowych. Wobec tych wstrętnych insektów, tarakany i karaluchy, których było również tu sporo, wydawały się zupełnie sympatycznemi domowemi stworzeniami. Zjadały nam, coprawda, w czasie nocy ogromne ilości chleba i cukru, lecz woleliśmy to, niż pożeranie naszej krwi i ciała. Cały nasz pobyt na etapach przesycony był robactwem, wypełzało nam na twarz w czasie rozmowy, znajdowaliśmy je w chlebie, w wodzie, w ubraniu, nawet w gorącej, tylko co przyniesionej z kuchni zupie już nieraz pływały ciała pasożytów, które zdołały tam wpaść ze ścian lub pułapu, odurzone parą. Ci, co nie mogli jeść i pić, świadomie zamykając na to oczy, cierpieli niewymownie. Więc choć na dworze było nieraz i słotno, i błotno, i zimno, chwile wędrówki od etapu do etapu były dla nas rozkosznym wypoczynkiem. Jeżeli „poczciwiec“ naczelnik etapu był w dobrem usposobieniu, to pozwalał nam wszystkim usiąść na wozach i dwadzieścia kilka kilometrów, dzielących etap od etapu, przebywaliśmy przyjemnie i dość szybko; jeżeli się nie zgadzał, wlekliśmy się piechotą, kroczkiem, cztery, pięć godzin, co też miało dla wielu swój urok. Okolice miejscami były bardzo malownicze, przypominały ukraińskie stepy lub załamywały się falisto, tworząc niewysokie wzgórza, porośnięte ciemnemi „urmanami“. Niegłęboki jesienny śnieg pobielił już był ziemię i spotęgował do nieskończoności cudną grę kolorów porannych i wieczornych zórz. Takich barwnych, długotrwałych wschodów i zachodów, jakie ma Daleka Północ, — nie ma żaden inny zakątek świata. Wielkie wsie sybirskie, rozrzucone luźno wzdłuż traktu, zaciekawiały nas również bardzo. Domy duże, z wielkiemi oknami, kryte „dranicą“[14] z malowanemi często na zielono okiennicami; obszerne, kryte nieraz podwórza, dostatnie stodoły i obory, — zdradzały dobrobyt o wiele większy, niż w Europie. Ludność rosła, dorodna, przyzwoicie ubrana, miała jednak wygląd posępny, często dziki. Rzadko widziało się i słyszało śmiech, za to często wynoszono nam „kołacza w podajanje nieszczastnieńkomu“ (jałmużnę nieszczęśliwemu), przez pamięć cierpień przeżytych przez ojców i dziadów, gdyż znaczna część ludności nie przybyła tu dobrowolnie, lecz była zesłana. Etap stał zwykle na skraju wsi, był otoczony ostrokołem, dookoła którego chodziły warty. Pośrodku podwórza wznosił się duży drewniany budynek piernikowego koloru. Korytarz przecinał budynek przez środek; z jednej jego strony mieściła się jedna lub dwie duże na paręset osób sale z pryczami pośrodku; w tej sali zamykano mężczyzn. Po drugiej stronie korytarza były mniejsze sale — dla familijnych. Tam umieszczano nasze panie. Była tam jeszcze niewielka kordegarda dla wewnętrznej straży. Straż składała się z żołnierzy specjalnego „etapowego pułku“ z oficerem niższej szarży na czele, zwykle wysłużonym, często półinwalidą, zawsze jakimś felerowatym, wysortowanym z armji kadrowej. Prawie wszyscy byli pijacy, niektórzy robili wrażenie wprost nienormalnych. Taki oficer etapowy był panem życia i śmierci nietylko partji, którą odprowadzał, lecz znęcał się często i tyranizował okoliczną ludność, do czego miał sposobność przy wybieraniu od niej podwód, przez dopuszczanie lub wzbranianie handlu produktami z aresztantami i wreszcie, przez tolerowanie „szmuglu“, wódki, kart i wdzięków niewieścich do zostających pod jego pieczą więzień. Takich więzień miał zwykle dwa: większe właściwy „etap“, gdzie w tem samem więziennem podwórzu miał swój dom mieszkalny oraz koszary dla swego plutonu żołnierzy; tu zwykle „partja“ miała dniówkę i tu zmieniała się straż. Drugie więzienie znajdowało się w dwudziesto-paro-kilometrowej odległości, miało takie same urządzenia, tylko mniejsze, i zwano je „pół-etapem“; tam partja spędzała jedną tylko noc i nazajutrz szła dalej.
Nam początkowo po wsiach nigdzie nie dawano dniówki. Przypuszczam, iż była to ostrożność, gdyż taki przespieszony transport wymagał większych ilości podwód i wstrzymywał normalny bieg dążących za nami oraz idących przed nami kryminalnych partji. Skutek był jednak ten, że tym, co marzyli o ucieczce z etapu, nie udało się jej zorganizować: Przez jedną noc niepodobna było ani krat przepiłować, ani dziury przebić w ścianie, ani poznać choć pobieżnie przylegającej do etapu miejscowości. Szanse powodzenia były w tych warunkach tak małe, a represje od dzikich żołdaków, szczególniej kobietom, groziły tak wielkie, że nawet skazani na bezterminową katorgę — nie chcieli korzystać z rzadkich, nadarzających się okazyj. Było parę wypadków, że więźniowie niepostrzeżenie wymykali się poza kordon straży, — wracali jednak sami przerażeni i bezradni wobec posępnej grozy zaśnieżonej pustyni. Udawało się to zresztą jedynie „administracyjnym“, których mniej strzeżono, gdy tymczasem „kajdaniarzy“ pilnowano bardzo czujnie i kazano im iść lub wieziono ich zawsze na czele partji. Pierwszą dniówkę mieliśmy w Maryninskim „Ostrogu“. Była niezmiernie przykra, gdyż właściwie dzień przedtem kryminaliści zażgali nożami naczelnika więzienia, za to, że wykrył i zniszczył ich działającą tam sprawnie od paru miesięcy fabrykę „trzyrublówek“. Wszyscy więźniowie byli z tego powodu zbici kolbami, zakuci w „ręczne i nożne“ kajdany, wszystkich pozbawiono na miesiąc gorącej strawy i zamknięto w celach „z paraszą“[15]. Nie tracili jednak fantazji, przesłali nam kartkę ze szczegółowym opisem całego zdarzenia i z prośbą o tytoń, wódkę, cukier i herbatę, gdyż wszystko im odebrali.
— „Ale kwiczał, jak prosię, kiedy wypuściliśmy mu kiszki!... — chwalili się w rozmowach wieczornych przez okno. Przysłali nam nawet parę okazów swego „państwowego wyrobu“, a gdy wyraziliśmy zdziwienie, że tak są liche i że nikt pewnie ich nie brał, twierdzili, że „lepszych nie trzeba“, że wystarcza nawet, jeżeli z jednej strony są zadrukowane.
— „Z drugiej, poprostu, brudzimy je...“ „Czełdony“ (wieśniacy sybirscy) kupują u nas takie tuzinami, wywożą je do dalekich „ułusów“, gdzie dzikusy „tajożni“ na niczem się nie znają, biorą każdą, byle była zielona i trochę podobna!... Dają za nie wiewiórki i lisy (skórki), ile chcieć!...
W Marinsku jeden z pośród nas okazał się chorym na tyfus, był nieprzytomny i z ciężkiem sercem musieliśmy go zostawić samego w lichym tamtejszym szpitalu.
Drugą dniówkę mieliśmy w mieście Aczyńsku. Tam została część „administracyjnych“, przeznaczonych do tego okręgu. Aczyński okręg ma klimat cokolwiek łagodniejszy, glebę żyzną, ludność liczną i dlatego wygnanie do tej miejscowości uważano za mniej surową karę. To też niezmiernie zdziwiliśmy się, i ja i Landy, gdy w liczbie wywołanych usłyszeliśmy własne nazwiska; byliśmy pewni, że idziemy na katorgę, a tu...
Zdziwiło to wszystkich. Pospieszyli jednak wyrazić nam swoją radość z niespodziewanej zmiany. Na nieszczęście, okazało się, że zaszła zwykła pomyłka i na drugi dzień po odejściu partji zabrano nas w nocy, wywieziono pospiesznie pocztą i połączono ze starymi towarzyszami. Radość ze spotkania była wielka, gdyż myśleliśmy, że rozstaliśmy się z wieloma na wieki!...
Zbliżaliśmy się do Krasnojarska, gdzie zapowiadano nam dłuższy postój, może nawet „zimowanie“. Wszystkie więc plany i marzenia zostały odłożone do tego postoju.
— „W wielkiem mieście łatwiej będzie wystarać się o fałszywe paszporty i pieniądze, łatwiej się tam ukryć przed pościgiem w pierwszych chwilach... Przecież mamy tam towarzyszy „zsylnych“ i sympatyków!“ — dowodzili doświadczeni konspiratorzy. Więzienie w Krasnojarsku składało się z kompleksu dwupiętrowych murowanych budynków, otoczonych wysoką na kilka metrów ścianą. Zaraz za wielką drewnianą bramą stała mała kordegarda dla straży zewnętrznej, którą pełnili żołnierze; wewnątrz sprawowali służbę dozorcy więzienni. W więzieniu były warsztaty ślusarskie, stolarskie, krawieckie, szewckie, tapicerskie, więźniowie sporo zarabiali i byli naogół zadowoleni. W Krasnojarsku zastaliśmy kilkunastu więźniów, przewiezionych poprzednio. W ich liczbie Liona, którego po awanturze zabrano i wywieziono pocztą naprzód. Naczelnikiem więzienia był polak Ostrowski, który obchodził się z więźniami wyrozumiale, i był przez nich lubiany. Względem nas również okazał z początku wiele życzliwości i liberalizmu. Oddał do naszego wyłącznego rozporządzenia oddzielne skrzydło, gdzie sale więzienne były stale otwarte dzień i noc, tak, że mogliśmy się widywać i urządzać, jak nam się żywnie podobało. Kuchnię prowadziliśmy sami, po zakupy co codzień na miasto wychodziło dwóch naszych delegatów. Ostrowski szedł nam zawsze na rękę we wszystkich naszych życzeniach i wyrabiał nam rozmaite ulgi u prokuratora, wielkiego liberała oraz u gubernatora Pieszkowa, który został skazany na pobyt aż tu za... uczciwość. Kiedy jeszcze okazało się, że dowódcą straży więziennej od czasu do czasu jest młodziuchny podporucznik Jocz, syn wygnanki politycznej z 63 roku, tylko co wypuszczony ze szkoły kadetów, śliczny, niezmiernie miły i zapalony chłopak, wszelkie „marzenia“ nabrały niesłychanego rozpędu. Malutka kordegarda poza murami więzienia, gdzie dawano nam widzenia z gośćmi z miasta, pełna była od rana do zmroku i stała się miejscem modnych zebrań panów i pań z towarzystwa, miejscem pełnem śmiechu, wesołych rozmów, uczonych dyskusji, politycznych roztrząsań, kuźnią dowcipów i epigramatów. Katorżanie, którym pozwolono zdjąć łańcuchy i przebrać się w cywilne ubranie, rychło uknuli w porozumieniu z Joczem wspaniały plan ucieczki dla kilku skazanych na bezterminowe roboty. Mieli zostawać w kordegardzie wraz z gośćmi po odprowadzeniu więźniów z widzenia z powrotem do „ostrogu“. Ponieważ panował wielki nieporządek przy przyjmowaniu i zdawaniu aresztantów, umyślnie potęgowany przez nas, łatwo zwalić można było na niedopatrzenie, przyczem odpowiedzialność groziła jedynie Joczowi, a on się na nią zgadzał. Rzecz była już przygotwana w wielkiej tajemnicy; dla utrzymania jej jaknajdłużej katorżnicy przenieśli się do jednej sali. Już były wyznaczone dnie i kolejność uciekających, kiedy zaszły wypadki zupełnie przez nikogo nieprzewidziane.
Największą klęską wygnańców i więźniów politycznych, źródłem ciągłego niebezpieczeństwa i cierpień niewysłowionych są i będą pewnie po wsze czasy ci ich towarzysze, niezrównoważeni, chorzy, histeryczni, pozbawieni zupełnie poczucia rzeczywistości, wyolbrzymiający niesłychanie z jednej strony swoje prawa i zasługi, a z drugiej — każdą krzywdę, każdą dolegliwość i upokorzenie, których pełne jest życie „zsylnych“ i aresztantów. Jeżeli ci demagodzy obolałej uczuciowości zetkną się w pewnym momencie z posępnemi, ciasnemi dogmatykami — materjał dla więziennego dramatu gotów: zdrowi, silni, życiowi muszą wtedy nieraz umierać, ratując swoje sumienie i honor.
Takim doktrynerem-fanatykiem okazał się Salomon Lion. Gdy przyszła wiadomość, że na drodze do Irkucka po wsiach panuje wskutek nieurodzaju głód, tyfus i ospa, Lion wszczął ogromną agitację, żeby się nie dać prowadzić etapem, żeby żądać przewożenia politycznych pocztą „na trójkach“. Wszyscy, którzy zaznali już etapów, byli zachwyceni tym projektem; cała rzecz, jak go urzeczywistnić? Zaczęły się namiętne obrady, gdzie nie tyle mówiono o środkach, co o „pryncypjach“ i na których coraz wyraźniej dokonywał się wewnętrzny rozłam wśród więźniów. Kiedy zaś Lion postawił tezę, iż w razie, gdy rząd się nie zgodzi, oprzeć się siłą i nie dać się wywozić, „franzoliści“ doszli do ostatecznej rozpaczy i na jednem szczególniej burzliwem zebraniu rozegrała się wstrząsająca scena: jakiś młody człowiek ukląkł nagle w kole obradujących i wyciągając błagalnie ręce, zawołał:
— Darujcie, towarzysze, jestem młody, pragnę żyć!... Mam matkę, którą chcę jeszcze zobaczy... Pozwólcie mi przenieść się do celkowego więzienia... Tu poleje się krew... tu będzie zabójstwo! Ja nie chcę, nie chcę!... Nastała głęboka cisza, a potem zawrzało. Cała gromada więźniów zapowiedziała, że będzie prosiła o przeniesienie do innego skrzydła. Jednocześnie „katorżanie“ wtajemniczyli Liona w swoje plany i prosili, aby wstrzymał swą agitację, lecz ten wraz ze swymi zwolennikami oparł się, dowodząc, że tu chodzi o rzecz o wiele większą, niż ucieczka paru ludzi, tu chodzi o czyn rewolucyjny, o protest, który zwróci oczy Europy na położenie więźniów stanu w Rosji!
Coś z tych sporów, narad, zatargów, przesiąknęło do władz więziennych, gdyż zaczęto stopniowo ukrócać nasze „swobody“. Na widzenia puszczano mniejszemi gromadkami i trwały one krócej, zaczęto zamykać nas na noc w celach i liczyć rano i wieczór („powierka“), czego dotąd nie było. Zaczęto dociekać wśród więźniów, kto doniósł? Oskarżano o to jakiegoś Kowalewa... Powstały kwasy, gniewy, ordynarne kłótnie, śledztwa i sądy. Ucieczkę katorżan odłożono na parę dni, czekano, aż znowu wróci przepuszczony dyżur Jocza. Przyszedł nareszcie oczekiwany dzień, w kamerze „katorżników“ nastrój był cichy i zarazem podniecony. Nagle przeleciał ktoś po korytarzu, wołając: — „Na podwórze!... Naszych biją!“. Więźniowie runęli na zewnątrz. Przy bramie już skupiła się gromadka i wyglądając przez wyłamane okienko, krzyczała coś i stukała gwałtownie. Kiedy dopadliśmy do bramy, dostrzegliśmy przez otwór bladego, jak śmierć, zesłańca Fiodorowa, nauczyciela ludowego, opierającego się szarpiącym go żołdakom. W jednej chwili naparliśmy na bramę i ona z trzaskiem ustąpiła pod naciskiem setki młodych ciał. Porwaliśmy Fiodorowa i wciągnęliśmy triumfalnie do bramy. Ale straż już wybiegła z kordegardy i nastawiwszy bagnety, ruszyła, łańcuchem na nas i tłoczący się poza nami olbrzymi tłum kryminalnych. — Jocz, przypasując pośpiesznie szablę, wyskoczył przed żołnierzy.
— „Stać! Nie wchodzić w bramę!... Panowie, na miłość Boga, co robicie!... Wracajcie zaraz do cel!... Muszę zameldować!... Mój Boże, mój Boże!“.
Cofnęliśmy się i przyszli zwolna do siebie.
Rozpytaliśmy się Fiodorowa, o co poszło. Okazało się, że nasi nieszczęśliwi towarzysze, którzy „szukali pociechy w zapomnieniu“, prowadzili na swoją rękę kontrabandę wódki przy widzeniach. Władze więzienne dotąd patrzyły na to przez szpary, lecz teraz wzmocniły nadzór. Fiodorow, który, nota bene, sam wódki nie pił, zgodził się przemycić butelkę, schował ją jednak tak niezręcznie, że wystającą z kieszeni szyjkę dostrzegli żołnierze i chcieli mu ją odebrać. Zrobiło nam się wstyd, gotowiśmy byli dać satysfakcję władzy więziennej, lecz partja urzędnicza, przeciwna liberalizmowi gubernatora, postanowiła zrobić z awantury użytek. Zjechały więc władze sądowe i policyjne. Pułkownik (nazwisko zapomniałem), dowódca okręgowej brygady etapowej, objął kierownictwo „uśmireniem“. Korytarze napełniono żołnierzami. Pozamykano nas w celach. Słyszeliśmy zbliżające się ku nam krzyki, głuche uderzenia, brzęk łańcuchów...
— „Nie damy się bić!... — postanowili katorżanie. Wyłamaliśmy z prycz deski i uzbroiliśmy się niemi. Gdy drzwi się otwarły, pułkownik nie śmiał wejść do nas, lecz zakomenderował:
— „W sztyki“! Biej ich care-ubije!...“
Tu znów uratował nas Jocz, który krzyknął na całe gardło: „nie śmiej! smirno!“. Żołnierze nie bili nas, lecz brali pod ręce, wyprowadzali na korytarz, gdzie dozorcy i kowale więzienni zakuwali nas w nożne i ręczne łańcuchy[16]. Wielu osadzono w ciemnych „karcerach“, a wszystkich rozdzielono na grupy po kilkunastu i zamknięto w osobnych „kazamatach“, wszystkich pozbawiono ciepłej strawy na parę dni, wstrzymano widzenia i spacery, nie dopuszczano przesyłek i listów z miasta. W rezultacie wybuchła w więzieniu „głodówka“ — straszna i ostateczna broń niewolnika. „Głodówka“, w której część administracyjnych nie wzięła udziału — załamała się na paru niebezpiecznych omdleniach słabszych towarzyszy, oraz na wysyłce etapem „katorżników“, niesłusznie uważanych za przywódców buntu.
Zastosowano do nas z całą surowością regulamin „ciupasowy“, nie pozwolono zabrać więcej bagażu ponad przepisany prawem, nie wydawano wcale na ręce pieniędzy, aż na etapach z dnia na dzień, tak, że nie mogliśmy zupełnie prawie zrobić zakupów. Dopiero na dalszych etapach wierni przyjaciele zdołali przemycić coś nie coś, lecz było tego tak mało, że gdy za Niżnie Udinskiem weszliśmy w strefę głodową, zaczęliśmy odczuwać wielki niedostatek. We wsiach dotkniętych nieurodzajem, chłopi sami przychodzili na etapy, błagając nas o chleb, sól, tytoń. Zamiast strawnego, wydawano nam w tych okolicach, gdzie nic nie można było dostać, obrzydliwy chleb, zakalcowaty, jak glina, pół na pół zmieszany z „lebiodą“ (jadalne zielsko), korą drzewną i plewami. Zapas słoniny, któryśmy kupili w Kańsku, rychło się wyczerpał. Gdzie niegdzie udawało się kupić za resztki przechowanej w rozmaitych skrytkach monety, trochę starych nóżek baranich, albo bydlęcego „gusaka“ (płuca i śledziona), z których gotowaliśmy obrzydliwą zupę, zaprawioną mąką żytnią i trochą soli. Po kilkudniowej głodówce, kiedy za jedną ciepłą strawę służyła nam gorąca woda z solą, gdyż herbata dawno się wyczerpała — te zupy smakowały nam nadzwyczajnie.
Jeżeli do lichego odżywiania dołączymy wszystkie dolegliwości etapowe: brud, robactwo, zaduch, ciemność długich zimowych wieczorów, przygnębienie, płynące z ostatnich niepowodzeń, to dziwić się należało, że tak mały, procent z nas zachorował, że jednego zaledwie tyfusowego zostawiliśmy w Kańsku, a jednego chorego na ospę w Biriusie. Całą drogę, całe 1000 kilometrów przeszliśmy piechotą, gdyż podwody dawano tylko istotnie chorym lub bardzo osłabionym. Szalone mrozy, dochodzące do 40° R., śnieżne zawieje (purgi) i zaspy utrudniały jeszcze pracę zakutym w łańcuchy nogom. Wielu poodmrażało ręce, stopy i twarze, gdyż liche aresztanckie „tułupy“, „brodnie“ (obuwie skórzane) i jeszcze lichsze rękawice niedość zabezpieczały od zimna; w dodatku bardzo trudno je było suszyć w wilgotnych, zapleśniałych od starości, etapowych barakach. Wśród konwojujących nas „poczciwców“, większość wprost znęcała się nad nami i wymagała rzeczy dotychczas niepraktykowanych, naprzykład wstawania bez czapek na baczność, kiedy oni „izwolili“ wejść do izby etapowej. Aby uniknąć wynikających z tego powodu awantur, pomimo strasznego nieraz znużenia, postanowiliśmy nie kłaść się i nie siadać, zanim nie odbędzie się uroczysta wizyta. Oficer w towarzystwie feldfebla i podoficerów obchodził dookoła prycze, przy których staliśmy, patrząc na niego w milczeniu. Najgorszy był ten kapitan, który w wietrzny i niesłychanie mroźny dzień doprowadził nas z Ust‘ Solija do Irkucka. Zwykle w takie dnie partje popędzane zimnem, maszerowały niezmiernie szybko. Ten „poczciwiec“ prowadził nas „wolnym krokiem“, jadąc na czele zakrytą „kibitką“. Kiedy dostrzegliśmy już o zmroku wielki, biały budynek irkuckiego „ostrogu“, upstrzony setkami malutkich okien, okrzyk radości wyrwał nam się z ust.
W irkuckiem więzieniu już zgromadziła się pewna ilość skazańców politycznych, przywieziona grupkami różnemi czasy i czekająca tutaj na zorganizowanie „nowej katorgi“ w starym Akatuju, gdzie w kopalniach srebra ginęli niegdyś polscy powstańcy oraz rosyjscy „dekabryści“ i „pietraszewscy“. Wśród wygnańców w irkuckiem więzieniu znalazłem polaków Kornela Bagrynowskiego[17], Kosteckiego z Kijowa, Witaszewskiego (zruszczałego polaka) z Odesy, oraz prof. chemji Bohdanowicza, ze Lwowa, który przybył umyślnie do Rosji, aby uczyć ówczesnych terorystów sztuki przygotowywania materjałów wybuchowych. Prof. Bohdanowicz, stary rewolucjonista, jeszcze z 63 roku źle mówił po rosyjsku, lecz biegle władał kilkoma językami i był bardzo wykształcony. Cieszył się wielkiem poważaniem wśród rosjan, którzy stale z nim prowadzili dyskusje o nacjonalizmie, rewolucjonizmie i demokracji.
— Dziwna rzecz!... — powiedział profesor, charakteryzując swój stosunek do rosyjskich więźniów stanu. — Ci panowie tak wyniośle traktują Polskę, wyznaczając jej zaledwie przedpokój w spółczesnej demokracji. Z trudem udaje mi się im dowieść, że ona ma tam dawno już swoje własne salony!... Profesor Bohdanowicz był chory, leżał prawie wciąż na łóżku. W wielkiej tajemnicy dowiedziałem się, że pod tem łóżkiem robi się właśnie podkop do sąsiedniej piwnicy naczelnika więzienia. Udziału w tej pracy wziąć nie mogłem, gdyż należałem do tych kilku, których administracyjnie skazano na miesiąc „karceru“ za rzekome przewodnictwo w wybijaniu bramy więziennej i opór wojsku w Krasnojarsku. Kiedy mię po odsiedzianej karze wrócono do ogólnej „kamery“, St. Landego już nie było. Nie mogłem się dowiedzieć, dokąd go wywieziono, powiedziano mi tylko, że zdążył się zaręczyć z naszą towarzyszką podróży, p. Felicją Lewandowską. W parę dni po mojem przybyciu wykryła się ucieczka dziesięciu najciężej skazanych „katorżan“. Uciekł: Popko, Wołoszenko, Orłow... Innych nie pamiętam. Wychodzili po dwóch, a towarzysze kładli na ich posłania manekiny, przykryte z głową, aby zamaskować ich nieobecność, aż pewnego razu ciekawy żołdak dotknął się jednego z nich i zdarł kołdrę...
Ucieczka była źle zorganizowana i zbiegom nie dostarczono ani paszportów, ani pieniędzy. Ukryci w lepiance w lesie, czekali na pomoc, po którą aż do Tumki udał się Wołoszenko. Schwytano go tam, ukrytego pod podłogą u politycznego wygnańca Łukaszewicza. Pozostałych wydał za trzy ruble włóczęga, który początkowo ich żywił, ale nie mogąc się doczekać „forsy“, złakomił się na obiecaną nagrodę. Nagrodę parę-set rubli wziął „stanowy“, a jemu dał trzy ruble. Wykryta ucieczka ogromne zrobiła wrażenie. Administracja irkucka, włączając generał-gubernatora, poprostu szalała z gniewu. Posypały się represje na pozostałych więźniów. Cofnięto wszystkie ulgi, spędzono wszystkich do jednej sali. Ciasnota, zaduch, brud, robactwo przewyższyły wszystko, cośmy doznali na etapach. Głód był jeszcze większy, gdyż wcale nam nie wydawano do rąk pieniędzy, lecz tylko aresztancki „pajok“ (porcję) pół funta obrzydliwego, głodowego chleba. Wtedy to zapoznałem się z torturą „paraszy“. Wstawiono obrzydliwy kubeł, który raz na dobę musieliśmy sami wynosić i oczyszczać. Nawet, gdy kał przelewał się wierzchem, nie pozwalano go wynosić więcej razy. Od zaduchu ludzie dostawali wymiotów i straszliwego bólu głowy. Zaczęła się szerzyć zaraza dyzenterji. Gdy nareszcie znaczna ilość zległa prawie umierająca, pozostali zaczęli walić we drzwi, grożąc buntem, wybiciem szyb i samobójstwem masowem — ktoś nawet poderżnął sobie szkłem gardło. Wtedy przyszła komisja i przyprowadzono lekarza. Z opisu poznałem, że to musi być Rejchman, o którym mi mówiono jeszcze w Warszawie. Gdy zbliżył się do mnie, zwróciłem się do niego po polsku, powiedziałem, kto jestem i wymieniłem nazwisko panny Klementyny Pławińskiej, obecnie pani Szellerowej, która mi poleciła zwrócić się do niego. O nic nie prosiłem, tylko o jedno, aby mię jaknajprędzej wywieziono z tego piekła. Doktór R. wysłuchał mię bardzo zmieszany, nic nie odpowiedział. W parę dni jednak potem, wywołano mię do kancelarji i tu dowiedziałem się, że „katorga“ została mi zamieniona, dzięki staraniom siostry w Warszawie, na dożywotnie osiedlenie, w najdalszych okolicach północy. Za bunt w Krasnojarsku wyznaczono mi na miejsce pobytu biegun zimna, — miasto Wierchojańsk, daleko za kołem biegunowem naszej półkuli.
Tow. Wyd. „Rój“.
Jadwiga Ruczyńska.
- ↑ Ukrainofilami nazywali wtedy rosjanie ukraińskich patrjotów; o niepodległości Ukrainy nie było jeszcze wtedy ani mowy, ani myśli nawet wśród samych ukraińców.
- ↑ Popko w kilka lat potem umarł w katordze, przykuty do taczek i wtedy ujawniło się, że to on był zabójcą naczelnika żandarmów w Kijowie Heikinga, kata Ukrainy.
- ↑ Na sądzie wojennym zaprzeczył stanowczo, by brał udział w aktach terorystycznych, ale przyznał się jednocześnie, że jest socjalistą. To wystarczyło do skazania go na 20 lat ciężkich robót. Po kilku latach dostał obłędu religijnego.
- ↑ Kaznodzieja, coś w rodzaju duchownego w tej sekcie.
- ↑ Muszę jeszcze wymienić 15-letniego Iwiczewicza, ulubieńca wszystkich, ślicznego młodzieniaszka, skazanego za to tylko na wygnanie, że był bratem dwóch rewolucjonistów, zabitych w Kijowie w czasie oporu zbrojnego.
- ↑ Wołga-matula, powiadają, burzliwa... Pod Samarą rozbójnicy hulają... A w Samarze piękne dziewczęta... Bylem tylko nie zapomniał mej cudnej bohdanki...
- ↑ „Odludne jest nasze morze, wiecznie ono burzliwe...“
- ↑ „Gosudarstwiennyje prestupniki“ — oficjalna nazwa w Rosji więźniów stanu. Przestępcy państwowi. Lud zrobił z tego — gosudarskie — cesarskie.
- ↑ „Pierekładnyje“ — konie zmieniane na stacjach pocztowych.
- ↑ W Tomsku było zawsze dużo polaków, byłych zesłańców politycznych, którzy zajmowali, wybitne nieraz, stanowiska w urzędach, trudnili się handlem, rzemiosłami, zawodami wyzwolonemi, nauczycielstwem, dziennikarstwem.... Według świadectwa Jadrincewa, oni dali początek sybirskiemu malarstwu (Surikow i inni) oraz sybirskiej oryginalnej muzyce, malując obrazy, komponując pieśni na tle sybirskiej przyrody i tubylczych melodyj. Byli wychowawcami sybirskiej samobytności, której wyrazem była 1917 r. Zachodnio Syberyjska Rzeczpospolita pod prezesurą N. Potanina, słynnego podróżnika i uczonego, gorącego przyjaciela polaków.
- ↑ Każdy więzień miał osobną listę, do której przyklejona była fotografja i gdzie wypisane były wszystkie tyczące się go wiadomości, oraz wyrok, na jaki był skazany.
- ↑ W partjach kryminalnych często się zdarza, że skazani na długoletnie ciężkie roboty niebezpieczni zbrodniarze płacili pewne sumy pieniędzy współwięźniom, których lada chwila miano wypuścić na osiedlenie, za to, żeby ci pozwolili im wyjść z więzienia ze swemi papierami. Taki Fiodorow mówił, że jest Iwanow i zostawał wypuszczony, uciekał a Iwanow udawał Fiodorowa jakiś czas, potem przyznawał się do nadużycia, dostawał się pod sąd i otrzymywał zazwyczaj rózgi.
- ↑ Franzola — tak nazywają na Syberji białą pszenną bułkę z najlepszej mąki „krupczatki“.
- ↑ deski łupane z równosłoistej sosny.
- ↑ kubeł klozetowy, specjalna tortura więźni rosyjskich, o której będzie mowa później.
- ↑ Podobno srogi pułkownik dziękował potem podpor. Joczowi, że nie dopuścił do rozlewu krwi. Jednak Jocza oddano pod sąd, ukarano zesłaniem do Nikołajewska nad Amurem, gdzie się zastrzelił. W 12 lat później poznałem jego matkę panią Joczową secundo voto Grosmanową, zacną, niesłychanie dobrą opiekunkę w Irkucku wszystkich wygnańców zarówno polaków, jak rosjan.
- ↑ Zastrzelił się na wygnaniu w Jakuckiej Obłasti w 1900 roku.