Latarnia czarnoxięzka/II/Tom I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
KWESTARZ.

ROZDZIAŁ II.



RAZEM z służącym, który wnosił świéce, wsunęła się postać wysoka, ciemna do pokoju i zatrzymawszy się pokornie u drzwi, odezwała głosem mocnym, który zwrócił uwagę wszystkich.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Odpowiadając — Na wieki wieków — Amen, wszyscy głowy podnieśli i zwrócili je ku drzwiom.
A u drzwi stała jedna z dawniéj pospolitych u nas postaci — kwestarz bernardyn z Zasławia, w ciemnym habicie, po którym spływał gruby biały sznur z węzłami, z czapeczką złożoną w ręku, z paciorkami u pasa. Mimo wygolonéj głowy, mimo stroju tego, mimo nieco schylonych może wiekiem, może trudem pleców, człowiek to był raczéj do szabli, niż do habitu stworzony. Twarz otwartego charakteru, rumiana, wesoła, oko czarne błyszczące, ramiona szerokie, a do tego coś żołnierskiego w postawie. Poznałeś od razu, że ten człowiek należał do familii ślacheckiéj.
Ale lata i suknia kogo nie odmienią! Nasz kwestarz już pochylony stracił wiele dawnych ruchów i wyrazu twarzy; ciągle się kłaniając i prosząc, mimo że się nigdy bardzo nizko nie kłaniał; spokorniał. — Stał u progu czekając aż go poproszą siedziéć i słowo grzeczne powiedzą, miął swoją czapeczkę w ręku i spoglądał po przytomnych, usiłując (jak wszyscy często do coraz nowych zmuszeni przemawiać osób) poznać rzutem oka z kim ma do czynienia.
Matylda wskazała mu krzesło, a Staś szepnąwszy na ucho wujowi.
— Otóż, masz próbkę naszego świata i ludzi. — Staś postąpił ku niemu, nie wiedząc jak począć rozmowę.
Same mu się nastręczyły słowa zwyczajne.
— Zkądże to Jegomość Dobrodziéj jedzie? z Zasławskiego konwentu, Jaśnie Wielmożny panie.
— Ale teraz.
— Od państwa Pogorzelskich, Bóg im zapłać, dali dwa barany.
Te kilka wyrazów, wymówił Bernardyn tonem człowieka, który pewny jest siebie i bywał po świecie. Było nawet nieco żartobliwości w sposobie powiedzenia tego — Bóg zapłać.
Potém usiadł i obejrzał się.
Staś w złym humorze, kwaśny, z rezygnacyą, rzucił się w krzesło przeciw niemu i gotował się na długie męki, jałowéj rozmowy, aż do wieczerzy przeciągnąć się mającéj. Ale August, który znał kwestarza i pamiętał że wszyscy braciszkowie za kwestą jeżdżący, są zwykle ludzie weseli, bywali, umiejący mnóstwo powiastek, znający cały kraj do koła, zbliżył się z postanowieniem, dowiedzenia siostrzeńcowi że bernardyn jeżdżący za jałmużną — może być miłym gościem w domu.
Jakoż natychmiast rozkołysał bernardyna, wypytując go o znajomych, o sąsiadów, o wiadomostki różne z dawniéjszych czasów. Niewiedząc jak i dla czego rozchmurzył się Stanisław i począł słuchać, podano herbatę i przy niéj żwawiéj jeszcze, poszła rozmowa.
Bernardyn opowiadał tak dowcipnie, z taką łatwością, z takim staroświeckiego kroju humorem, że Staś nawet musiał się wreście uśmiéchnąć.
Naturalnie mówić zaczęto o klasztorach, kwestach i o kwestarzach. Nasz brat Serafin, zrobił się historiografem ich i opowiedział wszystkie tradycyjne krążące o nich powiastki, aż do owéj o Panu Kaniowskim i innych wielu. — Między innemi przypomniał i ową przygodę kwestarza, który przybywszy przez niewiadomość do heretyckiego domu, w czasie obiadu, w dzień piątkowy, przyjęty był dość zimno i z drwinkami.
Xiądz miał z sobą psa.
Pani domu, postrzegłszy go, zawołała na sługę. — Dla Xiędza i dla pieska niechaj zrobią z postem.
— Mój pies Mościa Dobrodziéjko — odpowiedział braciszek niezmieszany, trzyma z heretykami i jé z mięsem.
Jak zwykle w tradycyjnych powiastkach wszystkich, Bernardynowi udała się śmiała odpowiedź.
Staś rozchmurzony, śmiał się wesoło słuchając opowiadania, a August szeptał mu cicho.
— A widzisz że i kwestarz, miłym ci gościem być może?
Staś pogardliwie kiwnął głową.
A tym czasem podżegany kwestarz coraz daléj mówił, wpadli nareście na pytania, o jego własnéj historii, i August tak nalegał, że skusiwszy bernardyna ofiarą kilku baranów, wymógł na nim, spowiédź całego życia.
To zaczyna być ciekawém — szepnął Staś siadając w szerokiém krześle — słuchajmy.
— Powiém Państwu, odezwał się braciszek popijając herbatę — niemiła to rzecz swoje życie na nowo dobywać, kiedy się je pod tym habitem, razem z nazwiskiem, razem ze wszelką ambicją światową i żalem po życiu świeckiem — ukryło. — Teraz — jam już spokojny — wszystko się dla mnie skończyło, reszta na pacierzach, na usłudze braciom, na odpoczynku w klasztorze, płynie sobie spokojnie, i gdyby mi Pan Bóg, oddał dziś do wyboru, czy znowu wrócić na świat do majętności, (boć to i zagon miałem) do krewnych — lub zostać jak jestem dziś — Bóg widzi, wybrałbym lepsze, to co jest.
— No, ale to państwu nie oto chodzi; poczynam tedy ab ovo. Jak mnie Państwo widzicie, ślachcic byłem (nie mogę mówić jestem, bo wszystko to dziś dla mnie przeszłość) i ojciec nasz, panie mu świéć nad duszą, miał część wsi w Województwie Płockiém. A trzeba Panom wiedziéć, że w owém Województwie Płockiém, Ziemi Wyszogrodzkiéj i sąsiedztwie, małéj szlachty, co na kilku chłopkach siedzą, jak mrówia. I nie poszło to, jak gdzieniegdzie po Litwie i Wołyniu, ex subhastatione, z kollokacij i podziałów fortun pańskich, ale z rozrodzenia familij, takie to tam błogosławieństwo Boże nad ślachtą, że każdy ma po kilkoro i kilkanaścioro dzieci. Dobrze, jak się który albo ożenieniem, albo służbą bywało, dorobił kawałka chleba i swojéj siakiéj takiéj substancyi — to panom braci z zagona ustąpił — ale częściéj, ba prawie zawsze, po śmierci pana rodzica, dzielili się fortunką i z jednego dworku wyrastało dwa, trzy, pani siostra tuż na swoim zagonie siadała, i tak osady pokrajały się, że ile chłopów, tyle panów czasem bywało, dwóch panów na jednego chłopka. A dalipan życie było, jak spomnę młode lata, miłe na naszych ślacheckich osadach. Nie bez zwady bo ludzie ludźmi — ale częściéj poczciwie i zgodnie się żyło, jak P. Bóg przykazał; bo to jedna rodzina, jednéj dzielnicy wszyscy i swoja krew, pieczętowali się z końca w koniec sioła jednym herbem. Było nas tam najwięcéj Jastrzębczyków, do których i ja quondam należałem.
Urodziłem się tedy, powiém Państwu, pod słomianą strzechą, naszego dworku, który palony i odbudowywany stał od XV wieku, na oném miejscu; czemu dowodem były poczciwe stare grusze do koła i wiekuiste lipy na naszym dziedzińcu. Jam był piąty z rodzeństwa, i pan ojciec choć ubogi, choć czworgiem dzieci obarczony, po staremu był mi rad gdym na świat zawitał.
— Od takiego przybytku głowa nie boli, powiadał, gdy inni na dzieci stękali, będzie pomoc na starość!
Sąsiedzi ruszali ramionami, bo niekażdy tak bogobojnie i poczciwie, Boży dar, dziécię przyjmował. Niektórzy za trzeciém, czwartém, gotowi byli kląć i złorzeczéć temu, co u nas zwało się dawniéj poczciwie po chrześciańsku błogosławieństwem Bożém!
Ojciec mój, pamiętam, powtarzał zawsze dykteryjkę, prawdziwą, którą słyszał od Ojca Jezuity Collegium Płockiego o Xięciu Wiśniowieckim, niepomnę jak mu było imie i tytuł. Xiąże ten miał dzieci siedmioro, a żonę jeszcze młodą i piękną. — Raz, chodził po ogrodzie z ojcem kapelanem Jezuitą, dzieci po przedzie, oni z tyłu — Ojciec kapelan wskazując na dziatwę, rzekł mu:
— Oto błogosławieństwo Boże.
Na co czy nierozmyślnym żartem, czy z prędkości, odrzekł mu Wiśniowiecki:
— Łatwo mój Xięże o dzieci — łatwiéj o dziécię, niżeli o cielę.
Bóg widać nieroztropnie wyrzeczone posłyszał słowa, bo w jednym tygodniu zmarło Xięciu siedmioro dzieci i żona, a potém choć się powtórnie ożenił, potomstwa już niémiał i zmarł bezdzietnie.
Wracam tedy do ojca mego. Był to, ile pamiętam, ślachcic prawdziwy, z owéj ślachty, jakiéj już niewidać. Nabożny, słowa dotrzymujący, choćby szyją zapłacić za nie przyszło — do wypitéj i wybitéj zuch zawsze, kordjaczny niezmiernie, szerpetyną robił jak mało, na sejmikach wielkiego znaczenia, i ex promptu łatwo mówiący, co mu ślachty przewagę nie małą czyniło. W domu po staroświecku gościnny, dla nas dzieci srogi ale sprawiedliwy. Trzymani byliśmy w rézie, uszanowaniu starszych, posłuszeństwie i boso pasaliśmy nieraz gęsi z początku. Nie prędko mnie z starszym bratem oddano potém do szkół, do Ojców Jezuitów.
Jeszcze do téj pory pamiętam, jak mi przejście ze swobody domowéj, do ciężkiéj reguły szkolnéj, nie miłém było. Prawda, w domu, Jegomość zawsze nas dzieci z kąta nie puszczał, musieliśmy stać u drzwi, gdy był w izbie, osobno jadali i skinienia słuchali. Ale nagradzała to zabawa wesoła z rówiennikami po gajach i łąkach, pieszczoty pani Matki, a czasem słodkie słowo, lub pogładzenie czupryny Jegomości, ad coelum exaltowało. Tandem w szkołach cale co innego; a mnie com był nie przywykł do xiążki, bo ledwie bakałarz-organista, trochę poduczył czytać i to z wielkiém utrapieniem swojém i mojém (jakoś nigdy na literata powołania nie czułem —) mnie zrazu szło jak z kamienia! Jeszcze uczyć się jak uczyć, ale schnąć i więdnąć w zamkniętym domu, w mieście, nie wybiedz w pole, jak to bywało, bo rekreacye ordynkiem, pod chorągwią i hetmaństwem Pana Prefekta i vice-Prefekta odbywały się — oj! to była męka nie lada!
Ale powoli, powoli — choć z trudnością, przywykło się do szarych murów, zawsze smutno po zielonych gajach wydających się, przywykło się do towarzyszy, do życia szkolnego — i jakoś to szło.
Szczególna mi się rzecz trafiła w owéj szkole OO. Jezuitów, co na całe życie moje potém, wpływ niemały miała. — Widać że takie było przeznaczenie Boże!
Na jednéj ławce siedziałem od początku z niejakim panem Drzemlikiem. Był to syn majętnego z naszych stron ślachcica, skoligaconego pięknie, quondam bogatéj familij, a do tego jedynak, i pieszczoch. Nie złe to stare przysłowie o jedynakach, ale go państwu nie powtórzę, szanując mój stan, który sądzić tak absolutnie o ludziach nie dozwala. — Pan Drzemlik wyglądał na jedynaka, zepsute to było dziecię, pieszczone, delikatne, pełne dumy, swarliwe; a że czuło protekcją Ojca Sub-Rektora, który był krewny jakiś Drzemlików, pozwalało to sobie więcéj niż inni. — Pamiętam jak dziś — Drzemlik przy pierwszéj znajomości, widząc dziécię w wyszarzanéj kapotce siedzące podle siebie, pchnął mnie potężnie łokciem, dając znak, abym się usunął. Ja nie przywykły do tego na wsi, oddałem mu sowicie uderzenie. Za czém Drzemlik wystawując rękę, zawołał:
— Domine professor! Ten bije się.
Professor niesłuchając odpowiedzi mojéj i uniewinnienia, kazał mi klęczyć pod piecem.
Od téj piérwszéj kłótni, poczęły się między nami nieskończone zwady, a że w szkołach zwykle jemu podobnych nie lubią, i studenci wszyscy nienawidzili Drzemlika — jeszcze mnie podjudzali na niego. Byłem narzędziem ich zemsty i swojéj własnéj. Drzemlik się skarżył, my pokutowali, ale to niewstrzymało naszych figlów, któremiśmy pieszczochowi nieźle dojedli. Ze wszystkich jednak najbardziéj mnie znienawidził i na mnie się mścił ogadując przed X. Sub-Rektorem. Ten dawał na mnie notabenki professorom i najczęściéj podobno, mnie kary i wymówki spotykały. Litość i applauzy kollegów, utrzymały mnie wszakże, w wziętéj na się roli przeciwnika. Walczyłem z P. Drzemlikiem do upadłego, choć zwycięstwo było niepodobne.
W takich szarmyclach przeszły parę lat nauki, a że ze mnie nie był nigdy bardzo zdatny uczeń, nie wielem panu ojcu przyniósł pociechy, mojemi attestatami, do których dodawano, żem krnąbrny, samowolny i niespokojny. Jegomość gdérał, wyciérał kapitułę, ale w kącie nieraz słyszałem, jak Jéjmości powiadał:
— Rychtyk Anusieńku byłem taki. Nie dobrze by było, żeby za młodu na Kapucyna się kierował. Będzie z niego żołniérz.
Z piérwszych szkół w Płocku, trafiła się kondycya szczęśliwa, przeniesienia mnie do Warszawy. Jegomość Pan Starosta ....ski, wielki ojca mego protektor, odsyłał syna swego do Konwiktu Xięży Pijarów, do Warszawy, a że w owych czasach pospolicie bogatsi dla emulacij dzieciom swoim uboższych chłopaków dodawali, a jam był właśnie wieku Starościca, zaproponował pan Starosta Ojcu memu, aby mnie dał za towarzysza synowi. Naturalnie ojciec całując stopki i schylając się do kolan, zgodził się na to. Było nas pięcioro, a tak choć jeden mógł nie kosztować, uczyć się i razem na przyszłość zaciągnąć z młodym Starościcem nierozerwaną, o losie i postanowieniu dalszém stanowiącą przyjaźń.
Już tedy nie do Płocka, ale do Warszawy pojechałem, i cale tu w inne życie i obyczaje i inne szkoły wpadłem. Wiadomo jak XX. pijarowie stawali verbis et facto przeciw OO. Jezuitom, z któremi processa ich, toczyły się w Nuncjaturze, toczyły się w Rzymie, a listy Króla JMci, Dekreta assesorskie i przywileja, nie zatamowały wojny, która się aż upadkiem Zakonu XX. Societatis Jesu skończyła. Cale tedy inna była u Pijarów nauka, inny tryb postępowania z młodzieżą i nie rzadkie dawnym moim preceptorom przycinki. Prawdą a Bogiem, nauka lżéj mi szła tutaj i raźniéj jakoś, ale oswoić się z towarzystwem nie było łacno. Wszyscy co mnie otaczali, byli bogaci chłopcy, przyszli dziedzice wielkich imion i fortun, panicze, ja ubogi i quasi sługa. Bo choć nie liczyłem się do sług i niemiałem ściśle biorąc obowiązków służebnych wyznaczonych, gorsze to było od prawdziwéj służby, za wszystkich bowiem i do wszystkiego służyć było potrzeba, a do tego aby czasu nie tracić, uczyć się jeszcze. Posyłano mnie to tam, to siam, używano do wszelkich posług, ćwiczono nie raz dla dodania ochoty Starościcowi. — Ciężkie życie! bo mało nas tam takich uboższych było, a bogatsi nie bratali się z nami i nie mieliśmy nawet z kim pohulać, pograć w piłki, pójść na ślizgawki, poswawolić. Najlepszy kawałek muru zawsze potrzeba było Starościcowi ustąpić, najlepszą zamarzłą kałużkę jemu, jemu najżwawiéj odskakującą piłkę — wszystko jemu — a za to wszystko miała jakaś przyszłość odpłacić!
Nieraz przy ogarku łojówki, douczałem się pensum, którego przez dzień niepodobna było powtórzyć, gdy mój kollega chrapał w najlepsze, z głową pełną lekcij korrepetowanych przez jednego z professorów. Mnie to niby oddano dla nauki, ale nauka była dla nas ubogich, ostatnią rzeczą — bo wprzódy trzeba służyć, biegać, stać na wszystkie rozkazy, a dopiéro potém jeźli można uczyć się.
Ale to wszystko byłoby jeszcze niczém, bez jednéj okoliczności cięższéj dla mnie nad wszystkie inne. Zaledwieśmy przyjechawszy do Warszawy installowali się w konwikcie, było to wieczorem, pobiegłem korytarzami, dla zbadania miejsca, vulgo dla swawoli, do któréj zachęcały głosy młode dające mi się słyszéć na blizkim podwórku. Wybiegam tedy gdzie wrzawa i piłki pukają o nieszczęśliwy mur, staję, patrzę — a w tém, jakby kto kamieniem w głowę uderzył — postrzegłem pana Drzemlika, tuż, obok mnie rznącego piłką o ścianę. Osłupiałem — on spójrzał, poznał mnie i także stanął zdziwiony.
— A ty tu co robisz łotrze? zapytał.
— To co ty donoszczyku!
Pan Drzemlik do mnie — ja do niego i primo impetu za czuby — Wszyscy nas otoczyli. — Co to jest? Co to jest? Jakiś nieznajomy! Czego się biją?
Jakoś nas rozerwali, i w pytania.
Ja podbiegłszy cały pokrwawiony na blizko leżącą kłodę, prawię im, z końca w koniec historją Drzemlika, nieszczędząc go. Wszyscy z ukosa poczęli na niego poglądać, ón uciekł.
Zaraz tedy dowiedziałem się, że Drzemlik przez bogatego jakiegoś kolligata do konwiktu oddany został i nie jak ja, między pauperami, ale z paniczami się chował, dosyć kosztownie i starannie.
Owi panicze, wysłuchawszy mojéj perory, rozeszli się odemnie. Drzemlik do Prefekta, swoim zwyczajem na skargę, pokazując potargane włosy — kweres, tartas, szukają mnie i sadzą do kozy na chléb i wodę.
To był tylko początek, Drzemlik którego i tak nielubiono, stał się nienawistny wszystkim, prześladowano go jako donosiciela, nikt z nim w przyjaźni być nie śmiał, ón na mnie mścił się — a że łatwo na mniejszym i uboższym się pomścić, miałem się z pyszna.
Tak nam przeszły kilka lat w konwikcie. Szedłem z klassy do klassy z Starościcem promowowany razem, ucząc się, co było można pochwytać po drodze. Tak skończyliśmy nauki w ciągłéj nienawiści i wojnie z panem Drzemlikiem, a Starościc wybrał się z jednym z Xięży Pijarów za granicę. Jam został w domu. Tymczasem poczciwy ojciec mój, Bogu ducha oddał, zostawując nas pięcioro jakem rzekł i wdowę. — Starsi bracia, popiérali się na świecie jak mogli, siostra wyszła za mąż za sąsiada, ja zostałem z odrobiną nauki we łbie, rozhultaiwszy się na daremnym chlebie, sam sobie zostawiony. Obietnice protekcij pana Starosty poszły w niwecz z jego śmiercią; syn jego, a mój kollega pojechał za granicę, zkąd, zapomniawszy o swoich i kraju, nie odzywał się nawet.
Jakiś czas zbijałem bąki, chodząc z fuzyjką po gajach i smakując w swobodzie, ale Pani Matka poczęła mnie ugadywać powoli, łagodnie przekonywając, że próżnowanie do niczego dobrégo nie doprowadzi.
— Mój mileńki, mówiła, a co to ty myślisz tak dyndać a dyndać i wisiéć na zagonie nic nie robiąc? Czyby to ty sobie służby uczciwéj, albo miejsca nie znalazł, albo jakiego zatrudnienia. Toż to bracia twoi i nie tak wysoko uczeni, a taki kawałek chleba sami zapracowują? Pomiarkuj no się, a poszukaj sposobu do życia, bo na ojcowskie niéma się co spuszczać. — Ojcowskiego mało a was za to Bóg dał pięcioro. Tak mnie tedy Pani Matka umawiała, umawiała, a troszkę i sumienie mnie gryzło, żem się począł zamyślać, co z sobą zrobić. Ale mnie wszystko chciało się, jakiegoś mądrego, niezwyczajnego i prędkiego sposobu zrobienia fortuny. Łamałem sobie głowę na próżno; a tymczasem chodziłem z fuzyjką, jako przedtém, — A ilekroć pani Matka co powié — odpowiadam:
— Myślę Jéjmościuniu, dalipan myślę.
— Wymyśl że serdeńko, co rychléj — bo dotrze czas — odpowiadała.
A tu ani sposobu wymyśléć.
Tandem — jednego wieczora, wracałem pamiętam z polowania na kaczki, miałem ich ubitych pięć czy sześć — Idę mimo dworku P. Wincentego Dołkowskiogo, patrzę coś ruch niezwyczajny, krzątanina, paranina i świateł dużo. Ludzie stoją w dziedzińcu, gwarzą, dziwują się, konie wodzą. Staję, pytam — co się to stało?
— Co! odpowiada mi parobczak — pójdźcie no, a zobaczcie, wszyscy się sąsiedzi zbiegli, jako na cudo, toć to brat pana Wincentego, co był o jednym koniu i sam wyjechał puścizn szukać w Ukrainę, powrócił do swoich, jak pan, ożeniwszy się tam bogato i wziąwszy dwie wsi w posagu.
Idą drudzy, idę i ja — Przyjęli mnie jako sąsiada. Na ławie pod piecem siedział w zielonéj lisiurce pan Grzegorz i rozparłszy się opowiadał o swoich sukcessach, pokręcając wąsa.
Słuchałem go do północy — prawda że trochę kłamał, ale niech go — jak malował Ukrainę — Słuchając, chciało się tam biédz, bez rozmysłu, zdawało się, że tam pieniędzmi rzeki płyną, a perły i drogie kamienie na drzewach się rodzą. Ślinka ciekła, a mnie to tak głowę zawróciło, żem nic nikomu niemówiąc, pożegnawszy panią matkę i odpowiedziawszy tylko, że jadę za kondycją — szarpnął, aż na Ukrainę. —
A wiécie państwo, co miałem? Konia, szabelkę, parę sukienczyn wytartych, siaki taki pasik (bo lepsze byli starsi bracia rozebrali po ojcu) i kilka talarów w sakiewce, — Do tego młodość i błogosławieństwo matki — i byłem dalipan bogaty.
Serce mi bardzo nie zabiło, nie płakałem, gdym się przeżegnawszy, przeżegnawszy drogę i cztéry strony świata, puścił od rodzinnego kołowrotu, w nieznajome strony. Tak mnie ten Pan Grzegorz zdurzył swojemi opisami, że pewniusieńki byłem, powrotu rychłego i najmniéj z kilką wsiami na dziedzictwo. Bodaj czy tylko nie wmówił ten wisus, że tam wsi dają nowo przybyłym, prosząc aby je przyjęli i ofiarując jeszcze trochę grosza na zagospodarowanie.
Jechało się żwawo, wesoło i niekosztownie. Podróż dawniéj cale inna była niż teraz, a zwłaszcza dla ubogiego ślachcica. Primo, pasportu nie było potrzeba; secundo, pieniędzy nie wiele, odwagi tylko trochę. Dziś kwestarze, państwo dobrodzieje, kwestarze tylko i ubodzy tak podróżują. Rzadko i to w ostateczności noclegowało się w karczmie u żyda; popas to prawda, że najczęściéj dla pośpiechu bywał gdzieś w gospodzie, ale i to nie zawsze. Częściéj mając z sobą owies kupiony u chłopka dobrą miarą — popasało się kędy w lasku, w chłodku, spętawszy konia, posilając się wodą, sérem, chlebem, a jeśli była i kiełbasą.
Na noclegi jechało się albo do brata ślachcica, albo na plebanią do Xiędza, albo jeśli gdzie miasteczko na drodze, do klasztoru — Xiądz, ślachcic i konwent każdy, przyjął, a gościł i przenocował ślachcica, jeśli go jeszcze nie zatrzymali na dłużéj. Tak tedy wesoło od komina do komina, od dachu, do dachu, czasem w towarzystwie czyjém, najkrótszemi drogami, z listy rekomendacyjnemi, z danemi zleceniami ustnemi, ukłonami i tp. posuwało się daléj a daléj.
Dziś by się na to nikt nie pisał, a dalipan, był to wyśmienity sposób podróżowania i pełen rozmaitości, jak być może, przygód dziwnych często, często śmiésznych, a do tego oszczędny. Jadąc jedną szkapą konno, trzy, cztéry garnce owsa wystarczały na dzień; a kupione u chłopka kosztowały nie wiele, siana wiązka, także nie zubożyła; dla siebie zaś człek jeśli kupił (bo zapasy domowe choć wielkie przebrać się musiały) to także nie wiele. W jakiémś tam pisemku o Albertusie, które niedawno napadłem w bibliotece konwentu, opisuje, moje państwo, wybór Albertusów w podróż, i jako mu konisko nieszczęśliwe obwieszali, czém tylko stało i co było w domu. Choć to rzecz przesadzona wielce, ale po części tak każdy ślachcic dawniéj wyjeżdżał z domu, o sérze, kiełbasie, bigosie i t. p. Dla tego i wielkie drogi nawet, przy gościnności dawnéj, co pomagało nie mało, bardzo niewiele kosztowały. Dziwujemy się teraz gdy słyszemy jak nam prawią, iż ślachta puszczała się w drogę, o talarze, o dwu i dawała sobie radę. Ale to dawniéj, ani sztuka była, ani dziw. Dodajmy téż, że ślachcic znał się nie panem a ślachcicem, i szanował grosz, a nim go wydał, dobrze się napatrzył, dobrze się namyślał na talara, dobrze nareflektował, wiele ón pracy ludzkiéj, potu i trudu reprezentuje.
Tandem, moi państwo, wyjechałem z domu i puściłem się w podróż, jakom mówił, more antiquo, na koniku, z szabelką, z kilką talarami, a pełną sakwą wyśmienitych nadziei. Stukało się tedy po drodze do wrót wszystkich dworków i klasztorów i plebanij, a ze sromem nigdzie nie wyszło. Bo to był jeszcze czas, kiedy się proszącemu o gościnność, bynajmniéj nie dziwowano, jak dziś, i przysłowie staropolskié: Gość w dom, Bóg w dom, mieszkało w pamięci i sercu każdego.
Przepraszam, że tak bez miłosierdzia gawędam, aleście państwo sami wyprowadzili na to, słuchajcież cierpliwie sami sobie tego piwa nawarzywszy. Otóż i gość dawniéj, a gość dziś, była to wcale różna rzecz. Dziś gość to sąsiad, mniéj więcéj znajomy, mniej więcéj niemiły (miły bardzo chyba rzadko) co przyjeżdża napić się, nadrwić się, napatrzéć, a wyjechawszy za wrota, naśmiać z waszmości. Dawniéj gość, (krom sąsiada i znajomego co się gośćmi nie zwali) był to zbłąkany i strudzony podróżny, biédny jaki starzec, w dalekiéj drodze znużony, któremu niestało chleba, grosza i sił. Przyjmowano go jak posłańca Bożego, i gościnności obowiązki z powagą jak co świętego, dopełniały się. Gość wychodząc za bramę, błogosławił, nie śmiał się. Dziś takim gościom wskazują drogę do karczmy. I nie dziwujcie się, że was Pan Bóg karze. W wielkich rzeczach i w małych, łaska jego umie się uchylić. Mało to na pozór, że odjął wam sposób dobrze czynienia, ale pomiarkujcie, co to znaczy! Chrystus Pan, nieraz stawał ubogim, jak mówi w Ewangelii, aby sprobować ludzkich serc — cóż, gdy czyje i probować już niechce?
Stara gościnność powtarzam, był to święty obrządek, co miał prawidła swoje, prawa że tak powiem, a kto praw tych niespełniał, był w oczach dawnego towarzystwa, występnym i złym. Był to mówią zabytek pogański, bo i na Wschodzie, praktykuje się gościnność święcie, aleć ją i wielkie uczucie religijne u nas wkorzenione, wsparło, i wzmocniło ją myślę.
Wyjechawszy z domowéj zagrody, ani mi serce zabiło ze strachu, z niepewności puszczając się w nieznajomy świat. Byłem pewien, że sobie na nim dam radę. Jakoż, ujrzycie państwo, że jeśli mi się nie wielce poszczęściło, co rzadka, nie wpadłem też w nic dla mnie fatalnego. Podróżowałem jakem powiedział, jak od znajomych do znajomych, jak między familją.
Nie darmo mówiono, brat ślachcic, ślachcic bowiem ślachcicowi był w istocie bratem. — Używaliśmy jednych herbów z małemi odmianami, ten wiązał dwa, ten raz Nałęcza, ten go miał białym, ten czerwonym; wywracaliśmy naszą podkowę Jastrzębca, to w dół, to do góry, z krzyżem, lub bez krzyża, a zawszeć to był Nałęcz i Jastrzębiec. — Jednéj dzielnicy ślachta uważała się za krewną prawie. Do tego przyłączyły się kolligacje. Familje przez familje wiązały się z sobą prawie wszystkie. Ten miał za sobą tę — ów tamtę, i przez tych łączył się z temi. Panowie Paskowie z krakowskiego, krewni byli litewskich, Żółkiewscy koronni, Żółkiewskich ruskich i t. d.
Poczynała się rozmowa zwykle, od pytań, kto, zkąd, jakiego herbu, z kim połączony. Kolligacje każdy umiał na pamięć, swoje i swoich doskonale; a jenealogie rodzin przedniéjszych każdy był w stanie rozpowiedziéć z dodatkiem drobnych okoliczności, coby ich dziś za nic nie dostał. Co dziś kogo obchodzi, ta historja rodzin ślacheckich, co niedawno była jeszcze historją kraju?
Piérwszych dni jeszczem był w znajomym kraju, szło mi jak z płatka, ale od więcéj znajomych, do nieznanych, jak po nitce z węzełka do węzełka. Jeden wskazywał drugiego, posyłał z ukłonem do pana brata i tak się jechało daléj a daléj. Skręciłem się na Podlasie, bo tam miałem po matce krewnych, w ślacheckiéj osadzie nad Bugiem i ztamtąd puściłem się już w cale mi nieznane strony. A różnie o nich różni prawili, poznałem prędko, że opowiadania przybylca, na których wiarę puściłem się w podróż, mocno przesadzone były; alem się już niechciał wracać, mając to sobie za przeznaczenie Boże.
Wyjechawszy na Ruś, postrzegłem wielką odmianę obyczajów, bo choć tam było wiele polskiego, było i obcego dla nas i śmiesznego dla mnie, com nigdy nic nad Polskę nie widział. A co daléj to gorzéj — co daléj, to nowszy i więcéj obcy świat.
Zbliżając się już ku Ukrainie, począłem stękać i miarkować, że trudniéj będzie znaleźć kondycją, niż się zdawało — Gdzie siąść? od czego zacząć. —
Na Rusi będąc koło Ostroga, spotkałem się na noclegu w Hulczy z jednym jak ja podróżnym ślachcicem, który już wyjechał szczęścia sobie szukać, powiedziałem mu że jadę na Ukrainę, on ciągnął na Podole — Poczęliśmy wzajem umawiać się, gdzie lepiéj jechać i niewiém jak się to stało, żem zamiast na Ukrainę, dał się namówić w Podole. Małemi tedy dniami pociągnęliśmy przez Ostróg, Zasław, stary Konstantynów w Podole.
Tum już gębę otworzył, bo kraj mi się nagle odmienił do niepoznania, ludzi mniéj, stepu więcéj, a urodzaje, a łany — niezmierzone i nieopisane! Razem tedy z Jegomością panem Smólskim towarzyszem moim na Sieniawę, Lityn, jechaliśmy ku Winnicy i Bracławiu. W tych stronach rozciągały się wielkie majętności Panów Potockich, gdzieśmy na początek miejsca i kondycij szukać postanowili.
Ale chłop strzela, Pan Bóg kule nosi. Niedojeżdżając do Winnicy i Bohu pan towarzysz mój, znalazł jakiegoś krewniaka, zdawna zamieszkałego na Rusi, który go do siebie pociągnął obiecując mu kondycją wynaleźć; a ja com się dał namówić na Podole ugoszczony prawda przez dni kilka, wypocząwszy musiałem się puścić daléj, znowu sam i niewiedząc co począć z sobą.
Ale człek wierzył w opatrzność, a opatrzność dla tych tylko, co w nią mocno wierzą; ruszyłem daléj świszcząc. Pod samą Winnicą, kłusowałem na moim szpaczku, pod zachód słońca jak dziś pamiętam, gdy mi się nawinęła kolasa, cztéry konie, kozaków dwóch po przedzie, dwóch z tyłu, kolasa mnie napędzała, bo ruszali co koń mógł wyskoczyć, w tumanach pyłu podnoszących się jak chmury. Droga pod Winnicą równa, kraj piękny, wesoło było jakoś na sercu, raźnie, słońce zachodziło całe złociste, w złocistém niebie — kolasa gnała.
— E! myślę sobie, jak to człek był pusty za młodu, gdyby téż sprobować, czy ja się z niémi zjadę. Było to głupstwo, bo i konia szkoda i nie dorzeczy podróżnemu czwałować, zwłaszcza gdy nie wié, gdzie i kiedy koniec drogi. — Ale u młokosa, co w myśli to i zrobić, jak pióro osmalił.
Jak zeprę, panie szpaka i sadzę. —
Zdaleka widać już miasto, pan pędzi i ja pędzę, a jeszcze szpak jak się zaczął wyciągać, to kilka razym ich prześcignął. Ale co ja się odsądzę na staje, to oni tną w konie bo im wstyd, a ja w swego sobie. I szarpiemy po gościńcu, jak na wyścigach. Zastanowiliśmy się już, bo nam razem rozum przyszedł, u piérwszéj karczmy przed miastem niedaleko smętarza.
Kolasa stała i widzę ludzie na mnie wołają, machają rękoma.
Podchodzę — Z kolasy wychyliła się głowa starego już, szpakowatego otyłego mężczyzny, w soboléj czapce, który mi się przypatrywał pilnie, a bodaj nie pilniéj jeszcze mojemu koniowi, który dobrze bokami robił.
— Hm! hm! odchrząknął stary, przed którym z uniżonością zdjąłem czapkę, gdyby dla niczego to dla siwizny.
— Zkąd waść?
— Zdaleka Panie, z Mazowsza.
— I po kiegoż djabła, sadzisz waść, jakby cię kto w szyję tłukł, po gościńcu?
— Ot tak, chciałem szkapy sprobować!
— Wielki z Waspana młokos — znać po postępku! A dokądże tak jedziesz?
— Jeszcze niewiém, odpowiedziałem, szukam kondycyi.
— Pięknie, a tymczasem konia się zbawisz.
— Jemu to nic nie zaszkodzi! odpowiedziałem, trochę się wstydząc, bo kozactwo ryhotało z boku.
— Waść mi nie przedasz tego konia pod kozaka?
— A cóż z sobą zrobię daléj?
— Ba! odparł stary, jeśli myślisz tak konia używać, to i tak niedaleko zajedziesz.
— Jam pewny mego szpaka!
— Szkoda że się na takie młode ręce dostał, bo znać koń dobry — Pokaż no go Waść.
I kazał mi przeprowadzać konia, ludziom w zęby patrzéć, bo widać był koniarz jakiś wielki i sam się znał dobrze.
— A cóż, nie przedasz? spytał.
Myślę sobie, trzeba szczęścia probować i odpowiém:
— Niech Jasny Pan, bierze i konia i mnie.
— Oj to ciężki dodatek! rzekł śmiejąc się stary, Waści wiater chodzi po głowie, a do czegożeś zdatny? A umiész że co?
— Szablą trochę i piórem trochę pisać umiém.
— I koniem dodał stary — to widziałem. Ale nie szanujesz konia to źle.
— Jedź Waść za mną do Niemirowa, a powoli, szanuj szpaka, dodał, ja tam do mojego przyjaciela jadę — tam zobaczemy, pogadam, może się zbędziesz konia i znajdziemy ci kondycją. Tylko mi szanuj szpaka, bo jak go ochwycisz, to ci go i darmo nie wezmę.
Otóż panie, jakim dziwnym wypadkiem, piérwszą kondycją moją dostałem, bo trzeba wiedziéć, że P. Wojewoda, którego spotkałem, dał mi zaraz lokacją na swoim dworze i za szpaka co mu się podobał, sowicie zapłacił, żem dwa za to konie kupił zaraz.
Począłem tedy od służby, ale dowiedziałem się wkrótce z doświadczenia, że nigdzie na świecie, ba na Podolu i Ukrainie, łatwo się chleba nie nabywa i raptem. — Napociło się dobrze i mało co zarobiło, grosz przychodził ciężko. — Wzdychałem, a co było robić. Zostałem na małym folwarku officjalistą z zapowiedzią, że jak za poczciwą służbę nagradzają, tak za niewierną choć na dywaniku, bez litości, sieką. Służyłem poczciwie, mogę powiedziéć, a że człek był z obcych stron i chciał się emerytować, nie wiele wyglądałem z folwarku i nie robiłem znajomości. Przyszło do rachunków rocznych, zapowiedziano nam Rewizora dóbr JMP. Wojewody, młodego człowieka i także mazura. Cieszyłem się słysząc o ziemlaku i czekałem, byłem spokojny o rachunki, bo nic w nich nie podrobiłem.
Jednego poranku, kiedym tylko co na koń miał siadać i stał w ganku ekonomicznego domku, dysponując coś czeladzi, patrzę wali wózek i kilku konnych. Ani chybi P. Rewizor, serce zabiło — czekam w ganku. Jedzie wprost do dworu — patrzę — oczom nie wierzę, we łbie mi się kręci — To pan Drzemlik!
Pomiarkowałem zaraz, zobaczywszy starego nieprzyjaciela, że źle będzie koło mnie, bo nieprzyjaźń szkolna, trwała jak przyjaźń, alem się zrezygnował, niémając nic na sumieniu. Ón także widać poznał mnie, ale jakby w życiu nie widział, zimno powitawszy, rozgospodarowawszy się na folwarku jak w domu, począł we wszystko szczelnie wglądać.
Patrzali, rachowali, badali przysięgłych, i nie domacali się niczego. Jak przyjechał tak pojechał pan Drzemlik, jeszczem mu nawet darował źrebczyka niedawno nabytego co mu w oko wpadł, myślałem że po wszystkiem i ochłonąłem z bojaźni. Tymczasem nieupłynął miesiąc, przyjeżdża inny na moje miejsce officjalista, a mnie dają odprawę z kwitkiem, bez przyczyny, bez wymówek. Jadę ze skargą do pana, a tu się nie docisnąć, docisnąwszy ledwie Wojewoda posłyszał o co chodzi.
— Waść widać z gospodarstwem robiłeś jak z koniem. — Szpak którego kupiłem u Waści, zdechł, musiał miéć jakiegoś djabła. Idź wasan sobie precz.
— Ale nie wiém za co mnie oddalili!
— Ja nie wiém po com Waści przyjął. Jąłem prosić, odesłali mnie do Rządzcy, ten do kogoś trzeciego i tak od Anasza do Kaifasza, wodzili, wodzili aż plunąwszy i ledwie wyrobiwszy świadectwo, wyrwałem się ztąd.
Trochę mnie ta służba zapomogła, i mogłem pomyśléć co robić, nie śpiesząc się — Siadłem na jakiś czas w Bracławiu. Ślachta jechała zaciągać się do wojska, podumałem, i ja sobie do wojska z niémi.
Nie będę państwu opowiadać, mojéj karjery wojskowéj szczegółowie, wiadome zresztą wypadki. — Mnie się dość nieszczęściło, bom w piérwszéj potrzebie raniony i za granicę uciekać musiał, bez piéniędzy, bez grosza, bez przyjaciela. Jeszcze z dziwnego przeznaczenia mojego, znalazł się i tu pan Drzemlik. Wierzcie, nie wierzcie państwo — znalazłem go w wojsku i niepowiém żeby mi to pomogło. — O! dobrze mi ten człowiek dopiekł — a jak na umyślnie na wyprobowanie cierpliwości mojéj, wszędym go miał, gdzie się potknąć.
Na wygnaniu w obcéj ziemi, gorzki chléb i ciężkie życie — chciało się gwałtem do kraju — powracali inni, powróciłem i ja — ale w łachmanach, o kuli. Byłem ranny w nogę, która mi się nie prędko zgoiła, musiałem długo nosić ją zgiętą i podpiérać się, jak żebrak. — Co gorzéj, że młody a kaléka, wzbudzałem co krok podejrzenia, i przez tysiące niebezpieczeństw, wlekąc się krajem prawie nieznajomym, dociągnąłem się jakoś do domu, gdzie mnie nikt niepoznał, psy nawet!
Matki nie było, brat jeden gospodarzył, przyjął mnie jak brat i podzielił się kawałkiem chleba. Nie wiele go było. Żyd cyrulik z Płocka powoli wykurował jakoś, że stąpić na nogę mogłem, i niedługo bez kuli się obszedłem. Jak tylkom wyzdrowiał nie chciałem być bratu ciężarem i znowu zaciągnąłem się do wojska. Od téj pory nie było bitwy, nie było spotkania ważniéjszego w którém bym niebył. O! widziałem wiele, doświadczyłem wiele, a ran moich nie policzę; dziwuję się czasem, że jeszcze żyję, gdy wspomnę wiele ze mnie krwi wyszło, wiele razy końskiemi kopyty tratowany byłem i za umarłego na placu zostawiony. Wzięty nareście w niewolą, dostałem się w ciżbie innych w głęboką Rossją, zkąd nas potém pouwalniano do domów — Ale nim to nadeszło, życie się stérało i na końcu jego, było ubóstwo jak na początku — nic więcéj; znękanie i zwątpienie o sobie, brak sił i nadziei w dodatku. — Niemyślałem już wcale o dalszéj krescytywie, wzdychałem tylko do siakiego takiego kąta aby gdzie spocząć.
O kiju dowlokłem się znowu na Mazowsze; gorzéj tu jeszcze teraz zastałem niż wprzódy. Brata nie było, siostra zmarła, a majętność nasza poszła w cudze ręce. Począłem process o moją część, która mi się należała z ojczystego majątku, poczciwy jeden adwokat mi pomagał, i tak pomagał, że w ostatku dał mi pięćdziesiąt oberzniętych dukatów i z wszystkiego pokwitował. Niewiedziéć co było robić, a żal rodzinny kąt opuszczać. Wziąłem dzierżawkę i ostatek straciłem. Dopiérom się został, w jednéj kapocie o pięćdziesięciu złotych i o kiju co mnie z Rossyi tu aż przywiódł. Wziąłem go z kąta i puściłem się w imie Boże, w świat znowu, ale bez myśli i bez nadziei, smutny a nie wiedząc co począć.
Nie wiedziéć jak, zbiérając po drodze łupiny dawnéj wesołéj na Podole podróży, udałem się tąż samą co wprzódy drogą. Szedłem machinalnie nie śpiesząc się, bo nie było do czego, i odpoczywając, gdzie dach gościnny znalazłem. Mniéj ich już tu było niż wprzódy — czasy się odmieniły bardzo i ludzie!
Tak jakoś dowlokłem się do Kustynia, gdzie u Ojców Bernardynów gościnnie przyjęty, postanowiłem wstąpić do zakonu. Nie mówcie panowie, że zakony są niepotrzebne i do niczego się nie zdały, jak to często teraz słyszéć się daje. Oprócz ludzi co mają wokacją służyć Bogu i chwalić go, gdzież się podzieją ci wszyscy, co wyszli z życia, jak okręt skołatany burzą — niemając dachu, przyjaciół i rodziny? Gdzie się podzieją siéroty stare i wydziedziczeni z szczęścia i nadziei? dla nich miejsce pod skrzydłem Bożém, w murach zakonnych. Na wszystkie kaléctwa serca i umysłu, w boju życia odniesione, miejsce w tych wielkich szpitalach, założonych przez miłosierdzie i litość, w imie Boga żywego. Nie krzyczcie państwo na klasztory, bo gdyby ich niestało, wiele ludzi znalazło by się bez kąta, bez dachu, a co gorzéj i bez religijnéj pociechy, jaką daje ustronne życie mnisze.
W Kustyniu mały czas przebywszy, udałem się z listem przełożonego, na nowicjat do Zasławia. Był to pamiętam ranek zimowy, gdym z biciem nie małém serca, wszedł w ogromne i wspaniałe mury Zasławskie. Nie zaraz przypuszczony zostałem do celi przełożonego, który był zajęty. Około godziny dziesiątéj, dali mi znać, że wejść mogę i wskazano drzwi, nad któremi wisiał czarny obraz świętego Franciszka, odbiérającego święte znaki męki Zbawiciela. — Zapukałem:
— Wejdźcie — ozwał się głos.
Nie wiém czemu usłyszawszy go, choć niepoznałem, kto przemówił, zadrżałem, i z bojaźnią za klamkę ruszyłem. Wszedłem kłaniając się nizko przed Przełożonym, który stał u drzwi. Podnosząc dopiéro głowę, spojrzałem na niego i — cofnąłem się.
Mimo wybladłéj twarzy, ogolonéj głowy i zmiany stroju, poznałem dawnego nieprzyjaciela Drzemlika.
Chciałem już nie oddając listu wynijść nazad i nie probować nawet szczęścia, tak pewny byłem, że go tu nie znajdę. Widok człowieka, co się wiele do nieszczęść moich przyłożył, pomieszał mnie do niewypowiedzenia, myślałem że jakaś fatalność cięży nademną.
Tymczasem wpatrywał się we mnie Przełożony niespokojnie i pilnie, a widząc że biorę za klamkę i chcę nazad odchodzić, wstrzymał mnie za rękę, mówiąc:
— O Boże! miałżeby to być ón!
— To — to ja, nie mylicie się, odpowiedziałem — ale was trudzić nie będę — idę.
— Zmiłuj się! stój, człowiecze, Pan Bóg cię sprowadza na moją drogę, przez łaskę swoją osobliwą nademną, abym choć w części nagrodził krzywdy jakiem ci wyrządził. Zmiłuj się stój — dodał — pod tą suknią nie Drzemlik dawny twój wróg, ale przełożony Zakonu, Ojciec Felicjan do ciebie przemawia. Czyż mi nie przebaczysz! czyż twardszy będziesz odemnie!
To mówiąc Ojciec Gwardjan rzucił mi się do nóg, ja jemu i popłakaliśmy się obydwa rzewnemi łzami, wspominając dawne dzieje. O! nagrodził mi swojém staraniem, troskliwością, łagodnością, serdeczną litością, co wprzódy złego uczynił ten człowiek. Dziwnie bo się odmienił i szczérze za grzéchy żałował, a póki żył (bośmy go rychło pochowali z wielkim wszystkich żalem), pielęgnował mnie, jak brata rodzonego.
Otóż cała historja — dodał kwestarz, powoli zażywając tabaki i dobywając chustki z szérokiego rękawa — cała, bo te niedogryzki życia, już się nie rachują. — Człowiek wdziawszy suknią zakonną, wdział ducha nowego i jakby narodził się na nowo. Życie jego jest rozmyślaniem o przyszłém i wieczném i jakby wstępem do niego — Teraźniéjszość obojętna i mała. — Ludzie wydają się dziećmi co się o zabawki kłócą i za bańkami mydlanemi biegają — mnie mój obowiązek kwestarza wiedzie jeszcze ciągle w świat, ale Bóg mi świadkiem, nigdym patrząc na was mili panowie, waszego losu nie zazdrościł. Gdybyście mieli rozum, dodał z uśmiéchem, wszyscy byście powinni po szczęście pójść do Zakonu.
Staś sie uśmiéchnął i wstali, bo podano właśnie wieczerzę.
August westchnął, Matylda zamyślona poprowadziła ich do jadalnéj sali.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.