Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
DROGA CORBEIL. — RYSZARD I LIDYA..

Jak wszystkie pokoje w pawilonie i pokój Ryszarda, gdzie go przenieśli po ataku, wychodził na drogę Corbeil, w samym rogu nad rzeką. Tą samą drogą, która była jedną z najweselszych, jakie istnieją w Seine-et-Oise, trzydzieści pięć lat temu, pewnego poranku październikowego r. 1851, podczas drobnego deszczu jesiennego, jaki zaskoczył ich niespodzianie, pan Fénigan, notaryusz w Draveil i właściciel Uzelles, szedł ze swoim sąsiadem z Grosbourg, starym księciem Alcantary, zapisać w merostwie syna urodzonego w nocy. Przybywszy przypadkiem do swego notaryusza tego ranka, książę zapragnął dać mu ten dowód sympatyi; a długa wycieczka piesza, pod wspólnym parasolem, skromnego wiejskiego notaryusza pod rękę ze znakomitym żołnierzem Napoleona, pozostawiła w rocznikach domu Fénigan ślad niemniej zaszczytny niż podpis wielkiego marszałka w skromnej księdze gminnej.
Matka przez długi czas chorowała po tem opóźnionem przyjściu na świat Ryszarda. Przez kilka lat nie była w stanie opuścić szezlongu, a ponieważ ojciec, spędzał zawsze czas za domem, zaabsorbowany przez swoje zajęcia zawodowe, przeto dziecko, jedyna rozrywka chorej, rosło przy niej, samotne, odosobnione, przyzwyczajone wcześnie do ciszy, do marzeń, w tym pokoju, w którym dla rozweselenia się miało tylko widok gościńca i snujących się po nim wózków, wozów, ludzi i zwierząt, dróżników, pastuchów, ogrodników. To też chłopiec znał wyśmienicie tę białą drogę, istną panoramę, w której oczęta jego, pilne i cierpliwe, umiały odkryć tysiące szczegółów, jakich inni nie domyślali się nawet. Lepiej niż kompas, umieszczony na cokole śród trawnika, droga oznaczała mu godziny. Latem gdy dróżnik, Robin, ustawiał swoje taczki w cieniu, padającym od przeciwległego muru, obok studni, chłopiec myślał głośno: „Śniadanie Robina... to pierwsza.“ I cieszył się, patrząc jak spracowany człowiek wraz ze swymi dwoma malcami zasiadał na skraju drogi, przed taczką, która za stół służyła; a potem, jak po skończonej biesiadzie, stół przekształcał się na fotel szeroki, nieco twardy, gdzie Robin odprawiał drzemkę, wcisnąwszy weń biodra swoje, gdy o dwa kroki od niego malcy bawili się po cichu, układając stosy kamieni, podobne do tych, jakie układał ojciec. Tak samo, gdy kobiety wracały z pralni, gdy pod wielką bramę sąsiedniego folwarku wtłaczało się stado owiec, bulgocząc niby deszcz, albo wreszcie gdy dzieci, powracające ze szkoły w Draveil, rozłączały się na zakręcie przy studni, — Ryszard wiedział, że była godzina czwarta... piąta... szósta. Podobnie jak mu służyła za zegar, zastępowała mu też droga kalendarz, określając odmiennym znakiem każdy dzień w tygodniu. W poniedziałek, — ubodzy; wolny, nieskończony pochód łachmanów i kul, które wyszły niewiadomo zkąd, a zawsze te same twarze zapadłe, o ziemistej cerze, ukazujące się przy furtce obok wielkiej bramy, by otrzymać od pani Clément, ogrodniczki, dwa sous’y i kromkę chleba. W sobotę, — wesela, według mody staroświeckiej Francyi, ze skrzypkiem na czele, wykrzywiającym biodra dla zaznaczenia miary chodu, roznoszącym dźwięki po całej wiosce swoim smyczkiem; za nim panna młoda w bieli, czerwona i oblana potem pod kwiatem pomarańczowym, pan młody, zbierający cały rozpalony pył z drogi na swój jedwabisty cylinder i czarny surdut, potem zaproszeni, parami, — kobiety, wlokące dumnie za sobą frendzle swych szalów, męzczyzni, zakłopotani tem pokazywaniem się w odświętnym stroju, na szosie w dzień roboczy. We wtorki i czwartki, w wigilię targów w Corbeil, przechodziły wielkie stada wołów, toczyły się wózki handlarzy, którzy zatrzymywali się niekiedy przed zamkiem dla zachwalania towaru. W niedziele letnie stowarzyszeniu śpiewackie obnosiły z muzyką chorągwie swoje, błyszczące od medali otrzymanych na konkursach; strażacy odbywali paradę. Jesień sprowadzała przejście wojsk, armaty, które, tocząc się długim szeregiem, wstrząsały domami, a zawsze dokoła studni żołnierze, oblani potem, tłoczyli się, bili, by ugasić pragnienie, pomimo wściekłych krzyków majora. To znów wielkie breki myśliwskie wiozły do lasu, okalającego drogę, gości zamków sąsiednich, Grosbourg, La Grange, Mérogis, a za brekami dążyły wózki z torbami na zwierzynę i bronią lśniącą śród rudawego słońca.
Ale z całego tygodnia najmilszym dniem dla Ryszarda, dniem, którego oczekiwał z największą niecierpliwością, był czwartek, gdy po południu, około godziny trzeciej, rój młodych głosów brzęczał pod oknami, gdy sierotki z Soisy-sous-Etiolles w kapeluszach słomkowych, opasanych niebieską wstążką, i w wielkich pelerynach, przechadzały się pod nadzorem dwóch lub trzech białych kornetów, zajmując całą szerokość drogi. Zawsze prawie zapraszano je do zamku na zabawę i podwieczorek na trawie. Co to było za święto dla Ryszarda, nie znającego innych dzieci, gdy przyszły te ubogie dziewczynki, którym się wydawał jak młody król w tem otoczeniu kwiecistego zbytku, i jakiem rozpalonem spojrzeniem, po grach, bieganiu, śmiechach, ścigał je do zakrętu drogi, wpatrywał się w kornety zakonnic, niby wielkie białe skrzydła poruszających się pod podmuchem świeżego wiatru nad rzeką!
Ach! jakież wielkie miejsce zajmowała ta droga do Corbeil w jego wspomnieniach! Przecinała ona jego dzieciństwo i młodość jak pełna kurzu szosa, po której toczyły się wielkie wypadki jego życia. Czyż nie na tej to drodze, między Draveil a Uzelles, w miejscu, upamiętnionem odtąd wysokim krzyżem żelaznym, ojciec Fénigan, powracając z kancelaryi, upadł, rażony apopleksyą? Ryszard miał wówczas lat szesnaście i, wezwany spiesznie z lyceum Ludwika Wielkiego, gdzie nauka przychodziła mu wolno i z mozołem, w zmartwieniu, jakie mu sprawiła ta śmierć tragiczna, pocieszał się nadzieją, że nie powróci już do lyceum. To wygnanie małego Fénigana było powodem gwałtownych utarczek u notaryusza; matka pragnęła zatrzymać dziecko przy sobie i przyjąć nauczyciela, ojciec był za wykształceniem i karnością szkolnemi, w obawie, żeby Ryszard, żyjąc w wiejskiem osamotnieniu, nie stał się równie dziki jak dzieci dróżnika. Bardzo słaby zazwyczaj wobec żony, którą nazywał swoim dobrym tyranem, ojciec Fénigan tym razem nie uległ; głuchy na jej łzy i przekleństwa sam odwiózł Ryszarda do Paryża i zamknął go między wysokiemi czarnemi murami, gdzie chłopiec byłby pozostał do końca nauk, gdyby nie żałobna depesza, która go wezwała do Uzelles sierotą.
Jakże piękną wydawała mu się ta jego droga, gdy szedł za karawanem, sam, śród wielkiego, skupionego w ciszy tłumu. Lucerny rosły wysoko, lany zboża falowały w słońcu. Za każdym krokiem wspomnienia z dzieciństwa powstawały i biegły przed nim; lasy, rzeka, przesyłały mu znane dobrze, oszałamiające zapachy i wyrzucał sobie, że mu tak dobrze było, pomimo łez, że ogarniała go tkliwa radość na widok tej znajomej przyrody, którą kochał wszystkiemi instynktami i od której z taką przykrością się odrywał. I pomyśleć, że teraz już jej nie opuści! Zgadzał się na tym punkcie z matką, która, patrząc przez szybę ze swego pokoju na snujący się długi orszak, mówiła sobie w duchu: „Pocóżby miał pojechać do Paryża? poco kończyć nauki, do których nie okazuje ani chęci ani zdolności? poco iść śladem ojca, skoro posiadamy majątek, i dlaczego mam się pozbawiać mego jedynego dziecka?“
Nazajutrz po powrocie do Uzelles, Ryszard włożył wszystkie swoje książki naukowe do skrzyni, którą z zajadłością zabił gwoździami i kazał wynieść na strych, zdecydowany nie otwierać ani jej, ani żadnej ze wstrętnych książek, co mu przez taki długi czas były katuszą. Jak wszyscy prawie małomieszczanie wychowani na wsi, Ryszard był temperamentu leniwego, zamknięty w sobie, nieśmiały do dzikości, małomówny, ożywiający się jedynie pod wpływem ćwiczeń na wolnem powietrzu, rybołóstwa, konnej jazdy, nie czytający nigdy książki ani dziennika, oprócz Chasse Illustrée i kiedy niekiedy numeru Tour du Monde. Wstawał wcześnie, a matka widywała go we dnie tylko podczas jedzenia; ale wieczorem wychodził rzadko i grał z nią zawsze dwie partye szachów, które ich przetrzymywały do godziny dziesiątej, nieodwołalnej pory gaszenia świateł w zamku i we wsi. Odwiedzano ich rzadko. Długa choroba pani Fénigan oddaliła od nich znajomych z Draveil lub z Soisy; a jakkolwiek wdowa była teraz zupełnie zdrową, zanadto się czuła szczęśliwą w tem pożyciu z dorosłym synem, by nawiązywać zerwane stosunki. Minęło dziesięć lat takiego życia jednostajnego, bez wstrząśnień. Kilka zaproszeń do arystokratycznych sąsiadów z Grosbourga na otwarcie sezonu myśliwskiego, podróż do Hawru, celem kupienia małej szalupy, której się zachciało Ryszardowi, były w ciągu tych lat dziesięciu wybitnemi wydarzeniami jego życia. Przez dwa sezony letnie z rzędu bawili też w Uzelles, u Féniganów, krewni z Lorient, ojciec, matka i młodziutka córka, którą widywano zawsze konno, kłusującą w kapelusiku pilśniowym sam na sam z kuzynem. Od Villeneuve-Saint-Georges do Corbeil, na całej tej przestrzeni, na której wielki majątek Féniganów spopularyzował ich nazwisko, przez krótki czas obiegała pogłoska o bliskiem małżeństwie Ryszarda; poczem, rodzina z Lorient nagle znikła, i te same osoby, które poświadczały nowinę, pierwsze jej zaprzeczały. Ten barczysty, silny Ryszard, z szyją jak u byka i zarostem, sięgającym oczu, był człowiekiem słabym i łagodnym, najzupełniej przez matkę zawojowanym; a pani Fénigan znów zanadto go kochała, by pozwolić innej kobiecie wejść na stałe do domu. Czego dowodem, że w dniu, w którym młoda amazonka z Lorient była najpewniejszą powodzenia, po powrocie z przejażdżki we dwoje. — rozmarzone milczenie towarzysza wydawało jej się bowiem decydującem, — dosyć było jednego spojrzenia, jednego słowa pani Fénigan: „Zależy ci na tem?“ a młody człowiek odpowiedział: „Bynajmniej,“ — strząsając z buta popiół z fajki jednocześnie ze swą lekką zachcianką miłosną. Nazajutrz panna wyjechała i nigdy już nie było mowy o tych domniemanych zaręczynach. Po niejakim czasem wszakże syn Fénigan się żenił, a matka tym razem, nie stawiała żadnych przeszkód.
Starym bardzo zwyczajem, który datował z najwcześniejszego dzieciństwa Ryszarda, sieroty z Soisy przychodziły latem co czwartek na podwieczorek do Uzelles. Pani Fénigan. spełniała chętnie tę pańszczyznę, mniej ze względu na dziewczynki, które wolałyby jeść swoje ciastka swobodnie, w kurzu gościńca, niż dla przyjemności przyjmowania u siebie zakonnic, które były, wszystkie prawie, kobietami wielkiej dystynkcyi i delikatności serca. Pewnego czwartku Ryszard, zostawszy przypadkiem w zamku, był obecny na tej wizycie dzieci, a podczas obiadu zapytał matki:
— Kto to ta wysoka młoda dziewczyna, taka szczupła i blada, z szaremi, jakby srebrzystemi, aksamitnemi oczyma, która trzymała się ciągle siostry Marty?
— Ależ to Lidya, mała Lidya.
— Co, ta okropna Cyganka?..
I nagle w tej zbieraninie podrzutków z ropą na powiekach, skrofulicznych, śród tych głów z piętnem występku i nędzy, ujrzał pod jedwabistemi, kręcącemi się włosami, które się wymykały z marnego kapelusza słomkowego, dumną i melancholijną twarzyczkę... To ta mała Lidya! i to się zrobiło z tego dziecka znalezionego na gościńcu, wydobytego w łachmanach z rowu przed jakiemi piętnastu laty!
— A gdybyś ją słyszał w niedzielę, przy organach w kaplicy... O! siostra Marta może być dumna ze swego dzieła: ta mała Lidya, to doskonałość... Mówię mała; ona już taka duża jak ja.
Następnej niedzieli Ryszard, po raz pierwszy, towarzyszył matce na mszę do przytułku, a przez cały czas nabożeństwa nie spuszczał oka z delikatnego profilu pochylonego nad organami w głębi chóru. O! nie, ta nie może być taką samą jak inne podrzutki, jej urodzenie nie może mieć tego samego, mętnego źródła. Inaczej jak sobie wytłómaczyć te instynkta arystokratyczne, to upodobanie do muzyki, któremi zachwycała się siostra Marta?
Ryszard kilka razy był na mszy w Soisy; w czwartek zostawał w domu w porze podwieczorku sierot. Raz nawet pani Fénigan uprosiła siostrę Martę, żeby zagrała ze swoją, uczennicą sonatę na cztery ręce na fortepianie w salonie, odstrojonym, wydającym słabe dźwięki szpinetu. Ryszard wyszedł przed końcem popisu. „Było mi za gorąco,“ rzekł szorstko, gdy chciano go zniewolić, by się przyznał do doznanego wzruszenia. A jednak od owego dnia, biedny chłopiec nie przestał już nucić sonaty, wybierać jej na fortepianie, na którym brzdąkał palcami ciężkiemi i niewprawnemi. Zresztą pędził w dalszym ciągu zwykłe czynne życie, polując, łowiąc ryby, lecz był jeszcze bardziej milczący; zacisnął zęby, chcąc ukryć swoją tajemnicę, którą matka przeczuwała i zdołała z niego wydobyć.
— Zgadnij kogo będziemy mieli na obiedzie w przyszłym tygodniu, — rzekła do niego pewnego wieczora, między dwiema partyami szachów.
A ponieważ nie odpowiadał, pochłonięty przez swoje marzenie, dodała:
— Biskupa z Wersalu.., przyjedzie do przytułku odprawić mszę na obłóczyny Lidyi.
— To ona wstępuje do klasztoru?
— A cóż chcesz, żeby zrobiła, niemając pieniędzy, ani rodziny? To jeszcze szczęście, że zakonnice nie żądają od niej posagu...
Ryszard pobladł, wstał od gry i znikł w ciemnościach ogrodu. Pani Fénigan odnalazła syna w małym szalecie, służącym za salę fechtunku, gdzie stał z czołem opartem o szybę, oblany migocącym blaskiem księżyca.
— Niedobre dziecko!.. czemu nie mówisz, że ją kochasz?
— Ach! mamo... mamo...
Te dwa wyrazy, jedyne, na jakie mógł się zdobyć, wybiegły z ust jego spieczonych gorączką, gdy łzy, które trysnęły z jego oczu, spłynęły po szybie, niby krople deszczu ulewnego, a cała silna jego postać drżała. Czy on ją kocha, Boże drogi! Ale nigdy nie ośmieliłby się wyznać tego w obawie odmowy.
— Głuptasie, głuptasie, — zrzędziła łagodnie matka, — jakgdybym ja miała inną ambicyę prócz twego szczęścia.
Myśl, że powziął upodobanie do tej nędzarki, do tej sieroty, niemało się przyczyniła do pobłażliwości macierzyńskiej: bo ostatecznie dziecko, które im zawdzięczać będzie wszystko, nie może wnieść do domu nowej władzy, woli, sprzeciwiającej się woli pani Fénigan, królującej od tak dawna niepodzielnie.
Lidya przyjęła niezwłocznie propozycyę małżeństwa. Czy z radością? czy też przeciwnie z żalem za tym mężem, którego wyśniła sobie innym? Nikt nie dowiedział się nic o tem. Gdy Ryszard przyszedł pierwszy raz jako konkurent do parlatoryum z jasnemi firankami i białemi ścianami, gdzie wizerunek Najświętszej Panny, ozdobiony wielkim spadającym różańcem, i wizerunek Śgo Wincentego a Paulo, z drzewa złoconego, wisiały naprzeciw siebie, — Lidya przyjęła go z uśmiechem życzliwym i pełnym prostoty, swobodna w swoim nędznym czepeczku i okropnej pelerynie jak najposażniejsza i najwspanialej ubrana narzeczona. Była ona, podobnie jak on, naturą skupioną i milczącą, ale nieśmiałość kobiety najnieśmielszej nie jest podobna do nieśmiałości męzczyzny, kobieta bowiem, mimo wszystko, zachowuje poczucie i pewność swego uroku. Nadto z tych dwóch istot, jedna nie kochała jeszcze, gdy druga, obezwładniona przez namiętność, nie mogła wymówić słowa. A zmieszanie Ryszarda było takie głębokie, takie szczere, że udzieliło się młodej dziewczynie i że przez chwilę pozostali nieruchomi, zakłopotani, milczący.
Na szczęście droga do Corbeil, która ciągnęła się przed oknami parlatoryum, przyszła im z pomocą. Sierota znała ją w najdrobniejszych szczegółach, albowiem, podobnie jak Ryszard, spędzała godziny całe przyglądając jej się z za drobnych szyb. Mówili o niej jak o jakiej féerie, którąby widzieli w teatrze i opowiadaliby sobie jej treść, wymienialiby jej osoby. Ach! taczki ojca Robina, i jego malcy, dziś już dorośli prawie, ale mający coraz mniejszych zastępców, którzy doniszczali stare spodnie i łatane na łokciach kurtki starszych. Ach! a mały garbaty handlarz obuwia, a Turek, otulony w futro, przechodzący co jesień ze swoim niedźwiedziem, którego Lidya, dzieckiem będąc, tak bardzo się bała; mniej wszakże niż ojca Jerzego i jego długiego kija. Co za fantazya tego ponurego włóczęgi, żeby chodzić za spacerującemi sierotami tylko wtedy, gdy była między niemi Lidya? A ona aż śniła o nim w nocy; w czwartki nie śmiała wcale wyjść. W końcu, żeby się pozbyć tego starego warjata, musiano mu zagrozić żandarmeryą.
— A czy pani wie, panno Lidyo, że ten stary Jerzy jeszcze żyje?
— Wiem, panie Ryszardzie, ale teraz już go się nie boję, chociaż ma jeszcze swój wielki kij i przechodząc obok mnie zawsze cóś mruczy w swojem narzeczu alzackiem, którego nie rozumiem.
Nie widywano za to już pasztetniczki z Soisy, poczciwej babiny, steranej życiem, zawsze czysto ubranej, która dreptała po drodze w niedzielę, w porze nieszporów, w wielkim białym fartuchu, niosąc na ręku przykryty białą serwetą koszyk, zkąd wydobywała się miła woń gorącego ciasta. Pomimo swego wieku, babina obsługiwała całe Soisy, Uzelles a nawet Draveil, a bardzo dumna z posiadania klienteli zamku Fénigan, gdy zatrzymywała się w przytułku, mówiła tonem pełnym szacunku do dzieci, plądrujących w jej koszu: „Ostrożnie panienko... to waniliowe ciastko pana Ryszarda.“ Z tego ciastka waniliowego, które Lidya przypomniała, naśladując komicznie ukłon staruszki, — uśmieli się do łez, ale sierota ani pomyślała przyznać się, że wówczas podzielała cześć staruszki dla owego ciastka, dla samego pana Ryszarda i dla wszystkich mieszkańców zamku. Nie powiedziała także, — kobieta, chociażby nawet bardzo młoda, powodowana podejrzliwością albo też dyskrecyą, zachowuje dla siebie poufne swoje uczucia, zwłaszcza najsilniejsze, — o wrażeniu, jakie w jej dziecięcej duszy pozostawiały czwartkowe wizyty w Uzelles, gdzie wielkie drzewa, soczysta zieleń trawników pieściły jej bacznie patrzące oczy, zarówno jak bogate obicia, ozdoby, dojrzane na parterze, po za tarasem. Zkąd u tej małej nędzarki owo upodobanie, ów przedwczesny instynkt do bogactwa i arystokracyi? Dlaczego z niezliczonych widoków, jakie przeciągały przed nią na gościńcu, nic nie zajmowało jej, nie przyspieszało bicia jej serca tak, jak toczące się do dworca kolejowego ekwipaże, lśniące, wyherbowane, zaprzężone w czwórkę, albo z upudrowanymi stangretami i lokajami? Czyżby należało wierzyć temu, co opowiadały zakonnice, że Lidya niechybnie urodziła się w jednym z okolicznych zamków i że któregokolwiek dnia odsłoni się tajemnica jej życia, okrywająca piękny, arystokratyczny romans? Tem przynajmniej same siostry tłómaczyły rozpromienione „tak,“ jakiem młoda nowicyuszka, w wigilię złożenia ślubów, przyjęła oświadczyny Ryszarda, wyrzekając się nagle dla niebezpiecznego zgiełku światowego białego kornetu zakonnic Śgo Wincentego a Paulo, który, zdawało się, tak dobrze zdobiłby jej jasne oczy i jej czyste czoło.
Ślub odbył się w kaplicy klasztornej, w sobotę, jak to we zwyczaju na wsi. Ale od czasu, jak ojciec Robin sięgał pamięcią, droga do Corbeil nie widziała podobnego wesela. Wszyscy dawniejsi klienci kancelaryi Fénigana, od dzierżawcy z Bergeries do właściciela zamku Grosbourg byli na niem, oddając ten ostatni hołd typowi, rzadkiemu teraz, — notaryuszowi wiejskiemu, który nie przestał być uczciwym człowiekiem. Przed sznurem powozów, wyprzedzanym przez karetkę panny młodej, otwierała się droga równa i szeroka, tonąca w blasku słońca czerwcowego; na zakręcie z Soisy, zanim dobiegała do przytułku, gdzie biskup czekał na młodą parę, wznosiła się wyżej i wyżej, ginęła w niebie jaśniejącem niezmierzonym, jedwabistym błękitem bez skazy, bez chmury.
„Zrobię z niej co zechcę...“ przyrzekła sobie świekra i to tlómaczyło przyjęcie tego dziecka beż posagu, bez rodziny, bladego, powolnego, o dużych, białych, leniwie opadających rękach. Ta, którą ojciec Fénigan nazywał „dobrym tyranem,“ była wprost przeciwnym typem kobiety. Czynna, energiczna, potrząsająca za każdym ruchem spódnicy pękiem kluczy, równie licznych jak zamki w domu, pani Fénigan, mając lat pięćdziesiąt pięć w chwili ślubu syna, wyglądała na czterdzieści; krucze jej włosy zaczesane w górę, buntujące się przeciw wszelkiej innej fryzurze, pozostały równie czarne jak jej oczy, małe, ruchliwe i dobre, ale dobrocią jansenistowską, pozbawioną porywów i tkliwości. Trzeba jej było nadzwyczajnych okoliczności, by pocałowała syna, tego syna, którego kochała nadewszystko.
— Nie lubimy lizania się w rodzinie, — mawiała chętnie.
Nadto cechowała ją potrzeba władzy, a skutkiem wdowieństwa przyzwyczajona była żyć według własnej woli, i, w szczerości tego despotyzmu, odrazu źle się zabrała do synowej.
Naprzód oparła się podróży poślubnej. Ryszardowi nie zależało na niej wcale; byłe mieć żonę dla siebie, całkiem dla siebie, tu czy tam, wszystko mu było jedno. Jego nadmierna nieśmiałość przerażała się nawet zmianą miejsca, hotelami, obiadami, koniecznością mówienia z ludźmi nieznanymi, w miejscowościach, w których nigdy nie był. Dla Lidyi przeciwnie, podłóż przedstawiała ideał dozwolonego szczęścia, a śród siedzącego życia w klasztorze niczego innego nie pragnęła, zwiedzić kraj, pójść daleko, daleko, het za wzgórze, wznoszące się naprzeciwko, i zejść z tej pochyłości, później z tamtej, aż tam, gdzie już oko nie sięgnie.
„To dlatego, że za dużo wpatrywałam się w drogę, ” mówiła nieraz do Ryszarda w długich rozmowach podczas zaręczyn i przyznawała mu się, że pociąg jej do przestrzeni był tak wielki, iż zdarzało jej się zazdrościć najnędzniejszym wędrownym kuglarzom, tak, zazdrościła im wieczerzy spożywanych nad brzegiem rowu, wypoczynków południowych pod pokrytemi kurzem wiązami. Oszołomiony widokiem jej twarzy, całej zaróżowionej zapałem, przyrzekał: „Będziemy podróżowali, Lidyo.“ Czego nie byłby przyrzekł w takiej chwili! Teraz nie mówił nic, zdawało się, że uznawał w zupełności zarzuty powtarzane przez matkę...
Czy to kto odbywał podróże poślubne za jej czasów? Nic niebezpieczniejszego. Ileż to biednych młodych kobiet życiem opłaciło ten niedorzeczny zwyczaj! A żebyś wiedziała, moja mała, co to za ciężka próba dla młodej mężatki, jej wstydliwości, delikatności... Wierzaj mi, zaniechaj tego!“ Lidya nie nalegała, ale z tego pognębionego pragnienia zrodził się trwały żal. Dotychczas przejęta wdzięcznością dla świekry, nagle uczuła się uwięzioną u niej i myślała już tylko o ucieczce; co do męża, którego gotowa była pokochać, widząc go zawsze z głową schyloną, ze spuszczonym wzrokiem, takim tchórzliwym, takim dzieciakiem, pomimo wielkiej brody, pogardzała nim, przyzwyczaiła się nie liczyć już na niego.
Zainstalowane w starym pawilonie młode małżeństwo jadało z panią, jak nazywano matkę. Siedząc na naczelnem miejscu przy stole, pani, starym zwyczajem, krajała potrawy, rozdawała herbatę, kawę, cukier, likiery. Po śniadaniu małżeństwo znikało. Matka, z początku, próbowała zatrzymywać synową, wtajemniczać ją w liczne obowiązki gospodyni domu, takie skomplikowane na wsi, obznajmiać z kradzieżą, szerzącą się wszędzie, w ogrodzie, w kuchni, na dziedzińcu, otaczającą całą posiadłość siecią oszustwa i kłamstwa. Ale Lidyę tak nudziło opowiadanie o wybiegach służby, Ryszard miał minę tak komicznie zgnębioną, przyczem plecy jego zginały się w kabłąk, — że matka wysyłała ich i, zrezygnowana, sama już liczyła swoje gruszki, zbierała opadłe owoce, śledziła podejrzliwem okiem niesione przez służbę kosze, i spustoszenia zrządzone przez koszatki, kradnące mniej niż jej ogrodnik, który na nie spędzał swoje przestępstwa. A w tem ciągłem zajęciu myślała jak dalece omyliła się na tej smukłej, ospałej istocie, którą spodziewała się kierować według swojej fantazyi. Pod pozorną metamorfozą Lidya pozostała dawną Cyganką, o gorącym temperamencie i duszy chaotycznej, niezależnej. Wspólne z mężem polowanie, łowienie ryb, pomaganie mu dorobienia nabojów zajmowało ją stokroć więcej niż szycie i haft.
— Trzeba przecież, kochana córko, żebyś się nauczyła być dobrą gospodynią.
— Poco? kiedy nie mam gospodarstwa, a w domu pani tak chętnie zajmuje się wszystkiem.
— Aleja nie jestem wieczna.
Ta dyskusya, częsta między niemi, odbywała się zwłaszcza w koczu, który je raz na tydzień wiózł do Corbeil, przez co nudniejszą, jeszcze stawała się dla Lidyi nieskończona przejażdżka po starożytnem miasteczku i nieznośniejszemi przystanki na targu, gdzie pani Fénigan upierała się, że poznaje jarzyny i owoce swego sadu.
— Patrz, czy to nie wygląda jak nasze melony?.. A te dynie! takie są tylko w Grosbourg i u nas... Jestem pewna, że to wszystko kradzione.
I powtarzała się odwieczna historya o koszykach, które przesuwały się jej pod nosem, napchane owocami, i znikały po przez mur sadu, pomimo wszelkiego nadzoru. Na szczęście młoda kobieta miała dla rozrywki, jadąc w tamtą stronę i z powrotem, wspomnienia, które zbierała na drodze wraz z obrotem kół i któremi nie nużyła się nigdy. Widziała się maleńką dziewczynką, biegającą śród kurzu w pelerynce, w kapeluszu z niebieskiemi wstążkami, a gdy kocz toczył się przez główną ulicę w Soisy-sous-Etiolles, sierotą zawsze wstrząsał ten sam dreszcz pychy radosnej, że przejeżdżała pod oknami swego dawnego klasztoru.
Wieczorem, po obiedzie, przesiadywano w salonie. Ryszard, jak dawniej, grywał w szachy z matką, ale muzyka Lidyi wprawiała go w roztargnienie.
Szczególnym przypadkiem ten dzikus lubił namiętnie muzykę, a ponieważ nie słyszał nigdy nikogo grającego, oprócz żony, którą ubóstwiał, przeto te dwa upojenia zlewały się w jedno, pozbawiające go zmysłów. Co chwila spojrzenie jego odbiegało z szachownicy na czysty profil grającej, na długie jej ręce, bielsze niż klawisze; a gdy wezwany ruchem, słowem zazdrosnej niecierpliwości wracał do partyi, posuwał figury z roztargnieniem, wtórując głosem niskim i niewprawnym basowi sonaty, którą grała Lidya: bum... bum... bum...
— Cicho bądź, Ryszardzie, to denerwuje, — krzyczała matka.
Ale ileż razy zaczynał na nowo, zanim poszedł spać, o godzinie dziesiątej, tej nieodwołalnej porze gaszenia świateł w zamku!
Jeszcze jeden przepis, do którego młode małżeństwo stosowało się nie bez przykrości. Tak przyjemnie byłoby pospacerować na dworze, po drodze, skąpanej w blasku księżycowym, albo po lesie, śród gęstwiny brzóz, osrebrzonych światłem, przybierających postacie duchów. Ale nie, wszystkie kraty i bramy były zamknięte, wszystkie klucze zawieszone nad łóżkiem pani; a gdy Ryszard i jego żona pozostali dłużej w parku, chcąc zaczerpnąć orzeźwiającego powietrza, Athos i Porthos, dwa wielkie psy łańcuchowe, szczekały tak długo i tak głośno, że woleli pójść do domu.
Jedno z okien ich pawilonu, okno gotowalni, wychodziło na płaszczyzny Villeneuve-Saint-Georges, w kierunku Paryża, którego miejsce zaznaczał niewyraźny wielki kręg zadymionego światła. Lidya, wieczorami, spędzała długie chwile przy tem oknie, zahypnotyzowana przez ten szlak płomienisty, pociągający i oddalony. Ach! ten Paryż, taki bliski, o siedem czy osiem mil zaledwie odległy, a do którego nie zawożą jej nigdy! Jeszcze jeden z objawów despotyzmu pani Fénigan. „Pocóż ty pojedziesz do Paryża, moja mała? Czy ja tam jeżdżę? A mój syn jeździł, zanim się z tobą ożenił?“ Lidya nie odpowiadała nic, nie oburzała się nawet na ten niesprawiedliwy autokratyzm, pozbawiający jej wszelakich przyjemności, jakich żądne były jej młodość i bujne zdrowie. Ale Ryszard powinienbyył zadrżeć na widok pewnych spojrzeń, jakie ku temu odblaskowi wulkanicznemu, gdy stała późnym wieczorem, rozmarzona, przy otwartem oknie.
Razu jednego wszakże, przesądy pani Fénigan ustąpiły, wobec nalegań sąsiadów z Grosbourg. Będąc właścicielami polowania w lasach Sénartu, wzdłuż których ciągnie się wioska Uzelles, Alcantarowie nie omieszkali nigdy, przy otwarciu sezonu, zapraszać Ryszarda, doskonałego myśliwego, znającego las jak kłusownik. Drogę miał niedaleką, — przeszedłszy przez własny park i minąwszy kratę stał już na miejscu spotkania, przy bażantarni; a przybywał zawsze pierwszy. W roku jego małżeństwa z Lidya, rano w dniu otwarcia łowów, jenerał i goście jego spostrzegli Fénigana czekającego na nich w towarzystwie ładnego, małego strzelca, w stroju zielonym aksamitnym, w kamaszach, w butach, w kapelusiku tyrolskim na jasnych, popielatych włosach.
„Moja żona... jenerale,“ objaśnił Ryszard, przedstawiając Lidyę, a była taka rozkosznie młoda i kształtna, i taka cięta w rozmowie, że przez całe polowanie jenerał jej nie opuszczał i posadził ją obok siebie przy śniadaniu w lesie; poczem, przy rozstaniu, zobowiązał Ryszarda, by przyszedł z żoną do Grosbourg. Matka oparła się tym odwiedzinom. Od śmierci notaryusza, te dwie rodziny nie bywały u siebie; jenerał ożenił się z jedyną córką barona Silva, bogatego bankiera wiedeńskiego, której olbrzymi posag przyszedł w porę, by oczyścić majorat Grosbourg, ocalić od ruiny tych marnotrawców Dauvergneów, hulaków i graczy z ojca na syna. Dumna Austryaczka uważała Féniganów za towarzystwo zbyt niskie dla siebie. „Zwłaszcza od małżeństwa Ryszarda.“ dodawała matka, która nie omieszkała nigdy, dla stłumienia samowolnych zachcianek synowej, przypominać jej pochodzenia.
Naraz w pierwszych dniach zimy nadszedł do Uzelles list od księcia jenerała, zapraszający w imieniu księżnej świekrę i młode małżeństwo do loży Dauvergneó’w w Operze na jakiś występ, który się miał odbyć za dwa tygodnie. Pani Fénigan, której tym razem zaproszenie pochlebiło, namawiała dzieci, by je przyjęli.
— To już nie na mój wiek, ale wy... słyszysz, Lidyo, trzeba pójść. Sprawię ci ładną suknię.
— Dziękuję, mamo, — odparła zarumieniona z radości Lidya, która oddawna już nazywała świekrę panią, jak służba.
Przez dwa tygodnie żyła we śnie. Suknia jej, zamówiona w Paryżu, wymagała podróży, a następnie obecności w Uzelles szwaczki, która ją przymierzała; była to dziewczyna szykowna, o twarzy zwiędłej, obrzękłej, cerze zniszczonej rozpustą, zasypiająca na krzesłach, jakgdyby usiłując powetować sobie zaległości snu. Ta zagadkowa osoba znała dokładnie towarzystwo paryskie i, przymierzając, opowiadała zakulisowe skandale z Grosbourg: jak jenerał uganiał się za wszystkiemi kobietami, a księżna nie była prawie wcale zazdrosna, bo kochała tylko syna i pieniądze. Po szwaczce przybył fryzyer, ale nie ten z Corbeil, którym Lidya zadowoliła się w dniu wesela, lecz fryzyer z Paryża, polecony przez pannę Hortensyę, delegatkę słynnego krawca.
Ach! gdy po tylu staraniach i mozołach usiadła na przedzie wielkiej loży, mając ręce i ramiona obnażone, w sukni empire, śród lśniącej sali, ona, ubogi podrzutek, dziecko gościńca, która do lat dwudziestu czterech gdy jeszcze nie widziała teatru, doznała wrażenia nieporównanego, wszystkie jej nerwy uległy oszałamiającemu naprężeniu. Oczy aż ją bolały z wytężenia i blasku, jakim się iskrzyły. I to co grano, i to co śpiewał na scenie jakiś mały, otyły poczciwiec w obcisłym kaftanie, głosy orkiestry, wzmagające się lub cichnące falą dźwięków, wszystko to przygłuszało dla Lidyi bicie jej własnego serca i gorączkowe tętno w skroniach. Nie słyszała nawet impertynenckiego powitania księżnej, małej Wiedenki, o cerze nieświeżej, włosach żółtawych, profilu pospolitym, o zbyt długiej szyi, okolonej trzema rzędami tak wielkich pereł, jakich sierota jeszcze nigdy nie widziała.
Nagle wyrwana została z tej upajającej zadumy, co ją rozkołysała i unosiła, niby fala jedną z tych meduz, których tęczowe barwy gasną po wyjęciu z wody. Jenerał, siedzący za nią, kilkakrotnie już pochylając się naprzód dla rozejrzenia się po sali, musnął długiemi, rudawemi włąsami piękne ramiona sąsiadki; poczem uczuła jak dłoń jej pochwyciła rękawica ze stali i ognia. Oburzona zrazu usiłowała się oswobodzić; ale rękawica opierała się, przytrzymując drobną, miękką dłoń, która w końcu stała się bezsilna wobec tego uścisku miłosnego i brutalnego.
Lidya omdlewała z trwogi. „Co za zuchwalstwo! jak on mnie ściska, jak jego ręka pali!.. Ależ zobaczą nas... księżna... mój mąż...“ A najbardziej ze wszystkiego przerażała ją spokojna czelność jenerała, rozmawiającego o rzeczach obojętnych. Po raz pierwszy ukazywała jej się obłuda światowa i buntowała się przeciw niej jej natura, jeszcze prawa. Dlaczego na pierwszy znak księżnej, która wstała przed końcem i rzekła głośno swoim nosowym głosem: „Nudzę się śmiertelnie, chodźmy!“ — dlaczego książę zerwał się zaraz i poszedł także w środku aktu, pozostawiając w zdumieniu i gniewie drobną rączkę, opuszczoną z tą samą bezceremonialnością, z jaką była wzięta? „O! dobrze... niech pan książę d‘Alcantara spróbuje jeszcze raz druzgotać mi palce przez cały wieczór... przyjmę ja go!..“ I śród wrzawy chórów i orkiestry, sama z Ryszardem, drzemiącym w głębi loży, drażniła się, układając należytą odpowiedź, jaką da jenerałowi, bo była pewna, że on nie poprzestanie na tem.
Gdy wsiadali do karety, wyszedłszy z teatru, Lidya, bardzo podniecona, bardzo zdenerwowana niewątpliwie pod wpływem tłumu, światła elektrycznego, ożywionego ruchu nocy paryskiej przy końcu widowisk, — rzekła do męża:
— A gdybyśmy poszli na kolacyę?
Spojrzał na nią osłupiały. Zkąd do niej myśl podobna? A pociąg, jedyny pociąg, jaki o dwunastej minut pięćdziesiąt odchodzi z dworca kolei Lyońskiej! Zaledwie zdążą na czas przyjechać.
— Co tara pociąg... Prześpiemy się w hotelu.
A mówiąc to otoczyła jego szyję ramionami z taką pieszczotą, złożyła na jego ustach pocałunek takiej nieznanej dotąd słodyczy, że biedny mąż oszczędził jej spodziewanego: „Co powie mama?“, i odparł tylko:
— Chodźmy na kolacyę.
I, by wszystko tej nocy było dla młodej kobiety nieprzewidzianem, towarzysz jej, zazwyczaj taki nieśmiały, że nie miał odwagi sam wejść do sklepu ani rozmawiać z subjektami, stały się swobodnym i wesołym do trzpiotostwa, tykał garsonów restauracyjnych, dolewał ciągle szampana; był to mąż, którego nigdy nie znała, którego już nigdy nie miała ujrzeć, gadatliwy, czuły, otwarty, przysięgający, że co miesiąc powtarzać będzie tę hulankę i, że jeśli matka zechce się temu sprzeciwić, odeśle ją do jej koszatek... o! ale stanowczo!.. O drugiej nad ranem, po Paryżu, przeziębniętym, migocącym blaskiem świateł, błądziło małżeństwo w dorożce, szukając przytułku, w kilku hotelach bowiem nie przyjęto ich, jako parę podejrzaną, z czego uśmieli się serdecznie. Znaleźli nareszcie nocleg na ulicy Montmartre i zachowali niezatarte wspomnienie o wielkim pokoju z wytartą, posadzką i zszarzanym dywanem.
Ale nazajutrz, powrót do Uzelles! Służba mówiła cicho, z wyrazem przerażenia na twarzy. Pani leżała chora, a czekała do rana. Przez tydzień nie zeszła do salonu, a jeśli przebaczyła ów wybryk Ryszardowi, między nią a synową zgoda nie nastąpiła. Lidya jednak parę razy odważyła się przypomnieć mężowi obietnicę ponowienia wycieczki; ale nieborak przerażał się tak komicznie, szepcząc: „Mama gotowaby z tego umrzeć!“ — że, litując się nad jego słabością, a i pogardzając nim także, młoda kobieta wyrzekła się tej zabawy, zarówno jak męża wesołego, rozkochanego, ożywionego odwagą i wolą, którego kochała przez jedną noc, jedną jedyną.
O jenerale i jego zapędach romansowych nie było już mowy. Ani listu, ani wizyty; myśl, że ten stary wiarus, o policzkach fioletowych, bawił się nią przez cały jeden wieczór, nie uznając, iżby warta była więcej, wydała się Lidyi tak dalece ubliżającą, że byłaby pragnęła zemścić się lub poskarżyć. Ale jak to zrobić z takim safandułą mężem jak Ryszard? Jeszcze jeden niesmak, po tylokrotnie już doznanych, jeszcze jedno wspomnienie do całego szeregu upokarzających lub smutnych, przechowywanych wraz z suknią od krawca paryskiego, złożoną w głębi skrzyni, tą suknią wieczorową, której już nie włożyła, na którą nie patrzała nawet, albowiem wzbudzała w niej za wielki żal.
— Czy pani już wie o nieszczęściu, jakie się zdarzyło w Grosbourg? — zapytała Rozyna pewnego wieczoru, zdejmując swej pani obuwie.
Jenerała, który był od pewnego czasu bardzo, chory, skutkiem trzymanego w tajemnicy upadku z konia, przywieziono całkiem sparaliżowanego do zaniku. Rozyna Chuchin dowiedziała się o tem od pana Aleksandra, dawnego intendenta w Grosbourg, który żył z renty w Uzelles i, wykrygowany, ufryzowany, pomimo wieku swego i czernidła, podbijał serca wszystkich piękności miejscowych. W obec tej ponurej wieści, tłómaczącej wszystko, Lidya uczuła już tylko litość dla bohatera, powalonego w pełni siły i ambicyi.
Przechadzając się z mężem po lesie w niejaki czas potem, spotkali na zielonej ścieżce nawpół zamknięte lando, w którem siedział zadumany wysoki starzec, cały siwy, nieruchomy, obok człowieka w okularach, z długiemi, kręcącemi się włosami.
— Jenerał, widziałaś? — spytał szeptem żony Ryszard, którego oczy, świetne, jak u myśliwego, nie myliły nigdy.
Jenerał z temi śnieżnemi wąsami, z tą woskowy cerą, z temi martwemi rękoma! Lidya nie mogła uwierzyć. Ale jak tu wątpić, skoro o dwadzieścia kroków od powozu szła tą samą ścieżką księżna, wsparta na ramieniu syna, księcia Ołomunieckiego, ładnego blondyna bez zarostu, o różowej cerze, mogącego mieć lat czternaście do siedemnastu? I ona była bardzo zmieniona od owego wieczoru w Operze, przynajmniej w tonie i obejściu. Przedstawiła kochanym sąsiadom księcia, swego syna, którego nazwano Charlexis, połączywszy imiona dziada i ojca, Charles, Alexis; a gdy nauczyciel, siedzący w powozie, wezwał młodego chłopca, matka skorzystała z tego, by pomówić swobodniej. Kochanemu dziecku niewesoło w Grosbourg teraz, kiedy choroba jenerała zmusza ich do spędzenia tu lata. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności i jej ojciec, — księżnej, — zachorował w Wiedniu, musi więc sama coprędzej wyjechać. To też prosi wszystkich przyjaciół i sąsiadów, by odwiedzali często Grosbourg, wnosili trochę życia do pokoju chorego, rozrywali Charlexisa, smutnie spędzającego czas między nauką a fotelem inwalidy. Doprawdy, będzie to czyn miłosierny ze strony Ryszarda i jego zachwycającej żony jeśli go zechcą zabierać na wspólne przejażdżki konno lub łodzią; kochany malec tak lubi wszystkie te sportowe rozrywki, których nie może mu dostarczyć, niestety! ani ojciec, ani nauczyciel.
— Wezmą go państwo czasem ze sobą, nie prawda?
Po mchach zielonej ścieżki książę wracał do nich, wykwintny, zwinny, z podniesioną małą główką, okoloną ufryzowanemi, płowemi włosami, a uśmiech wszystkich trojga mówił:
— Jaki on śliczny!
Z daleka rzucił księżnej:
— Dobra nowina, mamo... Spostrzegłszy panią Ryszardową, przechodzącą mimo powozu, jenerał poznał ją i wymówił wyraźnie jej nazwisko. To pierwsze wyrazy, jakie zdołał powtórzyć. Pan Jan zawołał mnie, żeby mi to oznajmić.
Lidya Fénigan czuła, że spłonęła żywym rumieńcem, a ta łuna różowa olśniewającym blaskiem okrasiła jej młodość. Księżna zaś, ściskając ją za ręce rzekła:
— Widzi pani, obecność pani dokazuje cudów, liczę na pewno na was oboje, kochani sąsiedzi.
Od tego dnia Charlexis był łącznikiem między Grosbourg a Uzelles. Szczególny ten chłopiec, o wyrafinowanie grzecznem i spokojnem obejściu, okazywał jednakie zajęcie dla opowieści pani Fénigan o spustoszeniach, zrządzanych przez koszatki i ogrodników, jak i dla kokieteryi pani Lidyi, której dawał rady w sprawie jej tualet, kapeluszy i bielizny. Jednocześnie był odważny do szaleństwa, lubił niebezpieczeństwa i szukał ich, niepokoił Ryszarda swoją nieostrożnością, a zawsze zachowywał się z jednakową spokojną stanowczością, zawsze miał te same oczy lśniące i nieprzejrzyste, jak głaz.
Dobry był czy zły? Nie wiedziano. „Nie rozumiem go“, mówił jego nauczyciel. Coprawda Jan Metzer, były profesor uniwersytetu w Lozannie, zmuszony opuścić katedrę z powodu choroby krtani, słabym był znawcą człowieka, albowiem mniej przewertował istot ludzkich, niż książek. Przychodził do zdrowia na tej posadzie nauczyciela na wsi, uprzyjemnianej długiemi wycieczkami w powozie, a teraz grywaniem z Lidyą, bo pan Jan był pierwszorzędnym wiolonczelistą.
O! nasłuchały się też Grosbourg i Uzelles koncertów i sonat. Długie pudło przejeżdżało wodą w łódce starego Chuchina prawie równie często jak mały książę. Wieczorem, podczas nieskończonych partyi szachów Ryszarda z matką, notaryusz z Draveil, następca pana Fénigana, ojciec Mérivet, właściciel kościoła na skraju drogi, niekiedy i ksiądz proboszcz sędzia trybunału w Corbeil stanowili zwykle audytoryum Lidyi i nauczyciela. Na zakończenie wieczoru podawano kwiat lipowy, ulubiony napój pani matki, orzeźwiający gości przed wyjazdem śród nocy, i zdawaćby się mogło, że ta prowincya ze swem skromnem i regularnem życiem oddalona jest o jakie sto mil od Paryża.
Jakże odmiennemi były dla Lidyi posiedzenia muzyczne w Grosbourg! Odbywały się popołudniu w jednej z wielkich i wysokich sal przyjęcia na parterze, z obiciem w pasy zielone i złote, z boazeryami, datującemi się od Ludwika XIII-go, podobnie jak zamek, z drzwiami oszklonemi, wychodzącemi na obszerny taras, wprost wspaniałego, barwnego ogrodu francuskiego, gdzie w słońcu drgał życiem biały kamień posągów, wazonów, balustrad, ogrodu zakończonego i okolonego nieskończonymi szpalerami z drzew ciętych nakształt świeczników.
Od czasu choroby męża i śmierci ojca, która nastąpiła wkrótce potem, księżna nie mieszkała już wcale w Grosbourg, zatrzymana w Wiedniu i w Peszcie przez skomplikowane sprawy spadkowa, a w całym zamku wiał duch smutku i opuszczenia. Po pierwszych akordach fortepianu i wiolonczeli, rozbrzmiewających głośno śród pustki salonów, odzywał się na kobiercach brzęk fotelu na kółkach. Jenerał, który odzyskał pamięć, mowę, wszystkie swe władze umysłowe, ale skazany był, zdawało się, na wieczną martwotę fizyczną, kazał się przywozić tuż do fortepianu i godzinami całemi słuchał Bacha, Beethoven’a, Schumann’a. Często, śród gry, Lidya, rzuciwszy ukradkiem spojrzenie na na chorego, widziała, jak przechylał w tył głowę, usiłując powstrzymać wielkie łzy, cisnące się z pod zapadłych powiek; i za każdym razem, na widok tej niemej rozpaczy, tej wielkiej nędzy, która płakała nad sobą śród zbytkownego i melancholijnego otoczenia, serce młodej kobiety wzbierało rzewnym niepokojem.
O tem, co zaszło między nimi w Operze, ani on, ani ona nie wspomnieli jednem słowem. Niekiedy, gdy byli sami przy fortepianie, brał jej rękę i przez chwilę trzymał w swoich drżących dłoniach: a ta nacechowana niemocą pieszczota, taka niepodobna do brutalnego uścisku, jakim przez cały wieczór prześladował młodą kobietę, budziła w niej bardzo słodki żal. Łudził on ją przez czas długi, a poddając się, bez nieufności, uczuciu całkiem platonicznemu, mogła mniemać, że, gdy towarzyszy mężowi do Grosbourg, bywa tam jedynie dla chorego. Ale ten, pierwszy, zrozumiał co się dzieje, i uprzedził ją pewnego dnia ze złością:
— A więc mąż pani nie jest zazdrosny?
Lidya uśmiechnęła się zalotnie.
— Zazdrosny? o kogo?
— O małego, do kroćset! Czy pani nie widzi jak włóczy się za panią, jak czycha na odgłos pani kroków na żwirze w alejach, nasłuchuje szelestu pani sukni na zakręcie szpalerów?
Mówił z uniesieniem, jąkając się w tym napadzie zazdrości. Lidya usiłowała w śmiech to obrócić. Przecież to dzieciak jeszcze. Czyż, mając lat siedemnaście, myśli się o kobietach? Wydaje mu się cioteczną babką, napewno. Ale książę upierał się, potrząsał głową, zaciskając konwulsyjnie dłonie na martwych kolanach:
— Strzeż się pani, to chłopcu już nie pierwszyzna... Ma pełną szufladę listów kobiecych. Powiedz pani mężowi niech zażąda, by mu je pokazał... Ach, potwór! wcześnie zaczął, zna się na wykradaniu serc... Zresztą, jak mówi pan Jan, ma cavatę.
Mieć cavatę, w języku wiolonczelistów, mówi się o czarownym smyczku, za którego sprawą drżenie niskich nut udziela się słuchaczom, który gra zarówno na strunach, jak na fibrach. A mały miał cavatę i Lidya nieświadomie ulegała tajemniczemu urokowi. Ostrzeżona usiłowała się bronić; ale jak sobie począć z tym dzieciakiem, przymilającym się, pieszczotliwym, który ciągle był przy niej?
Jeździli razem łódką, łowili ryby, a obnażone ich ramiona stykały się w mokrych sieciach. Spędzali podczas polowania długie godziny pod drzewami na czatach, przytuleni do siebie, mówiąc cicho, śród drobnego deszczu jesiennego, spadającego po przez liście jak przez przetak. Małemu bywało zimno, — Lidya wtedy zarzucała na niego połowę swego dużego płaszcza. A przytem, i to ostatecznie wzmagało w niej uczucie bezpieczeństwa, Ryszard był zawsze w pobliżu i mówił o Charlexisie: „To nasze dziecko“..., nie spostrzegając, że słowa te za każdym razem odnawiały ukryty żal młodej kobiety, jej wieczne pragnienie macierzyństwa. Poczciwiec ten miał specyalny dar do podobnych niezręczności, zawsze pierwszy wychwalał rycerską dzielność księcia. „On wszystko potrafi!“, — zwykł był jeszcze mawiać. Lidya wszakże była w gruncie naturą szczerą i dumną, a to ją strzegło od banalnej zdrady. Żeby ją pokonać trzeba było niespodzianki, jakiegoś faktu nieprzewidzianego, przeciw któremu kobieta zazwyczaj słabo się broni, niemając czasu ani wahać się, ani zastanawiać.
Pewnej niedzieli wieczorem, przy końcu września, zwykli słuchacze koncertów w Uzelles, zdziwili się wielce na widok pana Jana, który przybył sam, bez wiolonczeli i ucznia, więcej ochrypnięty niż zwykle i bardzo wzruszony... Charlexis wyjeżdża, wstępuje nazajutrz do lyceum Stanisława, by się przygotować na egzamin do Saint-Cyr. Jenerał powziął nagle to postanowienie, a miody chłopiec, po krótkiej i gwałtownej rozmowie z ojcem, wybrał się z pożegnaniem do swoich przyjaciół, państwa Fénigan, gdy naraz, o jakie dziesięć kroków od ich domu, rozstał się ze swoim nauczycielem, mówiąc, że jest zbyt wzruszony i polecając, aby nauczyciel wyraził wszystkim jego smutek i jego serdeczne pozdrowienia.
Na tę wieść w salonie nastąpił wybuch żalu i czułych wyrazów. Ubóstwiano to małe książątko. Pani Fénigan oburzona była na jenerała za powzięcie podobnego postanowienia w nieobecności księżnej.
— Nigdy jej nie ma! — mruknął Ryszard, wściekły, odsuwając z hałasem szachownicę.
— A pan Jan? — spytał pan Mérivet, który zapomniał ocukrzyć sobie kwiat lipowy. — Czy stracimy i pana także?
Nauczyciel odpowiedział swoim zdartym głosem, że proponowano mu, by pozostał w Grosbourg, jako... jako...
— Dyrektor chóru? — podpowiedział Mérivet.
— Właśnie... — odparł nieborak, rumieniąc się za tę swoją płatną nędzę, — i przyjąłem, w nadziei, że będę mógł widywać mego ukochanego ucznia raz na miesiąc w wychodnią niedzielę.
— Tylko raz na miesiąc? Co za okrucieństwo! — krzyknęli wszyscy chórem.
Lidya słuchała nic nie mówiąc, najbardziej wszakże poruszona tym wyjazdem; domyślała się bowiem, że jest jego przyczyną, a jeśli namiętna zazdrość jenerała podniecała jej pychę, uczucie bólu, jakiem ścisnęło się jej serce z powodu tego rozłączenia, mogła ją wprawić w zdumienie. A więc naprawdę kocha tego dzieciaka? Czemuż zatem flirtuje z ojcem?.. Usiłowała zdać sobie sprawę z tych skomplikowanych uczuć przez cały wieczór, który mijał melancholijnie. O godzinie dziesiątej wszyscy wstali, zabierając się do odejścia, a Ryszard, zapaliwszy w korytarzu wielką latarnię, spytał:
— Pójdziesz odprowadzić pana Jana, Lidyo?
Wicher dął silnie, noc była ciemna. Okiennica, źle zahaczona, uderzała o mur. Dlaczego Lidya, która każdego innego wieczoru byłaby zachwycona przejażdżką po Sekwanie śród tej zawieruchy jesiennej, odmówiła propozycyi męża? Czy to przez przez instynkt, przeczucie, czy też przez prostą chęć spędzenia samotnej godziny w swoim pokoju na rozmyślaniu nad tym niespodziewanym smutkiem?
Zeszła z tarasu wraz z gośćmi, odprowadziła ich do kraty, nad drogą, poczem wsunęła się w głęboką ciemność szpalerów, na końcu których jaśniało światło lampy, stojącej na parterze w pawilonie. Lidya szła wolno. jak we śnie; wicher, zawijał jej suknię dokoła nóg, skłębiał przed nią wirujące zeschłe liście, a szelest ten dawał jej złudzenie pościgu pod drzewami, odgłosu kroków, dążących za nią. Kilka razy odwróciła się, usłyszawszy wyszeptane imię swoje:
— Lidyo... Lidyo...
Bez najmniejszej obawy, z wyciągniętemi przed siebie rękoma, podeszła prosto do ławki, z której odzywał się głos dobrze znany.
— Karolku!.. ty!..
Siedział tam od dwóch godzin, śledząc dokoła, czekając na nią, pragnąc się z nią pożegnać, z nią samą tylko. Jak on drżał, ten malec kochany! Skargi jego tonęły we łzach; szlochał jak prawdziwe dziecko, a Lidya usiłowała powstrzymać te łkania, przyciskając mu do ust dłoń, lub koronkę, którą miała nagłowie. Wreszcie, obawiając się, by go nie usłyszano z pawilonu, weszła z nim do ciemnego parku, ale wnet psy, spuszczone z łańcucha, rozpoczęły swój piekielny wrzask.
— Do namiotu, — rzekło małe książątko przyciszonym głosem.
Miał na myśli ów dawny skład narzędzi, który Ryszard przerobił na salę fechtunku, kazawszy oheblować i polakierować belki sufitu i ściany sosnowe, przykryć podłogę matami i ustawić dywanowe wschodnie meble.
Ach! gdyby Lidya mogła była widzieć uśmiech Karolka, skoro weszli do namiotu, do którego pociągał ją przebiegle od pięciu minut. Ale całkiem zajęta pocieszaniem go, uspokajaniem, jakże mogła powziąć podejrzenie o tej przedwczesnej nikczemności? Drzwi zgrzytnęły; martwe liście gnane przez wicher, wpadły wraz z nimi, zatoczyły się do szerokiej kanapy w głębi, pod trofeę z mieczów, zdobnych w lśniące muszle. Psy, nie słysząc już odgłosu kroków, umilkły.
Przez cały czas pobytu Charlexisa w lyceum miewali schadzki w tym namiocie. Niebezpieczne i rzadkie bywały to schadzki, — raz na miesiąc, — w nocy z soboty na niedzielę. Gdy wszyscy już spali w Grosbourg, książę przeprawiał się przez wodę, przeskakiwał przez mur Uzelles i prześlizgiwał się do namiotu, z którego wychodził dopiero o świcie, by powrócić do siebie tą samą drogą. Za każdym razem narażał życie; ale Lidyi, która dla udania się do kochanka musiała opuszczać sypialnię małżeńską, jeszcze większe groziło niebezpieczeństwo. Gdy wracała rankiem, zadyszana od biegu, w penioarze zmoczonym szronem lub rosą, spodziewała się za każdym razem zastać u wejścia do pawilonu męża ze strasznem pytaniem na ustach: „Zkąd przychodzisz?“ A to niebezpieczeństwo podobało jej się, podnosiło w jej oczach podłość cudzołóztwa, w którem oburzała ją zwłaszcza obłuda. Zdarzało jej się nawet miewać pomysły tak śmiałe, że przerażała niemi małego.
Cudem istotnie było, że ich sto razy nie przyłapano, tembardziej, iż służba, z wyjątkiem Rozyny, nie cierpiała tego dziecka z rynsztoku, które zostało żoną ich pana. Czegoby nie dali, żeby ją schwytać na gorącym uczynku!.. Ale nie. Nikt nic nie widział, nikt się niczego nie domyślał. Psy łańcuchowe może, ale ich świadectwo pozostało niezrozumiale. Jedynie jenerał, przykuty do fotela paralityka, odgadł wszystko. Teraz, gdy Lidya przychodziła do Grosbourg, czekało na nią spojrzenie drwiące, pełne bólu, które nie odwracało się od niej i wprawiało ją w zmieszanie, zwłaszcza w obecności pana Jana, gdyż mogło ją zdradzić przednim. W rzadkich chwilach, kiedy nie było ani nauczyciela, ani Ryszarda, chory, pieszcząc jej dłoń w swych dużych, drżących rękach, łajał ją cicho i czule:
— A ja panią uprzedzałem... on pani nie kocha, nie będzie pani kochał nigdy.. Ale ma cacatę... ma cavatę...
Lidya udawała, że nie rozumie, otwierała szeroko ze zdziwienia swe cudne oczy, lecz jenerał ciągle z uporem powtarzał to samo. O swojej własnej namiętności mówił już tylko tonem żalu, jak o czemś dalekiem, straconem.
Pewnego dnia powiedział młodej kobiecie:
— Ze wszystkiego com musiał poświęcić, ze wszystkich zniweczonych ambicyi, opłakuję tylko utratę pani. A gdy pomyślę, że należysz do mego syna... Och!
A innym razem:
— Wiem ilekroć wraca od pani, jakkolwiek ukrywa to przedemną, poznaję po jego chodzie, po jego zapachu, który od pani przynosi... A co to za ból, co to za męczarnia... Wówczas żałuję, że choroba nie przyprawia mnie o większe cierpienia. Zajmowałby mnie przynajmniej ból fizyczny, nie dręczyłaby mnie ciągle ta myśl okrutna, zazdrość, która mnie przyprowadza do szaleństwa.
W pierwszych dniach wiosny księżna przyjechała po męża, by go zawieźć do wód w Tyrolu, które były podobno bardzo skuteczne. Chory miał tam pozostać przez dwa sezony, a pokrywając zazdrość swoją pretekstem egzaminów i pracy, zadecydował, że Charlexis spędzi cały ten czas w lyceum, pomimo, iż Ryszard ofiarował się zabrać młodego księcia na wakacye do Uzelles.
Charlexis poddał się bez szemrania postanowieniu ojca. Ponieważ projektował już oddawna wielką, podróż jachtem naokoło świata, przeto zwrócił się do byłego intendenta matki, by mu dostarczył funduszu potrzebnego na tę wycieczkę. Nie mając oczywiście zamiaru żeglować samotnie, nakłonił Lidyę, by mu towarzyszyła, — wystarczyło kilka zręcznych listów, dotknięcie tej i owej struny tego instrumentu kobiecego, którego wszystkie wibracye znał tak doskonale. Dla podniecenia podróżniczych i cygańskich instynktów sieroty rozwijał przed nią obraz wycieczek i przygód podczas tej długiej drogi, otwierał przed nią nieznane widnokręgi; a, by pochlebić jej próżności dziecka podrzuconego, ponieważ znał romantyczne okoliczności, jakim przypisywała swoje tajemnicze pochodzenie, pisał: „Czyż Twoja krew arystokratyczna nie buntuje się w tem mieszczańskiem otoczeniu, śród tej pospolitej chciwości?“
Pomimo wszystko Lidya nie dowierzała mu, nie ufała jego młodości, wyobrażała sobie rozpacz matki, blady, rozdzierający uśmiech jenerała, w końcu marny szczegół wpłynął na jej postanowienie.
„Kto ci to dał?“ — spytała pokojówki, gdy Rozyna wsuwała jej pierwszy list od księcia. Służąca poczerwieniała. To pan Aleksander... dla pani.. dla pani samej.“ Od owej chwili czuła się na łasce służby. Dawny intendent, ilekroć ją spotkał, zachowywał się jak dyskretny wspólnik występku. Lidya zmuszona była udawać, że nie wie o jego stosunkach z Rozyną, skoro oboje mieli w ręku jej tajemnicę. Któregokolwiek dnia skutkiem niedyskrecyi lub złośliwości skandal wybuchnie; lepiej więc nań nie czekać. Napisała tedy do kochanka: „Kiedy zechcesz.“ Otrzymała odpowiedź: „Jutro rano, godzina piąta, przy kracie od strony lasu.“
Ostatni dzień w Uzelles był podobny do wszystkich innych. Wieczorem szachy i muzyka, punktualnie o dziesiątej powrót do pawilonu, gdzie podczas gdy Ryszard kładł się spać, Lidya pisała w gotowalni kilka słów do świekry, zaznaczając, że opuszcza ich bez pieniędzy, bez kufrów, w tem jedynie odzieniu, jakie ma na sobie. „Wzięliście mnie bez niczego, tak samo odchodzę... Byłam w więzieniu, uciekam...“ Zdejmując penioar zupełnie nowy, z niebieskiego fularu i gipiur, rzuciła go Rozynie, ku wielkiemu osłupieniu służącej.
— Pani mi to daje?..
— Tak, weź sobie.
Poczem położyła się z całym spokojem, spała do świtu, dopóki mąż nie poszedł łowić ryb, a punktualnie o piątej zbliżała się do kraty w głębi parku, którą, zastała otwartą a oścież, nie przed spodziewanym powozem, lecz przed wózkiem handlarza, na który ogrodnicy ładowali koszyki jarzyn i owoców. Ach! te koszatki...
Ukazanie się Lidyi wywołało efekt nadzwyczajny. Wózek zniknął w lesie, ogrodnicy uciekli do parku; pozostał tylko jeden zapomniany koszyk w trawie, pod kratą. Jakże młoda kobieta uśmiałaby się serdecznie, gdyby chwila była dla niej mniej dramatyczną! Ale śpieszyła do wiktoryi, której koła i liberyę dostrzegła po za kępą drzew. Nagle z rowu podniósł się stary włóczęga i stanął tuż przed nią; wtem stworzeniu okrytem łachmanami, osypanem ziemią, poznała ojca Jerzego, którego się tak bała w dzieciństwie, i postanowiła oddać mu list do świekry. „Zanieś to do domu.“ Wziął list i nie ruszał się; stał z przechyloną głową, zastępując drogę i przypatrując się zmrużonemi oczyma tej cudnej istocie, całej zaróżowionej śród różowego brzasku ranka. Sądziła, że czeka na zapłatę za drogę. „Nie mam pieniędzy, tam ci zapłacą.“ Ale on, jakby nie rozumiał, stał nieruchomy, poruszając usta wyrazami, które z nich nie wychodziły. I dopiero, gdy młoda kobieta, odsunąwszy go szorstkim ruchem, by sobie utorować przejście, znikła na zakręcie lasu, poszedł w kierunku przeciwnym, z chrapliwym pomrukiem, ze skargą niezrozumiałą, co mu uwięzła w gardle.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.