Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Erebus.

Jesteśmy na krańcach starożytnego świata na stroméj pochyłości spuszczającej się od szczytu po olbrzymich stopniach piętrujących się skał.
Morze jest przed nami. Z prawéj i lewéj strony pobrzeża przylądka Finisterre tworzą się wycięcia w dziwaczne festony z czarnego granitu, przy których odbijają się jak rzędy zębów białych, piany bałwanów Oceanu.
Podług poważnych i godnych wiary pisarzy, gdy burza się sroży na tém okropném i pienisrém morzu, jest to uroczystość dla mieszkańców miejscowych. Za tém i czarnemi skałami żyją ludzie z rozbijających się okrętów, którzy podług teatralnych przedstawień zamieszkują podziemia skał, w których wydarzają się okropności dramatyczne.
Tam, na krańcu spiczastego przylądka stanowiącego granicę Francyi, oświata być może, postępuje wolniejszym krokiem, lecz przynajmniej nie cofa się jak w okolicach Paryża.
Ten wstęp był niezbędnym dla objaśnienia, że w dniu w którym przystępujemy do dalszego ciągu naszéj powieści, pobrzeża Quessent zapełnione były szeregami ciekawych, pomiędzy któremi nie możnaby znaleść ani jednego z tych okrutnych rybaków, którzy wysysają krew bogatych kupców zaskoczonych przez burzę, ani jednej kapłanki wyspy Sen i ani cieniu druida.
Byli to wszyscy poczciwi ludzie, pracujący na lądzie i morzu, żywiący się rybami i czarnym chlebem zroszonym własnym potem, byli to chłopi jakich każdy z nas widział, z różnicę, że ich oblicza odznaczały się piętnem melancholii i męztwa właściwego rassie bretońskiéj.
Mężczyźni z rozczochranemi włosami, kobiety w białych czepkach, wytrzeszczali oczy na widok który nie był podobny do niczego w świecie, jak ludzie zapamiętać mogli od St. Pol do Duorneur.
Pomiędzy zatokę otoczoną przez niezliczone urwiska a słońcem zniżajęcém się coraz bardziej do poziomu morza, pokrywajęcém grzbiety bałwanów tysięcami ruchomych iskier dawało się spostrzegać cóś nieznanego i niesłychanego; był to rodzaj potworu płynęcego bez wioseł i żagli pośród tego płomieniącego morza, za którym wił się ogromny kłęb dymu.
Ludzie stojący na brzegach widzieli to wyraźnie z powodu znacznej odległości, lecz mieszkańcy pobrzeży Quessant, bliżej będący, mogli rozróżnić gdy słońce ukrywało się pod jaką chmurą, karkas czarny i niski statku, prawdziwego statku płynącego wśród ciszy z piekielną szybkością.
Jego słabe i obnażone maszty miały zwinięte żagle; nie przedstawiały ani cala płótna pod wiatr.
A przecież statek ptynął, płynął! Z bocznej jego ściany zdawała się wytryskać długa massa piany i promienie słoneczne nie mogły przeniknąć czarnych kłębów dymu które się daleko za nim rozciągały.
Cóż to było? Ludzie stojący na wybrzeżach żegnali się z trwogę. Zapytywano starców którzy nie wiedzieli co na to odpowiedziéć. Gdy zaś myśli cisnę się do głów bretońskich, szeptano sobie z cicha: że ten nieznany okręt popychany tajemniczą siłą, był to sławny okręt widmo, o którym majtkowie opowiadają lecz którego nikt nie widział.
Okręt nie mający rudla ani żagli, poruszany rękę szatana, płynie prędzej jak wicher burzy.
Było to bezwątpienia przepowiednię wielkiego nieszczęścia. Kobiety których bracia albo synowie byli na oceanie, klękały i modliły się.
Statek tym czasem suwał po iskrzęcém morzu i zdawał się naigrawać z tysiącznych skał rozsianych po jego drodze.
Płynął prawie równolegle od pobrzeża i chód jego wężykowaty omijał podwodne skały jakby istota sterująca rudlem obdarzona była własnością widzenia pod wodą.
Zbliska tajemniczy statek przedstawiał widok równie dziwaczny jak z daleka, i gdyby ludzie stojący na pobrzeżu zwrócili wzrok na pokład, utwierdziliby się w mniemaniu dotyczącym szatańskiej natury okrętu.
Był to statek dość obszerny, długi i wysmukły, czarny. Pomost był czysty i błyszczący jak posadzka eleganckiego salonu.
Z przodu i u osady wielkiego masztu którego wysokość i objętość zdawała się być niestosowną z wymiarami statku, kilku majtków zajętych było pracą, i żaden marynarz nie mógłby objaśnić ich czynności. Z tyłu oprócz sternika, widać było gruppę złożoną z trzech ludzi nadzwyczajnych.
Ci zabezpieczeni byli od promieni zachodzącego słońca rospostartym namiotem składającym się z dużych szali kaszmirowych barw przepysznych.
Jeden z tych trzech ludzi, spoczywał na stosie poduszek, trzymając w ustach bursztyn długiej fajki indyjskiéj.
Anglicy nazywają nabobami awanturników zbogaconych w Indjach, którzy powracają do Europy z ogromnemi majątkami które trwonią podług obyczajów azjatyckich.
Nasz nieznajomy był rzeczywiście nabobem, lecz poczciwi ludzie nadbrzeżni uważaliby go za króla piekieł.
Był to mężczyzna jeszcze młody, wzrostu wysokiego, kształtnej i silnej budowy ciała, lecz który wydawał się zniewieściałym w skutku nawyknień dogodnego lenistwa.
Rysy jego twarzy nadzwyczajnie delikatne i regularne, tworzyły całość męzkiej urody, która uległa wpływowi słońca równikowego, lecz cera brązowa nie szpeciła jego czarnych oczu osłonionych jedwabistemi rzęsami. Jego podniesione włosy ukryte były zupełnie pod kaszmirową czapeczką, broda podstrzyżona na sposób perski, spadała w kędziorach aż do piersi, Miał na sobie suknię lekką jedwabną ściągniętą z lekka pasem w biodrach.
Palił zwolna fajkę puszczając kłęby dymu rozpościerającego woń po namiocie. Wzrok jego błąkał się w przestrzeni. Zdawało się że go sen błogi kołysał.
W tym spoczynku miękkości, przebijała się siła; pod tym ociężałym zadumaniem, można było odgadnąć śmiałość i roztropność uśpione; lecz przedewszystkim uroda jego była zachwycający.
Zamiast ukrywać tę wyniosłą urodę, zaniedbanie któremu się oddawał z upojeniem tak mu przystało, jak te pyszne draperje które okrywając zarysy starożytne, odznaczają je i zachwycają wzrok przez swoją szczytną doskonałość.
Jeden z jego towarzyszy klęczący u nóg jego, rozniecał ogień w wyrzynanéj fajce, i podawał mu od czasu do czasu filiżaneczkę z porcelany Japońskiej napełnioną zamrożonym sorbetem, drugi stojący za poduszkami powiewał nad czołem jego wachlarzem z piór.
Obaj byli czarni jak dwa posągi hebanowe, lecz ich twarze nie były wydatne i kościste jak murzynów Gujanny. Były to dwa profile greckie wyrżnięte w czarnym marmurze i pod ich świecącym ciałem można było rozpoznać czysty typ rassy kaukazkiéj.
Majtkowie uwijający się po pomoście, unikali starannie przekraczać granicy dzielącéj na połowę statek. Nabob i jego czarni słudzy zwracali ciekawą uwagę osady, lecz spoglądano na nich lękliwym wzrokiem.
Kapitan, otyły anglik zimnéj i uczciwéj powierzchowności, przechadzał się miarowym krokiem po pokładzie. Z przeciwneé strony statku, młody majtek siedział na burtach. Głowę miał opuszczoną na piersi, twarz jego ukrywała się prawie zupełnie pod gęstemi rozpuszczonemi włosami. Pomimo tej osłony, można było dostrzedz niejako w jego wybladłym obliczu śladów posępnej boleści. Rozpacz malowała się w tej postawie pochylonej i obojętnéj, która go utrzymywała nad przepaścią.
Jeżeli zagrażało niebezpieczeństwo, majtek nieokazywał niespokojności. Czasami nawet pochylał się po za balustradę i wzrok jego w którym wtedy zajaśniał płomień chwilowy, z upodobaniem przyglądał się przezroczystej wodzie.
Nikł nie zwracał na niego uwagi. Wszystkich oczy zajęte były nabobem, któremu ażeby nie przeszkadzać w spoczynku, wydawano rozkazy cichym głosem, sterowano bez hałasu, i statek w milczeniu odbywał drogę.
Jeżeli jaka łódka rybacka przecięła białą smugę którą statek wiódł za sobą, żeglarze bretońscy, otoczeni niespodzianie obłokiem dymu, żegnali się z trwogą jak ludzie na pobrzeżach, i usiłowali przesylabizować na tyle okrętu nazwisko nieznane złotemi literami wypisane:

EREBUS.

Pominąwszy wszelką myśl przesadną, rybacy i wieśniacy zgromadzeni na pobrzeżu, ujrzeli na morzu jeden z najosobliwszych cudów jakie człowiek mógł kiedy podziwiać.
Mniej ograniczeni i mniej lekkowierni, byliby doznali na ten widok podobnego zadurnienia.
Dzieło śmiałe i cudowne genjuszu ludzkiego zjawiło się niespodzianie.
Erebus był pierwszym statkiem parowym który Ocean przebywał.
W tym czasie zaprzeczano działalności pary nie tylko pomiędzy ludem, lecz pomiędzy oświeceńszemi klassami, jakby dzisiaj powątpiewano o podobieństwie podróżowania po powietrzu.
Erebus próbowany był po Tamizie, poczem najęty został przez naszego naboba do odbycia podróży z Londynu do Bordeaux.
W tym czasie wyobrażano sobie przesadne niebezpieczeństwa podobnéj żeglugi i właśnie też być może dla tego nabob ją przedsięwziął.
Są ludzie, którzy upatrują przyjemność dosiadania koni dzikich i szalonych których żaden koniuszy niepotrafił ujeździć.
Ten nabob był znakomitą osobą: oprócz bogactw i obyczajów dziwacznych, zasługiwał pod wielu względami na ciekawą uwagę, jaką zwracała na niego osada Erebu.
Jego historja była cokolwiek znaną. Nazywał się Berry-Montalt i mianował się majorem. Lecz to było z jego strony prostą skromnością, gdyż wiadomém było iż był główno dowodzącym wojskami Imana Muskatu, władcy kraju afrykańskiego graniczącego z Azji] a rozleglejszego od Francyi w raz z Angliją.
Przed pół rokiem przybył do Londynu z orszakiem prawdziwie królewskim.
Nabył jeden z najosobliwszych pałaców odznaczających się pomiędzy jednostajnemu budowlami Londynu i który był położony przy końcu Portland — placu na przeciw parku Regenta.
Tam przepych jego zadziwił miasto które się niczemu niezwykło dziwić. Pośród szalonego przepychu rozwijającego się corocznie w miesiącu marcu i kończącego się przy końcu Czerwca która to epoka zowie się porą (saison), przewyższał rozrzutnością najmajętniejszych i najdziwaczniejszych zbytników. W kilka dni Londyn dowiedział się o jego nazwisku, poznał to oblicze śmiałe i znudzone które dostateczném było raz widziéć ażeby o nim nigdy niezapomniéć. Nie ubiegając się o to, ogłoszony został królem mody, lwem, bożkiem etc.
Mówiono z uwielbieniem o osobliwym romansie z życia jego. Montalt wygrywał walne bitwy i podbijał królestwa. Znaleźli się też ludzie przytaczający nazwiska dziwaczne jego zwycięztw i zastępując tym sposobem dzienniki na których zbywa w państwie Imana Muskatu, rozszerzali jego sławę.
Zanim zwyciężał wojska, żył jak mówiono samotnie wgłębi Afryki. Pokonywał wielkich tygrysów Sedanu i walczył osobiście ze lwami Atlasu.
Był to bohatér. Jego sława zasłużona lub domniemana, ciągle się podwyższała.
Urojenia wraz z oczywistością zjednały mu dziwną i romantyczną sławę.
Ponieważ zaś przedstawiał się zawsze obojętnym i pogardliwym w zgromadzeniach, urojenie doszło do stopnia zachwycenia; gdyż ogół podobnie jak kobieta zalotna obdarza względami tych, którzy niemi pogardzają.
Montalt był dorodnym, młodym i szlachetnego rodu. Posiadał w najwyższym stopniu ten urok, który jest udziałem awanturniczego życia. Było to dosyć, a jednakże nie było wszystkiém. Majątek jego podług plotkarzy dochodził do sumnm bajecznych i nie składał się z własności stanowiących bogactwa w krajach europejskich.
Nic miał dóbr, zamków, kopalni, akcyi skarbowych. Skarby jego były tak ekscentryczne jak on sam. Miljony dzierżył w swym ręku.
Posiadał pudełko którego nikt nie widział co wewnątrz zawierało.
To pudełko którego król Jerzy nie byłby w stanie nabyć, było z drzewa sandałowego wysadzanego djamentami różnej wielkości.
Na pokrywce jego widać było próżne miejsca, gdyż skoro złota zabrakło w jego kassie, Montalt odczepiał jeden z najmniejszych djamentów i spieniężał go jak marnotrawca, który po kolei zastawia włości swoje dziedziczne.
Z tém wszystkiém twierdzono, iż w tym pudełku było jeszcze tyle klejnotów, że wystarczyć mogły na najzbytkowniejsze i najdłuższe życie.
Dla tego też Montalt nie szczędził sobie. Dom jego w Portland — place podobny był do pałacu monarchów z tysiąca i jednej nocy. Mówiono że miał pięćdziesiąt koni drogocennych w swéj stajni, wojsko niewolników i seraj z pięćdziesięciu kobiet złożony.
To ostatnie przypuszczenie przyznać należy nie było dokładnie stwierdzone, lecz mniemanie było upowszechnione i nikt niepowątpiewał o tém.
Czegóż Montalt nie mógł dokazać?
Przepych jego był bezprzykładnym w dziejach wielkiego świata angielskiego.
Zgorszone damy obrażone były na naboba. Harem jego był przedmiotem rozmów w towarzystwach.
Pięćdziesiąt kobiet. Piękności azjatyckie i afrykańskie, huryski czerkieskie, wenery Madagaskaru! Były również piękne dziewczęta londyńskie, sylfidy paryzkie, włoszki, hiszpanki. Słowem utrzymywano, że był zupełny dobór. Na domiar twierdzono że Montalt nudził się bardzo na łonie tych roskoszy. Dobrze świadomi dodawali że nieprzestępował nigdy progu swego raju.
Jakiż niewyczerpany przedmiot do rozmowy! Jakaż byłaby rozkosz gdyby można odkryć tajemnicę tego serca zniechęconego! To co wiedziano podniecało żądzę dowiedzenia się więcéj.
Wieści się krzyżowały. Niektórzy mówili że nabob miał duszę twardą jak djamenty jego pudełka sandałowego i że doznawał okrutnej przyjemności deptać pod swemi stopami szczęście kobiety. Inni dowodzili że kochał tajemniczą istotę, ukrytą przed wszystkiemi spojrzeniami.
Podług jednych był zimnym jak Antinous z marmuru, podług drugich był zazdrośny jak Othello.....
Wszyscy zaś utrzymywali że tajemnica jego życia odnosząca się do kobiet, mieściła w sobie cóś posępnego i okropnego....
Lecz była jeszcze inna zagadka. Cóż mogło zatrzymać te kobiety w zamknięciu w wolnym kraju? Byłaż to chciwość lub miłość?
Damy potępiały rozwiązłość naboba i uważały za uchybienie, co stanowi najwyższą ich roskosz; lecz pomimo tego zajmowały się nadzwyczajnie majorem Berry i każda z nich pochlebiała sobie, że gdyby nabob dostąpił szczęścia pojąć jej wysokość za piędziesiątą pierwszą żonę, oddaliłby bez wątpienia wszystkie inne.
Cały dom niepomieściłby wszystkiego co mówiono niedorzecznego lub rozsądnego o majorze Montalt. Były to pochwały przesadne lub niedorzeczne potwarze.
W jednym miejscu podziwiano jego szczodrą dobroczynność, w drugim utrzymywano że wielka zbrodnia obarczała jego życie przeszłe i że jego zamożność krwią trąciła.
Podług jednych był dumnym i pomiarkowanym do tego stopnia, że gotów był odmówić podania swéj ręki członkowi parlamentu; inni zaś twierdzili, iż go widzieli siedzącego w szynkowni i bratającego się z bokserami i majtkami.
Eklektycy wnosili że to wszystko było prawdą w ogólności. Montalt był wspaniałomyślnym i występnym jak bohaterscy rozbójnicy teatralni; był zarazem wyniosłym i ciekawym rozrywek pospólstwa. Arun-al-Raszyd i wezyr jego Giafar czyliż nie zwiedzali gospód Bagdadu?
Oczywiście Montalt był najdziwniejszym z nabobów, przypuszczając że nabobowie są najdziwaczniejszemi z ludzi...
Berry-Montalt opuścił Londyn podobnie jak wjechał do niego, niespodzianie i z okazałym przepychem.
Przybył bowiem w indyjskiej kolebce za którą postępowały ekwipaże godne monarchy, ciągnące zwolna przez Regent-Street pośród niezliczonego tłumu kokneysów, udając się do pałacu przy Portland-place.
W dniu wyjazdu, widziano jego przepyszny pojazd przy którym jechali konno murzyni ku Tamizie, gdzie oczekiwał Erebus najęty przez niego.
Jedna okoliczność pomieszała szyki plotkarzy którzy rozsiewali dziwne bajki o jego haremie na Portland-place. Montalt odjeżdżał tylko z jedną kobietą któréj twarz starannie była ukrytą pod gęstą zasłoną.
To wszakże nie stanowiło przekonywającego dowodu. Inne sułtanki naboba były zapewne oddalone i hojnie obdarzone.
Damy zaś przygryzały lekko usta przyznając że domniemany seraj Berry-Montalta był czystym wymysłem...
Gdy pierwsze kłęby dymu puściły się z Erebu, nie widać było pokładu mostu londyńskiego tak liczny był tłum ciekawych.
W chwili gdy woda zapieniła się przy pierwszym obrocie kół parostatku, odezwały się huczne oklaski.
Witano pierwszy statek parowy narażający się na niebezpieczeństwa żeglugi po Oceanie, i króla nabobów.
Berry-Montalt zajął miejsce pod namiotem kaszmirowym rozpostartym na tylnej części statku. Erebus poruszał się. Przez kilka chwil widziano jeszcze czarną wstęgę dymu, rozwijającą pod słońce swe mieniące kłęby, poczém wszystko znikło w kierunku Graenwichu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Upłynęło czterdzieści ośm godzin jak majtkowie Erebu stracili z oczu wieże Westminsteru; żaden przypadek dotąd się nie wydarzył, pomimo wahania się w manewrach niezbędnego przy pierwszej próbie, wszystko zdawało się zapowiadać że żegluga odbędzie się pomyślnie i że Erebus wpłynie uroczyście do portu Bordeaux.
Morze spokojne zdawało się uśmiechać do tego nowego gościa który się odważył pruć jego powierzchnię. Majtkowie próżnowali po większej części rozmawiając o nabobie.
To cośmy o nim mówili opowiadane było przez najrozsądniejszych z rozmaitemi przydatkami i zmianami. Marynarze wszystkich krajów są romantykami. Życie Montalta w rzeczywistości dziwaczne, przybierało przechodząc przez ich usta, barwę nadprzyrodzoną.
I im bardziej historya stawała się cudowniejszą, tym ciekawsze i bojaźliwsze spojrzenia zwracały się na Montalta.
W ich oczach wydawało się że głowa jego otoczona była fantastyczną opaską. W wyobraźni zgromadzonych majtków, podobna istota musiała wpływ wywierać na los okrętu.
Jedni szczerze wierzyli że Berry był szczęściem dla marynarzy, inni potrząsali głowami zwracając bojaźliwe spojrzenia na dwóch czarnych Madagaskarów i mówili:
— Niech Bóg nas ma w swéj opiece.
Jeden tylko majtek na pokładzie Erebus nie mieszał się bynajmniéj do tych rozmów. Był to młody marynarz z długiemi włosami który stał osobno opierając się o balustradę a o którym wspomnieliśmy wyżej.
Nie zwracał uwagi na to co się około niego dzieje, i gdyby nie drganie chorobliwe które się okazywało chwilowo w niższéj części twarzy, możnaby sądzić że sen go ogarnął.
Berry-Montalt nie raczył spojrzeć na majtków którzy układali epopeję życia jego, lecz natomiast parę razy zwrócił wzrok przypadkowo na młodego marynarza który się nim nie zajmował.
Bez wątpienia potrzeba było cóś ważniejszego dla odwrócenia ociężałego zadumania naboba; z tém wszystkiém pewnego razu, w chwili gdy patrzył na młodego majtka, ten odsunął w tył gęste włosy i odkrył nagle wybladłe i smutne rysy swéj twarzy.
Przez chwilę wzrok Montalta się ożywił, ślad zajęcia przeniknął pośród oziębłości.
Czy to oblicze nieznane obudziło w nim dawne wspomnienia?
Słońce zachodziło wśród różowych wyziewów widnokręgu, powietrze było ciepłe niebo przezrocze. Oko Montalta zanurzyło, się w próżni.
Erebus opłynął Quessant i wyspa Molen ukazała się od strony południowo-wschodniej Nabob odsunąwszy cybuch zrobił poruszenie okazujące znużenie.
— To długo — szepnął do siebie — i nie widzę celu téj podróży.
Głowa jego zanurzyła się w puchu poduszek i zmrużył oczy.
— Seid! — zawołał.
Czarny który trzymał wachlarz, wyprostowawszy się stanął obok swego pana.
Przywołaj Mirzy — rzekł Nabob nie otworzywszy oczu.
Seid poskoczył do schodków prowadzących do kajut.
Jego gołe stopy zaledwie dotykały pomostu.
W chwili gdy stanął przy otworze, głos naboba powtórnie dał się słyszeć:
— Seid!...
Czarny powrócił natychmiast.
Montalt pomrukiwał:
Cóż jej powiem?... nie kocham jej... Och! ci których nazywają nieszczęśliwemi mają życzenie przynajmniej, a czasem nadzieję.
Uśmiech goryczy igrał na ustach jego.
Majtkowie mówili:
— On jest zbyt szczęśliwy... i nie wie czego sam chce.
— Nic... — mówił daléj Montalt, — to jest życie... a co nastąpi po śmierci?...
Otworzywszy oczy ujrzał Seida oczekującego na jego rozkazy.
— Zawołaj kapitana.
Seid w milczeniu spełnił rozkaz jego.
Kapitan zbliżył się z kapeluszem w ręku.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał Montalt.
— Naprzeciw pobrzeża Finisterre — odpowiedział Anglik z uszanowaniem.
— Bretanja... — pomruknął Montalt — jeszcze Bretanja... czyliż ciągle będziemy naprzeciw tego obrzydłego kraju...
Kapitan był jednym z tych łagodnych, cierpliwych i upartych anglików, z którymi łatwo żyć można. Przyjemnie mu było mówić z miljonowym pasażerem.
— Za pozwoleniem waszéj wysokości — odpowiedział — będziemy widziéć pobrzeża Bretanii aż do wieczora... lecz wkrótce zmierzch zapadnie a jutro wpłyniemy na rzekę Bordeaux.
— To długo! — rzekł Montalt.
— Nie bardzo... nie powinno się przykrzyć waszéj wysokości bo jeszcze dłużéj potrzeba było do opłynienia Afryki... lecz to nie jest pospolitem milordzie napotykać ludzi których nudzi widok pobrzeży Finisterre. Już lat dziesięć jak odbywam podróże z Londynu do Bordeaux dwa razy na tydzień na dawnych statkach żaglowych i zawsze uważałem że gentlemanowie unosili się nad pięknościami krajobrazu... ale milord może ma swoje przyczyny iż nie lubi Bretanii.
Monalt podniósłszy się na łokciu zmarszczył brwi.
— Bretania... — rzekł — Bretania...są rzeczy których się nienawidzi nieznając ich... pragnąłbym stracić z oczu te szare i nagie brzegi, których nie może ożywić ani lazur nieba ani piękne słońce.
Spojrzał z oczywistą nienawiścią na pobrzeża, poczém wzrok jego zwrócił się na morze.
— Wszystko to zależy od upodobania — pomruknął filozoficznie Anglik — dla mnie Normandja, Bretanja, Wandeja, Gujanna, zarówno się wydają.
Zmieniając kierunek, oko Naboba napotkało młodego majtka, stojącego w jednym miejscu.
— Co to za młodzieniec? — zapytał.
— Jest to Bretończyk — odpowiedział kapitan.
Brwi Mentalta ściągnęły się bardziéj.
— Jeszcze... — zawołał — wszędzie ich napotkać można, jak żydów którzy zaprzedali Boga.
— Milord nie lubi Bretanii — rzek kapitan. — Poczém zwracając się do sternika wydał mu stosowne rozkazy. — Odpłyniemy dalej dla uczynienia zadość waszéj wysokości... otóż mgła wznosi się od lądu... za dwadzieścia minut będziemy tylko widziéć niebo i morze.
Słychać było szelest zawiasów rudla i z komina buchnął dym czarniejszy. Statek zmieniając kierunek stanął przodem ku pełnemu morzu.
Lecz w chwili gdy wyruszał tą nową drogą, trzask donośny dał się słyszéć z prawej ściany statku, i wszyscy na pomoście doznali silnego wstrząśnienia. Prawie jednocześnie Erebus obrócił się na około z szybkością. Lewe koło poruszane gęstszy parą wyrzucało pieniącą wodę, lecz prawe stanęło.
Erebus trącił o jedną z rozlicznych skał podwodnych otaczających Quessant.
Stop... — zawołał kapitan mało co wzruszony.
Para świsnęła z wentyla i Erebus zatrzymał się.
— Cóż to się stało? — zapytał Montalt.
— Oto za pozwoleniem waszéj wysokości — odpowiedział spokojnie anglik — jedno koło bije wodę, drugie zaś strzaskało się... i przykro mi to milordzie, lecz musiemy żeglować do Brestu.
— Nie życzę sobie tego — rzekł Montalt.
Anglik skłonił się.
— Milordzie — odpowiedział uniżenie — statek jest pod mojém dowództwem... chcąc jednak zadość uczynić woli waszéj, wydałem rozkazy do zmiany kierunku...
— Nigdy moja stopa nie dotknie tej przeklętéj ziemi — przerwał Montalt, którego czoło bladło pod brązową powłoką skóry — nigdy żywy!... nigdy!
W twarzy jego przed chwilą tak oziębłéj, malowało się nadzwyczajne wzruszenie.
— Milordzie — rzekł kapitan.
Montalt przerwał mu znowu:
— Jabym miał stąpić na ziemię Bretanii! — dodał z powiększającym zapałem — ja... ja... nie wiész, że jestem nieprzyjacielem wszystkiego co tylko nosi nazwę bretońską... Czy bretończyk jest człowiekiem?... Ja który rozrzucam złoto pełnemi garścmi, patrzéć będę na klęczącego bretończyka żebrzącego jałmużny i nie dam mu kawałka chleba.... o! nawet tu... w moich oczach — dodał wskazując ręką na morze z poruszeniem gwałtowném — gdybym widział tonącego bretończyka... słyszysz mnie... nie podałbym mu ręki.
Kapitan spoglądał na Montalta z zadziwieniem. W oczach zimnych ludzi, nagłe wybuchy gniewu którego przyczyny nie odgadują, stanowią dowód słabości.
Kapitan odwrócił się do gruppy majtków stojących na około maszyny i oczekujących rozkazów.
— Rozwijać żagle! — rzekł — przed miesiącem milordzie, gdybyś uczynił mi zaszczyt wsiąść na mój dawny statek, byłbym chętnie zabezpieczył ciebie od tych nieprzyjemności... lecz zawsze chcę cóś wynajdywać i robić lepiéj jak dobrze... Erebus jest statek parowy... pomimo szczerej chęci okazania panu mego szacunku, nie jestem w stanie odwieźć waszą wysokość do Bordeaux.
Czarne oczy naboba straciły żywy blask który przed chwilą dał się widziéć; ten potężny gniew, który zdawał się niweczyć każdą zawadę, znikał stopniowo uginając się pod brzemieniem ociężałości.
— Gdy stanąłem na pokładzie tego statku — rzekł — upewniałeś mnie że będę na nim panem... dotąd nie wydałem żadnego rozkazu.....
— Milordzie — odpowiedział anglik — jestem odpowiedzialnym przed Bogiem za twoje życie i moich ludzi.
Dwaj czarni słuchali i spoglądali. Ich posępne oblicza wyrażały prostoduszne zadziwienie, jakiego doznawali widząc człowieka opierającego się woli ich pana.
Nabob oparł głowę o poduszki.
— Jeżeli ci dam tysiąc funtów — szepnął — czy popłynąłbyś wprost do Bordeaux.
— Tysiąc funtów — powtórzył anglik — choćby zaraza grasowała na pobrzeżach Bretanii, musiałbym tam wylądować.
— Dwa tysiące! — rzekł nabob zmrużając oczy.
— Niepodobna milordzie.
Brwi Montalta ściągnęły się zwolna. Pożegnał kapitana poruszeniem wyrażającym obojętność i znudzenie. Poczém zmrużywszy zupełnie oczy zażądał fajki. Woniejący obłok wzniósł się pod namiotem i w kilka sekund potem, nabob zdawał się być pogrążonym w zwykłéj ociężałości.
Dwaj czarni stali przy nim gotowi spełnić wszelkie, rozkazy. Seid przytrzymywał fajkę, gdy jego towarzysz powiewał zwolna wachlarzem.
Niepodobna wyobrazić sobie zupełniejszéj miękkości. Widząc tego człowieka, przedstawiało się gnuśne samolubstwo starożytnych sybarytów. Otrętwienie ciała i myśli rozpościerało niejako ciężką oponę na jego szlachetnym obliczu. Potrzeba było gromu ażeby go przebudzić z tego snu gnębiącego. Można było wyrzec, że wszystko w nim obumarło, i w tym stanie przypatrywałby się najobojętniéj końcowi świata.
Wszystko w nim było letargicznie uśpione oprócz nienawiści dziwacznéj przeciw nieznanemu krajowi.
Od chwili jak przybył do Europy, jego ogorzałe czoło zaczerwieniło się raz jeden tylko: to jest na wspomnienie stopienia nogą na ziemię Bretanii.
Byłoż to szałem? albo też Bóg zesłał karę na tę wyniosłą naturę, która się zdawała niweczyć w otrętwieniu, przesycona rozkoszami i wszelkiemi upojeniami duszy i ciała.
Zmierzchało się. Stojący na pobrzeżach Quessant nie mogli widziéć zmiany która przekształciła parostatek na pospolity statek żaglowy. Erebus zwolna się posuwał wijąc pomiędzy urwiskami i prądami będącemi na zachód Muleny. Płynął jak mógł do przystani Brestu.
Słońce zaszło i noc zapadła. Nie było księżyca na niebie jaśniejącém gwiazdami.
Montalt pogrążony w drzemaniu, widział suwających majtków około siebie podobnych do milczących cieni.
W tym zdało mu się że jeden z tych cieni wznosił się nad innymi, i wkrótce zniknął w ciemności.
Morze wydało głuchy odgłos.
Jednocześnie odezwały się wołania:
— Człowiek wpadł w morze!
Inni wołali
— Bretończyk! bretończyk!
Montalt powstał. Było to osobliwością dla tych którzy go poprzednio widzieli że tak rzec można pogrążonego w letargicznéj bezwładności, obecnie zaś podziwiali elastyczną budowę jego ciała.
Można go było porównać do pięknego lwa pustyni, który ocknąwszy się ze swéj gnuśności, rzucą się jednym skokiem, przesadzając ogromne przestrzenie.
Za nim kapitan wydał rozkazy w podobnéj okoliczności wykonać się mające, Montalt stawiał już nogę na barjerze i za chwilę znikł pod bałwanami.
Jednocześnie z odgłosem wpadającego jednego ciała, usłyszano dwa podobne odgłosy.
Seid i towarzysz jego rzucili się wpław.
Cisza panująca dozwoliła zatrzymać statek.
Zaledwie parę minut upłynęło, gdy Montalt przy pomocy swych czarnych, wyratował młodego majtka który nawet nie stracił przytomności.
Kapitan podał rękę Montaltowi dopomagając mu do wstąpienia na pomost. W rysach anglika malowało się głębokie wzruszenie.
— Milordzie — przemówił — wasza wysokość wstydzi się swego serca wspaniałego i szlachetnego... Mówiłeś przed chwilą...
Montalt zalecił mu milczenie zimnym i opryskliwym poruszeniem, poczém udał się do swéj kajuty kazawszy wezwać do siebie młodego majtka.
Kajuta naboba przyozdobiona była z przepychem. W środku małego saloniku, podług zwyczaju azjatyckiego nasyconego woniami i wyłożonego jedwabnemi tkaninami od góry do dołu jak zgrabne pudełeczko do przechowywania drogich przedmiotów, spoczywała na poduszkach młoda kobieta pogrążona w smętném zadumaniu.
Gdy wszedł Montalt uśmiech jej odznaczał się — barwą melanholji.
— Nakoniec — poszepnęła — nie widziałam ciebie przez cały dzień Berry... jestem bardzo nieszczęśliwą gdy ciebie nie widzę...
Montalt pocałował ją w czoło i w chwili gdy młoda kobieta zarumieniła się z radości rzeki ozięble:
— Chcę być sam Mirzo...
Biedna Mirza opuściwszy główkę oddaliła się.
Seid wprowadzał w tej chwili młodego majtka.
Ostatni odgarnął w tył zmoczone włosy, a wtedy można było poznać z jego twarzy wiek bardzo młody, lubo był blady i wynędzniały.
Była to fizjonomja myśląca i wyniosła, okazująca serce proste lecz zarazem niedowierzające.
— Panie — rzekł do niego Montalt oddaliwszy skinieniem niewolnika — odpowiedz mi szczerze albo nie odpowiadaj wcale... czyś rozmyślnie wpadł do morza?
— Tak... — odpowiedział bretończyk trzymając podniesioną głowę lecz mając spuszczone oczy.
Montalt przypatrywał się mu z wzrastającą uwagą i spojrzenie jego wyrażało nadzwyczajne zajęcie. Zdawało się że wgłębi jego duszy zobojętniałéj, obudzały się żywe wspomnienia.
— Jesteś zbyt młodym — rzekł — ażeby ci się życie uprzykrzyć mogło.
— Mam przeszło lat dwadzieścia — odpowiedział majtek.
— Dwadzieścia!... — pomruknął Montalt, jakby ten wyraz przypominał mu cóś z przeszłości.
Poczém dodał:
— Dla czegoś chciał sobie odebrać życie?
Bretończyk milczał.
— Czy dla tego żeś ubogi? mówił Montalt którego głos łagodniał i wyrażał szczere współczucie.
Młodzieniec zarumienił się.
— Ocaliłeś mi pan życie — rzekł jakby chciał usprawiedliwić przed sobą samym to badanie dotkliwe.
Oczy miał spuszczone, lecz fizjonomja jego była księgę otwartą w któréj się wyrażała myśl jego.
Gdy Montalt nie odpowiadał, odezwał się z cicha:
— To nie stanowi powodu odbierania sobie życia.
— Prawda — lecz z jakiegoż przecie?
Głowa majtka opuściła się ku piersiom.
Montalt czekał przez chwilę, poczém zapytał:
— Jesteś z Bretanji?
— Tak.
— Mówię że bretończykowie są przywiązani do swego kraju, i Francja nie zbyt dawno jest w pokoju z Angljią... jak się to stało że się znajdujesz na statku angielskim?
Tą razą majtek odpowiedział bez wahania:
— Opuściwszy ojca wszedłem do służby królewskiej... byłem uczniem na pokładzie fregaty... jeden z oficerów skrzywdził mnie w porcie Brest... i zabiłem go.
— W pojedynku?
— Jestem szlachcicem.
W przyjaznym uśmiechu naboba przebijała się barwa goryczy.
— Ah... — rzekł — jesteś szlachcicem... ja nim nie jestem... czy z żalu żeś się dopuścił morderstwa, posunąłeś się do samobójstwa?
Bretończyk wzruszył głową.
— Nie chcesz mi się zwierzyć — mówił Montalt — to zależy od twéj woli... ja zaś winienem przemówić do ciebie po ojcowsku... nie lubię twojego kraju ani twej kasty... lecz twoje oblicze wydaje się jak zwierciadło szlachetnego serca... spodobałeś mi się.... w twoim wieku, nieszczęście jakkolwiek wielkie, nie może być pozbawione zaradczych środków.... musisz mi przyrzec że żyć będziesz.
Bretończyk spojrzał na Montalta, a w spojrzeniu tém malowało się cokolwiek dzikiéj nieufności połączonéj z wdzięcznością.
— Od czasu jak opuściłem mojego biednego ojca — szepnął — wszędzie tylko napotykałem obojętność i surowość... dziękuję ci Milordzie... będę o tobie pamiętać i modlić się... Co do przyrzeczenia jakiego odemnie wymagasz, jużem go sobie uczynił.... Samobójstwo jest udziałem tchórza i niedowiarka jak mówią... jestem chrześcijaninem i mam serce.
Montalt wyciągnął mimowolnie rękę, którą majtek dotknął z uszanowaniem.
Nastąpiło milczenie. Wzruszenie na twarzy naboba znikało stopniowo ustępując zniechęconéj oziębłości człowieka, który w nic nie wierzy i niczego się nie spodziewa.
— Miałem również lat dwadzieścia — poszepnął nakoniec nie wiedząc czy był słyszanym — tyle cierpiałem!... myślałem o śmierci... lecz ja także byłem chrześcijaninem i mężnym.
— Oh! — zawołał majtek z uniesieniem — przysiągłbym przed Bogiem że dotąd jesteś jednym i drugim.
Spojrzenie jakie Montalt zwrócił na niego, ostudziło jego uniesienie i żałował prawie tego co wyrzekł.
— Czyliż wiem o tem?... — wymówił nabob oschłym tonem zdawającym się pokrywać głębokie zniechęcenie.
Poczém zmieniając nagle mowę, zapytał:
— Jak się nazywasz?
— Wincenty.
— Wincenty imię, lecz... z nazwiska...
Przed chwilą, majtek byłby może zadość uczynił jego ciekawości, lecz spojrzenie Montalta przywróciło mu jego podejrzliwość.
— Jestem pierwszym z mojéj rodziny — rzekł — który służyłem cudzoziemcom... wstydziłbym się tutaj wymienić nazwisko mego ojca.
Nabob przytłumił ziewanie i wzrok jego przybrał wyraz ociężałego znudzenia które się zdawało być jemu właściwém.
— Wolno każdemu — rzekł — położyć zaufanie podług swego rozumienia... wybacz że ci zadam jeszcze jedno zapytanie... czy mogę być mu w czym użytecznym?
To było wymówione bardzo ozięble, i tém samém spowodowałoby do odmówienia człowieka pospolity dumę obdarzonego. Z tém wszystkiém, majtek którego oblicze wyrażało niezwykłą wyniosłość, wahał się przez chwilę.
— Milordzie — szepnął z zarumienieniem i spuszczonym wzrokiem — kapitan wyliczył mi sześć funtów za służbę w ciągu drogi z Londynu do Bordeaux i z powrotem... słyszałem że statek zatrzyma się w Brest.... gdybym mógł zwrócić kapitanowi sześć funtów, powróciłbym w moje strony których nie należało opuszczać, i gdzie pozostawiłem najdroższe dla mnie istoty...
Nabob odzyskał swój uśmiech i podał Wincentemu worek z oznaką zadowolenia.
— Otóż to dobrze! — pomruknął.
Wincenty rumieniąc się coraz mocniej, przyjął worek w którym było trzydzieści suwerenów i odliczył sześć sztuk.
— Jeśli mi pan powiesz dokąd się udasz, uiszczę ten dług jak najspieszniej.
Montalt zmarszczył brwi.
I gdy Wincenty trzymał worek chcąc mu go zwrócić, odezwał się tupnąwszy nogą:
— Czyż nie możesz wziąść wszystkiego.
— Jeżeli pan pozwolisz, wezmę jeszcze jedną sztukę na podróż.
— Weź wszystko... wszystko mówię... wszystko! — powtórzył nabob po trzy kroć.
— Nie... — rzekł Wincenty kładąc worek na stole — nie mógłbym tyle zwrócić.
Montalt pochwyciwszy z gniewem worek cisnął go przez okno do morza.
— Ah! — rzekł z goryczy — jesteś bretończykiem i szlachcicem p. Wincenty... poznaję ciebie po tym postępku lubo nie miałem sposobności napotkać tobie podobnego w ciągu lat tylu...
— Milordzie! — przemówił młodzieniec zdziwiony tym gniewem którego przyczyny nie mógł pojąć.
Montalt powstawszy, przechadzał się po kajucie szerokiemi krokami.
— Tacy są oni — powtarzał — bez serca... bez serca... gdy się ich przyjaciel dopytuje, milczy... to ich najpierwsza cnota; to ta głupia duma, która nie dozwala być obowiązanym... nawet wybawcy...
Rzucił się na sofę będącą w drugim końcu kajuty, Wincenty pozostał niewzruszony i zdumiały.
Fantastyczne wybuchy gniewu tego dziwacznego człowieka rozniecały się i gasły z równą szybkością. Zanim Wincenty wyszedł z zadziwienia, twarz naboba odzyskała zwykły obojętność.
Rozciągnąwszy się wygodnie na sofie przemówił po kilku chwilach:
— Nie mamy nic więcej do mówienia z sobą P. Wincenty... życzę ci wszelkich pomyślności.
Lubo nie mógł być wyraźniejszy sposób odprawy, majtek nie ruszył się z miejsca. W tej ostatniej minucie nastąpiła w nim szybka zmiana, i jego uczciwe serce pojęło gniew Montalta.
— Milordzie! — odezwał się przezwyciężając swoje pomięszanie, — być może iż ty nie masz mi nic więcej do powiedzenia, lecz ja przeciwnie... przekonałem się że moje milczenie było niewdzięcznością.
— Oświadczam Panu — przerwał Montalt — że nie mam chęci dowiedzenia się jego historyi.
Potrzeba było odwagi do przezwyciężenia tego.
Wincenty wolnym krokiem zbliżywszy się do naboba, ujął jego rękę z uszanowaniem połączonym ze śmiałością:
— Uczyniłeś mi pan dolegliwą wymówkę — odezwał się z wolna — proszę cię ażebyś mnie wysłuchał... zdaje mi się żeś napotykał złych ludzi w twym życiu... jeżeli sobie o mnie wspomnisz, powiesz że jest w Bretanii serce ufające i wdzięczne.
— Duma!... — pomyślił Montalt, a następnie rzekł łagodnie: — mów co ci się spodoba, słucham ciebie.
Majtek zastanowił się przez chwilę, i w miarę jak się zaciekał w przeszłości, obłok głębokiej boleści pokrył wzrok jego.
— Rodzina moja była niegdyś znakomitą w Bretanii, lecz ukryję jej nazwisko przed tobą Milordzie... starsza gałęź tej rodziny pozostała przy majątku lubo znacznie uszczuplonym... młodsza zaś z której pochodzę, jest do tego stopnia ubogą, że żywi, się cudzym chlebem.
Montalt przechyliwszy głowę na poduszki zmrużył oczy podług zwyczaju. Wincenty postanowił odpokutować za swoją mniemaną winę i dokończyć opowiadania.
— Moje siostry, mój ojciec i ja — mówił dalej — mieszkaliśmy w pałacu mego stryjecznego brata, którego nazywałem stryjem z przyczyny różnicy wieku... był dla nas dobrym, i mój ojciec bezprzestannie nam zalecał, ażebyśmy go kochali.
— Mój stryj ma córkę imieniem Blankę... zanim poznałem co to miłość, już ją kochałem.
— Idylla bretońska — rzekł Nabob.
— Kochałem ją — mówił Wincenty nie zważając na tę przerwę — nie wiem czyś kiedy kochał podobnie w swoim życia milordzie... co do mnie, jedyna myśl zajmowała mnie dniom i nocą... byłbym dla niej wszystko poświęcił... gdy była smutną, moje serce się zakrwawiało... gdy się uśmiechała, czułem w mej duszy radość, jakiéj wybrani w niebie doznawać muszą...
— Nie miałem żadnej nadziei, gdyż Blanka była jedyną dziedziczką majątku rodzicielskiego.. gdy ja nic nie miałem... nie badałem nigdy co się stanie w przyszłości. Widywałem ją, i byłem szczęśliwy.
— Gdybym posiadał wszystkie skarby świata takowe memu szczęściu wyrównaćby nie mogły.
— W mojej miłości mieściło się tyle szacunku, że ubóstwiałem Blankę jak anioła.
Wincenty miał głowę pochyloną na piersi, głos jego był drżący i łzy miał w oczach.
W twarzy Montalta nie widać było znudzenia. Dolegliwa myśl marszczyła jego czoło, opowiadanie Wincentego sprawiało mu widocznie przykre uczucie.
Majtek przeciągnął ręką po czole na którym wystąpiły krople potu.
— Nie mogę ci wyrazić milordzie — rzekł z niejaką opryskliwością — do jakiego stopnia przejęty byłem lękliwym szacunkiem... patrzeć na nią, wydawało mi się zuchwalstwem... i gdy we śnie dotykałem jéj rączki ustami, zimny dreszcz przebiegał w żyłach moich jak na wspomnienie zbrodni.
— Oh! Bóg musiał mi odjąć rozum... byłem szalony... szaleńszy od tych nieszczęśliwych, których przykuwają do łoża za kratami żelaznemi.
Nabob słuchał teraz z wzrastającą ciekawością.
Wincenty przeciwnie wahał się daléj mówić. Zastanowiwszy się przez chwilę, odezwał się zwolna z widoczném wysileniem:
— Pewnego dnia była uczta w pałacu... jest temu blisko pół roku... był to jeden z dni pięknych wyprzedzających porę i w których słońce wiosenne rozpościera palące promienie.
— Powietrze było ciepłe; najlżejszy powiew wiatru nie wzruszał puszczającej się trawki.
— Byłem słaby od kilku tygodni, i co noc trzęsła mnie febra, która zdaje się wydobywać z naszych bagien Ule i Villaine.
— Ah! — odezwał się Montalt — jesteś więc z Ule i Vilen.
— Tak... tego dnia przypominam sobie, byłem bardziej cierpiącym... przy stole zaledwie mogłem dosiedziéć.
— Wincenty — rzekł do mnie mój stryj — pij jak mężczyzna, albo połóż się w łóżko.
Już się miałem oddalić, lecz Blanka siedziała naprzeciw mnie obok swej matki, ona podobnież była cierpiącą jak ja... jej twarz anielska powleczona była bladością.
— Oh! gdybyś widział jak była piękną!
— Pozostałem... bo czyż mogłem dobrowolnie od niéj odstąpić... i żeby mieć prawo pozostać, podawałem kieliszek i piłem więcej jak zwykle.
— Gdyśmy wstali od stołu w oczach moich wiły się kłęby mgły ruchomej, przedmioty tańczyły przedemną.
— Zmierzchało się. Wyszedłem z salonu i błąkałem się po chodnikach ogrodu.
Unikałem od gości. Głowa moja pałała, w mym umyśle rodziły się szalone marzenia, marzenia jakie nigdy przedtem mnie nie ogarniały...
— Goście rozmawiali i bawili się walcach. Gdym ich głosy słyszał, oddalałem się, ponieważ ich wesołość raniła moje serce.
— W najodleglejszym zakątku ogrodu, była gęstwina w której Blanka lubiła spoczywać w upały.
— Często się zdarzało, że spędzałem po kilka godzin przypatrując się jej zadumaniu, ukryty za widzami.
Mimowolnie zbliżałem się do tej gęstwiny.
Noc była ciemny, powietrze ciężkie. Stanąwszy przed wchodem do téj altanki, spostrzegłem białą postać leżącą na kanapie z darni która stała pośrodku.
Majtek znów się zatrzymał, wymawiał słowa pojedynczo jakby urywane.
Rzecz dziwna że nabob doznawał wspólnego z nim wzruszenia. Montalt był bladym pomimo ogorzałej cery.
W czasie milczenia można było dosłyszeć jego oddech przytłumiony.
Gdy Wincenty zaczął mówić, jego głos tłumiony zaledwie dochodził uszu Montalta.
— Nie byłem zdolny myśleć ani się zastanawiać; wszedłem do altanki, ukląkłem przed uśpioną Blanką i oddawałem jej cześć w milczeniu.
— Słyszałem tuż przy moim uchu jej oddech słodki i jednostajny, liczyłem uderzenia jej serca.
— Chwile upływały. Noc zapadała. Głosy wesołych biesiadników nie dochodziły do nas.
— Byliśmy sami.. krew paliła mnie w żyłach.
Blanka spała cięgle, moje oczy przywykłe do ciemności, widziały jej uśmiech we śnie.
— Nie wiem czy mnie słuch nie omylił. Nigdy jej nie wyznałem miłości, a jednakże zdawało mi się, że słyszałem jak wymówiła we śnie imię moje.
Wincenty drżał i nogi jego uginały się pod ciężarem ciała. Nabob był nieporuszonym, lecz krople polu występowały mu na czoło i skronie.
Wincenty nie zważał na to.
— Zły duch... szatan... — szeptał w obłąkaniu — szatan owładnął moją duszę... Bóg mnie opuścił... powstałem... moje usta dotknęły ust Blanki.
— Blanka cięgle spała.
— Oh! dla czegóż piorun nie uderzył wtedy we mnie...
— Biédne dziecię przebudziło się w moich objęciach, uściskałem ją z obłąkaniem. Wydała krzyk przeraźliwy. Rozpacz zastąpiła upojenie... uciekłem jak złoczyńca. Przez całą noc błądziłem po polach... piekło wrzało w mym sercu.
Montalt nie okazał żadnéj oznaki, lecz twarz jego wyrażała niewymowne męczarnie.
Nie słuchał już majtka, który kończył:
— Ujrzałem ją nazajutrz — mówił — anioły nie domyślają się złego... nie poznała mnie, nic nie wiedziała... uśmiechała się...
Wincenty zakrył sobie twarz rękami.
Nastąpiło długie milczenie.
W tym majtek uczuł żelazną rękę śćiskającą jego ramię; opuścił ręce założone przed oczyma i spostrzegł wysoką postać naboba stojącego niewzruszenie.
Montalt był tak bladym jak widmo. Uśmiech goryczy i boleści krasił jego usta.
W spojrzeniu jego malowało się odurzenie obojętne i przejmujące.
— Od kogo dowiedziałeś się tej historyi? — zapytał cichym i przerywanym głosem.
Wincenty otworzył zdziwione oczy.
— Odpowiedz mi!... — rzekł nabob wstrząsając go gwałtownie za ramię — czy wiedziałeś na co się narażasz, przychodząc do mnie ażeby powiedziéć że jestem podłym i nikczemnym!
— Ty?... — wyjąknął zdumiony Wincenty.
— Ja...ja!... — powtórzył z mocą Montalt.
Poczém głos jego słabł wycieńczony, gdy mówił:
— Wszystko to jest prawdą... ona była piękniejszą od aniołów... i szatan zesłał szał na mnie... lecz czyliż nie dość wycierpiałem za tę zbrodnię?...
Wincenty zdawał się marzyć, im bardziéj usiłował dojść czego, tym bardziéj umysł jego pogrążał się w ciemności.
Montalt opuścił jego ramię i padł znękany na sofę.
Tam pozostał przez minutę, poczém wzdrygnął się jakby ockniony ze snu.
— Zostaw mnie! — rzekł do Wincentego.
Majtek wyszedł.
Po jego oddaleniu, Montalt przyłożył obie ręce do serca, i głuche westchnienie wydobyło się z jego piersi.
Poczém powstawszy, udał się chwiejącym krokiem do komody osobliwego kształtu, którą otworzył za pomocą kluczyka zawieszonego na szyi na łańcuszku złotym.
Wyjąwszy pudełeczko cokolwiek szersze od dłoni, którego wieko wysadzane było djamentami prześlicznéj wody.
Palce jego drżały gdy się wahał otworzyć wieko.
Ktokolwiek byłby świadkiem tej samotnéj sceny, zapytałby się: jaki drogi skarb mógł być ukryty w podobném schowaniu, gdy samo wieko wartujące było kilka miljonów.
Moniak otworzył je nakoniec; w pudełku był tylko pukiel blond włosów, cienkich i jedwabistych jak dziecka lub dziewicy.
Twarz Montalta wyrażała głębokie i poważne zadumanie. Przez parę minut przypatrywał się puklom włosów. Był pogrążony w pewnym rodzaju zachwycenia.
Powieki mu drgały. Imię wymówione, zwolna wysunęło się z ust jego, było to imię kobiety...
Upadł na kolana i dwie łzy spłynęły po licach jego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.