Latarnia czarnoxięzka/II/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

LATARNIA
CZARNOXIĘZKA
OBRAZY NASZYCH CZASÓW,
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
Oddział II.
TOM I.
WARSZAWA,
NAKŁADEM S. ORGELBRANDA księgarza
PRZY ULICY MIODOWÉJ Nr. 496.
1844.
Wolno drukować z warunkiem złożenia, po wydrukowaniu, w Komitecie Cenzury, prawem przepisanéj liczby exemplarzy.

w Warszawie, d. (22 Lutego) 5 Marca 1844.
Cenzor Starszy i Naczelnik
Niezabitowski.


w Drukarni pod firmą M. Chmielewskiego.




I.
MATKA I SYN.

ROZDZIAŁ I.



B to wieczór jesienny — wiecie szanowni czytelnicy co to jest wieczór jesienny, pod naszém niebem północy. O szóstéj już się powoli zmierzcha, wiatr zimny świszcze otrząsając z drzew resztę pożółkłych liści — szare i sine chmury wloką się po niebie ciemném. — Trawniki zżółkły, ogród traci chwilową swą ozdobę różnofarbnych przedśmiertnych sukienek, w które się ustroił jakby tylko na pożegnanie; pola starte pod nogami bydła, złocistą cierń przemieniły w szaro-żółtą jakąś smutną sukmanę. Jedyną weselną barwę w obrazie stanowią zasiewy i zieleniejące nadzieją następnych zbiorów, łany. — Tak na świecie splata się wszystko w ten wieniec różnofarbny, który zowiemy życiem. Z jednéj strony śmierć, z drugiéj młodość, nadzieje — jedno ociera się o drugie, a nie łączy, choć jedno wypływa z drugiego.
Są ludzie, co nie wiém czemu lubią porę jesienną, może dla tego, że im w duszę przynosi smętek jakiś uroczy, miły, którego bez zewnętrznego wrażenia wyrobić w sobie nie umieją; ale więcéj daleko zgodzi się ze mną, że jesień, jak ta pora niepewna i bez charakteru, która rozdziela właściwą wiosnę od zimy — jest bardzo smutną. Przejście to tylko z ostréj i nie bez wdzięków zimy, do uroczystego lata, jak jesień przejściem z lata do snu zimy. Tym, co potrzebują smutku, dla jakiéjś równowagi w duszy, mogą się podobać pory roku ściskające za serce; ale ludziom, co ciągle brodzą myślą we wszystkich utrapieniach żywota, nigdy nadto być nie może lata, wesołości, słońca, ciepła i pogody. Jesień zasmuca mimowolnie, i pod jéj szarém niebem, tak smutno, jak potępieńcom Danta, w kapicach ołowianych. Człowiek się sam nie wiedząc czego niespokoi, lęka o doczekanie wiosny i wzdycha.
Ta smutna pora dla próżniaków myślących tylko i dumających — dla wieśniaka naszego, jest najszczęśliwszą porą pełności w stodole, dostatku na stole, czasem wesel po siołach, hulanki po karczmach i jarmarków — Oni niemają czasu obejrzéć się na smutne oblicze otaczającego ich przyrodzenia: bo życie ich, nie życiem myśli, dumań i wejrzeń, ale żywotem trudu naprzemian i szału.
I gdy w chatach wesołe trzeszczą łuczywa, słychać wieczorne śpiewy i warczące wrzeciona i głośne śmiéchy dziewcząt; — w salonach.
O! w salonach nudno, zimno, pusto i smutno!
Zajrzyjmy do jednego z nich. — Mówiliśmy już o wieczorze jesiennym — o szaréj godzinie, któréj szarości dodaje niebo chmurne, wiatr jęczący smutno i szelest opadających liści. W saloniku wychodzącym na ogród, w którym widać lipową, teraz żółtą zupełnie ulicę — siedzi trzy osoby w milczeniu, rzadko przerywaném kilką wyrazami, krokami i ruchami. Te trzy osoby, są to nasi znajomi — August, Staś, a teraz pan Stanisław, i żona jego Matylda.
P. August nic nam prawie nie postarzał, rodzaj życia, wstrzemięźliwość cielesna i duchowna, spokój wewnętrzny czynią go zawsze jednostajnie młodym. Jemu życie nie posuwa się jak index sekundowy szalejący po cyferblacie zegaru, ale jak żółwio patrzący godzinnik. Czémże miał zestarzéć, gdy nie kocha, nie płacze, nie porusza się niczém, i zawsze zamknięty w swéj skorupce, szafuje tyle tylko życia, ile go niezbędnie na powszednią potrzebę wydać musi. To też jedna marszczka nie przybyła mu na czole gładkiém, lśniącém, czystém i pełném spokoju, oczy nie pociemniały, nie straciły blasku, nie zgarbił się i nie wyłysiał, niezużył. — Takim jest, jakeśmy go widzieli w pierwszéj części naszego obrazu.
Za to, o jakże wielka odmiana w Stasiu! Staś, przypominacie sobie, był młodym, trzpiotowatym chłopcem w początku, potém spoważniał oparzywszy się miłością Hrabiny Julii, potém exaltował się z Natalią, rozpaczał za piérwszą kochanką i starzał w podróżach, aż powrócił statecznym, jak to dawniéj wybornie mówiono, człowiekiem, żonaty i poważny do domu — August przez cały ten czas był zawsze takim, jakim go zastaliśmy w początku. Gdy Stanisław trzpiotał się, szalał, kochał, rozpaczał, podróżował i żenił; wuj żył swojém życiem powolném — jeden i jeden i zawsze ten sam.
I doczekał się, jeszcze jednej, może najmniéj spodziewanéj i pożądanéj w siostrzeńcu zmiany — on ją z początku z westchnieniem przewidywał i myśl o niéj jak natrętną muchę opędzał — potém sądził już że się mylił i winszował w duchu omyłki; teraz dopatrywał się coraz wyraźniéj, jaśniéj, że zmiana ostatnia — z kolei jako konieczność natury charakteru i Stanisława nadeszła. Łatwo zgadniecie, jaka to była ta zmiana ostatnia — Staś zobojętniał dla żony, która dawszy mu syna, zawsze go jedném, poczciwém, dość na pozór zimném, ale głębokiém przywiązaniem i miłością cichą nie wynurzającą się, ale szczérą — kochała.
Stasiowi mało było tego wszystkiego. Jeden to był z tych charakterów potrzebujących ciągłych wzruszeń i nieustannéj walki, nadziei, zmian i ruchu, jako warunku exystencyi, jedna to była z tych organizacyi dziwnych, co jak Salamandra, żyją w ogniu. Organizacye te na nieszczęście, daleko są pospolitsze od Salamander, których nikt prócz Benvenuta Cellini, niewidział podobno, a przynajmniéj nikt tak jak on (niewyjmując policzka ojcowskiego)[1]
Jedną z tych nieszczęsnych organizacyi obdarzony był biédny Staś.
Wzdychał nieustannie za spokojem, za ciszą, za wsią, a nie mógł wytrzymać trzech dni w zupełnym spokoju i ciszy. Gdy niestało wypadków, to się bił z myślami, to roił, to budował na marzeniach marzenia i drapał się po nich pod niebiosa, sposobem olbrzymów, nie lepiéj mu się to, od nieboszczyków tych antecessorów udawało. Prędko, bardzo prędko, spokojna, wesoła, świéża i rumiana twarz Matyldy, pogodne jéj oblicze, spowszedniało mężowi, prędko nacieszył się wrażeniami swojego ojcowstwa (paternité, — nie ma na to wyrazu u nas — miałożby to znaczyć, że niebyło rzeczy???)[2].
Synka; — rumiane, śliczne dziecię, odpychał zlekka, zadumany, a żonę, zbywał często wyrazy zimnemi jak lód, o które by się wszelaka inna, niż jéj miłość rozbiła. — Ale ona miała jedno z tych przywiązań trwałych, których nic nie wyrwie, gdy raz w duszę wrosną. — Im mocniéj je szarpiesz, tém głębiéj zapuszczają korzenie.
August okiem badacza patrzał od początku na Stasia i przewidział co być miało, dojrzał początku, doczekał się wyraźnych symptomatów nudy, oziębienia, przesytu.
Dobrze to któś uważał, że większa część małżeństw, rozbija się o najpiérwszy szkopuł na drodze. Tym szkopułem jest chwila, gdy wielka ognista namiętność ustaje, a przywiązanie, na szacunku i nałogu zbudowane, jeszcze nie przyszło. Chwila niebezpieczna, którą trochą odwagi, i cierpliwości przebywszy, wchodzi się pod jasne niebo dalszego małżeńskiego żywota. Dawniéj u nas, że nie było namiętności na początku, nie było i przesytu, nie było idei rozprzężenia bo była idea obowiązku i tak wszystko to, co my dziś doznajemy, prawie nie exystowało. Ale dziś istotna prawda, że najwięcéj małżeństw rozchodzi się, nieprzebywszy piérwszéj chwili niebezpiecznéj.
Ta chwila nadeszła dla Stanisława może wcześniéj niż była powinna. Nie dla tego, żeby z natury przywiązania, powinien był i musiał ostygnąć prędzéj, ale że przywiązanie Matyldy, szlachetne, całe w sobie, niewyjawiające się ciągle, nie podsycające wybuchów z drugiéj strony, musiało do tego usposobić.
Coraz częściej Staś począł rozmyślać o Julii — potém, potém o Natalii nawet. Życie zdało mu się tak szare, smętne, tak utrapienie ciche, tak powoli się wlokące, tak bez odmian i wrażeń! Czuł się bezsilnym, nie radym z siebie, niespokojnym. Matylda wszystkiego tego nie widziała — ale za nią i za Stanisława może, przewidział i zobaczył co się święciło August. Ze swoją krwią zimną, z nieubłaganym powierzchownym chłodem, śledził postępów choroby i truchlał, szukając na nią lekarstwa. Wiedział on że przebywszy niebezpieczną chwilę, wszystko pójść może dobrze. Ale jak przejść między Scyllą a Charybdą?? W tém trudność — przytomny niebezpieczeństwu, łamał sobie głowę szukając, jak je zakląć — na Matyldę nic nie można było rachować — bo ani jej powiedziéć całéj prawdy godziło się, ani dowiedziawszy się jéj, byłaby w nią uwierzyła. A tym czasem Staś coraz konwulsyjniéj targał swoje złote więzy. Pamiętajmy na to, że on niebył wychowany tak, aby przedewszystkiém wierzył w świętość obowiązków, i panowanie ich nad życiem całém; nie był wychowany tak, aby w uczuciu dopełnionego choć przykrego obowiązku, znajdował osłodę, szczęście — Staś szczęście rozumiał staro-nowym — pogańsko-filozoficznym sposobem — nasyceniem, a to inne szczęście spokojnéj duszy, zwał ujemném. Niechciał się zastanowić, że to ujemne jak je zwał, jest właśnie jedyném duchownén — poczuwszy przesycenie, rzucił się jak dziki zwiérz w klatce — na nową pastwę — nie probował zlepić roztłuczonego szczęścia domowego — poszedł szukać nowych.
Zaczął od gęstych odwiedzin w sąsiedztwo i — niestety — wyznajmy to, bo przedewszystkiém prawdę pisać musiemy — nieraz już usiadł za zielonym stolikiem, nieraz w wzruszeniach jakie daje gra, probował nowego nasycenia, nowéj nieznajoméj roskoszy. Tego najwięcéj zląkł się August.
— Dla czego, powiedział w duchu, nie szuka przynajmniéj szlachetniéjszéj rozrywki, czemu niechce pracować? Święci pańscy potrzebowali pracy, jako ballastu do łodzi życia, cóż dopiéro my biédni?? Zajęcie, jest niezbędnym warunkiem, poczciwego życia i w braku zatrudnienia zajmuje się większa część ludzi, grą, ale Stanisław co rozumié lepsze życie, miałżeby wyjść na jednego z bezrozumnéj trzódy baranów Panurga?
Odtąd August, nieodstępnym stał się towarzyszem, stróżem Stanisława, lękał się o niego, bał odstąpić.
Jakże, powiécie mi, ten człowiek, którego maluje się tak zimnym, zdobył się na takie przywiązanie dla siostrzeńca? Jakże on swój najdroższy spokój, ku któremu skierował wszystkie długich lat usiłowania, mógł tak dobrowolnie nieproszoną opieką zakłócić?
Widzieliście, w piérwszéj części naszego obrazu, że August nie oparł się pewnemu wzruszeniu, na widok siostrzeńca, że od razu go przeciw zwyczajowi swemu, przeciw normalnéj apatii, — pokochał. Potrzeba wytłumaczyć jak się to stało. Powiedzieliśmy wyżéj, że Staś żywo przypomniał mu siostrę, siostrę ukochaną, jedyną istotę, dla któréj August, uczuł raz w kilkadziesiąt lat przywiązanie posunięte aż do poświęcenia, aż do zapomnienia o sobie i swojéj idei stoicyzmu.
Ta siostra Augusta, do któréj Staś był i z twarzy i z charakteru podobnym, stanowiąc zupełną sprzeczność z nim, wzbudziła naprzód w bracie, pewien rodzaj politowania, potém czułego przywiązania. August od dzieciństwa przeczuł że nie będzie szczęśliwą i odgadł: długo po śmierci jéj płakał, a teraz przez pamięć na nią kochał syna!<br?> Siostra Augusta, Aniela, była to żywa, namiętna, cała sercem żyjąca istota. Jak brat rachował każdy krok swój i jego przewidziéć się dające skutki, tak ona niezastanawiała się nigdy nad przyszłością. Chwili święciła lata, uniesieniu jednemu, długie dni żalu i zawodów. Całego jéj życia historja w tych kilku zamknęła się słowach. Piérwsze jéj przywiązanie serca co koniecznie kochać potrzebowało, padło na istotę, niegodną czystego przywiązania, nieumiejącą go ocenić. — Młody, ubogi, rojący wielkie losy przed sobą — Adam pokochał Anielę, któréj miłości dojrzał; pokochał jak kochają młodzi — aby kochać. Miłość ta była bez jutra. — Biédna Aniela zapóźno postrzegła, że się przywiązała do zimnego człowieka bez serca, czyniącego wszystko głową i rozmysłem. Ale cofać się nie czas już było: cała przyszłość biédnéj dziewczyny, rozbiła się o piérwsze nierozważne przywiązanie.
Adam byłby się ożenił z Anielą, Aniela byłaby za niego poszła, ubogiemu, niemającemu dachu i rodziny, dając majątek swój, stosunki i familią; — ale rodzina Anieli niemogła dozwolić na związek, któren niedawał żadnéj rękojmi na przyszłość. — Z téj krótkiéj, pełnéj boleści, a ubogiéj w szczęście miłości. Aniela wyniosła zranione serce, skalaną przyszłość całą, ale nic doświadczenia. Tego doświadczenia ludzi, co raz oparzywszy się, drugi raz na zimno dmuchają. — Ona niemogła nauczyć się ostrożności, bo nią wiodło piérwsze wrażenie, piérwsze wzruszenie. Mąż którego dla Anieli wybrano, skutkiem uwłaczających jéj sławie pogłosek, był tylko wybranym z biédy. Aniela pójść musiała za mąż, poszła po woli rodziców, za człowieka starego, upartego, nieznośnego charakteru, a co gorsza nie bardzo szlachetnego. Wistocie, ze wszystkich wad męża, najtrudniej znieść było Anieli, ten brak szlachetności; jéj, co miała duszę aż do heroizmu czystą, co roiła poświęcenia nieustanne. Ta okoliczność, wkrótce zbrzydziła jéj zupełnie towarzysza życia. Urodził się młody Staś, ale on niezwiązał nowym węzłem, niemogących się złączyć serc, on oddzielił więcéj jeszcze matkę od męża, bo przywiązał nową namiętnością do dziecka. Aniela płakała nad kołyską Stasia, ucząc go modlić się i przelewając weń swoją duszę, która zawcześnie okazywała się matce, rodzoną jéj duszy córką.
W tym czasie, drugi człowiek znalazł się na jéj drodze, co ją sprowadził z świętéj choć ciężkiéj ścieżki obowiązków.
Herman, był sąsiadem starego męża Anieli, Herman egoista, szukający nasycenia, niepatrzący jakim je kosztem okupi. Aniela była piękna i bogata, poznał ją, a exaltując się i uszlachetniając w oczach słabéj kobiéty, znienawidził jéj męża i przywiódł aż do — rozwodu. Ledwie rozwiedziona, postrzegła Aniela swój błąd i zawód. Drugi mąż, był prawie od piérwszego gorszym, jego udana szlachetność, była tylko sukienką od gości; na dni powszedne był człowiekiem zimnym, zepsutym, w nic szlachetnego niewierzącym i szyderskim. Cóż miała począć biédna? Znosiła włożone dobrowolnie na kark brzemię, ale nie długo — zgryzoty wewnętrzne, brak dziécięcia z którym się rozłączyć musiała — a do którego przywiązaną była, jak matka i kobiéta zawiedziona na wszystkiém — zjadły ją wkrótce. — Niszczała blada, kaszląca, smutna i poglądając na pewną i zapowiadającą się widocznie śmierć — aż umarła. — W chwili skonania przyniesiono jéj dziécię, Stasia, i obejmując go rękami zimnemi, kładąc usta sine na jego czole zarumienioném od podróży; — wyzionęła duszę. Zdało się, że ona wprost przeszła w dziecinę, która i twarz matki i charakter odziedziczyła.
Oto dla czego kochał August biédną Anielę, dla czego kochał Stanisława. Teraz powróćmy do naszego salonu, w którym jakeśmy wyżej powiedzieli, znajduje się August, Stanisław i Matylda.
Szary zmrok pada — miga maleńkie światło na kominie — Stanisław z rękoma na krzyż założonemi i spuszczoną głową, ponury przechadza się po salonie powolnie. Czasem staje, wzrusza ramionami nieznacznie, poglądając na Matyldę i znowu chodzi.
August z szczypcami w ręku u komina siedzi, poprawia od niechcenia głownie, zakłada nogę na nogę, zdejmuje z nogi nogę, pokaszliwa, a tajemnie patrzy na Stanisława. Matylda na kanapie, zebrała się w kątek jéj cała, uwinęła w szal od jesiennego chłodu, spuściła głowę na piersi i spokojnie duma coś — Cale to inne dumanie Matyldy — Stanisław, widać z ruchów duma niespokojnie, roi, rozbija przyszłość, zgaduje ją, chciałby szturmem jéj dobyć. Dumanie jego, dumanie człowieka co chce zmiany i gotuje się do niéj. Matyldy ciche marzenie, niewystępujące za brzegi czary domowego szczęścia. Ona albo przebiera swoją złotą i szczęśliwą przeszłość, albo duma o dziecku, co niedaleko śpi w kolébce. Ona sobie obiecała, wszystkie dni jednakowe, spokojna o nic nie prosi Boga, tylko o przedłużenie tego co jest, co ma. August niemyśli o sobie, duma o nich. Wejrzenie jego jeszcze chodzi na zwiady, aby dostać głębszego przekonania o rzeczy którą jednakże wié już dobrze pewnie — ale któréjby jeszcze wierzyć nie chciał. Co chwila powtarza w duchu:
— Nie omyliłem się, tak, tak jest —
— Chwila upływa, milczenie ciągłe, mrok pada coraz ciemniejszy, Staś chodzi, Matylda siedzi, August poprawia na kominie.
— A dopókiż tak milczeć będziemy? ozwał się nareszcie rzucając szczypce i wstając z krzesła.
— O czémże chcecie abyśmy mówili, na téj wsi przeklętéj! zawołał Staś niecierpliwie, tu człowiek zapomina myśléć, oducza się mówić.
— Z kądże u licha ten anti-sielankowy zapał?
— Zkąd? z serca wuju! Potrzeba się urodzić, wychować i nauczyć, być ślachcicem u nas, aby to życie męczeńsko nudne, tyrańsko jednostajne, zabójczo pozbawione ruchu i myśli — wytrzymać? Oczém tu myśléć? o zbiorach, o zasiewach, o przedażach — ależ to powtarzam piekielnie nudne!
— Wszystko jest nudne dla tego, co się duszą niebierze do niczego a znam — dodał wuj — bardzo światłych ludzi, co namiętnie wziąwszy się nawet do gospodarstwa, znajdują w niém prawie szczęście.
— Znałem w uniwersytecie berlińskim — odparł Staś — dwóch przezacnych agronomów, co się oba uszczęśliwiali teorjami swemi i agronomją, choć oba roli i ziemi tyle znali — co ja. Probowali prawda na języku smaku wszystkich ziem, determinowali gatunki marglów i glin — i że byli swoją agronomją szczęśliwi, nie dziwię się, bo mieli zapał naukowy. — A tu co?
— A tu? odparł August — można miéć dwa interessa w gospodarstwie — naukowy, którego nikt nie broni, i pieniężny, który —
— Który, dodał Staś machając ręką, jest najpaskudniejszym i najnieznośniejszym z interessów. Ale wracając do założenia, że na wsi umrzéć a przynajmniéj zwarjować można z nudów.
— Jednak ty bardzo dawniéj wieś chwaliłeś — i życzyłeś sobie mieszkać na wsi.
— Niedoświadczenie wuju! dzieciństwo. A potém, któż wiedział, że u was tak nudne życie wiejskie?
— Życie każde, takiem jest, jakiém go kto sobie uczyni.
— Ale! — kiedy braknie koniecznych warunków, materjałów, aby z niego co zrobić.
— Dyskutujmy więc kategorycznie — jakich że to warunków, jakich materjałów braknie wiejskiemu życiu?
— Ludzi.
— Dziękuję w imieniu sąsiadów i znajomych.
— Są wyjątki.
— Rozumié się, wszyscy przytomni zawsze należą do wyjątków — idźmy daléj — ja przeczę jednak i protestuję przeciw piérwszemu, bo absolutnie tego powiedziéć niemożna — powtóre —
— Powtóre, brak życia — ludzie najznakomitsi rdzewieją, marnieją, w téj atmosferze dusznéj — zsiadłéj — gęstéj a nieruchoméj.
— Czemuż niestaracie się, zamiast narzekać na brak życia, niedostatek jego zapełnić, wzbudzić je?
— Tego nigdy jeden człowiek nie zrobił.
— Wszelka odmiana od jednego się poczyna, a siłami wszystkich kończy.
— Chcesz mnie zupełnie zbić na miazgę wujaszku, ale się nie dam — czemuż dotąd nigdzie nikt tego nie zrobił?
— Sprobuj jeźli masz ochotę.
— Ja mam ochotę korzystać z gotowego, nie pracować.
— Nigdzie zupełnie gotowego po myśli swojéj nie znajdziesz.
— Ale w mieście przynajmniéj człowiek żyje jak chce, wybiéra kogo chce.
— Stary przesąd — pomiarkuj tylko — zupełnie tak jak na wsi, człek nie jest panem swéj woli. — Powiadacie że w mieście, człek przyjmuje kogo chce tylko — bajka. Tysiąc drobnych okoliczności, czyni go niewolnikiem najmniéj miłych mu osób i towarzystwa — a i na wsi można się pozbyć natrętów — znudzonemu samym sobą wszędzie źle.
— Szczérze za takiego mnie masz wujaszku.
— Trochę — Bo pytam się ciebie, alboż na wsi, nie możesz mieć xiążek, gazet, sztuki, towarzystwa.
— O! zmiłuj się! towarzystwa!
— Obstaje przy tém, prawie wszędzie —
— Stosownego?
— Mało osób, ale do serca wybrać można, świat nie jest pusty, a gdy się jest w kraju własnym, gdzie tyle sympatij nas wiąże.
— Ale kiedy niéma sympatij.
— Żadnéj?
— Żadnéj a żadnéj. — Cóż w takim razie.
— Pójść i w łeb sobie wypalić, — zimno odpowiedział zniecierpliwiony trochę August.
— O! na to heroiczne lekarstwo się niezgadzam, odparł Staś.
— Dla ciebie jednak Stasiu, innego już trudno znaléźć, napadła cię choroba wieku naszego, spleen, spleen serdeczny, przesyt, nuda, niewyleczone — Zdaje ci się żeś wszystko widział, czuł, zbadał, i nic ci na żywność więcéj nie pozostało, żeś skazany na przeżuwanie strawionych pokarmów.
Mój Boże! Tylko co żonaty, niedawno ojcem zostawszy, ledwie poczynając życie, niedoświadczywszy. —
— Jakto, nic niedoświadczywszy?
— Cóż to! i odrobina! rzekł pogardliwie prawie August.
— Odrobina! całe lata cierpiéć, tyle wzruszeń.
— Zwykły życia początek.
— Nielitościwyś wuju.
— Zarozumiałyś kochany siostrzanie.
— Ale kochany wuju — miałbym prawo.
— Masz prawo dziękować Bogu za swoje szczęście i pełną piersią niém oddychać — Staś wzruszył ramionami.
W téj chwili wniesiono świéce do pokoju.




II.
KWESTARZ.

ROZDZIAŁ II.



RAZEM z służącym, który wnosił świéce, wsunęła się postać wysoka, ciemna do pokoju i zatrzymawszy się pokornie u drzwi, odezwała głosem mocnym, który zwrócił uwagę wszystkich.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Odpowiadając — Na wieki wieków — Amen, wszyscy głowy podnieśli i zwrócili je ku drzwiom.
A u drzwi stała jedna z dawniéj pospolitych u nas postaci — kwestarz bernardyn z Zasławia, w ciemnym habicie, po którym spływał gruby biały sznur z węzłami, z czapeczką złożoną w ręku, z paciorkami u pasa. Mimo wygolonéj głowy, mimo stroju tego, mimo nieco schylonych może wiekiem, może trudem pleców, człowiek to był raczéj do szabli, niż do habitu stworzony. Twarz otwartego charakteru, rumiana, wesoła, oko czarne błyszczące, ramiona szerokie, a do tego coś żołnierskiego w postawie. Poznałeś od razu, że ten człowiek należał do familii ślacheckiéj.
Ale lata i suknia kogo nie odmienią! Nasz kwestarz już pochylony stracił wiele dawnych ruchów i wyrazu twarzy; ciągle się kłaniając i prosząc, mimo że się nigdy bardzo nizko nie kłaniał; spokorniał. — Stał u progu czekając aż go poproszą siedziéć i słowo grzeczne powiedzą, miął swoją czapeczkę w ręku i spoglądał po przytomnych, usiłując (jak wszyscy często do coraz nowych zmuszeni przemawiać osób) poznać rzutem oka z kim ma do czynienia.
Matylda wskazała mu krzesło, a Staś szepnąwszy na ucho wujowi.
— Otóż, masz próbkę naszego świata i ludzi. — Staś postąpił ku niemu, nie wiedząc jak począć rozmowę.
Same mu się nastręczyły słowa zwyczajne.
— Zkądże to Jegomość Dobrodziéj jedzie? z Zasławskiego konwentu, Jaśnie Wielmożny panie.
— Ale teraz.
— Od państwa Pogorzelskich, Bóg im zapłać, dali dwa barany.
Te kilka wyrazów, wymówił Bernardyn tonem człowieka, który pewny jest siebie i bywał po świecie. Było nawet nieco żartobliwości w sposobie powiedzenia tego — Bóg zapłać.
Potém usiadł i obejrzał się.
Staś w złym humorze, kwaśny, z rezygnacyą, rzucił się w krzesło przeciw niemu i gotował się na długie męki, jałowéj rozmowy, aż do wieczerzy przeciągnąć się mającéj. Ale August, który znał kwestarza i pamiętał że wszyscy braciszkowie za kwestą jeżdżący, są zwykle ludzie weseli, bywali, umiejący mnóstwo powiastek, znający cały kraj do koła, zbliżył się z postanowieniem, dowiedzenia siostrzeńcowi że bernardyn jeżdżący za jałmużną — może być miłym gościem w domu.
Jakoż natychmiast rozkołysał bernardyna, wypytując go o znajomych, o sąsiadów, o wiadomostki różne z dawniéjszych czasów. Niewiedząc jak i dla czego rozchmurzył się Stanisław i począł słuchać, podano herbatę i przy niéj żwawiéj jeszcze, poszła rozmowa.
Bernardyn opowiadał tak dowcipnie, z taką łatwością, z takim staroświeckiego kroju humorem, że Staś nawet musiał się wreście uśmiéchnąć.
Naturalnie mówić zaczęto o klasztorach, kwestach i o kwestarzach. Nasz brat Serafin, zrobił się historiografem ich i opowiedział wszystkie tradycyjne krążące o nich powiastki, aż do owéj o Panu Kaniowskim i innych wielu. — Między innemi przypomniał i ową przygodę kwestarza, który przybywszy przez niewiadomość do heretyckiego domu, w czasie obiadu, w dzień piątkowy, przyjęty był dość zimno i z drwinkami.
Xiądz miał z sobą psa.
Pani domu, postrzegłszy go, zawołała na sługę. — Dla Xiędza i dla pieska niechaj zrobią z postem.
— Mój pies Mościa Dobrodziéjko — odpowiedział braciszek niezmieszany, trzyma z heretykami i jé z mięsem.
Jak zwykle w tradycyjnych powiastkach wszystkich, Bernardynowi udała się śmiała odpowiedź.
Staś rozchmurzony, śmiał się wesoło słuchając opowiadania, a August szeptał mu cicho.
— A widzisz że i kwestarz, miłym ci gościem być może?
Staś pogardliwie kiwnął głową.
A tym czasem podżegany kwestarz coraz daléj mówił, wpadli nareście na pytania, o jego własnéj historii, i August tak nalegał, że skusiwszy bernardyna ofiarą kilku baranów, wymógł na nim, spowiédź całego życia.
To zaczyna być ciekawém — szepnął Staś siadając w szerokiém krześle — słuchajmy.
— Powiém Państwu, odezwał się braciszek popijając herbatę — niemiła to rzecz swoje życie na nowo dobywać, kiedy się je pod tym habitem, razem z nazwiskiem, razem ze wszelką ambicją światową i żalem po życiu świeckiem — ukryło. — Teraz — jam już spokojny — wszystko się dla mnie skończyło, reszta na pacierzach, na usłudze braciom, na odpoczynku w klasztorze, płynie sobie spokojnie, i gdyby mi Pan Bóg, oddał dziś do wyboru, czy znowu wrócić na świat do majętności, (boć to i zagon miałem) do krewnych — lub zostać jak jestem dziś — Bóg widzi, wybrałbym lepsze, to co jest.
— No, ale to państwu nie oto chodzi; poczynam tedy ab ovo. Jak mnie Państwo widzicie, ślachcic byłem (nie mogę mówić jestem, bo wszystko to dziś dla mnie przeszłość) i ojciec nasz, panie mu świéć nad duszą, miał część wsi w Województwie Płockiém. A trzeba Panom wiedziéć, że w owém Województwie Płockiém, Ziemi Wyszogrodzkiéj i sąsiedztwie, małéj szlachty, co na kilku chłopkach siedzą, jak mrówia. I nie poszło to, jak gdzieniegdzie po Litwie i Wołyniu, ex subhastatione, z kollokacij i podziałów fortun pańskich, ale z rozrodzenia familij, takie to tam błogosławieństwo Boże nad ślachtą, że każdy ma po kilkoro i kilkanaścioro dzieci. Dobrze, jak się który albo ożenieniem, albo służbą bywało, dorobił kawałka chleba i swojéj siakiéj takiéj substancyi — to panom braci z zagona ustąpił — ale częściéj, ba prawie zawsze, po śmierci pana rodzica, dzielili się fortunką i z jednego dworku wyrastało dwa, trzy, pani siostra tuż na swoim zagonie siadała, i tak osady pokrajały się, że ile chłopów, tyle panów czasem bywało, dwóch panów na jednego chłopka. A dalipan życie było, jak spomnę młode lata, miłe na naszych ślacheckich osadach. Nie bez zwady bo ludzie ludźmi — ale częściéj poczciwie i zgodnie się żyło, jak P. Bóg przykazał; bo to jedna rodzina, jednéj dzielnicy wszyscy i swoja krew, pieczętowali się z końca w koniec sioła jednym herbem. Było nas tam najwięcéj Jastrzębczyków, do których i ja quondam należałem.
Urodziłem się tedy, powiém Państwu, pod słomianą strzechą, naszego dworku, który palony i odbudowywany stał od XV wieku, na oném miejscu; czemu dowodem były poczciwe stare grusze do koła i wiekuiste lipy na naszym dziedzińcu. Jam był piąty z rodzeństwa, i pan ojciec choć ubogi, choć czworgiem dzieci obarczony, po staremu był mi rad gdym na świat zawitał.
— Od takiego przybytku głowa nie boli, powiadał, gdy inni na dzieci stękali, będzie pomoc na starość!
Sąsiedzi ruszali ramionami, bo niekażdy tak bogobojnie i poczciwie, Boży dar, dziécię przyjmował. Niektórzy za trzeciém, czwartém, gotowi byli kląć i złorzeczéć temu, co u nas zwało się dawniéj poczciwie po chrześciańsku błogosławieństwem Bożém!
Ojciec mój, pamiętam, powtarzał zawsze dykteryjkę, prawdziwą, którą słyszał od Ojca Jezuity Collegium Płockiego o Xięciu Wiśniowieckim, niepomnę jak mu było imie i tytuł. Xiąże ten miał dzieci siedmioro, a żonę jeszcze młodą i piękną. — Raz, chodził po ogrodzie z ojcem kapelanem Jezuitą, dzieci po przedzie, oni z tyłu — Ojciec kapelan wskazując na dziatwę, rzekł mu:
— Oto błogosławieństwo Boże.
Na co czy nierozmyślnym żartem, czy z prędkości, odrzekł mu Wiśniowiecki:
— Łatwo mój Xięże o dzieci — łatwiéj o dziécię, niżeli o cielę.
Bóg widać nieroztropnie wyrzeczone posłyszał słowa, bo w jednym tygodniu zmarło Xięciu siedmioro dzieci i żona, a potém choć się powtórnie ożenił, potomstwa już niémiał i zmarł bezdzietnie.
Wracam tedy do ojca mego. Był to, ile pamiętam, ślachcic prawdziwy, z owéj ślachty, jakiéj już niewidać. Nabożny, słowa dotrzymujący, choćby szyją zapłacić za nie przyszło — do wypitéj i wybitéj zuch zawsze, kordjaczny niezmiernie, szerpetyną robił jak mało, na sejmikach wielkiego znaczenia, i ex promptu łatwo mówiący, co mu ślachty przewagę nie małą czyniło. W domu po staroświecku gościnny, dla nas dzieci srogi ale sprawiedliwy. Trzymani byliśmy w rézie, uszanowaniu starszych, posłuszeństwie i boso pasaliśmy nieraz gęsi z początku. Nie prędko mnie z starszym bratem oddano potém do szkół, do Ojców Jezuitów.
Jeszcze do téj pory pamiętam, jak mi przejście ze swobody domowéj, do ciężkiéj reguły szkolnéj, nie miłém było. Prawda, w domu, Jegomość zawsze nas dzieci z kąta nie puszczał, musieliśmy stać u drzwi, gdy był w izbie, osobno jadali i skinienia słuchali. Ale nagradzała to zabawa wesoła z rówiennikami po gajach i łąkach, pieszczoty pani Matki, a czasem słodkie słowo, lub pogładzenie czupryny Jegomości, ad coelum exaltowało. Tandem w szkołach cale co innego; a mnie com był nie przywykł do xiążki, bo ledwie bakałarz-organista, trochę poduczył czytać i to z wielkiém utrapieniem swojém i mojém (jakoś nigdy na literata powołania nie czułem —) mnie zrazu szło jak z kamienia! Jeszcze uczyć się jak uczyć, ale schnąć i więdnąć w zamkniętym domu, w mieście, nie wybiedz w pole, jak to bywało, bo rekreacye ordynkiem, pod chorągwią i hetmaństwem Pana Prefekta i vice-Prefekta odbywały się — oj! to była męka nie lada!
Ale powoli, powoli — choć z trudnością, przywykło się do szarych murów, zawsze smutno po zielonych gajach wydających się, przywykło się do towarzyszy, do życia szkolnego — i jakoś to szło.
Szczególna mi się rzecz trafiła w owéj szkole OO. Jezuitów, co na całe życie moje potém, wpływ niemały miała. — Widać że takie było przeznaczenie Boże!
Na jednéj ławce siedziałem od początku z niejakim panem Drzemlikiem. Był to syn majętnego z naszych stron ślachcica, skoligaconego pięknie, quondam bogatéj familij, a do tego jedynak, i pieszczoch. Nie złe to stare przysłowie o jedynakach, ale go państwu nie powtórzę, szanując mój stan, który sądzić tak absolutnie o ludziach nie dozwala. — Pan Drzemlik wyglądał na jedynaka, zepsute to było dziecię, pieszczone, delikatne, pełne dumy, swarliwe; a że czuło protekcją Ojca Sub-Rektora, który był krewny jakiś Drzemlików, pozwalało to sobie więcéj niż inni. — Pamiętam jak dziś — Drzemlik przy pierwszéj znajomości, widząc dziécię w wyszarzanéj kapotce siedzące podle siebie, pchnął mnie potężnie łokciem, dając znak, abym się usunął. Ja nie przywykły do tego na wsi, oddałem mu sowicie uderzenie. Za czém Drzemlik wystawując rękę, zawołał:
— Domine professor! Ten bije się.
Professor niesłuchając odpowiedzi mojéj i uniewinnienia, kazał mi klęczyć pod piecem.
Od téj piérwszéj kłótni, poczęły się między nami nieskończone zwady, a że w szkołach zwykle jemu podobnych nie lubią, i studenci wszyscy nienawidzili Drzemlika — jeszcze mnie podjudzali na niego. Byłem narzędziem ich zemsty i swojéj własnéj. Drzemlik się skarżył, my pokutowali, ale to niewstrzymało naszych figlów, któremiśmy pieszczochowi nieźle dojedli. Ze wszystkich jednak najbardziéj mnie znienawidził i na mnie się mścił ogadując przed X. Sub-Rektorem. Ten dawał na mnie notabenki professorom i najczęściéj podobno, mnie kary i wymówki spotykały. Litość i applauzy kollegów, utrzymały mnie wszakże, w wziętéj na się roli przeciwnika. Walczyłem z P. Drzemlikiem do upadłego, choć zwycięstwo było niepodobne.
W takich szarmyclach przeszły parę lat nauki, a że ze mnie nie był nigdy bardzo zdatny uczeń, nie wielem panu ojcu przyniósł pociechy, mojemi attestatami, do których dodawano, żem krnąbrny, samowolny i niespokojny. Jegomość gdérał, wyciérał kapitułę, ale w kącie nieraz słyszałem, jak Jéjmości powiadał:
— Rychtyk Anusieńku byłem taki. Nie dobrze by było, żeby za młodu na Kapucyna się kierował. Będzie z niego żołniérz.
Z piérwszych szkół w Płocku, trafiła się kondycya szczęśliwa, przeniesienia mnie do Warszawy. Jegomość Pan Starosta ....ski, wielki ojca mego protektor, odsyłał syna swego do Konwiktu Xięży Pijarów, do Warszawy, a że w owych czasach pospolicie bogatsi dla emulacij dzieciom swoim uboższych chłopaków dodawali, a jam był właśnie wieku Starościca, zaproponował pan Starosta Ojcu memu, aby mnie dał za towarzysza synowi. Naturalnie ojciec całując stopki i schylając się do kolan, zgodził się na to. Było nas pięcioro, a tak choć jeden mógł nie kosztować, uczyć się i razem na przyszłość zaciągnąć z młodym Starościcem nierozerwaną, o losie i postanowieniu dalszém stanowiącą przyjaźń.
Już tedy nie do Płocka, ale do Warszawy pojechałem, i cale tu w inne życie i obyczaje i inne szkoły wpadłem. Wiadomo jak XX. pijarowie stawali verbis et facto przeciw OO. Jezuitom, z któremi processa ich, toczyły się w Nuncjaturze, toczyły się w Rzymie, a listy Króla JMci, Dekreta assesorskie i przywileja, nie zatamowały wojny, która się aż upadkiem Zakonu XX. Societatis Jesu skończyła. Cale tedy inna była u Pijarów nauka, inny tryb postępowania z młodzieżą i nie rzadkie dawnym moim preceptorom przycinki. Prawdą a Bogiem, nauka lżéj mi szła tutaj i raźniéj jakoś, ale oswoić się z towarzystwem nie było łacno. Wszyscy co mnie otaczali, byli bogaci chłopcy, przyszli dziedzice wielkich imion i fortun, panicze, ja ubogi i quasi sługa. Bo choć nie liczyłem się do sług i niemiałem ściśle biorąc obowiązków służebnych wyznaczonych, gorsze to było od prawdziwéj służby, za wszystkich bowiem i do wszystkiego służyć było potrzeba, a do tego aby czasu nie tracić, uczyć się jeszcze. Posyłano mnie to tam, to siam, używano do wszelkich posług, ćwiczono nie raz dla dodania ochoty Starościcowi. — Ciężkie życie! bo mało nas tam takich uboższych było, a bogatsi nie bratali się z nami i nie mieliśmy nawet z kim pohulać, pograć w piłki, pójść na ślizgawki, poswawolić. Najlepszy kawałek muru zawsze potrzeba było Starościcowi ustąpić, najlepszą zamarzłą kałużkę jemu, jemu najżwawiéj odskakującą piłkę — wszystko jemu — a za to wszystko miała jakaś przyszłość odpłacić!
Nieraz przy ogarku łojówki, douczałem się pensum, którego przez dzień niepodobna było powtórzyć, gdy mój kollega chrapał w najlepsze, z głową pełną lekcij korrepetowanych przez jednego z professorów. Mnie to niby oddano dla nauki, ale nauka była dla nas ubogich, ostatnią rzeczą — bo wprzódy trzeba służyć, biegać, stać na wszystkie rozkazy, a dopiéro potém jeźli można uczyć się.
Ale to wszystko byłoby jeszcze niczém, bez jednéj okoliczności cięższéj dla mnie nad wszystkie inne. Zaledwieśmy przyjechawszy do Warszawy installowali się w konwikcie, było to wieczorem, pobiegłem korytarzami, dla zbadania miejsca, vulgo dla swawoli, do któréj zachęcały głosy młode dające mi się słyszéć na blizkim podwórku. Wybiegam tedy gdzie wrzawa i piłki pukają o nieszczęśliwy mur, staję, patrzę — a w tém, jakby kto kamieniem w głowę uderzył — postrzegłem pana Drzemlika, tuż, obok mnie rznącego piłką o ścianę. Osłupiałem — on spójrzał, poznał mnie i także stanął zdziwiony.
— A ty tu co robisz łotrze? zapytał.
— To co ty donoszczyku!
Pan Drzemlik do mnie — ja do niego i primo impetu za czuby — Wszyscy nas otoczyli. — Co to jest? Co to jest? Jakiś nieznajomy! Czego się biją?
Jakoś nas rozerwali, i w pytania.
Ja podbiegłszy cały pokrwawiony na blizko leżącą kłodę, prawię im, z końca w koniec historją Drzemlika, nieszczędząc go. Wszyscy z ukosa poczęli na niego poglądać, ón uciekł.
Zaraz tedy dowiedziałem się, że Drzemlik przez bogatego jakiegoś kolligata do konwiktu oddany został i nie jak ja, między pauperami, ale z paniczami się chował, dosyć kosztownie i starannie.
Owi panicze, wysłuchawszy mojéj perory, rozeszli się odemnie. Drzemlik do Prefekta, swoim zwyczajem na skargę, pokazując potargane włosy — kweres, tartas, szukają mnie i sadzą do kozy na chléb i wodę.
To był tylko początek, Drzemlik którego i tak nielubiono, stał się nienawistny wszystkim, prześladowano go jako donosiciela, nikt z nim w przyjaźni być nie śmiał, ón na mnie mścił się — a że łatwo na mniejszym i uboższym się pomścić, miałem się z pyszna.
Tak nam przeszły kilka lat w konwikcie. Szedłem z klassy do klassy z Starościcem promowowany razem, ucząc się, co było można pochwytać po drodze. Tak skończyliśmy nauki w ciągłéj nienawiści i wojnie z panem Drzemlikiem, a Starościc wybrał się z jednym z Xięży Pijarów za granicę. Jam został w domu. Tymczasem poczciwy ojciec mój, Bogu ducha oddał, zostawując nas pięcioro jakem rzekł i wdowę. — Starsi bracia, popiérali się na świecie jak mogli, siostra wyszła za mąż za sąsiada, ja zostałem z odrobiną nauki we łbie, rozhultaiwszy się na daremnym chlebie, sam sobie zostawiony. Obietnice protekcij pana Starosty poszły w niwecz z jego śmiercią; syn jego, a mój kollega pojechał za granicę, zkąd, zapomniawszy o swoich i kraju, nie odzywał się nawet.
Jakiś czas zbijałem bąki, chodząc z fuzyjką po gajach i smakując w swobodzie, ale Pani Matka poczęła mnie ugadywać powoli, łagodnie przekonywając, że próżnowanie do niczego dobrégo nie doprowadzi.
— Mój mileńki, mówiła, a co to ty myślisz tak dyndać a dyndać i wisiéć na zagonie nic nie robiąc? Czyby to ty sobie służby uczciwéj, albo miejsca nie znalazł, albo jakiego zatrudnienia. Toż to bracia twoi i nie tak wysoko uczeni, a taki kawałek chleba sami zapracowują? Pomiarkuj no się, a poszukaj sposobu do życia, bo na ojcowskie niéma się co spuszczać. — Ojcowskiego mało a was za to Bóg dał pięcioro. Tak mnie tedy Pani Matka umawiała, umawiała, a troszkę i sumienie mnie gryzło, żem się począł zamyślać, co z sobą zrobić. Ale mnie wszystko chciało się, jakiegoś mądrego, niezwyczajnego i prędkiego sposobu zrobienia fortuny. Łamałem sobie głowę na próżno; a tymczasem chodziłem z fuzyjką, jako przedtém, — A ilekroć pani Matka co powié — odpowiadam:
— Myślę Jéjmościuniu, dalipan myślę.
— Wymyśl że serdeńko, co rychléj — bo dotrze czas — odpowiadała.
A tu ani sposobu wymyśléć.
Tandem — jednego wieczora, wracałem pamiętam z polowania na kaczki, miałem ich ubitych pięć czy sześć — Idę mimo dworku P. Wincentego Dołkowskiogo, patrzę coś ruch niezwyczajny, krzątanina, paranina i świateł dużo. Ludzie stoją w dziedzińcu, gwarzą, dziwują się, konie wodzą. Staję, pytam — co się to stało?
— Co! odpowiada mi parobczak — pójdźcie no, a zobaczcie, wszyscy się sąsiedzi zbiegli, jako na cudo, toć to brat pana Wincentego, co był o jednym koniu i sam wyjechał puścizn szukać w Ukrainę, powrócił do swoich, jak pan, ożeniwszy się tam bogato i wziąwszy dwie wsi w posagu.
Idą drudzy, idę i ja — Przyjęli mnie jako sąsiada. Na ławie pod piecem siedział w zielonéj lisiurce pan Grzegorz i rozparłszy się opowiadał o swoich sukcessach, pokręcając wąsa.
Słuchałem go do północy — prawda że trochę kłamał, ale niech go — jak malował Ukrainę — Słuchając, chciało się tam biédz, bez rozmysłu, zdawało się, że tam pieniędzmi rzeki płyną, a perły i drogie kamienie na drzewach się rodzą. Ślinka ciekła, a mnie to tak głowę zawróciło, żem nic nikomu niemówiąc, pożegnawszy panią matkę i odpowiedziawszy tylko, że jadę za kondycją — szarpnął, aż na Ukrainę. —
A wiécie państwo, co miałem? Konia, szabelkę, parę sukienczyn wytartych, siaki taki pasik (bo lepsze byli starsi bracia rozebrali po ojcu) i kilka talarów w sakiewce, — Do tego młodość i błogosławieństwo matki — i byłem dalipan bogaty.
Serce mi bardzo nie zabiło, nie płakałem, gdym się przeżegnawszy, przeżegnawszy drogę i cztéry strony świata, puścił od rodzinnego kołowrotu, w nieznajome strony. Tak mnie ten Pan Grzegorz zdurzył swojemi opisami, że pewniusieńki byłem, powrotu rychłego i najmniéj z kilką wsiami na dziedzictwo. Bodaj czy tylko nie wmówił ten wisus, że tam wsi dają nowo przybyłym, prosząc aby je przyjęli i ofiarując jeszcze trochę grosza na zagospodarowanie.
Jechało się żwawo, wesoło i niekosztownie. Podróż dawniéj cale inna była niż teraz, a zwłaszcza dla ubogiego ślachcica. Primo, pasportu nie było potrzeba; secundo, pieniędzy nie wiele, odwagi tylko trochę. Dziś kwestarze, państwo dobrodzieje, kwestarze tylko i ubodzy tak podróżują. Rzadko i to w ostateczności noclegowało się w karczmie u żyda; popas to prawda, że najczęściéj dla pośpiechu bywał gdzieś w gospodzie, ale i to nie zawsze. Częściéj mając z sobą owies kupiony u chłopka dobrą miarą — popasało się kędy w lasku, w chłodku, spętawszy konia, posilając się wodą, sérem, chlebem, a jeśli była i kiełbasą.
Na noclegi jechało się albo do brata ślachcica, albo na plebanią do Xiędza, albo jeśli gdzie miasteczko na drodze, do klasztoru — Xiądz, ślachcic i konwent każdy, przyjął, a gościł i przenocował ślachcica, jeśli go jeszcze nie zatrzymali na dłużéj. Tak tedy wesoło od komina do komina, od dachu, do dachu, czasem w towarzystwie czyjém, najkrótszemi drogami, z listy rekomendacyjnemi, z danemi zleceniami ustnemi, ukłonami i tp. posuwało się daléj a daléj.
Dziś by się na to nikt nie pisał, a dalipan, był to wyśmienity sposób podróżowania i pełen rozmaitości, jak być może, przygód dziwnych często, często śmiésznych, a do tego oszczędny. Jadąc jedną szkapą konno, trzy, cztéry garnce owsa wystarczały na dzień; a kupione u chłopka kosztowały nie wiele, siana wiązka, także nie zubożyła; dla siebie zaś człek jeśli kupił (bo zapasy domowe choć wielkie przebrać się musiały) to także nie wiele. W jakiémś tam pisemku o Albertusie, które niedawno napadłem w bibliotece konwentu, opisuje, moje państwo, wybór Albertusów w podróż, i jako mu konisko nieszczęśliwe obwieszali, czém tylko stało i co było w domu. Choć to rzecz przesadzona wielce, ale po części tak każdy ślachcic dawniéj wyjeżdżał z domu, o sérze, kiełbasie, bigosie i t. p. Dla tego i wielkie drogi nawet, przy gościnności dawnéj, co pomagało nie mało, bardzo niewiele kosztowały. Dziwujemy się teraz gdy słyszemy jak nam prawią, iż ślachta puszczała się w drogę, o talarze, o dwu i dawała sobie radę. Ale to dawniéj, ani sztuka była, ani dziw. Dodajmy téż, że ślachcic znał się nie panem a ślachcicem, i szanował grosz, a nim go wydał, dobrze się napatrzył, dobrze się namyślał na talara, dobrze nareflektował, wiele ón pracy ludzkiéj, potu i trudu reprezentuje.
Tandem, moi państwo, wyjechałem z domu i puściłem się w podróż, jakom mówił, more antiquo, na koniku, z szabelką, z kilką talarami, a pełną sakwą wyśmienitych nadziei. Stukało się tedy po drodze do wrót wszystkich dworków i klasztorów i plebanij, a ze sromem nigdzie nie wyszło. Bo to był jeszcze czas, kiedy się proszącemu o gościnność, bynajmniéj nie dziwowano, jak dziś, i przysłowie staropolskié: Gość w dom, Bóg w dom, mieszkało w pamięci i sercu każdego.
Przepraszam, że tak bez miłosierdzia gawędam, aleście państwo sami wyprowadzili na to, słuchajcież cierpliwie sami sobie tego piwa nawarzywszy. Otóż i gość dawniéj, a gość dziś, była to wcale różna rzecz. Dziś gość to sąsiad, mniéj więcéj znajomy, mniej więcéj niemiły (miły bardzo chyba rzadko) co przyjeżdża napić się, nadrwić się, napatrzéć, a wyjechawszy za wrota, naśmiać z waszmości. Dawniéj gość, (krom sąsiada i znajomego co się gośćmi nie zwali) był to zbłąkany i strudzony podróżny, biédny jaki starzec, w dalekiéj drodze znużony, któremu niestało chleba, grosza i sił. Przyjmowano go jak posłańca Bożego, i gościnności obowiązki z powagą jak co świętego, dopełniały się. Gość wychodząc za bramę, błogosławił, nie śmiał się. Dziś takim gościom wskazują drogę do karczmy. I nie dziwujcie się, że was Pan Bóg karze. W wielkich rzeczach i w małych, łaska jego umie się uchylić. Mało to na pozór, że odjął wam sposób dobrze czynienia, ale pomiarkujcie, co to znaczy! Chrystus Pan, nieraz stawał ubogim, jak mówi w Ewangelii, aby sprobować ludzkich serc — cóż, gdy czyje i probować już niechce?
Stara gościnność powtarzam, był to święty obrządek, co miał prawidła swoje, prawa że tak powiem, a kto praw tych niespełniał, był w oczach dawnego towarzystwa, występnym i złym. Był to mówią zabytek pogański, bo i na Wschodzie, praktykuje się gościnność święcie, aleć ją i wielkie uczucie religijne u nas wkorzenione, wsparło, i wzmocniło ją myślę.
Wyjechawszy z domowéj zagrody, ani mi serce zabiło ze strachu, z niepewności puszczając się w nieznajomy świat. Byłem pewien, że sobie na nim dam radę. Jakoż, ujrzycie państwo, że jeśli mi się nie wielce poszczęściło, co rzadka, nie wpadłem też w nic dla mnie fatalnego. Podróżowałem jakem powiedział, jak od znajomych do znajomych, jak między familją.
Nie darmo mówiono, brat ślachcic, ślachcic bowiem ślachcicowi był w istocie bratem. — Używaliśmy jednych herbów z małemi odmianami, ten wiązał dwa, ten raz Nałęcza, ten go miał białym, ten czerwonym; wywracaliśmy naszą podkowę Jastrzębca, to w dół, to do góry, z krzyżem, lub bez krzyża, a zawszeć to był Nałęcz i Jastrzębiec. — Jednéj dzielnicy ślachta uważała się za krewną prawie. Do tego przyłączyły się kolligacje. Familje przez familje wiązały się z sobą prawie wszystkie. Ten miał za sobą tę — ów tamtę, i przez tych łączył się z temi. Panowie Paskowie z krakowskiego, krewni byli litewskich, Żółkiewscy koronni, Żółkiewskich ruskich i t. d.
Poczynała się rozmowa zwykle, od pytań, kto, zkąd, jakiego herbu, z kim połączony. Kolligacje każdy umiał na pamięć, swoje i swoich doskonale; a jenealogie rodzin przedniéjszych każdy był w stanie rozpowiedziéć z dodatkiem drobnych okoliczności, coby ich dziś za nic nie dostał. Co dziś kogo obchodzi, ta historja rodzin ślacheckich, co niedawno była jeszcze historją kraju?
Piérwszych dni jeszczem był w znajomym kraju, szło mi jak z płatka, ale od więcéj znajomych, do nieznanych, jak po nitce z węzełka do węzełka. Jeden wskazywał drugiego, posyłał z ukłonem do pana brata i tak się jechało daléj a daléj. Skręciłem się na Podlasie, bo tam miałem po matce krewnych, w ślacheckiéj osadzie nad Bugiem i ztamtąd puściłem się już w cale mi nieznane strony. A różnie o nich różni prawili, poznałem prędko, że opowiadania przybylca, na których wiarę puściłem się w podróż, mocno przesadzone były; alem się już niechciał wracać, mając to sobie za przeznaczenie Boże.
Wyjechawszy na Ruś, postrzegłem wielką odmianę obyczajów, bo choć tam było wiele polskiego, było i obcego dla nas i śmiesznego dla mnie, com nigdy nic nad Polskę nie widział. A co daléj to gorzéj — co daléj, to nowszy i więcéj obcy świat.
Zbliżając się już ku Ukrainie, począłem stękać i miarkować, że trudniéj będzie znaleźć kondycją, niż się zdawało — Gdzie siąść? od czego zacząć. —
Na Rusi będąc koło Ostroga, spotkałem się na noclegu w Hulczy z jednym jak ja podróżnym ślachcicem, który już wyjechał szczęścia sobie szukać, powiedziałem mu że jadę na Ukrainę, on ciągnął na Podole — Poczęliśmy wzajem umawiać się, gdzie lepiéj jechać i niewiém jak się to stało, żem zamiast na Ukrainę, dał się namówić w Podole. Małemi tedy dniami pociągnęliśmy przez Ostróg, Zasław, stary Konstantynów w Podole.
Tum już gębę otworzył, bo kraj mi się nagle odmienił do niepoznania, ludzi mniéj, stepu więcéj, a urodzaje, a łany — niezmierzone i nieopisane! Razem tedy z Jegomością panem Smólskim towarzyszem moim na Sieniawę, Lityn, jechaliśmy ku Winnicy i Bracławiu. W tych stronach rozciągały się wielkie majętności Panów Potockich, gdzieśmy na początek miejsca i kondycij szukać postanowili.
Ale chłop strzela, Pan Bóg kule nosi. Niedojeżdżając do Winnicy i Bohu pan towarzysz mój, znalazł jakiegoś krewniaka, zdawna zamieszkałego na Rusi, który go do siebie pociągnął obiecując mu kondycją wynaleźć; a ja com się dał namówić na Podole ugoszczony prawda przez dni kilka, wypocząwszy musiałem się puścić daléj, znowu sam i niewiedząc co począć z sobą.
Ale człek wierzył w opatrzność, a opatrzność dla tych tylko, co w nią mocno wierzą; ruszyłem daléj świszcząc. Pod samą Winnicą, kłusowałem na moim szpaczku, pod zachód słońca jak dziś pamiętam, gdy mi się nawinęła kolasa, cztéry konie, kozaków dwóch po przedzie, dwóch z tyłu, kolasa mnie napędzała, bo ruszali co koń mógł wyskoczyć, w tumanach pyłu podnoszących się jak chmury. Droga pod Winnicą równa, kraj piękny, wesoło było jakoś na sercu, raźnie, słońce zachodziło całe złociste, w złocistém niebie — kolasa gnała.
— E! myślę sobie, jak to człek był pusty za młodu, gdyby téż sprobować, czy ja się z niémi zjadę. Było to głupstwo, bo i konia szkoda i nie dorzeczy podróżnemu czwałować, zwłaszcza gdy nie wié, gdzie i kiedy koniec drogi. — Ale u młokosa, co w myśli to i zrobić, jak pióro osmalił.
Jak zeprę, panie szpaka i sadzę. —
Zdaleka widać już miasto, pan pędzi i ja pędzę, a jeszcze szpak jak się zaczął wyciągać, to kilka razym ich prześcignął. Ale co ja się odsądzę na staje, to oni tną w konie bo im wstyd, a ja w swego sobie. I szarpiemy po gościńcu, jak na wyścigach. Zastanowiliśmy się już, bo nam razem rozum przyszedł, u piérwszéj karczmy przed miastem niedaleko smętarza.
Kolasa stała i widzę ludzie na mnie wołają, machają rękoma.
Podchodzę — Z kolasy wychyliła się głowa starego już, szpakowatego otyłego mężczyzny, w soboléj czapce, który mi się przypatrywał pilnie, a bodaj nie pilniéj jeszcze mojemu koniowi, który dobrze bokami robił.
— Hm! hm! odchrząknął stary, przed którym z uniżonością zdjąłem czapkę, gdyby dla niczego to dla siwizny.
— Zkąd waść?
— Zdaleka Panie, z Mazowsza.
— I po kiegoż djabła, sadzisz waść, jakby cię kto w szyję tłukł, po gościńcu?
— Ot tak, chciałem szkapy sprobować!
— Wielki z Waspana młokos — znać po postępku! A dokądże tak jedziesz?
— Jeszcze niewiém, odpowiedziałem, szukam kondycyi.
— Pięknie, a tymczasem konia się zbawisz.
— Jemu to nic nie zaszkodzi! odpowiedziałem, trochę się wstydząc, bo kozactwo ryhotało z boku.
— Waść mi nie przedasz tego konia pod kozaka?
— A cóż z sobą zrobię daléj?
— Ba! odparł stary, jeśli myślisz tak konia używać, to i tak niedaleko zajedziesz.
— Jam pewny mego szpaka!
— Szkoda że się na takie młode ręce dostał, bo znać koń dobry — Pokaż no go Waść.
I kazał mi przeprowadzać konia, ludziom w zęby patrzéć, bo widać był koniarz jakiś wielki i sam się znał dobrze.
— A cóż, nie przedasz? spytał.
Myślę sobie, trzeba szczęścia probować i odpowiém:
— Niech Jasny Pan, bierze i konia i mnie.
— Oj to ciężki dodatek! rzekł śmiejąc się stary, Waści wiater chodzi po głowie, a do czegożeś zdatny? A umiész że co?
— Szablą trochę i piórem trochę pisać umiém.
— I koniem dodał stary — to widziałem. Ale nie szanujesz konia to źle.
— Jedź Waść za mną do Niemirowa, a powoli, szanuj szpaka, dodał, ja tam do mojego przyjaciela jadę — tam zobaczemy, pogadam, może się zbędziesz konia i znajdziemy ci kondycją. Tylko mi szanuj szpaka, bo jak go ochwycisz, to ci go i darmo nie wezmę.
Otóż panie, jakim dziwnym wypadkiem, piérwszą kondycją moją dostałem, bo trzeba wiedziéć, że P. Wojewoda, którego spotkałem, dał mi zaraz lokacją na swoim dworze i za szpaka co mu się podobał, sowicie zapłacił, żem dwa za to konie kupił zaraz.
Począłem tedy od służby, ale dowiedziałem się wkrótce z doświadczenia, że nigdzie na świecie, ba na Podolu i Ukrainie, łatwo się chleba nie nabywa i raptem. — Napociło się dobrze i mało co zarobiło, grosz przychodził ciężko. — Wzdychałem, a co było robić. Zostałem na małym folwarku officjalistą z zapowiedzią, że jak za poczciwą służbę nagradzają, tak za niewierną choć na dywaniku, bez litości, sieką. Służyłem poczciwie, mogę powiedziéć, a że człek był z obcych stron i chciał się emerytować, nie wiele wyglądałem z folwarku i nie robiłem znajomości. Przyszło do rachunków rocznych, zapowiedziano nam Rewizora dóbr JMP. Wojewody, młodego człowieka i także mazura. Cieszyłem się słysząc o ziemlaku i czekałem, byłem spokojny o rachunki, bo nic w nich nie podrobiłem.
Jednego poranku, kiedym tylko co na koń miał siadać i stał w ganku ekonomicznego domku, dysponując coś czeladzi, patrzę wali wózek i kilku konnych. Ani chybi P. Rewizor, serce zabiło — czekam w ganku. Jedzie wprost do dworu — patrzę — oczom nie wierzę, we łbie mi się kręci — To pan Drzemlik!
Pomiarkowałem zaraz, zobaczywszy starego nieprzyjaciela, że źle będzie koło mnie, bo nieprzyjaźń szkolna, trwała jak przyjaźń, alem się zrezygnował, niémając nic na sumieniu. Ón także widać poznał mnie, ale jakby w życiu nie widział, zimno powitawszy, rozgospodarowawszy się na folwarku jak w domu, począł we wszystko szczelnie wglądać.
Patrzali, rachowali, badali przysięgłych, i nie domacali się niczego. Jak przyjechał tak pojechał pan Drzemlik, jeszczem mu nawet darował źrebczyka niedawno nabytego co mu w oko wpadł, myślałem że po wszystkiem i ochłonąłem z bojaźni. Tymczasem nieupłynął miesiąc, przyjeżdża inny na moje miejsce officjalista, a mnie dają odprawę z kwitkiem, bez przyczyny, bez wymówek. Jadę ze skargą do pana, a tu się nie docisnąć, docisnąwszy ledwie Wojewoda posłyszał o co chodzi.
— Waść widać z gospodarstwem robiłeś jak z koniem. — Szpak którego kupiłem u Waści, zdechł, musiał miéć jakiegoś djabła. Idź wasan sobie precz.
— Ale nie wiém za co mnie oddalili!
— Ja nie wiém po com Waści przyjął. Jąłem prosić, odesłali mnie do Rządzcy, ten do kogoś trzeciego i tak od Anasza do Kaifasza, wodzili, wodzili aż plunąwszy i ledwie wyrobiwszy świadectwo, wyrwałem się ztąd.
Trochę mnie ta służba zapomogła, i mogłem pomyśléć co robić, nie śpiesząc się — Siadłem na jakiś czas w Bracławiu. Ślachta jechała zaciągać się do wojska, podumałem, i ja sobie do wojska z niémi.
Nie będę państwu opowiadać, mojéj karjery wojskowéj szczegółowie, wiadome zresztą wypadki. — Mnie się dość nieszczęściło, bom w piérwszéj potrzebie raniony i za granicę uciekać musiał, bez piéniędzy, bez grosza, bez przyjaciela. Jeszcze z dziwnego przeznaczenia mojego, znalazł się i tu pan Drzemlik. Wierzcie, nie wierzcie państwo — znalazłem go w wojsku i niepowiém żeby mi to pomogło. — O! dobrze mi ten człowiek dopiekł — a jak na umyślnie na wyprobowanie cierpliwości mojéj, wszędym go miał, gdzie się potknąć.
Na wygnaniu w obcéj ziemi, gorzki chléb i ciężkie życie — chciało się gwałtem do kraju — powracali inni, powróciłem i ja — ale w łachmanach, o kuli. Byłem ranny w nogę, która mi się nie prędko zgoiła, musiałem długo nosić ją zgiętą i podpiérać się, jak żebrak. — Co gorzéj, że młody a kaléka, wzbudzałem co krok podejrzenia, i przez tysiące niebezpieczeństw, wlekąc się krajem prawie nieznajomym, dociągnąłem się jakoś do domu, gdzie mnie nikt niepoznał, psy nawet!
Matki nie było, brat jeden gospodarzył, przyjął mnie jak brat i podzielił się kawałkiem chleba. Nie wiele go było. Żyd cyrulik z Płocka powoli wykurował jakoś, że stąpić na nogę mogłem, i niedługo bez kuli się obszedłem. Jak tylkom wyzdrowiał nie chciałem być bratu ciężarem i znowu zaciągnąłem się do wojska. Od téj pory nie było bitwy, nie było spotkania ważniéjszego w którém bym niebył. O! widziałem wiele, doświadczyłem wiele, a ran moich nie policzę; dziwuję się czasem, że jeszcze żyję, gdy wspomnę wiele ze mnie krwi wyszło, wiele razy końskiemi kopyty tratowany byłem i za umarłego na placu zostawiony. Wzięty nareście w niewolą, dostałem się w ciżbie innych w głęboką Rossją, zkąd nas potém pouwalniano do domów — Ale nim to nadeszło, życie się stérało i na końcu jego, było ubóstwo jak na początku — nic więcéj; znękanie i zwątpienie o sobie, brak sił i nadziei w dodatku. — Niemyślałem już wcale o dalszéj krescytywie, wzdychałem tylko do siakiego takiego kąta aby gdzie spocząć.
O kiju dowlokłem się znowu na Mazowsze; gorzéj tu jeszcze teraz zastałem niż wprzódy. Brata nie było, siostra zmarła, a majętność nasza poszła w cudze ręce. Począłem process o moją część, która mi się należała z ojczystego majątku, poczciwy jeden adwokat mi pomagał, i tak pomagał, że w ostatku dał mi pięćdziesiąt oberzniętych dukatów i z wszystkiego pokwitował. Niewiedziéć co było robić, a żal rodzinny kąt opuszczać. Wziąłem dzierżawkę i ostatek straciłem. Dopiérom się został, w jednéj kapocie o pięćdziesięciu złotych i o kiju co mnie z Rossyi tu aż przywiódł. Wziąłem go z kąta i puściłem się w imie Boże, w świat znowu, ale bez myśli i bez nadziei, smutny a nie wiedząc co począć.
Nie wiedziéć jak, zbiérając po drodze łupiny dawnéj wesołéj na Podole podróży, udałem się tąż samą co wprzódy drogą. Szedłem machinalnie nie śpiesząc się, bo nie było do czego, i odpoczywając, gdzie dach gościnny znalazłem. Mniéj ich już tu było niż wprzódy — czasy się odmieniły bardzo i ludzie!
Tak jakoś dowlokłem się do Kustynia, gdzie u Ojców Bernardynów gościnnie przyjęty, postanowiłem wstąpić do zakonu. Nie mówcie panowie, że zakony są niepotrzebne i do niczego się nie zdały, jak to często teraz słyszéć się daje. Oprócz ludzi co mają wokacją służyć Bogu i chwalić go, gdzież się podzieją ci wszyscy, co wyszli z życia, jak okręt skołatany burzą — niemając dachu, przyjaciół i rodziny? Gdzie się podzieją siéroty stare i wydziedziczeni z szczęścia i nadziei? dla nich miejsce pod skrzydłem Bożém, w murach zakonnych. Na wszystkie kaléctwa serca i umysłu, w boju życia odniesione, miejsce w tych wielkich szpitalach, założonych przez miłosierdzie i litość, w imie Boga żywego. Nie krzyczcie państwo na klasztory, bo gdyby ich niestało, wiele ludzi znalazło by się bez kąta, bez dachu, a co gorzéj i bez religijnéj pociechy, jaką daje ustronne życie mnisze.
W Kustyniu mały czas przebywszy, udałem się z listem przełożonego, na nowicjat do Zasławia. Był to pamiętam ranek zimowy, gdym z biciem nie małém serca, wszedł w ogromne i wspaniałe mury Zasławskie. Nie zaraz przypuszczony zostałem do celi przełożonego, który był zajęty. Około godziny dziesiątéj, dali mi znać, że wejść mogę i wskazano drzwi, nad któremi wisiał czarny obraz świętego Franciszka, odbiérającego święte znaki męki Zbawiciela. — Zapukałem:
— Wejdźcie — ozwał się głos.
Nie wiém czemu usłyszawszy go, choć niepoznałem, kto przemówił, zadrżałem, i z bojaźnią za klamkę ruszyłem. Wszedłem kłaniając się nizko przed Przełożonym, który stał u drzwi. Podnosząc dopiéro głowę, spojrzałem na niego i — cofnąłem się.
Mimo wybladłéj twarzy, ogolonéj głowy i zmiany stroju, poznałem dawnego nieprzyjaciela Drzemlika.
Chciałem już nie oddając listu wynijść nazad i nie probować nawet szczęścia, tak pewny byłem, że go tu nie znajdę. Widok człowieka, co się wiele do nieszczęść moich przyłożył, pomieszał mnie do niewypowiedzenia, myślałem że jakaś fatalność cięży nademną.
Tymczasem wpatrywał się we mnie Przełożony niespokojnie i pilnie, a widząc że biorę za klamkę i chcę nazad odchodzić, wstrzymał mnie za rękę, mówiąc:
— O Boże! miałżeby to być ón!
— To — to ja, nie mylicie się, odpowiedziałem — ale was trudzić nie będę — idę.
— Zmiłuj się! stój, człowiecze, Pan Bóg cię sprowadza na moją drogę, przez łaskę swoją osobliwą nademną, abym choć w części nagrodził krzywdy jakiem ci wyrządził. Zmiłuj się stój — dodał — pod tą suknią nie Drzemlik dawny twój wróg, ale przełożony Zakonu, Ojciec Felicjan do ciebie przemawia. Czyż mi nie przebaczysz! czyż twardszy będziesz odemnie!
To mówiąc Ojciec Gwardjan rzucił mi się do nóg, ja jemu i popłakaliśmy się obydwa rzewnemi łzami, wspominając dawne dzieje. O! nagrodził mi swojém staraniem, troskliwością, łagodnością, serdeczną litością, co wprzódy złego uczynił ten człowiek. Dziwnie bo się odmienił i szczérze za grzéchy żałował, a póki żył (bośmy go rychło pochowali z wielkim wszystkich żalem), pielęgnował mnie, jak brata rodzonego.
Otóż cała historja — dodał kwestarz, powoli zażywając tabaki i dobywając chustki z szérokiego rękawa — cała, bo te niedogryzki życia, już się nie rachują. — Człowiek wdziawszy suknią zakonną, wdział ducha nowego i jakby narodził się na nowo. Życie jego jest rozmyślaniem o przyszłém i wieczném i jakby wstępem do niego — Teraźniéjszość obojętna i mała. — Ludzie wydają się dziećmi co się o zabawki kłócą i za bańkami mydlanemi biegają — mnie mój obowiązek kwestarza wiedzie jeszcze ciągle w świat, ale Bóg mi świadkiem, nigdym patrząc na was mili panowie, waszego losu nie zazdrościł. Gdybyście mieli rozum, dodał z uśmiéchem, wszyscy byście powinni po szczęście pójść do Zakonu.
Staś sie uśmiéchnął i wstali, bo podano właśnie wieczerzę.
August westchnął, Matylda zamyślona poprowadziła ich do jadalnéj sali.




III.
WYJAZD. SKĄPIEC.

ROZDZIAŁ III.



NAPRÓŻNO starał się August wszelkiemi sposobami, wrócić dawną wesołość, życie, choć pozór szczęścia Stanisławowi. Nic go rozruszać nie mogło. Tęsknił i nudził się w domu wyraźnie, ziéwał széroko, w dzień pragnął wieczora, wieczorem klął noc i chciał dnia, a oczéwiście nie kontent był ze wszystkiego. Pieszczoty Matyldy, szczebiotanie dziecka, ani go rozweselić, ani rozmarszczyć nie mogły — czasem dość niechętnie i nie grzecznie odpychał ich od siebie. Przejażdżki za dom z początku rzadsze, poczęły się pod rozmaitemi pretextami stawać częstsze a częstsze — a z nich powracał Staś, nie wiele weselszy. Ta tylko korzyść znich widoczną była, że się w domu potém, jeszcze bardziéj nudził.
Biédny August, próżno lekarstwa szukał. Skutkiem przywiązania do siostrzeńca wnikał on w stan jego duszy, wcielał się w niego i odgadywał co się z nim działo. Potém rozumował i przemyślał.
— To co widzę musi być koniecznością, mówił w sobie. — Człowiek wszystkiém się przesyca, gdy używa bez miary. Najczystsze szczęście, spowszednieje nieprzerwane. W pewien sposób przeciwności są potrzebne. Młody namiętny jak Staś człowiek, musiał przyjść nie pomierném użyciem szczęścia, do przesytu. W piérwszych chwilach zdaje się ono nie wyczerpane, aż gdy dno czary czarne postrzeżesz, przekonasz się że wszystko ma koniec. Jeden dwadzieścia lat życia, drugi dziesięć dni, spożywa swój kęs pomyślności. Stasiowi potrzeba rozrywki, dystrakcij, podróży, aby po nieco dłuższém oddaleniu zdomu, uczuł swoje domowe szczęście.
Z wszystkiém się oswaja, do tego stopnia, że się potém nic nie widzi. Trzeba go odwiéść — koniecznie go odwiéść.
Dawne życie rycerskie ślachty, to miało w sobie lepszego, że zajmując człowieka, odrywając od domu, niedając mu niewieściéć, stokroć potém droższym czyniło spoczynek, pokój domowy i ciszę swojéj zagrody — wywiozę go ale gdzie? ale jak i pod jakim pretextem?
Nie długo August szukał pretextu, Staś sam mu się nastręczył z projektami podróży, które nieustannie po głowie mu chodziły. Wybiérał się raz do Warszawy, to znów za granicę do wód, z żoną, bez żony. Co dzień robił projekta i nazajutrz je odmieniał, znać było, że walczył jeszcze z sobą. Z początku nie ośmielił się wyjawić z myślami przed wujem, a gdy ten na wpół drogi go spotkał, Staś z najwyższém uniesieniem, przyznał się że marzył także o podróży.
— Więc cóż ci przeszkadza jéchać? spytał go August.
— Juściż — zapewne — nic mi nie przeszkadza — odrzekł zaambarassowany widocznie Stanisław. — Ale widzisz wujaszku — tyś nigdy nie był żonaty, i nie wiész, że od żony — że —
— Wiém doskonale, że wszystkie przywiązane i poczciwe żony jak twoja, cieszyć się nie mogą z wyjazdu ulubionego męża, ale jestem przekonany, że żadna z nich, nawet w dobrze zrozumianym interessie własnym, męża przyszytego do sukni trzymać nie będzie. Ja sam ją uprzedzę o podróży jeśli chcesz.
— Bardzo dobrze — i —
— I powiém jéj, żem ją doradził, żem cię na nią namówił, i że towarzyszyć ci będę.
— Jako anioł stróż mojéj wierności małżeńskiéj, nie prawdaż? I Staś się rozśmiał.
— Ty żartujesz, rzekł August, ale kto wié, czy przytomność chłodnego jak ja człowieka, nie może być użyteczną młodemu jak ty — i gotowemu —
— Gdybym był tak gotów na wszystko jak sądzisz wujaszku, nie wiele by twoja obecność pomogła.
— Mylisz się, musiał byś miéć wstyd. —
— Wstyd? a cóż wstyd pomaga? Człowiek bardzo często wstydząc się, głębiéj jeszcze grąży się, w to, co czuje niegodném siebie i występném.
— To jak do człowieka.
— Jak do namiętności, ja myślę, —
— Do obojga — jeśli chcesz. — Człowiek jest jedną stroną, a namiętność drugą w téj walce.
— Zapewne, ale dajmy pokój temu traktatowi o urojonych namiętnościach i wybiérajmy się w drogę.
— Zgoda — wybiérajmy się, ja idę do Matyldy i uprzedzę ją. — Ale — a propos — dokądże jedziemy, bo dotąd wiémy tylko że wyjeżdżamy.
— Ja myślę, że —
— Że — dokądże?
— Do Warszawy —
— Zgoda na Warszawę, zawszem serdecznie lubił, to wesołe, trzpiotowate i pełne życia miasto. — Chcąc się zabawić, niemożna wybrać lepszego miasteczka.
— Waruję tylko, dodał August, że ponieważ jedziemy bez interessu pilnego, bez pośpiechu, korzystać będziemy z podróży dla widzenia kraju i ludzi.
— Najchętniéj, i zbiérać będziemy po drodze historje wszystkich kwestarzy, choćby miały być tak próżne jak ostatnia, dodał Staś śmiejąc się.
Po tych słowach rozeszli się i August wprost udał się do Matyldy, któréj projekt podróży oznajmił. Matyldzie łzy się zakręciły w oczach, mdło się zrobiło, ale prędko przyszła do siebie.
— Jestem pewna, mówiła w duchu, że to inwencja Augusta, Staś by nigdy nie przedsięwziął tak długiéj i bez celu podróży — albo jeśliby jechał, wszakby mógł mnie wziąść z sobą.
Zapytany w kąciku, z wymówkami i łzami, Stanisław tak się niezgrabnie tłómaczył przed żoną, że ona ugruntowała się w przekonaniu, iż August wymyślił tę podróż i Stasia na nią, prawie gwałtem namówił. A po cichu gniéwała się na Augusta i wieczorem słowa do niego nie przemówiła; tymczasem Staś odzyskał w chwili swój wesoły kawalerski humor, śpiéwał, skakał, kręcił się wybiérając w podróż, i oko trochę doświadczeńszéj i mniéj uprzedzonéj kobiéty, łatwo byłoby poznało, że gwałtem namówiony inaczéj by się sposobił do drogi. Matylda jednak nie straciła przekonania, że August wciągnął dla swojéj przyjemności, przez egoizm, który przeklinała, biédnego Stasia — w tę nudną dla niego przejażdżkę:
Obiecano powrócić jak najprędzéj, a Staś całując żonę w czoło, dał słowo pisywać co tydzień, gdziekolwiek znajdować się będzie. Konie stały przed gankiem, tłumoki zapakowano, August stał w paltocie, z laską w ręku, gotów wsiadać, lecz smutny. — Staś po dziesięć razy wracał płaczącą żegnać Matyldę. Nareście siedli do powozu i ruszyli, oglądając się jeszcze i machając chustką do stojącéj na ganku, smutnéj, opuszczonéj żony.
Jak przed wyjazdem z domu, August pewien był siebie, pełen wiary w krok do którego wiódł Stasia i obiecywał sobie najpiękniéjsze skutki z podróży, tak teraz, gdy już wyjechali, nagle, jak zwykle bywa, wątpić począł o skuteczności swego lekarstwa.
— Kto wié, mówił w duchu, jaki z tego skutek być może. A nuż Staś się gdzie zbałamuci, rozkocha, nie będęż miał na sumieniu, nie będęż odpowiedzialny za to przed Matyldą? Bezpotrzebnie wziąłem ten ciężar na siebie — ale stało się — muszę go pilnować! Ciężkie rzemiosło! pilnować młodego, zapalonego chłopca, który przysięgam, już marzy o kobiétach, wypadkach — i układa jak zdradzi żonę i jakie będzie miał potém zgryzoty. Nie trzeba mu dać się zamyślać, bo myśli przygotowują do uczynków.
To mówiąc w duchu — począł August obojętną ze Stasiem rozmowę, którą jak mógł utrzymywał, z wielkiém utrapieniem towarzysza podróży, żądającego zostać z myślami i marzeniami własnemi.
— Na noc, rzekł August, wiozę cię do naszego krewnego, pana Marszałka Sulmirzyckiego.
— A! do tego skąpca! zawołał Stanisław, chyba chcesz wuju, abyśmy z głodu u niego pochorowali się — a jeśli nas raczy przyjąć jeszcze.
— Nie bój się, ja odpowiadam za wszystko. Warto téż coś przycierpiéć, byle zobaczyć zblizka człowieka, jakiemu podobnego, na kilkadziesiąt mil w koło nie znajdziesz. Gdyby Molière żył, dałbym mu go, jako ciekawe studium — Tym czasem ty korzystać będziesz i nauczysz się, jak się robią wielkie fortuny.
— Juściż nie skąpstwem, wuju!
— Nie jedném skąpstwem to pewna, ale skąpstwo jest wielką do tego pomocą. Skąpstwem nie nabywa się grosz, ale przemysłem; ono zaś utrzymuje nabyte i niedaje mu się rozchodzić, ono składa z rozbitych groszy, produkcyjne kapitały. Nasz skąpiec wart jest widzenia, bo niepodobny ile wiém, do żadnego z opisywanych i znanych. Jest to osobny gatunek skąpca zaszczepionego na przemysłowiczu.
— Wyznaję jednak, że wolałbym sto razy nocować w karczmie i wygodniéj by nam było, niż na téj wizycie, na któréj będziemy głodni i do tego ambarassowani.
— Spuść się na mnie — nasz Sulmirzycki wart trochę fatygi i kłopotu, minąć go byłoby największym błędem, na piérwszym kroku naszéj podróży.
— Uważaj bo oto się zbliżamy.
Jakoż mimo mocnego już i coraz bardziéj padającego zmroku, pokrywającego dalszy widok, ujrzał Staś przesuwające się mimo siebie i powozu wielkie białe jakieś budowle, które mu August tłumaczył — To gorzelnia, to browar, to cukrowarnia, tu sukiennia; to blich, to fabryka świéc.
— Więc to miasteczko?
— Wieś tylko.
Stanęli przy wielkiéj porządnéj karczmie, w środku wsi zbudowanéj, spytać o pana, ale o bytności jego w domu nikt nie wiedział. O podal widać było za stawem i rzeczką, w gęstwinie drzew biélejące ściany, słomą pokrytego domu, pojechali mało uczęszczaną drogą, na któréj najwidoczniéjszym śladem, był porozrzucany niedawno wywożony nawóz słomiasty. Do koła domu ściskały się zabudowania gospodarskie, ogromne stodoły, magazyny, owczarnie, obory, stajnie murowane, bite z gliny, plecione z chrustu, stawione z drzewa. Każdy budynek otaczały rozłożyste, kanadyjskie topole.
Na drodze pusto było, pusto koło budowli, pusto we dworze, pod którego zatarassowaną bramę podjechali nareście. Dwór stał na obszernym dziedzińcu, którego trawnik zasiany był widać owsem, bo po nim jeszcze żółta ścierń pozostała. Żywéj duszy koło domu — wrota zabite i drągiem poprzecznym zawalone, śladu nawet zajazdu nie widać.
— To widocznie pustka, rzekł Staś.
— Mówię ci że to dom mieszkalny Sulmirzyckiego.
— Więc chyba od roku nikt u niego nie był?
— Bardzo być może — I od roku także może sam marszałek nigdzie nie wyruszył; ale nie mniéj pewna, że to jest dziedziniec i dwór.
— Ależ wszystkie okna okiennicami pozabijane,
— To tylko z téj strony, od podwórza i drogi.
Służący z wielką pracą odważył drąg zapiérający bramę, poodsuwał kołki i kocz wtoczył się w dziedziniec po grudowatéj ziemi, aż pod zamknięty i zabity ganek.
August wysiadł — Chodźmy rzekł, szukać pana.
— Dokąd?
— Zobaczysz — Byleby tylko nas psy nie zjadły.
W téj chwili właśnie, dwa ogromne morągowate brytany, wysunęły się z za węgła, i na widok ludzi, których spotykać wcale nie były przywykłe, poczęły przeraźliwą wrzawę, August musiał się cofnąć do powozu.
— Czekajmy, rzekł, ktoś wyjść musi.
Po dość długiém oczekiwaniu, znowu z za węgła od prawéj strony, od małego ganeczka, do którego przystępu psy broniły zażarcie, ukazała się łysa, siwiejąca, odrobiną włosów pokryta głowa, parą oczków błyszczących ciekawie się przybyłym przypatrująca.
— Hola! mosanie, zawołał Staś — prosiemy tutaj.
Głowa cofnęła się i znikła, a psy znowu w najlepsze ujadać zaczęły. Minęło minut kilka i głowa siwa ukazała się nareście, a za nią pół ciała, potém całe ciało człowieka starego, zgarbionego, kładącego ciasny kaftan na rękę, która weń z wielkim oporem się wciskała. Człowiek ten miał spodnie łosiowe wyszlifowane noszeniem, buty długie, kaftan bez barwy zawiązywany na tasiemeczki na piersiach; a drugi siwy sukienny, na wiérzch piérwszego mający się włożyć. Ale to było dopiéro desiderandum.
Z jedną ręką w rękawie, drugą przy nadziei rękawa, postąpił stary ku przyjezdnym, z miną zafrasowaną i nie radą.
— Jak się ma Wincenty? pozdrowił August. A co tam dobrego słychać? Pan jest w domu?
— Niéma pana.
— Niéma! doprawdy niéma? spytał August znowu.
Stary zamilkł, cisnąc ciągle rękę do nieposłusznego rękawa.
— Pewnie niéma?
— Nie, niéma.
— Czy to jak dla wszystkich, czy to jak dla mnie?
— Ale kiedy niéma?
— To może, jeśli nie w domu, w ogrodzie, w stajni?
— Nie — pojechał!
— Dokądże pojechał!
— Albo ja wiém!
— Na taką drogę, na taką porę!
— Kiedy bo pan nie wierzy.
— Bo wiém że jest w domu.
— Jak to panie?
— Wiém że jest.
— A to niech pan szuka.
— Odwiozłem mu nawet mały dłużek i chciałem oddać, dodał August trącając Stasia.
Na te słowa stary podniósł głowę widocznie zafrasowany i pomięszany, nie wiedząc co powiedziéć.
— Ale kiedy go niéma.
Stary się rozśmiał i wskazał na prawo ku ganeczkowi, potém ruszył ramionami.
— A może jest, czy ja wiém, może powrócił, bo miał powrócić dziś, a ja tutaj siedzę — to może niewiém — może i powrócił.
— Prowadź że nas!
Wysiedli, stary jeszcze nie naciągnąwszy rękawa, podreptał przodem oglądając się i tak wiódł na ganeczek, pokazał ręką na korytarz długi, a sam został u drzwi.
— Chodźmy, rzekł August.
Weszli w ciemną, długą sień, na któréj obie strony otwiérały się drzwi — niektóre z nich były hermetycznie zamknięte, inne bez zamków, zabite drągami, inne otworem stały.
August z zimną krwią zaglądał przez dziurki od kluczów.
— Tu owies, mówił, tu jakieś graty stare, tu uprząż zbutwiała, tu ciemno — ale gdzieś przecie znaleźć gospodarza musiemy. Weszli do jednéj izby, gdzie Wincenty rozłożył był swój warsztat szewcki i krawiecki, ale prócz kota nikogo nie było. Stary Wincenty szewc i krawiec, a w potrzebie nagłéj rymarz i stolarz, na rozkazy pana, żył tu od lat kilkudziesiąt w ciupce z zabitém oknem, pełnéj wyziewów dziegciu, smoły, skór i stęchlizny.
— Niedaleko i pan być musi.
Zapukali do blizkich drzwi, ale nie było odpowiedzi, August zajrzał przez dziurkę.
— Jest, rzekł, jest, tylko się przyczaił.
Zapukał powtóre. —
— Do nóg upadam marszałka.
Chwila upłynęła w milczeniu.
— Panie Marszałku! nasze uszanowanie!
Cóś nareście zaczęło się szamotać, dréptać i drzwi odryglowały się, nieco przetworzyły, głowa ukazała ostrożnie.
— Kto tam? dał się słyszéć cichy głos chrapliwy.
— August.... z siostrzeńcem przybyli złożyć uszanowanie stryjowi — i —
— A — a — a — Pan August! a! a! a!
Głos podnosił się od cichego, do wykrzyknika prawie.
— O to gość! o to gość! a czemuż mi znać nie dali, o to gość! Bardzo mi miło! kochany August! A to siostrzeniec? Niechże go uściskam, kochany kuzynek! Bardzo mi miło! Hm! jakże mi przykro! musieliście czekać! Ha! może wam powiedzieli że mnie niéma? A to widzicie zamykam się od tych niegodziwych sądowych, co mnie najéżdżają i obdziérają. Przeszłego tygodnia byłem zmuszony dwóm skórę przetrzepać, i teraz będę miał śledztwo.
I Marszałek zaczął wołać na całe gardło: Wincenty! który pośpieszył, kaftan wiérzchni jeszcze na jednym tylko mając rękawie, bo drugiego zaprzestał już nakładać, sądząc że się może bez téj pracy obejdzie, gdy goście pana w domu nie znajdą.
— Konie do stajni — rozpakować! naturalnie będziecie nocowali!
Staś obejrzał się ciekawie po pokoju który był ciasny, maleńki, o jedném oknie wychodzącém w gęstwinę ogrodu; dwoje drzwi wiodło z niego w prawo i lewo, oboje zamknięte na antabki i kłódki. W pokoju tym, był stół zarzucony ogromnémi xięgami rejestrowémi i raportami z folwarków i fabryk, kanapka stara na nogach kręconych, pomalowana czarno, dwa krzesełka niegdyś żółtą trypą wybite, kantorek bombiasty, klucze na kołkach, kilka par butów, samowar w kominie i kufer o kilku kłódkach i żelaznym pręcie.
Marszałek Sulmirzycki, człowiek mogący mieć lat sześćdziesiąt, dosyć jeszcze czerstwy, trochę zgarbiony, z oczkami czarnemi żywo latającemi, i ogromnémi stérczącemi od głowy uszami, z nosem napuszczonym na wargi, z których jedna tylko spadająca wystawała i zwisła; miał na sobie wytarty surdut podbity futerkiem, buty ciepłe i kafftanik wełniany siny pod spodem.
— Siadajcież, siadajcie — A może będziecie co pić albo jeść? Hę?
August milczał, Staś za nim.
— Juściż choć herbaty napijecie się — Nastaw samowar, Wincenty.
Goście usiedli oczekując na obiecaną herbatę, która tém potrzebniéjszą wydawała się, że pokój był nie opalany.
August zaciérał ręce.
— Co to, czy nie chłodno? spytał Marszałek.
— Trochę!
— Doprawdy! Ja to tak przywykłem do chłodu, że go nieczuję, powiadają że to w czerstwości ciało utrzymuje — A u nas dodał, tyle kosztuje opał. Nie mogę się go do fabryk nastarczyć. Mam téż takie opętane piece, że choć najmocniéj napalą, to do drugiego dnia wystygnie — dałem tedy pokój i już wolę całkiem nieopalać, to próżna praca!
— Ha! no! jakże tam? co słychać? spytał po chwili Angusta — Ceny zboża, urodzaje i handel? jak idą?
— Jak zawsze, nie najlepiéj.
— Nie najlepiéj! proszę! Zaraz państwu służyć będę, pójdę tylko rozdysponuję.
Wyszedł i pomruczawszy coś w korytarzu, powrócił, siadł przy Auguście; począł go klepać po kolanie i odezwał się znowu z czułością.
— Jakżem rad że widzę! prawdziwie cieszę się niezmiernie!
Uściskał Augusta i natychmiast odwracając się krzyknął na Wincentego.
— Hola! Wincenty! Herbata.
Wincenty wszedł w jednym rękawie, jak zawsze, bo drugiego jeszcze nie miał czasu nałożyć.
— A co herbata?
— Proszę no pana —
Poczęli coś szeptać.
— Jakto może być? zawołał Marszałek.
— Cóż to się stało? spytał August.
— Hm! a! to nieszczęście! powiada mi Wincenty, że cukru zapomnieli kupić.
— Jeśli marszałek pozwoli, my mamy wszystko swoje.
— Ale jakże mam pozwolić! w moim domu! zmiłuj się — To się musi znaléść! Wincenty kiwnął głową i rzekł ze stoicką bezczelnością.
— Niéma panie i nie będzie.
— Każ podać nasz podróżny kufereczek, rzekł August.
— Ale zmiłuj się! zawołał marszałek.
Wincenty wyszedł i powrócił z kuferkiem podróżnym, któren postawił przy drzwiach.
— Na taką bo fatalną porę natrafiliście! dodał niby zafrasowany Marszałek, właśnie i kucharza niéma.
— To nic, jest nasz, rzekł August.
— Wprawdzie mam kuchtę, ale spiżarnie pozamykane i klucznica wybrała mi się na jarmark. Loch zamknięty! Muszę chyba posłać po nią — Chciałem was uczęstować najlepszém winem mojém. To jak na złość! jak na umyślnie! Niechże choć owsa koniom dadzą — rzekł donośnie.
Wszedł Wincenty.
— Niéma panie młóconego, ostatek oddali pańskim koniom.
— Ale to nie może być, to nie może być! zakrzyczał Marszałek, takich miłych gości tak przyjmować!
Zaczął ściskać Augusta i Stasia i protestować się z przywiązaniem i przyjaźnią.
— Co pomyślicie o moim domu, co powiécie po takiém przyjęciu!
— Zmiłuj sie Marszałku bez ceremonij — rzekł August, po kuzynowsku.
— Masz rację, więc już nie będę robił ceremonij — Po owies, poszlecie sobie na wieś, dostaną pewnie, albo lepiéj każę zawołać gumiennego, dajcie mi dwa złote, a on wam kupi.
August dał rubla i rzekł:
— Niechże i siana kupi.
— Siano u mnie jest! odpowiedział marszałek, każę dać, tylko pewno go wasze konie jeść nie będą, bo niedobre, grube, lepiéj kupić. Zaraz wam każę resztę przyniéść.
Wyszedł, August ze Stasiem rozśmieli się półgębkiem i spojrzeli po sobie, a choć dla ciemności w pokoju niepostrzegli uśmiéchu i wejrzenia swego, domyślili się ich.
Po chwilce drzwi się otwarły i Marszałek wtoczył znowu.
— Prawdziwie, zawołał, nie pojmuję już tego? Wszak to i świécy niéma? Ta przeklęta klucznica wszystko pozamykała!
— Każem swoje oprawić, rzekł August i wyszedł z kolei, dać rozkazy służącemu. Wkrótce wniesiono w podróżnych srébrnych lichtarzach, dwie woskowe świéce i herbatę urządzoną przez kamerdynera Augusta.
Marszałek przypatrzył się wprzód lichtarzom, które podnosząc w ręku ważył, potém jednę z świéc zgasił.
August sądząc, że się to stało przypadkiem, zapalił ją. Marszałek podkradł się i zgasił znowu.
— Co to jest? że ta świéca gaśnie?
— Przepraszam — odpowiedział gospodarz, to ja zgasiłem ją — światło mi na oczy szkodzi, nie mogę zniéść dwóch świéc razem.
— A, to co innego.
Podano herbatę — Marszałek przyjął ją z uśmiechém i posmakowawszy, dorzucił cukru kawałek.
— Wyborna, rzekł, dawno, takiéj niepiłem, wyborna, zamawiam sobie drugą szklankę.
Zaczęta rozmowa, toczyła się o rozmaitych przedmiotach; gospodarz utrzymywał ją z żywością i dawał dowody wielkiego rozsądku, głębokich wiadomości zwłaszcza w przedmiocie handlu i przemysłu. Nieraz zdziwili się nasi goście, niespodziéwaną uwagą, postrzeżeniem dowodzącém niepospolicie uorganizowanéj głowy. Z zimną krwią i wesołém obliczém, popijał Marszałek cudzą herbatę, i bawił gości przynajmniéj, gdy ich nie traktował, to go wprawdzie nic nie kosztowało.
Kucharz Augusta z zapasów podróżnych, przygotował wieczerzę, którą Marszałek przyjął jak rzecz najnaturalniéjszą w świecie, zajadał smaczno bardzo, i w skutek zapewne podsycenia, stał się weselszym jeszcze i bardziéj ożywionym niż wprzódy.
August ze Stasiem zagryzali sobie usta ilekroć wspomnieli śmiészne swoje położenie, ale gospodarz zdawał się go niewidziéć, lub miéć za zupełnie naturalne.
Wincenty, który kręcił się czasami po pokoju, zawsze tylko w kaftanie na jeden rękaw włożonym, zapewne wnosząc że nie warto go kłaść, kiedy niedługo zrzucać będzie potrzeba — spoglądał na herbatę i wieczerzę, okiem zimnego postrzegacza. Wcale się temu nie dziwił.
Dla ludzi potrzeba téż było, jak dla koni, jak dla powozów, zaopatrzyć się za dworem, bo we dworze albo istotnie wszelkich zapasów brakło, albo wcale nie dla gości przeznaczone były.
Marszałek sam żył zwykle kartoflami na zimno, potrawami, które oszczędzając opału raz tylko w tydzień gotowano, chlebem, rybką żydowską i wszystkiém co go najmniéj kosztować mogło. Miał zapasy w domu, ale od nich klucza nie dobywał, chyba w ostateczności.
Lubił ón i pojmował wszystko; dobrą kuchnię, dobre towarzystwo, piękne ubranie, piękne urządzenie domu, ale admirując to u innych, korzystając kiedy mógł, sam nie naśladował nikogo i sobie wcale niedogadzał[3]. Po herbacie i wieczerzy, potrzeba było myśléć o spaniu. Marszałek wyszukał w szufladce klucza na rzemyczku, otworzył drzwi boczne i wyznaczył bliski pokój dla gości. Był to dość obszerny salonik dawniéj, ale opuszczony zupełnie i nie opalany od dawna, napróżno się przymawiano do ognia na kominku, nic to nie pomogło, gospodarz był głuchy, a dosłyszawszy z musu o chłodzie, jął dowodzić wielkich skutków zimna na utrzymanie czerstwości ciała.
Zaczęto słać łóżka na dwóch zbutwiałych czarnym włosieniem pokrytych kanapach. Marszałek chodził po pokoju i zdawał się ciekawie oglądać salonik, jakby go dawno nie widział.
— Mój Boże, rzekł po chwili — Jak to wszystko na świecie nie ubłaganie się niszczy. Napróżno się chowa, oszczędza, w schowaniu zjada rdza, wilgoć, pył; a używając, niszczy używanie, niéma sposobu.
— Jedne tylko piéniądze, używaniem się nie niszczą, gdy się ich roztropnie używa, rzekł August.
— A! nie mów mi pan tego, nie mów, odparł Marszałek! Co mnie te fabryki kosztują, co zakłady gospodarskie, a ile przynoszą! Obacz Wacpan rejestra!
— Niezechcesz ich pokazać?
— Owszem, ale się zdziwisz, jak to mało czyni potrąciwszy koszta utrzymania, opłaty oflicyalistów i t. d.
— Wieleż naprzykład?
— Gdyby i dwadzieścia procentów, to mało, rzekł Marszałek, piérwszy pożar co przyjdzie może wszystko zniszczyć.
— A assekuracja?
— To zbyt drogo kosztuje, wolę pilnować.
— Przy tak wielkich dochodach, mógłby się pan jednak zebrać na opłatę assekuracij.
Przy wielkich dochodach, odparł zimno Marszałek — Wacpan pewnie myślisz, że ja mam miljony?
— Niechybnie, tym bardziéj, że ich nie używasz!
— Jak to nie używam?
— Przecież Marszałku —
— Przecież przeszłego roku powiozłem z sobą do Kijowa 30,000 rubli srebrnych karbowanych. — No i co na to powiész? ledwiem miał o czém powrócić do domu.
— Cóżeś z niémi zrobił?
— Oddałem na Bank.
Marszałek wyrzekł to z najzimniéjszą krwią w świecie i westchnął.
August rozśmiał się na całe gardło.
— Dla kogóż zbiérasz? zmiłuj się.
— Dla kogo? Naturalnie dla siebie.
— Kiedyż użyjesz?
— Wszakże używam, kochany Auguście, używam tak jak... mi najmiléj — to się nazywa spodziéwam się używać.
— Ani słowa —
Chwilę jeszcze pogadawszy, pochodziwszy od krzeseł, do kanap i zwierciadeł, na których śledził gospodarz, czy ich czas nieuszkodził, rozeszli się nareście, dając sobie dobra noc.
Goście nieśmieli rozmawiać, wiedząc o blizkiém sąsiedztwie Marszałka i w krótce cichość przerywana tylko szczekaniem psów, nastąpiła. W pół godziny poczęło się jakieś brząkanie kluczów, chodzenie i Staś który spał bliżéj drzwi, usłyszał wyraźnie następującą rozmowę, gospodarza z Wincentym.
— Zebrałeś ty kości z wieczerzy dla psów?
— A jakże panie.
— I chléb co się został?
— I chléb.
— A herbatę? pewnie wyrzucili! Ty wiész że ją wybornie pić można drugi raz, a nie, to do wódek na szynki zda się dla zafarbowania.
— A jakże panie.
— Koniom owsa mniéjszą miarę trzeba było dać. Gdyby kupowali w karczmie nie dali by im większéj — wszystko jedno że brali u nas w Magazynie. Siano ty wiész po czemu?
— Po trzy grosze wiązka.
— W karczmie maleńkie wiązki, trzeba było i u nas takie powiązać.
— A jakże panie — taż są.
— Obszedłeś ty dokoła dwór?
— Dwa razy.
— A cóż?
— Nic — spokojnie.
— Byłeś gdy ludziom jeść dawali?
— Byłem panie, jak zawsze, pod miarą i wagą.
— Niech się nie obżérają, bo potém tylko cérulika a cérulika potrzeba, cérulik nie ruszy się bez dwózłotowki.
— Nie przedawałeś dziś plewy?
— Nie panie, żydzi nie przyjechali.
— Poprawiłeś mnie buty?
— Rzemienia niéma panie.
— Jakto niéma? żeby z półtory pary butów nie można jednéj wysztukować.
— Podeszwy się starły.
— Ty mnie zawsze durzysz temi podeszwami, a to nie może być, żebym ja ich tyle darł!
— Niech się pan przekona, niech zobaczy.
— Na to ty szewc żebyś połatał.
— Kiedy w kawałki podarte.
— Ale od czegóżeś szewc, i jész mój chléb?
Wincenty westchnął ciężko.
— Tylkoć panie chléb.
— Nie grzész! nie grzész! a co ja lepszego mam od ciebie?
— Już to prawda panie, odparł Wincenty, tylko że pan ma pociechę w tych pieniądzach, w zbiorze, a ja —
— Bałwan jesteś, naprzód że ja niémam i nie zbiéram, bo mnie strasznie te fabryki i officjaliści zjadają, a powtóre że powinieneś się pocieszać tém, że poskramiasz żądze ciała i nie grzészysz niepohamowaném obżarstwem, co jak wiész —
August który za boki się brał, słuchając ze Stasiem, szepnął mu po cichu:
— Wiész jak Marszałek odprawia ubogich? Oto gdy przyjdzie do niego żebrak — powiada — Idź mój kochany — idź, niechcę się sprzeciwiać woli Bożéj. Chciał cię widać P. Bóg ukarać i uczynił ubogim — święta wola Jego — idź mój kochany.
— To szyderstwo, rzekł Staś.
— Kto wié, może to przekonanie, które wyrabia tylko namiętność, odparł August. Marszałek nie lżéjszy jest i nie lepszy dla siebie jak dla drugich. Umiérający ze zbytku krwi, gdy mu zagrożono śmiercią, jeśli jéj puścić nie każe, z przywołanym targował się cérulikiem, i gdy ten dwa złote zażądał, odprawił go woląc umrzéć niż tyle zapłacić. Szczęściem był tam ktoś, co te dwa złote ze swojéj kieszeni potajemnie zaofiarował. Był to jeden z officjalistów Marszałka.
Rozmowa tymczasem ciągnęła się daléj za drzwiami.
— Mój kochany, mówił poważnie Marszałek — a gdzie reszta skóry od tamtych butów?
— Jaka reszta panie?
— O! niby niewiész.
— Zrzynki panie.
— A cóż to z tego że zrzynki, daj tu schować. No — a teraz, dodał po chwilce — idź ty w swoją stronę, a ja w swoją — obejdziesz wszystkich stróżów koło budowli, krzycząc werda — ja także pójdę zajrzéć gdzie niegdzie. A idąc mój kochany, dodał znowu, mów sobie pacierze, to czasu niestracisz — najdroższa rzecz — to czas — Idź że idź, bo i ja wychodzę.
Marszałek widać się wybiérał, pozamykał wszystko, zgasił świéce i po ciemku puścił się na swoją nocną wycieczkę. Nasi podróżni w dobrą godzinę potém zbudzeni zostali jego powrotem, ale zaledwie się zdrzémnęli, znowu ich stukot jakiś wybił ze snu.
— A dokąd to Marszałku, tak późno, czy tak rano? spytał August przeze drzwi.
— Druga godzina — idę do wołowni, potrzeba parobków pobudzić i zobaczyć co się tam dzieje w gorzelni — Jchmość śpijcie jeszcze, bo ciemno, a nie macie co robić, korzystajcie z czasu.
Niedługo zabawiwszy, powrócił gospodarz, położył się, ale około czwartéj, znowu wstał i poczęła się rozmowa z Wincentym, który ziéwał przeraźliwie w progu stojąc.
— Siadaj kochanku do roboty — rzekł Marszałek, kończ mój surdut.
— Niéma przy czém?
— Jak to?
— Światła.
— A świéczka com ci dał, ty widzę expensujesz jak szalony.
— Ale to temu trzy dni, a ja co dzień o czwartéj wstaję.
— Pewnie knot często obcinasz? hę! przyznaj się.
— Inaczéj nie jasno się pali.
— A na cóż jasno, byle się paliła? dziwni ludzie, nie podobna was oszczędności nauczyć — Idź do sukienni i zobacz czy powstawali.
Wincenty wyszedł.
Zaczęło nareście świtać i nasi goście zerwali się z zimnéj pościeli, aby co prędzéj uciéc z tego domu. Nastawiono samowar. Marszałek wszedł do pokoju.
— A co to, myślicie pić herbatę? Ot może bym i ja się z wami napił. Czuję chłodno!
I usiadł.
August spytał w téj chwili po kilku słowach nakręconych umyślnie o zdrowie Marszałkowéj?
Na wspomnienie żony, zaczerwienił się gospodarz, wstał i odrzekł obojętnie:
— Niewiém, niewidujemy się.
— Jak to? zupełnie.
— Zupełnie, nie mogliśmy się pogodzić — Zbyt to wielka pani dla mnie, a ja dla niéj chudy pachołek. Chciała trzymać służącą, miéć osobny powóz i konie, pod śmiésznym pretextem, że nas na to stało. Chciała wreście, żeby zimą codzień w piecach palili i co dzień jeść gotowali. No, na to, to już nie mogłem pozwolić. Utrzymywała, że choruje z zimna i głodu, chociaż to tylko był fortel kobiécy. Nic tak nie utrzymuje życia jak chłód i skromne jedzenie.
To mówiąc napił się trochę herbaty, postawił szklankę i daléj ciągnął:
— Teraz ona żyje na swojém, ja na swojém i lepiéj nam z tém. Żal mi tylko, żem się stracił na ożenienie, w którem się nie rozważnie wdał, bez potrzeby.
Marszałek westchnął. Pakowano, goście się zabiérali do wyjazdu, gospodarz najuprzejmiéj zapraszał ich, aby dłużéj zostali. Widać jednak że im było dosyć przyjęcia i odwiedzin, bo dłużéj zostać niechcieli.
Marszałek przeprowadził ich do ganku z Wincentym, któremu polecił zatarassować bramę jak najmocniéj za niémi. Gdy wyjechali z dziedzińca, August rzekł do Stasia.
— Wiész, wiele intraty ma pan Sulmirzycki?
— Nie wiém.
— Trzy kroć przeszło, i co rok dobra kupuje. Widziałeś jak żyje. Dodam, że gdy do Kijowa jedzie z pieniędzmi, nigdy inaczéj jak jednym koniem i z jednym człowiekiem.




IV.
HISTORJA HERSZKA.

ROZDZIAŁ IV.



ZBLIŻAJĄC się ku granicy Polskiéj i Bugowi, podróżni nasi dostrzegli powiększającego się ruchu handlowego; traktami ciągnęły się mimo jesiennego błota, długie sznury furmanek wiozących pszenicę do Uściługa, żydkowie latali tam i nazad bidkami, wózkami, konno, całemi bryki, w których po dwudziestu pejsatych, zamyślonych handlarzy wyglądało. Ruscy z ładunkiem miodu, łoju, żelaza, wlekli się także ku granicy, najemni ślachta i chłopi z głębi Wołynia i Podola, łatwo odróżniający się strojem, na furach cztérma końmi zaprzężonych, sunęli także ku Bugowi, ku granicy. Więcéj tu było życia, ruchu i handlu, niż gdziekolwiek bądź indziéj.
Nasi podróżni z ciekawością i przyjemnością poglądali na to zajęcie powszechne, w duchu stękając tylko, że cały kierunek handlu, cały stér jego spoczywał w ręku żydowskiém, w istocie, znać było że się tu bez Żydów nic nie działo i mimo że na pięćdziesiąt werst od granicy żydzi nie siedzieli po karczmach, tylko karaimi lub szynkarze ślachta i chłopi (co się wcale do ulepszenia karczem nie przykładało) pełno było pejsów i łapserdaków wszędzie. — Na gościńcu czernieli aż żydzi, po wsiach włóczyli się z torbami, z wózkami, handlując, a po miasteczkach policzyć ich było niepodobna.
Tu więc co się działo, wszystko za pośrédnictwem żydów, i wszelkiego handlu zysk, przechodząc przez ich ręce, częścią w nich zostawał.
Od dawna przywykliśmy krzyczéć na żydów, kto wié, jednakże, czy gdybyśmy się nagle ich pozbyli, nieznaleźlibyśmy się w stanie człowieka, co długo chorując, uwolniony od choroby, czuje że mu czegoś, do czego jak do życia przywykł, braknie. Prawda, że żydzi zaprzątnieni handlem, odbiérają nam zyski jego, lecz cóż przeszkadza współzawodnictwu, zwłaszcza w wielkim handlu zbożowym? Gdybyśmy mieli dość przemyślności, wytrwałości nadewszystko i zamiłowania w pracy, moglibyśmy wyśmienicie wiéść też same handle co żydzi; a mając pojedyńczo daleko większe kapitały, zjednoczywszy je, (jak i oni czynią) moglibyśmy zabić handel żydowski. Ale wyznajmy szczérze, niepotrafilibyśmy sobie dać rady. Widziano próby, cóż z nich wynikło? Oto że wkrótce wiodący handel poczynali mniéj jeszcze być słówni od żydów, a mnożąc koszta na siebie, podręcznych, na życie wystawniéjsze, potrzebując tém samém większych zysków — albo upadać musieli, albo mniéj dogodne dla producentów ofiarować warunki. Dodajmy, że z żydem każdy z nas traktuje bez wszelkich ceremonij, patrząc pewności swojéj nadewszystko — a z panem bratem, zmuszony do zaufania, często go żałowałby potém. U naszych handlarzy rozbijał się wszelki dłuższy handel o podręcznych. Żydzi używają do tego ubogich, którzy ich ufność bardzo rzadko zawodzą. Nasza zaś klassa mogąca być użytą ku temu, żadnéj rękojmi w charakterze i sumienności nie daje, a nie opatrzna i niedbała o jutro, nawet własnym interessem nie daje się pohamować. Kapitaliści, zbyt wysoko stoją w swojém przekonaniu, aby się sami zajmować mieli szczegółami handlu, podręczni zaś których używają, jakeśmy wyżéj rzekli, nąjczęściéj są niesumienni.
Smutna, bolesna — ale czysta prawda. —
To też handle u nas przedsiębrane, nigdy długo w ręku kapitalistów utrzymać się nie mogą, przedsiębierstwo po dwóch, trzech latach upada z uszczérbkiem na kapitale często, a przynajmniéj bez wielkich zysków. Daj Boże jeszcze, aby niewierny podręczny sprzedawszy w Gdańsku lub Królewcu pszenicę, belki, siemię i t. p. nie zachwycił pieniędzy i nie skoczył z niémi za granicę, kłaniając się nizko pryncypałowi, który go napróżno oczekiwać będzie, i to się trafiało.
Cale inaczéj postępują sobie żydzi — większa część kupców handluje z niewielkiemi kapitałami, oni tak właśnie handlują, jak na Bursie, zakładają się à la hausse, à la baisse. Ze stu rublami faktor, kupuje tysiąc korcy żyta, pięćset pszenicy, a gdy może po dziesięć groszy zarobić, odprzedaje drugiemu. Ten drugi składa się z kilką innemi, na wypłatę należności. Czasem znowu, ubodzy bez funduszów żydzi, kupują samym zadatkiem, towar za kilka tysięcy złotych, za kilkaset gotowych. Resztę gdy transport do miasta dostawią, opłaca bogaty żyd i zabiéra do swoich magazynów w zakład towar, liczy sobie od pieniędzy procent, a przemyślne żydki szukają tymczasem, komu z zyskiem odprzedać.
Powiedzieliśmy, mały zysk im wystarcza, a że pieniądze w ciągłym są ruchu i nieustannie w obiegu przynoszą więcéj, niż myśléć można. Procenta jakie żydzi opłacają swoim współwiercom, od pożyczonych summ, są proporcjonalnie ogromne ale to ich nie ustrasza. Kredyt czyni, że żyd nie mający kapitału nad sto rubli, handluje i zyskuje jak na tysiącu, gdyby się ograniczył kupowaniem tylko takiéj ilości, na jaką mu funduszów wystarcza, widziemy jak niewielkie miałby zyski. Cały więc rozum żydowskiego handlu zależy na wierze i assocjacij. Gdybyśmy kiedy chcieli się wziąść do tego, ciekawa rzecz, gdziebyśmy znaleźli potrzebne zaufanie i ochotę do połączenia kapitałów i interessów. Każdy zapewne chciałby sam tylko korzystać, niktby drugiemu nie powierzył kapitału, a każdy znowu działając osobno i bez pewności pomocy od współbandlarzy, musiałby się ograniczyć, niezmiernie mało znaczącym handlem.
To co do handlu pozwolonego i prawego, ale żydzi, zwłaszcza bliżéj granicy, przewodniczą także wielkiemu choć rozdrobionemu handlowi kontrabandy, przemycaniu. Pomimo licznych straży, obsadzonéj granicy, pomimo nieustannego objeżdżania jéj i niezmordowanego oka tamożennych urzędników, przemycanie nieustaje i niém żyje mnóstwo ludzi.
Ono jest nawet uregulowane w pewien sposób, porządnie, i ci co się niém zajmują, mają zapewne środki pomocnicze, służące do przeprowadzania prawie niezawodnego towarów. Korzyści przemycania są tak wielkie, że utrata towarów kilkakrotna wynagradza się jedném szczęśliwém przebyciem granicy. Zwykle żydzi jadą od nas do Lwowa, lub innego blizkiego nadgranicznego miasta, za kupnem towarów zakazanych. Tam znajdują już usłużnych przemycaczy, z któremi robi się ugoda. Opłata wynosi pięćdziesiąt procentów, czasem więcéj. Kupiec nie daje za towar pieniędzy wszystkich, ale małą część tylko, jako zadatek, wybiéra swój towar, a kontrabandzista umawia się dostawić go w pewne miejsce, gdzie wartość towarów i procent ma się opłacić.
Wielkość zysków, może jedynie dodać odwagi przemycaczom, którzy życie, mienie i siebie samych narażają, dla tego zarobku. Najciemniéjsze nocy, najstraszniéjsze burze, są chwilą dla przemycaczy najpomyślniéjszą. Naówczas suchą granicą, laskiem przemykają się z jednéj strony na drugą. Ale wieleż to niebezpieczeństw nim się przebędzie linją i po jéj przebyciu! Co chwila można być złapanym, a naówczas jedynym ratunkiem porzucić konia, wóz i towar, a samemu uciekać.
Naturalnie, zbliżając się ku granicy, rozmowa między podróżnemi, toczyć się poczęła o handlu i o tém cośmy tu wyżéj wzmiankowali. Już niedaleko od granicy, wypadł im nocleg w traktowéj karczmie, pełnéj żydów, bryk, koni i otoczonéj całym obozem ładowanych furmanek.
August namówił Stasia, aby przejść do wielkiéj izby gościnnéj gdzie się ścisnęli wszyscy razem podróżni.
— Ani chybi, rzekł Staś, znowu kogoś spokusisz na opowiadanie nam jakiéj historyi.
— Zgadłeś myśl moją; chce mi się właśnie odszukać żyda i jeśli mi się to uda, zobaczysz co to za ciekawą i wyśmienitą zdobędziemy historją.
— Nie wiém tylko, czy potrafisz wydobyć co z żyda, z żyda co z natury swéj a raczéj z natury stosunków swoich z resztą świata, pełen jest skrytości.
— Zobaczemy — rzekł, uśmiéchając się August i wszedł do izby.
Izba pełna była ludzi — U komina paląc fajki gwarzyli nad kwartą; ludzie, których arędarz tajemniczo namawiał na poodsypywanie po trochu pszenicy z worków, wmawiając im, że tego postrzedz niebędzie można. Chłopki po cichu się zmawiali, a tymczasem dodająca duchu i odwagi kwarta krążyła. Pisarz doglądający transportu, pił wiszniak za stołem i nic nie widział, za dymem fajki i wiszniaku. Daléj kilka Ruskich targowało się o owies i siano, głośno krzycząc i hałasując na żyda. Była to ostatnia karczma nad pięćdziesiąt werstowną dystancją — i ostatni żyd; ruscy obiecywali sobie jechać choć po nocy do piérwszego karaima w niedalekiéj wiosce.
Jeden żyd chodził modląc się po izbie, kilku w czapkach siedzieli za stołem, maczając kawałeczki chleba w trosze rozpuszczonych na miseczce jaj, z dodatkiem cébuli i odrobiny masła na skorupce od potłuczonéj miski. Wszyscy jednocześnie wystawiali ręce do wspólnego jadła i pożywali je z powagą, i rozwagą szczególną. Odrobina téj strawy, starczyła na nich wszystkich i była zapewne jedynym całego dnia posiłkiem.
Na południe kawałek chleba z solą i cébulą wystarcza. W szabas tylko jedzą więcéj i odważają się na kawałek mięsa lub gotowanéj ryby; resztę tygodnia wstrzemięźliwość i oszczędność żydowska, jest prawie nie pojętą. I to nam tłumaczy, jak małe zyski mogą wystarczać ludziom, co tak małém żyją. Każdy potrzebujący więcéj dla siebie, tém samém musi żądać większych korzyści z handlu; a w jednym interessie, przy równych zyskach, żyd zawsze chowa więcéj, bo mniéj go kosztuje życie. Strawa dzienna, gdyby ją Izraelita chciał sobie dobiérać wytworniéj, kosztowała by go daleko więcéj, niż nas, bo w proporcją materjały są droższe, mięso koszerne, i wszelki koszer nie bez zachodu i pewnych obrzędów otrzymywane, drożéj się daleko płacą niż pospolite.
Przybliżyli się do stołu. August poznał między żydami, znajomego sobie kupca i pozdrowił go.
Stary żyd oddał ukłon od niechcenia i jadł daléj. Nigdy żyd niéma tyle powagi, jak przy jedzeniu. Czuje on co czyni, a że spożywa miły grosz, dumny jest tą abnegacją, tą rozrzutnością swoją. Im kosztowniéjszą jé strawę, tém więcéj się nadyma i marszczy. I w istocie jest czego! Jeżli nie wierzycie, przypatrzcie się kiedy żydom siedzącym za stołem.
Gdy zjedli, usta otarli, miseczki pozabiérano, obrus ściągnięto i pomodlili się żydzi, kupiec wyszedł z za stołu, przystąpił do Augusta włożywszy ręce za pas.
Poczęła się rozmowa; przeszli do alkiérza, a choć Stanisław dobrze ucha nadstawiał, nie mógł jednak pojąć jakim dziwnym sposobem wuj nakłonił żyda, do opowiedzenia im swojéj historyi. Przechodziło to wszelkie oczekiwanie Stasia, który z największą ciekawością zasiadł słuchać powieści. Długo się żyd zbiérał, drapał, drożył, ale nareście, dobity szklanką mocnéj herbaty z rumem, która zupełnie grała tu rolę herbaty, ofiarowanéj przez Pana Niebieskiego Państwa, przy uroczystém posłuchaniu posłów; herbaty, za którą trzeba trzy razy klękać i dziewięćkroć bić czołem — stary żyd począł jąkając się i oglądając niespokojnie:
— Co ja jasnemu panu ciekawego powiém? odezwał się żyd po chwilce — Jak ja się rodził? tak jak wszyscy się rodzą. Nu — a trzeba wiedziéć, ja się rodził w téj wsi co i Sawka, o którym pan spomniał, mój ojciec był arędarzem Grafa, i ojciec mego ojca i naszego ojca i nasze dziadowie, bo ta karczma, to była w naszéj familij od dwóchset lat. I kiedy my raz popstrzykali się z tym P. Rządzcą nowym, a on chciał nas wyrzucić jak mówił z bebechami, to my jemu powiedzieli:
— My tu byli, jak Waspana nie było, i będziemy jak Waspana nie będzie. A tak się stało — Bo P. Rządzca wyjechał sobie prędko, jak my P. Grafowi wszystko opowiedzieli co ón tu wyrabiał, a my zostali, i teraz jeszcze mój wnuk trzyma karczmę i młyn u Jasnéj panienki, która poszła — za Grafa Z....
— Moja matka jaka była kobiéta rozumna, mówił daléj żyd — osobliwość. Bywało, kto zajedzie do nas, to się z nią nagadać nie może. Ona wszystkich tak znała, a ją tak wszyscy szanowali! A kiedy gdzie pojedzie za handlem, po dworach, bo my zawsze handlowali wielkiemi partjami, to ją tak przyjmują, tak witają, i nazywali ją zawsze pani Lejbowa i herbatą częstowali. Mój ojciec to był uczony żyd, ón tak był nauczny, że lepiéj wszystko wiedział od Rabina, ale za tą uczonością, z pozwoleniem Jegomości, to tak zgłupiał, że sobie nosa nie umiał utrzéć i gadać zapomniał. A wszystko czytał w Gamurze i w Misznie i kiwał głową. Jadł tak mało, że za małe dziecko nie zjadł; a złe duchy tak go męczyły, dla jego wielkiéj nauki, że w nocy za próg karczmy nie mógł przestąpić, bo go zaraz chwytali. I raz byli zanieśli aż w staw pod młynek, co go ledwie wydobyli ztamtąd nad rankiem wynalazłszy. Co to gadać o jego rozumie, kiedy starszy Rabin z Brześcia przyjéżdżał do niego, i jak się z nim zamknęli nad xiążkami, to siedzieli dwie nocy i dwa dni, aż kiedy wszedł mój starszy brat, to znalazł ich śpiących na xiążkach; bo z pracy byli posnęli.
I że mój ojciec był taki mądry, to ón nic téż nie robił, tylko czytał a kiwał się za stołem; a moja matka to i arędę brała i gospodarowała i handlowała, i pieniądze chowała i nam szpeklorów przyjmowała, aż wyrósł mój starszy brat Dawid. Nas było z łaski Bożéj dosyć, pięciu braci i trzy siostry. Siostry powychodzili za mąż, jedna do Berdyczowa, druga aż do Brodów za bogatego kupca, trzecia taki za tutejszego żyda. A były bogate, wzięły po trzysta rubli posagu.
Jak ja zaczął chodzić, a był szpektor do starszych, to mnie zaczęli po trosze uczyć. Nu, prawda, że dobrze uczył, ale bił po głowie mocno. A wszystkiego trzeba było uczyć się nabożeństwa, choć z xiążki, na pamięć, bo my liter nie znali, a już czytać musieli. Już tego nie zapomnę nigdy, jak bywało siedzi nas trzech bachurów za stołem w alkiérzu, jeden na kuferku, drugi na stołku, trzeci na beczce wywróconéj i drzemy się, a krzyczym, kto kogo zagłuszy. Szpektor sobie, my sobie, jeden od drugiego głośniéj, to taki gwar w izbie, jakby w niedzielę, kiedy się parobcy pobiją.
Póki był ja u szpektora, to ja nic nie robił. Nu, czasem siana zrzucił dla gościnnych koni, wydał owsa, oberwał po grzbiecie od matki, od furmanów, ale to było tak jak nic, zabawka. Dopiéro jam wyszedł na człowieka, jak mnie szpektor puścił, kiedy ja już wszystkie nabożeństwo umiał, a matka dała dziesięć rublów na handel.
— Zaczynałeś handlować a nie byłeś żonaty? — spytał August.
— Nie byłem jeszcze — odpowiedział. Moja matka była bardzo rozumna kobiéta, ona wszystko robiła najmędrzéj. Ona i mnie mówiła — tobie Hersz czas ożenić się, ale poczekaj, niechaj się drudzy głupi żenią, ty handluj, a ja tobie bogatą żonę napatrzę. — A żona nie uciecze. To ja i handlował. A jak dostałem dziesięć całkowych, naprzód zacząłem myśléć, co ja zrobię z niémi; taki mnie strach brał, żeby ja ich nie stracił, — myślał ja kupić zboża — Nu, a jak zboże spadnie? Myślał kupić krowę, a jak krowa zdechnie? myślał ja pożyczyć na procent? A jak zginie i kapitał i procent? I tak siedziałem na progu i myślałem aż matka wyszła, postała, popatrzała i zapytała:
— Co ty myślisz Hersz?
Jam powiedział, a ona się roześmiała bo była bardzo rozumna kobiéta — i mówiła mi:
— Ja widzę że ty będziesz wielki handlarz, ale jak ty będziesz myślał a strachał się, to nigdy nic nie zrobisz. Twój ojciec mówił, że dziad co był ubogi, dorobił się piéniędzy wielkich handlując skórkami; zacznij i ty od skórek.
— Od skórek pomyślał ja — Nu, dobrze skórka nie zdechnie, nie jé, nie pije — a jak tanio kupię — Będę handlował skórkami. Trzeba wiedziéć że matka dała mnie starego konia, otóż ja zaprzągł jego do biédki, i wiu hop — w świat, za skórkami ruszył.
Zaraz niedaleko wioska Hrehorów — W Hrehorowie owce padły, bydło padło, bo tam i pan hulał i ekonomowie hulali, a gospodarstwo szło jak Bóg dał — Stanąłem przed karczmą, koniowi zarzuciłem siana i wszedłem do arędarza, tamtemu to się dobrze działo! Co to on zarabiał dostawiając wszystkiego do dworu, a znosząc się z officyalistami i kradnąc pana, tak że ón ani widział. W lat dwa pobogaciał jak największy kupiec i miał bydła w zagrodzie kilkadziesiąt sztuk, a woły na brazie, i gorzelnią nie małą. Właśnie siedział na progu i w zębach dłubał kostką od ryby — Przywitaliśmy się. Zacząłem go wypytywać — Niéma co u was ua przedaż?
Ón się zmarszczył, bo sam zawsze kupował wszystko wpół ceny.
— Nu, a co spytał?
Ja nie głupi, nie powiedział za czém przyjechał. — Zboża, wódki? albo —
— Albo co?
— Cokolwiek na handel.
— Jedź do dworu powiedział mi zimno —
Widzę że się nie dowiém.
— Ja wam po szczérości powiém, odezwałem się ciszéj — ja nie wielki kupiec, wam szkody nie zrobię — Ja chcę skórek kupić — Ón skórkami nie handlował. Skórek? rzekł śmiejąc się — Nu, skórki są, powiedział, ja z tobą pojadę, tak i gadaj —
Wymawiałem się żeby ze mną nie jechał, bo teraz między nami żydami to taki zwyczaj, że każdy coś od drugiego mało wiele musi wziąść, za faktorstwo, żeby był i bogaty; gdy narai kupno, pomoże do przedaży, to i sobie coś uskubnie. Ale widząc że bez niego nic nie zrobię, poszedłem razem do dworu — Weszli my do samego pana, ale nas do niego nie dopuścili i odesłali do kommissarza, bo pan miał gości, kommissarz także miał gości odesłał do Ekonoma, Ekonom byt pijany, kazał nam iść do gumiennego. Z nim my łatwo doszli sprawy, ón poszedł powiedziéć, że skóry bardzo popsute i pogniłe, ja jemu dałem za to rubla i kupiłem za pół ceny. Prawda, trzeba było jeszcze Ekonomowi także dać i arędarzowi; ale ja za to dostałem skórek furę, kupionych, jakem się nie spodziéwał. A że pieniędzy nie miałem tylko dziesięć całkowych, umówiłem się żeby skóry dostawili zaraz do miasteczka, gdzie resztę miałem dopłacić.
Nuż ja na bidę i do miasteczka, w targ z żydkami o skóry. Jak skóry nadjechały, oni mnie zapłacili i zyskałem wiecéj niż grosz na grosz.
Teraz ja do matki pojechałem, a jaki szczęśliwy — tego ja Jasnemu panu nie mogę powiedziéć. Co to piérwszy handel kiedy się uda, bo to i dobry znak i ochoty dodaje.
— Nu, a co Hersz? spytała matka.
A ja nie bardzo wesołą minę zrobiłem:
— Nu już probowałem, odpowiedziałem.
— Straciłeś? rzekła patrząc mi w oczy.
— Nie —
— A dużoś zarobił, pięć procentów?
Zrobiłem minę aż się matka podziwowała.
— A gadajże co zarobiłeś?
— Grosz na grosz.
— Ach! a matka jak mnie pochwyciła, jak wzięła ściskać i poprowadziła do ojca, do braci. To ja musiałem wszystko im rozpowiadać i śmieliśmy się z goimów i weselili. Aż matka powiedziała. Kiedy tak Hersz, tobie czas ożenić się, a ja tobie napatrzyłam żonę. Córka Arędarza z Wielichowa, bogata, będzie miała 300 całkowych posagu i ty rozpoczniesz wielki handel. A przez rok albo dwa, to i mnie będzie lżéj, bo ciebie teść powinien z żoną utrzymywać.
Nic ja nie mówiłem, bo mnie posag zkusił, ale moja żona, z pozwoleniem, wyglądała nie bardzo, ona była jeszcze młoda, a zdawało się że stara, i chuda i żółta — Ale u nas jak się żenić, to się żenić, aby się ożenić i ożeniłem się. Rok my potém siedzieli u teścia, póki wyszli na swoje gospodarstwo i wziąłem arędę w Jasnym stawie za trzecią część żoninego posagu.
Teraz już ja inszy handel począł — Kupowałem tysiącami korcy żyto, pszenicę, zboże różne, wódkę, choć tysiąc choć dwa tysiące garncy. A Jasny Pan spyta, jak to może być, kiedym ja tyle piéniędzy niémiał? Nu, prawda, ale u nas to tak się robi. Niech ja mam sto karbowanych, to ja kupuję za pięćset i za ośmset, i daję tylko zadatek. — Z kontraktem jadę i odprzedaję z zarobkiem. Dadzą mnie trzy grosze, pięć od korca, mnie dosyć, ja jadę i kupuję w drugiém miejscu i tak daléj a daléj. Żyd swoje piéniądze ryzykuje dla małego zysku, nu, ale często zyskuje. Piérwszych lat ja nie siedziałem w domu, raz wraz na bidce od dworu do dworu latałem; jak zboże szło w górę my kupowali; wiedzieli gdzie który pan potrzebuje piéniędzy, jechali do takich co łatwo przedają. A przy tém i na arendzie zarabiałem, bo piérwszy kwartał, to już z góry się zapłaciło, a reszta mięsem, łojem, kwitkami, różnemi dostawkami do dworu, a na nich to z osobna trzeba także zarobić. Jasny Pan myśli, żyd głupi, niechaj tak, ale żyd umié piéniądze robić, żyd nie ustąpi żeby nie zyskał, czy tak, czy owak, wypłacze, wyprosi, wymodli, wykpi, a taki zarobi. Żyd z tego żyje. A na wsi z ludźmi, to inszy interes znowu; oni piją, i im się daje na borg, a odbiéra się zbożem, kurami, jajami, płótnem, skórami. Zarobek na wódce, na towarze, a jeszcze chłop za interes, musi kosić na łące arendarskiéj, na polu robić, w ogrodzie, pojechać do lasu, parobkować w winnicy.
Jak się u mnie piérwszy syn urodził, ja już miałem może tysiąc rubli, może więcéj i piéniądze po ludziach, i karczma zapłacona na pół roku na przód i bydło i kozy, i konia, a taki i perły żony cóś warte i moja miedź, dwa kotły z czapką.
O tym czasie zdarzył się mnie wielki przypadek — wielkie nieszczęście — Jeszcze ja widać, nie był ze wszystkiém rozumny. Zaczęli żydzi między sobą gadać, że wódka idzie w cenę. A u mnie było trochę swojéj i piéniądze miałem. Myślę sobie, kupię wódki i zaprzęgłem konia do wózka, a pojechałem o mil trzy, gdzie mówili u wielkiego pana była wódka na przedaż. Swoim zwyczajem przyjechałem ja do karczmy naprzód i rozpytałem się u arędarza:
— Wasz pan nie przeda wódki?
— Czemu nie przeda! powiedział.
— Dobra u was?
— Czemu nie dobra!
— A jaki u was pan?
— Nu, a jaki ma być? Daj Boże takich panów.
Pojechałem do dworu — Coś mnie niespodobało się tam, ale ja sam nie wiedziałem czemu. Pałac był wielki żółty, wysoki jak nasza szkoła, a koło niego, waliły się budowle inne, szpichlerze, stajnie, stodoły, jedna w jeden, druga w drugi bok stały po przechylane, popodpiérane. Nim mnie dopuścili do pana, bo tu sam pan interessa robił, pogadałem ze szlachtą, czekającą na niego w sieniach. Wszystkim był winien, temu tysiąc, temu dwa, temu trzy tysiące złotych — Dobrze, myślę sobie, tanio przeda, potrzebuje piéniędzy.
Zawołali mnie do pokoju, pokłoniłem się do ziemi, Jasny Pan paląc fajkę chodził po pokoju w boki się wziąwszy,
— Czego chcesz? spytał mnie.
— Może Jasny Pan wódkę przeda?
— A masz piéniądze?
— Kto bez piéniędzy kupuje?
— Wiele chcesz?
— Choćby i trzy tysiące garncy?
— Po czemu dasz kwartę?
— Po czemu Jasny Pan chce?
— Ja nie lubię długo gadać, po srebrnym groszu.
— To nie może być — Kto słyszał taką cenę, niech Jasny Pan powié sprawiedliwą cenę, ja się nie będę długo targować.
— Ostatnia cena po 6 groszy, chcesz bierz, chcesz nie bierz — i piéniądze z góry na stół.
Mnie coś piknęło i powiedziałem połowę piéniędzy.
— Niech połowę, rzekł pan, po sześć groszy.
— Po cztéry. I targ w targ, kupiłem po pięć, a wódka już podchodziła do dziesięciu.
Zawołali jakiegoś młodego, kontrakt pisać, a ón wszystko swemu panu coś poszeptywał z cicha, a pan jemu mówił:
— Pisz Waćpan i kwita.
Siadł pisać i uśmiechał się i głową kiwał. Ja nie wiedział co to miało znaczyć i piéniądze liczyłem na stole. Wziąłem próbkę, kontrakt i pojechałem. Wódki nie sprzedałem zaraz bo spodziéwaliśmy się, że więcéj jeszcze pójdzie w cenę. Ja sobie siedzę spokojnie, aż tu piérwszy termin transportu przychodzi, a wódki niéma. Już ja niespokojny, na wózek, jadę. Przyjeżdżam, pana niéma, kommissarz się śmieje i powiada niéma wódki.
— A piéniądze? zawołałem.
— Niéma piéniędzy.
— A co będzie?
— Nic nie będzie.
Ja w krzyk, a oni wzięli mnie i za drzwi.
— Jedź, rzekł kommissarz, bo oberwiesz po grzbiecie.
— Oberwiesz po grzbiecie za swoje piéniądze, a wej! Ja w krzyk, do miasta po radę. A wszyscy mi mówią — zła sprawa, kontrakt nie ważny, ten pan wódkę sprzedał dawno. Musisz albo czekać do przyszłego roku, albo wszystko stracić może. Ja się tak rozchorował, że leżałem dwa tygodnie bez pamięci. Co to stracić tyle piéniędzy, to nie żart! Ledwie wyzdrowiałem, ja znowu do pana. Niéma sposobu, jak zaczął ja tam przecię odgrażać się i piszczeć i krzyczéć, tak kommissarz powiada:
— Tu niéma rady — daj mnie co, ustąp, a ja się postaram, że tobie piéniądze będą oddane.
— Wszystkie?
— O! nie, musisz ustąpić — albo nic nie weźmiesz. Targ w targ, straciłem na tym Jasnym panu, tysiąc złotych; ale jak ón potém się ożenił, choć ja zakwitowałem, to póty płakałem, aż mnie choć w części musiał nagrodzić. Nu — ale ja drugi raz niekupowałem tak u lada kogo i dobrze rozpytywał się u ludzi.
Mnie się jeszcze przytrafiło wówczas bardzo wielkie drugie nieszczęście.
Żona mnie umarła — A cóż robić? Ja się niedługo drugi raz ożenił i znowu handlował. Moi bracia porozchodzili się po świecie za handlami, także po arędach, a jak ojciec umarł, wziąłem arędę u Jasnego Grafa** — Matka była już stara i oddała mnie wszystko — Ja w ówczas nazywał się bogatym i był bogaty, u mnie nieraz Graf piéniędzy pożyczał, i zacząłem handel wołami. Napróżno mnie matka odradzała, byłem taki śmiały, że niczego się nie lękałem choć wówczas gadali o pomorku, nawet i ja gadałem, żeby drugich odstręczyć od kupna.
Jak piérwszy raz szedłem z wołami do Włodawy, spotkali mnie Warszawscy kupcy w pół drogi, dawali po rublu na wole zarobku. Ja myślałem — to mało i niezachciałem.
Przyszedłszy na granicę, aż strach co tam wołów zastałem, a były i tłuściéjsze i górniéjsze od moich. Nu, co robić, a tu kupcy nie dają tylko po pół rubla zarobku, a siano drogie i zaczynają gadać, że w Królestwie jeszcze droższe, a woły tanie. Mnie się żal zrobiło tracić, idę do Warszawy.
W pół drogi dawali mnie za woły znowu zarobku po całkowym, mnie się zrobiło ochotniéj i szedłem daléj.
— Nu, co Jasny pan powié, zarobiłem bardzo piękny grosz, tylko wielka biéda, że tam każdy rzeźnik osobno bierze i osobno płaci za woły, a chcąc razem piéniędzy, procent trzeba ustąpić.
Piérwszy to ja raz wówczas byłem w Warszawie, strach jakie miasto! Co to nasze miasta, śmiéch przeciw niego! a jakie tam kupcy bogate! Jasny Pan to wié, niéma co gadać.
— I cóż? spylat August żyda, całeż twoje życie takie było — Handel tylko i handel?
— A! niechaj no pan daléj posłucha.
— Przyznam ci się, żeś już dość moją ciekawość zaspokoił.
— Jeszcze ja mam co powiedziéć — rzekł, Jasny Pan jeszcze i połowy nie słyszał.
Dalszy ciąg opowiadania żyda, przetłumaczym czytelnikowi, niechcąc go dłużéj męczyć, jak męczył podróżnych naszych powieścią którą sami wywołali.
Handel Hersza szedł najpomyślniéj, i pomimo cząstkowych strat niewielkich, dorabiał się ciągle majątku, tracił bowiem w drobnych spekulacjach, w wielkich działał z całą przytomnością umysłu, na jaką się mógł tylko zdobyć. Przygoda z wódką, nauczyła go nadal ostrożności, tak że dając zadatek znaczniéjszy dobrze naprzód opatrywał, w jakie się dostawał ręce.
Ale tak ciągle biegając za handlem, Hersz zostawiał młodą żonę, samą jedną, panią w domu, spokojnie zasypiając o nienaruszoną jéj cnotę. Trzeba wiedziéć albowiem, że u żydów złamanie wiary małżeńskiéj, bardzo jest rzadkie i najsrożéj karane; a pomimo tego na Wołyniu, przez obcowanie poufałe z dość pod tym względem zepsutemi klassami pośredniemi, i żydzi nie są już wolni od zarzutu rozwiązłości. Między surowe przepisy ich prawa, wśliznęło się zepsucie jak wąż i usiadło ścieląc gniazdo. Nie myślał o tém jednak i niezastanawiał się głęboko Hersz, którego umysł wytężony był nie ustannie w jedną stronę, na wyszukanie zysków, zwiększenie majętności. Pani Herszowa, była piękną jednakże, i co najgorzéj, wiedziała o tém dobrze. Ubrana czysto, w bogatych perłach na skroni, z przymrużonemi oczyma czarnemi, z rękoma w fartuszku, obuta w białe pończoszki i safianowe trzewiczki; ilekroć zahuczało na drodze, wybiegała i nieraz niewiedziéć jak, dla czego, gość który był minął karczmę myśląc popasać lub nocować daléj, zawracał się do niéj, rozważywszy, że były chmury na zachodzie, lub mrok zbyt blizki, by mu dał dojechać do wygodnego o milę noclegu. Herszowa była wesoła, figlarna, umiała gości swoich bawić, umiała im usłużyć, i miała téż przysięgłych swych przyjaciół, którzy jéj nie mijali nigdy.
Z pomiędzy nich czułością swoją dla pani Herszowéj i częstemi odwiedzinami, celował Pan Jan Chwalczewski, młody, tęgi mężczyzna, właściciel wioski zadłużonéj w sąsiedztwie. Olbrzymiéj postawy, oczu czarnych na wierzchu głowy siedzących, krągłych policzków, troszkę łysy, choć jeszcze młody; gaduła i dowcipniś, choć bez dowcipu, lubił on towarzystwo którém by się nie trudził, w którém mógł wszelki wstyd i względy przyzwoitości, zrzucić razem z kamizelką i surdutem. W domu hulał od rana do wieczora, ujeżdżając i zajeżdżając konie, wprawiając swoją muzykę złożoną z kilku chłopaków od kuchni i stajni, grających Bóg wié co i Bóg wié jak. Przy téj muzyce całe wieczory śpiéwał piosenki najnieprzystojniéjsze, których na pamięć umiał liczbę niezmierną. Podobnych sobie dobrawszy przyjaciół, pił z niémi, śpiéwał i latał w przegony na wychudłych szkapach. Pomimo najgorszego stanu interessów, pan Jan zawsze był weselutki i gotów do hulanki — Śmieli się z niego sąsiedzi rokując mu rychłą ruinę, ón się śmiał z sąsiadów.
Przejeżdżając raz mimo wstąpił Pan Jan do Herszowéj, wpadła mu w oko czarnobrewa, uśmiéchająca się miluchno. Pożartowawszy z nią pół godziny, pojechał, ale odtąd rzadki był dzień, żeby jego wyhasane konie, nie zajeżdżały przed karczmę. Osobliwie téż zatrzymywać się przy niéj lubił, gdy męża nie było. Hersz gdy go zastał, nigdy się nie domyślił powodu częstych popasów; a płacony i przepłacany za owies, kontent był z odwiedzin Jasnego pana. Herszowa coraz mu się poufaléj uśmiéchała, i pan Jan nie w ciemię bity, przy mężu wstrzemięźliwszy był w umizgach.
Trwało to jakoś przez kilka miesięcy. Hersz na dłużéj niż zwykle wyjechał, a Pan Jan z powodu złamanego koła cały dzień jeden w karczmie przesiedział. Zrana śmiejąc się wyjechał w wybornym humorze i z początku często, potém znowu rzadziéj bywał u Herszkowéj. Ona posmutniała, pobladła, wychudła, i zmieniła się widocznie. Niespokojna wybiegała często przed wrota, stawała, dumała, i równie niespokojnie powracała. Rzadko czoło jéj się rozjaśniło, gdy Pan Jan przyjechał, ale ón nie pokazywał się już tak często jak wprzódy. Hersz z drogi powrócił w wybornym humorze, zyskał wiele i zaczął spekulacją nową, po któréj się złotych gór spodziéwał, był to podrad na worki do Magazynu Wojennego. Napisał do brata w blizkiéj siedzącego karczmie, aby do niego przyjechał, chcąc się z nim podzielić przedsięwzięciem, którego sam dopełnić nie mógł. Zamknęli się nad rachunkami do osobnéj izby, i po dwugodzinnéj żwawéj rozmowie, wyszedł z niéj Hersz z czerwonemi policzkami, obłąkanym wzrokiem, sapiąc niespokojny. Żona zagadała do niego, nie odpowiedział. Domyślna kobiéta, pobladła, pojęła że coś się stało, że mąż dowiedział się o czémś, zadrżała i bez siły prawie usiadła na ławce pod piecem. Hersz chociaż tylko co powrócił, kazał niewyraźnym głosem zaprzęgać konie i wyjechał. Po głowie kobiéty strach ogromnemi przelatywał skrzydły.
Zaledwie Hersz był za bramą, wyszła z izby i usiadłszy na wóz chłopski, kazała się wiéść do wsi pana Jana.
Niech sobie czytelnicy wystawią scenę, jaką był jéj przyjazd.
Pan Jan jak zwykle ucztował z przyjacioły, odzywały się skrzypki, a gospodarz grubym głosem zawodził karczemną mazowiecką piosenkę, gdy w dziedzińcu ukazała się zdyszana, biegnąca Herszkowa.
Wybiegł przeciw niéj gospodarz, poznawszy ją przez okno, ale nim usta otworzył, którémi miał żart jakiś bezecny wyrzucić, ona go pociągnęła za suknią.
— Wielkie nieszczęście, zawołała, wielkie nieszczęście, niechaj pan posłucha.
— No! to gadaj. —
— Tu nie można — tu kto posłyszy.
Pan Jan wprowadził ją do osobnego pokoju w officynie.
— Nu i cóż? zawołał.
— Mój mąż! mój mąż wié o wszystkiém, ón mnie zabije!
— Cha! cha! cha! zawrzasł gospodarz. — A! jaki z ciebie tchórz! Cóż wybił cię?
— Jeszcze nie, ale jemu brat powiedział, ón wié, pojechał do miasta po Podrabina. Oni mnie zabiją, ja wiém. — A! panie broń mnie!
— Cóż ja zrobię na to — zimno, wpół żartobliwie jeszcze, spytał zagadniony.
— Ja się ochrzczę, niech pan mnie schowa. I to mówiąc, a posłyszawszy szelest, rzuciła się krzycząc w głąb’ izby.
— Jeśli kto to Pan Jan był w niemałym kłopocie. Czoło mu się namarszczyło, usta nadęły i obróciwszy się do Herszkowéj, rzekł:
— Dajże ty sobie pokój i ruszaj ztąd, bo ja ciebie nie chcę znać i o niczém wiedziéć. Będzie kłopot, na co mnie to?
Żydówka osłupiała, posłyszawszy.
— Co? zakrzyknęła — co?
— No cóż — idź sobie i po wszystkiém — rzekł Pan Jan, idź sobie jakeś przyszła, bo ja ciebie nie przyjmę.
— Pan mnie nie przyjmiesz? Zawołała głośno! pan to śmiész mówić? Pan, ty jesteś tak podły?
— Ja! podły? zakrzyczał pan Jan.
— Ty, podły, ty musisz mnie przyjąć; bo nie wiész co zrobię, co ci zrobić mogę?
Tchórz, jak wszyscy, udający wielkich zuchów, na te słowa wyrzeczone śmiało i stanowczo, pobladł i zmięszał się hulaka.
— Ale bo, ale bo, zaczął bąkać powoli, bo moja kochana Herszkowa, cóż ja z tobą zrobię!
Ona nawzajem teraz zdziwiła się odmianie jego głosu i miny.
— Co? rzekła, daj mi odzienie inne, ja się ochrzczę i będę twoją.
Tu znowu w głos się zaśmiał Pan Jan.
— Jak to?
— Albożeś nie mówił że mnie kochasz? Alboś mi na wszystkie twoje świętości nie przysięgał — Alboś mnie nie namawiał, żebym dom i męża opuściła? Masz mnie i musisz słowa dotrzymać.
To mówiąc zrzuciła perły z głowy, załużkę, chustki, i wołała o suknie inne.
Pan Jan osłupiał, i niewiedział co począć, wstydził się rady zasięgać u przyjaciół, nie pojmował jak sobie postąpić.
Ale nieco podbity zapałem żydówki, poruszony, pobiegł aby swych przyjaciół pozorem interessu wyprawić, i namyśléć się co miał czynić. Zaledwie wybiegł, Herszowa zatrzasnęła drzwi i zamknęła się na klucz w pokoju.
Wróćmy do Hersza. W istocie ón już wiedział o swojém nieszczęściu, ale niémając z drugą żoną dzieci, przedsięwziął się rozwiéść i na tém skończyć, pojechał więc po kartkę rozwodową, nic więcéj. Wróciwszy niezastał żony. Napróżno dopytywał się co się z nią stało, nikt nie wiedział. Niespokojny, sądził że do rodziców odjechała, gdy wieczorem chłop mu powiedział jakiś, że jego brat, odwiózł ją do Pana Jana i tam zostawił. Na tę wieść Hersz któremu dopiekł wstyd, że z jego domu uciekła żona, aby się wychrzcić, jak szalony poleciał po nią. — Ale go zbyto niczém, Pan Jan zaparł się i wyprzysiągł że jéj nie było, opowiadał, jak zaraz daléj pojechała, niewiadomo dokąd, wyprosiwszy tylko konie u niego. Hersz poleciał wywiadywać się daléj, rozesłał żydków; żadnego śladu nie znaleźli. — Wrócili więc czatować, pilnować i śledzić w koło domu Pana Jana, a tu łatwo od podpojonych dowiedzieli się ludzi, że jakaś kobiéta, któréj sam pan jeść nosi, ukrywa się w osobnym pokoju officyn.
Tego tylko potrzeba było żydom; gorliwi o to aby się jéj nie dać ochrzcić, zmówili się o wykradzenie i wywiezienie daleko, aby śladu o niéj niepowzięto.
Tymczasem ona siedziała dni kilka w osobnéj izbie, a przy niéj często, niemal ciągle przebywał Pan Jan. Zepsuty ten człowiek, nie wiém jakim sposobem, uczuł obowiązek zajęcia się nieszczęśliwą; obcując z nią, słaby, dał się uwikłać jéj czarnym oczom i pięknéj twarzyczce, więcéj niż szczéremu przywiązaniu do siebie. Co dzień bardziéj zaprzątniony nią, nie wiedząc co z tego daléj wyniknie, grzązł w związek bez imienia i celu; nie pojmując na czém się ón skończyć będzie musiał. Przywołany Xiądz tajemnie uczył Herszową i przygotowywał ją do chrztu, którego pragnęła, aby się uwolnić od dawnych obowiązków. Zmienił się znacznie, a dla swych przyjaciół do niepoznania. Jan zamyślony, chodził smutny i nie wiedząc co począć, (i czego w życiu nie czuł potrzeby i przyczyny), nawet wzdychał. Wstydził się siebie, swéj namiętności, bał się przyszłości, a nie umiał jéj zapobiedz i wyrwać się zakochanéj żydówce. Ją także dni kilka niesłychanie zmieniło, rozwaga weszła do głowy, a nauki duchownego skutkowały tak, że przysięgła nie dać się do siebie zbliżyć Janowi, póki ją z nim ślub nie połączy. Cóż powiécie na to? Ten upór, to stałe postanowienie jéj, zamiast odstręczyć, przywiązało jątrząc namiętnego człowieka. Chciał koniecznie dogodzić żądzy, nie mógł; napróżno ją łudził słowy, pieścił, przymilał się, prosił, stała w postanowiéniu żydówka odpychała go, a stawiąc Xiędza między sobą a nim, zbijała go zupełnie z drogi.
Pan Jan przyszedł do tego stopnia rozjątrzenia i namiętnéj żądzy, iż w duchu już myślał się ożenić, chociaż sam tego jeszcze głośno przed sobą nie wyznawał.
Dzięki sługom, żydzi dowiedzieli się o dniu w którym Pan Jan z dwoma ludźmi, wyjechał do blizkiego miasteczka i w niém miał nocować. Spisek już dojrzał, postanowili téj nocy wykraść Herszowę. Hersz sam, dwóch jego braci, i kilku innych krewnych, zgromadzili się w niedalekiéj karczmie, czekając zmierzchu. Z przebiegłością żydowską, przygotowali się do wykradzenia. Trzy razem bryki podjechać miały pod wieś i każda w inną stronę cwałem leciéć, uwożąc żydówki, które bronić się i szarpać powinny były. Przeznaczona dla Herszowój buda ogromna, zapięta na wszystkie strony, zawalona próżnemi pakami, miała ją dowiéść tylko do traktu i traktem powoli noga za nogą się ciągnąć.
Nadeszła noc — żydzi po cichu podkradli się pod officyny, dwóch ich stanęło pode drzwiami, dwóch pod oknem — czekali aż światło zagaśnie. Około północy wyszedł ktoś z izby, to był stary duchowny, co ją do chrztu przysposabiał, puścili go żydzi poznawszy. Po jego wyjściu zaryglowała się Herszowa i światło zagasiła. Natychmiast poczęto okiennice po cichu odpiłowywać, aby przebudzona krzykiem nie zwabiła ludzi. Odjęta okiennica, nagle wybite okno, wskoczyli żydzi i nim rozespana żydówka, czas miała zawołać o pomoc, zabito jéj chustką gębę, porwano, rzucono w brykę, konie zacięto, trzy razem bryki ruszyły na trzy trakty i zniknęły śród nocy.
Pan Jan niewiém czemu i dla czego nie nocował w miasteczku, rozpuściwszy swoje cztéry chude szkapy, które latały jak szatany, galopował do domu; dzwoniąc i brzęcząc kółkami i dzwonkami chomątów. Stanął u officyn, zastukał — cisza. Zaszedł od ogrodu, aby zajrzéć wewnątrz sercem okiennicy. Lecz potknął się o nią leżącą na ziemi, okno znalazł otwarte, wszedł do izby, widoczne były ślady gwałtownego porwania. — Zawołał o światło, na ludzi, i dobitniéj jeszcze przekonał się ze śladów iż dwóch jakichś ludzi żydówkę pochwyciło. Wnet przypasał szablę, wziął pistolety i nie dając czasu rozmysłom, które by go niechybnie tchórzem zrobiły, rozkazał zaprządz drugą czwórkę, a dopadłszy śladu na drodze, ruszył co konie wyskoczyć mogły w pogoń. Trafem szczególnym, niepojechał na żadną z dróg, któremi popędzili żydzi umyślnie wysłani, na stropienie go i zbicie, ale trafił na ślad bryki, która ku traktowi, ruszyła. — Już się na brzask miało gdy kozak ujrzał wlokącą się po piasku gościńcem, brykę, któréj śladu się trzymali. Natychmiast obskoczyli ją. Pan Jan z pistoletem przyskoczył do furmana, furman rzucił lice i uciekł w las, dwóch żydów także zerwało się i nie czekając dłużéj, zemknęli.
Kozak, furman i pan, rozdarli płócienne nakrycie bryki, ale w niéj znaleźli tylko kontrabandę, pospolicie zwaną pekele. Wcale nie tego potrzeba było Panu Janowi, ruszył więc rzucając ją, i daléj w pogoń; lecz dzień cały gonił napróżno i noc go napadła, gdy przeprzężonemi na poczcie świéżémi końmi, dostawszy języka o żydówce, którą wysadzano gdzieś tajemniczo z bryki do karczmy, pojechał daléj.
Ściemniło się zupełnie, a noc była chmurna, jak mówią poprostu, choć oczy wykól. I można było nie tylko wykłóć oczy, ale zabić się, tak przeraźliwie było ciemno i wiater dął zimny, wilgotny, przeszywający. Jednakże nasz zapamiętały Rycerz, nie ochłódł, nie ostygł i nie wrócił się. W ciągłym zapale się utrzymując leciał a leciał. Nagle, o północy może, posłyszał przed sobą: Wiu! wiu! na furmańskie i ujrzał bielejącą brykę Krakowską i sunącą się powoli piaskiem. Podbiegł ku niéj. Bryka ruszyła prędzéj, ón za nią. — Stój! Nie stają, a zacinają koni. Pędzi aby ją przegonić, rozpoczynają się wyścigi; ale konie furmańskie do nich nie zwykłe, piasek po kłódki, a pocztowe wysilają się. — Wkrótce równa się Pan Jan z bryką, wyskakuje i chwyta zuchwale za uzdę konia, pociągniony z nim, strzela i bryka się zatrzymuje. Kozak wpada na woźnicę. — Żyd jeden wymyka się w las, drugi unosząc na ręku coś białego, za nim się ciągnie, postrzeżony, wstrzymany, i obalony, rzuca ciężar. Zbliża się ku niemu Pan Jan ale nic dojrzéć nie może.
Jest to ciało kobiéty — ale nie ruchome, jak nieżywe. Usta obwinięte chustkami. To ona! Żydzi pouciekali — trzéźwi ją, przenosi na swoją bryczkę i uwozi odzyskaną.
Hersz szczęśliwie uciekł do lasu, i nazajutrz jak gdyby nigdy nie jeździł nigdzie, spokojnie siedział w karczmie, modląc się na biblij. Herszowa została Wielmożną Jmć panią Chwalczewską; bardzo przyjemna kobiécina, powiadają sąsiedzi; szkoda tylko, że dla niéj, wszelkich stosunków zaparłszy się nowy mąż, w końcu ustatkowawszy się i wiernym zostawszy małżonkiem, rozpił się i z pijaństwa umarł. Ale to już do Historij Hersza nie należy, i my do niéj powrócim.
Bohatér nasz szczęśliwy do handlu, ale w małżeństwie nie fortunny, głęboko się namyślał co miał począć z sobą. — Nie żenić się nie mógł — prawo mu zakazywało tego; żenić się lękał, bo piérwszą żonę miał nie po sercu, a drugą, — o drugiéj już i nie wspominał nawet. Trzeba się było ożenić i wybrał ubogą żydóweczkę nie piękną, nie brzydką, spokojną, pokorną, którą zaślubił po utracie niewiernéj.
Ale cóż? jak dotąd wiodło mu się w handlu, tak teraz tracił a tracił. Kupił zboża dość drogo, zboże nagle spadło z ceny. Niespokojny, wyprzedał się ze stratą; w tydzień podniosła się cena, wyżéj niżeli była. Hersz rwał włosy z brody i z głowy. W gorzelni miał najgorszy wydatek, na woły brażne napadła zaraza i wyzdychały w połowie, w połowie chude, wyprzedał prawie za nic. Taki cios dla żyda trudny był do przeniesienia. Hersz skapcaniał wprzód jeszcze nim zubożał, opuścił się, i chodził jak nie swój, milczący, zadumany, smutny.
Żyd w takiém położeniu będący, blizki jest albo pójścia z torbą, albo zrobienia wielkiego majątku. Jedno z dwojga, albo przestanie probować szczęścia, albo wysilony ostatkiem odwagi, rzuci się na ogromną ryzykowną spekulację.
Tak właśnie zrobił Hersz, który nie utracił ze wszystkiém nadziei. Miał on jeszcze piéniądze dość znaczne i pomimo strat, miał się nieźle. Żyd jeden, którego znał od dawna, zaproponował mu kontrabandę, skupienie wielkiéj ilości towarów w Gallicij i wwiezienie ich do kraju potajemne, gdzie rozkupione natychmiast do Dubna, Łucka, Włodzimierza, być miały.
Hersz przyjął propozycją od razu, złożyli się na summę potrzebną i bidką jednym koniem, ruszyli ku granicy, wziąwszy paszporta w głąb’ Rossij, aby się nie domyślano, dokąd pojechali.
Wołyń graniczy z Gallicją, w niektórych miéjscach nie będąc od niéj oddzielony, ani rzeką, ani trudném do przejścia błotem lub trzęsawicą, lecz tylko zaroślami gęstemi, środkiem których wązka tryba przecięta.
Gęsta wprawdzie straż pilnuje przesmyków, ale w ciemną noc, z pomocą ludzi świadomych miéjscowości i wprawnych, łatwo się przekraść na drugą stronę. Kilka kroków tylko i jesteś już pod inném prawem, pod rządem innym.
Hersz ze swoim towarzyszem, zajechali na nocleg, do wsi najbliższéj granicy. Nie zajechali oni do karczmy, ale po ciemku i po cichu dopytali się chaty chłopa, który się zwykle trudnił przeprowadzaniem kontrabandystów.
Stary Jow siedział u ogniska i kurzył tytuń, gdy weszli. Chata jego na oko nieróżniła się od innych, lecz wewnątrz przypatrzywszy się postrzegłeś ślady ukrywanéj zamożności. Kilka naczyń miedzianych tam i siam porozstawianych, na szyi żony bogatsze sznury korali i krzyż bronzowy świécący; u niego fajka drewniana wyrabiana, koszula z płótna ciéńszego, bóty na nogach, pas nie domowéj roboty.
Gdy żydzi weszli, powrócił głową i popatrzył na nich.
— Ot już czort niesie żyda, rzekł po cichu, nie będzie nocy spokojnéj.
Żydzi kłaniali mu się, a towarzysz Hersza szeptał kto go przysłał.
— Dobrze, dobrze, rzekł chłop, już to jakoś będzie, a co dacie?
— Nu, a co ty chcesz?
— Wy idziecie z wielkiémi piéniędzmi mówił Jow.
— My! a wej!.. zakrzyknęli żydzi oba pobladłszy — my niémamy, tylko to co tobie dać, czy my szalone wieść z sobą piéniądze.
— Nu — a ja to znam, że wy macie piéniądze, rzekł Jow podpalając fajkę — gadajcie co chcecie. Jest was dwóch, to piérwsze — ty, wskazał na Hersza, masz trzos na brzuchu, a ty, rzekł do drugiego, pewnie podwiązki tłuste.
Żydzi pobledli.
— A czego się boicie? ja was nie obedrę — rzekł Jow, mnie ludzie znają; ja sprawiedliwy człowiek. A co dacie?
Żydzi się naradzali.
— Damy dwa czerwońce, rzekli, to więcéj niż wszyscy dają.
— Dacie cztéry, rzekł chłop.
— Ani grosza jak trzy.
— Jow milczał, zapalił fajkę na nowo, usiadł pod piecem i powoli powiedział:
— Niby to ja nie wiém, że wy dać musicie, a jak nie dacie, to ja się nie ruszę krokiem.
— A to my wolim wrócić do domu, rzekł Hersz.
— Dobréj nocy wam, idźcież sobie z Bogiem a dajcie mnie pokój.
Żydzi szwargotali znowu, Jow fajkę palił i drumkał pod nosem i ognia poprawiał.
— Nu, co z tobą robić, rzekł Hersz — damy, a chodź i prowadź.
— Dawajcież na stół.
— Jak przeprowadzisz.
— E! czy to ja mołokosos czy co? Ja nigdy inaczéj nie idę, aż pieniądze żonie oddam wprzódy. Wola wasza. A jak ja was przeprowadzę, gdzie ja was będę szukał?
Nareście namyśliwszy się, żydzi dobyli cztérech oberżniętych dukatów, i położyli na kominie. Chłop spójrzał i nie wziął.
— Nu, a co niebierzesz? rzekł Hersz.
— Kulfony! powiedział chłop.
— A! wej kulfony, zawołali żydzi, to najlepsze nowe dukaty. — Ale napróżno gadali, musieli dobyć lepszych. Dopiéro się Jow udobruchał.
— Prowadź że nas — prowadź, noc ciemna.
— Co wy wiécie kiedy prowadzić? śmiejąc się Jow odpowiedział. Nad rankiem choć nie tak ciemno, ale straż śpi najlepiéj i bezpieczniéj. Odpocznijcie wy tymczasem.
Musieli się żydzi zgodzić na to, radzi nie radzi. Jow tymczasem, wódką ich, dla dodania serca poczęstował, jajami nakarmił, a sam wziąwszy czapkę wyszedł z chaty.
Żydzi pokładli się spać na ziemi.
Gdy ich skrzyp otwiérających się drzwi przebudził, krzyknęli z przestrachu i porwali się na nogi. Przed niémi stał Jow, ale nie sam, ze strażnikiem granicznym, który fajkę zapalał.
— Gdzie te żydy? spytał strażnik.
W żydach duchu nie stało.
— Śpią tutaj.
— Już czas, rzekł strażnik.
— Pójdziemy, zawołał chłop.
Żydzi jak martwi nie odzywali się.
— Ot, mówił Jow do nich, tak najlepiéj będzie, pójdziemy z panem strażnikiem razem, ón najlepiéj przeprowadzi; a to niewiele będzie kosztować.
I śmiał się z przestrachu żydów; których ledwie przekonać mógł iż im pan strażnik nic nie zrobi. Nad rankiem byli już w Galicij.
Ale to dopiéro połowa i najłatwiéjsza połowa wyprawy dopełniona była — przejść do Galicij najłatwiéj, chodzi o to jak wrócić i jak przewiéść towary. Żydzi wiedzieli dobrze, że płacąc pięćdziesiąt procentów, można dostać towary przewiezione już na naszą stronę, bez wszelkiego frasunku; ruszaj tylko w konie i strzeż się sprawnika lub Strapczego, żeby o nakładne świadectwo i o plomby nie spytał. Ale żydom chciało się być mędrszemi od mądrych. Porachowali oni że opłacając przewodnika, strażnika; opędzając koszta wszelkie, nie wyexpensują nawet dwadzieścia pięć na sto. Umyślili sami przekradać kontrabandę, i zatrzymawszy Jowa przy sobie, a umówiwszy się ze strażnikiem, któremu dobrze zapłacili, a więcej jeszcze obiecali, poczęli kupna swoje.
Po akcencie, po ubiorze, po gatunku monety jaką z sobą mieli, poznano ich łatwo we Lwowie, że są z Wołynia, nie trudno téż było domyśléć się po co przyjechali, zwłaszcza, gdy choć po cichu i ostrożnie, sprawunki robić poczęli. Natychmiast mnóstwo przemycaczy, jęło im się stręczyć, do przeprowadzenia towarów przez granicę. Żydzi odpowiedzieli że nie jadą do Rossij, kontrabandy wiéść nie myślą i posługi niczyjéj nie potrzebują. Poczęto śledzić i dośledzono, zkąd są i za czém. Jow którego z sobą mieli, po części się wygadał, po części dał się domyśléć prawdy którą niezgrabnie ukrywał. Tymczasem żydzi chodzili po kupcach i robili sprawunki, radzi że im się bardzo tanio udawało, nabyć towary.
Jow siedział tymczasem u komina gospody i fajkę palił spluwając i klnąc po cichu, brał wprawdzie po reńskim na dzień, ale go korciało do domu.
Nareście pokupki zostały pokończone, upakowane, żydzi siedli na brykę z Jowem i ruszyli zupełnie w przeciwną stronę. Nie zatrzymując się nigdzie u karczem, nie gadając z nikim, zawrócili ujechawszy dobry drogi kawałek, nazad i manowcami, które Jow znał doskonale, skierowali się ku granicy, w toż samo miéjsce, gdzie raz już nocą się przekradli. Chłop wysłany naprzód po strażnika, zostawił żydów, samych jednych na bryce siedzących i dzwoniących zębami ze strachu; bo noc była ciemna i na krok przed końmi nic rozróżnić nie podobna. Dobra godzina upłynęła, nim Jow zasapany powrócił.
Strażnika z którym uczyniona była umowa, nie znalazł i kazał żydom jechać, wołając:
— Nie bijte sia, nie bijte! Sam przeprowadzę!
Żydzi marli ze strachu, trzęśli się, ale nie było co począć, musieli się na Jowa spuścić. Zbliżyli się ku linij granicznéj. Straże gdzieś pod krzakami spały, a deszcz lał coraz mocniéjszy, przemknęli się bez szwanku na drugą stronę, przejechali jakoś lasek i wybrawszy się na piérwszy gościniec, Jow usiadł do bryki, zacięto konie — polecieli.
Ale zaledwie z miéjsca — błysnęło, dał się słyszéć wystrzał, ruch na linij, tentent koni; żydzi pomarli z bojaźni, Jow zaciął konie rachując trochę na ciemność, trochę na swoje szczęście — i daléj.
Za niémi krzyki, pogoń, wystrzały, Jow ciągle zacina konie i jedzie, żydzi już chcieli wszystkiego się wyrzekłszy, uciekać, ale nie było sposobu; bryka przewracając się po rozmytéj od deszczu drodze, toczyła się szybko naprzód. Po pewnym upływie czasu, pogoń w tyle pozostała, żydzi odetchnęli, Jow jednak nie przestał koni zacinać i pędzić. Tak w największym strachu dojechali do jakiéjś wsi, w którą wleciawszy chłop, prosto zawrócił na podwórko, do stodoły.
— Gdzie ty jedziesz? gdzie? zakrzyczeli żydzi.
— Siedźcież cicho żydy! odpowiedział złażąc z bryki Jow. Zrzucajcie co prędzéj towary, i nie puszczajcie głosu.
Nadszedł drugi chłop, poczęli naradzać i kazano żydom zrzucić kontrabandę w słomę.
— A bryka, a konie? nie spokojny spytał Hersz.
— Tu niéma co robić, tylko chcecie być cali, to słuchać mnie, pogoń za nami. Wyrzucajcie co jest z bryki, a konie zaciąwszy puścić ku granicy, jak złapią, zadurzą się i może nam dadzą pokój. Inaczéj my przepadli.
Zmuszeni słuchać Jowa, żydzi wzięli się do zrzucania paczek w słomę, a zaledwie się uprzątnęli, chłop siadł na wóz znowu, i poleciał. Długo siedzieli w stodółce, czekając na niego, miało się na dzień dobrze, gdy pieszo, zmęczony, ociérając pot z czoła, przywlókł się Jow do nich.
— A konie, a bryka? zawołali żydzi.
— Na tamożni, zabrali strażnicy chwała Bogu.
— Jak to chwała Bogu!
— Lepiéj stracić konie i brykę, niż towary, teraz najmijcie konie i wieźcie pekele, a nam płaćcie.
Jeszcze tobie, zapłacić! Jeszcze tobie zapłacić! a konie! a wóz —
— Ja ich niewziął!
— A kto wié, czy ty ich nie wziął!
— No! no! odparł Jow zapalając fajkę, nie gadajcie, nie gadajcie, a zapłaćcie i mnie i kumowi co stodoły pozwolił; a nie —
— A nie, to co? zawołali żydzi.
— A nie — to pójdziem po strażników. Ot, tutaj w karczmie dwóch jest. —
Żydzi potruchleli, nuż w targ z chłopami i jakoś skończyli. Teraz trudność najęcia podwody, bo lada kogo nająć nie można, aby nie wydał po drodze. Jow tedy znowu poszedł najmować fury, i szarym mrokiem porannym żydzi wyjechali z wioski, kierując się na Boremel, Nieświéż ku Łuckowi. Byle dopadli miasta, mogli już być spokojni, towary pochować było łatwo. Ale tu cały dzień drogi przed niémi, a w dzień jechać nie podobna. Sami chłopi poradzili, zajechać do lasu, w gęstwinę i tam do drugiego zmroku przestać. Tak się i stało.. Jow pożegnał śmiejąc się, żydów, zdając ich na ręce nowym przewodnikom. Niedaleko odjechawszy, gdy rozedniało, zawrócono w dąbrowę gęstą, o podal od drogi.
Żydzi znużeni całonocną niespokojnością, pokładli się na ziemi i poczęli usypiać, chłopi spętawszy konie, posiadali u ognia i zabrali się do gotowania obiadu. Tym czasem dészczyk pruszył gęsty, dąbrowa szumiała i z daleka tylko, dochodziły podróżnych głosy przejéżdżających traktem pocztowych powózek i bryk kupieckich.
Posiliwszy się, chłopi także widząc że konie na bujnéj trawie spokojnie się pasą, pokładli się spocząć — nakrywszy od dészczu siermięgami. Nagle, zbudził ich i żydów, dosyć głośny śmiéch i wykrzyk.
— A nu! na nogi!
Wszyscy się przestraszeni porwali.
Jakiś jegomość w płaszczu z futrzanym kołniérzem, w czapce z czerwoną obwódką (co było znakiem najfatalniéjszym) z cybuchem krótkim w ręku, z szablą w drugiéj, stał koło bryk, poglądając na nie okiem wprawnego znawcy. Oblicze tego jegomości zwiastowało dowodnie, że to był assessor, który aż w głąb’ lasu wziąwszy ślad za poimką się wybrał.
Na ten głos: A nu — na nogi! żydzi naprzód pomyśleli uciekać, ale widząc samego jednego pana Assessora, wstrzymali się i mrugnęli na chłopów. Ci dorozumieli się o co chodzi i pobiegli za końmi.
— Nie myślcie darmo uciekać, zawołał śmiejąc się jeszcze raźniéj urzędnik, bo tu są ludzie moi niedaleko i czekają tylko znaku, to was pochwycą i was i pekele wasze pobiorą razem, a nim słońce zajdzie, będziecie pod dobrym kluczem w turmie.
— Pekele! pekele! zawołał żyd jeden odważniéjszy — Abo my to wieziemy pekele, abo co? My jedziemy po obywatelach z towarami.
— Anu! a tak! dodał drugi.
— A waść co za jedny? dodał żyd piérwszy.
— Zaprzęgaj konie! krzyczał Hersz.
— Ja moi kochani żysiowie, rzekł cierpliwie Assessor — jestem wiécie kto, bo mnie znacie i ja was znam. Wy zaś wieziecie kontrabandę ze Lwowa, wczoraj przekradliście się nocą przez granicę, brykę waszą próżną złapali, nocowaliście w stodole u chłopa za Boremlem, najęliście konie — Wszystko wiém — A nie myślcie uciekać, bo moi ludzie blizko, tylko niechciałem ich tu prowadzić, myśląc że z wami po ludzku się ułożę i puszczę was, ale kiedy myślicie mi tu —
Nie kończąc odwrócił się, żyd przyskoczył.
— Jegomość, nu! nu! dajcie pokój — pogadajmy!
— Ot tak, i będzie zgoda!
Poszli i począł się targ, ale nie uszedł żydom na sucho, broniąc się od poimki musieli zapłacić pięćdziesiąt rubli srebrem i dać nowiuteńkie futro szopy, a dodatku sukna na pokrycie. Odebrawszy swoją należność, urzędnik znikł w gęstwinie, a żydzi zostali z pospuszczanemi nosami, drapiąc się po głowach.
Nie było czego czekać, pozaprzęgano konie, ruszyli; lękali się, aby ich kto nienapędził znowu. — Zmiérzchem przebrali się na Nieświéż, Korszów, Gródek, do Kozińskiéj karczemki i tu dopiéro odetchnęli spokojniéj, widząc się blisko Łucka. — Poszli napić się sami wódki i poczęstować ludzi. Dészcz ciągle kropił i zmiérzch padał.
Po oślizłéj i zatoczystéj drodze, puścili się daléj, mijając Zaborol. Tu u murowanéj karczmy, znowu stali wytchnąć koniom, bo szkapy nie wiele karmione, pomęczyły się były zupełnie, ciągnąc dość wielką wagę. Łuck już był pod bokiem, o pięć werstw, mimo tylu przygód i tylu opłat żydzi rachowali swoje zyski i śpieszyli niespokojnie do miasteczka. Po ciemku posunęli się znowu z góry na górę, rżnąc się po kolejach błotnistych. — Na grobelce którą zowią czortkiem i nie darmo, bo ją tam czort cały posadzić musiał, dla zniecierpliwienia podróżnych, konie w gęstszym niż gdzieindziéj błocie ustawać zaczęły wyraźnie. Z tyłu dał się jak na złość słyszéć dzwonek pocztowy i wołanie pocztyljona.
Żydzi powstali na nogi, pochwycili baty od chłopów i nuż po koniach bić. Nareście wydobyli się z błota i pokłusowali. Na lżéjszéj drodze, wstąpił szczęściem duch w konie, Łuck był blisko, już świécił przed niémi, błyszczała woda rozlanego po ługach styru, bielały mury kościołów. —
— A nu! a nu! Jadą co konie mogą wyskoczyć, za niémi ciągle pocztarski dzwonek, co ich dreszczem przejmuje.
Jeden drugiemu szepcze.
— Może to Assessor?
— Może Assessor.
Spuszczają się z góry, przez rozlazłą kałużę przebiérają, już są u mostu Kraśniańskiego, a za niémi ciągle dzwoni; a tu u rogatki przystępuje rewidować strażnik, czy wódki nie wiozą. Hersz miał przytomność dać mu dziesięć groszy, puszczono ich. Ledwie są na pół mostu, słychać za niémi:
— Łowi! Łowi! derży!
Żydzi zacinają konie co sił staje, chłopi sobie — za niémi dudni na moście powózka assessorska.
Jeszcze chwila, a będą w mieście, jeszcze chwila a ocaleni zostaną!
Szczęściem na wiecznie popsutym moście Kraśniańskim, nie trudno o zawady: pod goniącym pomocnikiem Pana Assessora i strażnikami pęka mościna, koń zapada. — Chwila zwłoki, a żydzi już znikli.
Z mostu rzucili się po wyłamanych drewnianych pokładach, wprawo na stare miasto, przez rynek, na karaimszczyznę, a niedojechawszy do niéj, we wrota żydowskiego domu, które natychmiast zaparto. Kupa żydów otoczyła bryki, pochwycono towary w mgnieniu oka, naładowano wozy workami ze zbożem, które się znalazły na podorędziu, żydzi siedli na furmanki i wyjechali na Rynek.
Na Rynku nos w nos spotkali się z goniącemi za poimką.
— Stój! Stój! oto oni! to oni — Stój! otaczają wozy i znajdują na nich kilka korcy pszenicy.
Tym sposobem wwiózł Hersz kontrabandę, na któréj pomimo kosztów niemałych, grosz na groszu zarobił. To go zachęciło, ale nie odważył się jednak więcéj, sam przekradać, czyniąc potém jak wszyscy i płacąc procent od przemycania.
Żydzi nie umiéjący ocenić gwałtownych wzruszeń, dla których gracze stawią znaczne piéniądze na kartę, wolą spokojniéjszy zysk, bez wzruszenia.
Daléj rozpowiedział Hersz naszym podróżnym, jak piéniądze robią i jakie procenta biorą żydzi od pożyczanych panom obywatelom. Wprawdzie bardzo się często trafia, że tracą kapitał i procenta, ułakomiwszy się na lichwę, ale częściéj odbiérają to zbożem, to fantami, i zyskując na tanio przyjętych towarach, sowicie. Ostrożniéjsi po stracie, nie dają pieniędzy, jak na formalny oblig, a że procentu w nim, nad prawny wypisać nie można, na to łatwa rada, przylicza się do kapitału i pisze bez procentu. Tym sposobem summa przepaść nie może i lichwiarz odpowiedzialności nie podpada. W razie niewypłatności, żyd zabiéra co mu dają, byleby małą ceną, lub (jeśli ma nadzieję późniéjszéj wypłaty) dolicza tylko procenta do kapitału, odmiénia oblig, i od niespłaconych procentów, liczy procenta nowe. Tym sposobem trzysta rubli, co rok uczynić może około tysiąca. Na wielkich summach widoczniéjszą jest lichwa, na mniéjszych i w krótkich terminach, nie znaczną. Sami żydzi na handel nawet pożyczając, płacą ją sobie wzajemnie. Zastawy biorą się tylko od tych którym zupełnie wiary dać nie można, dla innych wystarcza nadzór pilny.
Gdy raz kto u żyda się zapożyczył, niech nie myśli, żeby swobodnie i po swojéj woli, mógł cokolwiek bądź spieniężyć. Albo wierzyciel staje się sam kupcem i zmusza do uczynienia kontraktu, potrząsając swym długiem, albo w ślad za każdym kupcem się jawi, w samą chwilę, gdy zazadatkowe piéniądze liczą się na stole. Arędarz, officjalista, chłop może, donosi mu najdokładniéj co się we dworze dzieje, wié każdy grosz wchodzący i wychodzący i rozrachowuje dochody, lepiéj niż ich właściciel. Przy takiéj ostrożności i baczności nieustannéj, nie podobna aby piéniędzy swych nie odzyskał. Hersz popijając herbatę, rozpowiedział to wszystko podróżnym z pewną pół szyderską, pół dumną minką. Czuł ón swoją godność i swój rozum, czuł wielką wyższość swoją — opowiadanie jego z małémi wyjątki, było pieśnią tryumfu: paeanem.
Późno już w noc było, gdy nareście opowiadanie się razem z herbatą skończyło, Hersz życzył dobréj nocy podróżnym i zaczął słać sobie pod piecem, w izbie, w któréj na rozmaitych wysokościach, spali sześciu żydów wyziewających najróżniéjsze wonie z siebie i odzienia. Na podłodze z dziesięciu chłopów powyciąganych chrapali smaczno dnia czekając. Na kominku tliły reszty ognia niedogasłego, a kur w alkiérzu piał zapamiętale.
Czas téż spać było, mianowicie podróżnym, co jutro postanowili sobie zrobić około dziewięciu mil drogi, po gęstém błocie jesienném.




V.
W WARSZAWIE.

ROZDZIAŁ V.



Nazajutrz podróżni nasi przeprawiwszy się przez Bug i przebywszy granicę, już byli w Królestwie. Nie będziemy opisywać, jak wielką różnicę znaleźli w tym kraju, od przebytego wczoraj. Mały ten kątek ziemi, który się królestwem zowie, od Wołynia i prowincyi zabużnych, od Litwy, różni się z razu i bardzo widocznie, zamożnością większą, porządkiem innym, życiem żywszém, że tak powiém. Tam, kraj obszerniéjszy co do ludności, puściéjszy, mniéj zakładów, mniéj fabryk, więcéj zboża, surowych płodów, mniéj handlu i ruchu. Ceny różnią się niezmiernie, a często bardzo dubeltują w Królestwie.
Postępując ku Warszawie, wszystko z powodu handlu i konsumpcij stolicy droższe; ruch coraz wzrasta, ludność nawet napływa tu, jak krew do serca. Każda cząstka spółeczeństwa ma tu potrzeby swoje i reprezentuje się w mniéjszéj lub większéj ilości, w miarę téj potrzeby. Chłopek polski różni się téż wielce od wołyńskiego, litewskiego i innych; stan jego daleko tu znośniéjszy, zamożność większa, powierzchowność dowodzi dostatku i trochy cywilizacij. U wieśniaka oświata nie prędzéj idzie jak za zamożnością i dobrym bytem, którego jest prawie wynikłością. Zaopatrzenie piérwszych potrzeb ciała, niezależność od pospolitszych przynajmniéj wypadków, wiedzie dopiéro za sobą chęć oświaty i możność oświécenia.
Bardzo się myli, kto sądzi, że oświata niższych klass, nie zależąc od niczego, równolegle z nią idącego, nadaje się wolą ludzi i prawie gwałtem. Zakłady szkółek, wszelkie usiłowania tego rodzaju u nas, oprą się o ubóstwo chłopka i smutny stan jego. Tam zaś, gdzie wieśniak ma się lepiéj, pragnienie oświaty rodzi się w nim samo przez się, instynktowie, a z pragnieniem wynajdują się środki jéj nabycia. Nic nad to pewniéjszego że niższe klassy towarzystwa, potrzebują oświaty pewnéj, sobie właściwéj (bodaj jak najrozciągléjszéj, byleby w duchu stanu swego i potrzeb) ale nadać gwałtownie, mimo woli, oświécenia nikt nie potrafi. Pojedyńcze usiłowania zrodzą wyjątki tylko nic niestanowiące. Dobry byt, powtarzam, piérwszym jest warunkiem. Chcecie cywilizować, uczyć, oświécać chłopka, dajcież mu wprzód zamożność, pewność jutrzéjszego chleba i zaręczenie od głodu. Póki wieśniak myśléć będzie, czy jutro miéć może chléb powszedni, czy nie zabraknie mu i téj mizernéj strawy jaką żyje — póty myśléć o oświacie jego będzie szyderstwem. Niemówię już o innych warunkach.
Ludność królestwa w oczach podróżnych, wielce się okazała odmienną od téj, którą tylko z oczów stracili. Pijani odarci chłopkowie Wołynia, jakże się nędznie wydali przy zamożnych, dobrze odzianych, zdrowego oblicza, wesołéj myśli polskich wieśniakach.
— Kiedyś rzekł August i u nas tak a może i lepiéj będzie, usiłowania wszystkich dążą ku ulepszeniu stanu najliczniéjszéj, najużyteczniéjszéj, a najbiédniéjszéj klassy społeczeństwa. Ale wielkie zmiany nagle się nié robią, a ilekroć robią się nagle, robią się źle. Co nagle, to po djable — Czas wyrabia więcéj, niż rozumy ludzi i usiłowania ich. Nie mówię wszakże, aby jedno bez drugiego obéjść się mogło.
Na miasteczkach królestwa, tenże dobry byt, okazywał się, żydzi nawet tu, nieco mniéj żydami byli, a ich postacie zwiastowały, że myśleli o wlaniu się w całość narodową, od któréj gdzieindziéj, tak silnie się wyróżniają u nas.
Następującego dnia, podróżni nasi, byli w Lublinie, jedném z najciekawszych starych miast Polski; o którém jednak mało dotąd wiémy, bo dzieła w przedmiocie historij jego wydane, nie zbadały ani części archiwalnych źródeł, w samém mieście i okolicy rozsypanych. Dawny handel Lublina, dawne jego życie ucichło. Niewiém czy żyją i jak żyją sławne z winnych składów — winiary; bo co wszelki inny handel, jarmarki tak po całéj Polsce sławne, którym piérwszy cios zadały rokosze Zygmuntowskich czasów — upadły.
Podróżni nasi zwiedzili Farę, Dominikański kościół, Po-Jezuicki sławny freskami swémi, dotknęli stołu, na którém podpisany był akt Unij, co tyle usiłowań kosztowała Zygmunta Augusta, tyle oporu Litwie — obejrzeli dwie jeszcze stojące stare bramy: Grodzką i Krakowską, a potém ruszyli daléj.
Z tego widoku domów różnobarwnych, pięknych nowych kamienic, starych nie do poznania przerobionych i odświéżonych obłamków przeszłości, nic nie zostało w pamięci podróżnych, prócz jednéj postaci, którą przejéżdżając ulicą postrzegli.
Był to stary jakiś woźny Sądów Trybunalskich, czy może Adwokat, co dożywał reszty życia, między obcémi mu ludźmi. Szedł ón powoli, blady jak widmo, suchy, cienki, chudy, zgarbiony, spiérając się na trzcinie z gałką kościaną z rzemykiem o kutasikach. Łysa głowa, pokryta była białą rogatywką z kasztankiem. Na nim kapota granatowa, pas wytarty, buty palone. Posuwał się powoli, szastając nogami, niepatrząc na to co go otaczało. Widać nic go nie zajmowało w całym tym nowym Lublinie, którego on bez gwaru Trybunalskiego, bez starych jego postaci nie pojmował. Może szedł od drugiego takiego starca dożywającego także odrobiny lat. Lublin taki był dla niego obcy, tak młody i świéży; a ón sam tak się wydawał niepojętym w tłumie fircyków, młodzieży, jak gdyby wstał z grobów starego skassowanego smętarza Śgo Ducha i szedł upiorem w świat. Prędko przesunął się powóz, zniknął stary, a podróżni pognali się do Warszawy.
Nie będziemy wam opisywać, ani jéj okolic, ani jéj saméj.
Któż jéj nie zna, kto nie polubił przeżywszy choć nie długo? kto nie wspomina jéj mile?
Z daleka ukoronowana mgłami i dymami, które się nad nią unosiły, jak wielka popielata zasłona, ukazała się stolica, witając podróżnych białémi wieżami swych kościołów i piętrzącémi się domostwy.
Pod miastem podwójny ruch, skupienie wozów, ludzi, koni, bydła, gwar i wrzawa. Częstsze karczemki na traktach, mnóstwo włóczęgów i odartych, żebractwa, wyrobników, żydów. Gdybyś jadąc tydzień obudził się pod wielkiém miastem, poznałbyś je nie tylko po tém, ale i po woni i po powietrzu, co nad niém zwisło. Nie czyste to, wonne powietrze naszych wiosek, przejęte wonią świeżéj roli, liści, kwiatów lub dymkiem, który wiatr powlókł po ziemi — ale ciężka, duszna atmosfera wielkiego ogniska życia, w którém przepalają się namiętności i węgle — atmosfera pełna wyziewów najrozmaitszych zlanych w jedno i stanowiących woń nieopisaną, miastu każdemu właściwą. Inaczéj słychać szumiący, czuć woniejący, błotnisty i smrodliwy Paryż, inaczéj naszą Warszawę. Jest coś właściwego, nie tylko w fizionomij wielkiego miasta, ale w jego woni. Nie wiém co tam przemaga w wyziewie olbrzymów, które buchają z daleka dymami i mgłami, ale to pewna, że stopniowo dopiéro oswoić się można z atmosferą miejską przybywającemu ze wsi, po długiéj podróży. Z początku uciska ci piersi nieopisany ciężar, zdaje się, że zabraknie powietrza, że płuca na zapracowanie kropli krwi nie wystarczą. — Ale jak przed oczyma z mglistych obsłon wywijają się gmachy, bielejąc, wyraźniejąc coraz, tak piersi oswajają się z powietrzem i nauczają niém żyć. Gwar co cię otacza, z początku głuszy, niepokoi, trudzi, potém staje się warunkiem życia, i gdy opuścisz miasto, to ci tęskno za niém, głucho w polu i brak wrzawy, do któréj już przywykłeś. Z początku i ten natłok ludzi biegących w różne strony, mijających się, jadących, krzyżujących nabawia głowy zawrotem — w kilka dni, widzisz go potrzebnym i prawie niezbędnym, raduje cię i bawi.
Przebywszy kilka ulic, August ze Stasiem, stanęli nareście w znajomym Hotelu, niedaleko nowego teatru, jednym w prawdzie z najmniéj okazałych; ale dla znużonego podróżą i przywykłego do karczem traktowych, jeszcze bardzo wygodnym.
W jednéj chwili otoczyło ich, opasało i zajrzało im w oczy, ze wszystkich stron życie miéjskie.
Żydzi ofiarujący posługi rozmaitego rodzaju, jęli się cisnąć do pokojów. Przyniesiono afisze teatralne, podrzucono ogłoszenia, rzemieślnicy nadesłali kartki swoje; ten się rekomendował z szuwaxem, ten z jubilerskiémi robotami, miotełki do sukien i suknie zalecały się razem. Nim słudzy znieśli rzeczy, nim zrobiono herbatę, już podróżni mieli miasta pełno wszędzie. Szumiało im, dzwoniło, tętniało, śpiéwało pod oknem, zaglądało przezedrzwi, przez okna, przez szpary, gadało do nich wszystkiemi językami, napiérało się im, zalecało, prosiło. Co za różnica od wsi, gdzie wszystko, tak harde, dzikie i bojaźliwe. Tu przeciwnie, wszystko się nastręcza, nabiega na ciebie, wita jak znajomego i kłania uniżenie, wołając:
— Dajcie grosz.
W istocie, ostatecznym wyrazem, całego tego ruchu, wrzawy i krzyku, jest piéniądz; wszystko tu się dzieje, przezeń, dla niego, nim. Nie szukaj innego znaczenia w życiu miejskiém, co żywo, niepohamowanie, czwałuje do jakiegoś celu niepojętego, tak że w początku odurza cię, tym biegiem, w którym odetchnąć nié ma czasu. Ale cóż to ten bieg i pośpiech? to gonitwa za największą summą wrażeń, przyjemności i piéniędzy, co reprezentują je. Jak nic tu nie jest darmo, tak wszyscy téż rosnąc w żądzach, biegą za sposobami zadość uczynienia im. Na wsi każdy jest u siebie, mniéj się ociéra o drugich, mniéj widzi i zazdrości, wiele téż jest słodkich, małych roskoszy żywota, które przychodzą darmo — tu przeciwnie, wszystko pod ręką, tylko zapłać — Ostatnim więc wyrazem zabiegów wszystkich, piéniądz, bo ón znaczy wszystko i niéma tego, czego by znaczyć nie mógł.
Ta cecha chciwości wypiętnowana jest najwyraźniéj na twarzach mass ludności miéjskiéj, w swym stanie normalnym, gdy żadna namiętność szczególna jéj nie porusza, gdy spoczywa lub żyje. Widzisz aż do natrętności posuniętą tę żądzę nabycia, bez wyraźnego pragnienia zapewnienia tém, daléj jak jutra. Grosz zyskany w rannéj godzinie, rozsypuje się w poobiedniéj, i zbiéra znowu i rozchodzi jeszcze. Począwszy od ulicznika, co cię z latarką przeprowadza i parasol ci podaje, do bogatego kupca targującego tysiące, wszyscy mniéj więcéj, równie nieopatrznie żyją. Jeden dzień niedostatku dla ulicznika, jeden miesiąc stagnacij w handlu dla kupca, a oba są na pół zrujnowani i niedalecy zupełnéj ruiny. Często niewiedziéć jak, bogaci na pozór bankrutują, a ubodzy — o tych już niéma co mówić. Oszczędność w wielkiém mieście, jak jest niezmiernie łatwą, tak staje się trudną niesłychanie, przy najmniéjszéj skłonności, dogadzania sobie. Każdy téż prawie żyje inaczéj niżby powinien, i zapomina o jutrze. Wszystkie klassy są pomięszane z sobą, ociérają się o siebie, patrzą na się i mimowolnie małpują, choć nie łączą z sobą. Wiémy jak wszędzie arystokracja kupiecka i bankierska skłonna jest do przesadnéj nawet wystawy. Nie potrzeba się potém dziwować, że bankructwa i upadki są tak gęste. Wszystko tu żyje kredytem codziennym, powolnym zyskiem, i zależy od powszedniego grosza, co nieznacznie po kropelce przypływa — nie dziwno téż, że wiele ludzi, nie potrafi się wyrachować.
Przywyknienie do ciągłego obrotu piéniędzy, może téż zobojętnia ludzi na ich znaczenie i powoli każe zapomniéć, o trudném ich nabyciu.
Piérwszego wieczora, nie poszli nasi podróżni nawet na teatr, który mieli pod bokiem. Chociaż przybyli wcześnie, chcieli swobodnie wypocząć, oswoić się w mieście i nastroić do niego. Jak wszyscy wieśniacy poszli naprzód siąść w oknie, przed tą migającą latarnią czarnoxięzką, patrzéć na zmienne obrazki, przesuwające im się przed oczyma; potém, gdy się wieczór wyjaśnił; miasto ożyło całe, i oni wyszli na ulicę.
Przyznać potrzeba, że jest coś uroczego w widoku miéjskiego ruchu, zwłaszcza w téj fantastycznéj godzinie wieczora, gdy się wszystkie światła zapalą, wszystka ludność wysypie. Ta mozajka cieni i świateł, to przesuwanie się ludzi, mieszanina dźwięków, śpiewów, krzyków, śmiéchów, ten szum i wrzawa, a nadewszystko ta rozmaitość nieustannie zmieniającéj się fizyonomij — stanowią obraz nie do pochwycenia, nawet Daguerrotypem. Człowiek tu w całéj swéj sile, potędze, szczyt to jego cywilizacij, skład jego wyrobów, wymysłów, wynalazków, udoskonaleń. Trudno dojrzéć Boga, za człowiekiem w mieście, i nie dziwię się ateuszom tutejszym — ateuszom wszystkich wielkich miast. — Rzadko, bardzo rzadko widzą Boga, nawet przesuwający się z żałobnémi śpiéwy wóz śmierci, już na nich wrażenia nie robi. Obok w szyneczku, gra razem Szejne-Katarynka i tańcują obertasa i mazura. Dźwięk dzwonów, mięsza się ze śpiéwem uliczników. A gdzież chwila do zastanowienia przy tylu zewnętrznych wrażeniach, co ci nieustannie myśl w tysiąc rozbijają kawałków. Żyje się, żyje czwałem i nie ogląda.
Gdy August ze Stasiem wyszli na ulicę, gdy ich otoczyło, i ścisnęło życie miejskie, kąpiel wrzawy — mimowolnie, choć oba widzieli już w życiu miast wiele, świata wiele, uczuli się wstrząśnieni po długiém zadomowieniu.
Obojętne dla mieszkańców zwyczajnych głosy i postacie, na nich obu czyniły wrażenie. Każda śpiéwka, wesołéj dziewczynki, każdy urywek rozmowy zastanawiał ich. Staś poglądał przez wszystkie okna, we wszystkie magazyny, a każdy spotkany uśmiészek kobiécy, drgał mu w sercu. Spotykali powracające z magazynów modistki, tak podobne do gryzetek paryzkich, jeśli nie z obyczajów, to z wdzięku, stroju i wesołéj nieopatrzności na jutro. Spotykali wesoło śpiéwających chłopaków, świszczących piosenki z ostatniéj opery — i urzędników, co się wybrali w odwiédziny, do Teatru, z parasolami pod pachą, w długich surdutach, i jakieś panie zakwefione tajemniczo przesuwające się chodnikami, i wiele a wiele rozmaitych postaci. Ze sklepów oświéconych migały im światła odbite na błyszczących towarach, wystawionych dla sprowadzenia oka i — konsumenta; w szyneczkach grały pozytywki mazury i walce, w cukierniach stukały billardowe kule, dorożki warczały po bruku, słychać było krzyk zwoszczyków, trąbki dyliżansów, i tysiąc głosów pomięszanych.
— Przyznaj, rzekł August do Stasia, że Warszawa pełna jest życia.
— Nie przeczę — widziałem wiele miast za granicą. Żyłem długo w kilku z nich, żadne podobno, prócz największych, niéma właściwego sobie tak nieustannego ruchu i wrzawy jak Warszawa. Stolice drobnych xięztw niemieckich, są tak ciche i spokojne, przypomnij Drezno, podobno nawet Wiédeń, co tak wcześnie szlafmycę kładnie i siada drzémać. W handlowych miastach, więcéj jeszcze spokoju, wyjąwszy kilka ognisk lub kilka godzin. Tu nieustannie coś wre, rusza się i gada.
Weszli do Hotelu, do którego zajéżdżał właśnie z hałasem ogromny ładowny ekwipaż, za którym ciągnęły się bryki i bryczki.

(KONIEC TOMU PIERWSZEGO).





  1. Patrz Pamiętniki Benvenuto Cellini.
  2. Chcę mówić uczucia.
  3. — A kości, rzekł z cicha Marszałek do Wincentego, kości zbierz dla psów podwórzowych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.