Latarnia czarnoxięzka/II/Tom III/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
KILKU CHUDYCH LITERATÓW.

ROZDZIAŁ II.



NIEWIÉM czy kogo tak dusi atmosfera miasta i salonów, jak autora téj powieści; nie wiém czy komu, tak tęskno, nawet w xiążce, za spokojną (nie zawsze) wesołą, świéżą jak ją Bóg stworzył, wioską naszą. W tych murach brudno–popstrzonych co cię dzielą od zielonych pól, od niebieskich wstęg wody, od gór, od lasów cieniowanych tak cudnie w wszystkie kolory zielone, jakie być mogą — w tych o jakże ciasno, duszno, smutno, i ludzie w nich, jak dziwnie wyglądają! Karzełki w gniazdku z gliny, kamuszków i kawałków drzewa, co niezajrzawszy na Boży świat, od całego świata Bożego, mniemają się lepszémi, dla tego że mają świéże i świécące sukmanki, trochę dziwniejszy stroik, trochę przystojniejszy łachman, na ramionach.
Jakże litościwie i wzgardliwie, patrzy mieszkaniec miasta, na wieśniaka, jak mu się on wydaje cofnionym, jak obcym postępowi, ruchowi, jak śmiésznym! A na odwrót, wieśniakowi, jak niewiedziéć dla czego, mieszkaniec miasta, straszny jest, poważny, wielki! Jak w obliczu jego drobnieje biédny parafianin. Dla czego? niewiém — może właśnie dla tego, że zawsze człowiek błyskotny, fałsz nad nagą szorstką prawdę przekłada, i że najwyższa wielkość ziemska, ustępować musi, — wzniesionemu na podłatane szczudła nicestwu.
Tak myślał, lub podobnie August, którego już męczył pobyt w Warszawie, życie zbyt dla niego fraszkami zajęte, a za mało swobodne, zbyt chyże, zbyt skrzydlate. I jednego poranku — spytał Stasia, czyby niewrócili do domu?
— Ja? nie czuję w sobie téj ochoty wcale, ledwiem porobił znajomości, ledwie życie sobie przygotowałem, chcesz abym wracał?
A Matylda?
Staś spuścił głowę i mruknął.
— Juściż, nie mogę być zawsze z nią — Napiszę do niéj, że jeszcze czas jakiś. —
— Rozumiem, rzekł August, jeszcze za nią nie tęsknisz — Zdaje mi się, żem się w rachubie mojéj omylił, — kto wié, czy miasto kontrastem, da ci uczuć wartość wsi?
— Dotąd, nic podobnego nie przewiduję — lubię miasto. —
— To dziwna! Niepojmuję, jak można dłużéj nad tydzień lubić miasto!
C’est selon.
— Zapewne, ale mi nie będziesz miał za złe gdy powrócę do domu. —
— Bynajmniéj! Staś niepowiedział całéj swej myśli; nietylko bowiem Augustowi za złe niémiał powrotu, ale się prawie cieszył z tego, bo swobodniejszym zostawał, sam jeden, a nikt go pytać, kontrollować, patrzéć na niego niémiał prawa. — Wprawdzie wyprowadził Augusta aż na Pragę, siostrzeniec, pożegnał najczuléj, uściskał, przyrzekł prędko powracać, a jednak w duchu myślał:
— Będę swobodny, będę daleko swobodniejszy.
August siadając do powozu, ścisnął za rękę Stanisława i patrząc mu w oczy, te na ostatku, rzekł słowa. —
— Słuchaj Stasiu, zawsze się o ciebie boję, bo masz głowę płomienistą i łatwo ci głupstwo zrobić. Uczyń to dla mnie, nie wdawaj się w zbyt ścisłe z nikim tutaj stosunki, nie zakochaj proszę dobrowolnie, jak to ty umiesz łatwo, i pamiętaj, że drugiéj Matyldy, niéma na świecie, a twoja Matylda płacze!
Staś wracając dorożką do miasta, komentował słowa wujowskie po swojemu.
— Matylda! Matylda! Sam wuj wié, że kochać się w niéj nié mogę — szanuję ją, kocham nawet, ale to cale inna miłość, a téj na życie nie wystarcza! Dając moją miłość innéj, nic nie odbiéram Matyldzie — bo jéj już niéma. —
Co to za rozumni ludzie byli ci Rzymianie, mówił sobie daléj — oni kobiétę rozdzielili na dwie połowy. Jedną kobiétą była matrona rzymska, która siedziała w domu i przędła kądziel i wychowywała dzieci, a przebytek jéj, dawał obywatelowi rzymskiemu uczucia poważne, święte, spokojne — Drugą była Lais, to uosobienie miłości gorącéj, dodniowéj, szalonéj; do niéj civis romanus szedł po miłość szaloną, któréj mu brakło w domu. Tym sposobem kompletowało się życie. Jedna kobiéta, dopełniała drugą, a obie, czyniły człowieka zupełnie szczęśliwym!
Staś sam się rozśmiał głośno z nie mądréj myśli swojéj, która i głupią była i nienową.
— A! Karusia, dodał, Karusia, co za Lais by z niéj była, gdyby ją spokusić czém można, ale uparta jak muł, w swojéj dziwnéj miłości dla Tymka. Przecież niedarmo noszę głowę na karku i dać temu radę muszę, gdym już postanowił.
Staś zamyślił się, kazał jechać na ulicę, gdzie była kawiarnia, i odprawiwszy dorożkarza, wszedł do niéj.
Była to godzina nadwieczorna, osób dosyć, billard oświécony już i zajęty, Markier liczył głośno, Karusia się krzątała z kąta w kąt, ale smutna, ze spuszczoną głową, zamyślona i nie swoja, choć Tymek rozparty perorował na kanapie, w gronie słuchaczy. Właśnie z uniesieniem, exaltacją i przyzwoitą w takim razie, a prawie konieczną amplifikacją, która się kłamstwem nazywać nie może (bo autor sam wierzy w to co mówi) — Tymek malował wczorajsze literackie posiedzenie. —
— Uniesienie mówił, doszło do najwyższego stopnia, wszyscy mieli łzy w oczach, kobiéty, zakrywały się chustkami, mężczyźni wznosili ręce —
— A! a! kochany Tymku, przerwał Staś, cóż to opisujesz?
— A wczorajsze?
— Kiedyż to było!
— Tyś jeden był zimny i nic nie widział, nie wdawaj się więc w to, a ja ciągnę daléj — Ona, podobną była Korynnie, godzili się na to wszyscy — natchnione jéj oblicze boskiém światłem jaśniało —
Karusia w téj chwili ruszyła ramionami, a Staś co się do niéj zbliżył, szepnął —
— A cóż, albo mu możesz wierzyć jeszcze?
On się w niéj kocha.
Karusia ruszyła ramiony, spójrzała na Stasia i dała mu jakiś tajemniczy znak palcem na ustach —
— Słowem, mówił Tymek, był to wieczór jedyny, niepamiętny, a co wzbudził zazdrości, co zawiści, ilu upokorzył, ilu niedawno wywyższonych, poniżył w oczach ludzi i własnych, czego nigdy nie przebaczą. Przygotowałem opis téj pamiętnéj uroczystości do następnego numeru mojego dziennika — Zobaczycie!
Zaczęto mówić między sobą — W tém drzwi Kawiarni otwarły się i jakaś figura zgarbiona we fraku jednym mimo chłodu, w zatłuszczonéj czapeczce watowanéj, na któréj dnie błyskał biały papiér, weszła — Tymek trącił łokciem Stanisława i szepnął mu.
— Zginęliśmy,uciekajmy, prenumerata przyszła.
— Kto?
— Powiadam ci prenumerata!
Tym czasem rzedniało koło i wszyscy się powoli usuwali, na widok jegomości, który z miną pokorną, poprawując włosy i zdejmując brudne rękawiczki, szedł wolnym krokiem daléj.
Był to człowiek lat pięćdziesięciu, mały, zgarbiony, na twarzy noszący ślady burzliwego a nadewszystko może pijanego życia, oczy czerwone, nos granatowy, pryszcze po czole — Na nim spodenki czarne krótkie, buty wykrzywione, frak zapięty na tyle, ile ich było guzików, chustka obdarta na szyi. Z kieszeni, z za fraka, z czapki, wyglądały papiéry.
Był to niestety — literat! a literat zbiérający prenumeratę na dzieło poetyczne, które od lat dziesięciu co miesiąc z pod prassy wyjść miało.
Ujrzawszy Tymka poskoczył ku niemu, poufale podając mu rękę i poglądając ciekawie na Stasia.
Kochanego Redaktora — tego to — Jakże się ma — tego to — Nigdy w domu znaleść nie można —
— Prawda, i teraz właśnie, nie mam czasu i idę —
— Ależ tylko chwilkę — bo mam cóś ważnego —
— I ja także, interess niezmiernie ważny a nieciérpiący zwłoki —
— Chwileczkę tylko — rzekł literat — kto to taki, szepnął na ucho do Tymka, wskazując Stasia —
— Nieznam dobrze —
— Daj mu bilet? Czy trochę czyta?
— Niewiém prawdziwie —
— Zaprezentuj mnie —
— Mało go znam sam —
— To nie szkodzi —
I posunął się do Stasia — z uśmiéchem.
— Darujesz Asan Dobrodziéj mojéj śmiałości że się ku niemu posuwam, ale interess powszechnego dobra i literatury narodowéj powoduje mnie, że się ośmielam prezentować, jestem Hilary Szczepiorkowski — Imie moje zapewne mu znane, literat i poeta, podupadły na sytuacij, ale nie na umyśle, nie na odwadze, nie na miłości dobra powszechnego — Jestem w trakcie publikacij dzieła, do którego może i Asan Dobrodziéj, przyłożyć się zechcesz — Bilet kosztuje złotych dziesięć, dzieło wychodzi w tym miesiącu. —
Staś wyciągnął złotych dziesięć i dał mu je w milczeniu.
— Proszęż wziąść bilet, rzekł Literat z dumą, nie jest to żadna jałmużna, bo bym jéj nie przyjął — Niechże mam zaszczyt wiedziéć dostojne imie pańskie.
Staś mu je rzucił półgębkiem, a literat niby skrupulatnie zapisał.
W téj chwili dał się słyszéć tuż głos silny, wysokiego, marsowatego mężczyzny, który stanął tuż, patrzał i odezwał się do P. Hilarego Szczepiorkowskiego. —
— I nie wstydzisz się Waćpan.
— A! to ten oszust! zawołał Pan Hilary, chowając papiéry, to ten oszust.
— Ty sam oszust jesteś! ty sam, krzyczał wysoki mężczyzna — idź mi z tąd precz, bo cię kolanem wyproszę za drzwi — Otóż znowu kogoś na swoją prenumeratę złapał!
To mówiąc wysoki bakembardzisty mężczyzna, usiadł z poufałością obok Tymka, który się marszczył na niego i zakładając nogę na nogę, mówił.
— Co to za bezwstyd. I ten człowiek co tyle literaturze krzywdy, nosząc imie literata wyrządza, co się po szynkowniach codziennie wala, znajdzie zawsze kogoś, co mu pomoże do pijaństwa i da się wywiéść w pole — a ludzie pracowici, sumienni, jak ja naprzykład, giną w nędzy. —
— A ha! rozumiém! rzekł w sobie Staś, więc i to literat!
— Do kogoż się udać! Panowie głusi są na głos dobra publicznego.
— Znowu tedy dobro publiczne, szepnął Tymek do Stasia.
— Xięgarze, to spekulatorowie — to niegodni kupcy — człowiek z talentem wyjść nie może z położenia swego i stać się użytecznym krajowi — ojczyźnie — współziomkom.
Tymku, przerwał, każ mi dać kieliszek miętówki? Karusiu, Tymek płaci za mnie kiéliszek miętówki! Nieprawdaż?
Kto to taki ten panicz? spytał cicho. —
— Mało go znam!
— Ale przecie — co ludzkiego?
— Niewiém — nie mogę sądzić. —
— Czy można u niego co urwać?
— Wątpię.
Ogromny bakembardzista, wlepił oczy w Stasia, chcąc w nim sympatją wzbudzić.
— O! czasy, rzekł, czasy! (wypiwszy miętówkę —) nikt nie chce przyjść w pomoc prawdziwym talentom.
— To prawda, zawołał wpadający w téj chwili Szatan, który na prawo i lewo ściskał wszystkich za ręce. Ot naprzykład, szanowny nasz Serapion — (wskazał bakembardzistę) ma prawdziwy talent trwonienia piéniędzy, a nikt tego talentu wspiérać nie myśli.
— Żartowniś! Mam przecie i inne talenta!
— Tak! grasz doskonale w billard. —
— A literatura?
— A literat jesteś, jak ja astronom — kochanku. Póki będziesz na swój literacki talent rachował, swiécić możesz bokami, do skończenia świata, lub skończenia życia przynajmniéj. —
Serapion zamilkł pogardliwie i brał za czapkę, chcąc odchodzić — ale w pół drogi zwrócił się do Stasia.
— Widziałem jak Pan byłeś łaskaw, na niejednego oszusta, może zechcesz wesprzéć prawdziwszy talent (nie chwaląc się) i uczciwego człowieka.
— Powiada że się nie chwali! przerwał Szatan. —
— Czém że mogę mu być pomocnym?
— Właśnie wydaję dzieło moje, o stanowisku teraźniejszém poezij i literatury do społeczności. —
— Bilet kosztuje złotych pięć — dodał Szatan — Staś się wymówił że niémiał piéniędzy. Bakembardzista mrucząc wyszedł i trzasnął drzwiami za sobą.
— Doskonałe było spotkanie, szkoda że krótkie, zawołał Tymek, Serapion z Hilarym!
— Poczubili się? —
— Nie, tylko Serapion zmusił go do odwrótu — exasperowany tém, że wszedł na samo wzięcie biletu.
Najwięcéj się śmiéjący ze zdarzenia, był jakiś jegomość tłusty, blady, blondyn, w okularach złotych, który nałożył w téj chwili paletot i żegnał Tymka, bo odchodził.
— Kto to? spytał Staś. —
— O i to cała historja! rzekł Tymek, każ podać dwie szklanki herbaty, a ja ci ją opowiém, jeśli masz czas słuchać.
Staś, który nie bez przyczyny dosiadywał w kawiarni, spoglądając raz w raz na zwijającą się Karusię — zasiadł do słuchania historij tłustego i bladego człowieczka.
— A naprzód, ozwał się Tymek — wiédz że tłuściutkie to, łysiutkie, bladziutkie stworzeńko, jest sławnym literatem. U nas sławnym jest, kogo pięćdziesiąt razy wydrukują, choćby niewiém z jakich przyczyn i dla czego. Jest to więc literat i sławny — musisz znać jego nazwisko? Ale wiészże, jak przyszedł do swojéj sławy i pewnéj — spokojnéj exystencij? Tu dopiéro dramat cały, cała historja. Wiadomo ci, że xięgarze świata całego, nie są ludzie wielce ceniący wykluwające się talenta — oni chcą nadewszystko piéniędzy i mają słuszność po swojemu zupełną — Oni lubią talenta co im dają zysk, rzecz naturalna! trzeba być mecenasem, aby drukować bez widoków korzyści — a u nas i Mecenasowi bez rachunku pewnego nie drukują — Ludzie na xięgarzy krzyczą i po części mają także słuszność, bo ten kto się zbogacił na literaturze i tworach umysłowych, obowiązany jest trochę, cóś potém dla niéj uczynić. — Nasz literat jak wszyscy literaci, zaczął od tego, że był maleńki i chudy, i bez sposobu do życia, bez funduszów; a coś mu tam kręciło się po głowie, jakby ochotka do pisania. — Począł tedy od napisania tragedij wiérszem, w pięciu aktach z prologiem, tragedij, jakie piszą wszyscy studenci w szóstéj klassie, kochając się w kuzynkach, lub ciotecznych swych siostrach.
Napisawszy tragedją (sam mi to najjaśniéj w świecie opowiadał) — wyobraził sobie, że zrobił fortunę, że mu za nią zapłacą ogromną summę, i przepisawszy ją na czysto, na papiérze złoto-brzeżnym, związawszy wstążką niebieską, jednego ranku puścił się do xięgarza. Było to w owych szczęśliwych czasach, o których i dziś z westchnieniem wspominają ci panowie, kiedy stary Z... za tłumaczenie tragedij, płacił Brodzińskiemu pięć czerwonych złotych, a poczciwy Brodziński rad był niewymownie z honorarjum. Dzieła czysto literackie naówczas nie miały wielkiego pokupu, i wydawano je, albo prenumeratą opieszałą, albo własnym kosztem, albo nie wydawano wcale. Pojmujesz więc, że xięgarz, do którego naiwnie z rękopismem udał się nasz przyszły sławny człowiek, admirując wstążeczki, kalligrafją, papiér złotobrzeżny, na wyprawę dziełka wyexpensowany — spytał zupełnie serjo autora coby życzył sobie z tém uczynić, i czy swoim kosztem drukować zamyślał.
— Ja — nie, ale ja bym ustąpił — rzekł skromnie autor, i nie będę wymagającym. Xięgarz mocno się wpatrzył w młodzika potém w podłogę i odrzekł:
— Ja poezij kosztem moim nie drukuję — Odszedł tedy do drugiego, trzeciego i czwartego, a wszyscy mówili, że wydają tylko dzieła naukowe, xięgi szkolne i t. p.
Kończąc smutny ten obchód (rodzaj konduktu) nasz autor znacznie spuścił nosa na kwintę i powrócił do piérwszego xięgarza, co mu się najprzystępniejszym wydał.
— Proszę Pana, rzekł, co ja mam z tém zrobić?
— To zależy zupełnie od Pana. —
— Nikt nie chce nabyć rękopismu.
Xięgarz go przerzucił, pokiwał głową. —
— Jabym wcale nie był wymagającym, dodał autor — jestem w położeniu. —
— Cóżbyś Pan chciał? spytał xięgarz.
— Chociaż to jest bardzo niewiele, ale stosując się do okoliczności — tysiąc złotych.
Xięgarz słysząc to zaczął się tak mocno śmiać, że rękopism upuścił, wziął się za boki, i wywołał śmiéchem swoim co było za sklepem pomocników, buchaltera, pisarza i chłopca.
— Co się to jemu stało? pomyślał autor. Czy on się śmieje, żem ja mało zacenił?
— A! nieoszacowany! nieoszacowany! wołał brzuchaty xięgarz — dalipan nie oszacowany! Chce tysiąc złotych. —
Autor pokraśniał cały, ale stał jeszcze patrząc na wesołego bibliopolę, któremu się brzuch trząsł jak galareta.
— Pozwolisz się Pan spytać, rzekł wreście — co w tém tak śmiésznego!
— Ach! Panie — ach! cha! cha! To pytanie! cha! cha! ale to wyśmiénite! nieoszacowane!
— Cóż tak doskonałego!
Bibliopola powstał nareście i usiłując utrzymać śmiéch, co go jeszcze dusił — rzekł:
— Pan cenisz umiarkowanie tysiąc złotych to, czegobym niewziął, gdybyś mi dawał darmo.
Autor pobladł i osłupiał.
— Jestże to tak złe?
— To nawet o ile mogę z dwukrotnie rzuconego wejrzenia miarkować, nie jest wcale złe — Tak, ni dobre bardzo, ni téż bardzo złe, a trochę obiecujące.
— Więc cóż śmiésznego? spytał autor.
— WCPan niewiész, odrzekł mu bibliopola serjo, że najsławniejsi autorowie nasi, Pan N. — Pan B. — nie biorą dziesiątéj części honorariów, jakich Pan zażądałeś.
— Dla czego?
— Bo my nikomu nié mamy zwyczaju płacić!
— Jak to? nic?
— Nic, lub jak nic — xiążek trochę, a często i tego nawet nie dajemy. —
— Z czegoż ci Panowie żyją, naiwnie spytał autor.
— A to doskonały exemplarz, zawołał bibliopola, z kądże WCPan przyjechałeś, że nie wiész, iż ci Panowie są urzędnikami, professorami, obywatelami, a żaden na honoraria nie rachuje wcale — WPan przybywasz chyba świéżo z Jerozolimy?
— Nie, Panie, z Pociejowa!
— Tém gorzéj, że nic nie wiész, i mogłeś na to rachować, za co trzy grosze nie weźmiesz, a wyexpensowałeś na wstążeczki i papiér nie mało. —
— Ależ Panie wszelka praca się płaci, miałażby ta jedna?
— Ta jedna nic nie daje, prócz, przy najszczęśliwszym składzie rzeczy — trochę sławy — a sławą żyć niemożna, chyba umarłym.
— Ależ przecie to nie wszędzie tak jest? spytał oburzony autor.
— A gdzie jest inaczéj, to jest źle, odrzekł bibliopola — bo tam piszą dla piéniedzy nie z natchnienia, i piszą pośpiesznie, piszą co diabła warto.
To mówiąc bibliopola podał Rękopism naszemu autorowi, a popatrzywszy mu w oczy, już serjo spytał.
— W istocie żal mi Waćpana, co Waćpan umiész? —
— Jakto? Panie. —
— Do czego czujesz się zdolnym? — oprócz tysiąc złotowych tragedij?
— Niewiém.
— WPan niémasz żadnego funduszu?
— Najmniéjszego. —
— Zostań Wacpan u mnie na dziś, kiedy chcesz, sprobuję go.
Ón, niémając nic do wyboru, został. Około południa, nadszedł do zimnéj izdebki za xięgarnią bibliopola i siadłszy, rzekł.
— Sprobuj Waść, czy nie potrafisz mi napisać grammatyki łacińskiéj!
— Ale ja mało umiém łaciny i —
— To nic nie szkodzi, to najmniéjsza. Weźmiesz Pan pięć grammatyk łacińskich, i z nich wyjmując na przemian ułożysz szóstą.
Ale w niéj niebędzie nic nowego?
— Co WPanu do tego — Chcesz? probuj — Daję od arkusza druku po złotych pięć, jeśli będzie dobra, i stół u mnie — Ale naprzód chcę widziéć, jak sobie dasz radę. Umiész że choć cokolwiek po łacinie?
— Trochę ze szkół.
— To dość — siadaj i probuj.
Biédny musiał siąść do téj roboty bez nazwiska i celu, a że istotnie, niémając talentu może, miał trochę sprytu, piérwsze rozdziały ułożył dość dobrze. Przyniósł je xięgarzowi, który był podobno jezuickich szkół uczniem, sam przejrzał grammatykę, wskazał co potrzeba było uzupełnić, dodać, i definitive zawarł umowę z nim o dostarczenie grammatyki.
Gdy została skończona, bibliopola w części piéniędzmi, w części xiążkami zaspokoił autora i w dodatku, powiedział mu. —
— Widzisz Wacpan, to daleko lepsze od tragedij i jeszcze mi powinieneś podziękować, boś się poduczył łaciny, a teraz będziesz mógł, jako autor grammatyki dawać lekcje prywatne tego języka.
Tak się i stało — Grześ miał już przynajmniéj co jeść i pić, czém się okryć, tym czasem xięgarz zarobił na grammatyce, którą dla szkół przyjęto, za jego staraniem, około dwudziestu tysięcy złotych. I jakież było podziwienie autora, gdy wyczytał w pamiętniku, takie sprawozdanie ze swego dzieła. Pamiętnik wychodził w drukarni tegoż bibliopoli.
— „Jeden z młodych, skromnych uczonych naszych, który długo zastanawiał się nad wadami dotąd exystujących dla młodzieży przeznaczonych grammatyk łacińskiego języka; ułożył nową, pełną zalet xięgę elementarną tego rodzaju. Wszystko co poprzednicy jego, mianowicie niemieccy filologowie, uczynili na téj niwie, obcém mu nie było, korzystał z doświadczenia wszystkich, dodał wiele własnych pomysłów trafnych, objaśniających tę trudną dla młodzieży, a tak niezbędną naukę — słowem wywiązał się z swéj pracy — z pełną zalet sumiennością i ścisłością u nas bezprzykładną. Grammatyka ta daleko za sobą, wszystkie poprzednio wydane zostawia, a przeto zalecamy ją najmocniéj młodzieży naszéj“ etc. —
— To dziwna rzecz, zawołał w sobie Grześ, jak téż to łatwo pisać naukowe xiążki.
— A wiész Wacpan co, rzekł do wchodzącego bibliopola — właśnie cię potrzebuję.
— Cóż, czy znowu do grammatyki?
— Nie — całkiem co innego. Potrzeba mi historij powszechnéj skróconéj dla szkół.
— Mało jej umiém bardzo.
— Waćpan wiész, że to nic nie znaczy — nauczysz się pisząc. Historja ma miéc tomów trzy, po kart tyle a tyle, oto pomoce, a oto zadatek, idź, siadaj i pisz. —
Grześ napisał historją powszechną, zupełnie tak jak grammatykę, dostał za nią kilkaset złotych, xięgarz zarobił kilkadziesiąt tysięcy, a tym czasem imie uczonego poczęło się przebijać między ludzi.
Xięgarzowi potrzeba było jeszcze Jeografij, a potém Kucharza doskonałego, Grześ napisał Jeografją i takiego doskonałego Kucharza, że go nikt zrozumiéć i według niego zgotować nie mógł, irrytował więc ciekawie. Ale to nic nie znaczyło, bibliopola zarabiał, bo umiał wieść swój handel, i jak sam powiadał, w błazeństwa, to jest poezje, powiastki i dramata się nie wdawał, co i synowi potém, pod błogosławieństwem przekazał.
Grześ pracując ciągle, trochę się poduczył, a z pomocą bibliopoli, został nauczycielem, z początku w niższych klassach, potém w wyższéj szkole.
Takim sposobem zrobił, jak mówią karjerę, i dziś choć anonyme i pseudonyme, jakkolwiek professor, pisze jeszcze na zażądanie xięgarzy, co mu tylko rozkażą. — Ostatnie jego dzieło jest o medycynie, dla wieśniaków i ludu. —
Teraz już drożéj mu płacą, ożenił się, zagospodarował i oddał kilkanaście tysięcy na procent, czego by pewnie nie doszedł, pisząc tragedje.
— A wiesz, przerwał Stanisław, że pewien jestem, iż się dobrze stało, tak jak się stało. Ten człowiek miał mały, mierny, może żaden prawie talencik, byłby zeszedł na Hilarego, gdyby uparcie wiérsze pisał. Inny na jego miejscu, z prawdziwszém natchnieniem, poszedł by swoją drogą i albo upadł, albo zwyciężył. Znam jednego, co podobnie począwszy, jak Grześ — milczy teraz i pisze dla siebie, a pracuje na życie. Literatura jest mu tylko zatrudnieniem serdeczném. —
— Któż to jeźli wolno wiedziéć, spytał Tymek ciekawie. —
— Znasz Leonarda malarza. —
— I siostrę jego Leosię — i brata jego Roberta — więc cóż?
— Brat Robert. —
— Juściż nie o nim mówisz zapewne, bo ten Bogu ducha winien, pracuje w kancellarij i więcéj nic. —
— Dowód że go nic nie znasz. — Jest to jeden z tych prawdziwie utalentowanych ludzi, co pracują w cieniu i milczeniu, którym nie potrzeba, ani oklasków, ani nagrody, bo im literatura sama, za wszystko płaci.
— Gdyby mi to kto inny mówił, myślałbym że żartuje, ale tobie mimowolnie wierzę — Robert literat! Ale co za mruczek, żeby niechciéć nawet sprobować, drukować, i nie dać mi artykułu do Dziennika! Wiész co — chodźmy do nich.
— Może późno — mruknął Staś obracając się ku Karusi. —
— Ale nie, chodźmy, chodźmy, zawołał Tymek — pomożesz mi namówić go do pisania, do drukowania, zrobim z niego użytecznego pisarza — Chodźmy.
Staś dał się namówić, poszli. —
Na drugiém piętrze, ciemnego domu, którego wschody ledwie z rzadka dwóma latarenkami łojowémi oświécone były, zapukali do zamkniętych drzwi — Leosia przybiegła otworzyć i poprzedziła ich przez prawie ciemną malarnię, do pokoiku, w którym zgromadzona była, cała rodzina Leonarda.
Za okrągłym wielkim stołem, na którym stała lampa w pośrodku, siedziała stara matka Leonarda z pończochą, Robert z xiążką, którą czytał głośno, Leosia z jakąś robotką, Leonard z ołówkiem i papiérem.
Robert czytał psalmy Kochanowskiego, których piękności dowodził słuchaczom, a poczciwa stara kiwała głową, a Leonard rysował — ów cudny obraz Babilońskiéj niewoli, gdy żydzi wieszają lutnie na drzewach, siedzą, patrzą i płaczą — Obraz ten lepiéj pewnie od niego pojął i ułożył Bedemann autor Jeremjasza; ale pojedyńcze postacie nakréślone przez niego, były prześliczne boleścią — Leosia płakała, sama niewiedziała czego.
Stary szpic matki, począł szczekać na przybyłych i wszystko się przerwało, oczy zwróciły na drzwi, Robert xiążkę złożył i wstał od stołu.
Na widok Stasia, Leonard podszedł do drzwi go przywitać, Tymka dosyć zimno, oba bracia przyjęli. Matka poczęła rozmowę pytając o błoto, o pogodę, o nowinki z miasta.
— Ja, rzekł nachylając się do ucha Robertowi Tymek, z wymówką do Pana przyszedłem.
— Z jaką?
— Dla czegoś się ukrywał z upodobaniem w literaturze, z talentem poetyckim? Cóż to nie sądziłeś nas godnémi. —
— Siebie nie sądziłem godnym. —
— Porzuć że tę skromność przesadzoną. —
— Kto Panu o mnie powiedział?
Tymek wskazał Stasia.
— Dziękuję mu, ale się trochę omylił, dodał Robert, lubię literaturę, jednak nic nie piszę. —
— To być nié może.
— Tak jest od niejakiego czasu.
— No — ale dawniéj?
— Pisałem prawda, zraziłem się na piérwszym kroku i przestałem.
— Powiédz że mi jak to było.
— Było ze mną, odezwał się Robert, co było ze wszystkiémi poczynającémi, niémającémi jeszcze imienia, to jest dowiedzionego talentu. — Z całego tak zwanego zawodu literackiego, który w istocie jest tylko zawodem (bo zawsze zawodzi) najtrudniejsze są piérwsze kroki; od nich zależy cała późniéjsza przyszłość! One szczęśliwym dają od razu sławę, drugim nie mniéj jéj godnym, wydzielają pośmiéwisko tylko — Z początku wszystko jest przeciw pisarzowi, jego towarzysze przyszli, xięgarze, publiczność, cały boży świat; potrzeba walczyć ze wszystkiemi, na zrobienie sobie imienia. Ale u nas to podobno trudniéj niż gdzieindziéj. Obawiano się i obawiają poezij, jak ognia. Dla czego? dla tego że u nas jak wszędzie dobre są bardzo rzadkie, a najlepsze nawet, nie wiele się czytają. Toż i z innémi utworami właściwie literackiemi, które w ówczas tylko popłacają, gdy im za rękojmią imie na okładce wydrukowane służy. Xięgarze mało się znają na tém co nabywają, tracąc raz, stają się bojaźliwi; są wreście tacy, co niedbają wcale o literaturę z któréj żyją i dla niéj nic uczynić nie chcą, nic, mogąc nawet, nie uczynią. Każdy więc początkujący, od walki swój zawód poczyna i ja go tak począłem — ale na niéj skończyłem, nie chcąc iść daléj.
Wystąpiłem w chwili, gdy występujących jest bez liku, a połowa ich pisze tylko dla tego, że nic innego robić nie umié. Każdy wyobraża sobie, że się wybije jeśli nie talentem, to uporem, nad tłum piszący. Ztąd to owe powiastki bez liku, bez koloru, bez sensu, bez znajomości świata, ludzi, dziejów, nawet stylu i języka, którémi zarzucone nasze xięgarnie, zbiory poezyjek, dramatów i t. p. Wśród potopu szpargałów bez wartości, tém trudniéj się wybić człowiekowi z talentem; mięsza się w tłum, od którego mało go kto rozróżni, a nie bardzo kto zechce sobie zadać pracę czytać, gdy woli wziąść w rękę, to co na pewno wié, nie jest przynajmniéj zupełnie złém, bo pochodzi od znanego już pisarza.
Xięgarze boją się poczynających i zwykle odsyłają ich na koszt własny. I ze mną tak się stało. Obszedłem jednego dnia wszystkie warszawskie xięgarnie, ale w każdéj znalazłem, wedle wyrażenia zwykłego bibliopolów — Prassy zajęte. —
Nie byłyby zajęte, gdybym mógł kosztem własnym drukować. Jeden wydawał Historją Napoleona, drugi Malownicze podróże, trzeci jakąś tam z francuzkiego tłumaczoną ramotę, nikt niechciał spójrzéć nawet na rękopism. — Napróżno prosiłem aby byli łaskawi przynajmniéj odczytać, przejrzéć go — Wszyscy tak byli zajęci! nikt na to nawet czasu niémiał.
W téj żebraczéj wędrówce, po xięgarniach, cierpliwość i energją straciłem; ciężko mi było, stawać pod szyderskiémi oczy, tych ludzi, co żyjąc mózgami ludzkiemi, niémają najmniéjszego uszanowania dla pracy i talentu; wolą szarletanów i przemyślnych bez sumienia fabrykantów, nad ludzi usposobionych, utalentowanych, i dokładnie wiedzących co czynią. —
Trafiłem nareście na łaskawszego któregoś, a ten, mój rękopism wziął do czytania. Po kilku dniach trwogi, bojaźni, nie pewności, nadziei, poszedłem do niego. Jak to zwykle bywa, oddał mi naprzód rękopism w milczeniu; potém zagadnął o koszt własny, nareście spytał od niechcenia o warunki.
— Nie podaję ich, ale przyjmę jakie mi Pan wskażesz — odpowiedziałem.
— Trudne, bardzo trudne czasy — rzekł po chwili głaszcząc czuprynę — Panom się zdaje, że my milljony zarabiamy, a my ledwie wychodzim na swoje, jeżeli nie tracim, co częściéj. Jedno dobre dzieło płaci za pięć, co poszły na funciki do sklepów. Honorarjów, nawet najlepsi autorowie, tak jak nie biorą, sława Panie, to jedyna pisarza godna zapłata. Jednakże. —
— Jednakże, rzekłem, to praca jak inne, a wszelka praca nagrodzić się musi. —
— Sławą, panie, sławą — Dam Panu sto złotych, to na początek bardzo dobrze, Pan K. — i tego nie brał, gdy piérwsze swoje powieści drukował. Dawał je darmo, tym sposobem przyśpieszył ich wydanie i dorobił się jakiego takiego imienia.
— Zgoda więc. —
— Zgoda, xiążkami, i po wydrukowaniu. —
— Zgoda i na to jeszcze. —
— Tylko jeden warunek. —
— Jakiż być może?
— Naprzód, że mi Pan formalnie ustąpisz rękopism na wieczną własność — Z którą będę mógł zrobić co mi się podoba. —
— Więc nie będę miał prawa? —
— Ani go tknąć.
— Ale to być niémoże!
— To główny warunek, my tak robim zawsze.
Po długim targu, zostawiłem rękopism u xięgarza; we dwa miesiące dowiedziałem się że wyszedł z druku. Ale jakie było podziwienie moje, gdym na tytule, początkowe tylko litery mego nazwiska znalazł i wyczytał, że dzieło było tłumaczeniem z francuzkiego!!!
Pobiegłem pełen gniewu do xięgarza, grożąc mu, że będę w gazetach protestował.
Nie zmięszany odpowiedział mi, że rękopism stał się wedle umowy jego własnością, że dla zapewnienia odbytu i powrotu wielkich wyłożonych nań kosztów, musiał położyć wiadomość o tłumaczeniu z francuzkiego, jedynie zapewniającą pokup xiążki u nas; bo ci co po francuzku czytać nie mogą, przynajmniéj tłumaczenia kupują.
Z spuszczoną głową, smutny, powróciłem do domu. Przez niejaki czas pilnie przetrząsałem gazety, i jakież było podziwienie moje, gdym w kilku z nich znalazł zapewnienie, że recenzenci porównywając tłumaczenie z oryginałem, znaleźli je wyborne!!
Po tym ostatnim razie, wrzuciłem w kąt com napisał; bo mógłżem pracować daléj, tam gdzie sumienna praca, najmniéj ceniona i niepoznana, gdzie recenzenci tacy, tacy przedsiębiercy? Oszustem literackim niechcę być i nie będę — piszę dla siebie, drukować nie mogę. Xięgarz napróżno namawiał mnie kilkakroć na nowy rękopism, obiecując zdubeltować honorarja i wypłacić je gotówką, ale napróżno! Nie — nigdy więcéj nie wyjdę na ten wasz świat literacki gdzie niepojmują, ani kapłaństwa pisarza, ani kapłaństwa krytyki, ani wielkiéj missij xięgarzy, gdzie wszystko ostatecznie resumuje się w piéniądzu — I jakim że jeszcze piéniądzu, — nędznéj płacy, od któréj daleko wyższą, bierze lada usposobiony rzemieślnik!
— Zbyt czarno widzisz wszystko — rzekł Tymek, ja nierozpaczam, że cię do pracy nawrócę i dla literatury pozyskam. —
— Macie tam dość i bezemnie pracowników odpowiedział Robert. —
— Nigdy ich nadto, nigdy nawet dosyć być nié może. —
— Mnie się tak nie zdaje, mało a dobrych owszem. Cóż wam po tych śmiéciach, które zarzucają xięgarnie, oszukują czytelników, i odrobinę piéniędzy przeznaczonych na xiążki, wyprowadzają bez pożytku, ze szkodą smaku czytelników, często z moralném ich zgorszeniem? Lepiéj mało, a dobrze.
— Ale dziś wszyscy tyle czytają, tak potrzebują czytać!
— Czyż to przyczyna, żeby chwytać lada głupstwa?
— Po części masz słuszność może — Ale, dodał Tymek, nieustąpię, aż mi dasz co swego do mojego dziennika. —
Niémam nic takiego — zimno odrzekł Robert, a potém — dałem sobie słowo nie drukować. —
— Dla mnie go wyrzéc się musisz. —
— Dla nikogo w świecie.
Było późno, stara matka, milcząc chodziła po pokoju, Leonard przestał rysować, Leosia sparta na ręku, wpatrywała się w Roberta, nasi goście nic nie uczyniwszy, musieli pomyśléć o odwrócie.
Cała rodzina przeprowadzała ich do drzwi, a Leosia podnosząc świécę nad głową, długo im jeszcze ciemne wschody, twarzyczką swoją, rozświécała.
Na ulicy pożegnali się — Staś pamiętając o tajemniczym znaku Karusi, wymknął się Tymkowi, i pobiegł do kawiarni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.