Dziś cię odepchnę, jako kratę złotą,
Zabrzęcz i uleć — a może na niebie,
O lutnio moja, nie odrzucą ciebie,
Jako wrzęciądzy wytracone wroto,
By piorun, widząc czas na pogoń dobry,
Ciął cię zszczerbił się jak miecz swój Chrobry!
II.
Dziś cię odepchnę, jako pierś pancerną,
Westchnij i odejdź, bo nie tędy droga!
Ani ja taką przyjaciółkę wierną
Porzucić mógłbym na ziemi bez Boga,
By lada żołdak, plondrując namioty,
Odpinał z ciebie naramiennik złoty.
III.
Idżże, a powiedz, że lat nie wiem wiele,
Może lat dziesięć i dziesięć-set może,
Byłaś mi, czem są ludziom przyjaciele,
A matkom dzieci, kładące się w łoże —
I wiesz, żem ciebie nie dotknął inaczéj,
Tylko nadszczęście, tylko z nadrozpaczy.
IV.
Anim się upił i wołałem na cię:
«Pomóż mi kłamać przed sumieniem własném!»
Ani cię widział kto w pałacu jasnym,
Ani cię widział kłoniącą się w chacie,
Chorągwie różne wiatr po świecie zrywał,
Nie drgnęłaś... chyba, żem ja chciał i śpiéwał.
V.
To, jeśli ciebie spytają o liście,
Albo o Laury jakiej różę białą,
Zaśpiewajże im, że się wykonało...
Mieliście oczy i widzieliście...
Koń mój ostatni wieniec zjada z głodu...
Ty wiesz turniejów koniec i rapsodu.
VI.
A Laurę... Któż to ją miał z bezwawrzynnych
Dziś, gdy anielskie tylko są istoty?
Z bezposagowych kto włóczęgów gminnych,
Co ani razu nie napisał «O, ty!»
Lub, co napisał, ale rzecz jest skryta,
Tak, że Bóg tylko i serce ją czyta.
VII.
Bóg, serce — cóż są?... Dziś... O, bardzo wiele,
Tak bardzo wiele, tak niepospolicie,
Że to zostawić lepiej na niedzielę,
Nie mieszać rzeczy tych świątecznych w życie,
Które «jest prozą, polem jest praktyki,
Niezaplątanem w ciemne ogólniki...»
VIII.
Więc to dlatego właśnie dziś ja lutnię
Na pożegnalny nastroiłem akord;
Tak, gdy chorągiew los i kula utnie,
A żołnierz idzie chleba kupić za kord[1],
I miecz wygina na lichwiarza progu
Gestem, historji pełnym i nałogu.
IX.
Pies, dziecię, patrzą nań sposobem godnym
Tragedji onej, patetycznej wielce,
Nie mówiąc zasię, iż musi być głodnym,
Stalowe raczej podziwiając jelce[2],
Jak dziecię zmarłe gdy matce kto chwali,
Że usta miało z ponsowych korali.
X.
Psom, dzieciom dudarz ślepy gra u płota,
Gwiazdy się nad nim zamiast oczów świecą;
Więc cię odpycham na wiatr, lutni złota —
Zdążaj, a pisuj do mnie błyskawicą —
I bywaj zdrowa, ilem ważył ciebie
Niebiesko — to jest, pierw, niż byłaś w niebie.
WSTĘP CZYLI PRZEDPIEŚŃ.
I.
Jako gdy konie wywodzą przed ganek
W czas poobiedniej godziny trawienia,
Tak bohaterów rzędy i kochanek,
Tak myśli wielkie i wielkie wspomnienia
Wywodzi pisarz na chiński stoliczek
Przed wpółotwarte oczy czytelniczek.
II.
I trwa ta sztuka lat kilkaset zgórą,
Te, owe sercu dobierając dramy —
Żyć nie potrzeba... Na cóż, kiedy pióro,
Za pozwoleniem cenzury i mamy,
Jakie chcesz, drgnienie serca w tobie wzbudzi,
Mniej tem, co razi nas u żywych ludzi?
III.
Mniej tem, że trzewik z białego atłasu,
Choćby do lilji listka był podobny,
Zeszpecić musi półowal obcasu,
Ani go chodnik ustrzeże osobny,
Jeżeli tylko otwarcie lub skrycie
Był nieroztropnym tak, że weszedł w życie.
IV.
By więc pominąć nieroztropność wszelką,
Prozaiczncgo by uniknąć kału,
Wzywam cię, czysta wieku marzycielko,
Bym, idealny romans ideału
Śpiewając, żadnym nie pokalał mętem
Krwi, łez lub potu... (oprócz atramentem).
V.
I abym ciemnym nie był w wyrażeniach,
Jak ten, co matki śmierć donosi komu,
Rzecz poczynając o życia cierpieniach,
Sługom, by czuli, zalecając w domu,
Nawiasy czyniąc o Pańskiej boleści...
Zamiast odrazu przystąpić do treści.
VI.
Nie lepiejż prosto powiedzieć i jasno:
«Matka umarła... hej!... a są gromnice?
Niema, to kupić; gotówkę dam własną:
Dzwonnikom tyle, a tyle na świéce;
Ksiądz śniadał, niechże wymowę ma letszą!
VII.
Klucze niech zbiorą, pokój niech przewietrzą!»
Styl z tego zaraz skorzysta stanowczo,
Metafizycznych uniknie herezji,
Postąpi sztuka, lubo drogą owczą,
Genjusze wstaną, a krytyk ich nie zjé,
Ni laury komu wzrastające otnie.
A serce?... Serce zapłacze samotnie.
VIII.
Do hieroglifów, do sanskrytu[3], do run[4]
Przystąpić mógłbym już z takowym wstępem,
A cóż dopiero do jasnej, jak piorun,
Powiastki, piórem nakreślonej tępem;
Więc śpiewać pocznę najumiarkowaniéj.
Słuchajcież, wieszcze znani i nieznani!
IX.
Powieści mojej ojczyzną jest może
Grecja, nim Lord-Kleft przypłynął w jej porty:
Kraj, skąd nie wyjrzał nikt za bliskie morze
Sumieniem, serca ścisnęły paszporty,
Kochano silnie ojczyzny granice,
Gród, obwód, powiat, wreszcie okolicę,
X.
Dalej wieś swoją, dalej we wsi dworek,
Nareszcie żonę tylko, dzieci własne,
Potem i z dzieci jedno — siebie — worek —
I — koniec!... Wielu stąd było za ciasno,
Ale to byli ludzie bez znaczenia,
Lub ze zbytniego w kraju pokolenia.
Owdzie więc była «ona» — to taż sama,
Która już jakie kilkaset lat zgórą,
Że nie chcę daléj sięgnąć — od Adama,
Opisywało wszelkie gęsie pióro...
Ale to nie ta — dobrze! — a więc nie ta
Przenajpiękniejsza z wszechpięknych kobieta.
II.
Mowa, że nie ma takowego brzmienia,
Które harmonję harmonij wyraża,
Słusznego dla niej nie miała imienia;
Felicja nazwał ją tryb kalendarza.
Pierwsza to boleść na ziemi ucisku
Mieścić się w jakiemś nieswojem nazwisku.
III.
Felicja, panną będąc i dziedziczka,
Dóbr swoich panią, więc panią swej doli,
Jeśli nie była panną kanoniczką[5].
To, iż namyślać się nie miała woli;
Los, czas, składając wszystko pod jej stopy.
Służyły rączo, jak słowiańskie chłopy.
IV.
Piękna, bogata, mądra, można, młoda,
Skoro jej wola spotkała rozdroże,
Przyjęta wraz ją wyręczała moda,
Straszne «tak», «nie tak», najstraszniejsze «może»
Ulatywały nakształt nietoperza
I pewność miejsce zajmowała krzyża.
V.
Tak z wolą; z sercem zupełniej inaczej.
To jeśli w drodze spotykało chmurę,
Orkiestrę całą, bywało, w rozpaczy,
Jak loretański dzwon[6], niesiono wgórę:
Niżej tańczono lub komedję grano —
Aż weszło słońce na drugi dzień rano.
VI.
Tak z sercem; ale, jeżeli z sumieniem
Mogła mieć ona zajście jakie drobne,
Kaplica, świerków utajona cieniem,
Rozpłakiwała się w modły osobne,
Które, w miejscową przeszedłszy tradycję,
Zwano w parafji votiva Feliciae...[7]
VII.
Tak więc z sumieniem; lecz w myśli dziedzinie
Jeśli się smętny zagaił monolog,
Najęty Niemiec w takowej godzinie,
Bibljotekarz i fenomenolog[8],
Przychodził grzecznie porządkować w głowie,
Co po czem idzie, gdzie i jak się zowie.
VIII.
Lecz cóż? Miałżebym dziwnym obyczajem
Pominąć opis wszech uroków Szczesnéj,
Do druku pisząc, oszukiwać najem
Miałbym przez jakiś wzgląd wcale niewczesny
Na myśl, sumienie, serce albo wolę?
Nie... Będę pisał równo, jak po stole.
IX.
Wiem, czytelniku, jak schniesz i umierasz
Z niecierpliwości widzenia obrazu;
Więc zwlekać nie chcę, i zrobię komeraż[9]
I, co powiedzieć mam, powiem odrazu;
Próżnego sobie omamienia nie rób:
Szczesna tak była piękna, jako cherub.
X.
Jaki zaś oczów brylant i ust rubin,
I ramion powab, i całej postaci
Tok i udatność może mieć cherubin,
Jeżeli nie wiesz, jeszcze rzecz nie straci,
Ani w czemkolwiek będzie zaciemniona;
Cherubin bowiem jest piękny, jak ona.
SPOTKANIE.
I.
Przez plamy cieniu bluszczów o południu,
Przez mgłę koronek u szaty jedwabnéj,
Przez łunę ogni na kominkach w grudniu,
Przez atłasowy trzewiczek zbyt zgrabny,
Przez słówko, które budzi sny i nie my
Poznał ja młodzian — na imię miał Szczesny.
II.
Poznał przez szczęścia Szczesnej blask promienny,
Podawający każdy jej wdzięk żywo,
Więc im był bliższym, tem bardziej był senny.
O, nieszczęśliwy, kto kocha szczęśliwą!
Bo radość jego będzie tylko echem,
Smutek natychmiast zawiścią, ta — grzechem.
III.
I lepiej przez łez kryształ czysty z wiary,
Przez trudów poty, ochłodzone niebem,
Patrzeć na lubą twarz, jak w obraz stary,
Przed którym kapłan z winem trwa i chlebem —
Przez łunę lepiej bitw sięgać po kwiatek,
Niż tak szczęśliwym być, świat mieniąc w światek.
IV.
Więc, jeśli dziejów drama nieskończona,
Prawdy jeżeli zrywać mają pęta,
A niebo nie jest, jak księga zwiniona —
Więc, jeśli jeszcze trwają sakramenta,
I od lwa kości lepsze szczenię żywe,
To was zaklinam: bądźcie nieszczęśliwe!
V.
Tu długie mógłbym dołączyć wet za wet,
Niestety, ciemne i niezrozumiałe,
Omówień pełne — ach, niegrzeczne nawet;
W róż przeto bukiet zamieniwszy strzałę.
Pod stopy ciskam i gęśl miększą biorę,
Jak uśmiechami płatny trovatore[10].
VI.
Szczesny tak kłamał na dzień razy tysiąc,
Prawd pytał, która, gdzie zyska uznanie.
Kłamać tak nie jest jeszcze krzywoprzysiąc,
Lecz jest to zwykle o rękę staranie;
Przysięga kończy dopiero stosunek,
Jak suma kończy miesięczny rachunek.
VII.
Dziś więcej, niźli kiedykolwiek, bliski,
Porzucił cugle u furtki ogrodu;
Groom[11] wziął je, zagiął na siodło pośliski[12],
Konie się cieszą z wieczornego chłodu,
Pałacyk letni bieli za aleją:
Szczęśni otwarcie mówić chcą — czy śmieją?
VIII.
Weszedł, lecz, ręki dotknąwszy podanéj,
Było mu tęskno właśnie ze zbliżenia:
Jak uwieńczony, wpierw nieurągany,
Jak zaskoczony jawem bez zwątpienia,
Mówić chciał — o czem? I tego nie trzeba,
Tak samo bowiem i ona... o nieba!
IX.
W mieście na taki brak żywotnej dramy
Jest do najęcia piękny środek: scena;
Najmujesz lożę, siadasz obok damy,
Aktor się poci za was — Melpomena[13]
Sztyletem zręcznie serc próbuje wiele,
Jak gdy iskierki szuka kto w popiele.
X.
«Na wsi szczęśliwym trzeba być, lub niczem»
Rzekł wreszcie Szczesny, lecz w czarze herbaty
Przejrzał się bardzo zmienionem obliczem.
Ona, to słysząc, poszła widzieć kwiaty.
On wstał... «Czy w drogę?» «W drogę, i daleką».
Ucichli — resztę drzwi przywarło wieko.
LISTY.
I.
Pojechał — za nim groom — do dom i za dom
I tak pisał list — «Berlin — Sans-souci[14]
Data... Dwoje nas szczęsnych! Ilem świadom,
Koniecznie jedno nieszczęsnem być musi:
Chodzę na kursa filozofji w celu,
Bym umiał cieszyć się po smutkach wielu...»
II.
— «Paryż, kolumna Vendöme — data — stałem,
Patrząc... Bronz czynów gdy w powietrzu trzyma,
Tez, antitez[15] nie pytaj! Wyznam, że zadrżałem,
Jak dziecię, na podniosłem ramieniu olbrzyma.
Sekstern[16] logiki, który przywiozłem z Berlina,
Groom mój karta po karcie na ogień wycina».
«Rzym — data. Na tej górze, gdzie narodów świecznik,
Paweł apostoł, głowę swą pod miecz położył,
Ukląkłem, a kometa na niebie, jak miecznik,
Trząsł się i lud patrzący niesłychanie trwożył;
Ja serce tłumu tego czułem i ciemnotę,
I modliłem się bardzo... O wiedzy prostotę...»
IV.
«Zinąd. — Pani mię pytasz, poco ten niepokój?
Czy nie mówiłem, że nieszczęścia szukam?
O końcu, jaki będzie, zawyrokuj!
Dziś — proszę — pukam.
W tych dniach płakałem tu łzami takiemi,
Jakie przed wieków osiemnaście lano;
Z kamieni potem uniosłszy kolano,
Uczułem prawo na ziemi...»
V.
«Pestum w Kalabrji[17] — data. — Trzy świątynie
Z całego miasta, jak wielkie, zostało —
Saracen[18] resztę skruszył, jak naczynie;
Wilgoci w starych wodociągach mało
Zgniłemi przeszło kroplami w rośliny —
Te wreszcie odął wiatr, słońce wyżarło.
Leniwe pełzną po głazach gadziny,
Wyziewa w chmury wszystko, co tam marło,
I febrę z mrokiem cowieczornym wdziewa
Na spóźnionego członki podróżnika.
Ludzi garść, jako karłowate drzewa,
Wydarte z ziemi, żółte i koszlawe,
Włóczy się, mówić zaczyna, poziewa...
Ruina! Pracy niema; ręce prawe
Są lewe, lewe są ironją ramion,
Na czołach zmarszczki, ale nie starości,
Coś do fatalnych podobnego znamion;
Każdy klnie, modli się, próżnuje, pości,
Lub złamki bogów, z gruzu wydobytych,
Na wpółżebrzącej wyciągnąwszy dłoni,
Do podróżników odzywa się sytych;
Stu pieniądz rzuca, żaden łzy nie roni!...»
VI.
«Zinąd. — O smutno, smutno, aż mi lepiéj!
Na grooma twarzy własną boleść zgadłem;
Wino jest dobre — dałem piastra[19]: «Przepij!»
Mówiłem, «Wszak przepij przed zwierciadłem!
Patrz, jak ów pije, co wiedzie chór pieśni!»
Groom pił — mnie było trzeźwiéj... i boleśniéj...»
VII.
— «Pani! Nieszczęście! Wszystko mi skradziono.
Zostałem w górach sam, i to niezdrowy.
Groom mój jest człowiek! Otworzył swe łono
I rzekł: — Mam, panie, szkaplerz z Częstochowy,
Dukatów kilka zaszytych w nim dzwoni;
Panie, do jadła dalej... i do koni!
VIII.
— «Zinąd — Dwanaście tysięcy mil morza,
Kraje przede mną, gdzie krzyż ledwo świta,
Ta, owa skała, jak Golgota boża,
Dziś albo jutro krwią będzie obmyta:
Katakumb, krucjat wiew — jak matki dłonie,
Pacholę trefiąc — włos garnie na skronie».
IX.
— «Pani!... Więc zamąż idziesz i dniem pierwéj
Pamiętasz o mnie?... Życzę uroczyście
Wszystkiego! Serce me, dusza i nerwy
Witają kwiatek, nadesłany w liście...
Pisać dziś więcej nie mogę — ktoś czeka...
X.
Dwa słowa tylko: pomnę... kocham... człeka».
I to ostatni był list do tej damy,
Która rozważnie poszła zamąż sobie:
Więc cichy żywot pędzi (nie bez dramy).
Ku czemu lepszą powieść zczasem zrobię,
Morał wykażę jasno, jak na dłoni,
A jaki taki grubą łzę uroni.
Adolescentulus quidam sequebatur...[21] S. Marc. XIV. 51.
Sunt quidam de hic stantibus qui...[22] S. Matth. XVI. 28.
DO Z. K.
WYJĄTEK Z LISTU.
Czytałeś, i nawet, czego nie spodziewałem się był, dawałeś do czytania ten rękopism przypowieści mojej, nazwany «Quidam». Uważałeś zapewne, że dziełu temu dałem nazwę przypowieści, nie zaś powieści, a to z przyczyny, że intrygi i węzła dramatycznego, właściwego powieściom, wielce się tu wystrzegałem — nie o to mi szło, ale właśnie, że o to raczej głównie, co zazwyczaj tylko pobocznie z właściwych powieści wyciągamy. Dlatego to i bohater jest tylko ktoś, jakiś tam człowiek — quidam! Nic on nie działa, szuka tylko i pragnie dobra i prawdy, to jest, jak to mówią, nic właściwie nie robi — cierpi wiele, a zabity jest prawie że przypadkiem, i to w jatkach! Jest tam i drugi Quidam, któremu to nazwisko przeszło było w imię własne, ale i ten jest tylko jakiś ogrodnik, jeden z miliona chrześcijan! Zali to jest tragiczne? Pozwalam Ci wątpić, wielki poeto! Ale Ty, którego śp. Juljusz Słowacki nazwał poetą ruin i który, jak nikt nigdzie, umiałeś świat ruin opiewać, pozwól mi wzamian powiedzieć ci, że w przypowieści tej mojej, pomiędzy jej żywemi postaciami, lubo niema arków połamanych i rozrzuconych kolumn, niemniej smętny, jakkolwiek z właściwego mi punktu oglądany, krajobraz ruin się przedstawia. Serce tej Zofji, tak czarującej talentami, a tak nerwami i wolą do siebie nienależnej, może właśnie całej jednej świątyni wiedzy jest ruiną?Cywilizacja, według wszelkiego podobieństwa, do dziś jeszcze podobna jest do tego kościoła, który za Kapitolem tyle razy przy księżyca świetle oglądałeś; do tego kościoła, co w kwadracie kolumn świątyni starożytnej, jako gołąb w rozłamanej klatce, przestawa; tak, iż, mszy świętej idąc słuchać, przechodzi się owdzie przez Jowiszowy przysionek. Daruj mi więc, wielki poeto, że z niektórych tylko korzystałem uwag twoich co do kształtowania się tej mojej przypowieści, inne za niebyłe uważając. Cywilizacja składa się z nabytków wiedzy izraelskiej, greckiej, rzymskiej, a łono jej chrześcijańskie, czy myślisz, że w świadomej siebie rzeczywistości już tryumfalnie rozbłysło? Mag jest Żyd, Artemidor i Zofja są Grekowie, znajdziesz tam i Rzym, lubo tobie, wielki poeto, inaczej i gdzie indziej, nie zaś w mniej plastycznych sferach, ruiny oglądać i sławić przystało. Szczęśliwszym byłeś.
Przypłynął młodzian z górnego Epiru[23]
Do miasta Regium[24], na rzymskim okręcie.
Grek był, lecz matki ród się wiódł z Hiru[25];
Krwi też dwoistej wzajem przeniknięcie
Na twarzy jego dostrzec można było,
W sposób, iż profil z greckich miał medali,
A — w oczy patrząc — skroń nabrzmiała siła,
I włos mniej ciemny, i usta z korali.
Z Regjum, jak długi brzeg, ku Puteoli[26]
W konnej i gwarnej jechał karawanie[27].
Czas to był, kiedy z imperjalnej woli
Poczęto wielkie o drogach staranie.
I częste mosty z gładkiego kamienia
Skałę ze skałą wiązały ogniwem —
I różni ludzie i różne cierpienia
Żelazem granit obrabiały krzywem:
Adrjan[28], cesarz w sztuce wszelkiej biegły,
Doglądać lubił kamienie i cegły.
Od Puteoli po appijskim[29] bruku
Epirski młodzian zdążał już do Romy,
A Romę marzył podobną do łuku
Tryumfalnego, którego ogromy
U samych niebios swój początek biorą,
Lub samych niebios stały się podporą.
Wszakże on jeden z całej karawany
Marzył, gdy inni toczyli rozmowę,
Jak świat na nowo został popisany,
O ile prawo carskie lub ludowe,
Gdzie w wstępnym rynku albo w Trastuberne[30]
Osły i konie zanocować wierne.
Jest coś wśród wielkich miast i naokoło,
Zwłaszcza pod wieczór, zwłaszcza dla pielgrzyma,
Co wypogadza lub zachmurza czoło,
Ziejąc nań niby westchnienie olbrzyma —
Jest coś w tym szmerze, co pierwszy dolata,
Skoro się miejskich bram rozemknie krata.
To coś Epirczyk nasz poczuwał w chwili,
Kiedy się kupcy z celnikiem wadzili
O jucznych osłów porządek zmieszany,
O kilka assów[31] na lampę u ściany.
Nareszcie w miasto weszła karawana,
Wielkiemi juki chmurna i leniwa,
Raz jeszcze widzieć dając twarz młodziana,
Gdzie się ulica okręcała krzywa,
A strażnik, z włócznia stojący bronzową.
«Ktoś jest?» latyńską zapytywał mową.
«Syn Aleksandra z Epiru» — i daléj
Osły a konie szły, i znów pytali.
II.
Minął rok całym dni i godzin tokiem —
Za Awentynem[32] słońce czerwieniało,
Przez plac dwóch ludzi szło swobodnym krokiem,
Zbliżonych k’sobie jak dwugłowne ciało.
Wieczór był cichy, cichością jedyną,
Samemu tylko właściwą Rzymowi.
Ni wieś, ni miasto — tu cię woły miną,
A tam wykwintna biga[33] zastanowi;
Tłumy z jakiegoś wracają igrzyska,
Po wzgórzach warty obchodzą wigilję[34],
Chłopięta śmietnik zmieniają w ogniska,
Cyprysy milczą, woń roznoszą lilje.
Syn Aleksandra, wstrzymawszy się nieco,
Do gramatyka rzymskiego te słowa
Mówił: «Te światła, co u wnijścia świecą,
Gdzie właśnie nocna przelatuje sowa,
Rok temu skoro zapalano, pomnę,
Wjeżdżałem obcy w to miasto ogromne».
«Któżby zgadł?» na to gramatyk odrzecze,
«Że oto w czasie tak krótkim, zaiste,
Nieokrzesane straciwszy narzecze,
Latyńskie słowo wypowiadasz czyste!
Co więcej, mądrość mający na celu.
Ktoby zgadł, mówię, że w wjazdu rocznicę
Zwiedzić już myślisz, młody przyjacielu,
Artemidora[35] mądrości świątnicę?»
«W czasie tak krótkim, powiadasz, — pociecha!»
Epirczyk odrzekł z westchnieniem głębokiem.
III.
I szli. — Rok minął dni i godzin tokiem.
Artemidora ogród oświecony:
Fastigjum[36] domu nad skrawym obłokiem
Czerni się w trójkąt; niżej biust złocony,
Z framugi ciężkie wychyliwszy czoło,
Rzekłbyś, iż chyłkiem pogląda wokoło.
Zofję z Knidos mędrzec miał u siebie.
Uczniowie w laurów ciennikach[37] siedzieli,
Czekając, gwiazdy aż błysną na niebie;
Czekając, północ aż ich rozweseli
Tym ogniem, tylko północy właściwym,
Ni to widzialnym, ni światłym, lecz żywym
Ogniem wewnętrznej gorączki i drgania
Powiek, gdy ciężeć poczną od czuwania,
A słów mierzonym śpiewanych akcentem
Skoro się przytem wyrzuci niemało,
I subtelności niejednej zakrętem
Wstecznym skoro się dobrze naszukało —
I człowiek w całej myślenia machinie
Poczyna czuć się zostawionym sobie,
Lubując giętkość jak skoczek na linie,
Starego ojca niosący w osobie.
Tej to gorączki z nałogu czekano,
A coraz nową rzecz dyskutowano.
Zofija z Knidos pośród tej drużyny
Mądrej podobną była do opalu,
Co zda się mieścić wszystkie tęczy płyny,
Lecz nie rozlewa ich z skąpstwa czy żalu?
Żalu — bo opal z łzawym błyska mętem;
Skąpstwa — bo blask swój wycedza ze wstrętem.
Zrodzona w Knidos, w Rzymie wychowana,
Gdyby to było nie za Adrjana,
Kiedy już Sybill[38] błękitne jaskinie
Proroczych w sobie nie kryły trójnogów,
Możeby głos jej był jako naczynie
Brzmiące dla ludzi śmiertelnych i bogów.
Lecz inny wzywał smak, rządziło nie to:
Była więc więcej od Sybill — kobietą!
Była tem samem — bo czasów własnością,
Natchnieniem smaków ich — z bezświadomością!
Pod temi laury, których liść szeroki
Lamp różnofarbnych złamały promienie,
Szaty ją wiewne tulą jak obłoki
I układają na ciche kamienie,
Z rzeźbą ich łącząc tak żywą naturę,
Jak rzeźba wpaja się w architekturę.
Zaiste, odłam to jakiejś świątyni,
Gdzieś barbarzyńskim roztartej obuchem,
Nikt zeń całości nowej nie uczyni,
Ni ją spokrewni z cudzoziemskim duchem:
Zawsze to będzie pamiątka bezłzawa,
Czegoś, co nie ma istoty ni prawa.
Ty, coś ją widział, zakryj sobie oczy
I powiedz, co z niej pamiętasz szczególnie?
Nie gładkość czoła, ni wieniec warkoczy,
Pamiętasz jakieś wzięcie się — ogólnie —
I głos: ten słodkie miewać zwykł poczęcie,
Potem się kropli! jako płyn, a potem
Jakobyś srebrnym wydzwaniał go młotem,
Potem i rylca było w nim zgrzytnięcie!
Ruch też głosowi wtórował, a zawsze
Prędzej w obejście przechodząc łaskawsze.
Taką to panią mędrzec gościł w chwili,
Kiedy przez «Salve»[39] mozajką wybite
Na progach sieni, stopami zużyte,
Męże dwaj cichym koturnem wchodzili.
Starszy był w szarym płaszczu i tunice[40],
A laskę przed się stawiał, jako świécę,
Prostą, o wiele dłuższą nad użytek.
Każdy zwój płaszcza jego, założony
Jak pargaminu pisanego zwitek,
Łamał się ostro lub obsuwał w strony,
W sposób, iż, ztyłu widząc go o zmroku,
Jak sprzęt nieżywy wydałby się oku —
Sprzęt, świeżo zdjętą szatą obrzucony.
«Mistrzu Jazonie magu!» — rzekł mu drugi —
«Czy nie raczycie prosto do ogrodu?»
A w głosie jego było coś i sługi,
I przyjaciela, i bliskiego z rodu.
Starzec krok zwrócił za odpowiedź całą
I weszli oba boczną furtką małą.
Weszli — ostatni goście spodziewani
Perystyl[41] odtąd pustą już przestrzenią.
W alabastrowej lampa stojąc bani,
Mdlała — kolumny blado się czerwienią
Od strony światła, ciemniejąc od drugiéj —
Czasem słów kilka posłyszysz za sienią,
Czasem leniwy krok sennego sługi.
Lampa przedzgonnym co tryśnie promieniem,
To się mozajki na ziemi poruszą,
To arabeski zatrzęsą sklepieniem,
Jakby gmach ciałem, ona była duszą.
IV.
Pomiędzy świtem a nocy zniknięciem
Płomienne blaski różowe z mrokami
Walczą, jak cnota z świata tego księciem,
Mdławe, lecz ufne, choć wciąż je coś mami.
Pomiędzy świtem a nocą jest chwila,
Gdy hoże łuny z czarnemi krepami
Błądzą, aż bystry promień je przesila.
Ostatnia gwiazda wtedy w niebo tonie,
A słońce rude swe wynosi skronie
I perjodyczna pamiątka stworzenia
Wciąż od Pańskiego kreśli się skinienia.
Pod taką dobę do swojej gospody
Syn Aleksandra z Epiru powraca.
Wszedł i dwa palce przyłożył do brody:
Drgnął, błędną ręką płaszcz na sobie maca;
Co gęstsze zwoje, to otrząsnął lepiéj
I wybiegł krokiem niepewnym, jak ślepi.
Niewiasta, za nim patrząc z korytarza,
Etruskiej lampy knot podjęła igłą
I poruszyła oliwę zastygłą,
Mrucząc: «Czy mieszek, drachmę — nie uważa!»
Tak szepcąc, w ciemność kątów pozierała,
I szła, i milkła, i znów coś szeptała.
V.
Pomiędzy świtem a nocy zniknięciem
Płomienne blaski różowe z mrokami
Walczą, jak cnota z świata tego księciem —
Mdławe, lecz ufne, choć wciąż je mrok mami.
Pod taką dobę u Artemidora
Do głównej sali wracano z ogrodu:
Śniadać zbliżyła się konieczna pora
Dla gości, skrzydłem poruszonych chłodu,
Chłodu, co, lubo letni, ostro godził
Na bezsennością gorące powieki
I trzeźwił róże mdłe, a oczom szkodził,
Porozparzanym od wewnętrznej spieki.
Szli więc do sali, gdy niewolnik zasię,
Do laurowego wbiegnąwszy ciennika,
Zdjął lirę Zofji, wiszącą na pasie,
Pargaminowe zwitki z pod stolika,
Pudełko z kości słoniowej z woniami
I oddał służbde, stojącej za drzwiami. ——————————
Niedługo uczta u Artemidora
Zwykłemi kończyć się będzie toasty;
Wszelkiej tam rzeczy osobna jest pora,
I o wigilji[42] najdalej dwunastéj
Ktokolwiek «Salve», wybite mozajką,
Koturnem swoim niebacznie zawadzi,
Przyjętą będzie pocieszał się bajką:
Że mistrz dyktuje właśnie, albo radzi.
Z Koryntu rodem, Artemidor w Rzymie
Sławy urokiem otoczył swe imię;
Był nawet wzywan i do Adryjana
Na posłuchania treści niewiadoméj;
Bliżsi wszelako — tych przyjmował zrana —
Twierdzili, że był wolnym jak atomy,
Że w Adryjanie cesarz dlań jest człekiem,
Że Amaltei[43] napawa go mlekiem,
Że w jednem ledwo folguje mu snadnie,
W archeologji — którą zna dokładnie.
Pewna jest wszakże, iż ci bliżsi właśnie,
Im więcej bliżsi, widzieli mniej jaśnie.
To miał do siebie mędrzec, tak, iż w domu
Stawał się prawie nieznanym nikomu.
Nie był to wszakże fałszerz, ni jakowy
Pochlebca płaski, ni umysł jałowy,
Ni tajemnicą owiany mąż czynu,
Arystokracji szpieg, albo szpieg gminu.
Wcale. Filozof był to szkoły własnej —
Ta, że, posady nie mając zbyt jasnej,
Utrzymywała się w całości ścisłéj
Przez solidarnie ukrywaną próżnię;
Im bardziej uczeń w duchu był zawisły,
Zobowiązywał więcej, lecz ostróżnie.
Wylania przytem skąpy czy lękliwy —
Kończył, iż, jak się skłamał, tak był żywy!
Chcesz poznać wartość szkoły lub podania,
Na ich ostatnie spojrzyj egzemplarze:
Tych jeśli błędem są pocałowania,
Jakaż być musi miłość pierwowzoru!
Tych jeśli cechą jest siła uporu,
Jakaż być musi na czele skalistość? —
Tych jeśli brudem całym szata z woru,
Jakaż być musi na górze przeczystość?
Artemidora uliczni czciciele
Podobni byli do zbiegłych klijentów,
Gdy ogłuszali, rozprawiali wiele,
Skoro kto przeczyć śmiał, szukali mętów,
A często, naprzód czując się niepewni,
Kończyli śmiechem lub milknęli rzewni.
Dla mniej ćwiczonych mieli pobłażanie,
Zwłaszcza w publicznych miejscach, oczywiste;
Lecz jakby mówiąc: «Cóż mi dajesz za nie?
Uderz choć czołem i wpisz się na listę!»
Koryncki mędrzec mawiać zwykł: «Gdzie ruszę,
Oblegają mię te Epimeusze».
I nieraz w szczerym widziałeś go gniewie,
Gdy który z owych wieszał się na drzewie,
Lub patrzył w ogród Artemidorowy,
Co robi mędrzec, gdy nie miewa mowy.
VI.
Zofja, do siebie weszedłszy leniwo,
Wśród perskiej sofy skronie utuliła
I płaszcza jeden róg powlekła krzywo
Ku ramieniowi — i tak zostawiła;
Nie jak kto, spocząć chcący, się odziéwa,
Lecz jak kto, nie chcąc nic, co pocznie, zrywa.
Ten ją owładnął woli bezkierunek —
I zostawała tak, patrząc na lirę,
Na skrzynkę z kości, gdzie się chowa myrrę,
Na zwitki wreszcie, które przez trafunek
Pomieszał sługa z przenośnym ciężarem,
I pomyśliła: «Co też one znaczą?»
Lecz zostawała pod bezwoli czarem,
Marząc, czy same do niej przyjść nie raczą.
Słońce coraz to jaśniejszym promieniem
I coraz cieplej wzierało w mieszkania,
Przedmioty jedne usuwając cieniem,
Zbliżając drugie przez ich wyświetlania.
Na pargaminu zwitek promień żwawy
Spadł, jako złoty liść na ciemne trawy,
I błyszczał, chwiejąc się niejaką chwilę,
I znikł — i nastał moment ciemnej przerwy:
Płaszcz Zofji frunął zlekka, jak motyle;
Wstała — i legła znów, patrząc jak pierwéj.
Kto była Zofja, wiemy — lecz czem w Rzymie?
Odpowiedź z zwykłych pozorów zawiła.
Bezmężna, sama w willi swojej żyła.
Nadawano jej Poetessy[44] imię;
I, tę językom ludzkim dawszy stronę
Osobistości swej, czuła się wolną. —
«Nie darmo piorun laurową koronę
Mija»[45] — mawiała, gdy była swywolną,
Gdy osłupienia mijały ją owe
Częste, dla których uchodziła w stronę,
Lub, jak niedawno, na pargaminowe
Patrzyła zwitki — — — — — —
— — — — — osłupienia, niby,
Do wyczerpnięcia wnętrznego podobne:
Oczy jej wtedy szkliły się, jak szyby!
Zdały się szukać czegoś palce drobne:
Czegoś, jakgdyby strun liry zniknionej —
Czegoś, jakgdyby perełki zgubionej.
Nareszcie wstała — za nią płaszcz szkarłatny
Powlókł się, jako ciężkiej fali struga.
Podjęła zwitki w sposób tak udatny,
Jakby kto patrzył na nią, może sługa,
I, rozwinąwszy, że były obfite,
Ciekawość wzrosła, coby zawierały,
Lecz nie czytała, raczej, jak są zwite,
Baczyła, zwój ich roztoczywszy cały;
Podobną będąc w tej cichej robocie
Do jakiej dawnej Sybilli, gdy w grocie,
Poprzekreślanej słońca promieniami,
Jak w strunach złotej liry rozrzuconych,
Duma, a duch jej trzepoce skrzydłami,
O wysokościach marząc niezgłębionych.
Wreszcie, początek znalazłszy rapsodu,
Czytała — — — — — — —
— — «Zofjo!» — greckie były słowa —
Tu zatrzymała się, «Szkoda zachodu!»
Mówiąc, «za długa rzecz; rozboli głowa».
Dalej — «Zofjo! — znaczy tu: mądrości!»
I śmiać się bardzo poczęła z zazdrości.
«Komu? Mądrości?» Więc, kończąc czytanie,
Rzekła: «Nie do mnie!» — z gniewu czy z radości.
«Wszelako krewne mi te wszystkie panie
Z Olimpu, bądźmyż przeto, jak przystoi,
Na pokrewieństwo mądrzy. Cóż tam stoi?» ———————————
ZWITEK PIERWSZY.
§ 1.
Mądrości! Tobie poślubiłem zdawna
I oto wzięła mię ta Roma sławna
W wielmożne dłonie swoje, mnie, z Epiru
Sierotę! Ówdzie mdłą byłem rośliną
Na pustce dziadów; tu — drobiną żwiru.
Mniej: pyłem, może i pyłu drobiną.
Zowąd próg domu zdawał mi się światem,
Stąd Epir cały progiem mi domowym.
Rozszerzyłem się, prawda; idzież zatem,
Że wzrosłem? Zwitkiem tym pargaminowym
Możnaby ludzi otoczyć gromadę,
Tak-bo szeroki! Wszakże jednem słowem,
Krótszem a głębszem, wlewać można radę,
Moc, rozrzewnienie, pociechę, lub zdradę!
Cóż stąd? Czy człowiek, widząc tak szeroko
Na każdą chwilę swojego żywota,
Ile zakreśla mu dokoła oko,
Doszedłby, gdzie są wszechmądrości wrota?
I wielkich świata spotkał luminarzy[46]
Tam, gdzie powinien, nie tam, gdzie się zdarzy?
Czy raczej zwiedzić winien obszar cały,
Nie okiem jego, lecz okiem ludzkości
Skreślony jemu, gdy był jeszcze mały
I śnił na progów własnych pochyłości
I, patrząc, gdzie się widnokrąg zasklepia,
Myślił, że człowiek, skoro tam dobieży,
Rękoma swemi niebios się uczepia,
Wysysa nektar i jak Bachus[47] leży. ———————————
Trzebaż więc zawsze, by serce górala
Po brukach miasta pierwej się wytarło
I łza człowiecza wędrowała zdala
Tu, by samotniej, niż w zaciszy, marła,
Twardniejąc zwolna, jak ziarno opala!
Złotnik, ażeby brał potem jej jądro,
Ważył i w kolce osadzał i może.
Dewizą[48] jaką naznaczywszy mądrą.
Przypiął do ciżem[49], lub psu na obrożę!
Nie! Tu jest czasów jakaś tajemnica,
Albo tu kłamie się już jak dla rymu,
Albo jednego tu niema szlachcica,
Coby, jak Scipjo, sam gadał do Rzymu;
Albo tu cała szlachta — to konnica!
Nie! Prawdy dziwnej bliskość czuję łonem!
Ateny przecież jak Rzym świetne były,
A jednak Scyta Zamolksis z Solonem[50]
Różnił się, niby odmienne dwie siły.
Mamże Epiru zostać Pigmaljonem,
Czy rzymskie jeszcze oglądać mogiły
W ogromnych łunach — i mimo Zeusa
Padłe, jak niegdyś Korynt za Mumjusa?
Stój!
W rymie zdradnej płynności jest siła:
Sybilla stara, co w sieniach mych dziadów
Siadała jadać, pomnę, że mówiła:
By strzec się echa słów i winogradów
Upajających nie tykać nad miarę.
Któż retoryki nauczał tę starę?
Mistrz gdzie, co onej nie szczędził przykładów?
Nicość!
§ 2.
Skończyłem wczora na zwątpieniu —
Dziś mój gramatyk wskazał mi cynika
Sławnego w Rzymie — nie powiem imienia.
Są ludzie, których lepiej znać z ich cienia:
Twarz w twarz spojrzawszy, osobistość znika.
Tego gdzieś medal widziałem brodaty
Z zagłębiającem się w przestrzeń wejrzeniem;
Dziś mówił myślą, słowem i skinieniem,
Najoczywiściej — w ostatnie bogaty.
Co myśli, nie wiem; co mówił, nie pomnę;
Co cierpi, z płaszcza wyczytałem w łaty,
Smutno mi. Rzym jest to miasto ogromne.
§ 3.
Kto jest mistrz Jazon mag, zapytać muszę.
Mąż tajemniczy a powszechnie znany.
Kto Artemidor? O tym wiele tuszę.
Kto są tak zwane w Rzymie, chrześcijany?
§ 4.
Adryjan cesarz wymyślił rzecz nową:
Każdy wiek inną wyrazić budową.
Będzie to jakby historji zwierciadło,
Będzie to jakby sztuki abecadło,
Ogromne dzieło i praca niemała!
Narodów różnych niewolnik zajęty —
Wiek się zadziwi, przemysłowi chwała!
W prowincje nawet rozchodzą okręty:
To z robotnikiem, to z ciętym marmurem,
Rzym jeden Rzymem, a świat jego murem.
§ 5.
Mistrz Artemidor dzisiaj szedł ulicą,
Trzymając w ręku liść lauru: przypadkiem
Uronił tenże — ucznie wraz rozchwycą.
Tak niegdyś z polnym postąpiłem kwiatkiem.
Tu mądrość, ówdzie zachwycało lico;
Tamto — to było kiedyś i ukradkiem.
Są myśli, które choć naznaczyć trzeba
Czemś, jakoś — później one się rozświécą!
Zda się, iż równie znachodzi je sztuka,
Podobną będąc zbłąkanej dziecinie,
Co nuci, patrzy, i maca, i szuka.
Ten ustęp mamże pozostawić, czy nie?
§ 6.
Że to nie piszę na stylu wystawę,
Naznaczyć muszę choć kilkoma słowy:
Widziałem dzisiaj twarze dwie bladawe:
Dwóch niewolników, dwie schylone głowy,
Związane ręce — byli to zbrodniarze,
Niewdzięczni panu swemu, zbiegi, trutnie,
Leniwcy. Wspomnieć smutno, jakie twarze!
Jeden uśmiechał się bardzo okrutnie,
Wejrzenie widzów raniąc, drugi w kroku
Zdążał mu, przeto iż dłuższy był w stanie.
Szli tak w kurzawy i pięści obłoku —
Jak mam rozumieć tygrysom rzucanie?
Cóż jest niewolnik? «W siódmym paragrafie
Iglicą znaczę» — to Zofja mówiła
I zwój, jak długi był, napowrót wiła.
Potem: «Doczytam i w toż miejsce trafię»
Dodała, ręką przecierając czoło.
Potem: «Pamiętnik dziwny», potem: «Kto to?
Przychodzień jakiś — u Artemidora?
Kto był? Radabym poznać go z ochotą.
Mistrz Jazon! Przy nim młodzian jakiś wczora
W cienniku bocznym przechadzał się długo;
Wszelako owy, wiem, skąd rodem. Sługo!»
Tak gdy kończyła Zofja wykrzyknikiem,
Kotara boczna fałdy szerokiemi
Drgnęła, rozsuwać wszcząwszy się od ziemi,
I Egipcjanka, uprzedzona sykiem,
Jak syka człowiek, gdy igłą się zrani,
Weszła, nietrudny ukłon dając pani.
Zofja milczała, pismo mając w dłoni,
Zaś niedoszyte płótno swe niewiasta
Trzymała. Wreszcie słowa te uroni:
«Która wigilja?» — «Wigilja dwunasta»
«Dosyć». Służąca znikła za kotarą —
Pani się przeszła swobodnie po sali.
Lecz, gdybyś pierwej na ona twarz starą
Patrzył, a potem zatrzymał się wdali,
By, niewidzialnym będąc, Zofję widzieć,
Rzekłbyś: «Zaiste, piękne straszne bywa,
Odkąd się człowiek pocznie za me wstydzić».
Tak-bo bezładnie na twarzy jej grało
Uczucie błędne i znużone ciało.
To rzekłbyś, widzu, i dodałbyś: «Smutno!
Patrycjatowi, scyjencji, epoce».
A potem łzębyś na egipskie płótno
Rzucił i nie w te uwierzyłbyś moce
Rzymu, pod maską wylęgłe okrutną,
I nie w te czucia, które dają noce
Dialektyczne[51] u mistrzów wymowy.
Tak zaś bolesnem poczuwając drgnieniem.
Nie byłbyś zdolnym rzec jasnemi słowy,
Lecz byłbyś zdolnym dotykać sumieniem.
Są bowiem drogi dwie wyrozumienia,
Przez wiedzę jasną lub skryte cierpienia;
Druga, na Zofji twarz rzucając światło,
A światło z sługi jej przyjścia wywarte,
Zmieniała pierwszą, to jest wiedzę, na tło,
Na zapisaną, lecz czytelną kartę.
Jakoż w ten sposób czytając osobę,
Mylić się można sto razy na dobę;
Raz wszakże zgadłszy, wie się więcej o niéj,
Niż, żebyś rok z nią przeżył na ustroni.
Po chwili Zofja przepatrzyła jeszcze
Pargaminowy zwój cały, jak długi,
Z uwagą, z jaką baczne czynią sługi
O szatę pana, gdy padały deszcze,
I, skryte w ścianie otwarłszy framugi,
W alabastrową złożyła go urnę,
To rzekłszy: «Kiedyś wyleję jak strugi
Wszystkie te razem rapsody pochmurne,
Które do siebie mają, że upadam
I nie rozumiem się i nie posiadam».
Wszakże mówiła tak drażliwa pani,
Jak ktoś z owoców ocknięcia wesoły:
Nim się rozbudzi, właśnie świt go rani —
I gniewałby się na same anioły
Humór, z którego powstają tyrani!
Nie była wszakże Zofja złą kobiétą,
Ani aniołem pisarz pamiętnika,
Lecz stało się to przez ona ukrytą
Potęgę czasów, gdy w żyjących wnika
I aktorami czyni ich dramatu,
Co się rozwija, jak cierń lub pąk kwiatu.
Po chwili jeszcze z tej drugiej potęgi
Snu czy lenistwa swego ocknęła się
I, jakby znikło jej wspomnienie księgi,
Egipcyjankę znów pyta o czasie —
Którą wigilję obchodziły warty?
Lecz dlań odpowiedź była obojętną,
A głos już więcej szczery i otwarty,
A sługa cicha bynajmniej natrętną.
Po tym przechodnim dysonansie[52] ona
Stała się trzecią osobą — tą samą,
Którą widziałeś wśród mądrego grona,
Z służbą jej stojąc ukradkiem za bramą.
VII.
«Więc z nimże samym mówiłeś dziś jeszcze?
Gdzie w sali bocznej przy impluvium[53], czyli
W ogrodzie?» —
«Nie wiem — tylko jednej chwili,
Słuchając, pomnę, że na fali dreszcze
Patrzyłem, ruch jej śledząc ondularny[54];
Więc przy impluvium dziać się to musiało —
Człowiek tak z miejscem bywa solidarny,
Czy myśl tak często łączy się z przestrzenią,
Że jakaś licha rzecz i przedmiot marny
Przez porównanie świecą jej lub cienią».
«Zaiste — na to odpowie gramatyk —
Skąd idziesz zgadłbym, słyszawszy ten attyk[55].
Nie przeto jednak mało jest dziś w Rzymie
Jak Artemidor wymownych, i wnoszę,
Że obcy nawet słyszał już to imię,
I że nie pierwszy ja chlubnie je głoszę,
I że dość wyrzec: «On!»
Gdy szli ulicą,
Gramatykowi przerwał poczet konny,
Nadbiegający z taką błyskawicą
Hełmów, i mieczów, i dzid, które świécą,
I orłów, zastęp znaczących koronny,
Iż, skoro kurzu dwie spadały fale
Na dwa przechodniów rozstępy zdziwione.
Syn Aleksandra znalazł się przy Skale[56].
Gramatyk nie mógł przejść w tęż samą stronę
I niecierpliwe dawał tylko znaki,
Co chce — jak młode poza gniazdem ptaki.
Środkiem zaś onych przechodnich rozstępów
Biegł naprzód hufiec ów w jasnych zbroicach;
Lamparcie skóry tym, jak skrzydła sępów
Zdały się pierzem wyrastać przy licach,
Dotykać ledwo bark i pływać w wietrze.
Pierwszy ten szereg orły trzymał cztery
I S. P. Q. R.[57], złocone litery
Na ciężkich włóczniach. Drugi, zbroje letsze,
Sposobem Partów[58] do ciała przywarte.
Welgnione w konia zagiętem kolanem,
I piersi naprzód swobodnie otwarte
Z łuskowem kryciem jasnem, jakby szklanem.
Nad tym zastępem w trzy strome ogniwa
Trzy wieńce łączą się i w kształt tablicy
Wyobrażenie jaśnieje wilczycy.
Dalej i dacki smok z ogonem pływa,
I kręte trąby miedziane trębaczy,
I krzyk: «Odeprzeć!» — kto zboczyć nie raczy.
Zatem przestanek — jedna kurzu skiba,
Przepadająca w nic, jak na dno ryba,
I jedna chwila rytmowej cichości —
I dumy pełen, czy opieszałości,
Czy wyróżniony przez ruchu swobodę.
Pretor[59] na koniu płowym, mąż otyły,
Oglądający się, gładzący brodę,
Jak człek urzędu pewny, lub swej siły.
Ten, zwolna jadąc, piesze wiódł szeregi,
Do środka wkoło nieporządnie zwite,
Jak cyrk przenośny z okolnemi brzegi
I oś mający stanowczo nie wbitę.
Tą osią byli do pół obnażeni
Męże trzej, dobrze powrozem ściśnieni,
Lecz onych ledwo widziałeś niekiedy
Czoła lub piersi nagością świecące,
Wśród chmur zwichrzonej dokoła czeredy
To wyjawione, to zapadające.
I były one jakoby członkami,
Co nieraz leżą na cyrku drgające,
I lśniły one za rózeg snopami,
Rózeg, co sądy znaczą i liktorów,
Jak białe lilje, gęsto ogrodzone,
Jak białe lilje, z sadu wychylone,
Widne przez wrota szerokich toporów,
Co przywierały się lub zawierały,
Skoro się męże, niosący je, wili
Ulicą krzywą, pod stopami skały.
Przed onym płotem toporów i wici
Szli i kapłani, niosąc kadzielnice:
Poważni, czasem po oczy zakryci,
Wyzierający tylko na ulicę,
Kiedy się zmieszał porządek szeregów
Także i tłumacz, i pisarz, i szpiegów
I świadków nieco, dalej poczet drugi
Ciekawych, swoją hierarchję[60] mający
Przez onych pierwszych klijentów i sługi,
Lecz mniej solenny i rozprawiający.
Do wpół na osła pochylony grzywie,
Fig kupiec mówił: «Żydów trzech powlekli!»
«Chrześcijan!» — gladjator odparł mu chrapliwie.
«Wróćmy» — ktoś inny. «Choćby też osiekli»,
Gladjator rzecze: «Niema poco chodzić.
Nędzne to — hajże! — odrość się, odrodzić,
Zawdziać się w siłę na cyrku zdobytą
Nie taka łatwa rzecz! Cóż, że i bito,
Ale jak bito?» — To mówiąc, dokładał
Pięściami na wiatr, okraczał, przysiadał,
Wołając: «Hajże! W słup! Dextra! Sinistra!»[61]
«Naści, lwie!» kupiec rzekł, rzucając figą —
A inny drugą: «Moja więcej bystra»,
A inny: «Moją zawarczę, jak frygą»[62]
«Wiecie co? Ja wam dopiero wyłożę
Rzecz, co słyszałem w kuchni senatorskiej!
Pozwólcie, ino płaszcz lepiej założę».
I spluwał, akcent kłamiąc oratorski.
«Pozwólcie, rzecz ta ciekawą być może.
Pozwólcie»! — mówił po trzecie mąż mały,
Z wielkiemi w uszach srebrnemi kolcami;
Mówił, wśród klasku fig, co wciąż padały.
«Tandem[63], to rzecz jest, w której dosyć idzie
O ogrodnika pewnego». «O Gwidzie
Będziesz mi mówił», kupiec fig zawoła,
«Wiem, iż powlekli tego apostoła».
«Gwidzie?» — z kolcami mąż odeprze mały —
«Tu jest pytanie, jak wykłada szkoła.
Gwido wulgarne powieści go zwały,
Że bez nazwiska był, bez nazwy, zgoła
Sierota, quidam[64], zwana dalej quido,
I nieuczona gawiedż, która woła
Gwido, lub nazwę łączy apostoła
I inne, wszakże nie wiedząc, skąd idą!»
Tak mówił drugi ów gladjator słowa
Coraz to szybciej, gdy osoba nowa
Użyła większej jeszcze ciekawości,
Mówiąc: «Sam boski cesarz w swej mądrości
Dozwala bogów czcić wszelkiemu człeku,
Ani wyzuwa z dóbr, praw i wolności
Za to — jak działo się innego wieku
Sam boski, boskie cenić umie rzeczy;
Ale jest prawo i to służy jemu,
I jemu przeczy ten, kto prawu przeczy;
A prawo trzeba znać, z czego pochodzi,
Że jest ciekawa rzecz, jak się to zgodzi:
I czy fałszywie Gwidon oskarżony,
I jako obie pokażą się strony?»
To rzekłszy, cofnął się do towarzysza,
Który na boku wstrzymał się na chwilę,
I szli pośpieszniej.
«Różnie się ucisza
Lud», rzekł gramatyk. «O tyle o ile»,
Towarzysz na to — i szli. «Przez przypadek
Znalazłem się w tym zgiełku; nie sam byłem;
Zginął mi uczeń» — tu uczynił spadek
W głosie i nieco obrócił się tyłem.
«Uczeń?» «Jakoby — przyjaciel niejaki
Artemidora, z prowincji młodzieniec,
Którego wdrożam w treść wiedzy wszelakiéj,
Gotując może togę[65], urząd, wieniec.
Zresztą nie uczeń, jak to wy zowiecie»
«Różne są nazwisk użycia na świecie».
Towarzysz na to. «Jakże zdrowie maga?»
Gramatyk znowu. Po chwili milczenia
Towarzysz na to: «Pochlebne życzenia! Dzięki!
Jak zawsze: taż sama powaga».
«Więc zdrów?» «Więc», na to towarzysz odrzecze:
«Vale»[66]. Gramatyk rzekł: «Oto ma zguba!»
I okręcił się łokciami, jak śruba,
Gdy wraz Epirczyk dodał: «Nie uciecze»,
Z uśmiechem także witając drugiego:
«Widziałem, pomnę, u Artemidora
I mam do mistrza list». — «Przyszły kolego»,
Odpowie Barchob uczeń, i zdążali,
Milcząc, jakby się wcale lub dość znali.
VIII.
Teraca[67] była mozajką wysłana,
Przedstawującą modre pawi stado.
Wchodnią tej ścianą jest domostwa ściana,
Z trzech innych każda przejrzystą arkadą,
A każda z arkad tych poopierana
Na faunach[68], którzy wieńce na się kładą.
W sposób, iż, stojąc w lakowej teracy,
Podobny jesteś do biustu pod lukiem,
Gdy nogi twoje suną, jak po tacy,
Z gładkim klejnotów bawiące się brukiem.
Dodać tu jeszcze należy: popstrzenie
Cieniami liści i różne zielenie
Rozlicznych krzewów, co mają stosowny
Ton zieloności do kwiatów swych blasku,
Często i zapach, jak przekład dosłowny —
A poznasz Zofji dom po tym obrazku.
Tam Artemidor gdy wchodził swobodnie,
Zofja ruszyła iglicą kościaną:
Wraz z siołu, który ma półkosze spodnie,
Spadł w nie zwój pisma, ścierając się z ścianą,
I spoczął w mroku, jak owi, co leżą
W cieniach, czekając, póki nie zostaną
Oddani rzeczom, do których należą,
A wtedy będą rozwici i staną.
«Szczęśliwież wchodzę albo nieszczęśliwie?»
Mówił, bynajmniej nie troszcząc się o to,
Jak ten, co palec kładzie na ogniwie
Bronzowem u drzwi z nałogu ochotą
I tejże treści odbiera skinienie,
Jak nieczekaną odpowiedź lub echo,
Pewny, że nie jest troską ni pociechą —
Podobnie mówią poza Styksem cienie!
Wszelako, Zofja gdy podniosła oczy,
Spadała jeszcze z nich czytania krepa,
Co po mozolnej pracy chwilę mroczy,
Gdy, duch, że czuwał, natura jest ślepa,
Póki się w nowy akord z nim nie stoczy —
Więc rzekła niemniej mało trafnem słowem:
«Cóż jest szczęśliwość?»
«Dowieść to gotów-em,
Acz w sprzeczny sposób, bo wchodząc nie wporę».
«To ledwo dowód, że różne są doby,
Organizacje też zdrowe i chore,
Lub że nie tykać tych rzeczy byłoby
Lepiej». «Tych rzeczy?» «Lub w inne sposoby».
Zofja, to wszystko do Artemidora
Mówiąc, kończyła jakoby czytanie;
Po chwili wszakże rzekła: «Jestem chora!
Mów mi, czy Jazon mag nie będzie w stanie,
Jak to niejednej uczynił osobie,
Przez ziół potęgę lub przez zaklinanie
Wzmóc mię i o tej czy nas przyjmie dobie?»
«Nas? W tem wątpliwość, acz sam doń dziś idę;
Nie mawia bowiem naraz z dwojgiem osób,
Do elokwencji mając dar i sposób,
Jakby kto brał się przenieść piramidę!»
«Idź-że!» — mówiła, podnosząc się zwolna,
A potem w dłonie klasnęła swywolna,
I Egipcjance, pocichu wchodzącéj,
Wskazała znakiem, co ma ponieść za nią,
Gdy mędrzec czekał, aż wreszcie niechcący
Dała mu rękę i wyszedł z swą panią.
Poszli — za nimi wonie olejkowe
I szat szelesty i cienie się wlekły,
Jak gdy wiatr wionie w pustki ogrodowe,
Gdzie skwary pierwej paliły i siekły,
Lecz, miecąc liście, nie odziewa w nowe.
IX.
Gdy pretor z konia zsiadł, już przedtem nieco
Po obu stronach perystylu stały
Gwardje w lamparcich skórach i co świecą
Łuskami; od tych wprost na polot strzały
Szerokie widzisz schody, gdzie trybuna
I złoty posąg cezarski, świecący,
Jak w mroku rannym pożarowa łuna.
Tam poczet pieszy, po stopniach rosnący,
Wkraczał, trzech wiodąc oskarżonych ludzi
O zbrodnię, która lud do buntu budzi.
Po krzykach: «W prawo! W lewo» — i po owem
To tu, to owdzie ciąganiu się tłumu,
Które zdaje się ciałem tem zbiorowem
Miotać, jak wielką rzeczą bez rozumu,
Stało się wreszcie, iż masa ta cała
Od wierzchu schodów do schodów podnóża
Usadowiła się i wyglądała,
Jak zawieszona płachta jaka duża,
Z rozlicznej barwy okrawek zszywana,
Do wietrzonego podobna dywana.
Prócz osób głównych nikt z tych, co tam biegli,
Przy towarzyszu drogi się nie wstrzymał,
Jedni się zdala zaledwo spostrzegli,
Drugi dojść nie mógł, gdzie chciał, lecz się zżymał
Na wyrywany mu z rąk rąbek togi,
Którym się druha i rozmowy trzymał;
Inny szedł z tłumem, zdawszy się na bogi.
Syn Aleksandra poczuł tuż przy sobie
Kolumny ocios i wsparł ręce obie
I, blisko rdzeni będąc, słuchał sprawy.
Barchob, Jazona uczeń, stał daleko,
Lecz rzucał okiem nie bez pewnej wprawy,
A okiem zimnem — tak rzemieślnik wieko
Trumny ogląda i dwie strony mierzy,
By trafnie oddać, co której należy.
Tak czyni jeszcze i posłannik, który
Ma zdać rachunek z liczby i natury
I położenia rzeczy; ale przeto
Tyle jest wierny, ile oddalony.
I wie, co to jest, o ile i gdzie to
Lecz, w tem nie będąc, jednej tylko strony
Nie zna: ta właśnie jest rzeczy zaletą!
Gramatyk nie sam stał, po jednej stronie
Kupca fig, z drugiej mając gladjatora —
I coraz zdawał się pokłaniać skronie
W prawo, to w lewo — jak osoba chora,
Lub niemy, kiedy mówić chce o zgonie.
Pisarz te słowa jął czytać: «Zaiste,
Ze świąt jeżeli które uroczyste
W obliczu prawa, to cezarskie święto;
Mąż, co tu stoi tak, jak go ujęto,
Jak świadczą starzy, znający go zbliska,
Nazwiskiem Quidam, że nie miał nazwiska,
Potem zaś przezwan Gwido, mąż zuchwały,
I czeladnicy jego — gdy wieczorem
Wieńce i lampy naznaczonym wzorem
W każdem się oknie rzymskiem kołysały,
Nietylko w tejże nie uszczknął radości[69],
Lecz wyznał głośno, iż gorszyć to może
Chrześcijan słabszych, co w niewiadomości
Są, jak cezarskie rozdzielić i boże».
«Świadczcie!» odezwał się pretor do grupy
Szpiegów i świadków, stojących pod słupy,
Do półokrytych cieniem, w sposób taki,
W jaki się nocne kryć umieją ptaki,
Skoro je światło południa zaskoczy:
Że, głos ich słysząc, nie widzisz osoby,
Osobę widząc, widzisz ją po oczy
I mógłbyś deptać, nie wiedząc — jak groby!
Jeden z tych — gdy się wszyscy odezwali
Porządkiem, jakim w cieniu owym stali:
«Świadczymy!» — prawił:
«A ja oto właśnie
U siebie, biednym będąc, lampy cztery
Gdy zapaliłem, patrzę — jedna gaśnie!
Zgroza! Gdyż cztery miały być litery,
Wyobrażone lampami czterema,
Tandem, łzy w oczach mając, szukam grosza,
By nową kupić lampę — grosza niema!
Tandem, cóż mówić chciałem — ten jest Gwido
Ogrodnik, który coś składał do kosza,
Przed drzwiami domu stojąc, gdy ci sami
Dwaj drudzy, ucznie jego, właśnie idą,
Idą i mówią sobie coś czasami.
Tu ja, że widzę drzwi nieozdobione
I ciemność, lampy że nie zapalone.
Nuż wołać, dalej przestrzegać, zaklinać
I, jak brzmi słowo, czytane wybornie,
Stało się — bowiem nie chcę już wspominać,
Przed bóstwem raczej padając pokornie».
To rzekł i upadł, a za nim i owi,
Co mu świadczyli, świadkowie świadkowi.
Upadek taki, kapłan jowiszowy
Widząc, garść mirry w kadzielnicę rzucił,
Toż czynił pretor i inny, i owy,
A każdy ściągał twarz, jakby się smucił.
Lub głową wstrząsał, lub ręce zakładał,
Jakby się ludziom na migi spowiadał,
I szukał ruchem coraz mniej kłamanym,
Aż znajdzie w sobie głos dość wiarogodny;
Bo głos mniej może, niż gest być udanym
I stąd mniej skory jest i mniej wygodny
I musi w kłamstwo pierw zagaić ruchem
Drugich, aż tego się nazbiera wiele —
Wtedy zaś zwie się już ogółu duchem,
Wyrazem myśli w tem zbiorowem ciele,
I już się nie zwie kłamstwem, lecz organem,
Albo koniecznem ogniwem tradycji.
Albo przyjętym trybem nieskłamanym,
Regulaminem[70] mody lub policji —
W sposób, iż człowiek kłamiący tam będzie
Przez porównanie białym, jak łabędzie,
Dlatego właśnie, iż możność zachował
Zbłądzić i oną wszechprawość zepsował.
Na tak niejasne stąd patrząc budowy,
Zrozumiesz łatwo, co w nich człek wywoła
Zacny, cieniować gdy nie będzie mowy,
Przez miłość prawdy wiecznego Kościoła;
Albo do tegoż o ile się zbliży
Prostak, mów swoich nie ważący zgoła,
Dla ludzi patrzeć nie nawykłych wyżéj
Równy boleścią bólom apostoła —
Acz ów zuchwalec przy wyznawcy stanie,
Często toż samo cierpiąc katowanie,
Dlatego tylko, by widziane było,
Pokąd człek może własną dotrwać siłą,
Lub aby świadczył, gdy inni kląć poczną,
Aż oba w raju wieczerzać odpoczną.
Ta to różnica męczeństwa i wojny,
Że pierwsze, dając krew, jeszcze ją daje
Zmnożoną przez to, co dawca spokojny
Czyni, okrzętne łącząc obyczaje
Do datku swego, i kruszynę chleba
Tam, tak i wtedy daje, jako trzeba.
Daje tem samem krew swą — więcej sobą,
Do szczętu siebie dotrwając osobą,
Więc ponadśmiertną obłócząc już siłę,
Co zwija topór jak kartę u księgi
Znanej, na skrzypców smyk zamienia piłę.
A w nierozwity róży pąk obcęgi.
I, jeśli dziwno, że w wrzącej oliwie
Jan święty krzepciej, niż przed męką, żywie,
To w mniejszym stopniu toż samo zjawisko
Jest ci zwyczajnem i znajomem blisko,
Gdy obok stawisz mściwego człowieka
I tego, który przebacza, a czeka,
Aż chwila przyjdzie, że przeciwność, w sobie
Zniósłszy się sama, do stóp padnie tobie.
«Gwido!» — rzekł pretor — «wstręt ofiarowania
Bóstwu tem więcej winę twą odsłania. Mów!»
«Za człowiekiem, szpiegiem, co przed chwilą
Padł na kolana, widzę wasze głowy
Sędziowie moi, jak niemniej się chylą:
Mąż ten podchwycił was gestem, mnie — słowy.
Nikt z was nie wierzy w bóstwo cezarowe.
Bo cezar nie jest też od Apollina,
Jowisza, Bacha, roślejszym o głowę —
A ci że byli ludźmi, nie nowina!
Jakoż, bez Boga będąc, szukacie go
W wyższości męża tego, to owego;
I stąd zaiste mam ja dla was litość.
Wszakże bez granic mieć jej nie mam prawa,
Bom nie jest pierwszy i znam przyzwoitość;
Mam wzgląd na wszystkich, których jest ma sprawa,
Na tych, co byli przede mną sądzeni,
I tych, co będą, i tych, co są może
Tu gdzie wśród ciżby ludu utuleni,
Jeśli zrządzenie ich powoła boże».
To mówiąc, pojrzał z tem skąpstwem anioła,
Z jakiem, chleb łamiąc w ubogiej rodzinie.
Ogląda ojciec, żali co nie ginie,
Im chętniej dając, uważniej dokoła.
«Jakoż czci boskiej nie dam posągowi,
Przez który kłamstwo wasze się stanowi.
I strząsam szaty, nie, iżbym cesarza
Klął albo zniżał, jak indziej się zdarza,
Lecz, że go cenię. Wy, co wart, nie wiecie:
Wy uwielbiacie, cenić nie umiecie.
A że z przed serca Boga wam zakryto,
Zowiecie Bogiem wszelkie incognito».
«Na klęczki!» pretor głosem wrzasł takowym.
Jakim się sprawia szyk w polu bojowém,
Aż poszła cisza po rzeszy szeroko,
Jak po jeziorze nagła wiatru zmiana;
Aż w poczcie gwardji jękło coś głęboko,
Szablica jakaś spadła odpasana.
Czy trąby dwie się przypadkiem gdzie zbodły,
Czy głos tak dzielny był, a tłum tak podły.
«Czekaj, bom w ustach nie miał nic trzy doby
Ja i te zacne dwie ze mną osoby,
A głos masz silny przez sytość i wprawę
W komendę — czekaj, niech zakończę sprawę».
To mówiąc, Gwido chwiał się i był blady,
Jakgdyby mówił: «Czczo mi» — lecz pozierał
Na dwóch, co za nim stali, jak na ślady.
Gdy ktoś, co dotąd o głaz się opierał
Przy jednej z kolumn, rzucił trzos i skinął,
Wołając: «Chleba! Hej, potrzykroć płacę!»
Co rzekłszy, tak się w togi zwój owinął,
Że wraz skoczyli ludzie i, na tacę
Włożywszy chleby, ponieśli mu wgórę,
Bacząc szlachetną postać i naturę.
Syn Aleksandra rzekł: «Ci ludzie, trzy dni
Nie jadłszy, omdleć mogą w osłabieniu,
Widzę to». «Ktoś jest?» szpieg zawołał z cieniu.
«Doktór!» krzyknęło trzech, a byli zgodni,
Że posądziłbyś o wczesną umowę —
I tu dwa kłamstwa stały w przesileniu:
Oskarżające i to, co w natchnieniu
Współmiłosierdzia tchnęło trzech, ludowe.
Tamto formalne, to nieobmyślone,
Jak grom, co nie wiesz, w którą wytnie stronę.
Gwido: «Bóg zapłać!» rzekł, gdy współskarżeni
Poczęli chleb jeść, a tak cicho było,
Że i najwięcej środka oddaleni
Słyszeli dziękę, jakby się im śniło,
Że tuż przy Quidam stali w onej dobie;
Bo ciszej było tam, niż bywa w grobie.
«Teraz», tak kończył Gwido. «już się stało.
Teraz, jakkolwiek broniłbym tej sprawy,
Nie uwolnicie nas — znam, bez obawy;
Więc posilone, jak jest, weźcie ciało;
Bo nie zniżyłem prawd przez ich oprawy,
Ni przez zuchwalstwo na szwank naraziłem;
Ni wywołałem nawet urągania,
Ni znikłem, marnym uznawszy się pyłem!
A to są sprawy nie do wybaczania!» ———————————
«Dosyć!» zawołał, z krzesła wstając, pretor
I, dwakroć spluwszy, rzekł: «Ja tam nie retor»[71].
X.
Gdy w jedną stronę błysnął rząd pancerzy,
A w drugą sądom wyższym odroczonych
Poprowadzono trzech, by zamknąć w wieży,
Tłum się ze schodów stoczył wywyższonych,
Od góry zwolna próżniejących z ludu,
Co zszedł się czekać krwi, buntu lub cudu.
Które z tych zjawisk wysłannik Jazona
Przyszedł tu znaleźć, rzecz nieodgadniona.
Barchob, z Judei rodem, nie chrześcijanin,
Ani polityk, a tem mniej poganin;
Wymowy także oratorskiej zwrotów
Unikający, jak wstrętnych kłopotów;
Milczący szczelnie lub dwoistej treści
Słówkiem słuchane cechujący wieści;
Patrzący chwilę na postać człowieka.
Gdy odpowiedzi ten od niego czeka;
Niekiedy oczy, dokoła czerwone,
Uchylający w tę lub ową stronę;
Profilem piękny, postawą wątpliwy.
Zaklęty, zda się, w mistrza swego ruchy,
Na cień z za Styksu może zbyt lękliwy,
Na męża nazbyt przejrzysty — jak duchy.
Pytania takie szybko przechodziły
Przez Aleksandra z Epiru ciekawość,
Gdy szedł z Barchobem, który dwoił siły,
Przez towarzysza pociągany żwawość,
I czuł się z zwykłych gestów wyrywany,
Powolnych, gestów może mistrza-maga.
«Nie znałeś Gwida?» «Gdyby mi był znany,
Byłbym z nim». «Słuszna zdaje się uwaga,
I przeto rzekłem ci: «Nie znałeś Gwida»
A nie: «Czy znałeś Gwida?» zapytałem».
Syn Aleksandra wstrzymał się, jak dzida,
Kiedy osadzisz konia w pędzie całym,
Wzdrygnięta naprzód i wtył — «Czy nie będzie
Za późno mistrza odwiedzić Jazona?»
«Gotów jest, mniemam, i zawsze i wszędzie
Przyjąć», co mówiąc, otrząsnął ramiona
I wskazał ręką od Tytusa łuku
Na bok, acz droga dłuższa i bez bruku[72],
Dodawszy: «Zwyczaj mam unikać huku».
«Służę!» towarzysz odparł mu i w cieniu
Drzew szli powolniej. — Czas był ku-zachodni,
Jasny, że czytać mógłbyś najwygodniej;
Lecz czerwieniały już w słońca promieniu
Rzeczy, które są ostro rysowane:
Amfiteatru szerokie profile,
Trzy piętra łuków, z głazu wyciosane,
Wnijścia do arkad zwęźlonych zawile.
Rzadko kto śpieszył ku Kapitolowi,
Tam i sam raczej błądząc, jako w porze,
W której cel ruchu odda się ruchowi,
A myśl i mowę, że pięknie na dworze.
Usposobienie to każdego ima,
Kto, w rytm idących tak wszedłszy, takt trzyma. Tak więc wiódł Barchob z Epiru młodziana,
Gdy nagle spotkał kobietę podżyłą,
Służebną, ile z tego, jak odziana,
I z kosza w ręku wnosić można było,
A Egipcjankę, co wraz poznać z cery
I z ust, lecz pierwej z ruchów bez manjery,
Uspokojonych abnegacją[73] pewną,
Dziwną — że, wziąwszy się, by kosz postawić
Lub wznieść, mniemałbyś, iż ma błogosławić,
I że, udając sługę, jest królewną.
Tę piękność wszakże, co z przetartej szaty
Wyzierać zwykła, mijał Rzym bogaty;
A retor, fałszerz daru i uczucia,
Krył ją w misternie kwiecone zepsucia
I ledwo dostrzegł jaki Grek — atoli
Grek, gdy postradał Grecję, więc, co boli,
Nie mając ziemi, zna, że, gdy brak kraju,
Ojczyzna dwakroć większa sięga raju!
Rzym w estetyce był już, jak za wiele
Wieków Gallowie w błotach swych być mają,
Albo Anglowie, gdy przypuszczę śmiele,
Że ci naprzykład świata ster trzymają,
I tworzą sobie Rzymy jakie nowe
I smak i piękność wedle siebie głoszą,
Nie dramatyczną, lecz bóstwo jałowe,
W którem nie chodzą żywi, które nosza
Jak fasces[74] — słowem coś, co jest niezdrowe.
O barbarzyńcach tych młodzian tak marzył,
Gdy Barchob mówił z niewiastą znajomą,
Aż nagle, patrząc w kosz, jak kwiat się zwarzył
Owiany szronem, i tak nieruchomo
Patrzył, jakgdyby dno kosza niejasne
Czytał — zaiste, czytał, pisma własne! ———————————
XI.
Przez bramę miasta, przez winnic kwadraty,
Furtki, owiane w roślin aromaty,
Którym bluszcz służy jak zwiewna zasłona,
Strzegą zaś ręką niesadzone kwiaty,
Przechodzić trzeba do mistrza Jazona.
Nareszcie skutkiem tej rozmaitości
Dziwniej niż prędzej stoisz tuż przy murze,
W który się schody zanoszą nieduże
I wisi młotek bronzowy w kształt kości,
Zerdzony spodem, od wierzchu świecący,
Że go gość każdy oczyszcza niechcący.
Tym raz uderzasz i wchodzisz w ciemnice,
Bo dalszy schodów ciąg od furty pnie się
Nic już do domu, lecz znów na ulicę
Wyższa tarasu; ten jest jako w lesie,
Sosn włoskich rudą kępą ocieniony
I jak sznur prostą ścieżką przekreślony.
Za tej zaś ścieżki końcem, widnym oku,
Nie sterczą mury domu na obłoku,
Lecz tak się miesza wzrok wśród drzewnych alej,
Że iść tam musisz, by wiedzieć, co dalej;
Ścieżka ta bowiem od samej połowy,
Dwie strony mając, jak leśne parowy,
Coraz się głębiej wrzyna w gaj sosnowy
I coraz gęściej starym świeci brukiem,
Z fragmentów różnych złożonym, jak cmentarz:
Ten, że był urną, owy może łukiem.
Ten sarkofagiem, biustem — ów, pamiętasz,
Że gdzieś w frontonie świątyni ma brata,
A wszystko dobrze zrównane i w skazie
Każdej otkane mchem, zdala, jak krata
Zielono-złota leżącym na głazie.
To już podworzec; dalej — zwykłym wzorem —
Domostwo, tylko że zawsze otworem. ———————————
Barchob był może gdzie w drogi połowie,
A Egipcjanka w domu swojej pani,
Kiedy mistrz Jazon Zofji badał zdrowie,
Czy horoskopy składał jej lub dla niej,
Artemidora zostawiwszy w sali
Niższej, gdzie mnogich rękopismów wstęgi
Leżały w wazach, i kompasów kręgi
Ryte, i zodjak, i bogowie stali.
Fontanna w środku niska, z bronzu lana,
Z gipsu popiersie nad nią Adryjana.
Drzwi do tej sali, będąc otworzone,
Przysionka wnętrze odsłaniały oku;
Drzwi od przysionka niemniej inna stronę
Podwórza w ramy swe nakształt obłoku
Obejmowały, a światło, złamane
Po dwakroć, biło prosto na fontannę.
Tam Artemidor, siedząc, niewesoło
Poglądał, jako osoba znudzona,
Na ogół rzeczy, leżących wokoło.
I słuchał wody kroplistego grona,
Rozperlanego wciąż w bronzową wannę
Przez łkania swoje i łzy nieustanne.
Czy mag na górze z Zofją był podobnie.
Jak ten z fontanny szmerem, zatrudniony?
Nie wiem. Czy pani mówiąca ozdobnie
O drobnych rzeczach z nieznanej mu strony,
O drobnych czuciach, niezmiernie żałobnie,
O głównych prawdach często, lecz z ich strony
Kolorowanej przez tychże opony,
Czy pani, przytem dziwnie ujmująca
Wdziękiem, co blado promienił jej z czoła,
Jako Dianie grzebień pólmiesiąca,
Czy, mówię, maga obchodzi lub zgoła?
Nie wiem. Wszelako mistrz Jazon miał drobne
Słabostki, zdala patrząc, niepodobne
Do solenności[75], w którą się obłóczył.
Baczył naprzykład, żeby wzgląd na stopnie
Ceremonjału chować, i, jak uczył,
Domawiać lubiąc słowo to «roztropnie».
Świat oficjalny nie był mu przeciwnym;
Owszem, powoli ocierając czoło,
Zwykł był nazywać go «cale naiwnym».
Gdy mówił «cesarz», nie patrzył wokoło,
Jak augurowie[76] i filozofowie,
Lecz palcem krymki dotykał na głowie
I mówił głosem — co wielu baczyło —
Takim, jak cesarz mawiał, z takąż siłą:
Acz w tem najmniejszej przesady nie było.
Filolog wielki! Greckiego zażywał
Z Rzymiany, niedość wyznając się wprawnym
W latyńską mowę; gdy ucznia przyzywał,
Z fenicka mawiał doń lub innym dawnym
Językiem, pełnym szeptań i przydechów.
Chrześcijan znał mało, lub, gdy mawiał z niemi,
To o lekarskiej sztuce, płodach ziemi;
Też jak z niewiasty — nie stronił i śmiechów!
Dziwny mąż! Cesarz, że był wiedzy chciwy,
Znał go lub wiedział, kto jest ów sędziwy,
Ze swoją łaską włóczący się długą,
I charonowym[77] nazywał go sługą.
Mistrze stopniami byli z nim w stosunku,
I mnóstwo osób znało — tak z trafunku.
Wędrowni męże z za wielkiego morza,
Biedni mówili, że jest: ręka boża,
I nieraz ciche widziałeś osoby
Przed perystylem magowego domu,
Na grobów złamkach siedzące, jak groby;
Obce w stolicy, nieznane nikomu,
Łokciami wrosłe do kolan od brody —
Gdzieś spętanego narodu rapsody.
Niejeden leżał tak w blasku księżyca,
Na nocne mało uważając chłody,
Pod murem, inny w kuczkę, jak kotwica
Zwił się i słońca przeliczal zachody. Mistrz Artemidor — kto znał go już bliżej —
Szersze od maga wykładał pomysły.
Natchniony nawet bywał, lecz nieścisły,
I niewątpliwie, że wszystko brał niżej;
Acz, potrącony Jazona milczeniem
Lub wątpliwością, dziwnie wyrażoną,
Wzbierał i takiem porywał natchnieniem
Orłem, że słuchacz z żadną nie stał stroną
I, gdzie przechylić się, nie wiedział wcale,
Co Jazon zwykł był zwać: «Nie nowe, ale — —»
Mędrców tych bliżej badając dwoistość:
Wzniosłość koryntczyk znał, mag — uroczystość,
I była jedna między nimi strona
Nieprzełomliwa, jak czasów wyroki,
Wyczerpniętemi słowy naznaczona
Poczem w dwie strony obracali kroki,
Milcząc; a znali tak ową granicę
Czuciem, jak mało wiedzieli, czem ona.
Gmin w tem dwóch mędrców widział tajemnicę,
Która ich łączy w jednego olbrzyma,
Głów mającego dwie, cztery ramiona;
I, myśląc, że to w jedności ich trzyma,
Co rozpychało ich lub rozdzielało,
Zbliżoną napaść za jedno brał ciało.
Schodząc mag z Zofją, te jej mówił słowa:
«Niewiasto zacna, to tak — w tej już chwili,
Mniemam, że lepiej czujesz się, żeś zdrowa;
Nie, iżbym odjąć mógł — jak to robili
Dla innych inni — niemoc wyższą mocą;
Bo nie ten przedmiot spotykam przed sobą».
«Inną może dobą» —
Mistrz Jazon mówił — «o księżyca nowiu
Dano mi będzie znać o pełnem zdrowiu.
Dasz mi znać». —
«Jako? Przyjdęż? Czy Barchoba,
Czy ciebie, mistrzu, w progach mych zobaczę?» —
«Rzecz jest, rzecz będzie, nie ma być osoba?»
A potem dodał zimno: «I ja raczę
O kiju przywlec się, gdy przyjdzie pora».
Tu obrócił się do Artemidora,
Dla dwojga razem grzeczność dając jedną,
I wspomniał: «Wiele niech nie czyta chora.
Szkoda, że stare rękopisma rzedną.
Dobrze jest miewać wzgląd na autora.
Kiedy się czyta. Cóż za rzecz przedziwna
Czytanie! Jako gałązka oliwna
Lub migdałowy kwiat». — Koryntczyk rzecze:
«W tym względzie panią, ile mogę, leczę».
A Jazon dalej: «Kiedyś wchodzi do mnie
Osoba, oczów prawie pozbawiona:
Ból swój i żałość wyrażając skromnie,
Za nią tuż lektor, głos mający równy,
Czysty, jak woda dobrze przecedzona,
Nie wiem, czy taki, czy inny, jak ona.
Ten, choć niósł pisma w torbie, nie był główny,
Bo dalej jeszcze szedł autor tych rzeczy.
Dnia tego, tyle mając do przyjęcia
Osób, nie mogłem dosyć mieć na pieczy,
Ile dać kropel, jakie owinięcia.
Nie wiem, co z tego będzie. Czasem doba
Przeszkodzi, czasem przeszkodzi osoba.
Czasem...» — Koryncki mistrz poprawił togi,
A Zofja w czoło patrzyła magowi —
«Czasem — do siebie mają to i progi —
Czasem wszystkiego człowiek i nie powié,
Co miał powiedzieć, i zgadywać trzeba,
Jakiego komu dać i ile chleba — »
To mówiąc zwolna, przerywanym głosem.
Poglądał w ziemię i, gładząc siwiznę,
Coraz to rzucił wyplątanym włosem;
A usta, jako gojącą się bliznę,
Pogodnie zwijał i od brwi falami
Dogóry zmarszczki mnogie podejmował.
I zamilkł. Strząsnął potem raz palcami.
Jakby zapomniał coś albo żałował —
Akcent, co długo nie dał do myślenia,
Czy się już wątek mowy nie wysnował.
Tak, iż koryncki mistrz, bez omówienia
Ku drzwiom pojrzawszy, naprzód wstał z siedzenia.
Skąd Jazon wiedział, że Zofja doń niosła
Rękopism owy, dziwnie znaleziony?
Skąd, że i autor nie był oddalony?
Bo szedł z Barchobem. Ciekawość choć rosła
Nieraz w słuchaczu takich maga gadek,
Nikt tego jednak wybadać nie umiał,
Lub szukał w sobie, czyli je zrozumiał,
Czy nie trafiło się to przez przypadek.
Wszelako słowa te: «Osoba ciemna,
Za nią tej lektor z rękopismem, daléj
I autor tegoż» jako nieprzyjemna
Wieść brzmiały Zofji, gdy przez gaj wracali.
XII.
Syn Aleksandra, słysząc z mów Barchoba,
Kto była ona służebna osoba,
Także, skąd niosła drobiazgi kobiéce
W koszu, skąd przez tę wracała ulicę.
Milczał; lecz w sobie pamięcią przezierał,
Co ów zwój, trafem zgubiony, zawierał.
I, choć z Barchobem rozmawiał potocznie,
Wciąż miał zwój pisma własnego zaocznie.
Które że raczej było pamiętnikiem
Rzeczy i wrażeń niedzielonych z nikim,
Do swobodniejszych odroczonym czasów,
Pełnym doraźnych skróceń i nawiasów,
Dośledzić nie mógł lub nie czuł się w stanie
Zgadnąć, co pism tych wywoła czytanie.
W sposób, iż przedmiot, jednem odniechceniem
Zrzucony z stołu w drobiazgi doręczne,
Jednem usłużnej ręki poruszeniem
Podjęty z koszem tam i sam noszonym,
Mógł się stać dwakroć większem zagadnieniem,
Niż najciekawsze z zapisanych w onym.
Tak więc szli k’sobie, tym samym sposobem,
Z Artemidorem Zofja od Jazona
I Aleksandra syn tamże z Barchobem:
Ci raźniej, tamta opieszałej strona.
Zofja, swobodniej czując się na sile.
Przez ciemną sosen włoskich kolumnadę
Idąc, mówiła: «Wszelką maga radę
Zebraćby można w «o tyle — o ile»,
W preceptę[78], z liczby i z czasów wysnutą;
Lecz słów misterstwo, i określeń dłóto,
I ta powagi całość skąd pochodzi?
Nie wiem! Z tem człowiek, mniemam, że się rodzi».
To mówiąc, kwiaty zrywała, lecz owe,
Które się w parów schylając podłużny
Do rąk jej czoła swe chyliły płowe,
Jak smutne dzieci, żebrzące jałmużny —
I szła, co czyni, nie bacząc, lecz raźniéj,
Gdy Artemidor wreszcie jej odpowié:
«Jazon» — tu przestał — «jesteśmy w przyjaźni».
Tu znowu przestał. «Wielu wraca zdrowiéj
Od mistrza tego do siebie; lecz mało
Z krystaliczniejszą myślą powracało
Tak, iż dwie z jednej idą stąd choroby:
Choroba myśli gościa lub osoby,
I dwóch Jazonów w mieścieby się zdało
Na dwóch kończynach wielkiej czasów strugi,
Co jest jak Tyber — » «Tyś jest Jazon drugi»,
Odrzekła Zofja — «Pani» mistrz jej zada:
«Jeśli zgadujesz rzeczy zastyksowe,
Któż sama jesteś?» «Wyobrażam sowę,
Zwłaszcza, iż słońce właśnie że zapada;
I będę mówić ci o każdym z ludzi,
Którego spotkam: czem lub kim się zbudzi»[79].
Tu się ku furtce tarasu zbliżali,
Lecz ta skrzypnęła prędszym ruchem od nich,
I w ramie onej, na łunie z opali,
Wśród błąkających się blasków zachodnich,
Dwa kształty rosły mężów dwóch przychodnich.
«Któż jest ten pierwszy Quidam?» rzekł do pani
Towarzysz, dalej prowadząc rozmowę;
Gdy wraz zbliżyli się wzajem poznani.
A Aleksandra syn rzekł: «Poniósł głowę
Pod topór może». — «Co to znaczy?
Kto?» I przez chwilę trudno zgadnąć było,
Co pozdrowienie takie zagaiło,
Co ten a owy w słowie quidam baczy,
Co Zofja słyszy, co Barchob rozumie,
Co Artemidor — czworo, lecz jak w tłumie.
Jeden więc płochy żart myśli niewieściéj,
Niedosłyszenie jedno, i nazwisko
Męża, co świeżo oddań jest boleści,
Zrobiły zamęt, który stał już blisko
Sprzeczki, albowiem pomieszał powagi,
O ile prawdy nie znosiły nagiéj.
Mistrz Artemidor czuł się może nieco
Wypartym z blasków, co jak Febu świecą,
Czyniąc go zawsze stojącym wspaniale,
Utwierdzonego na słonecznym wozie
W nieodpoczliwej swej apoteozie[80].
Zofja też, którą, jak Safo na skale,
Gmin przywykł mniemać wiszącą u liry
Dłońmi, a rąbkiem ledwo szaty nikłej
W nieodgarnięte zaplątaną żwiry,
Czuła się w roli swej zachwianą zwykłej.
Barchob pojmować nie mógł, że wypadek
Może mieć miejsce, a jego towarzysz
Stał jako powód sprawy i jak świadek —
Co, jeśli dobrze, jak zaszło tu, zważysz
I zwiększysz w postać takiego ogromu
Jak Rzym, odpomnisz niejasne powieści
O chrześcijanach, iż są plagą domu,
Który ich ciche osoby pomieści;
Tudzież o znaku linij dwóch przeciętych,
Co tych przeklętych strzeże czy tych świętych;
O cieniach zmarłych i nazwisk ich sile
Takiej, że wzmianka sama zrobi tyle,
Tyle niesmaku i rozspołecznienia,
Dla jednej nazwy — mniej, dla nazwy cienia! ———————————
Tak się i stało przy onem spotkaniu,
Gdzie wyraz: «quidam» ład pomieszał cały,
Aż po stopniowem myłki sprostowaniu
Postacie w formy dawne powracały,
Tylko zbliżone lekkiem przypomnieniem,
Że jednym błąd je raz ogarnął cieniem.
Więc zapewniwszy, że się od-zobaczą,
Do miasta jedni szli, drudzy do maga,
Lecz Zofja odtąd zgadywać się wzdraga,
Kto są przechodni ludzie i co znaczą
Tam, gdzie wszechduchów zawisnęła waga.
XIII.
To już dwa wieki od Grecji pogrzebu,
Gdy biały duch jej podniósł się ku niebu
W szlaki dokonań, dzielone na stacje
Gwiazdami dziejów, między konstelacje:
I stał tam z lirą w przestronym lazurze,
Na resztę dziatwy patrząc rozproszonéj,
Co tu i owdzie, przy pękłym marmurze
Stojąc, liczyła tryumfy i zgony,
I czekał, jako narody zabyte,
Aż wszystko będzie do szczętu spożyte,
Aż Grek ostatni przymiotem lub winą
Zginie i myśli same się rozwiną,
Wpisując w tejże porządek litery,
Ile są wieczne, Greków drugiej sfery,
Zrodzonych może u krańców północy[81],
Co, jak rodzeństwo, zbiegną ku pomocy.
Rzym wtedy swym się Adryjanem cieszył,
Mniej bacząc, co się między gwiazdy działo;
Sto razy na dzień bok duchowi przeszył
Greckiemu rzymski, w swe go strojąc ciało;
Lecz najswobodniej mężniał sam w tej sile,
Co, wolna marzeń, sypia na mogile,
Sile wyższego coś mającej może,
Lecz przez zakryte jej widoki boże.
Więc rzymski szlachcic jeszcze rad był Greka
W biblijotece chować, gwoli rzeczy
Piśmiennej, która wolnej chwili czeka
Albo z ckliwości w dni deszczowe leczy;
I słuchał bajek, spisanych w Homerze,
Tak, jak w komedji przeciwsokratejskiéj[82],
Dowcipnej, że aż śmiech nieledwo bierze;
Lub, stawiać łaźnię czy ratusz gdzie miejski,
Grekowi radził zmieniać kapitele[83]
Kolumn — ten środki że znał, a ów cele.
Grek przeto młodzi prawił o Sokracie.
Myśląc o rzymskich podatków zapłacie,
Lub tryumfalny stawiać łuk, kolumny
Przepraszał w sercu i dłóta czuł zgrzyty.
Gdy duch mu Grecji szeptał: «Nie bądź dumny,
Lecz cierp — ulecisz za mną na błękity;
Tyś mistrzem ziemi tej, a Tybru glinę
Na posąg w ręce wziąłeś. Nie zaginę!»
Inny syrenę tę, z półrybiem ciałem,
Bez wrzących pulsów, odepchnął daleko,
Idąc za coraz nowym ideałem
Coraz nowego mistrza: co ci rzeką?
Posłyszeć, chwilę rozgorzeć, «Skonałem —
Wstałem» zanucić radośnie, lub w dobie
Trudnej z Zenonem[84] pomyśleć o grobie.
Nie był to wszakże czas rzymskiej potęgi.
Bo już Rzymianin znał się, że realny,
I zapisował porządnie do księgi
Edykt[85] ten albo ów perpetualny[86],
Ciesząc się więcej edyktów porządkiem,
Niż rządem — najmniej ciesząc się ich wątkiem.
Niewolnik chyba lżej posuwał kroku,
Czując, że ręką ktoś go wiedzie w mroku;
Lecz zali cesarz to był lub właściciel.
Nie znał — i wietrzył, jak spóźniony mściciel.
Żyd milczał w izbach zawartych, jak trumny;
Chrześcijanin znikał, lecz jawnie i w czynie,
Jako przy świetle kagańca kolumny
Też same zawsze, czy je olśnisz, czy nie.
A jako bywa wśród ległych ogromów
Myśli lub ciała, że w proch się trą nikły,
Tak już rozgłośnie systemy atomów
Brzmiały: te zawsze jedno znaczyć zwykły!
Znaczyć, co znaczy na zimnej miednicy
Popiół, gdy mirry braknie w kadzielnicy.
Ci, co wchodzili do mistrza Jazona,
Ujrzeli rękę jego wyciągniętą
Na znak, by siedli. Lampa zapalona
Przeciw fontannie płomień niosła kręto,
A blaski onej, rosą odkroplane,
Drżącemi światły wbiegały na ścianę.
Mistrz siedział, nogi mając wzdłuż podane,
Jak się na niskiem spoczywa siedzeniu,
Lecz nie odmienił nic w swem zamyśleniu,
Tylko niekiedy dłoń podnosił k’czołu,
Szerokim łokciem przypartą do stołu,
Jak człek na pierścień gdy patrzy lub mniema,
Że czas już powstać, ale woli nie ma.
Po chwili w stronę gościa wzruszył głowę,
Lecz do Barchoba wraz zatoczył lice,
Mówiąc: «Co zaszło?» «Zdarzenie mniej nowe
Niż smutne» odrzekł, patrząc, jak na świécę
Na wzrok Jazona, który nań promienił.
«Chrześcijanin Gwido mówił — to i tyle»
Tu zmilkł i blade lica zarumienił.
«Cóż oni mówią?» Jazon rzekł powoli
Bez pytajnego akcentu, ni soli.
«Cóż?» odrzekł Barchob, jak echo gasnące
I była chwila ciszy, która boli,
Jak głośne kłamstwo lub prawdy ginące
W czasie, gdy wszystko mają oprócz woli.
«Mówił» — gość rzecze po niejakiej chwili —
«Że bogi, więcej od cesarza czczone,
I była chwila ciszy, która boli,
Że są prawdziwe rzeczy i zmyślone —»
Kiedy to zdawał gość głosem nierównym,
Mistrz Jazon, głowę uchyliwszy w stronę,
Słuchał, lecz widno sens mu nie był głównym
Przedmiotem treści, tak wypowiedzianéj,
Lecz słuchał, jakby kto mówi sens znany.
I znów fontanny tylko łzy perlone
Brzękły — czy Barchob cofnął się do ściany.
«Że są prawdziwe rzeczy i zmyślone,
Jest fałsz — i prawda», Jazon zimno doda,
Patrząc, jak kropli się w fontannę woda:
«Skąd rodem jesteś?»
«Z górnego Epiru».
«Szkoły?»
«Różnego zażywałem stéru
I oto pismo mam Artemidora».
Wziął je i, patrząc dookoła sali,
Wyciągnął rękę ku bazie Kastora
Z Polluksem[87], rzucił i pojrzał, azali
Legło, jak człowiek, lekarstwo ważący.
Niby roztropnie i niby niechcący —
Potem rzekł:
«Cesarz!» — jędrnym głosem wcale —
«Panuje mądrze nad szerokim krajem,
W którym są ludy, jednym zjęte losem,
Różne i różnym żywe obyczajem.
Obyczaj jeden trwa lat sześćset, trzysta
Inny znów ośmset lat — człowiek nawzajem
Obyczajowi służy, jako może,
By przecie robił coś, acz jest chwilowy» —
To zaś litośnie poparł ruchem głowy —
«Więc trzeba cenić, gdy dziecię, po wzorze
Pisząc, dokłada i swój trud jałowy!» — ———————————
Tu przetarł włosy i sprysnął palcami
I rzekł: «Innego dnia będziemy sami,
Teraz już późno». Wstał, Barchob na stronie
Ku lampie miał się.
«Zrodzona w Sycjonie
Czy w Knidos, jest tu poetessa pewna:
Grecja do siebie ma, że była śpiewna».
Mówiąc to tonem żegnalnego słowa,
Mistrz Jazon ginął w mroku wielkiej sali.
Syn Aleksandra czekał, aż ta głowa
Siwa, od lampy oświecona wdali,
Zmierzchnie i jako meteor się schowa.
Potem stał jeszcze, jakby słuchał nieco.
Co zmówi powieść wody różańcowa,
Skoro ją blaski księżyca oświecą,
Już niełamane od ognia promieni;
A potem westchnął i wyszedł. Noc była
Widna; podwórzec, usłany z kamieni,
Bielał; lecz w każdym pierwsza myśl ożyła,
Skąd był, do czego ziarnkiem swym należał.
I każdy z głazów tych, zdało się oku,
Że przypominał się znajdować w tłoku
Wstrzymany, ale nie ówdzie, gdzie bieżał.
Stąd niemy lament między temi bruki
Czułeś i różnych wytężeń splątanie:
Co Aleksandra syn baczył, jak wnuki,
Gdy legend poczną skwapliwe czytanie,
Słysząc chód znany, szelesty, i stuki,
I nieuważne mieczów potrącanie,
Takie, że, rzekłbyś, dziady szli ku tobie
W miarę twojego zaczytania w treści,
Lecz wstrzymywali się, chowając w grobie,
Ilekroć brałeś rzecz ich za powieści,
Lub zmianą ruchu wypocząłeś sobie.
Szedł więc ostrożnie, jak wśród rzeczy żywych,
Przez on podwórzec ku parowu jamie,
Plamami cieniów pstrej od sosen krzywych,
Wiodącej ścieżką swą ku znanej bramie;
Tu, ówdzie bacząc leżącego w ciszy
Męża, co w śnie się przewraca lub dyszy,
Albo półsennej modlitwy domawia.
Płaszcz strząsa, kamień pod skronią poprawia.
Ci wszakże goście senni byli jemu
Bynajmniej dziwem; każdy ich widywał
I mijał — myśleń aby nie przerywał
Lub snu, lub mowa ich że cale inna
Od rzymskiej, albo że postawa gminna!
Syn Aleksandra owszem myślił raczéj:
«Oto tu Zofję spotkałem, tą drogą
Szła. Cóż pomyśli, skoro mię zobaczy?
Co mi odpowie i z jak wielką trwogą,
O pamiętniku gdy wspomnę zgubionym?»
Dalej — «Jak wspomnę?» — myślał jeszcze daléj
Chwilę: «Co było w pamiętniku onym,
Że radby przejrzeć go, że potem spali,
Acz wiele mógłby dopełnić miejscami».
I tu mu Gwido stanął przed oczami
I mag. Postacie te mało podobne,
Pamięci próbą nieco oddalone,
Rozjęły mu się w kształty dwa osobne:
Wspomnienie Gwida, ściśle określone
Czynem, w jasności dokonanym dziennéj,
Żywotny miało blask, bynajmniej senny;
Szczegóły wszystkie dośrodkując w czynie,
Po lada fraszce przypomnieć się dało,
Jak chleb ten samy smak ma i w drobinie,
Co w bułce — albo jak toż samo ciało
W ćwierciach na cyrku, gdy męka już minie;
Wszakże, nie mając strony tajemniczéj,
Nikło jak zwykły fakt, bo niezwodniczy!
Wspomnienie maga było, jak tych rzeczy
Kosztownych, z miasta spalonego wziętych,
Które dopełnia wzrok i patrząc leczy:
Posągów takich, gromami pociętych,
Nie zapominasz, jak roboty własnéj.
I jasny ci ich kształt, gdzie był niejasny,
A ciemny ówdzie, gdzie w pełnej trwał sile;
W sposób, że, ileś włożył w nie, znasz tyle.
Mistrz Artemidor w przeglądzie takowym
Wspomnień mniej więcej został jednakowym;
A Zofja coraz w myśli się wtrącała:
Jak rzecz zgubiona, ciekawa, choć mała,
Którą odnaleźć gdy się człek usadzi.
Nie idzie o nią, lecz traf ją sprowadzi.
Tak marząc, nagle w pobocznym rozstępie
Drzew ku księżycem olśnionej płaszczyźnie
Usłyszał łoskot — jak gdy skrzydło sępie
Bije, jeżeli wąż się w gniazdo wśliźnie —
Łoskot, w przestanki porwany gniewliwe,
A dalej słowa, zgryzione namiętnie,
I znowu łoskot — jak w ciało nieżywe —
I echa, tętno liczące po tętnie,
Tępe, jak kropel, rzucanych po ścianie,
Spadki, lub suchej gałęzi trzaskanie.
Tam więc skwapiwszy się, gdy patrzył chwilę,
Ujrzał naprzeciw biustu Apollona
Postać jakoby męża w wieku sile,
Wzruszającego raz po raz ramiona,
Tam i napowrót kroczącego gniewnie,
Jak gdy kto swego fuka niewolnika
Lub klnie, tylko że sługą był tu pewnie
Kamienny bożek bez sił i języka.
Tego więc plwając, pokoić się wracał
On mąż i siadał chwilę na uboczy
I znów przypadał doń, pięściami macał
I milkł i siadał znów, zakrywał oczy —
Scena ta, zwłaszcza przy świetle niepewnem,
Zatrzymywała wzrok na chwilę długą,
Uczuciem widza nie przejmując rzewnem —
Czasu, gdy nieraz krwi gorącej strugą
Cucono rzesze na cyrku znudzone,
A rzadki wierzył i trza było może
Wierzyć, by kopać wizerunki boże!
Syn Aleksandra patrzył w stronę ową,
Długo nie wiedząc równie, co to znaczy,
Jak, co ma począć, — aż sam sobie mową
Przerwie: «Co to jest!» i głośno zahaczy
O tuż leżące suche drzewa łomy,
Jakby ostrzegał: «Jest ktoś niewidomy».
Czego gdy echo zabrzmiało dokoła,
Znikał on smagacz, nie rzekłszy: «Kto woła?»
A Aleksandra syn, z śmiechem czy bolem,
Szepnął: «Jestżem mu Gwidem czy Apollem!»[88]
Z śmiechem czy bolem? Ciekawość albowiem
W sumienia względzie bolesną jest rzeczą,
Której najczerstwszem nie poradzisz zdrowiem
Ciała ni środkiem, którym ciało leczą;
I fraszka nieraz mała, gdy zapyta
Sfinksowym głosem, na długo myśl chwyta.
«Któż jest on gniewny smagacz Apollona?
I czemu w nocy — w ogrojcu Jazona?
Jeden z tych cichych mężów, co przy domu
Siadywać zwykli w wędrownej gościnie?
Czy i sam Jazon, nieznany nikomu
Z wiary swej, jest w tej ceremonji, czy nie!
Czy to hebrajskich mędrców jest robotą,
Chrześcjan czy także nie winują o to? —
Lecz Artemidor tak bliski z Jazonem,
Wtajemniczony w maga wszelkie sprawy.
Cesarz go ceni; Gwido zaś, ten zgonem
Własnym na jawie walczyć umie z tronem.
Nie, to szalony ktoś, lub dla zabawy,
Lub który z chorych doktora Jazona
Wybiegł, księżyca opętan promieniem;
Lub nieszczęśliwy czciciel Apollona
Za liche wiersze mści się nad kamieniem».
To myśląc i tej gdy doszedł swobody,
Która mniemania daje wyjaśnienie,
Syn Aleksandra szedł, jak człowiek młody
W powietrzu, które nagaba sumienie,
W powietrzu, zwianem z przedświtem epoki
Nowej, z mętami starej, z siarką, z solą,
Z szeptaniem kształtów nikłych jak obłoki,
Z bitw gwarem, które mają być, a bolą;
Powietrzu, które czujesz, że się może
Zapalić wkoło, jak pomiotło boże,
I kometami rozstrzelić — miast wiele
Zmazać i ludzi porównać w popiele.
«Spocząć, ach, spocząć!» serce wtedy woła,
Szukając wkoło, gdzieby się oparło:
Na piersiach czyich lub progach kościoła
Jakiego — wątpiąc, czy jedno umarło,
Czy wszystkie zmarły, a jedno nie zdoła!
Noc to, w czas której ten i ów powstawa,
Nucąc lub klątwy rzucając niewczesne;
A prawda ludziom zda się jak zabawa,
Zabawa jako strapienie bolesne;
Słowo jest ogień, milczenie jest lawa —
Jakoż szczęśliwy, kto, wstawszy, gdy ciemno.
Nie dotknął liry swojej nadaremno.
Przedświtu blasków doczekał, a potem
Wytrwał i, dniowy jaw jakkolwiek szarpie.
Wytrzymał burzę, co przemija z grzmotem,
I skubie tęczę — dla serca — na szarpie[89].
Jakoż szczęśliwszy, kto nie posiał solą,
Mimo że słonych łez niemało strawił.
Lecz nie tu koniec z uprawą i rolą: ———————————
Kto siał gorczyczne ziarno, zgorzknił, zbawił:
Gorczyczne ziarno liche i pieprzowe,
Prochowi równe, który nogą zwiewa,
Lecz wyżej serca urasta, nad głowę,
I tak się staje podobieństwem drzewa,
Że ptak niebieski gniazdo na niem miewa.
XIV.
Lucius Pomponius Pulcher, pod tę porę,
Najzawołańszym młodzieńcem był w Rzymie:
U niewiast, które szaty różnowzore
Noszą, czarownie zwykło brzmieć to imię;
U niewiast, które zaniechały pallę[90],
A włosy w rąbek ku górze od skroni
Zgarniając, cztery naraz mówią: «Vale!»
Imię Pomponius brzmiało jak: «Do broni!»
W legjach lub jako — o publiczny wstydzie! —
W zebraniu tłumnem poszept: «Konsul idzie».
Pomponius ród swój szlachetny wywodził
Przez senatorskie krzesła. Za Trajana
Z Plinjuszem młodszym jeden z nich gdzieś chodził
W Egipcie, drugi jadł u Domicjana,
Inny posłany był w Panońskie szlaki
Jako generał, skąd koni i siana
Sprowadził naraz tyle, że żołdaki
Z prowincji i lud, sprawy tej spektator[91],
Już, już wykrzyknąć chcieli: «Imperator!»
Lucius Pomponius Pulcher nie był wiele
Ćwiczony w rzeczach mądrości i prawa,
Lecz miał do siebie to, że mawiał śmiele,
I to, że rzymska kochała go sława.
Urzędem żadnym jeszcze się nie bawił,
Lecz znane było, iż w willi Pomponji
Ogrodowemu bogowi postawił
Świątynię, wszakże nie uczęszczał do niéj,
Filozoficzne swe mając mniemania,
O których zczasem miał napisać nieco,
Co wszakże słuszne zwlekły odkładania,
Aż się te rzeczy utrą i rozświecą.
Tymczasem Cyntje[92] słały mu spojrzenia,
Gdy do teatrum wchadzał w swej chlamidzie[93]
Zębionej złotem, i coś nakształt drżenia
Zausznic, kolij brzmiało: «Pulcher[94] idzie».
Bywało nawet, że senator siwy,
Za Pulchrem widząc rzesze i pochodnie,
Śmiał się i palec podnosił leniwy
W kształt V, co znaczy «Witaj!» i jest modnie.
Mistrz Artemidor, starych idąc śladem.
Zwał go niekiedy małym Alcybiadem;
Pomponius, zasię, słysząc te wyrazy,
Zwykł był pokłaniać pedum[95] kilka razy —
Pedum bynajmniej gminne, z jakiej śliwy
Suchej lub krzywej wycięte oliwy,
Lecz wyrzezane z zęba słoniowego,
Złotemi ćwieki misternie upstrzone,
Z napisem L. P. P., wreszcie do tego,
Jak włócznie, laska, tyrs[96], lub styl noszone.
Nigdy sam, zawsze chadzał on ze swymi,
Którzy mniej więcej byli mu podobni,
Ten z szat, a owy gesty udanymi;
Ci swoi wszakże mniej byli ozdobni,
I mniej bogaci, i rodem nietyle
Świetni i wziętość mieli mniej motylę
Pomiędzy Cyntje, Lidje i Kamille.
Pierwszy z nich, Florus, Longinem[97] nazwany,
Za Pomponiusem, jak cień uwiązany
Chadzał, a głowa jego nad ramieniem
Przywódcy była jakby dopełnieniem,
Którego oko nawykłe szukało,
Bacząc, czy całe jest dwugłowe ciało.
Lucius Pomponius zamierzył oddawna
Ugościć Zofję w Villa Pomponiana;
Lecz nie z powodu, że ta była sławna —
Raczej, że, sławną będąc, była znana.
Nie, iżby liczył w sposób małogodny,
Iż stąd dwa razy tyle będzie modny,
Dotyla cale nie będąc fałszywym,
By się wyręczał środkiem niewłaściwym —
Lecz że to wszystko mimo woli jego
W powietrzu miejskiem znajdowało spadki
Takie, iż, najmniej nie dodając ego[98],
Czyniłeś, raz się w te wpisawszy kratki,
I byłeś takim nie przez swą osobę,
Lecz, że nijakim byłeś w taką dobę,
I gdybyś widział, że to drugi czyni,
Tylkobyś winił go, że się nie wini.
Już wiele razy na przechadzce tłumnéj
Przez via Appia, gdzie w chłody wieczorne
Przejeżdżał senat i patrycjat dumny,
Matrony, dziewki i rzesze pokorne.
Pomponius Lucius, rydwanem czerwonym
Tocząc, jak Neron, Zofji szukać lubił.
Nie, iżby kochał albo chciał być czczonym,
Lub jak chrześcjanin wzrokiem ja poślubił.
Lecz, że nic k’temu nie ma ani przeczy,
Że to się dzieje tak z natury rzeczy.
Ta zaś natura rzeczy jest następstwem
Rytmu wypadków, nieujętych niczem
Gwoli celowi i nie jest przestępstwem
W bezprawnej sferze, z Janusa[99] obliczem,
Bo tam przestępstwa niema, ani zdrady
Ani przykładów niema — tylko ślady!
Hołdy te Zofji nie były natrętne;
Lecz, kto ją widział je odbierającą,
Dostrzegł, że lica jej byłyby smętne,
Stalszemi będąc — tak kwiat gdy potrącą
Przechodnie w sposób niezbyt pogardliwy,
Odprostowywać się zwykł harmonjami
Słodkiemi trzciny swej, choć niecierpliwéj.
Któż bowiem kochał, jak to później zwie się,
Jeśli to stałe ma gdziekolwiek imię!
Któż-bo lub raczej któryż kochał w Rzymie,
Co pierwsze dziewki gwałtem sobie niesie
Z teatrum do dom lub, jak koturn zmienia
Bez obrażenia i bez przeproszenia,
Pomny, że inne czucia są olbrzymie
A inne karle, i dumą tam sięga,
Gdzie się krew w ducha rozprzęga czy sprzęga[100].
Zofja inaczej — ona z Rzymu brała
Moc niemyślenia, że gdzieindziej wzrosła;
Resztę zaś kratą liry zamykała
I wtedy była — czy straszna, czy wzniosła
Nie wiem; tak klatkę lwa, gdy z nim zadrżała,
Wydążasz furty zatrzasnąć podrywem;
A choćbyś sam był lwem, wiesz jedno: «Żyw-em!»[101]
XV.
«Obyczaj wolny jest od obrażenia
W czasie, gdy wszystkie równe mają prawo», —
Mówiła Zofja — «ja dziś do jedzenia
Siadam[102], a tobie, gdy chcesz, służę ławą
I, jeśli zwyczaj masz, wieńcem bluszczowym»[103],
Co Aleksandra syn słysząc: «Gotowym», —
Odrzekł — «czemkolwiek darzy, przyjąć od niéj,
Mimo, iż bluszcz mi skroni nie ochładza.
A róże? Może bez wieńca swobodniéj;
Może stosowniej — kwiat albowiem zdradza Upadkiem».
«To jest stary przesąd wschodni»,
Odrzekła Zofja, gdy głowy golone
Dwóch niewolników, ku niej pochylone,
Słuchały ciszej rzeczonych rozkazów.,
Jak wyciosane karjatydy z głazów.
«Więc przyjmę lauru wieniec lub dębowy.
Pierwszy, ażebym z odkrytą był głową,
Jako ty jesteś — drugi, iżem głowy
Nie oddał treści słów twych piorunowéj».
«Młodzieńcze!» — Zofja na to mu odpowie,
«Jesteś przyjemnym bardzo biesiadnikiem!
Rzecz coraz rzadsza, tak, iż wkrótce, kto wie,
Może nie będziem jadać, albo z nikiem».
«Zaiste, coraz mniej umieją gościć», —
Syn Aleksandra prawi, biorąc jadło, —
«Aż to, co zowią chrześcijanie: «pościć»,
Znacznie się w biedny lud w imperjum wkradło».
«Znasz więc misterja onych?» — «Podróż moja,
Że filozofję wszelką ma na celu,
Czyni, żem dotknął niejednego zwoja
Pism i moralnych precept mistrzów wielu».
«I —?» rzekła Zofja z półuśmiechem, który
Coś nieżeńskiego miał. — «I stąd powziąłem
Wiedzę o różnej praktykach natury.
O onych» — mówił dalej — «co, popiołem
Chleb posypując, zstępują aż na dno
Całości człeka zbiorowego w czasie,
I tam tykają prawd — tykając, władną.
O onych» — mówił jeszcze — «którzy zasię
Przenoszą mądrość czerpać z żądzy sławy,
I są współczesnych zwierciadłem promieni.
O onych, którzy z natchnienia, jak z lawy
Wulkanu, cacka robią dla zabawy,
Albo są skrzydły orlemi noszeni — —
O onych jeszcze, którzy ważą pyły
Na szalach myśli i są, jak mogiły
Etruskie, dzbanów pełni rysowanych,
Bronzowych złamków, tudzież łzawic[104] szklanych,
Wyschłych, zielonych po kroplach, co zgniły».
«I — » Zofja jeszcze dodała z uśmiechem.
«I — oto twoje, pani, piję zdrowie,
A pijąc, będę przypuszczeń jej echem,
Że, jak z ucztami, tak z mądrością, kto wie,
Czy ta się w oczach naszych nie pogrzebie,
Lub każdy mądrym będzie sam dla siebie».
«Tego mniej dzisiaj, niż kiedy, bym chciała»,
Odrzekła Zofja tonem bez znaczenia.
«Pani, to wszystko same przypuszczenia,
Które jak płonne są, to pewna mała
Okolicznostka mogłaby okazać!
I tak: elegjak[105] pewny zapomina
Naprzykład notat z tabliczek wymazać
I gubi one». «Więc wraz nową wszczyną
Elegję, zgubę opłakując».
«Przeto
I mądrość niemniej, gdy się zapomina,
Może jej służyć to za szczeble nowe,
Jak te elegje i tabliczki owe.
Lecz...» — Aleksandra syn głosem odmiennym
Dodał, wpatrując się w Zofji wejrzenie —
«Czy o zdarzeniu jakiembądź codziennem
Mowa?[106]
Gdy mówił to, zasłony drżenie
I kroków echa zwiastowały gości;
Co bacząc, Zofja obróciła lica,
A Lucius z gestem dobrej znajomości
Weszedł i Florus, znany z swej długości.
Pierwszy zwyczajem rzymskiego szlachcica
Zimno, acz grzecznie, wstęp uczynił mały,
Ku pani domu zwrócon i gościowi;
Drugi przyświadczał, jak człowiek mniej dbały,
Do kogo, o czem, mowa, lecz kto mówi.
Obydwa siedli — Pulcher był odziany
W przejrzystą szatę, a Florus w płaszcz, tkany
Sposobem zwykłym. Te szaty przejrzyste
W Cos wyrabiane są, a rzecz ta droga
Dlatego, że jest lekka, jak mgły dżdżyste —
Zazwyczaj zowie się vitrea toga[107].
Jakoż mąż w szacie takiej jest podobny
Do rzeczy, w szklaną pochowanej skrzynię
Ogółem kształtu; bowiem szczegół drobny
Fałdami bywa zamglony i ginie,
Zwłaszcza, iż muchy złote albo gwiazdy
Porozrzucane są po tej tkaninie.
Krótka to była szata, jak do jazdy;
Więc i na ręku płaszcz on miał, niechcący
Zwojem o pedum zaplątan kościane —
Czerwone ciżmy, w księżyc zamykane
Złoty, literą C świecący[108].
Tak strojny usiadł, folgę dając ciału,
Jak duch, co swego dobiegł ideału,
A w palcach pedum obracając giętko,
Coś do Florusa poszepnął przez ramię;
Potem na ciżmy pojrzał, strząsnął piętką
I umilkł. Floras, jak dąb, gdy go złamie
Burza i czołem ku ziemi zawróci,
Rękoma z krzesła ciężył żylastemi.
«Żadne
Z zadań tych, których wyboru zazdrościm».
Więc Aleksandra syn rzecze: «Pytanie
Było, azali wkrótce umiejętność
Dawania uczty całkiem nie ustanie
Przez suchość serca, skąpstwo i namiętność».
Tu Pulcher, jako gdy kto własne zdanie
Usłyszy, znacznie spoważnił oblicze
I rzekł: «Na kwestji takiej rozwiązanie
Więcej, niż mniemaćby kto mógł, dziś liczę.
Zdawna albowiem miałem w Pomponjanie
Ugościć kilku przyjaciół i panię
Tak, iż, by zamiar ten objawić, właśnie
Przychodzę». Mówiąc to, Zofji wejrzenia
Szukał, jak, kiedy z drgającego cienia
Wnosisz, że lampa ci przedwcześnie zgaśnie,
A jesteś w ciągu twego zatrudnienia.
«Czynem więc ma być kwestja rozwiązana?»
«To jest w naturze mojej». Pulcher rzecze.
«Tak się rozstrzyga wszystko w Pomponjana».
Floras rzekł: «Węzły gordyjskie a miecze
Spotykać winny się — to jest logika,
Przed którą bodaj wszechsyllogizm[109] znika,
Co tak dalece w filozofji mojéj,
Jako warunek sine qua non[110] stoi,
Iż zczasem portyk[111] stworzę k’temu nowy,
Widząc, do ila czcze są szkoły wszystkie,
Kierunek każdej krzywy i niezdrowy.
Tylko mam jeszcze pierw do zbycia z głowy — »
Tu zamilkł, potem rzekł: «Nową artystkę
Witał Rzym wczoraj na Flory wyścigach.
Diva Elektra!» K’czemu Longin doda:
«Gra w cymbał, przytem na dwóch tańczy bigach».
«Musi być bardzo młoda?» «Bardzo młoda»,
Odpowie Pulcher Zofji, a ta znowu:
«Więc, do pańskiego wróciwszy systemu,
By przerwy temi nie być wstrętną jemu —»
Tu Pulcher przemilkł nieco, gdy gość dawny
Podpowie: «Portyk jeszcze nie jest jawny?»
— «Zaiste, dotąd, o tyle, o ile
Swobodne na to pozwoliły chwile,
Mniemam, iż wszystkie próżno nudzą tory,
Jakiemi mądrość jest poszukiwana.
Bierzmy z wielkiego Aleksandra wzory:
Ten, gdy mu była jedna z prawd nieznaną,
Tycząca bogów, tak zburczał kapłana,
Że odkrył mu ją na drugi dzień rano».
To rzekłszy, Pulcher Pomponjus dwa razy
Dotknął się palcem najdłuższym wielkiego[112],
Jakby miał chłopca wołać i rozkazy
Dawać, lecz w geście tym było coś złego.
Syn Aleksandra słuchał przez oblicze
Zofji — ciemne to może wyrażenie,
Ale jedyne i najmniej zwodnicze.
Zofja słuchała, jak przez uprzedzenie,
To jest, przed końcem każdego perjodu[113],
Co ma nastąpić, wiedząc bez zachodu.
Florus, nie widząc, by płynność się rwała
W przemowie Pulchra, czekał z zaufaniem,
Aż piękność treści wysłoni się cała
I nikt już z nowem nie wstanie pytaniem.
Więc tylko szeptał czasem: «Pulcher! chwała!»
Mistrz Artemidor w ciągu tej perory
Wszedł, cichem ogół skinieniem powitał
I siadł, tabliczek dobył i coś czytał.
Potem rzekł:
«Inna, mniemam, jest brać wzory,
A inna wzór brać» i zamilkł.
Te słowa
Dwulicej treści ogół zaniemiły
I stron przeciwnych uwagę zwróciły,
Jakby tam postać weszła janusowa.
Co gdy mistrz spostrzegł, zwracał się ku pani,
Niby rozmowę chcąc przetworzyć dla niéj,
Gdy ta nie słowem, lecz gestem zapyta,
Jako sentencja niejasna się czyta.
I było cicho. Mistrz rzekł: «Tenże samy,
Za przykład wzięty, Aleksander jadał
Wieczerzę, leżąc, do obiadu siadał.
My, co na różny sposób dziś jadamy,
Jakoż powiemy: «Ja siadłem, gość leży?»
Ten i ów sposób do wzoru należy.
I tak: gdzieindziej żydowscy kapłani
Czynią, iż najmniej mąż ów ich nie gani;
Przyjmują nawet hołd od bohatera
Dla rzeczy, którą prawda ich zawiera[114] Jakkolwiek powieść, powyżej wspomniana
Przez dorodnego mówcę a młodziana,
Prawdą jest — wzór więc siebie sam zaciera?
Nie. Aleksander rozliczne miał doby,
Acz tenże samy w treści swej osoby.
Wzór przeto biorąc, przedmiot się wykłada,
Gdy wzory z siebie na przedmiot się składa.
Wzór jest to ogół przedmiotu, gdy wzory
Są to usterki, przymioty lub pory,
Wzięte tak czasem, iż cel się zaciera,
Bo wzór się bierze, gdy wzory dobiera.
Jakoż młodzieniec, w wyrażeniu skory,
Słusznie wniósł: «Bierzmy z Aleksandra wzory!» ———————————
To Artemidor gdy rzekł, cisza trwała,
Tylko niekiedy Florus szepnął: «Chwała!»
Syn Aleksandra zrozumiał sól rzeczy
I ile, chwaląc, mistrz tem bardziej przeczy.
Gdy Zofja lekkiem ku słudze skinieniem
Napełnić czary kazała. Po chwili
Chłopcy dwaj z lirą weszli i z siedzeniem
Osobnem, które cicho ustawili,
I wyszli krokiem kamillów[115] mierzonym.
Zofja powstała napół z odniechceniem,
Napoły z gestem dobrze obmyślonym,
I amiculę[116] z ramion odrzuciła,
Idąc; osobne zajęła siedzenie,
A lirę do rąk wziąwszy, coś marzyła,
Na nieumyślne strun patrzając drżenie. ———————————
Po chwili czoło wzniosła okazale,
Struny tem silniej drasnąwszy iglicą,
I jęła mówić, z początku niedbale,
Jak iskier rzuty, dalej błyskawicą
Te, tak ciskane, słów iskry wstawały,
Twarz oświecały i nad czołem drżały.
IMPROWIZACJA ZOFJI.
1.
«Czy z Olimpu to, gdzie są abrysy świata[117],
Rzeczą harmonijnej kłótni bogów,
Czyjś upuszczony styl na ziemię z brzękiem zlata,
Śmiertelnych dziwowisko progów? —
2.
Nie styl, nie, choćby Dedalów dzieło,
Nie narzędzie kruche, pism iglica,
Lecz twój, o mistrzu, głos i co się zeń przejęło
W myśl — i co krwią błysło na lica.
3.
Bo inna pojąć wzór i, całodźwięków tworu
W pozajawie słuchając, nad światy
Samemu kwiatem wzróść, ku prawdzie pierwowzoru,
A inna wieniec wić lub rwać kwiaty. ———————————
Jak ja» dodała wieszczka, kładąc lirę,
Głosem, co echa nie miał, lub nieszczére,
Gdy strun ostatnie dźwięki, coraz letsze,
Strofę tę jeszcze powtarzały w wietrze:
«Bo inna pojąć wzór i, całodźwięków tworu
W pozajawie słuchając, nad światy,
Samemu kwiatem rość ku prawdzie pierwowzoru,
A inna wieniec wić lub rwać kwiaty — — ———————————
Syn Aleksandra, bardzo zadziwiony,
Patrzył na Zofji postać niepodobną
Do siebie samej, gdy za nią te tony
Rzuconej liry, na ławę osobną,
Odbrzękiwały jeszcze w cztery strony,
A postać wieszczki z nich rosnąć się zdała,
Jakoby z kręgu fali poruszonéj,
I szła ku gościom, blednąc, przytem drżała,
Lecz nie przez dziewcząt obawę gołębią,
Raczej, jak drzewa, gdy wiatry je ziębią,
Jesieni skrzydłem odmiatając w stronę
Liście ich, co już żółte i czerwone.
Drżenie zaś takie, że jest z wysilenia,
By drugim swego udzielić natchnienia
I podnieść masę słuchaczy ku sobie,
Szybko się innym udziela, lecz czyni,
Że podnieść mogła ich, o ile w grobie
Umiała własnym pierw być, jak mistrzyni.
Więc śpiesznie k’wieszczce nawrócili lica
Goście na sposób każdemu właściwy:
Pomponjus z gestem rzymskiego szlachcica;
Florus, jak człowiek, gdy chce pytać: «Czemu?»,
Lecz na obecnych pierw pogląda lica;
Syn Aleksandra, wieniec zdjąwszy z czoła,
Powoli liście obrywał zielone;
Gdy Artemidor-mistrz, wpośrodku koła
Stanąwszy, pojrzał w tę i ową stronę,
Na ramię potem rzucił płaszcza koniec
I już miał usta nawpół otworzone,
By mówić, skoro zawołano: «Goniec!»
Był to posłannik maga, postać chora,
Wchodząca krokiem wstępu i odwrotu,
A włos mająca zlepiony od potu;
Ten ręką z listem do Artemidora
Skinął i pismo oddał — i znikł w sieni,
Gdy mistrz to czytał zwitek, to szedł w stronę,
A goście byli nieco zadziwieni,
Sięgając myślą w list i za zasłonę.
Po chwili wszakże dawny spokój wrócił,
Z nim przedmiot dawny czuć się dał w rozmowie,
Więc mistrz, ująwszy prawy płaszcza koniec,
Na ramię lewe układnie zarzucił,
Jak człowiek ufny, że dotrzyma w słowie,
Gdy nagle głośniej obwołano: «Goniec!».
Gońcem tym liktor był z cesarskiej świty,
Dzierżący kartę, pisaną czerwono[118],
Stając, jak dobrze z marmuru wyryty
Mars lub gladjator z zwycięską koroną,
Tak, iż pomiędzy goście cisza wiała,
Gdy Artemidor brał list, chyląc czoło.
Florus sam jeden poszepnąć chciał «Chwała»,
Lecz usta przyciął, patrząc naokoło;
A Aleksandra syn te rzeczy ważył
Jawnie, zaś jawniej o odejściu marzył.
XVI.
Noc była — księżyc w przysionek otwarty
Szerokie składał promienie, jak karty
Księgi, z głęboką uwagą czytanéj.
Cienie dwa wielkie, ucznia i rabbiego,
Z podłogi czołgać zdały się na ściany,
Wśród takiej ciszy, w której i niczego
Zląkłby się człowiek, taką zdjęty ciszą,
Gdy, że już koniec brzmień, myśli się słyszą.
Ta zaś, acz próżna, łamać się zdawała
Sama, na pewne akordy i spadki
Rwąc się, i ducha ruch wywoływała
Na słowo jakiejś sfinksowej zagadki.
W przerwach tych uczeń mistrza śledził oko,
Poprawiał lampę lub wzdychał głęboko.
Mag po fenicku mówił do Barchoba,
Który, w podróżne zawity odzienie,
U nóg mu siedział i, ramiona oba
Ku piersiom zgięte mając, tkwił wejrzenie
W każdy ruch wargi starca, w oka mgnienie.
«Przejezdną kartę i na statek prawo
Wnijścia z cesarskiej woli się otrzyma.
Jedziesz» tu Barchob błysnął okiem łzawo,
Co mag zoczywszy, dodał: «Tego niéma
Z postacią?» «Niema!» Barchob mu odpowie,
Stwierdzając krymkę podróżną na głowie,
A potem lampy światełko czerwone
Krzepił strącaniem popiołu na stronę.
Więc mag znów rytmem, jaki się używa,
By czas przeczekać natrętny długością,
Mówił:
«Ten i ów rodzi się, a bywa:
Ci duchem, tamci zbliżeni są kością,
A tamci głosu dźwiękiem, a ci mieniem,
A owi jeszcze głębszą wzajemnością
Bytów i onych spowinowaceniem.
Zastępy z tego ciągle sprawowane
Że urastają w to, co Grek nazywa
Dramą, — prawdziwe rzeczy to i znane.
Lecz jest szczęśliwa rzecz, jest nieszczęśliwa!»
Tu westchnął, palcem poruszył siwiznę,
Tak ciągnąc dalej:
«Drama też a drama —
Grek, a Rzymianin, a Żyd — nie taż sama.
Zobaczysz jeszcze, będziesz miał ojczyznę
W dłoni. Ja może skończyłem nad tobą».
Tu Barchob czoło skłonił:
«Mnie zostanie,
Jak z wizerunkiem twym, zostać z osobą,
Której odbyło się w przyszłość skonanie,
Gdy ty siedm skrzydeł uniesiesz ode mnie;
Bo może jesteś ów, może — to chyba
Sprawdzi mąż, który wszystkie odgadł ciemnie,
I, żem nie zmylił się, powie Akiba[119].
Wtedy — »
Tu porwał Barchoba za ramię,
Ale mu w czoło wzierał tak głęboko,
Jakby pisane tam dopatrzył znamię.
I spotkał się mistrz z uczniem oko w oko,
Milcząc —————————
Gdy nagle po płaskich kamieniach
Podwórza szybkie zabrzmiało stąpanie,
Rosnąc, a dalej i w przysionku cieniach
Mąż się pojawił nienadspodziewanie.
Był to bynajmniej posłannik ów z miasta,
Lecz — o dziw! — był to Barchob, Barchob drugi,
Tak samo wiotki, ni mąż ni niewiasta,
Młodzian, a z czołem pooranem w smugi.
Też same oczy różowo-płomienne,
Znużone zwierzchu i niby półsenne,
Wewnątrz orlemu podobne wzrokowi.
Taż sama młodość, sztucznie starta wiekiem
Skłamanym. Obraz takowy widzowi
Zdawał się dwoić tym samym człowiekiem.
Tak, iż domowy Barchob uczuł drżenie,
Gdy postrzegł gościa tego, czy widzenie.
Jazon zaś zimno patrzył nań z tą siłą,
Z którą ogląda rzeźbiarz dzieło swoje,
Tąż samą formą odlewane w dwoje, —
Co, gdzie, udało się lub odmieniło.
Uczniowi potem wskazawszy przybysza:
«Oto» — rzekł — «ten jest, który cię ucisza
I jako płaszczem od ludzi zasłania.
Za trzy wigilje masz się ku Judei.
On tu czasowe podejrzenia zgania».
To rzekł, tablicę wyjął z M. B. C. I.,
Kościaną, w głoski te bitą złocone,
Na piersi ucznia zawieszając onę[120]
Wszystko to szeptał mag fenicką mową,
Gest równy mając i twarz jednakową;
Tak, iż zdaleka przybysz zatrzymany
Barchoba nawet nie widział profilu,
Ile że twarzą zwrócon był do ściany.
Przybysz woddali, jako innych tylu,
Czekał, znak k’temu odebrawszy niemy,
Że, gdy ten wyjdzie, sami pomówiemy.
Mag uczył dalej:
«Lista tych, z którymi
Kiedybądźkolwiek mówiłeś, zostanie.
Toć i on Barchob, spotkawszy się z nimi,
Przez stopniowane toż samo podanie
Utrzyma w ciągu, a zerwie, to zerwie.
Tyś może zorzy synem[121]. Koniec z tobą,
Nie mojej odtąd, jak mówią, Minerwie
Służysz; z twą drugą zostać mi osobą;
Coć powie wielki Akiba na górze,
To i ja wyznam, usłucham, powtórzę.
Jam cię nauczył tylko abecadła
I wiesz, jak która wzrosła treść lub padła».
Tu — już po rzymsku — mówić począł głośniéj:
«Rzym śni, jak wielki mąż, śni i dośni Potężny genjusz!
«Romulus na wszczęciu
Praw rzuca zaraz ojczyste puklerze[122]
I już wybiera, jak mąż, acz w dziecięciu,
Argijskie[123] woli tarcze i te bierze.
Które też szersze są ku zasłonięciu.
«Łuczniki rzymskie zazwyczaj są z Krety,
Okręty z Rodu; do pchnięcia sztylety
Na miecze Gallów praktycznie się mieni;
Z Etrurji teatr, z Grecji bogów lica —
Bogów, których się ratuje z płomieni[124],
By nie zginęła sztuka, ta — dziewica!»
Tu mag, splunąwszy głośno, dalej rzecze:
«No — filozofja także, także nieco
Kwitnie! Greccy to stoicy jej świecą,
Ku piersiom uczniów zawracając miecze[125].
«Prawo? Przypomnij, proszę, samo prawo:
To nie w dziesięciu wierszykach spisane
Krótkich, że mógłbyś ręką je wziąć prawą
I w torbę schować lub przybić na ścianę[126].
To ksiąg foljanty, to biblijoteki
Takie, że, gdyby barbarzyniec który
Tybrowi oddał je licznemi wory,
Skąpałby miasto przez sam wylew rzeki!
Zaiste szczęsny, komu się udało
Widzieć wszechświata i państwa stolicę.
Lecz — gdzież jesteśmy?»
Domówił to z siłą
I wielką rzucił okiem błyskawicę,
Wstając, a potem z powszednim spokojem
Rzekł: «Oto jeszcze chwilę razem stojem»
I, rękę kładąc uczniowi na czoło.
Które do kolan biegło jakby wagą,
«Idźże» domówił i, patrząc wokoło
Ze zwykłą ciszą, ze zwykłą powagą,
Wyszedł, przez ramię dorzucając słowo:
«Posłańca spotkasz z kartą przejazdową.
Twoje zaś, gościu, jutro się rozpocznie,
Zowiesz się Barchob, wiem; niech Barchob spocznie!» ———————————
Ten raźno wyszedł, owy, toż do siebie
Wziąwszy, z podróżnym wychodził tłomokiem.
A po północy było już na niebie,
Przez księżyc obłok sunął za obłokiem.
Coraz to wietrzniej i mniej uroczyście,
Mdławo i piersiom duszno, jak na burzę.
Ze ścieżek suche podfruwały liście,
Lub szeleściły, kładąc się przy murze.
Wiatr, bez kierunku tu tam nagle rwący,
Suchemi w parów pryskał gałęziami,
I znowu ciszy moment, acz niknący,
Wracał i znowu wiatr miótł obłokami,
Wierzchami sosen obracał leniwo,
Księżyca promień chmurą łamał krzywą.
Widnokrąg cały zaciemniał się nieraz,
Błyskawicami migocąc od spodu
Tak, że wciąż myśleć mógłbyś: «Oto teraz
Uderzy piorun».
Barchob nasz z ogrodu
Wyszedł, do miasta kwapiąc się ulicą.
Co czuł, wysłowić tego niepodobna:
Ogromna przyszłość, rzeczywistość drobna,
Żar — bo nie zapał — żaglem, trud — kotwicą,
Powrót po latach trzech nauk Jazona,
Judei wdali miasteczka błękitne,
I mrok, i znowu otchłań rozwidniona.
Myśli, niepewne kształtem, treścią szczytne,
Rzym pod nogami, ile razy jeszcze
Magowe słowa o nim pomnił wieszcze,
Co całą państwa sił architekturę
Porozsuwały mu w myśli, jak górę
W teatrum z płótna rozsuniesz klejoną,
Szczyt jedną wiodąc, a spód drugą stroną.
To zwłaszcza śmiech mu do warg przyzywało,
Jak zakazany owoc, albo w mocy
Stawiło takiej, że miotałby skałą,
Gdy nagle strażnik, bram strzegący w nocy,
Krzyknąwszy właśnie, przeraził go nieco: ———————————
Takto niewszędzie równie gwiazdy świecą!
XVII.
Na plac, z rozbiegu ulic wydarzony,
Szerokie wrota pracowni rzeźbiarza
Otworzył człowiek, pyłem ubielony —
I, jak gdy słońca kto obieg uważa.
Wigilje licząc, od wschodu do zmierzchu,
Baczył, a potem włosów wstrząsł kędziory.
Po sobie pojrzał i z rękawów wierzchu
Owiał pył, ziewnął — — Wraz wyjrzał i wtóry,
Niemniej w tuniki fałdach ubielony,
Jakby, z posągi gdy bywał, wziął na się
Obyczaj boski olimpijskiej strony,
Tracąc go w miarę, jak schodzi żyć w czasie.
Za nimi dwoma z cieniu wyzierały
Antinousa biusty marmurowe,
Smutne, jakgdyby płakać wiele miały,
Lecz, nieskończony mając wzrok i głowę,
Zapominały albo nie umiały.
Gdy żywi taką toczyli rozmowę:
«Dioskifilos biustów robi dwieście
Antinousa, dwadzieścia cesarza.
Co będzie potem? Rozesłał po mieście
Ludzi: z tych każdy chodzi a uważa,
Gdzie brak, i zaraz z posągiem tam idą
Lub, że przyjść mają, zapisują krédą».
«Fidias czy robił tak?» ozwał się z cieniu
Głos, jakbyś dłótem śliznął po kamieniu
Greckim, kryształy w swej mającym mące.
Podobne soli, stał odbijające.
Co rzekłszy, wyjrzał; był to człowiek blady,
Ale bezbarwą czerstwą i przytomną.
«Nie nam w Fidiasa dziś wstępować ślady»,
Najstarszy odrzekł z wykwintną skromnością.
«Choćby dlatego», młodszy wraz: dopowie,
«Że Fidias bóg był, gdy my nie bogowie!» «Sens tego słowa «bóg» to jego nuta,
Pokąd o bogach mowa, lecz, co pewna,
To to, że Fidias-bóg używał dłóta,
Tudzież marmuru, złota, kości, drewna;
Dalej, że pono za cel nie brał owéj
Natury albo z drugiej ją połowy
Zachodził, która, że jest idealna,
Więc nieskończona i niewyczerpalna.
I stąd mógł robić wieki — do dziś może!»
«Komu?» «Tym, którzy byliby innemi!»
Tu dał się słyszeć szmer i gwar na dworze,
Lektykę bowiem stawiano na ziemi,
Ciężką, z wonnego budowaną drzewa,
Pstrą miedzianemi gwiazdy i gwoździami,
A jako ptaszę z gniazda, nim zaśpiewa,
Wychyli głowę: z takiemi ruchami
Elektry diwy wyrastały lica;
Zaczem Pomponjus rękę podniósł prawą
Ku niej, pierścieniem rzymskiego szlachcica
Świetną, i Florus ze swą, niby z lawą
Szeroką, skoczył; lecz Elektra zgadła
Obu i, niźli spostrzegli, wysiadła.
«Sto biustów warta!»[127] Lucius rzekł, a owi,
Którzy lektykę nieśli, zawołali
Pot ocierając[128]: «Niechaj żyją zdrowi!
Sto biustów warci!» Rzeźbiarze witali
Gości, lecz rozruch w pracowni był taki,
Iż mało baczył kto, gdzie posąg jaki.
Ciskane tylko słychać było słowa:
«Zeus! — Antinous! — Oto Zofji głowa! —
Pies Alcybiada! — Venus krótko-szatna! —
Natchnienie! — Znawstwo! — Amator! — Spektator! —
Ten, ów filozof — sztuka niepopłatna —
Bezplamny marmur — divus Imperator!»[129] — ———————————
XVIII.
Puste mieszkanie z Epiru młodziana
Otworem stało, jak wszystkie gospody;
Wytartym freskiem[130] każda z czterech ściana
Przedstawowała, jako Bachus młody
Z nimfami sprawia winobrania gody.
Obrazy one w czterech medaljonach
Odpowiadały sobie, jak zwierciadło,
Też same poznać dając po ramionach
Osoby, których indziej twarz odgadło.
Arabeskami medaljony one
Były, jak roślin zwojem, oplecione,
Mającym w liściach swych i inne twory,
Poprzewijane — owadem w gadzinę,
Gadziną w zwierzę, a zwierzem w upiory
Fantazji — w sposób, iż, zaledwo trzcinę
Postrzegłeś, ta się wyślizła ci wężem,
Wąż w ptaka plwał się, wyrzucając ślinę,
Tej skrzydła w szatę nikłą, szata mężem
Brzmieje, mąż na hełm wytryska liściami,
Których kwiat tarczą, a pręty orężem,
A pąki iskier tlejących gwiazdami.
Przy łożu, skórą lamparta okrytém,
Z rękopismami stała cicha urna,
Na której jawił się mąż być wyrytym,
Gdy lampa wyżej świeciła poczwórna.
Tę na świeczniku prostym a wysokim
Stawiała właśnie gospody służebna.
A był czas, kiedy słońce, bezobłokiem
Nagie, dotyka, jak rzecz niepotrzebna,
I, między zasłon rozdarcia lub szpary
Do domów wpadłszy, ozłaca filary.
Lampę oczyścić, poprawić posłanie
I kurz gdzie niegdzie otrząść, przynieść wody —
To całe służby wewnętrznej staranie
W progach stojącej otworem gospody.
Jakoż krzątała się tak dziewka owa,
Gdy weszedł człowiek, kosz mający w ręku.
Blady był, cera ta jednakże zdrowa
Nie ujmowała powagi i wdzięku
Profilom, linją szorstką rysowanym,
Twarzy i ramion i nagich goleni.
Ten, kosz stawiając, rzekł: «Został przysłanym».
«Od kogo?» Zamilkł i uszedł do sieni.
Co widząc, dziewka rzekła: «Mów, bo wydam,
Że jesteś niemy zalotów służący»[131]. —
Na co, odchodząc, człek ów, jak niechcący,
Z uśmiechu bladym przebłyskiem rzekł: «Quidam».
Dziewka, przed koszem stanąwszy na chwilę,
Poczęła kwiatów dziwić się ozdobie,
Co jako senne dyszały motyle
Na strunach prętów. Tak pieśni są w grobie
Poetów w struny lir pozaklinane,
Kwitnąc, acz ciche i niezrozumiane.
Czy to myśliła ta sabińska[132] prosta
Góralka? Nie wiem. — Lud jest zawsze może
Narówni z wiedzą, chociaż jej nie sprosta
Wypowiedzeniem ni pojąć jej może,
Lecz drgnieniem serca jednem wie, co ludzie
W umiejętności otrzymują trudzie.
Ci jednak innym oddawać to mogą,
Jakoby w rękach mając swe zdobycze,
Gdy lud iść tylko, wydeptując drogą
Ślad — powolniejsze kroki, mniej zwodnicze
I mniej zwycięskie, ciche, jako strumień.
Płynący równo po zieleni sumień.
Wyszła. Przy łożu leżał zwój, pisany
W następujący sposób:
JEDEN ZE ZWITKÓW.
§ 1.
«Samotność znowu — każdy mi już znany.
§ 2.
Mniejsza, co ona w pamiętniku moim
Wyczytać mogła; czytam to z niej saméj.
Może na drodze równie błędnej stoim
Oboje, wszakże ja choć szukam bramy,
A skoro mylę się, mylę trudami.
§ 3.
Jeśli świat cały, z starców, mężów, dzieci
I niewiast złożon, za typy nam daje
Maga, Luciusa, Zofję, zwłaszcza trzeci!
Jeśli obyczaje ——————
Są pomnożeniem typów w zbiorowiska,
To jakiejż ceny wart on i nazwiska?
§ 4.
O magu, że jest milczący, wiem pewno;
Artemidora — znam, lecz subtelności;
Pomponjus — jest to wytoczone drewno
Do osadzenia włóczni lub gry w kości;
Zofja — bez liry w ręku ————
§ 5.
Z lirą w ręku —
Nie ona! Z kimże żyję, jeśli żyję?
Eureka![133] Wiem już, czemu trzeba jęku
I krwi — i widzieć, jak z lwem się kto bije,
Albo na ostrze piersią paść otwartą,
By nie zapomnieć, żeś żyw.
§ 7.
——————— tyle warto
To wszystko». Dalej wiersze przekreślone.
Kwiatów woń izbę napełniła całą,
Słońce plamami w tę i ową stronę
Na ściany biło, nimfom w modre oczy,
Do złotych promień niosło im warkoczy,
Lub malowane, nieme usta grzało.
Cisza nadobna — cisza, która kłamie,
Że można spocząć na świecie bez winy,
Która upewnia, że Bóg jest, co trzciny
Złamanej, mimo idąc, nie dołamie,
Mistrz, Pan i Sędzia, znający człowieka,
Nim był — litosne tak mający ramię,
Że równie wiecznie i sądzi i czeka!
Nieme, bezkształtnie widne, tym podobne
Uczucia nieraz młodzieniec z Epiru
Czuł i na miejsca uchodził osobne,
Szukając prawdy i ciała jej, miru,
Będąc, jak dzisiaj nikt być już nie może.
Nie chrześcijanin bowiem, nie poganin
Przez filozofji wpływ, wątpiący może
O samej bajce olimpijskich tkanin,
Tem mniej osoby wyznający boże.
W śmierć wierząc jako w szczelnie zwarte wrota,
W miłości napój wiosenny i w wiedzę
Matematyczną i w dźwięk słowa «cnota»[134],
Blisko znaczący wyrazowi «zdrowie»
I wyrazowi «siła» — rzecz podobna
Do zaklęć, których jasno nikt nie powie,
A która wszakże jest, i jest osobna.
Błyskami także zórz nieznanej doby
Widywał czasem kraje wyobraźni,
Gdzieś ponad groby, czy gdzieś poza groby
I czuł pogodę jakoby przyjaźni
W wiosennych wiatrach nieznanego kraju
I rytm, muzykę jakąś — obyczaju!
To, co i Plato, w ciche kiedyś niebo
Przez liście laurów patrząc, czuł potrzebą
I słyszał — pojąć zdołał, dać nie umiał,
Wysłowić nieraz mniej, niż sam się zdumiał.
XIX.
Niejasna w mieście krążyła wiadomość
O niepokojach w prowincji, czy wojnie,
Czy, że wyjechać ma cesarz jegomość
W nocy — wyjechać, jak można, spokojnie,
By tłum przywyknął czuć go i zdaleka
Lub czcić w postaci zwykłego człowieka.
Inni twierdzili, że wieść ta źle głosi,
Na zwykłe bowiem łowy się zanosi,
Przeto, iż dawno cesarska prawica
Oszczepem w puszczy nie raczyła śledzić,
Gdzie lega niedźwiedź lub gdzie zlega lwica! —
W czem nierad Adrjan dawał się uprzedzić.
Inni nareszcie tę powietrza zmianę
W zamku i co zeń wywiało za ścianę
Przypisywali wschodnim pewnym gościom
Lub z okrętami przyszłym wiadomościom.
Wieść każda w Rzymie, niż gdziekolwiek, więcéj,
Ma różnokształtnych ust swych sto tysięcy,
Które brukową naprzód tętnią wargą,
W jaśniejsze potem urastają głosy,
Oklaskiem dalej stają się, lub skargą,
Myślami cara, i zowią się «losy».
Acz bywa, że, nim tę przebiegną gamę,
Nie poznawają się i niszczą same.
Cesarz, jak zwykle, w bukszpanowym chłodzie
Z odkrytą głową spoczywał w ogrodzie —
Obyczaj, który w dnie najmniej pogodne
Chował, nieznosząc nic na nagiem czole —
Skąd poruszenie głowy miał swobodne.
Nie takie wzroku, iż szukał kryć wolę,
Drażliwość w spokój mędrca przyoblekać,
Także, iż lubił zgłębiać i nie czekać —
Dwie żądze, które zgodzić z sobą trudno.
Było to wszakże, gdy wszechwiedzę państwa
Zdobył; część jego ludną i nieludną,
Używającą prawa i poddaństwa,
Naocznie zwiedził w wielkich dwóch podróżach,
Wolę i ludzi poznał wewnątrz żywych,
A, o okopach myśląc i przedmurzach,
Świat tworzył, linij nienawidząc krzywych,
Przeto iż dłuższe, a ceniąc je bardzo,
Jako uczeńsze i słodsze w swych ruchach.
Więc był, jak, którzy chwalą to, czem gardzą.
Przytem nadeszła i wieść o rozruchach;
Te Adrjan ważył mało.
Na marmurze
Stołu przed ławą, gdzie cesarz spoczywał,
Leżały zwitki, tabliczki i róże
Białe, a widno, że, idąc, je zrywał
I w palcach miesił, co może czas skraca.
Stał także kubek sycjońskiej roboty
Z tetrafarmaku[135] resztką, złota taca
Niżej, miednica i nalewek złoty.
Sam był do kolan obrzucon opończą,
Której brzeg strzępy z nici złotych kończą;
Gdy Artemidor za znakiem mu danym
Siadał na stołku, kością wykładanym,
I zdał się słuchać, lecz uważał szczerze.
Cesarz tak mówił: «Jako w Antimaku
Z Kolofon[136] więcej czytam, niż w Homerze,
Dziejów zaś szukam od pierwszego znaku
Historji, nie zaś od Salustijusza,
Tak lubię z gruntu każdy przedmiot badać,
Nie lada połysk brać od animusza.
Wiedzieć albowiem mato, aby władać,
Inna jest, niźli dla wulgarnej sławy,
Skąd samej nawet astrologji męty
Nie są nam obce — ani jakie wstręty
Płaskie mieliśmy dotknąć się tej sprawy».
Tu przemilkł, rękę wyciągnął ku tacy,
Bawiąc się jadłem, jak to czynią ptacy
W klatkach, mający smaki pogardliwe
Dla zbytku strawy, lub syci próżniacy.
Że jednak skromny był więcej w jedzeniu,
Niż w duchu, rękę powrócił leniwo
I mówił dalej. «Ten, chodzący w cieniu
Z laską, nieledwie długą tak, jak krzywą,
Charonowego posługacz okrętu[137]
Jak się ma?» «Jazon» — wyrzekł nie bez wstrętu
Koryntczyk — «wczoraj wiedzieć dał mi nocą.
Iż niespodzianą złożon jest niemocą».
Tu przeszła chwila milczenia, aż znowu
Cesarz pół sobie, pół do gościa rzecze:
«Hellada! — Wy ją znacie tak, z narowu,
Jam odgadł, ja ją podnoszę i leczę».
Mistrz Artemidor pobladł. «Jeśli komu,
Literaturę poznać dawszy, skryją
Ziarna jej, gości, jak przyjaciel w domu,
I je — wie, jaką rzecz, lecz nie wie, czyją;
Grecja-bo nie jest kilka świątyń, ani
Pieśń jej». Koryntczyk, jak góral z otchłani,
Znanej mu, ale bardzo niebezpiecznej,
Wychylon, wzrok niósł wkoło niestateczny.
«Grecji ja uczę ludy: od Eufratu
Aż do brytańskiej wyspy, ja to starą
Helladę dzisiaj pokazuję światu!»
«Przez nią jest światło» — Koryntczyk rzekł z wiarą. ———————————
«Egipt?» — tym samym Adryjan akcentem
Ciągnął — «przykryta rzecz czasowym mętem:
Egipt jest wcale nie to! W księgach Judy,
Gdzie różne baśnie są, także i cudy,
O Abrahamie mówią, iż ten syna
Miał ofiarować. Są, co byli daléj
W ofiarowaniu —»
Tu mu poszła ślina
Do ust i kaszlnął, mówiąc: «Cóż, azali
Antinousa krwi nie poświęcono?»[138]
Tu wstał i znowu legł, lecz inną stroną,
I znów obrócił ciałem: «By znać rzeczy
Ludów, trza każdy mieć, jak swój, na pieczy».
Więc Artemidor na to: «Mało komu
Dano jest mieszkać wśród wielkiego domu,
Nie zostawując próżni».
«Są studja ciekawe,
W których powołam was, filozofowie,
By kilka kwestyj wytoczyć na ławę,
Tylko mi jeszcze wstrętnem bywa zdrowie
Wątpliwe». Przytem dodał od niechcenia:
«A lubię rzeczy wywodzić z korzenia,
A te mi Żydy bredzą swe marzenia,
A nie tą drogą iść ma. Jest u żyda
To, że niesforny umysł ma, i krzywy,
I nieporządny, nie zna inżynierji,
Ni planów, jakoż do prac jest leniwy.
Zwierz dziki, gdy go zamkniesz w menażerji
I jeść mu dawasz dobrze, zwolna, zwolna
Truchleje, jednak drga w nim chuć swywolna. ———————————
«Mniemam, że i ta chrześcijan doktryna
Nie jest w swej pierwszej legendzie. Możeby
I tego dotknąć przyszła już godzina,
Bacząc, gdzie błędu wina, gdzie potrzeby.
W Jeruzalemie miejsce zmartwychwstania
Jupiterowi należy właściwie:
Ten jest albowiem, który się nie kłania,
Mocny bóg. Dalej, i to beztreściwie,
O wykonaniu Chrystusa co bają,
Tam Wenus miejsce mieć ma, a powoli
Uobyczają się i przyzwyczają[139]
Nim tnę, uważać zwykłem, ile boli
I pokąd: bystrzy tak lekarze krają.
Cóż, czy nie kocham Hellady?»
Te słowa
Lubo donośniej rzekł, głos mu nie służył,
I sam to może poczuł, że nadużył
Głosu, więc sięgnął, gdzie go boli głowa,
Przymrużył powiek i powstał leniwo,
W czem Artemidor zdążył mu co żywo,
I poszli długim ciennikiem z bukszpanu,
Coraz to ciche zatrzymując kroki.
O myśli ludzka! Ty, co przeczysz Panu,
Świadczyć Mu musisz przez błąd swój głęboki!
A ty, coś prawdę poprawiał lub winił,
Gdybyś na skryte jej popatrzył cele,
Spytałbyś siebie, sfrasowany wiele:
«Ja, com pracował tak, cóżem uczynił?»
Czekaj z Wenerą twoją w Betlejemie,
Aż wół i Łukasz i te Rafaele
Przyjdą położyć się czołem na ziemię,
Wdzięki waszego zniósłszy ideału
Nie ukazami, lecz twórczo, pomału —
Tak, żeby Fidias przed familją świętą
Rafaelowską stanął[140]; a Jupiter
Świętego Pawła głowę baczył ściętą,
Spokojną; Merkur druk składany z liter;
Neptun Kolumba, co w krzyżowym znaku
Kotwicę znalazł na morza nieznane,
Na ewangelją burze pokiełznane[141];
Pallas Joannę d’Arc żeby w szyszaku
Jej zobaczyła z mieczem na rumaku;
Herkules żeby pary wynalazcę Ujrzał;
Eskulap[142] z wężem swym na lasce
Mojżeszowego węża zoczył z miedzi.
Wszystkieby siły wasze, najporządniej
Do mimowolnej doszedłszy spowiedzi,
Znikły — pozostał rząd i pył nierządny.
XX.
W czas, gdy firmament ciemnoszafirowy
Wielością jasnych gwiazd oczy zawraca,
A cały urok nocy południowéj
Łagodzi zmysły, iż pamięć ukraca,
W obecność jakąś przenosząc nieznaną
Myśl, wrażeniami za dnia pomiataną,
Lub daje wiary chwilę przez znużenie
Nawet zbrodniarzom, w kajdanach wilgotnych,
Że, jeśli nie kres, rytm ma ich cierpienie,
Samotność że ma swoich współsamotnych —
W czas perjodycznej ciszy, której mowa
Utula trzeźwych, niepoczciwych zwodzi,
Zastaje w domu albo nie znachodzi,
Na drzwiach im rosą pisząc zimne słowa,
I dłoń, przed świtem klamki szukającą,
Omywa czasem z krwi lub krzepi drżącą —
W czas tajemniczej bladości księżyca
Syn Aleksandra wrócił do gospody.
Jak światło, co mu olśniło jagody,
Takie wejrzenie tęskne miał i lica
Pełne takiego bezmiaru pogody,
Co, przez głębokość swą że jest wątpliwy,
Mniemasz lub śmiało zwątpiłbyś, czy żywy.
Zwątpienia czczość mu serce rozłożyła,
I ciężar siebie poczuł, nieprzytomny
Po świecie idąc, co, choć ślepa bryła
I bezzmysłowa i taki ogromny,
Nie traci przecież ciężkości swej środka:
Równo się toczy, choć kometę spotka.
A on, na onym ogromie malutki,
Chromiał, że mdłe go wy drożyły smutki!
Więc niby mówiąc: «Czczo mi», do gospody
Wszedł. Woniejące wraz mu na twarz chłody,
Jakoby chustę, pot ocierającą,
Rzucając, dziwnie bardzo otrzeźwiły —
I mimowolnie wspomniał twarz cierpiącą
Gwida, gdy tak go odchodziły siły
Przed twardym sądem ludzi bez sumienia.
Lecz te uboczne pierzchły wraz wspomnienia;
Ciekawszem było, skąd kwiaty, dla kogo,
Lub, jaką weszły do mieszkania drogą.
Ciekawość wszakże, skoro już zgadywa,
Przestaje sobą być i, chociaż nie wie,
Że zgadła, wszakże myśleń ciąg urywa,
Lub, dalej idąc, siebie nadużywa
I taki czyni zamęt, jaki w śpiewie
Przez rytmu zbytek, przez nadmiar perjodu
Czyni się, pisząc śpiesznie lub zamłodu.
Chwilę więc myśląc, od kogo są kwiaty,
Już miał zapomnieć syn Aleksandrowy,
Od kogo ulga przez ich aromaty
Do ociernionej ludziom wnika głowy;
Tak rzeczywistość niewdzięczna jest treści,
Lubo z niej żyje przez to, że ją mieści —
To zaś dopóki człek wywikłać może,
Niepodobieństwo, by szczerze narzekał;
Chyba już takiej niewoli doczekał,
Iż chwili nie ma, by pomyśleć: «Boże!»
I zastanowić się, gdzie prawda szczera,
Gdzie zaś to, co ją jawi i zawiera,
Pozornie sprzeczne, choć wierne — litera.
Balsam to wszakże, wówczas tyle skryty,
Ile pomijan dziś lub nadużyty,
Ból zaś młodzieńca — oh, mniej zrozumiały,
Niźli dzisiejsza bywać może boleść.
Siły go z progów rodzimych wyrwały,
Te, co dziś o nich prawi ledwo powieść.
Sierota wprawdzie, lecz któż swoich nie ma!
W świat poszedł szukać prawdy i mądrości.
Dziś już nie chadza się tak za obiema
Razem, ni pragnie się ich, ni zazdrości,
Jak to bywało w onych czasach dawnych
Dla myśli jednej, od sławnych do sławnych,
Z Grecji pod cienie piramid trójkątne
Idąc, do Grecji z Chin[143], w głuchem milczeniu
Na głośne lekcje, na szepty pokątne,
Na inicjacje i ciemne, i w cieniu.
Jakoż te trudy a radości one
Nieznane już są po dawnem imieniu,
Zaniewiedziane albo przemienione.
Że jednak władca, będąc doskonały,
W zniszczeniu nawet ocala i tworzy,
Więc wszystkie rzeczy są, które bywały,
Acz w tryb ujęte coraz więcej boży.
Jeśli więc one szukaczy boleści
Trwają, to kina je sfera dziś mieści.
Energje bowiem wszystkie Pan ocala,
Stworzeniem jego będąc znakomitém;
Tylko usterka ich sama się zwala
Najściślej słusznym sądem, nieodbitym;
Ale toż samo dzielności uczucie,
Co Aleksander lub Annibal miewał,
Trwa w prostotliwszej, w doskonalszej nucie,
Iż je ból zczasem wytworniej dośpiewał.
Taż sama prawdy radość sokratowa
Gdzie indziej dziś jest, ale jest — i nowa!
Pan bowiem jest i mistrz, a rzekłbym prawie:
«I uczeń» — trud tu równy już zabawie
I stąd jest owa niespożyta dzielność
Łaski i stąd jest w śmierci — nieśmiertelność.
Z Epiru młodzian wśród czasowych mętów
Zawiei, mroku pełnej i łyskania,
Nie znał był jeszcze onych diamentów,
Co do kolebek dżdżą dziś przez podania,
Nad piersią matki paciorkami wiszą,
U nianiek nawet uszów się kołyszą
I pod dziecięcia ochrzczonego stopy
Że położyły się raz jako snopy,
Urasta zczasem człek dotyla dziki,
Iż nogą depcze zbłoconą te skarby,
Co mędrce w pocie, we krwi męczenniki
Powykreślali i ubrali w farby. ———————————
Acz może wzamian, może, mówię, niema
Dziś onych zbójców podłych i leniwych,
Co nieraz mędrca rękoma obiema
Rwali, co skrycie pytajników krzywych,
Jakoby haków, wręcz tak używali,
By wiedzy dostać bez własnego trudu,
Aż się i kości nieraz doszukali,
Aż domacali się pod kością — cudu.
Wśród sępów takich z dziobami krzywemi,
Na urągowisk szczudła podniesiony,
Niejeden stawał, nie tykając ziemi,
Wszechskrytykowan i wszechopuszczony,
Konając w sobie z pragnienia i głodu,
Współcześnie plwany i współcześnie czczony,
Jak na pal, wbity na dumę narodu[144].
Ci zaś, co prawd mu z serca dobywali,
By wiedzy dostać, nie spociwszy czoła,
Nie znali biedni — ach! — że kryształ soli
Każdy ma prawa swe i archanioła,
Co mu pogwałcić tych praw nie pozwoli[145].
Tych zbójców ducha, tych sępów próżności
Była to właśnie jedna z pór, skąd jedni
Nie dopuszczali do poufałości,
Drudzy się w cieniu kryli, będąc biedni,
Innych raz po raz na plac wyciągano,
Wieńczono, plwano i zapominano.
Lecz nikt całości tej tak cichej sprawy,
Krwią coraz więcej pijanej, nie baczył:
Księżyc ją tylko oświecał bladawy,
Czas tylko zgony na klepsydrze[146] znaczył,
Cichoście[147] tylko po zgonów odstępach
Raz wraz, jak nieme czaty, przechodziły;
Krwi tylko czasem plameczka na sępach
Lśniła, gdzie niegdzie lampy się paliły
Gliniane, biedne, oświecając karty
Pism, lica zwiędłe, przy nich płaszcz wytarty. ———————————
Takie bezbarwne, bezplastyczne tyle
Pobojowiska, takie Termopile,
Któż mógł odgadnąć, czyj wzrok mógł dośledzić
I jakie serce przeniknąć te bole,
Których nie dotknąć, ani wypowiedziéć,
Ani okrzyczeć i wywieść na pole
Teatru, w trąby pozłacane trąbiąc,
Wskazując gestem, w cymbał laską rąbiąc?![148] ———————————
Zwłaszcza, iż żywot, tak zewszechmiar party,
Stawał ci nieraz jako księga spsuta,
Rozwietrzająca przed oczyma karty
Tak, że cień ledwo zostawał i nuta
I nuty echo. I bywał jakoby
Powietrza upust z płuc, pod nogą groby —
Czczość, jakby tchnienie ci wpierw rozebrano,
Niż mogłeś westchnąć, podnosząc się rano.
A któż podzielić i dostrzec mógł bole
Niewidne, jako półmisek na stole?[149]
Chybaby pierwej wszystkiemi żywoty
Najboleśniejszej treści i istoty
Jako ostatni wygnaniec na świecie
Żył, a miał pierwsze prawo na planecie!
A był zniweczon tyle, ile w sobie
Wszechpacierz całej tej tragedji skupił;
I nad człowiekiem był w człeka osobie,
I tak zmordować dał się I odkupił.
Kobiety może serceby to zgadło,
Ta jednak wówczas była jeszcze niczem;
Dla wielożeństwa nie istniało stadło,
A która żyła sama, była biczem,
Przelatującym od ręki do ręki,
By ogniem chłostać, pociągając wdzięki.
Ubogi nie miał i takiej, bo droga;
Najpowabniejsze — zgóry zapłacone.
Mędrzec niewiastę, co go, jak raroga,
Nie pojmowała, odsuwając w stronę,
Pozostawały — jak ulga a rada.
Traf wyjątkowy — stoicyzm — i szpada!
Syn Aleksandra przezierał to w sobie,
Gdy wonie kwiatów skronie mu oblały,
Jak posągowi na samotnym grobie.
Więc bardzo czuł się osobny i — cały.
I począł Zofji odnawiać wspomnienie,
Pieśń za śpiewaczki przyjmując sumienie,
Lirę na postać, i z tej dwoistości
Silił się jedność utworzyć — napróżno!
Rozdwajała się w ręku bez litości
Na pieśń i postać, jak z dniem ciemność różną,
I czuł, że kłamać począł, acz niewinnie,
I czuł, że działać począł dobroczynnie,
I umęczył się bardzo tą robotą
Beznarzędziową.
I wstał, kosz wziął w ręce
Na łoże sypnął nim z ową pustotą
Niezgrabną, którą gęsta niemowlęce
Psują rzecz, cale nie troszcząc się o to. ———————————
Lampa u schyłku promień niosła drżący —
On legł na kwiatów stos, jak człowiek śpiący.
XXI.
Wieści, co pierwej krążyły po Rzymie
W sposób niedosyć jasny i czytelny,
Zaczęły postać przybierać i imię:
Z Bretanji pono generał naczelny
Severus Julius wrócić miał niebawem,
Także legjony, zdawna niewidziane,
Cesarza wolą ściągano, czy prawem
Nowem. — Te nocą nieraz, jako ścianę
Równą, księżyca bielmem wyjaśnioną,
Napotykałeś, ustępując z drogi,
A czułeś ścianę gmachu poruszoną.
Mierzonych kroków masy szmer złowrogi,
Orły, co w bramę głową pochyloną
Szły na chorągwiach, wojenne machiny,
Skrzypiące w marszu, cały system żywy
Energji, tudzież zagład i perzyny,
Elastycznością swą, miarą i siłą
Przerażał wszystko, co się doń zbliżyło,
Tak, że widz w sobie powtarzał zdumiony:
«Bóg to Rzymianom wymyślił legjony!»[150]
Niektóre domy wraz drzwi zamykały
Same lub wiatru osobnym podmuchem,
Nim żołnierz otarł je ramieniem z skały.
Innych na dachy legjon ciągnął duchem,
Porywał oczy, kwiaty z rąk padały. Moc jakaś pierwej szła przed szeregami
Tych obnażonych kolan i tych ramion
I grzyw na hełmach, a wodzowie sami
Zdali się trzymać ją w literach znamion
I magnetycznie giąć temi członkami,
Kutemi w miedzi błyszczącej obręcze,
Zbierać je w chmury, w grzmot, rozwijać w tęczę.
Dramy aż naszej osoby to czuły:
Zofja nieznośną była dla służebnéj —
Struny się liry nietykanej psuły —
Mag z lekarstwami swemi tak potrzebny
Jak niewidzialny, dla ciężkiej słabości —
Barchob, zmieniony, jak nie swa osoba,
Odprawujący niemo natłok gości —
Mistrz Artemidor wzywany co doba
Do cesarskiego gmachu lub ogrodu —
Pomponjus nawet odwłoka zachodu
Około uczty w Villa Pomponiana,
Zmieniony nieco. Więc Elektra diva
Sama — wśród tylu ruin niezachwiana,
Tylekroć więcej świetna i szczęśliwa!
Nikt wszakże jasno nie widział przyczyny
Tak niefortunnej odmiany powietrza,
Mag tylko mówił — słychać — «Są godziny
Różne — ta cięższa godzina, ta letsza;
Ta ma rozedrzeć, ta znów złączyć może».
To mówił starzec, skarżąc się na łoże.
XXII.
Syn Aleksandra stał przed Zofji łożem,
Grecki mającem kształt, perskie kolory,
I te jej słowa mówił:
«Mag jest chory.
Któż może zdrów być? Sami często mnożym
Choroby, to jest, chcę mówić, cierpienia».
Zofja rzuciła okiem na służebną,
A raczej bielmem oka bez wejrzenia,
Czy szyje — rzecz jej cale niepotrzebną;
Zwyczaj to wszakże od czasu do czasu
Na niewolnice okiem tem spozierać,
Jakoby pracę śledząc, bez hałasu —
Nie, by się na tej czujności miał wspierać
Interes życia, jak gdzie w domu biednym,
Lecz, że się zwyczaj taki stał powszednym.
To Egipcjanka czując, nim się stało,
Sunęła żwawiej swoją ręką małą.
Syn Aleksandra błędnem okiem rzucił,
Czy tuż stojącej liry nie wywrócił,
I wyszedł. Zofja, na to bacząc mało,
Zasnęła. Chwilkę ktoś, idąc, zanucił:
Andromaka gdzie znikła łabędzioszyja?
U mychże sióstr, w szaty świąteczne ubranych,
Czy gwoli próśb wyszła z Trojanki drugiemi
Ukoić gniew bujniewarkoczej Atene?
Ej! — Mówcież mi, dziewki, słowami szczeremi!
Zofja, gdy pierwsze usłyszała słowa,
Do sługi rzekła: «Stało się wybornie,
Iż gość odeszedł, bo jestem niezdrowa».
Tu Egipcjanka, kłoniąc się pokornie,
Rzecze: «Udatność naśladując bogów,
Na palcach sunął od łoża do progów».
I szyć poczęła z niezwykłym pośpiechem
Gdy pani uchem szła za pieśni echem.
XXIII.
Lucius Pompon jus leżał od niechcenia
Na łożu[152], skórą lamparta przysłanem,
I piórem pawiem lekkie rzucał cienia
Na twarz Elektry. Ta wygiętym stanem
Łączyła swego poduszkę siedzenia
Z krawędzią łoża, jak owca znużona,
Kiedy spoczynku szuka na pustyni,
Klękając przodem. Wieńców miała kilka
Na ręku[153], długie bardzo zausznice,
Jaskrawe oczy, dziwnie pełne lice
I wargi, jakby je spinała szpilka.
Słowem — że, gdyby nie pewne ruszenie
Ramion i silny śmiech, z diwy takowej
Byłoby bardzo przystojne stworzenie.
Lucius tak mówił: «Nie czuję się zdrowy»
I pogardliwy gest dodawał nogą,
Jak, ze złym koniem wjechawszy na rowy,
Przeskoczyć wątpiąc, uderzasz ostrogą.
«Niezdrowy jestem» — i giął pióro pawie,
Chwiejąc niem: «Chory nawet jestem prawie».
«Pracujesz nadto w poetyckiej szkole
U onej sławnej Zofji» — rzekła diwa.
Pomponjus na to: «Czytasz mi na czole;
Trudzę się — śmierć stąd, ale śmierć szczęśliwa!»
Tu piórem pawiem pociągnął po stole.
Elektra smutek skłamała na licach,
Pomponjus rękę podał jej leniwo,
I w dwóch — bez ognia — błyśli błyskawicach.
«Bądź mi szczęśliwy!» — «Bywaj mi szczęśliwą!»
Pomponjus tymże Elektrze rzekł tonem.
Ale co dalej mówić, nie wiedzieli,
Iż, osmuciwszy się za wczesnym zgonem,
Zbyt blisko czuli siebie i widzieli.
Więc była chwila milczenia.
Po onej Pomponjus, wina wychyliwszy czarę,
Zarzucił głowę wtył, jak wywrócony
Konaniem. Rzeźby nam podają stare
Twarz Aleksandra, gdy konał, i szyję,
Gdzie krew, ścinając się, w żyłach się wije.
Owóż okropny mniej, jakkolwiek wiele
Zbliżony, widok Pomponjus przedstawiał,
Niedocieczone k’temu mając cele,
Lub dramy miłość, iż w ową się wprawiał[154].
Elektra z strony swej chciała podobnie
Usmętnić lica i niemniej nadobnie,
Gdy tak Pomponjus rzecze: «Umiejętność
I Zofja — albo: scientia[155] i ona,
To życia mego drama i namiętność.
Miłość jednakże ma jestże dzielona,
Jestże pojęta, jestże zrozumiana?»
To mówiąc, piórem oznaczał akcenta
Mowy, jak retor, gotując się zrana
Do wystąpienia w ciągu dnia — «Pojęta?
Nie wiem. Dzielona? — Zaiste.
Zaś zrozumiana? — Mniej, niż oczywiste.
Słowem Elektro luba!»
«W twem mówieniu
Jest coś, co nie wiem» — Elektra odrzecze
Z iskierką blasków niezwykłych w spojrzeniu.
Na co wręcz Lucius Pomponjus: «Nie przeczę».
I wstał, lecz widno było mu z tem raźniéj,
Iż czuł, że zazdrość tej aktorki drażni.
«Czekaj! Nie wyjdziesz!» — zawoła wraz diwa,
Przegiętą ręką dzban kłoniąc ku czarze,
W którą się wina lała wstęga krzywa,
«Oto i świeży wieniec przy puli arze,
Na koniec uczty zgotowan umyślnie.
Pij i o Zofji mów! To cię uzdrowi».
Tu, jak syrena, z fali gdy wybłyśnie,
Ramiona białe mknąc ku żeglarzowi,
W ogrzane słońcem aby zeszedł fale,
Ku Luciusowi Elektra tak samo
Amfiserdcczinie, tak samo niedbale
Z przewyższającą go poczęła dramą;
«Jestże ta Zofja piękna? Że uczona,
To wiem. Jakie ma oczy i ramiona?»
Co wszakże mówiąc, usta jej znikały
W drżeniu, iż rychłe czyniła pytania,
Gdy Lucius więcej zdawał się niedbały
Ku odpowiedziom i baczył te drgania,
Jak rybołówca śledzi pióro wędki,
Tem lepszy w sztuce swej, że niezbyt prędki.
Scenę tę — w ścisłem znaczeniu wyrazów:
Scenę — chód przerwał znany, głośny echem
W przysionku, z gładkich budowanym głazów,
Tylko z niezwykłym gościowi pośpiechem,
I w rozrzuconej upięciach zasłony
Florus się jawił, wołając «Nowina!»
«Cóż? Wyrzuć z togi!» — «Janus otworzony!»[156]
Tu uśmiechnął się. «Jeśli nie, to wina Twoja!»
Pomponjus odpowie mu luźno,
«Żeś wojnę przegrał, przychodząc za późno!»
«Owszem, tryumfuj ty i wszystko twoje,
Quod felix faustumque sit»[157] — to rzekł do diwy —
«Przynoszę wszakże wieść, iż niepokoje
W Judei wymiar biorą wielki, niewzgardliwy —
Coś rzeczywiście podobnego wojnie,
Acz Janus może spoczywać spokojnie».
Pomponjus, który przed gościa przybyciem
Zdał się pogardzać i śmiercią, i życiem,
I zalotami divy, i istnieniem,
Jak nadużyty człowiek, w onej porze,
Kiedy jest bliski odwionięcia cieniem
Tam, gdzie, nic nie chcąc chcieć, wszystko się może —
Skoro jednakże słuchać począł wieści,
Niewłasne w niego wstępowały drgnienia,
Acz nie dla jakiej stąd wysnutej treści,
Któraby wskrzesić miała ruch sumienia,
Tylko, że szlachcic rzymski najmniej dzielny
Jest politycznie człowiek nieśmiertelny.
Więc, i ton jakiś nastroiwszy nowy,
Pytał o źródła zamorskiej powieści,
Ile w niej prawy głos, ile ludowy
Brzmieć mógł. «Bez bogów wychowany części
Lud, jako Żydzi są, bez bogów, mówię,
Uznanych prawem w sposób przyzwoity;
Ani bez wiedzy, która w swej osnowie
Przez ogólnego głosu sens wykryty
Za ster i stylu nam iglicę służy;
Cóż wyda? Oto wzburzy się i zburzy!»
To, gdy powiedział, sam usłyszał potem:
Tak, nieumyślnie wyrzekłszy przysłowie,
Spostrzegasz później, czy służyło mowie,
Czy cudzym trafnie uderzyłeś grotem.
I dodał: «Gdyby mi służyło zdrowie,
Ściągnąłbym rękę po stopień ojcowy,
Zawdziawszy pancerz, nabijany złotem».
Mówiąc to, macał się po wierzchu głowy,
Jako gdy hełmu poprawia wojownik,
Ramieniem przytem robiąc, jak pułkownik.
Diwa mu płaszczem piersi obrzuciła,
Coś Andromaki[158] mając w tem ruszeniu;
Florus zaś, puhar jej, że nie skończyła,
Naraz wychylił — i siedli w milczeniu.
«Ty przywiózłbyś mi wschodnie zausznice,
Tybyś ornaty[159] przywiózł mi z kamieni»,
Mówiła, licem w Pomponjusa lice
Kłoniąc się, jako róża na jesieni.
«Ja Żyda nie znam żadnego — co oni?
Czy są tam ludzie porządni w Judei?
Bogaci w sługi? Czy każdy ich stroni,
Brudnych, gdy taczki wodzą pokolei,
Po drugiej Tybru głębokiego stronie,
Mularzom służąc i drapiąc się w skronie?
Żyd mię nie kochał żaden — czy wy znacie
Żyda do rzeczy?» — Te rzucała słowa,
Tu tam biegając w krótkiej swojej szacie,
Ta nieskończenie wdzięczna białogłowa,
Gdy Florus z Pulchrem milczeli. Po chwili
Drugi rzekł: «Mag mi na pamięć przychodzi».
A Florus zasię: «Mniemałżebyś, czyli
Ten, jeśli żydem jest, jeśli nie zwodzi
Glłos ludu, mógłby wieści zgadnąć wagę?»
Elektra na to: «Mag! Mag! Czy się godzi,
Że nie znam! Będę sobie mieć za plagę,
Jeśli mi tego nie sprowadzisz żyda,
Któremu matron senatorskich tyle
Zwyczaj ma wolne swe poświęcać chwile.
Mądryś — mnie więcej uczoność się przyda,
Mnie, że nie jestem w filozofję wprawna,
Jak która inna stara, chcę rzec — dawna? ———————————
«Ale tyś nie rad mnie pokazać jemu?
Ale ty może nie jesteś z nim blisko?
Aleś ty smutny, chory? — Spytaj, czemu,
Maga się poradź! Odmień mi nazwisko!
Przebierz mię, powiedz, że twa jestem krewna;
Chcę znać go. Poznam? Poznam, jestem pewna».
XXIV.
Politycznego jeden obrót wiatru
W ciele tem ściśle politycznej treści
Naszego scenę odmienił teatru —
Tak, że powrócić gładko do powieści
Byłoby ująć z prawego jej toku.
Domy, na piasku lekkim budowane,
Powodzi pluskiem odjęte są oku;
Tylko, gdzie skała podtrzymuje ścianę,
Nad mętnej fali trwają szaleństwami.
Podobnież z ludźmi i społeczeństwami!
Kto słaby, chorzał, a kto nie był chory,
Cierpiał — i zdały się rządzić humory,
Które są, jako cugi powietrzane,
Dotykające, lubo niedotkliwe,
Po bólach tylko otrzymanych znane:
Krzywe na proste, a proste na krzywe
Paraliżując w człowieku zbiorowym,
Co, że zapomniał się nim, jest niezdrowym. ———————————
Do kogóż wrócić w tej powieści całéj,
Gdzie wchodzą ludzie, a nie ideały?
Na łożach jedni, drudzy poza sobą,
O wszczętej inni dyskutując wojnie,
Obecną, rzekłbyś, iż wzgardzili dobą
I odpoczęli w ruchu, niespokojnie:
Jakoby pierwej chcieli rozstrzygnięcia
Rzeczy, bynajmniej ich nie obchodzącéj,
Nim do powszednich powrócą zaczęcia.
W mowy ogóle, w ogóle pojęcia
Fałsz jakiś, zapał jakiś niegorący
Rządził i ludzie bywali chwilami,
Jakoby sobą nie władnęli sami.
Ten to powiadał, co zasłyszał mętnie,
Zuchwale broniąc, bo nie swojej rzeczy;
Ów, że to uczuł, słuchał obojętnie;
Ten obojętność, mniemał, iż mu przeczy,
Więc wieść podwajał, by zrobić wrażenie,
Wywoływając tem większe zwątpienie.
Gniew stąd w powszednie wmieszał się pożycie,
Jako element[160] potrzebny koniecznie,
I darło się to zewnętrzne okrycie
Ładu, co ufać radziło bezpiecznie.
Nie, iżby rozruch w prowincji dalekiéj,
Mało ważony nawet przez cesarza,
Zagrażał państwu, lecz, że dni i wieki
Często niewielki wypadek przetwarza
I, większość sobie obracając na tło,
Całej epoki garnie na się światło..
Prawda to cudem czyni, ale bywa,
Że i ironja w ten się płaszcz odziéwa,
Ta siostra prawdy urzeczywistnionej —
Głupia, w zazdrości swojej dla natchnionej
Podrzeźniająca gestom jej w mniemaniu,
Że uwielbienie podda urąganiu.
Acz jest to siła, lecz dwojakiej treści:
Bezwłasnowolna, przez ucisk powstała,
Która się rodzi z nadmiaru boleści
I współłez niema, co się przecierpiała,
Współczucie tylko ma złączone z racją,
Zimna i pewna w zasadach, jak skała,
Tudzież ta, która, władnąc fascynacją[161],
Gore, a zawiść z nią, sztuczna z nią chwała
Samozwaństw, chcących być arystokracją[162] —
Fascynacja zaś składa się, nie rodzi.
Czem zaś jest przez się? — Nie wiem, ani zgadnę;
To tylko jedno dodam, że pochodzi
Od fasces; jest to coś — tragicznie żadne[163].
Przez labirynty te, niebudowane
Głazami, z ludzkich uwiane żywotów,
Hieroglifami pozapisywane,
Duch, jako powój śród chruścianych płotów,
Gdy się przewinie raz, umierać gotów,
Tak żal mu właśniej siły, że dotrwała! ———————————
Duch zaś gdy umrzeć chce, to pragnie ciała.
Od progów Zofji syn Aleksandrowy
Niósł się, jak drzewo z posady wyrwane,
Gdy Akwilonem[164] jest podejmowane
I idzie, wieniec otrząsając z głowy:
Upadku miejsca błędną szuka nogą,
Zniszczenie mając i celem i drogą.
«Czemu? — Że jedno zimne go spojrzenie,
Jak włóczni poszturch, naskróś nie przebiło.
Czemu? — że nie ją, jej ukochał cienie,
Albo nie znalazł w niej, co mu się śniło,
Lub chciał, ażeby te wiedziała rzeczy,
O których mniemał, że wiedzieć powinna.
Mąż nierozsądny! I któż go uleczy
Z rany, co tyle krwawa i niewinna? Miałaż więc ona zgadywać te słowa,
Których się brzmienie powierza kamieniom,
Iż serc nie mają, a ludziom się chowa,
Iż mają, mogą mieć; które sumieniom
Są, jako morski żwir strusia wnętrznościom,
A jako zbroja ordzewiała kościom? —
«Nie rozsądniejże było wziąć na stronę
Niewiastę ona i syllogistycznie
Rzec jej: «Uczucie dałaś za mamonę
I mniemasz, że ci z tą zamianą ślicznie,
I jesteś głucha na okolne bole,
Na mozajkowym oparłszy się stole,
Któryć odbija łokci alabaster,
Jako strumienia dno, pstre kamieniami.
A pieśń twa słodka jest, a miodu plaster
Z nie tylu kwiatów, nie tylu pszczołami,
Nie tylu kręgi lotów ich uwity,
Wdziękami ilu rym twój znamienity.
«To gdyby była dosłuchać łaskawa
Do końca treści, możnaćby i daléj
Tłumaczyć: ile, jak i gdzie ta sprawa
Serca płomieniem się niszczącym pali,
Wątpliwość każdą wyjaśnić przykładem,
Ominąć każde wewnętrzne zjątrzenie
I tak przepoić się jej własnym jadem. ———————————
A własne jednak dotrzymać sumienie:
I stać się dla niej wydeptanym śladem,
Po którym nawet i nieme kamienie
Bez krzywych zboczeń mogłyby się sunąć;
A potem — jad ów, wyssany tak, splunąć
I, że się ciężar przestało już nosić,
Upaść mu jeszcze do nóg i przeprosić.
«Wtedy — o, wtedy onaby widziała
Wszystko prócz ceny prawd i wszystko w tobie
Ceniła — prócz twej krwi i twego ciała!» ———————————
Słów tych wewnętrznie młodzieniec domawiał,
Jakoby obca, rozsądna osoba,
Gdy w grupie ludzi potrąci! Barchoba,
Który z rzeźnikiem stał; drugi oprawiał
Baranka, białe zeń ściągając runo,
Krwią dookoła rumiane ciepławą,
Jak gdy okrycie kto rozłącza z ławą,
Pierw do siedzenia miękkiego zasłaną,
Lub naklejone obicie ze ścianą.
Było to bowiem miejsce, Placem zwane Przedajnym, gwarne, wilgotne, zaulne[165]
W upały nawet — że nie zamiatane —
Temperaturę mające szczególnę
I coś szarego w powietrzu, jak pyły.
Tu, tam wnętrzności leżały na bruku,
Indziej się kwiatów wieńce czerwieniły.
Ptasząt śpiew, wmieszan do powózek huku,
A do cięć głuchych w mięso ludzka mowa
Dawały temu obrazowi całość
Ducha w rozpaczy, gdy wyczerpnął słowa
I zaniepoznał, co radość, co żałość.
A widząc rzeczy różnicę, nie rzeczy,
Gdy twierdzi nawet coś, to wstecznie przeczy.
Barchob, od kupna odwróciwszy lice,
Napotkał oczy przechodnia, ku niemu
Zwrócone, jako letnie błyskawice,
Lecz te wraz gestem, pytającym: «Czemu?»,
Usunął, sprawę swą kończąc z rzeźnikiem.
Dziewczyna jakaś przeszła między niemi,
Naczynie niosąc, bełtające mlékiem,
Jak łani, ledwo że tykając ziemi.
Ta zawołała: «Quidam!» za człowiekiem,
Który szedł, koszem do pół osłonięty,
A ziół i kwiecia woń powiała wkoło
Ostra, jakoby woń koszonej mięty.
Syn Aleksandra schmurzył blade czoło,
Nie mogąc pojąć milczenia Barchoba,
I szukał okiem, zali się nie myli,
Gdy ruch się zrobił w tłumie tak, że oba
Za tłumem w jedną stronę się zwrócili
W głębi zaś placu powstała rąk chmura:
Lud na bezsprzężne powskakiwał bigi,
«Wół! wół!» wołając «święty!», przytem «Hurra!»,
A podbiegając z krzykiem na wyścigi,
Kapłańskie sługi w podkasanych szatach
Z stryczkami w ręku sunęli po kwiatach,
Po koszach, w błoto ległych z owocami.
Kapłańskie sługi biegli ze stryczkami,
Gdy wśród zwichrzenia tłumu rogi złote
Byka, co ona rozganiał hołotę,
Jakoby księżyc, zaledwo wschodzący,
Na ziemię zleciał, toki nierównemi
Siekły przez obłok ludu pierzchający,
Od ziemi wgórę i zgóry do ziemi.
Policja rzymska, w tę wmieszana sprawę,
Organizować poczęła wyprawę,
Głosząc: «Schwytany ma być! Jest schwytany!»,
Włóczniami tłumy cofając do ściany.
I wraz porządek gwałtem rósł, gdy szpiegi
Skoczyli niemniej szykować szeregi —
Czas, w którym człowiek z toporem na ręku
Uderzył w ramię młodzieńca z Epiru,
Szukającego w gwarze tym współjęku.
Tknięcie to, wzgardy pełne, twarz nieznana
Męża z toporem onym tak dobodły
Poniewieraną wrażliwość młodziana,
Iż ściągnął k’niemu leniwą prawicę,
Leniwą wargą drgnął i wyrzekł: «Podły!»,
Ale już wtedy, gdy go, jak kotwicę,
Zgiętego rzucił o ziemię.
«Przebogi!!» —
Tłum zaczął wołać — «Morderstwo kapłana!» —
Zwłaszcza, iż wolu właśnie złote rogi
Ujęto stryczkiem, a rzesza wezbrana
Nie miała ujścia chuciom ani drogi.
Policja z swemi skoczyła włóczniami,
Gdzie Aleksandra syn trzymał pod nogą
Męża, a jakiś ogrodnik słowami
Łagodził rzeszę pachołków złowrogą,
Co krwawe stryczki nosi i kadzenia,
Ilekroć żertwa[166] jest gdzie do spalenia.
«Puszczaj!» zawoła setnik, gdy młodzieniec:
«Niech zaraz rzuca topór!», k’czemu zasię
Ogrodnik dodał: «Z toporem szaleniec!»,
A setnik ręką skinął. W tymże czasie
Kapłański sługa wyrwał się, a potem
Bronzowy topór, jak ptak, z rąk mu sunął,
Powietrze skrzydłem swem przekroił złotem,
Padł — Aleksandra syn zadrżał i runął.
Krwi sute pasmo fontanną wraz krzywą
Z początku bystrzej, potem szło leniwo,
Kolana widzów pieczętując nagie,
Wokoło trupa ciepłego zebrane,
Utrzymujące ciał tych równowagę,
Które traf skupił i ułożył w ścianę.
Trup się po bruku przeciągnął płaszczyźnie,
Podając rękę ku niebu, jak w chwili,
Gdy naciągany łuk ci się wyśliźnie,
I rzekł: «Na targu — konać — jak w ojczyźnie
Konać — wyśmiewa się z siebie ironja».
Coś jeszcze mówił, gdy doń przyskoczyli,
Lecz oderwała słowa ust agonja,
Których świat niewart, a śmierci są łupem:
To zaś, co podjąć jęto, było trupem.
Ogrodnik tylko, obecny tej sprawie,
Wyciągnął rękę i rzekł: «Błogosławię
Duszy twej, a wy, co znaczy skonanie
Młodzieńca tego, kiedyś się dowiecie —
Którzy jesteście ślepi kainanie,
Rozbijający braterstwo, na świecie
Obrazy sławiąc własnego zbłąkania
Czynami, z których każdy was odsłania —
I jako scena w teatrum naucza,
Do prawd zakrytych by szukano klucza.
Bóg, gdy ofiarę nożem czynić miano
Na niewinnego młodzianka wzniesionym.
Nasunął owcę, w ciernie uwikłaną,
Krwią ludzką nic chcąc, aby był chwalonym;
I wolał przenieść ofiarne skonanie
Nad krwi wylanie.
Ale wy, byka minąwszy toporem,
W człowieczej krwi się chłodzicie — szaleni!
Tym, mówię, czytać gdy poczniecie wzorem
Pisanie, co się w powietrzu czerwieni,
Padniecie na twarz».
«Precz z nim! Co on rzecze?»
Wołano — «Ktoś jest, ponury człowiecze?» —
«Czytać» — ogrodnik ciągnął, patrząc wgórę
Jakoby w pisma zwój — «czytać żywotów
I skonań księgę, czytać chmurę
I światłość czytać, zapisanie grzmotów».
«Tak jest» po chwili dodał. Grecy z tłumu
Wołali: «Półbóg-że zstąpił?», a męże
Żydowscy: «Ktoś ty?», a rzymscy: «Człowiek bez rozumu!»
Rota, gwałtownie wstrząsnąwszy oręże,
Kazała milczeć lub z placu uchodzić.
Ogrodnik rękę wzniósł ponad zwłokami
I, szepcąc, począł w powietrzu nią wodzić,
Jako gdy w rolę rzuca kto ziarnami,
A szept ów służył jemu za nasienie —
Gdy mąż libertyn[167], podsetnik, co wszczyna
Marsz, gdy w szeregach równają golenie[168],
Zawołał: «Człowiek ten, szepcąc, przeklina!
Chrześcijański to pies!» — a kapłańskie sługi
Stryczkami k’niemu puścili krwawemi,
Jako gdy brudne wiatr ogarnie strugi
Z dachów i łuną z tak równym hałasem,
Że zgóry, nie wiesz, trysnęły, czy z ziemi.
I niezadługo w zawierusze tłumu
Widziałeś Gwida skroń lub ramię czasem,
A czasem sznura tylko silne drgania,
Co tu i owdzie chwilowo rozgania —
Jak gdy przewoźcy ciężar wleką promu
Nierównym chodem po nadbrzeżnym piasku
Przy upominań się wzajemnym wrzasku.
I niezadługo na tym placu gwarnym
Zamknięte tylko kupczących szałasy
Stały szeregiem milczącym i czarnym.
Zachodu słońce purpurowej krasy
W błota się szybach mętnych odbijało;
Młodzieńca cichy trup leżał, okryty
Kwiatami z koszów, gwałtem wywróconych;
Pies jakiś wietrzył krew, jakieś kobiéty,
Przechodząc, kilka róż mało zbroczonych
Podniosły. Cicho było i zielono
Na bruku, który właśnie opuszczono,
Podobnym z barwy, miejsca i wspomnienia,
Do wag rzeźniczych — te z urządzeń zmianą
Z ciężkiego nader że były kamienia,
Do nóg męczeńskich gdy przywiązywano,
Krwi nieraz świętej bywał na nich napis,
Skąd kamień wag tych zwą: martyrum lapis[169].
XXV.
Jak przez czasowe gdy kto wieczne słyszy
I folgę daje obecności gwarnej,
Bacząc, czy odgadł, gdzie jest, bacząc w ciszy,
Której treść wielka, lubo pozór marny —
I, próżen rzeczy znikomych kwapienia,
Próbuje tylko, ile mu jest dano
I wolno swego uchylić sumienia
Za cyrk, gdzie jeszcze walk nie dokonano:
Tak Jazon, wieścią choroby okryty,
Samotnie wschody liczył i zachody,
To przed domostwem siadując jak wryty,
Niewiele baczny na wieczorne chłody,
To od przysionka przechodząc wzdłuż sali,
Gdzie drży fontanna i lampa się pali.
Zamorskich mężów mniej już zachodziło
Do drzwi magowych pukać i przed domem
Czuwać — i, jakby się coś dokończyło
W teatrum, pierwej co chwila ruchomem —
Znikli. A jeśli poranił kto osoby
Dotyla ciche, to, gdy sam był w stanie
Uciszyć niemniej własny zmysł i doby,
Która się raczej miała na wezbranie
I obfitością trafów, mniemań, wieści
Radziła owszem wybiegać poza nie
I szukać, czego szuka się w boleści
Krzykiem, lub czego myśl pożąda w czasie,
Lecz co jedynie w duchu spotyka się.
Więc, co pierw było, skryte jest zasłoną
Pewniejszą, niżby z głazów ją robiono,
Zdziwienia nawet nie zostawującą,
Jak nie zostawia zdziwienia na świecie,
Źe starzec umarł, zrodziło się dziecię.
Przechadzkę swoją po izbie, niechcącą,
Prowadził starzec krokami równemi,
Gdy w drzwiach otwartych stanął mąż nieznany,
Rosy — że Jazon podniósł wzrok od ziemi,
Spotkawszy nogę obcą mu u ściany:
Tak już był przywykł ufać, iż nie inny
Kto, jeno Barchob u niego gościnny.
Mąż że zdaleka szedł, że w Rzymie świeży,
Po samej łyżce z cytymskiego drzewa[170],
U pasa jego wiszącej, z odzieży
Także poznałbyś. «Akiba się miewa
Dobrze: odgadłeś gwiazdę i jej syna.
Krew już płynęła. Ta jest ma nowina».
Jazon ramiona wzniósł, uścisnął potem
Przychodnia, pierwej wysłuchawszy mowy,
Jakby odległym jawiła się grzmotem,
I zaczerwienił się w sposób niezdrowy,
I zbladł, i rękę otarł jednę drugą,
I rzekł: «Spoczniemy dziś; potem na długo
Spoczniemy może» — i siadał wygodniéj,
Niż to zwykł czynić sam, a ręki gestem
Wskazywał, by toż zrobił mąż przychodni.
I siedli. Jazon rzekł: «Słuchaczem jestem,
Mów — a spokojnie, bez zdawania rzeczy,
Co już obyło się w poselskich słowach.
Jak odpasanych brzęk coś mówi mieczy,
Kiedy zatyka się je w łoża głowach,
Tak mów, bym czasu, powietrza i ziemi
Używał z ciebie oddechami memi».
To mówiąc, rękę kładł na męża ramię,
Skrzydłami nosa robiąc, jak człek młody,
I poprawując nieuważnie brody.
«Mów! Posłannika jak zgadnięto znamię?
Wielu ma z sobą?» —
«Set było niewiele
Konnych, co zwie się machabejska jazda,
Piechoty tysiąc, lecz dziś rzekłbym śmiele,
Dwa razy tyle wiedzie za się gwiazda
Po drogach, tkanych w gałązki zielone.
Bareochebas! Wątła wprawdzie świéca,
Kiedy się jawił — ta, rzekłbyś, dziewica,
Pacholę, rzekłbyś, mało doświadczone —»
«Zmężniał» — podpowie Jazon[171] —
«Rudogrzywy!» —
Przychodzień rzecze — «Ku Jaboku stronie[172],
Ku Dekapolis, gdy grano w cięciwy,
Zakłuto pod nim numidzkie dwa konie.
Trzydziestu zato wraz na placu kładzie
Z pancernej jazdy rzymskiej co najlepszéj.
I nie ma-ż w sobie dorównywać szpadzie,
I nie ma-ż od swej chorągwi być krzepszy?
Zwłaszcza, że nie swój, ale prawie owy
Pierwszy obyczaj machabeuszowy
Trzyma, we skrzydła dwa robiąc konnicą,
Łuczniki środkiem, a sam nakształt głowy,
Z ogromną ręką prawą, też z lewicą.
Z obiema zaraz po modlitwie wszczyna
Pieśń, a z trąb niżli się odleje ślina,
To krew się pierwej na toż miejsce rzuca,
Iż jest przeklęta krew, krew poganina!»
To rzekłszy, ziemię bosą zatarł nogą,
Gdy Jazon pojrzał naokoło, potem
Wstał, wyszedł — Barchob że nadchodził drogą.
K’niemu mistrz płaszcza połą, jak namiotem,
Wionął i gestem rzucił polecenie
I, jako pierwej, siadł; było milczenie.
Po chwili weszło pacholę służebne,
Miednicę stawiać z płóciennym ręcznikiem,
Toż sprzęty obce, do uczty potrzebne:
Drewnianą konew z winem, konew z mlékiem,
Stół, jakich w Rzymie niema, arfę złotą,
Schowaną w kaptur z sydońskiej purpury,
I piasek, którym sypało z ochotą
Na różnobarwne posadzki marmury,
Gałązki przytem mając oliwnemi
Tak odmienioną powierzchowność ziemi.
Wyszło — szeroki słońca promień zgóry
W fontannę upadł, prysnął o marmury
I tęczę wywiódł sztuczną, co na ścianie
Szukała przyleć jako malowanie,
Gdy Jazon, włosy zarzuciwszy białe,
Do nóg przychodnia miał się. «Być nie może!» —
Zawoła pielgrzym — «a brońże mię, Boże!»
I począł nogi swe okrzemieniałe
Cofać i ramię odsuwał magowe,
Czego mistrz prawdę nareszcie poznawszy.
Usunął ręce, siwą otrząsł głowę
I prawie rozśmiał się, jak dziecko żwawszy,
A potem z dziwnym na twarzy wyrazem
Ku arfie poszedł, czerwono okrytéj,
Mówiąc: «Gdyby się serce stało głazem,
Miałoby taki kształt!» — I pojrzał w szczyty
Domostwa, rękę wyciągając prawą,
Jak gdy kto burzy nadchodzącej słucha.
Usta mu barwą zabiegły bladawą,
Cichość się więcej uczyniła głucha —
Przychodzień nie śmiał kropli zwiać w miednicę
I, zamiast nogi swe, ocierał lice,
Tając, że tai łzy, płacz tającemu:
Tak wzajem bali się pytania «Czemu?»
Ciszę tę świętą przerwał głos, od dworu
Zabiegający, wyraźny głos sporu
Między Barchobem a gośćmi — głos, który
Cichł i podnosił się i milkł w parowie,
Dwojakiej, zda się, płci albo natury
Głos, jaki w serjo tragedjach faunowie
Mogliby jedni wywtórzyć na fletni.
Lub w czasie smutnym ludzie nieszlachetni.
Jakoż Pomponjus był to z swą przebraną
Elektrą. Barchob ostatnie rzekł słowo,
I słychać było, że się drzwi ze ścianą
Zwarły, aż młotek uderzył nanowo. ———————————
«Oto» — mistrz rzecze — «masz ich! To Rzymianie!
Pompejuszowi wnukowie, któremu
Macicę winną ze złota[173] na ścianie
Zawiesił judzki król lat nieco temu».
I dodał: «Z chwili samego wyboru
Czy nie odgadłbyś fasces i toporu?
O ty, co zamiast głupiej krwi bydlęcéj
Antiochowych zbiłeś pięć tysięcy,
A powracając do Jeruzalemy,
Zastałeś kościół chwastami zarosły.
Niemy, i ołtarz mchem zarosły, niemy,
I drzwi spalone w zuzel, gdzie się osły
Tarzały podłe — ty[174] jesteś tu blisko,
Czuję cię przez łzę i urągowisko!»
«Uszczknijmyż nieco i w jego radości», —
Przychodzień rzecze — «a jako dni osiém
Postanowił był, osiem dni światłości[175],
Tak osiem godzin niech wesele znosim.
Znosim — bo rzecz jest niecała i krwawa».
K’czemu siadając, mag rzekł: «Owo strawa,
Na jaką stać mię» — i chleb począł łamać.
Ale solenność odeń odchodziła.
Jak gdy natchnieniu kto dozwolił skłamać,
Niemocen doprząść tymże samym tonem
Treści, co albo zupełnie wątpliwa,
Albo wątpliwość stracić ma za zgonem
I, chociaż szczera jest, kłamie, bo żywa.
Tak bowiem swego mag Barchoebasa
Za czekanego uważał mesjasa,
I wielbił prawdę, lecz przez opóźnione
Złudzenie, jako przy zachodzie słońca
Podziwiasz nieraz za dnia pominione
Okolic wdzięki, iż bliskie są końca ———————————
Skoro baranka napoczynać mieli,
Barchob z podrzędnem usiadł pacholęciem
I jedli, służąc, słuchając z zajęciem
Rozmów, jakoby onych treść wiedzieli.
Skąd chwile były tego zapomnienia,
W których «gdzie» znika, a myśl ze wspomnienia
Obecność tworzy — chwile przywołania
Przeszłości w jawność lub czasu przyszłego,
Który się jeszcze oku nie odsłania —
Coś przynoszące upajającego
Przez oderwanie się od współczesności,
Boskości nieco mające i czczości —
Chwile, co dają nieśmiertelność tchnieniem,
Uobecniając treści niedotkliwe,
A niepokoją wewnętrznie sumieniem,
Szepcąc, że nikłe są, że nadprawdziwe.
Więc, takie wina popiwszy kielichém,
Godzisz się wreszcie z myślą, żeś jest lichym —
Nie, iżbyś szukał zniżenia się w zwierzę,
Lecz że, nie będąc duchem, twierdzisz: «Wierzę!»,
A twierdząc, konasz rozumem doczesnym,
Stając się wiecznym, ileś nadspółczesnym.
Tak ludziom, na śmierć idącym, się daje
Puhar[176]; i w innych też chwilach solennych
Stwierdzają prawdę ona obyczaje
Ludów, bynajmniej sobie nieościennych.
Właśnie tak Jazon kielich wzniósł, gdy z dworu
Stuk młotka zabrzmiał, a potem ten samy,
Lecz już jak cięcie obuchem toporu.
A dalej poświst zawias, co od bramy
Wypartej darły się wstęgą bronzową,
I tupot skorych nóg, zmieszany z mową.
Mistrz wstał, lecz w chwili, gdy miał się ku sieni,
Liktorów weszło dwóch i znaczna rota,
Co widząc: «Bądźcie albo pozdrowieni» —
Rzekł — «albo niecnie zmyliliście wrota.
Cesarz-że pisze do mnie?» Liktor na to
Pierwszy: «Litera, którą trzymam, złota.
Mówi, że skazan jesteś na wygnanie,
Ty, filozofy, tudzież chrześcijanie»[177].
Co rzekłszy, zaciąg czynił straży zbrojnéj,
W przysionku stawiać szepczących żołnierzy,
Jak człowiek, swoje gdy pełni, spokojny
I zimny — pełni to, co się należy.
A łatwość w tem ma utrzymania rzeczy,
Iż sam nie wątpi i nic mu nie przeczy.
«Kończmy!» rzekł Jazon i puhar wychylił,
Ale ust nieco kielichem omylił
I, do setnika palec niosąc, rzecze:
«Kajus[178] — posłuchaj, służebny człowiecze! —
Cezar, czterykroć zwan imperatorem,
Pierwszy raz konsul, także dyktatorem
Nazwany wiecznym, księciu Hirkanowi
W umowie głównej głosi i stanowi:
Iż, skoro posły żydowskie przybędą,
Z senatorami na igrzyskach siędą
Patrzeć, jak rzymski chłop się w cyrku bije.
A gdy zaniosą skargę do senatu,
Tedy — jeżeli Rzym trwa, cezar żyje
I, jak panować ma, panuje światu.
Dnia dziesiątego po listów złożeniu
Dyktator albo pułkownik konnicy,
U Żydów onych stanąwszy w przedsieniu,
Zapyta, czyli chcą z nim iść lennicy.
Rzym-że trwa jeszcze? Cezar jak się miewa?»
To mówiąc, kaszlać począł nieprzytomnie
I chwytał łyżkę z cytymskiego drzewa,
I obracał ją w ręku.
«Ile do mnie
Rzecz ta należy?» — zawoła przychodzień
«Jam nieznajomy gość tu. wam zaś — zbrodzień!
Jam jest z powstańców mąż, obcy magowi.
Czyńcież, co czynić macie, czyńcie zdrowi!»
Mistrz Jazon, słowa te słysząc, wzniósł rękę
I, popychany żołnierstwa poskokiem.
Wołał: «Coś w wietrze czuję, jakby mękę
Człowieka — krzyże — pod ciężkim obłokiem,
Przy Jeruzalem — na trupich głów górze» —
I padł, po piaskiem zasłanym marmurze
Skroniami miecąc gałązki oliwne,
Co zdały mu się uwieńczać siwiznę.
XXVI.
«Tyś winna» — mówił Pomponjus do diwy —
«Że oto dzień ten tyle nieszczęśliwy».
I łamał pedum kościane jak trzcinę
Na coraz więcej drobne kawałeczki,
A kość parskała i złote zeń ćwieczki
Wylatywały jak skry. «Wina winę
Powiększa» — diwa na to mu odpowie —
«Gniew, pedum niszcząc, nadweręża zdrowie[179].
— «Koniecznem było, zamiast starca budzić,
Napisać raczej do Zofji słów parę» —
Pomponjus mówił.
«Zamiast palce trudzić
Łamaniem kości, pisz! Lub czekaj: stare
Tam są od różnych patrycjuszów karty,
Wybioręć sama list». Co rzekłszy, z śmiechem
Wybiegła, niby stając za zasłoną,
Pobrzmiewającą wszakże kroków echem
Tak, że Pomponjus w głos zawołał: «Żarty!»
I chęć mu przyszła niespodziankę ona
Przedłużyć wiary dziecinnej udaniem,
Gdy diwa z twarzą wbiegła rozjaśnioną,
Mówiąc: «Posłałam krótki list, z wyznaniem
List twój i kwiaty. Po drodze ich wiele
Zakupić można, prawdaż?
W rzeczach tylu
Życzenia twoje i pragnienia dzielę,
Czemuż mam obcą być i w tem?»
«Motylu!» —
Pomponjus z zimną ufnością odpowie —
«Gdybyś zrobiła to!» «Gdybym zrobiła!» —
I wieniec rąk nań białych zarzuciła,
Wśród pocałunków poszeptując: «Kto wie?»
XXVII.
W podróżnym płaszczu, z ogoloną głową[180],
Jako niewolnik lub człowiek ubogi,
Mistrz Artemidor wchodził w Zofji progi.
Postawę nieswą mając, raczej ową,
W którą się rzeźbiarz stroi, kiedy bogi
Przedstawiać każą mu śmiertelni ludzie,
Hojni dość, niedość rozmyślni o cudzie.
Zofja kończyła właśnie swą rozmowę
Z posłańcem, który miał doń list, a leki
I kwiaty z willi przyniósł niedalekiej.
Od Pomponjusa list, rzeczy nienowe
Powiadający, tem szczególny w sobie,
Że zdał się innej należeć osobie
I nic o lekach nie mówił od maga.
Rzuciła go więc, rzekłszy «Nieuwaga!»,
Skinieniem słudze dając pożegnanie,
Gdy Artemidor siadł i, jak w koronie
Król, za majestat swój mając wygnanie,
Mierzonym głosem te jej mówił słowa: «Bądź zdrowa! Więcej, niż kiedy, bądź zdrowa!
Wybrzeża Galji[181] dzikiej niezadługo
Przyjdzie mi oczy oglądać tęsknemi,
«Rzymie» — wołając — sławo i zasługo, —
Zniknijcie! Ziemio, wracaj się do ziemi!
Laury, suchemi rozmiećcie się pyły —
Brak środków dwakroć uolbrzymia siły».
To rzekł, lecz, jakby mówił to już pierwej,
Nie dawał uczuć, aby krócił żale,
Lub poruszone uspokajał nerwy —
Swobodny owszem i przytomny wcale,
Nim Zofja z swem się współczuciem ozwała,
Kwiatami począł bawić się niedbale.
Każąc, by leków swych nie przerywała,
Solennie nagląc, by nie był natrętny,
By napój wzięła zbawienny, acz mętny.
Co też doraźne dało porównanie,
Iż niemniej gorzkie, a przyjął — wygnanie!
Więc Zofja, leżąc, rękę mu podawszy,
Chyliła do ust maleńką amforę,
Rumieniec mając coraz to jaskrawszy,
Jak gdy weselą się osoby chore.
I obraz to był zaprawdę ciekawy:
Wygnańca, gdy się z ręką tej kobiéty
Leżącej bawił, wzrok mając bezłzawy,
Lecz nieobecny, poza miejsce wryty —
I tej, z rumieńcem swoim chorobliwym
Nadobnej, co mu rękę swą podała,
Leżąc pomiędzy człekiem nieszczęśliwym
A lirą, która z drugiej strony stała;
Pijąc coś, wzrokiem iskrząc, piersi drganiem
Coraz to silniej odrzucając szaty.
Obraz, nie wiedzieć czyjem pożegnaniem
Napiętnowany, zwłaszcza, że tuż kwiaty
I list rzucony najniedbalej leżał,
Jakby tam przeszedł jeden z onych smutków,
Co do nikogo z ludzi nie należał
Ani należał komu — owoc skutków!
Po chwili, puste rzucając naczynie,
Ścisnęła ręką dłoń Artemidora
I przechyliła k’niemu blade skronie,
Mówiąc coś, jakby osoba niechora,
Lecz jak się dzieci bawią w swej pościeli;
Rękoma włosy zgarniając na oczy
Z kwileniem płaczu, to znowu weseléj
Do rozpierzchniętych gadając warkoczy,
Jak gdy kto z żywem bawi się stworzeniem;
«Bądź zdrów!» wołając i znowu: «Bądź zdrowa!»
«Liry mi z sobą nie unieś, bo jęknie —
Podsłyszą szpiegi, co się w lirze chowa,
Rozbiją na krzyż, że każda z strun pęknie,
Spadkami pękań tych wyrzekłszy słowa
Wszystkiego, co jest na świecie coś warte,
A ludzie patrzeć będą, jak ta mowa
Odleci w lazur, pierś mając rozdartę.
I jeszcze o drachm założą się parę,
Czy też do Grecji szczątki jej dolecą?» ———————————
«Oh! tak jest, mówię ci, kolosy stare,
Z gajów swych cicho wyzierając, lecą —
Orfeusz, Homer! Patrz —»
I wskazywała
Palcem w zasłony cienie purpurowe.
«Sokrat — z motylem czy liściem na czole —
Pokazuje mi coś[182] — Amforka mała —
A taki wielki świat, tak wielkie bole!
I śmierć — sen — sen — śmierć —»
I skonała.
«Oh, niźli pójdą precz» — wygnaniec rzecze —
«Trzebaż mi było ostatnią z Hellady
Pożegnać pierwej? Eheu, nie miecze,
Lecz poniewierka już, a skryte jady
Narodu resztom następują w ślady!»
Co że zawołał głosem rozpaczliwym,
Służebne wbiegły, Egipcjanka z niemi,
I rozpoczęły nad ciałem nieżywém
Szlochać — list, flaszkę, kwiaty brały z ziemi.
Noc nadchodziła. Sąsiednie osoby
Wchadzały mimo niegościnnej doby.
Pochodni kilka tam i owdzie długo
Noszono szepcąc, gdy mistrz w swej opończy
Wytartej stał się pogrzebowym sługą:
Przyjaźnią, prawdą i bólem okryty,
Nie myśląc, jak z nim pocznie wieść i skończy,
Wygnania nawet zapomniał — łez syty.
XXVIII.
Poza murami, poza czerwonemi,
Wokoło wzgórza, sypanego z ziemi,
Jako gdy ogień wzniecają pastuchy,
Ludzie się jacyś krzątali, czy duchy.
Gdy wiatr jesienny, idąc po Kampanji,
Skrzydłami swemi stos poddymał suchy
I słowa imał śpiewanej litanji,
Smutki swe do nich mieszając stepowe,
Dym zwijał w kłęby albo zażegnięte
Porywał z stosu wieńce cyprysowe,
Okrągłe ciskał, dalej rozwinięte...
Bursztynowemi polewan aromy,
Palił się stos ów czworobocznie stromy,
A grupy ludzi odeń aż ku bramie
W zbliżeniach różnych stały. Było rano,
Chłodno. Mąż jakiś, obrzucając ramię
Gęstemi płaszcza fałdami, za ścianą
Appijskiej bramy, w którą właśnie bigi
Wchodziły, szepnął ku towarzyszowi:
«Niedługo konne zaczną się wyścigi
Jezdnych»[183].
Co ledwo skończył, ludzie nowi
Od miasta cwałem ku bramie zdążali.
Jeden z nich łowczym był cesarskiej świty;
Drugi, jakkolwiek wpół twarzy zakryty
Od strony, gdzie się stos na wzgórzu pali,
Dawał się po swej poznać wykwintności,
Że był Pomponjus. «Fatum nam zazdrości
W wyścigach. Owo stos i trup na stosie!» —
Łowczy rzekł. — «Fatum, wstrętne filozofji,
Hippice[184] zacóż ma uwłaczać w losie?»
«Przysiągłbym bowiem, że to resztki Zofji!»
K’czemu Pomponjus, chyląc się na grzywę,
Przeto, iż cugle legły, a koń, skrami
Rażony, szyję podejmował krzywę
«Nie mieszajże mnie» — odparł — «z wygnańcami!»
I, ręką chroniąc wzrok od wschodu słońca,
Trzeciego zdał się upatrywać gońca. ———————————
Poza murami, poza szerokiemi,
Droga się w wąwóz zakrzywiała czarny
Z kamienia, miękkość mającego ziemi
Zmarzłej, łub, jako zuzel jest pożarny,
A kamień taki tuffo[185] się nazywa,
Topora cięciu echem nie odzywa.
Tam w czeluść groty mimo bliskiej drogi
Wnosili męże trzej rzecz, płaszczem krytą;
Gdy jeźdźcy nasi w kształt konnej załogi
Wąwozu czarne mijali koryto,
Niesionej rzeczy błysły w cieniu nogi
(Że je, z pośpiechem uchodząc, odkryto),
Białość i zmarszczki mające sędziwe,
A jako zmarły kwiatu pąk, nieżywe.
Mąż, co je spuszczał w grotę[186] ręką lewą,
Podrzucił prawą ku jeźdźcom, jak drzewo,
Kiedy je skręci wiatr, i za rumakiem
Pulchra coś wołać wszczął tej ręki znakiem,
Jakoby mówić chciała ta osoba:
«Pomóż grześć starca, odpoznaj Barchoba!»,
Gdy grzywy poświst i szelest klamidy
Zdawał się odrzec: «Nie znałem was, Żydy!»
«Si qua meis fuerint, ut crunt, vitiosa libellis Excusata suo tempore, lector, habe: Exul eram...» (P. O. Nasanis: Tristium liber IV. I)[188].
«Gdyby powiew, co z włosy twojemi Igra — powiał choć chwilę Na Hafiza mogile Tysiąc kwiatów wyrosłoby z ziemi!» (Z perskiego poety).
WSTĘP.
«Zauważono słusznie, iż w literaturze polskiej policza się ledwo parę poematów miłosnych, jakoby się parę razy zaledwo obejrzało na siebie te tak dostojne i różnopromienne uczucie».
Z. Z. Z.
Tylko «Dziady», część pierwsza[189], i «W Szwajcarji» Słowackiego są poematami miłosnemi, dwa na całą literaturę. «Marja» Malczewskiego jest powieścią. Bacznego czytelnika ostrzec pospieszamy, iż w formie typograficznego odsyłacza zamieszczone «Spojrzenie ku Niebu» całością jest, równoważną samemu poematowi i jedynie dla scjentyficznych względów w prozie odrębną, zaś dla estetycznych łączną.
Jak w bruku kamień, stopą coraz inną
Deptany ciągle w ulicy grodowej,
Niehistoryczny i beznapisowy,
Wytarte czoło ma, choć twarz niewinną,
Tak z dniami bywa, lubo nie powinno.
I mnie tak ranek zaświtał jałowy;
Czynić co nie mam, ni kwapić się na co —
Ot, jeden z tych dni, co są, bo się tracą.
II.
Więc wychyliłem się za okna bramę,
Też same widząc i drzewa, i domy,
Drogę, w zamiejską prowadzącą bramę,
Góry woddali, obłok nieruchomy,
Gdzie niegdzie ludzi ruch, wszystko też same,
Nieodmieniony zenit, ni poziomy:
Tak, że gdym oczy zwrócił odniechcenia,
Żądały jeszcze jednego... wrażenia!...
III.
Utyskiwając z kątów i od ściany,
Podróżny mój kij (rzecz, zda się, nieczuła)
I zżarty słońcem kapelusz słomiany
Myśl podchwytują, gdy błędnie się tuła:
«Czyli już (szemrzą one naprzemiany)
W skały wiodąca ścieżka się popsuła?
Tam skarbów człowiek szuka w głębiach ziemi,
Tam, wyżej, klasztor z mnichy milczącemi.
IV.
Modre z granitów źródło dla ochłody
Szkli się, jak kielich, podniesiony szczerze,
Bluszcz je owija nieustannie młody,
Cyprys gdzie niegdzie małych winnic strzeże,
Domki się patrzą, jak dzieciąt jagody,
Powychylane nad białe kołnierze,
A owdzie boża córka ogrodnika
Chwiejących liści warkoczem dotyka...»
V.
Takowem świata zewnętrznego tchnieniem
Poczułem duch mój, zwrócony ku sobie,
I dzień mi przestał być szarym kamieniem.
Wstałem, wyszedłem, czułem, że coś robię.
Tak obraz ramy zyskuje pierścieniem,
Tak zyskiwała myśl moja w tej dobie:
Lany i góry i rozsiane sioło
Gdy uścisnęły ją, szedłem wesoło.
VI.
Na wtórym pasie skał ścieżki się wiją,
Rudzieje ziemia miedzią i żelazem,
Czuć człeka ręce, co o skalę biją,
Przestaje obszar być pełnym obrazem,
Choć mchy, gdzieś rozdarł ziemię, wraz ją kryją,
Strzaskany szkielet sterczy wgórę głazem,
Tam — widzę — górnik zmęczony usiada
I, spoczywając, jeszcze piasek bada.
VII.
Kurzawą drogi ludzie są zbliżani,
Jak w boju marszem lub rozwiciem szyków.
Do wygodniejszej wraz szedłem przystani
Z górnikiem owym, przywódcą górników —
Acz byłbym o niej nie pomyślił ani,
Lubo podobnej do izb alchemików,
Gdzie słońca promień na wstępie się trwoży,
Drżąc że, go ujmie kto i w nie rozłoży.
VIII.
Zaraz od progów w całą okolicę
Straciła ziemia barwy, jej właściwe:
Zgliszcza to raczej, na których karlice
Roślin się włóczą, chore i leniwe;
Wyplóki kruszców zmieniły im lice,
A oczy kwiatów szklą się, jak nieżywe.
Bito tu nogą matkę-ziemię w piersi,
Mrucząc: «Dziś ludzie silniejsi i szersi!»
IX.
Koniecznie sławiąc tę wieku potęgę,
Górnik przeglądał się w szkle alembików:
Gdybyś mu dodał czarodziejską księgę,
Zodjak, i blade szkielety puszczyków,
A zamiast ścisłej wiedzy ogólników,
Śpiącego w dali sługę niedołęgę,
Byłby to obraz!... Lecz, gdym myślił o tem,
Rozmowa innym torem szła i zwrotem.
X.
— «Człowieka stworzył «łańcuch» przyrodzenia»,
Mówił mi mąż ów, — «kość jest minerałem,
Dośrodkującym wilgoć w swoje rdzenia,
Zaś równowaga onych zwie się ciałem.
Płynów tam więcej, niżeli krzemienia,
Skąd trupów lekkość (dodał to z zapałem)
Mierzy się według stopni osuszenia,
Tak, że wielbłąda szkielet gdy skwar spali,
Wiatr nim porusza, jakby chciał biec daléj»
XI.
— «Dalej!» odrzekłem, «za grób!» — i dodałem:
«Niepróżno «łańcuch» stworzenia (jak wyżéj
Rzekło się) nie jest stworzeń ideałem!...»
Poczem, o ścieżkach, które są w pobliży,
Języka wziąwszy, odpocząwszy ciałem,
Wyszedłem wdzięczny, myślący i chyży,
Powietrze w piersi coraz lżejsze chłonąc,
Śniąc?... nie wiem... płynąc?... nie wiem... czyli tonąc?...
XII.
A skoro szedłem dalej, chłód i cienie,
Zmieniwszy światłość i oddech, zmieniły
I myśl, i myśli widnokręg — marzenie!
Niżej cyprysy zwolna wychodziły
Jeden za drugim, jakby skał sklepienie
Dało im wyrój, a niosły mogiły —
Żadna gałązka ich alei wielkiéj
Nie drga, ni liść się kłoni dla kropelki.
XIII.
Z czego też pełne wykończenie ciszy:
Zaledwo ptaszek nad cyprysów kudła
Wzleci i wróci ......... ...... Tak, gdy u klawiszy
Zawiśnie ręka szkieletu wychudła,
Obecność granie, jak potomność, słyszy,
Dźwięki się zdają powracać w ich źródła.
Stanąłem. — Czarne ściany dwie przede mną
Z drzew nieruchomych, a w ich zbiegu ciemno!
XIV.
Taką to drogą — do góry — do góry —
Idąc, od słońca nawiedzany wskośnie,
Długie na piasku depczesz cieniów chmury,
Szczeble Jakóba drabiny, co rośnie —
Coś w głębi świeci — obłok? albo mury? —
I w labiryntach znika bezlitośnie.
Ziemi oblicze prawe i spokojne:
Nikt nie darł jej tu przez zbytek lub wojnę.
XV.
Oblicze ziemi i polnego kwiatu,
Wszystkiego, co jest pod niebem, zdaje się
Ubogacone tchnieniem aromatu;
Jak chce, liść buja, gałąź, jak chce, pnie się;
Natura rzecze człowiekowi-bratu,
Że ni w ogrodach błądzi, ani w lesie,
Gdy w głębi brama, z grubych głazów cięta,
Cięży, i ta jest ledwo że przymknięta...
XVI.
Widno, jak w szparę tego niedomknięcia
Pasmo słonecznej nici się przewleka.
Dotknąłem palcem do klamki ujęcia,
Jakbym szedł dalej, gdzie nikt mię nie czeka.
U podrzędnego zastałem zajęcia
Mnicha, co z progów ścierał ślad człowieka
Ręką po łokieć nagą i tak skrzętnie,
Jakby zamiatać można było chętnie,
XVII.
Lub jakby szybę ocierał szeroką,
Około której staranność jest razem
I starannością o swe własne oko.
— Przed Lessuera[190] tym stałem obrazem,
Aż wstał — skłoniłem się jemu głęboko —
W refektarz wwiódł mię z grzeczności wyrazem
I znikł — a było w tej sali kamiennéj
Głucho — i tylko w takt bił zegar ścienny...
XVIII.
Za chwil niewiele wszedł wtóry mnich biały
I, jak chorągiew, czołem zaścielony,
Upadł mi do nóg; byłbym mu sandały
Całował, gdybym nie był uprzedzony,
Że w ludzkim kształcie czci anioł ten mały
Boga. — Milczałem — on wstał rozjaśniony
I, jak gościnny mawia człek z podróżnym,
Mówił i był mi pogodnie usłużnym...
XIX.
Wody nie piłem na życiu tak czystéj,
Ni łza mi kiedy obiła się skorzéj
O szklanki gminnej kryształ przezroczysty,
Którą nalewał mi ów człowiek boży;
Ani dnia, który miał ranek tak mglisty,
Pamięć ma jaśniej u siebie położy —
I często odtąd w oknie mem zdaleka
Szukam tej wieży, co podróżnych czeka.
XX.
O wy, którym się roiło, że nagle
Poezja znikła lub się kałem plami,
Bałwan wasz cisnę w wodę, nad nim żagle
Rozepnę, na twarz stąpię mu nogami,
Gdzie wyląduje, założę herakle[191],
Nowy lud z sercem i z myśli skrzydłami,
Ani obejrzę się na ruch wasz mrowi...
Dajcie mi pokój i bywajcie zdrowi!
PIEŚŃ II.
I.
Nie wiem, kwiat jaki zakupię z ogrodu;
Gdzie jest ten starzec i ta jego wnuka?
Najbliższy szyby, czy najbliższy wchodu?
Kwiat, który oko spotyka, nie szuka —
Mniejsza, z jakiego kraju on i rodu
Ni, jak roślinna zowie go nauka...
Choćby był stopą trącany lub szatą,
Właśnie dlatego kupię go i zato.
II.
Będzie mi wdzięczny, iż dam mu mieszkanie
Zdala od krzątań się tej czarownicy,
Której warkocze, wstążka i ubranie
Targały jego pączek bladolicy,
Jakby motyli czarnych trzepotanie,
Rzęsy straszyły w oka błyskawicy —
Zato go kupię i właśnie, że zato
Umieszczę w oknie za zieloną kratą.
III.
A tak gdy w sobie mówię, bez wygłosu,
Do ogrodnika wszedłem rozmarzony.
Szczególniejszego trzeba było losu,
Że jednym oka rzutem na wsze strony
Zgadłem!... Nie było jej. Starzec u wrzosu
Dzikiego zdał się gniewnie zatrudniony.
— Skinął i rzekł md: «To jeszcze z chaosu
Powodzi — podłe od skał przyszło ziele.
Słuszna, iż psa się nie cierpi w kościele!»
IV.
«Jako — odrzekę — czyliż się na lata
Oblicza pamięć tej plagi?» — «Oh, panie,
Jest powódź, która ledwo grunt umiata,
Żyzność mu nawet dawa nadspodzianie,
I jest, jak ongi potop był dla świata,
Po której tylko sieroctwo i łkanie.
Równej, jak owa, bodajem nie dożył!»
— Tu zmilkł, jakby się wspomnieniem zatrwożył.
V.
«Ratunku... (trzeba Bogu oddać chwałę)
Dość było — czegóż skorzej nie użyto?
Zlecieli mnichy ze skały na skałę,
Jak stado orłów... starczyłoby i to!
(Czegóż nie zrobią, gdy chcą, orły białe?)»
«Ach! — rzekłem — rzekł niestałe koryto,
Z dnia na dzień szersze, niosło w ciżbie tłumnej
Bydło, kolebki i z cmentarzów trumny.
VI.
To wszystko biło o skały z łoskotem.
— Syn mój, synowa, któż wie, kędy leżą?
Zbawiłem dziecię... oto tę Nicpotem.
Tak szczebiotała!!... Czy dziś ludzie wierzą?...»
Tu przerwał dziwnym tym mówienia zwrotem
I rzekł: «Na wiosnę ścieżki się rozszerzą...
Przejdź się, mój panie, jak lubisz sam — wrócę!»
I odszedł — czułem, że mu spokój kłócę.
VII.
«O mowo ludzka, nie twe wszystkie prądy
Obraca człowiek, jak chce, lub jak mniema!»
Rzekłszy to, szyję wzniosłem, jak wielbłądy,
Patrzące tam, gdzie widnokręgów niema,
Płaszczyznę depcząc, a tocząc poglądy —
Choć lśniły kwiaty stronami obiema —
Szedłem... Był ciennik przede mną zielony,
Ogród był... Nie wiem. Byłem zamyślony...
VIII.
Ciemna myśl cieniów pożąda; zbłądziłem,
To jest znalazłem, co mi trzeba było:
Szedłem, aż w zjęciu gałęzi pochyłem
Coś, jakby gwiazda lub skra, zaświeciło.
Był to maleńki złoty krzyż — czy śniłem?
Czy się Królestwo Boże przybliżyło?
Lecz, gdym przez listki wpatrywał się daléj,
Spostrzegłem szyję i usta z korali,
IX.
Czoło i głowy cień na książce. Stałem
Nie przemyślając, co pocznę, jak bywa,
Skoro się człowiek spotka z ideałem,
Któremu robić swoje nie przerywa,
Czując, że można i milczeć z zapałem
I że to jedna rozmowa szczęśliwa!
Dwoje nas było — w ogrodzie—na świecie.
«Assumto!» rzekłem. — A ona, jak dziecię,
X.
Wstała z uśmiechem i patrzyła we mnie
Granatowemi swojemi oczyma:
«Assunto, jeśli to ci nieprzyjemnie,
Wiedz, iż krzyż jasny zatrzymał pielgrzyma
I że go nie chcę wzywać nadaremnie».
Podjęła rękę, jak postać, co ima
Wonny liść krzewu, lub skrzydło motyle,
Wzięła krzyż — do ust przywarła na chwilę
XI.
I poszła — potem jeszcze raz zdaleka,
Stanąwszy, oczu cisnęła granatem;
Jam się zatrzymał, jak rycerz, kaleka
Pod Jerozalem, gardzący dlań światem.
Rany nie czując, tylko, że walk czeka
I że chorągwi nie wieje szkarłatem
Okop dobyty — stałbym tak wiek chętnie:
To, jeśli szedłem, szedłem obojętnie...
XII.
A starzec przyjął mię w progu — zaiste,
Trudno napotkać przyjemniejsze wnętrza:
Bezprzymusowo ówdzie wszystko czyste
Z za ściany przyszedł bluszcz i się wypiętrza
W leniwe wieńce, w siatki przeźroczyste,
Której latorośl jedna drugiej krętsza,
Aż ledwo oko do białych ścian trafia,
Gdzie malowana świeci litografja...
XIII.
«Dwa są wazony — mówił starzec — które
Pieściła moja Nicpotem, jak dzieci».
«A niekoniecznie łatwą ma naturę
Rzekłem — i mawiać nierada...» Ktoś trzeci
Wchodził; umilkłem, jak chłopcy ponure,
Gdy zaczną lekcję, lecz którym jest błogi
Krzyk od ulicy, choć smutku lub trwogi.
XIV.
Starzec zaś powstał, wyszedł, mówiąc: «Wrócę»
Acz zdało mi się, że miał troskę w oku:
Czyliż mu spokój nieumyślnie kłócę?
Assunta weszła i, biegła w swej sztuce,
Dwa postawiła kwiaty na widoku —
To heljotropy, co balsamią płuce,
Nieledwie białe, jak wełna obłoku.
Wonność oblała nas — po chwilce ciszy:
«Assunto—rzeknę — tu nikt nas nie słyszy.
XV.
Mów jakie, zechcesz, słowo! Jam mężczyzna.
Nieraz bolałem, lecz boleć nie dałem.
Kto zna mnie, pewno on i to ci wyzna.
Mów!» Ona oczy zakryła, ja drżałem,
Myśliłem, że to anioł, że ojczyzna,
Że to społeczność ducha z ideałem.
«Ręce twe piękne, jak oczy, rękami
Tyś nie zakryła nic!! Jesteśmy sami...»
XVI.
Jak dwa obłoki jutrzenne i miękkie,
Tak rozsunąłem jej dłonie z nad oczu.
Assunta moją uścisnęła rękę,
Jam pocałunek złożył na warkoczu.
I wyfrunęła, że ledwo sukienkę
W bluszczach, jak w lekkiem dojrzałem omroczu
I łzę u ciemnych rzęs, co chwilę drżała
I na liść zbiegła młody i błyszczała...
XVII.
I tylko ten liść ze łzą i ja byłem
Na świecie całym, jak wielki i błogi;
Nieszlachetnościom wszystkim przebaczyłem,
I tym, co w przepaść me zmieniali drogi,
Jak wódz, na piersiach ręce założyłem,
Czując tę stałość, co heleńskie bogi —
Tak zacną siłą miłość bywa w chwili,
Gdy ludzie jeszcze jej nie zszkaradzili.
XVIII.
Mnie się wydało, że jakieś tysiące
Słów zanuciła i szepnęła w ucho,
Że skrzące były, albo wątlejące,
Lubo nie rzekła nic — i było głucho —
Mniemałem słyszeć bzy rozkwitające,
Z motylem sennym lub zieloną muchą.
— Tak jej milczenie ceniłem dziewicze,
Iż, mówiąc, sam się gromiłem, że krzyczę...
XIX.
Co w rękę wziąłem, co zbliżyłem oku,
Cokolwiek czytać tknąłem z tej bibuły
Powieściodajnej, nie miało uroku;
Byłem, jak w karczmie człek smętny i czuły...
Prócz hełjotropów szarego obłoku
Zdawali mi się wszyscy, jak gaduły.
Nie, żebym swym się wysamotnił szałem,
Lecz, że dostojniej ludzkość ukochałem.
XX.
Rzecz, którą ona przebaczyłaż?... Komu?...
Nie wiem!... Umilknąć wolę lapidarnie,
Rozsądna, twardym rozsądkiem poziomu,
Jak zieleniące z wiosną rok w rok darnie,
Gotowa mniemać, że i łoskot gromu
Rozbija chmury niedość regularnie,
Wielka i płaska, jak sfinksów zagadka,
Najszanowniejsza z matron, ludzkość-matka!
PIEŚŃ III.
I.
Ponieważ stalą skreślony angielską
Bilet zastałem od szlachetnej pani,
Która być dla mnie zdawna przyjacielską
Raczyła była, i ponieważ dla nićj
Toż czułem, przeto, lubo z myślą sielską,
Na czas przybyłem do niej najslarannićj,
A długi palec jej dotknąwszy usty,
Siadłem, głęboki wewnątrz, zewnątrz pusty,
Jak przywoity człowiek na tym świecie,
Złożonym z wapna, z mgły i kwasorodu,
Pół skrzepłym w zimie, pół ogrzanym w lecie,
Na którym ludzkość z wschodu do zachodu
Coś burmistrzuje w planety powiecie...
Słuszną cześć mając dla swego zachodu,
Poziera nawet w firmament, jak dzieci,
Gdy z hippodromu wgórę balon leci...[192]
III.
«Niech lekceważą rozmowę o czasie
Tudzież o zdrowiu! Mnie jest zawsze błogo
Wiedzieć, jak z moich przyjaciół kto ma się,
Czy dojrzy wino, czy sprzeda się drogo...»
Tom mówił. Dama, wsparta na atłasie
Kozetki[193] swojej, usunęła nogą
Skórę lamparta z oczyma szklanemi,
Jakby szukając, co leży na ziemi.
IV.
I głosem rzekła miłym i znudzonym:
«Głupi interes mam... Idzie poprostu
O ożenienie... lecz to usłusznioném
Bywa». — Tu, jak kto, strzegący się ostu,
Podjęła fałdy ruchem zokrąglonym,
Tok ich i wielkość stosując do wzrostu,
I tak mówiła: «Syn mej intendentki
Robi mi kłopot w domu, jest zbyt prędki.
V.
Jest warjat! Tego nawet nie ukryję,
Iż wielokrotnie kosztował mię dużo;
Bezładnie trwoni czas, podobno pije.
Mam wzgląd dla osób, co zdawna mi służą.
Ulżyć chcę matce, nim syn ją zabije,
Ożenić chłopca z Marysią lub Różą,
By ustatkował się. To bagatela...
Lecz radź mnie, proszę, radą przyjaciela!»
VI.
Hamując przeto słowa nazbyt szczere,
Skłoniłem ramię i począłem gładzić
Z szklanemi wzroki leżącą panterę.
«Stanowczo temu miałam raz poradzić,
Wziąwszy Assuntę, która ma manjerę,
Zwłaszcza, iż z niemą ni bić się, ni wadzić!»
«Z niemą?» zawołam. «Nie, iż tak się rodzi,
«Lecz z zaniemiałą (mówię) od powodzi...
VII.
Z czasu przerażeń i trwóg...»—«Szczegół... który...
Był mi nieznanym...» rzekłem i począłem,
Grupować myśli, lecące, jak chmury,
Klamrować zbroję, którą co tchu wziąłem,
Jak zaskoczone pogaństwem komtury,
W zbroi zamknięci, lecz z otwartem czołem, —
Aż, gdym rozeznał, co mnie i co dla niéj?...
Wstałem i rzekłem dość spokojnie: — «Pani!
VIII.
Jest u proroków, iż człowiek poczciwy
W darze mieć będzie żywota wspólnicę.
Nie powiedziano, że umysł fałszywy
Lub łotra wieńczyć pośpieszą dziewice;
Inaczej rycerz albo pasterz tkliwy
W zysku musiałby odnieść rozpustnicę.
Rzecz jest tak śmieszna jak niedogmatyczna... ———————————
Co do osoby... spotkałem gdzieś... Śliczna».
IX.
Tu zakaszlałem się. «Niewiasty głowa
I serce niechby jako polna trawka
Były poziome... na toż los je chowa.
Żeby z nich była dla meblu podstawka?
Tak w greckiej karczmie Wenus marmurowa
Deski podpiera, z czego stół i ławka...
Lecz, gdyby się dróg trzymano tak krzywych,
Byłożby tyle małżeństw tak szczęśliwych?»
X.
— «Tyle? Szczęśliwych?» powtórzyła dama,
Zdejmując pierścień, czy kładąc go lepiéj.
Jam mówił: «Zresztą, jak pani chcesz sama,
Postąp! Rąk dwoje skoro się tak zlepi,
Będzie to odpust zła, nie jego tama.
Traf lada zerwie ją, żaden ukrzepi.
Swarzyć się poczną, od siebie odwykać
I nienawidzieć się, albo unikać...
XI.
Aż dnia pewnego, człek szlachetny, trzeci,
Ja — oto wnijdę po kwiaty... o porze
Zniewag — i zgromię oboje, jak dzieci:
Mąż się porywa w gniewie i uporze,
Zamęt — gwałt — alić broń w ręku zaświeci,
Trącę rewolwer i trupem położę...
Mordercą będę! Będę osądzony!»
I tu począłem się śmiać, jak szalony.
XII.
A potem, słowa zwolniając i spadki,
Rzekłem: «Ach, wtedy, zacne moje panie.
Rozwódki, wdowy i szlachetne matki,
Dacie mi żonę... na ustatkowanie!
W skrwawione ręce dacie mi bławatki,
Błogosławieństwo i pocałowanie...»
— Aż dama nagle w piersi me bezbronne
Rzuciła z gniewem swoję chustkę wonnę,
XIII.
Mówiąc: «Nieznośny jesteś!» — Scena taka
Mogłaby była uróść w zamach stanu,
Gdybym minister był, lub zawadjaka
I nie dał memu kłonić się kolanu
Do stóp niewieścich, lub stylu rumaka
Żebym nie umiał wodzić według planu.
Więc z ziemi chustkę podjąwszy okrzętnie,
Złożyłem na stół arcyobojętnie.
XIV.
Na niestateczność światowej rozmowy
Skarżyć nie będę, jak skarżą sensaty.
Nieraz się urwie zdanie do połowy
Aromatycznej pojawem herbaty;
Ma i to jednak swój wdzięk, choć nienowy,
Parlamentaryzm stąd w sztukę bogaty,
I to, że ból się koi, gdy mu wskażem,
Jak łatwo prawdę przetrącać wachlarzem.
XV.
Wachlarzem... któren, gdyby kto urobił
Ze wszystkich razem «Pressy» feljetonów,
Pobiłby biblję i Homera pobił
Na rzecz rozgłosu Efemeridjonów[194],
Dla prawd korytarz ciasnyby wyżłobił,
Jak katakumbę, pełną łez i zgonów;
Z niej czerpiąc, deptałby ją nienajskąpiéj.
Wciąż obiecując: «Dalszy ciąg nastąpi...»
XVI.
Niechże im ziemia będzie lekką! — Oni,
Świecąc, zbawiają częściej od widoku,
Są parawanem... nie znają ironji
Zrządzeń wiekowych, ni wieczystych toku.
Kto nazbyt odkrył, pewno gdzieś zasłoni!...
Trybuna swoje podnóże ma w mroku.
Zbyt popularnym afiszów językiem
Gada się z każdym, lecz nie mówi z nikiem.
XVII.
O błąd jednakże was ja nie oskarżę,
Dziwną jest raczej pełność, godna chwały:
Z sztuki robicie szyldy albo szarże[195].
Kawiarnię z sceny lub hipodrom mały.
Jak koń stepowy polecę i zarżę,
Że się żelazne koleje udały. ———————————
To w sobie mówiąc, w tejże samej chwili
Mówiłem z gośćmi, co weszli — i byli...
XVIII.
Byli — jam zboczył w okno, ku akwarji[196],
Kędy się złote kołysały ryby,
Jako księżyce pod stopami Marji
(Assunty)... Dalej myśliłem: czyliby
Nawiedzić klasztor? Przejść się po kalwarji?
I mimoględnie patrzyłem przez szyby,
Gdy nagle biały mnich, jakby widzenie.
Stanął; ukryłem moje zadziwienie.
XIX.
Stanął, hrabinie pokłonił się nisko,
Mówiąc: «Ogrodnik wasz kona, jeżeli
Godzi się takie dać rzeczy nazwisko;
Któż bo wie, kiedy się z światem rozdzieli?
Atoli szukam lekarza tu blisko».
Słodko i mocno mówił, jak anieli.
Konsyljarz przeto kapelusza szukał,
Jam stanął w progach starca i nie pukał.
XX.
Wszedłem — a pierwszą spostrzeżoną rzeczą
Był krzyż maleńki, złoty, ten mój znany,
Na nagich piersiach starca. (Tak kaleczą
Martwe przedmioty!) — Starzec zadyszany
Obrócił ku mnie twarz z szczególną pieczą,
Pierwej opartym bywszy o mur ściany:
«Ją i starania weź mego pogrzebu!...»
Wyrzekł ........... .... Assunta spojrzała ku Niebu.
Ludzie! — zaprawdę mówię: uciszcie się! ———————————
Od Kopernika (co się modlił sporo)
I od Newtona (co wątpił o kresie
Prawd swych, zbyt dobrze znając, skąd się biorą),
Brodzimy w wiedzy, jak w pierwotnym lesie;
Nasz głos, wyrazy, czaszka i glob — zmorą,
Zmorą senliwą, co, gdy się w myśl wplata,
Krążymy raczej z okrągłością świata.
II.
Kto dziś już w niebo patrzy prostopadle? ———————————
Jam znane dotąd nawiedził pomniki,
Jam je czytywał i, jak we zwierciadle
Czasów, widziałem treść, złote pewniki,
Wypróbowane na epok kowadle,
Afryki sfinksów — sfinksów Ameryki!
Lecz żadna postać śród tylu miljonów
Czy to Fidjaszów, lub pierw Pigmaljonów.
III.
Czy meksykańskiem wyrzezana dłótem,
Nie patrzy w niebo — wszystkie greckie bogi.
Egipskie wszystkie z lotusem lub knutem
I assyryjskich poczet nieubogi
Wprost patrzą... Oko nie było wykutem
Nigdy inaczej, lub raz może, z trwogi,
Spojrzenie owe tak wiele mówiące
Nie dało typu sztuce w lat tysiące!..
IV.
Nawet bizancka, chrześcijańska szkoła
Podniesionego nie daje nam oka,
Wiele czytacie, a wiele, i zgoła
Zupełnych prawd się chroniąc, jako smoka,
Alić się czasem słyszy od anioła
Dwa słów... i pono to zwie się: «Epoka».
Słów dwa, a z których jest potem treść ciągła,
Jak te nieliczne: «Ziemia jest okrągła».
V.
Monolog taki gdy knowałem w sobie,
Zasypywano dół stromy, cmentarny;
Ręce podałem stojącej przy grobie,
Aż czarny minął dzień i obrzęd czarny.
Myśliłem tylko, Assunto, o tobie,
Jak ułagodzić twój smutek ofiarny.
Łzą, woskiem gromnic oplwany i pyłem,
Klęczałem, albo w jej oczy patrzyłem.
VI.
Te oczy były ciemnogranatowe.
Jako dwa winne grona, i owiane
Tak samo w bielmo lekkie i perłowe,
Że, gdy wejrzała, przezierałem ścianę,
A gdy je w niebo podniosła wschodowe,
Widziałem, że są ofiarą pijane,
Jakby dobitnie mówiły, acz zcicha:
«Weź, Panie, dwa te grona do kielicha!»
VII.
Nad Eufratem byłem z nią, gdzie piaski,
Jedyne drzewko w gruzach Babylonu;
I u piramid na rozłodze płaskiéj,
W Nazaret, równem dziewiczemu łonu,
Krytemu biało, w zieleniuchne paski;
W Grecji, fijołki rwąc u Partenonu[197],
Gdzie w marmurowe wargi ideału
Pszczoła brzęcząca zachodzi pomału...
VIII.
O zachodzącem słońcu nadtybrowém
Byłem z nią w rudych, wieczystych ruinach,
W Giulietty mieście, pierwej w Apeninach,
I nad Dunajem smętno-owidowym.
Bywałem w wiekach razem i w godzinach
Żywej historji czarem sybillowym,
Gdzie Scyta klacze doi, kędy Geci
Ciskają kręgle, naiwni, jak dzieci...
IX.
Świat, tak się mały stał nam, że pod stopy
Czuliśmy obrót globu... Trzeba było
Nowy wynaleźć, przeszedłszy okopy
Rzeczywistości, z weselem i siłą.
I padli nieraz przed nami cyklopy
O jednem oku, co się w mózgu tliło.
Braliśmy klucze wziętej życia bramy
W tych samych bluszczach i w chacie tej saméj.
X.
Przyszła raz do mnie z rozczochranym włosem,
Rączęta mając ziemią zawalane;
Spojrzeniem rzekła i anielskim głosem:
«Czy widzisz teraz we mnie ukochanę?»
A duch mój czuwał nad wdzięku chaosem,
Patrzyłem, jako Fidjasz na Dyjanę,
Gdy kamień pierś jej obejmał i biodro,
Lub w psalmów karty, które dzieci podrą...
XI.
Raz inny weszła do mnie potajemnie,
Gdy, mając głowy ból, byłem nieskładny;
Rzekła wejrzeniem: «Uśmiejesz się ze mnie,
Że oto chęci dzisiaj nie mam żadnéj;
Jak garstka piasku czuję się nikczemnie,
Lubo jest piasek nieładny i ładny,
Płókany morza szafirową falą,
Gdzie się tęczują muszle i opalą...»
XII.
Inny raz, nagle wbiegłem do izdebki,
Gdzie lała wino w butle oplatane;
Wtem pryska obręcz, rozwodzą się klepki,
Rzuca się rubin na nas i na ścianę...
Patrzyła, jak to niemowlę z kolebki,
Gdzie obchodzono galilejską Kanę;
Trafu nie było, ani fraszki drobnéj,
Pokąd królował ład ducha nadobny.
XIII.
Niech się poza me piersi nie uroni
Pamięć dnia, odkąd jej nie oglądałem,
Tylko cyprysów ciemność, woń lewkonji
I płaskość ziemi... gdzie samotny stałem,
W słońcu bezczelne półśmiechy ironji,
Tryumfujące nad mym ideałem.
Niebo wolałbym rozhukane grzmotem,
Niźli słoneczność dni, idących potem.
XIV.
Czułem się jakby w piersi uderzony
Ręką, co palce ma nad niebo wielkie;
Niewinny będąc, a znieszczęśliwiony,
Nie uroniłem łzy ani kropelkę.
Z ludźmi gadałem w sobie zatopiony,
Tem więcej pomnąc etykietę wszelkę —
I żaden nigdy szambelan nie baczył
Na ceremonjał, jak ja, gdym zrozpaczył!
XV.
Jednego razu, gdy zbłądziłem w skały,
Spotkał mnie górnik, przywódca górników;
Dałem mu rękę, jak żołnierz, gdy wały
Zdobyto twardą niezłomnością szyków;
Kłoniąc, jak sztandar, moje ideały,
Zszedłem do wiedzy ścisłej ogólników:
Był deszcz, patrzyłem, gdzie krople ukapną?
On mówił: «Człowiek jest gaz, ferment, wapno».
XVI.
Jak gdy niemowlę, będąc nakarmione,
Mało cierpliwie trąca łono matki,
Kopnąłem nogą ziemię zwilgotnionę,
Kał odpychając i pochyłe kwiatki.
— Tu obłok, w tęczy ubrany koronę,
Stanął milczeniu mojemu na świadki:
W cyprysów grube ustąpiłem cienie,
Zdwojone mając czucie i widzenie...
XVII.
A jak pieśń, której się słów nie pamięta,
Bywa istotą harmonji pamiętna,
Tak ja zacząłem czytać testamenta,
Kreślone ręką jej, słów słyszeć tętna,
Które mówiła mi spojrzeniem — święta!
Przestała nicość być mi obojętna...
Zboczyłem w ścieżki, gdzie wraz się odkrywa
Na chatę widok, drogę doń i żniwa.
XVIII.
Odtąd, bywało nieraz, obce dziecię
Do mnie się wdziękiem śmieje niezgadnionym;
Gałązka bluszczu, co nie śni o kwiecie,
Brylantem rosy drży rozpromienionym;
Jakiejś skłoniłem się niemej kobiecie
(Śpiesząc przeprosić, żem był omylonym);
Czytuję, coraz z jaśniejszym zapałem,
Słowa — — ja, co ich brzmienia nie słyszałem!
XIX.
Czas niech nadchodzi, czekany od tłumu,
Ja z mym nie zerwę cyprysowym listkiem.
Niech gardzą jedni wszystkiem dla rozumu,
A im przeciwni dla uczucia wszystkiem.
Z przeciwuczucia do przeciwrozumu
Tęż wartość drogi widzę jak przebłyskiem.
Sprzeczność czcić musi ponad wszystkie rzeczy,
Kto tylko wtedy natchnionym, gdy przeczy.
XX.
Ja nie z tych waśni me natchnienia czerpię —
I wgórę patrzę... nietylko wokoło:
Znać się mnie niedość — ja się nadto cierpię,
Samotne moje ocierając czoło;
Aż spocznie kiedyś, jak żniwo na sierpie,
Który podzwania rączo i wesoło —
Pomnąc, że, gdzie są bezmowne cierpienia,
Są wniebogłosy... bo są przemilczenia...
↑starożytni Grecy i Rzymianie dzielili noc najpierw w praktyce wojskowej, a potem także w życiu prywatnem, na cztery wigilje czyli straże; trwały one od godz. 6 wieczór do 6 rano.
↑Faun, italski bóg lasów i pól, później zmieszany z greckim Panem i Satyrami. Przedstawiano go więc jako młodzieńca z koźlemi nogami i różkami.
↑Za panowania Adrjana męczeństwa były rzadkie, ale męczeństwo trwało tem uciążliwiej, że właśnie pomiatano sprawami temi, na policyjne je zamieniając kwestje. — Podobnych, o lampy, wiele spraw było, tem ważniejszych dla prawdy, iż te iluminacje zamieniały zczasem drzwi na bogi! Z tego zaś względu, iż męczeństwo w całej swojej wojennej ostrości nie wywoływane było, boleści dla prawdy były tem sroższe, że bezjawne i wielkiej wymagające baczności. — Co do właściwego znaczenia odpowiedzi Zbawiciela: «Oddajcie co Cezara Cezarowi, a co boskiego Bogu», — ta przez Ojców Kościoła objaśnioną jest w apologjach, acz wystarczy nam dodać tylko, że zapytanie, które ją wywołało, należy do tych, które nigdy nie powinny były mieć miejsca; powiedziane jest albowiem, iż Faryzeusz, kusząc Chrystusa Pana, zapytywał. (P. P.).
↑Janus — bóg rzymski o dwu obliczach, z których jedno patrzyło w przeszłość, drugie w przyszłość.
↑Formacje rodów kabalistyczne, bez względu na serca, a z widokami jedynie socjalnemi i politycznemi dla utrzymania ducha rodu. (P. P.).
↑«Żyw-em» — skrócenie: jestem żywy albo uszedłem cały. (P. P.).
↑Tak kobiety greckie jadały, przy łożach siedząc. (P. P.).
↑Wieniec bluszczowy od odurzenia winem — spadanie kwiatów z wieńca, oznaka nieszczęścia w miłości — a wieniec dębowy nosiły osoby, które pominął piorun, co godność i świętość oznaczało. (P. P.).
↑Lacrymatoria, naczynia do łez szklane, w grobach znajdowane. (P. P.).
↑elegjak (łac.), poeta, piszący smętne utwory liryczne, elegje.
↑Jest to albowiem elegja sławna nad zgubą tabliczek z wierszami do Cynthji. (P. P.).
↑Na wyspie Cos wyrabiano takie vitreas togas. W takiej to komży Neron chadzać lubił; Seneka komży takich używanie kobietom ohydza. (P. P.).
↑Takie C znaczyło liczbę sto i używało się za klamrę u ciżmów arystokratycznych. (P. P.).
↑syllogizm (gr.), w logice nazwa wyciągania wniosku z przesłanek.
↑= (łac.), bez którego nic, czyli: bezwarunkowo konieczny.
↑Takie trzaskanie palcami czyniło się ku zawołaniu niewolnika i zwano je crepitare digitis. (P. P.) .
↑perjod (gr.), zdanie, złożone z dwu symetrycznych części.
↑Powieść, którą tu przytacza Pulcher o zburczeniu kapłana, aby mu prawdę ciekawą odkrył, wzięta jest z listu Aleksandra do matki jego. Co do pokłonienia się Aleksandra Wielkiego bogu Abrahama i Jakóba, to wszyscy historycy świadczą, ale Flavius Józef najwyborniej to określa: «Jakoż kiedy Aleksander w gniewie wielkim na Jaddusa, najwyższego ofiarnika, a przeto księcia żydowskiego, szedł z falangami swemi w marszu na Jeruzalem, objawione było najwyższemu ofiarnikowi, na modlitwie w strachu zostającemu, aby w strojach świątecznych z pieśnią i kwiatami wyszedł przeciw przewidzianemu wojownikowi; i wyszli tak kapłani, i Jaddus z nimi wyszedł w ephodzie lazurowym, złotem tkanym, z lamą złotą na czapce swej, a na lamie złotej napisane miał zwyczajem przyjętym imię Najwyższego. Wyszli tak do Sapha, skąd widać Jeruzalem. Fenicjanie i Chaldejczycy, w falangach Aleksandra pod bronią będący, poszeptywali sobie, iż Aleksander ogniem i mieczem jeruzalemskie zastępy i miasto zniszczy; wszelako wojownik macedoński, spostrzegłszy arcyofiarnika, pokłonił się k’niemu i objął go potem i uścisnął, a gdy poufny jego, Parmenion, zapytał: «Komu to uwielbiany od świata i półbóg hołd oddaje?» — «Nie jego — odrzekł Aleksander — nie kapłana wielkiego, ale boga, którego jest urzędnikiem, uwielbiłem. Albowiem, kiedy jeszcze byłem w Macedonji i rozmyślałem sobie, jakiemi sposoby podbić potrafiłbym Azję, w tymże stroju pokazał mi się On we śnie i polecał, abym nie obawiał się niczego, abym Helespont śmiało przeszedł i że On na czele wojsk mych będzie, czyniąc mię zwycięzcą Persów. Jakoż, nigdy odtąd nie spotkawszy nikogo ubranego w szaty one, które pamiętam ze snu mego, wątpić nie mogę, iż wojnę tę wedle widoków bożych prowadzę i że tak pogromię Darjusza, zniszczę perskie państwo i że wszystko podług życzeń moich powiedzie mi się». Po słowach tych szedł Aleksander w poczcie kapłanów do miasta i do świątyni Pańskiej — i uczynił ofiarę Panu Bogu wedle tego, jak mu zalecił arcykapłan, który potem, księgi Daniela proroka, podane sobie, otworzywszy, okazał Aleksandrowi, jako proroctwo o książęciu greckim perskie państwo zniszczyć mającym właśnie na Aleksandrze Macedońskim wykonywa się». To podaje najszczegółowiej Flavius Józef: Antq. Judai. Księga XI. Rozdz. VIII. (P. P.).
↑Kamille, chłopcy przy obrzędach religijnych w chóry i procesje ustawiani. (P. P.).
↑Amicula barbarica, krótki płaszczyk z rękawami, jubka, przyjaciółka. (P. P.).
↑«abrysy świata», idee platońskie, których marnem odbiciem jest świat ziemski.
↑Akiba, współczesny wielki mędrzec i rabbi żydowski. (P. P.).
↑Insygnja zastępu Machabeuszów: tablica z kości słoniowej z napisem złotym M. B. C. I., który to napis wulgarnie oznacza Machabei, a kabalistycznie wykłada się: «Któż jako Pan Bóg izraelski!». (P. P.).
↑Zorzy synem: Barcochebas wykładano kabalistycznie gwiazdy syn. (P. P.).
↑Romulus w pierwszej zaraz bitwie porzuca puklerz mały własny, na szeroki go argijski zamieniając i t. p. (P. P.).
↑argijski (z Argos na Peloponezie), tyle co grecki.
↑Tetrapharmacum, rodzaj pasztetu, potrawa ulubiona Adrjana. (P. P.).
↑Adrjan porządkować chciał na swój wyłączny sposób i uznane sławy starożytne: Antimacha z Colofon nad Homera, nad Salustjusza zaś przenosząc Coeliusa Antipatra i t. p. (P. P.). — Antimachus z Kolofonu, epik grecki z V wieku przed Chr., autor obszernej «Tebaidy».
↑Patrz w XI pieśni wiersz: «I charonowym nazywał go sługą». (P. P.).
↑Nie jest historyczną pewnością ani podaniem, aby Adrjan w pojęciu ofiary Antinousa — najdroższej sobie istoty — porównywał się z Abrahamem, ale jest znane i widoczne, do ila ten rozruszany na szerokość całego państwa rzymskiego umysł we wszechgałęziach wiedzy i życia o przodkowanie się dobijał, w każdym elemencie składowym społeczeństwa i w każdej prowincji, ducha jej starając się wedle mniemanej wyższości swej dociągnąć i sprostować. Otóż immolacja Antinousa zaraz po podróżach w Syrji i Palestynie na wstępie do Egiptu miejsce miała. Psychicznie jednakże tragedja ta zupełnie inaczej się tłumaczy. Adrjan nadużył zachwycenia zmysłowego dla osobistości Antinousa do tego aż kresu, który w licencji onej był już ostatecznie — odwrócić się więc mogło tak wysilone i przesilone uczucie w ironję uczuć, w melancholję, a ta jako religijny skrupuł sama się w umyśle jego subtelnym upoetyzowała. Nieledwie zawsze adoracja dla człowieka przemienia się w przeciwne jej usposobienie — tak dalece nie względem człowieka uczucie to normalnem jest! (P. P.).
↑Stało się to zczasem, iż na miejscu świątyni jeruzalemskiej stanęła, Jowiszowi Kapitolińskiemu poświęcona, statua Jowisza, na miejscu, gdzie zmartwychwstanie Pańskie miejsce miało, Wenery posąg, gdzie Chrystus Pan skonał. Do ila to doktryną jaką systematyczną przemyślone było, nie wiem pewno, ale z całego toku i tonu spraw Adrjana widać już w tem jedno z tych śmiertelnych a potężnych doktrynerstw, które tyle razy potem, pod różnemi postaciami, na różnych polach życia i wiedzy przeciw duchowi ubogiemu chrześcijaństwa pojawiają się. Jest w tem symboliczne jednak, acz mimowolne świadectwo, iż sprawa Pańska, wszystkie ideały najwyższe przewyższywszy, przez to samo niejako objęła je. (P. P.).
↑U sztukmistrzów greckich kontemplacja formalna do najwyższego niezaprzeczenie stopnia doszła. Rafael wszakże i inni naczelni artyści chrześcijańscy nietylko wyrównali onym formalnym ideałom, ale nawet najlegalniej je przewyższyli. Sztuka starożytna nigdy się nie podniosła do ideału familji świętej, gdzie w warunkach najuboższych przedstawieni: dziecię-bóg, dziewica-matka, starzec-anioł. Lubo nie poniża się przeto, ani zatraca tego, co na polu formalnem starożytni pracownicy zdobyli, i miło jest zaiste wspomnieć, że na grobie Beato Angelico da Fiesole, najwięcej chrześcijańskiego malarza, jakiego znamy, słusznie położone jest: Non mihi sit laudi, quod eram velut alter Apelles, sed quod lucra tuis omnia, Christe, dabam etc. (P. P.).
↑Wiadomo, iż Krzysztof Kolumb, kiedy trąba morska podniosła się i szła prosto na okręt jego, a przerażenie było takie, iż załoga na śmierć się gotowała, kazał sobie podać ewangelję ś-go Jana, a wyszedłszy naprzeciw strasznego fenomenu, czytaniem na głos pisma świętego morze uspokoił. (P. P.).
↑Eskulap (gr. Asklepios), bajeczny lekarz grecki, czczony jako bóg sztuki lekarskiej. Przedstawiano go z wężem, okręconym około laski.
↑Pytagoras około 20 lat w Egipcie, także podobno w Galji i w Indjach — Lao-Tseu z Chin. (P. P ).
↑W Efezie po wygnaniu jednego obywatela wniesiono prawo tak brzmiące: «Niech nikt nie śmie nikogo w niczem przewyższyć!» (P. P.).
↑Wiadomo, czemu np. Sokrates już nie mógł używać poufnego sposobu nauczania, ale mawiał, przypuszczając zawsze naprzód, że słuchacz wie dobrze, co mu powiedzieć miał. (P. P.).
↑klepsydra, grecka nazwa zegarów wodnych lub piaskowych.
↑Jest to napomknienie gwoli obyczajowi, jaki byt u starożytnych, iż krzykacze płatni u wejścia do teatrów obwoływali wdzięki sławnych kobiet, etc. (P. P.).
↑Półmisek na stole, albowiem był zwyczaj przy uczcie traktować kwestje socjalne i filozoficzne. (P. P.).
↑Wyrażenie Flaviusa Vegetiusa Renatusa: «De re militari». (P. P.).
↑Nie trzeba sobie wyobrażać pieśni w znaczeniu muzykalnem tego wyrazu — są te wiersze z Iljady, VI pieśni. (P. P.).
↑Trzeba pamiętać, że leżeć, pokarm biorąc, przyjęte było. (P. P.).
↑Na płaskorzeźbach spotyka się, iż kobiety greckie, przy łożach w czasie uczt siedząc, wieńce nawleczone na ręku prawem miewały. (P. P.).
↑Tak wielu modnisiów starożytnych pokłaniało naprzykład głowę ku ramieniowi, z powodu, iż Aleksander Wielki miał jedno ramię nieco wyższe. (P. P.).
↑Arystokracja — ἄρης, ἄριστος, po łacinie praestantissimus, albo bystry, bystrzejszy, najbystrzejszy — ἄριστος znaczy także: wyborny — χράτος, moc, władza, potęga — jednem słowem, άριστοχρατία, najznaczniejszych władztwo. (P. P.).
↑Fasces, pęk łóz, noszony przez liktorów na znak czujnej dyscypliny rządu. Że pierwsza zwłaszcza epoka prawa rzymskiego, sabińska, obejmowała w praktyce swej cały rytuał mimiczny, fasces takie, pewnym sposobem wnoszone gdzieś, wywierało magnetyczny urok. Należałoby, aby czytelnik bliżej był obznajmiony z treścią żywota społeczeństw starożytnych — czego literalne książek samych czytanie, bez czytania pomników sztuki niepisanej i żywotów współczesnych, o ile są tradycjonalnemi, nie nauczy, aby z tych słów pojął, o ile i jako filologiczne pochodzenie wyrazu fascinato wywodzi się od fasces. Były różne akcenta mimiczne, nierozłączne z odwoływaniem się do prawa, a właściwe naturom spraw, przed trybunał wytaczanych, i prawie niemniej od samejże litery kodeksu ważne. Ale do powieści niniejszej dopiski tak szerokie mogłyby być zanadto mnogie, zostawia się je przeto uwadze i studjom czytelnika. (P. P.).
↑Mąż libertyn znaczy: w Rzymie z niewolnika i niewolnicy urodzony. Za Tybrem było ich przedmieście. (P. P.).
↑Linje w wojsku równały się po goleniach. (P. P.).
↑Kamień, podobny do agatu jasno-zielonego, z którego wagi robiono, a potem, zmieniwszy je, zużywano ten ciężar w męczeństwach, rozmaicie go stosując; pierwej zwany przeto aequi pondus, potem zaś lapis martyrum. (P. P.).
↑Tę macicę winną, zwaną terpolis, widział jeszcze Flavius Józef w świątyni Jowisza kapitolijskiego, a była ona z napisem: Aleksander, król żydowski. (P. P.).
↑Po przywróceniu czci kościołowi, postanowił Machabeusz 8 dni światłości w 3 lata po profanacji, jak zapowiedziane było u Daniela proroka. (P. P.).
↑Salomonis XXI. 6: «Dajcie napój mocny ginącemu, a wino tym, którzy są ducha sfrasowanego». (P. P.).
↑Po wiele razy tak chrześcijan i filozofów razem wygnaniem jednem dotykano. (P. P.).
↑Edykt ten Juljusza Cezara prawie dosłownie przytoczony tu jest. (P. P.).
↑Ta moralna uwaga o gniewie nie jest wcale obcą społeczeństwu starożytnemu, owszem precepty higjeniczno-moralne mamy właśnie-że z tamtych źródeł. (P. P.).
↑Dotknięci wygnaniem pozbawieni bywali możności noszenia togi i nieraz w krótkiej sukni z głową ogoloną szlachcic rzymski w prowincji oddalonej szkołę zakładał i uczył. (P. P.).
↑«Wybrzeża Galji dzikiej». — Lubo państwo rzymskie obejmowało nieledwie świat, linja jednak, od dzisiejszego Krymu do Marsylji przez posadę Europy wyciągnięta, dałaby niżej właściwą ojczyznę Rzymianina, wyżej zaś kraje do robienia karjer wojskowych i miejsce wygnań. I jako naprzykład Ameryka względem Europy bywała i jest krajem ucieczki z różnych przyczyn, tak był naonczas ów obszar środkowej Europy. Po ukrzyżowaniu Pańskiem Herod, Piłat i ś-ta Magdalena zostawują wspomnienia, iż w dzisiejszej Francji przebywali — było przysłowiem rzymskiem: «poszedł na ryby do Marsylji», co znaczyło, iż wygnany jest albo ile uważany. (P. P.).
↑Kiedy Sokrates wypić miał truciznę, pocieszany był we śnie przez postać, cytującą mu wiersz Homera; widzenie więc to Zofji na tem jest osnute. (P. P.)
↑Konne wyścigi jezdnych — ten wyraz znaczy tu po rzymsku: jezdnych, to jest szlachty rzymskiej. (P. P.)
↑hippika (gr.), nauka o koniach, zwłaszcza o jeździć konnej.
↑Tuffo, kamień czarny, miękki. Najstarsze groby, np. Scypjonów, z tego kamienia są robione; groby, nie zaś sarkofagi. (P. P.).
↑Nietylko palono na stosach, ale i sposobem orjentalnym grzebano w jaskiniach; nawet pieniądze w usta kładziono grzebanym; pod koniec bowiem imperjum, i już od połowy ciągu jego, grzebano na sposoby, każdemu wyznaniu właściwe. (P. P.).
↑(Spojrzenie ku niebu). — Spostrzeżenie archeologijno-filozoficzne, a którego rozwinięcie wyliczamy z właściwego poematu i tu podajemy czytelnikowi, ma istotność znacznego odkrycia, jakie dotąd nie było zrobione. Monumenta, od Azji przez Indje, Egipt, Grecją, Rzym do Meksyku uważane, mogłyby policzać kształtowanie figury ludzkiej na kilkanaście miljonów, jeżeli nie więcej, postaci, licząc z papyrusami, i to postaci różnowzględnie apoteozowanych. Są przeto miljony stałych dowodów, iż podniesienie oka ku niebu nie było znane właściwej starożytności i to tak dalece, że aż bizancka sztuka (chrześcijańska!) tegoż dowodzi. Poszukiwałem więc oznaczenia epoki tego archeologijno-rytualnego gestu — to jest: odkąd spojrzenie ku niebu uznało się i monumentalnie w sztuce wyraziło? Oto moje odkrycie. Jakoż we wszystkiem, co znamy ku temu azjackiego, indyjskiego, assyryjskiego i babilońskiego, nie znajduje się nic a nic pod tym względem. Niemniej nic także i w mnogich naryciach piramid meksykańskich. Co zaś do ogromnej liczby figur, z pod egipskiego wyszłych rylca, dłóta lub pendzla, skoro się aż do drobiazgowości posunie egzegezę, znajduje się ledwo parę profilów głów, jakoby ku niebu oczy podnoszących... Te znajdują się w Karnaku (w Gournah), a przedstawują jeńców izraelskich, mianowicie Żydówki wśród jeńców męskich, zaprzężone do robót ciężkich pod strażą Egipcjan z knutami w rękach. Postacie te, nieco symbolicznemi kolorami powleczone, zdaje się, iż byłyby najstarszemi pomnikami, z oczyma osób, ku niebu je wznoszących, gdyby narysowanie oczu mniej graficznem i stosowniejszem było do profilów. Co do greckiej sztuki, możnaby jedynie zatrzymać się na uważaniu Nioby i Niobid, jakkolwiek, od gestu i wejrzenia tych figur odjąwszy tragiczność i architektoniczne trójkątnego fastigjum wymagania, powodujące ruch samychże figur, nie zostałoby dość wyraźnem spojrzenie w niebo. Przez tęż tragiczność i architektonikę grupy coś podobnego daje się podejrzewać
i w Laokoonie... Osoba wszelako, istotnie spoglądająca ku niebu, nigdy nie okazuje się być typem starożytnej greckiej i grecko-rzymskiej sztuki. Figury czarnej, tak zwanego Rybaka (oryginał w Louvre) ani cytować nie godzi się, z powodu, że ta była najmniej dwa razy przerabiana w różnych wiekach. Słowem jednem: dopiero w katakumbach rzymskich, w wiekach zarannych chrześcijaństwa, spotykamy istotnie spojrzenie ku niebu, stanowczo przez sztukę objęte i skreślane. Pozornie drobne to odkrycie, mniemam, iż dlatego (przede mną) uczynionem nie było, iż do dziś archeologja nie objęła w siebie części żywotnej, lubo myślę, że czas przyjdzie, w którym zapytamy się nietylko o znaczenie złamków wykopanych w grobowiskach, ale i o znaczenia gestów obyczajowych samegoż żywego człowieczeństwa i o historję tychże. Zda mi się nawet, iż one pierwsze jest tylko onego drugiego przygotowaniem. Człowieka umysł zdawałoby się, iż jest obowiązanym do przechowywania w sobie siły wynalazczej, siły odkrywania, skoro tak częstotliwie nadarza się widzieć kolosalne oczywistości, pomijane ze szczególniejszem i naiwnem zaślepieniem. Zdaje się, że w wygłosie wyrazów, w formacji wyrazów, we formacji gardła i czaszki, tudzież w dominujących globu całokształtach leży arcywiele zamierzchłych a koniecznych uciążeń ducha, z jakowych dopiero umiejętnie i sumiennie myśl abstrahując, dobliża się do istnie pewnej i czystej myśli. Nie za wiele byłoby powiedzieć, iż metoda samejże logiki ścisłej, a którą się uważa za ostatnie kryterjum, niekoniecznie wolną będąc od samychże zawad, leżących w naturze formacji słów, pojęć i urobień myślnych, bywa przez to samo ograniczoną względem rzeczy lub sfer, które częstotliwie tradycja i nie-ledwie że onejże naiwność daleko lepiej poznała i znać podawa, wskróś rzeczy świata tego i jakoby prostoględniej się kierując. Kryć powodu nie mam, że z mojego, a wyżej opowiedzianego poszukiwania wywnioskowywa się, iż pojęcie zasadne spojrzenia ku niebu początek swój bierze od dnia tego i tradycji o dniu tym, kiedy w okolicach Bethanu mężowie galilejscy stali, patrząc za odchodzącym w niebo, aż go obłok odjął od oczu ich. Zaś dowodami są tu kilkanaście miljonów figur starożytnych, znanych do teraz. Oczywistość zaiste szczególniejsza i pytanie niemałe nastręczająca, jak może być, jak zdarzyć się to mogło, ażeby przy wysokich, głębokich i niekiedy prawdziwych boskości pojęciach, które to u Indów, to w greckich tragikach spotykamy, tudzież przy Fidjaszów dłócie i pendzlu Apeliesów nigdy żadna postać boskości, żadna i żadna, mówię, nie wznosiła oczu do niebios? Co więcej, iż przecie ani Olimp, ani drogi wozu febowego nie były nisko, na padole, i że nie u poziomu ich poszukiwać wypadało. Były więc ku poruszeniu oczu figurom i wystarczające poczucia niebiaństwa i środki tak estetyczne, jako i techniczne zupełnie doskonałe... Czegóż zatem brakło?... Oto brakło było tego, iż w sztuce, szeroko i zdrowo rozwiniętej, nie wystarcza na udziałanie jakowegoś typu samych pojęć fantastycznych lub oderwanych, ale potrzeba nadto jeszcze istotnego czynu żywotnego. Herakles pewno był i Apollin był także, bo nie dostąpiłyby proporcyj tak pewnych ich posągi. Dopiero zatem, skoro byli rzeczywiście tacy, którzy idącego do nieba widzieli, zakomunikować się to żywym arkanem tradycji mogło było dosyć stanowczo, aby i przez sztukę wypowiadanem stawało się. Spyta się może kto, dlaczego, szeroką oczywistość archeologiczną tu wskazując, zawieram to odkrycie moje nieledwie że w dopisku, objaśniającym wyrażenie jednego wiersza. Odpowiedzią moją jest, iż nietylko dopisek nie jest wcale zewnętrznie do poematu doklejonym, ale nadto okoliczność jest smutna, iż, gdybym z treści powyższych osobną zrobił dysertację, byłaby ona, jako klerykalna u jednych, a u drugich jako akademicka, znieważona i stracona. A co, że przy całem rozwinięciu publicystyki może dziś najawie dziać się, to tak samo dziać się może, jak że przez dziewiętnaście wieków można było przecież wśród mnogości pomników nie zauważyć rzeczy powyżej określonej!... (P. P.).
↑— O ileby w moich książeczkach były jakieś błędy, a zapewne będą, miej je, czytelniku, za wytłumaczone stosunkami: byłem wygnańcem... (Publius Ovidius Naso: «Elegje», ks. I, 1).
↑«Część pierwsza» oznacza tu «Dziady» wileńskie, obejmujące część II i IV.
↑t. j. przed obrazem, jakby malowanym przez Eustachego Lesuera (1617—1655), francuskiego malarza religijno-rodzajowego.
↑Herakle, ogólna nazwa kolonij, przez Herkulesa tam i ówdzie początkowanych (P. P.).
↑hippodrom (gr.) = miejsce, na którem odbywają się wyścigi konne, arena, cyrk.
↑efemeridjon (fr.), ulotka, trwająca jeden dzień, dziennik.
↑Uświadomieni w sztuce wiedzą, że ta najwyraźniej postąpiła w efektach i w rozwoju karykatury. (P. P.). — Szarża (franc.) = w sztuce: przesadne uwydatnianie pewnych cech, zwłaszcza komicznych.
↑akwarja (łac.), zwykle: akwarjum, oszklony zbiornik wody dla hodowli rybek.
↑Partenon, wspaniała świątynia dziewiczej bogini Ateny (Athene Parthenos) na Akropolu w Atenach.