Morituri/Część pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Morituri |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arct |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
W roku 1850, na przedmieściu miasta Lublina, zwanem Winiarami, wznosił się jeszcze dom murowany, którego dziś niema i śladu. Nic dziwnego, albowiem wówczas już dziwić się można było, iż mury te się trzymały i mieszkańca jakiegoś w sobie mieścić mogły. Zdala wyglądało to na opuszczoną ruinę, zwłaszcza że resztki dachu od czoła zasłonięte były starą wystawką, nakształt tej, która przystrajała boki dawnych Sukiennic. Poza tą zębioną, z tynków odartą ścianką trzymało się jednak na krokwiach przegniłych odwieczne pokrycie, które różne przechodziło koleje, nosiło bowiem szczątki dachówek, gontów, a ostatecznie pozatykane słomą, porosłe zostało rodzajem darniny i korzonkami składających ją roślin więcej się zachowywało, niż pozostałościami staremi. Przód tej kamienicy, która, nie wiedzieć dla jakiej tradycji, zwała się Firlejowszczyzną, równie nędznie jak dach wyglądał i tynk pooblatywał z niej, świeciły odarte cegły, choć miejscami odarcia z ciosu świadczyły, iż starannie wzniesioną niegdyś została, ale kilkaset lat doprowadziło ją do tego stanu zgrzybiałości. Ślady przeszłości nietylko w obramowaniach okien i drzwi istniały jeszcze, ale w zaklepanych tynkami i pobiałą nadpsutych rzeźbach, które słota i deszcz poobnażał później kawałami. Wielka część dolnych mieszkań tak osuta była narosłą dokoła ziemią, iż kupy jej prawie do okien sięgały, a drzwi znajdowały się w rodzaju wyżłobienia, wąską do nich prowadzącego ścieżyną. Dotykający ogród, niegdyś murem otoczony, gdy go powoli częściami rozebrano i rozwalono, obwarował się chróścianym płotem, niezgrabnie poprzyczepianym do szczątków cegieł i kamieni. W ogrodzie tym zostało parę drzew bardzo starych, poobrąbywanych nielitośnie, w kącie trochę zarośli; reszta, obrócona na warzywny sad, naga, poprzerzynana grzędami, rozdzielona na kilka części, wydzierżawiona znać być musiała sąsiadom.
W oknach górnych pięter domu były tylko stare drewniane okiennice, w niższych trochę szkła nawpół z deskami, na dole szyby gdzie niegdzie błoniaste w ołowiu, nowe w ramach, a wiele zabitych łupanem łuczywem. Obraz to był opuszczenia i nędzy. Odsunięta nieco od porządniejszych trochę domów żydowskich, Firlejowszczyzna stała otoczona pustkowiem, jakby na wygnaniu.
Pomimo tej nędzy, wydawała się jak ów żebrak Hiszpan, przez którego płaszcza dziury duma wyglądała; miała w sobie coś pańskiego, znać w niej było zgruchotaną jakąś wielkość i przeszłość lepszą a ciekawą. Każdy przechodzień, który pierwszy raz zapędził się na Winiary, spoglądał na nią z podziwieniem, dlaczego tak długo stała i co wśród świata żywych nieboszczka ta robić mogła. Ciekawość też budził zagadkowy właściciel, który, posiadając te mury, ani ich zrzucić, ani poprawić i mieszkalnemi uczynić nie chciał. Żydzi, posiadacze pobliskich domów i sklepów, pytani o niego, ruszali ramionami, spluwali i niechętnie objaśnień udzielali. Że jednak kamienica pustką całkowitą nie była, świadczyła i wydeptana do niej ścieżyna, i komin jeden, z którego się czasem kurzyło, i dwa okna w stanie prawie przyzwoitym utrzymane, których szkło nawpół było przezroczyste. Z poza szyb widać w nich było coś nakształt firanek. Firlejowszczyzna groziła jednak ruiną, bo mury boczne, z góry do dołu spękane, ogromnemi otwierały się szparami; jedną ścianę zdawna miała klocami grubemi, do belki przytwierdzonemi podpartą, i róg jeden, z którego się dach osunął, przegniwszy, opadł na ziemię. Kupa gruzu powstała stąd, narosnąć już trawą czas miała i nikt jej nie ruszył. Sąsiedzi znali dobrze właściciela Firlejowszczyzny, który, przed laty trzydziestu nabywszy ją z publicznego targu bardzo tanio, w wyjątkowych jakichś okolicznościach, połatał tyle, by mu się na głowę nie obaliła, zamieszkał w niej i, mimo późniejszych, stosunkowo dosyć korzystnych ofiar, odprzedać już nie chciał. Był to dumny, jak mówiono, oficjalista książąt Brańskich, który, czy się sam od nich odprawił, czy odprawionym został i, nigdzie już nowej nie przyjmując służby, żył z zagadkowych jakichś spekulacyj. Uchodził on zrazu za ubogiego, nikt i dotąd o stanie jego kieszeni dobrze nie wiedział, żył jak nędzarz, lecz od lat piętnastu ludzie z początku domyślać się w nim zaczęli bogacza i lichwiarza, potem przyszli zwolna do tego przekonania, iż bajeczne posiadać musiał skarby. Nie było na to żadnych oznak i powodów, lecz raz powzięty domysł zmienił się koleją czasu w niezachwianą pewność. W istocie pan Leon Zembrzyński, człek niewiadomego pochodzenia, gdyż jedni go mieli za zbiegłego chłopa, drudzy za szlachcica, niektórzy za przechrztę, a na dobitkę znajdowali się i tacy, co go o pochodzenie i krew tatarską posądzali — w okolicy żadnych nie miał stosunków i interesów nie robił, nie wiedziano, czem się zajmował: czasem tylko wycieczki czynił, po kilka tygodni się gdzieś włóczył, wracał i ludzie do niego nieznajomi zajeżdżali. Nie było najmniejszego powodu o coś go niegodziwego podejrzewać, ale to życie zakryte dziwnie jakoś wyglądało. Z ludźmi dokoła albo nie żył wcale, lub w takich stosunkach, iż się one ledwie znajomością daleką nazwać mogły. Człeczek ten wyglądał ni z pierza, ni z mięsa, mały, przygarbiony, chuderlawy, kaszlący, pokornie, ubogo i milcząco. Nosił się zwykle w szaraczkowej kapocie, w której głębokich kieszeniach ręce zwykł był nosić, jakby się bał, żeby mu kto w nie nie zajrzał. Ludzie, co wszystko wiedzą, szczególniej zamieszkujące parę dworków starych dewotek kilka zaprzysięgały, iż noga jego nie postała w kościele i że nawet na Wielkanoc się nie spowiadał. Widziano go też w Wielki Piątek kupującego mięso... a w niedzielę łupiącego drzazgi przed domem, bo ów mniemany bogacz tak sam sobie służył, jak najuboższy z ludzi. Jedna podżyła już bardzo kobieta, zwana Stroczychą, od lat przeszło dziesięciu jeść mu gotowała, i na płotach widywano poszarpaną bieliznę, którą prała znać dla jegomości. W piątek, gdy pospolicie żebracy się po miastach włóczyć zwykli, nie mijali tutejsi Firlejowszczyzny, gdyż każdy trzeźwy po groszu dostawał. Ani mniej, ani więcej żadnemu nie dano, nikogo też próżno nie odprawiono, chybaby nietrzeźwym się okazał. Jałmużnę rozdzielała Stroczycha we drzwiach i pamiętała tak dobrze, komu grosz dała, iż się żaden dwa razy przyjść nie ważył, bo ten, co się dopuścił nadużycia, już następnych piątków nic nie miał i mógł nie powracać. Sposób życia Zembrzyńskiego naturalnie ciekawość obudzał długo, śledzono go, domyślano się, wostatku powiedziano sobie, że musi kradzionemi rzeczami frymarczyć, albo gdzieś na lichwę pożyczać, ale znać, jak wilcy, dokoła gniazda szkody nie robi, aby mu nie zakłócono spokoju. Ta fama sknery i bogacza sprowadzała nieraz do Firlejowszczyzny różnych ludzi, naciskanych pieniężną potrzebą; często bardzo korzystne interesa ofiarowano Zembrzyńskiemu, nigdy się na żaden nie pokusił.
Gdy go tak napastowano, ręce obie podnosił do góry, za głowę się chwytał, spuszczał twarz ku ziemi i cicho a krótko odpowiadał:
— A dajcież mi święty spokój, złamanego talerza nie mam, dajcie wy mi święty spokój!
I za drzwi tak co prędzej wyprawiał.
Jeden z najmajętniej szych kupców starozakonnych na Winiarach, Zelmanowicz, człowiek uczciwy i powszechnie szanowany, raz go przecież na ulicy pochwycił, zagadnął i, przytrzymawszy, do dłuższej nieco rozmowy przymusił. Okazało się z niej, że Zembrzyński tylko do handlu lnem i konopiami się przyznał. Ale nikt temu nie wierzył, a Zelmanowicz mniej niż inni. Gdyby handlował lnem i konopiami, pocóżby się z tem miał taić tak bardzo?
Powoli z latami pewne światło na tajemnicę pokątnych krzątań Zembrzyńskiego padać zaczęło. Szło ludziom o to, aby wiedzieli, z kim do czynienia mieli. Zaczęto więc śledzić tych, co się tu czasem zjawiali, przyjeżdżając do niego i jeden szlachcic, jak utrzymywano, przyznał się, że Zembrzyńskiemu do frymarków dobrami i pożyczania na lichwę pomagał. Ale ktoby napiłemu wierzył? Mogło być w tem coś prawdy, nikt nie wiedział wiele. Gdy się wreszcie ustaliło mniemanie, iż pieniądze miał i robił a szachrował niemi pokątnie — dano mu pokój. Raz tylko pod niebytność w domu, złodzieje się nocą wrąbali do niego, związali i, zakneblowawszy Stroczychę, poszli szukać skarbu po całym domu, przetrzęśli wszystkie zakamarki i, nic nie znalazłszy, poszli zawiedzeni. Stroczysze grożono, aby im powiedziała, gdzie stary pieniądze chował i byłaby może na mękach wydała wszystko, gdyby cokolwiek wiedziała. Gdy Zembrzyński potem z podróży wrócił, a dano mu znać zawczasu o wypadku, nim się jeszcze do domu dostał, nie zląkł się wcale, ramionami ruszył i pośmiał się ze zbójów, głośno wyrzekając, że u niego kraść nie było co. Nikt temu wszakże nie uwierzył, a Zelmanowicz utrzymywał, iż w takim starym domu o bezpieczną kryjówkę było łatwo. Stroczycha, odchorowawszy strach, przeleżawszy u Św. Ducha, w kilka tygodni do pracy wróciła. Zembrzyński zaś, jakby na potwierdzenie tego, co mówił, wprędce w nową puścił się podróż, dom zostawiając na łasce Bożej. Już go też drugi raz złodzieje nie próbowali; omijano dom nawet z pewnym wstrętem, jako gniazdo bezbożnika.
Tak rzeczy stały w roku pańskim 1850, gdy dnia jednego w lecie, mężczyzna bardzo porządnie ubrany i lepiej wyglądający od tych, którzy Zembrzyńskiego nawiedzać byli zwykli, zapytał przechodzącego Zelmanowicza o Firlejowszczyznę. Stary kupiec, bardzo zresztą zacny człowiek, był nieco ciekawy, a wiek uczynił go gadatliwym, skorzystał więc ze zręczności, aby się coś od nieznajomego dopytać o nim samym i o interesie, który go tu sprowadzał, a i o panu Zembrzyńskim.
— Pan się pyta o Firlejowszczyznę Zembrzyńskiego? — odezwał się z uprzejmem pozdrowieniem, wpatrując się pilno w obcego przybysza. — No, czemu nie! znam! wiem! czemu nie! to niedaleko ode mnie, ja jegomości przeprowadzę, to po drodze.
Firlejowszczyznę i drogę, wiodącą do niej, doskonale stąd widać było, nie potrzebował podróżny przewodnika, wszelako Zelmanowicz mu jej nie pokazał i prosił z sobą. Szli powoli.
— A jakże, znam pana Zembrzyńskiego, — dodał — to jest mój sąsiad, szkoda tylko, że tak swój dom opuścił. Pan do niego ma interes? On to żadnych z nami nigdy nie ma interesów. Pan go zna? Hm! to dobry człowiek, inaczej nie można powiedzieć, ale bardzo osobliwy.
Nieznajomy się uśmiechnął.
— Znam go mało, — rzekł — ale potrzebuję się z nim widzieć. Czy znajdę w domu, tego pewno nie wiecie?
— Czemubym nie miał wiedzieć? — odparł Zelmanowicz. — Choć on tu z nikim nie żyje, ale go codzień widujemy. Siedzi w domu, albo jeździ gdzieś daleko, w miasteczku żadnych interesów nie ma. Mówię panu, to jest osobliwszy człowiek.
Podróżny pokręcił wąsa, aby ukryć półuśmiechu.
— Wczoraj, co pewna, — rzekł Zelmanowicz — był u siebie w domu, widziałem, jak w starym szlafroku, podwiązany rzemieniem i w czapeczce, łuczynę sobie łupał, bo już Stroczycha nie zdąży wszystkiego zrobić... Chybaby dziś wyjechał rano, ale gdyby miał jechać, tobyśmy o tem wiedzieli, bo idzie za Grodzką bramę szukać sobie fury, a potem fura po tłumoczek zajeżdża przed Firlejowszczyznę, a potem gospodyni mu kobiałkę z jadłem wynosi. No, a tego wszystkiego nie było, to go pan pewnie w domu znajdzie.
— Daleko stąd? — zapytał podróżny.
Stali o kilka kroków, ale Zelmanowicz, który zawsze jeszcze miał nadzieję czegoś jeszcze się dowiedzieć, nie pokazał domu, tylko odpowiedział:
— O! to jest bardzo blisko... a pan nie tutejszy? zdaleka? Może jegomości służyć można kwaterą? U mnie o trzy kroki bardzo porządny pokój dla podróżnych... i niedrogo! U Zembrzyńskiego pan nie może stanąć, bo ani koniom, ani człowiekowi niema gdzie się pomieścić, choć dom duży.
Czekał odpowiedzi, lecz nieznajomy potrząsł głową i dodał:
— Ja mam już kwaterę na mieście.
Widocznie do żadnych poufnych zwierzeń ochoty nie miał i Zelmanowicz, wyczerpawszy wszelkie środki, musiał mu wkońcu ową Firlejowszczyznę, od której stali o kilka kroków, pokazać. Oczy nieznajomego chciwie się na nią zwróciły, przypatrywał się jej bacznie, długo, ramionami poruszył i uśmiech mu po ustach się plątał, co nie uszło baczności Zelmanowicza. Naostatek, jakby wychodząc z zadumania, pokłonił się, dziękując Żydowi, i szybkim odszedł krokiem. Zelmanowicz widział go przyglądającego się jeszcze domostwu, kroczącego powoli, wsuwającego się wreszcie do drzwi, obwarowanych kupami śmieci, i znikającego we wnętrzu zagadkowej Firlejowszczyzny, przez której próg oddawna żaden z sąsiadów nie przeszedł. Nie miał już potem ani czasu, ani ochoty stary kupiec śledzić dalsze jego kroki i do wieczora o wszystkiem zapomniał.
My jednak zmuszeni jesteśmy wnijść razem z owym podróżnym do zaklętego domostwa. Próg jego kamienny, wyżłobiony latami, trzymał się jeszcze wyżej od zaklęsłej posadzki sieni, złożonej z potrzaskanych, niegdyś kosztownych tafli, także kamiennych. Błota na nich jednak narosło miejscami dużo i trzeba było postępować zwolna, aby w mroku znaleźć drogę. Przodem obszerny roztwierał się korytarz, który dawniej wieść musiał na paradne schody do pierwszego piętra domu, teraz go wszakże kawałem płotu zagrodzono i mała chróściana furtka mogła do środka przepuścić, a ta była na kłódkę zardzewiałą zamknięta. W prawo i w lewo dwoje drzwi, głęboko w mur wpuszczonych, do których trzeba się było dostawać po kilku schodkach, prowadziły do dolnych mieszkań. Z tych prawe ogromnym, w mur wyciosany niezgrabnie wpuszczonym drągiem zaparte się zdawały na wieki, lewe miały klamkę i zamek. Do tych, nie próbując, dostał się podróżny i, dopatrzywszy klucza w zamku, otworzył je nie bez trudności, bo klamka była zardzewiała i chodziła ciężko. Wszedłszy wewnątrz, nie znalazł nikogo. Rodzaj przedsieni sklepionej, pustej zupełnie, z zamurowanym kominem olbrzymim rzeźbionym, wyłożonej płytami równie zabrukanemi, jak wnijście, miał znowu drzwi dwoje w głębi, jedne wprost, drugie na prawo. Na skrzypnięcie podwoi znać obudzony ledwie ruszył się, drzwi naprzeciw wnijścia przetwarły się ostrożnie, mała głowa w czapeczce, ciekawie wytknięta, popatrzyła na przychodnia, który stał i rozglądał się także. Nagle roztwarto szerzej... człowieczek mały w szlafroku, podpasanym rzemieniem, wybiegł do przedsieni i zawołał skrzypłym głosem:
— A! pana mecenasa! wszak pan mecenas! a! to pan! cóż to go przyniosło?...
Człowiek, witający przybyłego temi słowy, drobny był, skurczony, żółty i minę miał wielce zakłopotaną, chociaż ożywioną jakąś ciekawością razem.
— Mój Boże! jakże ja tu w tej pustce pana mego przyjmę — dodał, ręce łamiąc. — Widzi pan, to czysta ruina! Ale czy to człowiekowi na starość wiele potrzeba! byle dach... byle dzień do wieczora!... Nie chciało mi się, widzi pan, wziąć do reparacji tych gruzów, bo toby nie wiedzieć wiele kosztowało, a co mnie potem, co mnie potem?
Nagle uciął zakłopotany gospodarz... przybiegł do mecenasa, którego w ramię pocałował, chciał go prowadzić do wnętrza, zawahał się, poskrobał w głowę i ręce załamał.
— Jakże ja tu pana mojego przyjmę! a! bo to, panie, ruina!
Nieznajomy jakby z politowaniem się uśmiechał.
— Ale cóż znowu za ceremonje, — rzekł nieco rubasznie — albo to tam na moje przyjęcie co potrzeba, byle na czem usiąść było a pogadać, bo są ważne rzeczy...
— A! ważne! ważne rzeczy! — zawołał gospodarz i ściśnioną w kułak rękę włożył w usta. — No, ale siąść toż przecie będzie na czem... — dodał — choć mi wstyd. Widzi pan, mnie na nic wygody nie potrzebne, ja, ja nawykłem do biednego życia, bo to się dorabiało, dobijało... z niczego.
To mówiąc, otworzył drzwi do izby, z której wyszedł, i ukazało się jej wnętrze, dwoma oknami najlepszemi w całym domu oświecone. Była ona obszerna, sklepiona, a tak prawie pusta jak sień. W rogu stało łóżko, podobne do zakonniczego, a raczej tapczan na czterech chudych nóżkach z siennikiem, skórzaną poduszką i kołderką wełnianą, której barwy rozeznać już nie było podobna... W głowach stół prosty, niebejcowany, z szufladką, zrzynkami papieru był usiany, miał kałamarz drewniany z zatyczką na sznurku i parę piór fantastycznie powykrzywianych od długiego znać leżenia bezczynnie. W jednej ze ścian była wpuszczona szafka, niegdyś biało malowana, dziś brudna tylko. W rogu znajdował się jeszcze kominek marmurowy, na którym w butelce stał ogarek świecy, przy nim wiadro z wodą i kubek... Na podłodze parę misek glinianych i cynowa łyżka na nich świadczyły, że niegdyś ktoś się tu czemś pożywiać musiał. Okruszyny kartofli i chleba dozwalały nawet odgadnąć, czem się karmił. W papierku, wydartym z książki, leżała szczypta soli, na drugim rozkrojona cebula. Dodawszy do tego sprzętu półokrągły sepecik, niegdyś skórą cielęcia obity, wytarty, z popodnoszonemi od zamków klapkami, który nudził się sam jeden w ciemniejszym kącie, będziemy mieli obraz dokładny salonu pana Zembrzyńskiego. Był to w istocie salon dla niemnogich gości, sypialnia, jadalnia, kancelarja, wszystko, a reszta ogromnego domu, — z wyjątkiem izby Stroczychy, która za kuchnię i śpiżarnię służyła — stała pustką i gospodą dla szczurów, nietoperzy, myszy i wszelkiego rodzaju nieproszonych gości.
Wprowadzając mecenasa do nędznej izby tej, w której oknach łachmany białe wytarte niby zasłony czy firanki reprezentowały, Zembrzyński się zarumienił na chwilę, lecz wprędce bardzo blada twarz jego odzyskała barwę zwyczajną. W pokoju jedno było tylko słomą wyplatane krzesełko, to żwawo podsunął gospodarz przybyłemu.
— Niechno pan siada bez ceremonji, — rzekł — ja mam miejsce na tapczanie, niechno tylko pan siada.
Mecenas musiał się czegoś podobnego do tego, co tu zastał, spodziewać, nie okazał bowiem najmniejszego podziwienia, wziął podane krzesło, nie oglądając się nawet bardzo po izbie, i siadł naprzeciw tapczana, na którego rogu mały człeczek w szlafroczku przycupnął, oczy płowe, ciekawe wlepiając w mecenasa.
Mecenas Hartknoch był mężczyzną w sile wieku, dobrze zbudowanym i cała jego powierzchowność zdradzała człowieka, który — oprócz kancelarji i izby sądowej — obcy nie był nawet salonom stolicy. Ubrany niezbyt pokaźno, skromnie, lecz wykwintnie i ze smakiem, poruszał się z wielką swobodą i pewnem staraniem o swą powierzchowność. Twarz ogolona świeżo, kształtna, z wąsikiem nie bez pretensji wymuskanym, wyraz miała pojętny, dowcipny i życia pełen. Znać w nim było inteligencję samoistną, dzielną i nawykłą do stykania się z najrozmaitszemi rodzajami ludzi, dlatego nie potrzebował śledzić zbytecznie człowieka, którego dom i otoczenie już mu starczyło do wyciągnięcia potrzebnej diagnozy. Usiadłszy swobodnie naprzeciw pana Zembrzyńskiego, powiódł raz tylko oczkiem po izbie i zwrócił wzrok na skurczonego, zwiniętego niemal w kłębuszek gospodarza.
— Cóż tam, mój mecenasie dobrodzieju, — ozwał się on po westchnieniu, które za wstęp służyć miało — już to nie bez kozery, kiedy pan mecenas do mnie się sam fatygować raczył, tyle mając interesów na głowie. Ale nie lepiejże było mnie wezwać słówkiem, jabym siadł na furkę i przyleciał.
— Periculum in mora, — ozwał się mecenas — zrozumiesz mnie waćpan, boś pono do szkół jezuickich chodził. Potrzeba się nam było rozmówić koniecznie, a że i drugi jeszcze interes pilny miałem w tych stronach, myślałem, że nie narażając pana na koszta zbyteczne, lepiej zrobię, gdy sam przyjadę.
Na wzmiankę o kosztach lice Zembrzyńskiego rozjaśniło się, westchnienie, jakby mu ciężkie brzemię spadło z piersi, z ust się wyrwało — złożył ręce gdyby do modlitwy i rzekł rozczulony:
— A pan to jesteś nieoceniony mój dobrodziej, rozum i trafność, i serce... czem się tu wywdzięczyć! Wyrazów mi braknie na wypowiedzenie tego, co czuję.
— Dajmy pokój sentymentom, gdy rzecz o interes idzie, — przerwał, śmiejąc się, mecenas — do rzeczy, panie Zembrzyński, do rzeczy, pan się powinieneś domyślić, co mnie sprowadza.
— Ale się nie umiem i boję domyślać, — szepnął, kurcząc się, gospodarz — no, naturalnie te sprawy Brańskich... ale... jakże to tam stoi?
— Według życzeń waszych coraz lepiej, coraz lepiej, — rzekł mecenas — a właściwiejby było powiedzieć: coraz gorzej, coraz gorzej. Pieniędzy ciągle potrzebują, hipoteka się obciąża i wywłaszczenie bardzo wprędce nastąpić musi... Jeszcze sto tysięcy dać potrzeba... a potem już dosyć, procenta nieopłacone ich dojedzą.
— Dojedzą! — powtórzył Zembrzyński, wzdychając. — Gdyby też to raz tego końca, tego dnia sądu i sprawiedliwości doczekać...
— Przyjdzie, przyjdzie, bo nieuchronny jest jak dzień sądu ostatecznego, — rzekł mecenas — a myślę, że nawet wprędce. Zresztą to od waćpana zależy... zechcesz, pozwiemy o długi, nie będzie sposobu wyratowania się, dobra na licytację wystawione zostaną, a że pan na nich masz wszystko, co tam cięży, że najróżniejsze długi ponabywałeś wkońcu, tak że nie będziesz miał współzawodnika, niema wątpliwości, iż się przy majątkach utrzymasz.
Gospodarz zatarł ręce, oczy mu błysnęły, ale wprędce, jak ślimak do skorupy, wrócił do swego skulenia i zbiedzenia.
— Więc powiada pan? — przerwał.
— Trzeba na dobicie prędsze sto tysięcy — dodał mecenas. — Zwykłym sposobem da je ktoś trzeci, podstawiony ad hoc i natychmiast dług ten panu przeleje... To moja rzecz... W najszczęśliwszym razie, tak jak stoją rzeczy, mogą trwać najdłużej rok, potem...
— A czy on rok pożyje? — spytał niespokojnie gospodarz.
— Kto? on, szambelan? — rzekł mecenas. — Alboż panu nie jedno po nim, czy po synu wziąć majątki?
Chwilę trwało milczenie, Zembrzyński wahał się, jakby mu ciężko słowo potrzebne wymówić przychodziło.
— Otóż, nie jedno mi, nie jedno! — szepnął z wyrazem dziwnym — mnie trzeba... jabym chciał, jego... jego... widzieć na takim tapczanie, na jakim ja życie moje przeleżałem.
Mówiąc to, rozgrzewał się mimowolnie — mecenas, słuchając go, zdawał się ciekawe czynić studjum psychologiczne, tak oczy weń wlepiał błyszczące. Ale Zembrzyński się hamował.
— Mów pan otwarcie, — poddał mecenas — bez ogródki...
— Pan mnie i bez tego zrozumiesz, — mruknął pierwszy — więcej ja mu mówić nie potrzebuję. Szambelan urodził się w r. 1770, niechno pan obrachuje, ma teraz lat osiemdziesiąt, a choć twarda natura i chuchają tam na niego, to wiek, w którym i za rok ręczyć trudno.
— Wszakże i roku, gdy zechcesz, a pilno ci tak, czekać nie potrzebujesz — odparł Hartknoch. — To od waćpana zależy.
Gospodarz milczał a ważył.
— Szanowny mecenasie, dobrodzieju mój najosobliwszy, — rzekł — gdy się na co długo, długo czekało, a przychodzi uczynić krok stanowczy, należy się tak wyliczyć, aby fałszywego nie zrobić kroku. Czy pan wiesz, ale pan to wiesz tak dobrze jak ja, że rodziny stare a możne nie upadają łatwo... Mają krewnych, koligatów... mają resursa... mają protekcje, mają środki wszelkie, których ja jestem pozbawiony.
Przysunął się bliżej do mecenasa, zajmując już zaledwie sam rożek tapczana.
— Niechno pan mnie posłucha, ja nie nawykłem do gadania, to może się źle wyrażam. Człowiek siedzi ciągle sam, oto tu w czterech ścianach zamknięty, jak więzień, to się mówić oducza. Widzi pan, trzeba wszystko dobrze rozważyć. Czyż to może być, ażeby oni, oni, co im tam przecie na rozumie nie zbywa, nie wiedzieli tego, iż nad przepaścią stoją? Wnoszę stąd, że coś na obronę swą chować muszą, że mają jakieś środki ratunku skryte, dla mnie niedostrzeżone, które nagle wystąpią, aby całą moją zburzyć robotę.
Mecenas poruszył się na krześle, jakby coś chciał powiedzieć, Zembrzyński schwycił go za rękę i mówił dalej:
— Szambelan ma familję, nie licząc pana Hugona, którego majątek stopniał dawno; jest tu sufragan, a ten musi mieć pieniądze, są dalsi krewni.
— Ale waćpan wiesz, — przerwał mecenas — że sufragan, co tylko miał i mógł zebrać, na ratunek interesów brata poświęcił, ba, nawet i długi pozaciągał...
— Wiem, wiem, — dodał gospodarz — ale duchowny, ma dochody... Kto go tam wie, na złą godzinę musi coś chować... i, jak przyjdzie zła godzina, dobędzie z kryjówki. Są dalsi krewni... możni i kto tam zresztą zgadnie? To pewna, że ja, ja się boję, ja muszę być ostrożnym.
— Ale o cóż waćpanu idzie? — zapytał mecenas żywo. — W żadnym razie tego, co włożyłeś, stracić nie możesz, jesteś prawnie ubezpieczony.
— O co mi idzie? — gorąco i jakby mimowoli zawołał Zembrzyński. — O to mi idzie, aby nędzę cierpieli... aby padli, aby doznali upokorzenia zasłużonego...
Nagle wstrzymał się, jakby za wiele wygadał, spojrzał bojaźliwie na mecenasa i znowu porwał go za rękę.
— To jest, — dodał — źle się może wyraziłem, źle, panby mnie mógł o jakąś chęć zemsty posądzić... tak nie jest. Za cóżbym ja się mógł mścić? Mnie idzie, tak, mnie idzie tylko o ich majątek.
— To rozumiem, — odparł przybyły, mierząc go oczyma bystremi — a majątku możesz pan być pewnym.
— Ale jeszcze rok czekać! — westchnął stary.
Po krótkiem milczeniu, Zembrzyński wstał z tapczana i zrobił kilka kroków ku stolikowi.
— Jeśli tam tych sto tysięcy jeszcze potrzeba, — odezwał się cicho — no, to dam asygnację do bankiera. Nie mogę się już cofać, ale jak się panu zdaje? Czyż to być może, aby oni swojego niebezpieczeństwa nie widzieli, ratunku nań nie szukali i tak lecieli ślepo na zgubę?
— Mój panie Zembrzyński, — począł mecenas, uśmiechając się — jakkolwiek pan tu odludnie siedzisz i mało ze światem obcujesz, znasz pono ludzi i świat tak dobrze, jak i ja, znasz nadewszystko ten ich świat, albo go odgadujesz. Wielokrotnie miałem się o tem zręczność przekonać. Wiesz więc, jak to tam idzie. Nadzieja w najrozpaczliwszem położeniu nie opuszcza człowieka do końca. Rachują i oni — szczególniej na małżeństwo księcia Roberta, na bogatą jakąś dziedziczkę, która miljony wniesie i rodzinę ocali.
— I taką gotowi znaleźć! — krzyknął Zembrzyński — gotowi znaleźć! Tytuł książęcy! Pan rotmistrz ma nie więcej nad lat czterdzieści, wygląda młodo, człowiek piękny, nie można powiedzieć, aby się i podobać nie mógł i...
— Sameś waćpan powiedział, że ma lat czterdzieści, — roześmiał się mecenas — od lat dziesięciu szuka tej żony, z lada kupcówną, jak inni, nie ożeni się... wybredny on jest, a ojciec i rodzina jeszcze więcej. Zresztą, mój panie Zembrzyński, — dodał mecenas — to są rzeczy uboczne... to nie moja sprawa... ja robię, co mogę i umiem, abyś dobry zrobił interes, reszta do mnie nie należy.
Gospodarz, jakgdyby się już zanadto wygadał, umilkł, zagryzając wargi, kiwnął głową i zbliżył się ku stolikowi; ręce, które ku piórom i kałamarzowi wyciągnął, widocznie mu drżały. Hartknoch, nie chcąc przerywać milczenia, rozpatrywał się po nędznej izdebce, interes, z którym przybył, już został załatwiony, ale ciekawość znać budziła się w człowieku na widok mieszkania i tego, co Zembrzyńskiego otaczało. Gospodarz zdawał się śledzić ruch każdy gościa swojego i odgadywać jego myśli.
— Hm! — szepnął — pan się może dziwi, patrząc na mnie i na dom, że ja tak nędznie żyję, choćby się tam może znalazło za co wygodniej? Ale do czego to? do czego? Jam nawykł, mnie to wszystko jedno. Czy pasztetem, czy chlebem razowym dzień przebędę, różnicy mi nie robi. Los mnie nie pieścił, mnie tu dobrze.
— A pocóż zbierasz pieniądze, spekulujesz, gromadzisz? — śmiejąc się, zapytał mecenas. — A tobie one niepotrzebne, zostawić nie masz komu...
— Ano, ano, znajdzie się, o to kłopotu niema — zawołał Zembrzyński. — O! o! sukcesorów jeszcze nikomu nie zabrakło!
— Dom ci jeszcze kiedyś na głowę upadnie — przerwał mecenas.
— E nie! on nas obu przestoi, — odparł gospodarz — porysował się, połupał, to prawda, ale dawniej nie tak budowano, jak dzisiaj. Co pan myśli? Czybym ja miał chwilę spokoju, gdyby ludzie wiedzieli, że coś mam, a dom inaczej wyglądał?
— Przecież domyślają się, że ciułasz i że nie jesteś bez grosza.
— Tak, ale też wiedzą, że gdy sobie żałuję, drugim też pewno dawać nie będę miał ochoty. I ot, tak jestem spokojny! — machnął ręką.
— Bądź co bądź, panie Zembrzyński, — odezwał się poufnie mecenas — nie mogę powiedzieć, żebym was rozumiał, choć szczycę się zaufaniem waszem. W tem wszystkiem jest na dnie jakaś tajemnica.
Gospodarz rękami strzepnął żywo, jakby pośpiesznie to chciał oddalić.
— Co za tajemnica? jaka? skąd? najprostsza rzecz w świecie! — zawołał. — Jestem chciwy, skąpy, zapragnąłem wzbogacić się i po wszystkiem. Przecież ani rozbijam, ani kradnę, a że z pomocą mego dobrodzieja używam wszelkich godziwych środków, aby na swojem postawić, no, to co?
— Godziwych? — począł, przerywając, mecenas. — Tak! prawnie oba nie mamy sobie nic do wyrzucenia, a raczej nikt nas nie złapie na nadużyciu, ale w środkach nie przebieramy... nie!
— A gdzież się inaczej dzieje, mój łaskawco? — pochwycił Zembrzyński — gdzie? Każdy się dobija i broni takim orężem, jaki pochwyci. Nieuczciwego w tem niema nic, a serdeczności w interesach szukać, to trudno, to trudno. Zresztą, panie mecenasie, łaskawco mój, ani ja, ani pan obowiązków względem tej familji nie mamy.
Ruszył ramionami.
— Idzie tedy o sto tysięcy? hę? prawda? — ciągnął dalej, już na stoliku się oparłszy — o ostatnie sto tysięcy? Dam, dam! kogoś zapewne spłacimy. Co pan ceni ich majątki? Jak się mecenasowi zdaje... dużo im zostanie, jeśli na subhastację pójdą?
— To wyrachować trudno, — rzekł Hartknoch — majątki mogą się sprzedać drożej lub taniej, od tego zależy, co im pozostanie, w każdym razie niewiele. Jest dług Towarzystwa, są legata, są sumki drobne, są zaległe procenta...
Oba zamilkli i oba liczyć się zdawali. Zembrzyński pochylił się nad stołem i coś na papierku kreślił, podniósł się potem... zadumał... z za szlafroka dobył kluczyka i śpiesznie wyszedł z nim do drugiego pokoju, to jest do pustej sieni.
Mecenas został sam. Wstał z krzesła i począł się przechadzać po nędznem mieszkaniu swojego klienta, który znikł i chodu jego nawet ani otwierania drzwi dalszych słychać nie było. Dla nawykłego do najwykwintniejszego życia, mieszkania, powietrza i sprzętu człowieka pobyt nawet w tej izbie krótki musiał być przykry. Znać to było w twarzy mecenasa, który, chodząc, unikał dotknięcia tych brudów, niektórym sprzętom przyglądał się z dziwnym uśmiechem i znowu, ramionami ruszając, chodzić poczynał. Przez szyby, któremi na przedmieście chciał spojrzeć, od kopcia i pyłu odwiecznego osmolone a grubą warstwą pleśni okryte, nic prawie widać nie było. Ściany miały tę barwę neutralną, nieokreśloną, jaką wiek i wilgoć nadawać zwykły; pył okrywał wszystko, co niedotknięte życiem powszedniem pozostać mogło... nędza, a raczej zaniedbanie osobliwsze i dobrowolne patrzyły zewsząd. Jeszcze się przechadzał mecenas, gdy zwolna drzwi się otworzyły i powoli wsunęła się postać kobieca, która na widok obcego, pozostawionego sam na sam w izbie gospodarza, stanęła niema i jakby osłupiała.
Była to Stroczycha... baba pięćdziesięcioletnia, w odzieży ubogiej, zbrukanej, z licem zwiędłem i bezmyślnem. Na twarzy jej Hartknoch nie wyczytał nic więcej nad kwaśne znudzenie życiem. Żółta pomarszczona skóra okrywała policzki zapadłe — włos rozrzucony, siwiejący spadał po skroniach i czole. Siwe oczki, głęboko w jamach zaklęsłe, patrzyły obojętnie, ze zdziwieniem jakiemś ospałem. Chciała się może spytać przybysza, co tu robi, usta jej poruszyły się już, ale pomiarkowawszy wstrzymała się i, chwilę postawszy bez ruchu, schyliła się po miski i łyżki na ziemi przy kominie, podniosła je, pomruczała coś niewyraźnie i znikła.
Prawie w tejże chwili powrócił Zembrzyński, widocznie zmieszany tem, że gospodyni jego niepotrzebnie się gościowi przedstawiła; rzucił okiem na mecenasa i, niosąc sznurkiem owinięty papierów pęczek, żywo do stołu przystąpił.
Hartknoch poszedł za nim, usiedli jeden na krześle, drugi na tapczanie i rozpoczęło się nieme przezieranie przyniesionych papierów, które gospodarz podawał zkolei, a mecenas pobieżnie przeglądał i odkładał. Nie potrzebowali wzajemnych objaśnień, gdyż interes, o który chodziło, obu był dobrze znany. Kilkanaście minut trwało rozpatrywanie dokumentów, kilka z nich mecenas odłożył do zabrania.
— A więc, mój łaskawco, — odezwał się pocichu Zembrzyński — pojedziecie do Brańska... pojedziecie?
— Prosto stąd — rzekł Hartknoch. — Muszę być sam, ażeby interes ten załatwić, a przyznam się wam, że dość rad jestem, iż ten dom zobaczę.
— Ano, wierzę, — szepnął gospodarz — tylko, na miłość Bożą, nie daj się im pan obałamucić. Ci ludzie czary doprawdy rzucać umieją, gdy chcą... O! o! niema człowieka, coby się im oprzeć potrafił.
Hartknoch śmiać się począł.
— Tak, tak! — dodał Zembrzyński — ja ich dawniej znalem, ja ich znam i teraz, bo to się tam nic nie zmienia. Stary Norbert, ten nikogo nie pozyszcze... bo o nikogo nie dba... prosto z Panem Bogiem rozmawia, a reszta świata zdaje mu się, że do jego kolan nie dorosła; to jeszcze złomek z innych czasów, gdy się ludzie na różne gatunki lepsze i gorsze dzielili! Cha, cha! Straszny jest, choć już mu siła z rąk wypadła. Ten nie obałamuci nikogo, ale syn... ale córka... ale choćby książę Hugon... Przyznam się wam, — dorzucił cicho — bardzom ciekaw, jakie oni na was uczynią wrażenie... ale wy, wy tędy już powracać nie możecie.
— Nie mogę i nie będę — rzekł mecenas. — Czas mi drogi, pojadę prosto do Warszawy.
— To może ja u was tam będę... trochę później, — dodał cicho Zembrzyński — nie zawadzi pomówić, jak się dalej te rzeczy prowadzić mają. Mój łaskawco...
nie dziwujcie się, człek im bliżej końca, tem się więcej niecierpliwi...
Mecenas wstał z krzesła.
— Już jedziecie? — zapytał niespokojnie Zembrzyński. — Ano, poczekajcież, ja was do miasta przeprowadzę... tylko, tylko się ogarnę... dopędzę was na drodze... natychmiast...
To mówiąc, podali sobie obie ręce.
— Mój łaskawco, — dorzucił bojaźliwie gospodarz — jabym was tu przyjąć powinien, ale sami widzicie, jak żyję, nie mam nic... W ustabyście wziąć nie mogli tego, czem ja się karmię... Jam do tego nawykł, mnie to wszystko jedno, wszystko jedno, — dodał gorączkowo — ja o wygody nie dbam.
Mecenas, skłoniwszy się tylko, co najśpieszniej z dusznej i zatęchłej atmosfery tej chciał się wydostać. Zembrzyński poprowadził go aż do sieni, spojrzał jeszcze za wychodzącym i prawie biegiem poszedł się przeodziać, aby swemu gościowi do miasta towarzyszyć.
Nazajutrz ku wieczorowi bryczka pana mecenasa Hartknocha, zaprzężona tęgiemi czterema końmi, najętemi w Lublinie, zbliżała się ku małej mieścinie, na skraju lasów położonej. Zdala widać było na tle ich ciemnem wieżycę białą kościoła, mury i czerwone dachy i szereg porozrzucanych domostw wśród sadów. Wbok od osady tej w drzewach starych przeglądały zakryte niemi mury, w których domyślać się było można pańskiej rezydencji. Woźnica najęty zwrócił się do mecenasa i, wskazując biczyskiem miasteczko, ozwał się z triumfem:
— Widzi pan, jeszcze słońce nie zaszło, a oto za kwadrans na miejscu będziemy, jak mówiłem... żeby nie te szelmowskie piaski w borze, jużbyśmy byli od pół godziny stanęli. Czy pan każe wprost do pałacu?
Hartknoch się zamyślił.
— Najprzód w miasteczku do zajezdnego domu, muszę się przebrać, potem, jeśli nie będzie za późno... zobaczymy.
— Dlaczego ma być późno? — rzekł woźnica. — Jeszcze słońce nie zaszło. Toć książęcy dwór, proszę pana; u nich się życie zaczyna, gdy kury spać idą. Tam jeszcze będzie zawsze czas, choćby do północy.
To mówiąc, konie podpędził i, nie zważając na rozpoczynającą się groblę dosyć wybitą i jam pełną, ku miasteczku pośpieszał.
Mecenas ciekawie przypatrywał się okolicy. Mieścina niepozornie wcale wyglądała, lecz była podobna do mnóstwa innych w kraju naszym, od wieków na jeden wzór się kształtującym. Życie i warunki jego jednakie w ten sam zawsze sposób wyrażać się muszą. Długa grobla, ponad którą stały młyny czarne i stare, prowadziła do głównej ulicy miasta, zastawionej niskiemi chatami, podobniejszemi do wieśniaczych, niż do domków miejskich. Gdzie niegdzie tylko wznosił się porządniejszy, obielony, a nad drzwiami jego lub oknem znak rzemiosła albo czarna z napisem tablica: gdzie niegdzie ocalała wierzba obcięta, grusza z gałęźmi poobijanemi lub szeroko ocembrowana studnia z żórawiem wiejskim. Zbliżając się do rynku, aż nadto szeroko rozłożonego, dla targów niedzielnych i świątecznych, domki coraz były porządniejsze, a między niemi coraz gęstsze zajazdy i gospody. Szereg ich otaczał dokoła targowicę, przerwany tylko w jednem miejscu parkanem parafjalnego kościoła, dalej bramą, wiodącą w lipową aleję, ciągnącą się znać ku rezydencji. Z karczem parę było wcale czysto wyglądających, a szyldy świadczyły, że się zwały hotelami. W samym środku targowicy, naprzeciw bramy kościelnej, murowana figura w stylu gotyckim, ze smakiem pobudowana, obwiedziona kratą żelazną, osadzona topolami, brzozami i różami, wykwintnością swą dziwnie się sprzeczała z niepozornemi domostwy, stojącemi dokoła. W niszy piękny posąg Bogarodzicy z kamienia kuty, z wieńcem gwiazd u czoła, miał napis: „Zdrowaś Marjo!“ Równyż smak i staranie widać było około kościoła i podwórca. Sztachety, wrotka, krzyż żelazny na cmentarzu utrzymane były z pobożną troskliwością. Zielone drzewa, bujno rozrosłe, osłaniały ten cichy kątek.
Woźnica pana mecenasa, któremu miejscowość znana była, bez namysłu zajechał, nie pytając, do hotelu, noszącego tytuł Warszawskiego, sądził bowiem, że warszawianina nigdzie właściwiej nie potrafi umieścić. Oprócz tego utrzymujący zajazd chrześcijanin, właściwiej przechrzta, był mu osobiście znany. Bryczka, mocno stuknąwszy w próg wyniosły, wtoczyła się do szopy, starym obyczajem połączonej z mieszkalną budową. Mecenas żwawo wysiadł i służąca nadbiegająca wskazała mu numer opróżniony, w którym przebrać się było można. Rad się był jednak przybyły dowiedzieć nieco o obyczajach dworu, do którego jechał, aby tam nie wpaść w godzinę niewłaściwą, i poprosił o gospodarza. Życzenie to wprędce spełnione zostało. Otyły, biały, czarno zarastający, przystojny mężczyzna, bez chustki na szyi i w fartuchu pod surdutem, narzuconym naprędce, poważnie wtoczył się do pokoiku. Skłonił się, bacznie obrachowywując, aby zbyt niskiej nie okazać uniżoności, i czekał na zapytanie.
— Powiedz mi pan, — odezwał się przybyły — czy mogę jeszcze nad wieczór być we dworze? Mam interes...
— Dlaczego nie, jeśli pan ma interes, — rzekł gospodarz z namysłem, a po chwili dodał: — tylko ja nie wiem, do kogo pan ma interes, bo tu u nas do interesów jest plenipotent, a co się tyczy państwa...
— Przepraszam cię, panie gospodarzu, — przerwał Hartknoch, — muszę prosić o małą informację. Któż tu właściwie zajmuje się interesami? Młody książę, czy stary? czy...
Oberżysta głową pokiwał, jakby dawał do zrozumienia, iż to tu nie tak łatwo trafić było i zorjentować się, jak sobie naiwny przybysz wyobrażał.
— Proszę pana dobrodzieja, — rzekł z akcentem izraelskiego pochodzenia — tu u nas... to wielki dwór... wielkie państwo... przystęp niełatwy i trzeba wiedzieć, z jakim kto interesem przyjeżdża. Plenipotent i rządca dóbr, pan Gozdowski, najlepiejby pana poinformował, a mnie się zdaje, że taki od niegoby zacząć wypadało... i z nim się porozumieć.
— A mieszka we dworze? — spytał Hartknoch.
— Chce pan mówić w pałacu, — poprawił oberżysta — nie, ale ma dwór swój osobny przy folwarku... bo to tu, proszę pana, wielkie państwo... książęca rezydencja...
Mecenas się uśmiechnął.
— Zatem, bylebym drogę wiedział, pojadę do pana Gozdowskiego — dodał. — Tak będzie najlepiej.
— Najlepiej, — pochwalił gospodarz — a trafić do pana plenipotenta łatwo, ino aleją wciąż i w prawo, pominąwszy pałace, to tam ludzie pokażą. Dwór porządny z ogrodem, co się zowie.
— A jest ten pan w domu? — spytał mecenas.
— Pewno jest... nie wyjeżdża nigdzie.
Podziękowawszy za tę pierwszą wskazówkę, Hartknoch ubierać się zaczął. Kawał dobry drogi było jeszcze od miasteczka do rezydencji, musiał więc, koni nie każąc wyprzęgać, siąść znowu do bryki i jechać szukać pana Gozdowskiego.
Tu woźnica, człek bywały i znający miejscowość, wielką stał się pomocą. Trafił odrazu aleją na drogę, do dworu rządcy prowadzącą, i zajechał śmiało przed ganek. Mieszkanie plenipotenta jak porządny szlachecki dwór wiejski wyglądało, porządniejsze tylko było od wielu starych naszych domów wiejskich. Otaczał je sad, i drzewa, i klomby, a w nich kwitły całą krasą letnią starannie utrzymywane rośliny. W ganku służący w szaraczkowej liberji się znalazł i wskazał w lewo mieszkanie pana Gozdowskiego, który szczęściem był w domu. Salonik, do którego wszedł z sieni pan mecenas, tak był poważnie piękny i smakownie przybrany, jakby majętnemu służył obywatelowi; w każdym razie powziąć z niego było łatwo wielkie wyobrażenie o dostatkach państwa, których pełnomocny rządca tak wytwornie mógł się urządzić.
Prawie równocześnie z mecenasem z drugiego pokoju wyszedł przeciwko niemu mężczyzna niemłody, słuszny, pięknej postawy, wyglądający pańsko, który go dość zimno zdaleka pozdrowił. Był to pan Maurycy Gozdawa Gozdowski, z dawnych lat przyjaciel domu i pełnomocny rządca dóbr i interesów książąt Brańskich. Patrząc na jego jasne a niezachmurzone czoło i pogodny wyraz oblicza, można było sądzić, iż sprawy, których pieczę miał sobie powierzoną, w najświetniejszym znajdowały się stanie. Najmniejsza troska nie zakłóciła tej fizjognomji, dziwnie spokojnej i wewnętrzne zadowolenie malującej wymownie. W ruchach i obejściu znać było człowieka, który nawykł poufale w najwykwintniejszem żyć społeczeństwie i sam nabrał w niem jego tonu, ruchów i ogłady.
Pan Gozdowski siwy już, ale czerstwy, z włosem postrzyżonym krótko, ubrany wykwintnie, podobniejszy był do pana, niż do skromnego urzędnika, w pracowitych znajdującego się usługach. Ogromny sygnet z krwawnikiem herbowym na palcu oznajmiał dbałego o swój klejnot szlachcica, który za plebejusza ani na chwilę uchodzić nie chce.
— Mam honor przedstawić się panu dobrodziejowi, — odezwał się, kłaniając, mecenas — jestem prawnikiem, imię moje może nie będzie mu całkiem nieznane. Hartknoch... przybywam tu w interesie...
— A! Hartknoch, tak, — odparł, podając krzesło, Gozdowski — w istocie imię pana mecenasa obce nam nie jest i interesu nawet mogę się domyśleć, ale niechże pan dobrodziej siada... Bardzo mi miło.
Ostatnie słowa, przecedzone przez ściśnięte usta, przy nagle zmienionym wyrazie twarzy, mogły wprost oznaczać coś przeciwnego temu, co mówiły. Zakłopotanie pana Gozdowskiego, rodzaj zniecierpliwienia krótkiego ustąpiły natychmiast wracającej pogodzie i uśmiechowi.
— Niechże pan dobrodziej siada, — powtórzył. — Pan dobrodziej z drogi, może mu czem służyć mogę.
— Bardzo dziękuję, bardzo dziękuję — zaczął mecenas. — Czasu mam mało i, jeśli pan pozwoli, radbym natychmiast przystąpić do interesu...
— A tak, więc przystąpmy do interesu! — sucho, lecz grzecznie rzekł, siadając naprzeciw Hartknocha, pan Gozdawa Gozdowski i oczyma bojaźliwemi starając się zbadać, z kim miał do czynienia. — Jest to interes, jak się domyślam... z Horkiewiczami.
— Tak, tak, jak wiadomo panu, — mówił Hartknoch, egzaminując również fizjognomję przeciwnika — Horkiewiczowie potrzebowali i potrzebują koniecznie zwrotu swojego kapitału.
Gozdowski ruszył ramionami.
— Kapitał ten, — ciągnął dalej mecenas — wypowiedziany w terminie, spłacony być musi, inaczej byliby zmuszeni do kroków...
— Rozumiem, proces, sprzedaż z publicznego targu i tam dalej, — dodał Gozdowski — lecz...
— Za pozwoleniem pana, w krótkich słowach rzecz całą skończę, bom nie dopowiedział — rzekł Hartknoch. — Następstwa te, dla obu stron nieprzyjemne, przyszłyby niechybnie, gdyby nie znalazł się środek uniknienia ich i wielkiego kłopotu... w sposób dla stron obu dogodny.
— Jaki? jaki? — przerwał niespokojnie plenipotent. — Z dóbr wyzuwać się nie możemy, to mówię zgóry.
— I, na teraz, nie potrzebujecie państwo — kończył mecenas powoli, wpatrzony w zmieniającą się od wrażeń nadaremnie ukrywanych twarz plenipotenta. — Oto znajduje się nabywca długu tego Horkiewiczów, który ich spłaci, a sam w prawa ich wstępuje...
Gozdowski odetchnął lżej, oczy mu się uśmiechnęły, wyciągnął rękę nieco drżącą ku mecenasowi.
— Tak że pan mów! — zawołał — wyśmienicie! My nic więcej na teraz nie potrzebujemy, nad odroczenie wypłaty, które w ten sposób właśnie osiągniemy. Dla nas wierzyciele nie są straszni, czas tylko straszny być może...
— Idzie więc o przelanie długu na osobę, która się ofiaruje spłacić Horkiewiczów i dla spełnienia tej formalności właśnie przybyłem.
Gozdowski aż się porwał z krzesła z licem rozweselonem.
— No, to chwała Bogu! chwała Bogu! — odezwał się przejęty radością. — Nie będę panu dobrodziejowi taił, iż termin dla nas był wielce uciążliwy. Odroczenie go przez to ustępstwo bardzo mi na rękę, ucieszy to księcia Roberta, uspokoi tych czcigodnych ludzi... Lecz... są zapewne jakieś warunki? — dodał bojaźliwie.
— Żadnych szczególnych, — rzekł mecenas — żadnych, któreby mogły zaciężyć: przejmujemy należność, Horkiewicze kwitują i rzecz skończona... co się zaś tyczy procentów...
— My zaległe od Nowego Roku opłacimy niezawodnie, — dorzucił plenipotent — ale któż nabywca?
Mecenas chwilę się zawahał.
— Pan Dawid Salomson z Warszawy, — rzekł powoli.
— A! Dawid Salomson! Dawid Salomson... tak! tak! — chmurząc nieco brew, począł powtarzać plenipotent. — Jest to osobistość nam nieznana jakaś...
a, przyznam się panu, tą tajemniczością swą wydaje się nam groźna... Ten pan Dawid Salomson wciąż nabywa rozmaite wierzytelności na dobrach księcia... ma w tem zapewne zamiar jakiś. Tacy ludzie nie czynią nic bez planu i myśli. Znaczne już sumy, lokowane na dobrach naszych, przeszły na jego imię.
Mecenas ruszył ramionami.
— Jest to spekulant, — rzekł — nie jestem jego powiernikiem, prawnikiem tylko jestem, nie należy więc do mnie badanie zamiarów klienta. Mając znaczne kapitały uruchomione, a przekładając hipotekę ziemi i dóbr nad papiery, jako większą dającą rękojmię i pewność, pan Salomson nabywa wierzytelność; cóż w tem dziwnego?
— Tak... nie byłoby w tem nic dziwnego, — odezwał się Gozdowski — gdyby... gdyby Salomson inne też tego rodzaju interesa robił, lecz to szczególne przywiązanie się do dóbr książęcych...
— Zapewne większą tu widzi dla siebie pewność, — przerwał Hartknoch — nietylko bowiem dobra są hipoteką, ale i charakter ich dziedziców.
Gozdowski skłonił się, dziękując za ten kompliment, ale westchnął.
— Bądź co bądź, my — dodał — nie możemy temu ani zapobiec, ani się sprzeciwić, dla nas to chwilowo jest dogodne. Pozwoli tylko pan dobrodziej, ażebym o tem z księciem Robertem pomówił. Wiadomo zapewne panu, iż książę szambelan, ojciec, który już w czerstwem zdrowiu dochodzi lat osiemdziesięciu, dla samego wieku nie może się zajmować swemi interesami, zdał je więc całkowicie na syna, księcia Roberta. Książę zaszczyca mnie zupełnem zaufaniem, wszelako sama forma wymaga, by wiedział i aprobował, co się czyni.
Hartknoch się skłonił tylko, a Gozdowski ciągnął:
— Pan dobrodziej, chociaż, jak mi to oznajmiłeś, mało masz czasu, już dziś, przy nadchodzącej nocy, nie zechcesz się wyrywać.. jutro skończymy wszystko w kilku słowach. Gdyby to mu nie czyniło subjekcji, wniósłbym o spędzenie wieczora z nami w pałacu. Oznajmię tylko przybycie pańskie księciu Robertowi, a potem pójdziemy razem i będę miał przyjemność zaprezentować go czcigodnej rodzinie książąt, której poznanie pewnie mu będzie miłe. Mało już takich w kraju domów mamy. Dziś właśnie, choć zwykle żyjemy bardzo odosobnieni, mamy całą familję zgromadzoną, dla obchodzących w ścisłem kółku rodziny imienin j. m. księdza sufragana, brata pana naszego, który tu zjechał wedle zwyczaju, aby wraz z księciem Hugonem i naszym panem dzień ten przepędzić. Braknie nam tylko siostry księcia, w ścisłym zakonie pp. brygidek życie wiodącej, aby cała czcigodna i zasłużona familja połączona była.
To mówiąc, westchnął Gozdowski.
— Ale to właśnie przyczyna, — rzekł mecenas — abym się państwu w takim dniu nie narzucał, nie chcę sam jeden obcy być nutą dysharmonijną!
— Ale bynajmniej, bynajmniej, — zawołał Gozdowski — u nas tu wielki świat, choć na wsi, nigdy na obcych i łaskawych nie zbywa. Będą panu radzi, jak są wszystkim. U nas tu jeszcze staropolska panuje gościnność. Przed chwilą wstaliśmy od obiadu, teraz pobiegnę do pałacu oznajmić pana, a wcześnie go zapraszam na herbatę i wieczerzę.
To mówiąc, plenipotent podał gościowi cygara i śpiesznie, zostawiając go samego, pobiegł do pałacu, do którego od dworku przez ogród umyślna prowadziła ścieżka. Pozostawszy sam, mecenas miał się czas rozpatrzyć w tem, co go otaczało, najprzód w domu plenipotenta, urządzonym z wielkim komfortem, potem przez okna ogrodowi i rezydencji. Wszystko to niezmiernie było pańskie i na ogromną skalę, a dziwnie się nie godziło z tem, co pan mecenas wiedział o stanie majątkowym książąt Brańskich. Groził on rychłą ruiną, której tu ani się było można domyślać, owszem, dostatek i zamożność widać było wszędzie, choć przypatrzywszy się zbliska, dostrzec też mógł, że przeszłość zostawiła po sobie, co było najpokaźniejszego, a teraźniejszość trochę się opuściła już i zaniedbała. Zaniedbanie to dopiero staranniejszy rozbiór wykrywał, gdyż pokryte było i niewidoczne. Szczątki dostatków mogły jeszcze olśnić oko niewprawne.
Wyczekawszy z pół godziny na samotnem rozmyślaniu, Hartknoch doczekał się nareszcie razem ze świecami, które służący wniósł w srebrnych staroświeckich lichtarzach, powrotu plenipotenta, oznajmiającego uprzejmie, iż książę Robert i całe towarzystwo oczekuje pana mecenasa. Herbata miała być razem z wieczerzą około ósmej, godzina ta się zbliżała, a wieczór był piękny i pogodny. Gozdowski zaproponował małą po ogrodzie przechadzkę. Wyszli tedy. Tuż za dworkiem ozdobna furtka w murze, od której klucz miał plenipotent, wprowadziła ich do rozległego, napół francuskiego, pół angielskiego pałacowego ogrodu, pełnego szpalerów, przepysznych starych drzew i cieniu. Stąd już tylną facjatę pałacu, przerobionego za czasów Stanisława Augusta, widać było. Wznosił się on na wzgórzu, z kolumnadą wspaniałą, galerjami, posągami i wazonami na szczytach, patrząc na zieloną łąkę, rozściełającą się u stóp jego, a dalej na ogromny i piękny staw, poza którym ciągnął się jeszcze park później założony, z wcielonym do niego lasem. Kilka posągów, zepsuta fontanna, ławy i stoły kamienne przyozdabiały ogród rzeczywiście wspaniały, ale już nie tak utrzymany, jakby jego piękność wymagała. Trzymał się on tem, że ścieżki, wydeptywane przez wiek cały, niebardzo zarastały, a suche gałęzie drzew, opadające na trawniki zdziczałe, wybierano na kuchnię. Wszystko, co ładu wymagało, opuszczone było i jakby zapomniane. Wszakże bliżej pałacu rosły jeszcze świeżo znać posiane piękne kwiaty, ganek ostawiony był ogromnemi drzewy pomarańczowemi, laurowemi i granatami. Czoło pałacu z kilkudziesięciu oknami od tej strony oznajmowało gmach bardzo obszerny, już nieco zabrukany i z tynków odarty, ale cały zamieszkany. Pomimo że na dworze jeszcze było dosyć jasno, w oknach, pierwszego piętra szczególniej, gorzały już światła rzęsiste. Około pałacu kręciło się mnóstwo służby niezbyt potrzebnej, bez której u nas żaden dwór większy obejść się nie umiał. Gozdowski, oprowadzając gościa i umiejętnie pokazując mu piękności rezydencji, badał wrażenie, jakie ona czyniła na nim, i starał się je zwiększyć swem opowiadaniem o książęcym dworze.
— Wszystko to, jak pan dobrodziej widzisz, — mówił — choć jeszcze wspaniale wygląda i na pańską stopę jest utrzymywane, niczem jest przy tem, co książęta mieli dawniej i czem dawniej byli. W tym majątku dopiero od stu lat mieszkają, straciwszy przez nieszczęśliwy skład okoliczności prywatnych i publicznych ogromną fortunę. Są to tylko resztki — dodał — ale, wedle przysłowia, pańskie ostatki lepsze niż szlacheckie dostatki. W Bogu nadzieja, że się z chwilowych trudności podźwigniemy, bo, i to dobre przysłowie, że więcej ma Pan Bóg, niż rozdał. Ażebym panu dobrodziejowi, — mówił ciągle dalej — ułatwił poznanie osób, w których towarzystwie wieczór spędzić mamy, nie zawadzi, gdy mu do rodziny należące wyliczę. Głową rodu, jak panu wiadomo, jest nasz szanowny i czcigodny książę Norbert, niegdyś szambelan j. k. m., już osiemdziesiątletni starzec, choć mu, spojrzawszy nań, niktby tego wieku nie dał. Naszą anielską księżnę jejmość straciliśmy już od lat wielu. Książę szambelan nie zajmuje się już niczem, zdawszy na syna wszystko. Zatem idzie młody książę Robert, nasz dziedzic i pan, który służył wojskowo, a teraz potrosze się zajmuje bieżącemi sprawami, w czem ja mu mam honor dopomagać. Mamy też gwiazdę naszą, siostrę księcia Roberta, księżniczkę Stellę, anioła piękności i dobroci... warta tronu... — dorzucił z zapałem Gozdowski. — Z braci starego księcia zamieszkuje przy nim pan generał Hugon, kawaler maltański, którego pan wieczorem zobaczy, a jest też przybyły w gościnę j. m. ksiądz sufragan, świątobliwy kapłan... To są panowie nasi, dworu zaś nie będę wyliczał, chyba panu przy sposobności moich przyjaciół przedstawię.
— O, panie dobrodzieju! — odezwał się mecenas — ja tu bawię tak krótko, iż mi trudno będzie korzystać z jego uprzejmości.
Domyślając się poniekąd formalności, jakie go tu spotkać mogą, mecenas, zważywszy spóźnioną porę, wziął był szczęściem frak, a białe rękawiczki miał zawsze na pogotowiu w kieszeni, i to go wyratowało, bo nawet Gozdowski przenoszone popielate wydobył zawczasu. Godzina się zbliżała, podeszli więc ku pałacowi, lecz że Gozdowski szedł z nieznajomym, etykieta nie dozwoliła mu wnijść od ogrodu, musieli więc okrążyć gmach i paradnem wejściem po szerokich kamiennych schodach dostali się do przedpokoju. Służby wszędzie było mnóstwo, w liberji z herbowanemi pasami, w trzewikach i pończochach. Tłumaczył to wprawdzie ów dzień uroczysty. Z przedsienia weszli do wielkiej sali białej ze złotem, w której jeszcze było pusto; głosy gości dochodziły z prawej strony, gdzie już wszyscy w mniejszej bawialni byli zgromadzeni. Pokój ten, a raczej salon z zielonem obiciem, przedstawiał w tej chwili obrazek jakby z dawnych, lepszych czy gorszych, lecz wcale innych czasów. Sprzęty wszystkie były tu z XVIII w., pięknie utrzymane, ale dosyć wytarte. Za stołem, okrytym wspaniałą mozaiką florencką, siedział w fotelu z poręczami stary książę z księdzem sufraganem. Wysoki, słuszny, sztywny mężczyzna, z włosami białemi, długiemi, na tył zaczesanemi, w surducie czarnym, bardzo wykwintnie zrobionym i z kilku wstążeczkami orderowemi u guzika, przechadzał się, ręce trzymając w kieszeni, wzdłuż salonu. Był to kawaler maltański, generał Hugon.
Fizjognomje wszystkich trzech zgromadzonych tu braci miały do siebie wielkie familijne podobieństwo. Najpiękniejszą z nich jednak była twarz blada, poważna, o rysach nadzwyczaj delikatnych i szlachetnych, samego pana domu, księcia szambelana Norberta. Rysy jego oblicza odznaczały się tem, cośmy arystokratycznem zwykli nazywać. Czoło obnażone, białe, lśniące jak kość słoniowa, nos rzymski, suchy, usta, mimo wieku, ślicznego rysunku, którego lata zepsuć nie mogły, owal twarzy regularny, oprawa oczu przepyszna, całość wreszcie, jakby dla malarza stworzona, ściągały wzrok i obudzały mimowolny jakiś szacunek i poważanie. Starzec też, znać to było, sam się bardzo szanował i dbał o to, aby go szanowano. Ubranie szambelana, mimo późnego wieku, staranne było bardzo i ze smakiem dobrane do twarzy i postawy; suknie miał czarne, chustkę białości śnieżnej i takąż kamizelkę, a przy rękawach koszuli świeciły wielkie guzy ametystowe. Podobne oblicze, ale ogorzałe nieco, więcej marsowego wyrazu, chmurniejsze, ostrzejsze, mniej delikatnie narysowane, miał brat szambelana, kawaler maltański, generał Hugon, w którego obcisłym stroju, chodzie, ruchach znać było żołnierza. Wąs poczerniony, podkręcony do góry, czarne brwi, przy siwych, do góry podczesanych włosach, nadawały mu postać marsową. Chodził też bez ostróg, jakby chciał ostrogami brzęczeć, zwracał się całym sobą i sztywny był jak młody rekrut. Najmniej podobny do obu braci, choć z fizjognomją tego samego stylu i kroju, był ksiądz sufragan, siedzący w fioletach przy szambelanie... niższy od starszych swych, nieco ułomny, bo jedno ramię miał wyższe; na twarzy smutnej wyraz miał trosk przebytych i walki z życiem, cerą żółtą, oczy zgasłe. Utrata zębów zmieniła mu kształt ust i skróciła twarz. Roztargniony, zamyślony, posępny, potrzebował nieustannych powtórzeń i przypomnień, aby toku rozmowy nie zgubić.
Oprócz tych trzech osób znajdował się w salonie spadkobierca jedyny imienia książąt Brańskich, były rotmistrz huzarów, nadzieja rodziny, książę Robert. Postać ta ze wszechmiar zasługiwała na baczne wejrzenie już pięknością swą i szlachetnym wyrazem, już powagą niezwykłą i inteligencją, która z jej oczu błyskała. Typ był to ten sam, jaki starsze przedstawiało pokolenie, lecz ożywiony, oświetlony wyższem wykształceniem i twardszemi zadaniami życia, z którem łamać się musiał. Pewien rodzaj spadkowej dumy, ale spokojnej i zamkniętej w sobie, otaczał ją aureolą, nosił ją książę raczej z obowiązku i jako ciężar, włożony na ramiona, niż z własnego poczucia jej potrzeby. Pomimo dobiegających lat czterdziestu, był to jeszcze piękny, młody, żywy, pełen ognia człowiek, którego wychowanie uczyniło nie salonową lalką, ale — można było rzec — ideałem wyższego świata. W tej postaci całej napróżnobyś szukał nuty fałszywej, dźwięku jakiegoś niesfornego; co w niej było słabością ludzką, pokryło się tym werniksem ogłady, poza którym nic dostrzec nie można. Książę Robert na pierwszy rzut oka podobać się musiał i nikt się nie dziwił, że o jego powodzeniach w wielkim świecie stolicy prawiono cuda. Zbudowany jak Antinous, z twarzą Apollina belwederskiego, wychowany w domu, w wojsku i na pierwszych salonach europejskich, do wszystkiego, cokolwiek spotkać go mogło, zdawał się męskiem obliczem wyzywać losy, by mu odebrały ten spokój i pogodę, którą świecił i uśmiechał się zwycięsko. Wszystko, co włożył, wydawało się na nim wytwornem i pięknem, w najprostszem ubraniu odznaczał się elegancją i smakiem, słowem, była to jedna z tych istot wybranych, któremi arystokracja krwi poszczycić się może. Co więcej, powierzchowność ta nie kłamała, jak utrzymywali ci, co go znali; książę Robert był w „swoim rodzaju“, ze swemi pojęciami, teorjami, przesądami nawet, niepospolitym człowiekiem. Ani go porównać można było do innych typów blisko pokrewnych ślepem naśladownictwem, wyrobionych twardym młotem pracowitego wychowania — książę Robert był sobą, miał coś odrębnego i samoistnego, co go wśród tysiąca odznaczało, lecz razem z tem widać w nim było zupełne życiem złamanie i zobojętnienie, uśmiechał się bez wesela, mówił, nie rozgrzewając, ubolewał bez bólu, zdawał się znudzonym i dźwigał się tylko z obowiązku. Mało co go obchodziło w istocie, choć wszystkiem przez grzeczność zajmować się zdawał. Gdzie indziej była dusza jego i myśli.
Gdy pan Gozdowski wszedł, prowadząc mecenasa za sobą, Robert, który zdawał się oczekiwać na ich przybycie, zbliżył się pierwszy na powitanie gościa i z wyszukaną grzecznością pańską sam poszedł go ojcu, księdzu sufraganowi i stryjowi generałowi przedstawić. Szambelan podniósł się nieco z krzesła, skłoniwszy protekcjonalnie głową, ksiądz sufragan pozdrowił ręką, generał skłonił się zdaleka. Mecenas, mimo nawyknienia do ludzi, po tym wstępie uczuł się jakoś zmieszanym, poczuł bowiem, że w towarzystwie, do którego wszedł, musi pozostać obcym, choćby nawet trochę zuchwale głębiej się w nie chciał wcisnąć. Oczy trzech braci patrzyły nań wyraźnie, jak na przybysza i natręta, którego cierpieć się musi do czasu. Szambelan, dopełniając obowiązków grzeczności, zapytał, co słychać w stolicy, nie dosłuchał odpowiedzi i rozmowa przerwana z księdzem sufraganem o dawnych czasach ciągnęła się dalej. Robert tylko z panem Gozdowskim w odwodzie stał przy panu mecenasie, nie opuszczając go, a po chwili zbliżył się do nich generał.
Rozmowę jednak zawiązać było ciężko. Trzej starsi panowie należeli do innego wieku i świata. Mecenas był tu cudzoziemcem, nie umiejącym języka i nie znającym obyczaju. Parę razy zagadnął go książę Robert, dodał coś Gozdowski, aby rozmowę ogólną uczynić, ozwał się i mecenas z wielką pewnością siebie, ale sam, słuchając tego, co powiedział, zrozumiał, iż śpiewa nutą fałszywą — zamilkł więc.
Położenie stawało się dosyć przykrem dla wszystkich, szczęściem otwarły się drzwi zamknięte bocznego salonu, zwanego małą salką jadalną — podano herbatę i całe towarzystwo sposobiło się przejść do stołu; to ocaliło mecenasa. Szambelan, uśmiechnąwszy się i skinąwszy grzecznie głową gościowi, jakby go chciał przeprosić, wziął sufragana pod rękę, wiodąc go przodem. Robert zbliżył się do mecenasa, stając z nim w parze, nareszcie Gozdowski, który się był zagadał z generałem, nieco opodal i spóźniony za towarzystwem pociągnął. Otwarte szeroko podwoje do rzęsiście oświetlonej salki owalnej z kolumnami dokoła dozwalały wchodzić parami, co uwalniało od ceremonji na progu.
W salce marmoryzowanej ludniej było niż w pierwszym pokoju, mecenas ciekawe oczy zwrócił na znajdujące się tu osoby i zrozumiał, że bez tłumacza a przewodnika zorjentować się nie potrafi. Odgadł tylko jedną księżniczkę Stellę, której został przedstawionym przez brata, reszta osób była dlań zagadką.
Nie przesadził wcale pan Gozdawa Gozdowski, zowiąc Stellę gwiazdą... była to nawet jedna z gwiazd pierwszej wielkości, jakie się rzadko na horyzoncie chmurnych czasów naszych w całym blasku zjawiają. Jak książę Norbert był znakomitym typem arystokracji rodu, bez najmniejszej skazy i śmieszności, które często wybranym towarzyszą — tak księżniczka Stella wydała się mecenasowi czemś nadziemsko pięknem i idealnem. Słusznego wzrostu, kształtna, pełna wdzięku w ruchu każdym, twarzą przypominała księżniczka angielskie ilustracje do dramatów Shakespaere’a, była nieprawdopodobnie piękna. Ale piękność taka regularna, klasyczna, nie opisuje się i gdyby nią tylko odznaczała się siostra księcia Roberta, nicby już o niej więcej powiedzieć nie można; piękności rysów wszakże towarzyszył tu wdzięk i urok pełen dobroci i słodyczy — na pierwszy rzut oka poznać było można, iż nie była młodziuchną, ale jeszcze w kwiecie dziewiczej młodości. Coś smętnego w oczach i ustach pociągało ku niej bardziej jeszcze. Cichy, harmonijny głos, którym przywitała mecenasa, doreszty mu głowę zawrócił. Śmiały zwykle i w żadnem towarzystwie nie czujący się obcym Hartknoch, z upokorzeniem własnem, gniewając się na siebie, czuł, że tu musiał się straszliwie plebejuszowsko i gminnie wydawać. Ruchy jego, zwykle zuchwale swobodne, stały się sztywne i śmieszne... sam to rozumiał. Jakkolwiek ciekawy przypatrzyć się zbliska temu dworowi zaczarowanemu, jakby z bajek tysiąca nocy wydartej karcie, Hartknoch myślał, że im prędzej się stąd wyrwie, tem będzie lepiej. Jątrzyło go to, iż się znalazł na świecie kątek, w którym on, co się miał za równego wszystkim, mógł tak się czuć nieswoim. Radby był zaprzeczył temu, czego doznawał, ale rzeczywistość cisnęła go żelazną ręką. W chwili gdy najmniej wiedział, co ma robić z sobą, z kapeluszem, z nogami, głową... nawet z językiem, Gozdowski wziął go pod rękę, począł rozmowę cichą i wyratował z tej toni. O trzy kroki odszedłszy, mecenas czuł się już na lądzie i bezpiecznym.
Dopiero powiódł wzrokiem po reszcie towarzystwa. Zasiadano do stołu i herbaty, osób było sporo, prócz już wymienionych; Gozdowski podjął się sumarycznie obeznać pana Hartknocha z tym światem. Przy księżniczce Stelli bardzo piękna także panienka jej wieku zajmowała się gospodarstwem. Przypadała ona do tego towarzystwa, a jednak nie można było powiedzieć, żeby do niego należała. Coś było poufalszego, bardziej ziemskiego, zrozumialszego w pięknej jej, ożywionej twarzyczce, bystro patrzących oczach, uśmiechu białych ząbków, rozmowie śmiałej, zręcznej i jakby obowiązkowej, którą wszystkich zabawić się starała. Mówiła za siebie, za księżniczkę, interpelowała, począwszy od księdza sufragana, wszystkich, rzucała pytania, dawała odpowiedzi, słowem, wzięła na siebie urząd mistrza ceremonji przy herbacianej rozmowie. Jedną ręką podawała filiżanki, drugą dawała znaki, usta się jej nie zamykały, oczy biegały po przytomnych niezmordowane; wyręczała, podpowiadała, pomagała każdemu.
Mecenasowi łatwo się w niej było domyśleć towarzyszki księżniczki, obytej z domem i ostrzelanej z jego etykietą, spytał jednak, kto była ta śliczna i tak miła panienka.
— Patrzajno pan tam dalej, poza generała, — rzekł Gozdowski — zobaczysz tłustą, poczciwą, rumianą twarz szlachcica z długiemi wąsami, który sobie pot z czoła ogromną chustą ociera, spoglądając z zachwyceniem na naszą pannę. Jest to rodzony ojciec panny Antoniny, od lat dwudziestu dzierżawca części dóbr książęcych, pan Grzegorz Żurba. Panna Antonina wychowała się z naszą gwiazdą razem i od niej tego nabrała blasku. Tuż za ojcem masz waćpan chmurnego młodzieńca, rodzonego jej brata, pana Zenona Żurbę, doktora praw i administracji, wielce uczonego jegomości, który tu z nami dlatego może gadać nie raczy i zawsze nam taką twarz pochmurną przynosi. Jestem pewny, że gdyby go tu ojciec gwałtem nie przywiózł, z dobrej woliby nie przyjechał.
Mecenas, widząc, że trafił na drażliwą materję mimowoli, zamilkł nic nie odpowiadając, ale spojrzawszy na owego pana Zenona, poczuł w nim jakby brata i sprzymierzeńca. Obaj do tego świata nie należeli. Obiecał sobie po herbacie zbliżyć się do niego i zapoznać. Oprócz dwóch panien, starsza od nich, zakonnie jakoś wydająca się, w sukni czarnej pod szyję, już niebardzo młoda, stała milcząca trzecia kobieta, twarzy dość przystojnej, surowego wyrazu, pochmurna. Pomagała ona nieco przy gospodarstwie herbacianem, ale jakby roztargniona i tylko z obowiązku.
— Ta panna — rzekł, wskazując, Gozdowski — to krewna książąt, wprawdzie daleka i uboga, lecz zawsze należąca do familji. Dobra bardzo osoba ta panna Marcjanna; ona się tu opiekuje szpitalami, apteką, chorymi i kaplicą. Bardzo pobożna, księżniczka ją ceni i kocha.
Męska strona stołu obsadzona była jeszcze wielu figurami, w których mecenas bez komentarza domyślił się łatwo rezydentów wszelkiego rodzaju, bez których żaden dwór większy istnieć nie mógł. Pierwsze tu miejsce zajmował milczący, rumiany, nieśmiałych ruchów i wejrzenia kapelan-bernardyn ksiądz Serafin. Nie odznaczał się on niczem tak dalece, chyba zdrowiem, którem okrągła twarz jego tryskała. Gdy drudzy zajęci byli wstępną rozmową, ksiądz Serafin chleb swój rozkroił, masło przysunął i zabierał się smarować kromkę, na którą miał apetyt. Za nim siedziała głową od niego wyższa, z szyją niezmiernie długą, suchą, kościstą, figura donkiszotowska, z wąsami miotlastemi, na dwa świata przeciwne bieguny zaczesanemi, nieco łysa, długoręka, wyprostowana, żołnierska. Kresa przez czoło biała, jedno oko zmrużone na wieki mówiły o przeszłości, spędzonej czynnie i żwawo. Był to pan Polikarp Wincentowicz, który się długo błąkał po świecie, dopóki się tu na łaskawy chleb nie dostał. Powierzony on sobie miał departament łowiectwa, psy, konie, myślistwo, i najczęściej do stołu nie przychodził, tak był zajęty lasami i dzikiemi zwierzęty, ale na dziś uczynił wyjątek, bo to był dzień uroczysty. Robił też czasami fajerwerki ku uciesze dworu i miał się za pierwszego w Europie mistrza ogni sztucznych.
Naostatek siedział jeszcze na szarym końcu, nie dobijając się lepszego miejsca, człek niepozorny, ubrany ubogo, ze wstążeczką legji honorowej u guzika. Nikt na niego nie patrzył i on raczej się zdawał unikać wzroku, niż chcieć go ściągnąć na siebie. Był i to też stary żołnierz jakiś, któremu dom otwarto, gdy żadnego nie miał.
Tak złożone towarzystwo zasiadło do owalnego stołu, rozdzielając się na kilka gronek prowadzoną rozmową. Szambelan wciąż jeszcze opowiadał coś księdzu sufraganowi, który, pochylony nad stołem, słuchał go, zdając się nie słyszeć i nie rozumieć, generał zaczepiał pannę Antoninę, Stella wypytywała o coś brata pocichu. Wszystkich oczy zkolei biegały ku nieszczęśliwemu mecenasowi, zdając się pytać, kto to był i co tu robił — bawił go jeden tylko Gozdowski, który może umyślnie do niego się przysiadł. Rozmowy niepodobna było uczynić ogólną, bo głowa domu nieprzerwanie pocichu zabawiała opowiadaniem księdza sufragana.
— Wszak pan wprost jedzie z Warszawy? — odezwała się, nalawszy herbatę i siadając do swojej filiżanki, panna Antonina, której miejsce przypadło wprost naprzeciw mecenasa.
— Tak jest, pani, — odpowiedział wyzwany — ale zatarł mi się obraz stolicy najprzód widokiem kraju, którego dawno nie widziałem, potem pobytem w Lublinie, chociaż bardzo krótkim.
— I zapomniałeś pan zupełnie, — przerwała panna Antonina — tak że nam nic o niej powiedzieć nie potrafisz?
— Nic, oprócz tego, że w lecie jest pusta, bo my mamy zwyczaj wszyscy wyjeżdżać na wieś lub zagranicę, a miasto w lecie stoi zwykle pustkami. Tylko tacy, jak ja, niewolnicy interesów, skwarzą się w murach przez kanikułę.
Panna Antonina, znać spodziewająca się bardziej ogólnikowej odpowiedzi, spojrzała z uwagą na mecenasa, a oko jej zaczęło go baczniej wybadywać. Widać było, iż z kilku tych słów lepszego o nim nabrała wyobrażenia, ale rozmowa, tak niefortunnie poczęta, przerwała się i oczy ją tylko przeciągnęły dłużej nieco. Gozdowski znów podjął się gościa zabawiać, szambelan wreszcie długie opowiadanie swe cichem jakiemś zwierzeniem do ucha księdzu sufraganowi dokończył i zwrócił oblicze pogodne ku dworowi i gościom. Wszyscy umilkli, domyślano się, iż stary będzie kogoś interpelował.
Począł od księdza Serafina.
— Dziękuję ojcu za szczupaka, — rzekł — co szczuka to szczuka, niełatwo o takiego teraz... dawniej, pamiętam, trafiały się olbrzymie, dziś to wszystko zmarniało...
Bernardyn się rozśmiał.
— Niema za co, — zawołał — de tuis donis tibi offerrimus; toż to z książęcych wód tak mi się go w porę pochwycić udało... ale że nieszpetny był, to prawda, i o mało mi niewodu nie rozerwał... Ledwieśmy go na brzeg wydobyli.
— Osobliwość rzeczywiście na teraźniejsze czasy, — dodał książę szambelan — dziś ani porządnego szczupaka, ani kozła rogacza nie napotkasz w lesie. Nieprawdaż, panie Wincentowicz? — rzekł, zwracając się do wąsacza. — Dawniej u nas jelenie bywały, budowano dwory i kościoły modrzewiowe, łosie chodziły stadami, a dziś... a dziś wszystko drobnieje, marnieje, schodzi i ginie.
Nikt nic nie odpowiedział, tylko generał, pokręcając wąsa, zaśpiewał cienkim jakimś głosem, osobliwie odbijającem od jego marsowej postawy:
— Niech sobie, co chcą, gadają, ma foi, świat materjalnie i moralnie w upadku, to nie potrzebuje dowodzenia. Ludzie mówią o postępie, gdzie postęp? jaki? co? Odkopujemy mamuty i słonie, tam, gdzie teraz o cielaka trudno, ludzie drobnieją i, z pozwoleniem, parszywieją (wyraz ten powiedział pocichu), wszystko do góry nogami! — ruszył ramionami generał — koniec świata! koniec świata!
— To pewna, — szepnął bernardyn — że z apokalipsy i ze wszystkich przepowiedni, ze wszech znaków, przyjście antychrysta bliskie.
Antychrystem tym wszystkim usta zamknął: spojrzeli po sobie i nikt się nie sprzeciwił.
— Gdyby co weselszego udało się wprowadzić w rozmowę — szepnęła księżniczka, mrugając na brata.
Książę Robert ramionami ruszył. Nastąpiło milczenie. Szambelan dopiero teraz, obwodząc oczyma po stole, baczniej począł się wpatrywać w mecenasa. Instynktowo jakoś i twarz ta, i jej wyraz mu się nie podobały. Obcy ten żywioł nie dawał mu ze zwykłą swobodą nacieszyć się rodziną i domownikami, gościnność wszakże znieść go, a nawet przyjąć mile nakazywała. Obowiązkom jej nigdy książę nie chybił. Nie zdawał sobie tylko dobrze sprawy, co to był za jeden i poco się tu niespodzianie zjawił. Skinął na syna, który natychmiast ku ojcu pośpieszył. Poczęła się żywa na ucho rozmowa.
— Mon cher, cóż to za jeden ten Hart... jakże Hart-burg, Hart-berg, czy jak tam? Mecenas? cóż to, interes znowu jaki?
— Tak jest, kochany ojcze, przyjechał z interesem, który jutro załatwimy, — rzekł syn — grzeczność sama kazała go tu zaprosić.
— A bardzo dobrze, — rzekł stary książę — nic nie mam przeciwko temu. Czy szlachcic? — dodał na ucho.
— Tego to prawdziwie nie wiem, — odparł książę Robert — ale sądzę... zdaje mi się, że to stara szlachta pruska... Hartknoch. Jeden tego imienia napisał kronikę.
— Ano! chwała Bogu, jest wiele starożytnej szlachty w Prusach! Hilzen, ale nie! Hilzen pisał o Inflantach, a inny jakiś o Prusach — szambelan potarł czoło. — Wolałbym wszakże, żeby innego dnia przyjechał — dodał — jakoś nam z nim obco.
— Ale bo zważać nie trzeba na niego, mości książę, — przerwał syn — niech się ojciec nim nie kłopocze... Gozdowski go zabawi.
— Zawsze mi jakoś dolega! — odezwał się stary. — Nie lubię nowych twarzy... stary jestem.
Westchnął.
Gdy w jednym końcu stołu tak szeptano, w drugim udało się panu Żurbie zawiązać żywą rozmowę, która się stała ogólną. Mówiono o zwierzu, polowaniach i dawnych sławnych łowach. Wincentowicz, wyciągnąwszy dwie swoje miotły, aby mu ust nie zakrywały, zaczynał jakąś historję myśliwską nieprawdopodobną, z której o. Serafin śmiał się zawczasu, bo ją znał i najmniej dziesięć razy słyszał. Była to powieść o łosiu, który, zabity, rozciągnięty, nieżywy, nagle gdy nań wsiadł myśliwy, zerwał się, kopnął biednego łowca, zaniósł gdzieś na grzbiecie na trzęsawiska, z których się ledwie wyratował, bo potem za uciekającym całe stado rozjuszone gonić miało.
Cichusieńko siedzący obok stary żołnierz z legją honorową kiwał tylko głową i powtarzał jakby sam do siebie:
— Ale, ale, jeszcze czego! jeszcze czego!... aż się za nim kurzy!... otóż przyjechał na łosiu, ha! ha!...
O. Serafin trząsł się ze śmiechu...
Piękna księżniczka, wsparta na łokciu, zadumana, jakby na innym świecie przebywała myślami, utopiona w marzeniu jakiemś, zdawała się zupełnie obcą temu, co ją otaczało. Z tego snu budziło ją tylko ciche, rzucone czasem słowo Antoniny, na które odpowiedziawszy uśmiechem, zamyślała się znowu.
Mecenas, o ile przyzwoitość dozwalała, oczu z niej nie spuszczał. Tak pięknej twarzy, tak smutnej razem, nie widział nigdy w życiu... Na czołach brata i siostry czytało jego oko wyrok przeznaczeń nieuchronny... były to istoty bez przyszłości, ostatnie z rodu i ducha...
— Morituri — szepnął mimowolnie mecenas.
Przykro mu się zrobiło, po raz pierwszy w długim zawodzie, być tu narzędziem Opatrzności, siedzieć przy tym gościnnym stole skazanych, z wyrokiem zguby i zniszczenia! W prawniku, zwykle zimnym, któremu się zdawało, że jest zbrojny przeciw wszelkiemu uczuciu, odezwało się miłosierdzie ludzkie. Na ten raz wolałby był może nie mieć tu tego posłannictwa, nie widzieć jasno, co tę rodzinę, tak swobodnie, nieopatrznie ucztującą godami życia, czekało w bardzo bliskiej przyszłości...
Wśród tych myśli zaczęto wstawać powoli od stołu. Zostali przy nim starsi, lecz wymykał się, kto chciał, ku gankowi i sali. Nie było w zwyczaju nigdy palić cygar w pałacu, w obecności starego księcia, który zrana tylko po kawie wypalał jedną fajkę tureckiego tytuniu, tem bardziej przy księżniczce, do której idąc, brat starał się pozbyć zapachu cygar; ci więc, co byli nawykli palić, musieli sobie szukać ustronnego kąta. Zwykle obierano na to starą altanę w ogrodzie nad stawem, nieopodal się znajdującą, i do niej też tym razem poprosił książę Robert gościa, z którym razem poszedł Gozdowski, a za nimi wkrótce generał.
Noc była bardzo ciepła i piękna, księżyc w pełni podnosił się nad lasami, obiecując niepotrzebnie wcale przyświecać fajerwerkowi pana Wincentowicza, niespodziance, o której wszyscy doskonale wiedzieli. Wincentowicz też śpieszył się, ażeby księżyc uprzedzić i pilno mu było, by od herbaty wstano. Gdy się tylko ruszać zaczęto, pierwszy pobiegł na staw obejrzeć swoje przyrządy.
— Ten pan Polikarp — odezwał się Gozdowski do księcia Roberta — z temi swojemi nieszczęsnemi fajerwerkami, do których ma pasję, jeszcze mi kiedy stodoły popali. Ale to darmo, wyperswadować tego nie można. Stare dziecko.
— Dajże mu pokój, — rzekł, śmiejąc się, młody książę — jego to bawi, a nigdy jeszcze żadnego nie było przypadku. Wszystkie jego buraki w staw lecą.
Towarzystwo, powoli grupując się rozmaicie, w części na ganku od ogrodu zasiadło, częścią się do altany przeniosło, do której poszedł później pan Żurba z synem i pokorny ów wiarus z legją honorową.
Wieczór skończył się dosyć szczęśliwie spalonym fajerwerkiem, książę Robert pożegnał mecenasa, a Gozdowski odprowadził go do swego dworku, skąd gotowe konie zawiozły go do gospody, bo mimo ofiarowanego noclegu u plenipotenta, Hartknoch uparł się przespać w hotelu i nazajutrz rano miał przyjść dla ukończenia interesu.
Już był na progu swej izdebki pan mecenas i zabierał się budzić służącego, gdy postrzegł naprzeciw w równym kłopocie znajdującego się pana Zenona Żurbę, owego doktora praw, którego najrzał był przy stole, ale z którym zapoznać się nie miał sposobności. Przywitali się jednak bez zbytnich ceremonij, a że sługa mecenasa prędzej się znalazł, Hartknoch, zaprezentowawszy się Żurbie, zaprosił go tymczasem do siebie na cygaro. Od pierwszego wejrzenia i słowa dwaj ci ludzie poczuli się jakoś bliskimi sobie. Mecenas tylko łatwiejszy był do znajomości i rozmowy, pan Zenon milczący i bojaźliwy. Na twarzy młodego prawnika malowało się jakieś niezadowolenie, pomimo wesoło spędzonego wieczora.
— Jesteśmy pono potrosze koledzy, — ozwał się Hartknoch, wprowadziwszy do swej izdebki pana Zenona — pan podobno także skończyłeś naukę prawa, a ja praktykuję.
— Tak jest, — rzekł Zenon — uczyłem się prawa... chociaż nie wiem, czy mi się ono przyda inaczej, chyba jak nauka każda... bo może mi wypadnie gospodarować. Zresztą nie wiem jeszcze, co pocznę.
— Prawo nigdy panu nie zaszkodzi — odezwał się mecenas. — Nie jest to wesoły zawód i, równie jak lekarzowi, trzeba doń dobrze zahartowanych nerwów; ale życie walką.
Zenon westchnął.
— Tak, — rzekł — życie walką. Przyznam się panu, że nicbym przeciwko temu nie miał, gdyby nie było konieczności zjadania się wzajemnie dla utrzymania życia... Kto nie jest zjedzonym, ten musi być zjadającym.
— Cóż poradzić przeciw... przeciw powszechnemu prawu? — rozśmiał się Hartknoch, zapalając cygaro i bystro spojrzał na Zenona, posądziwszy go może, iż odgadł chyba, z czem przyjechał.
— Przyznam się panu, — rzekł, zwracając rozmowę — że dzisiejszy dzień będzie mi pewnie na całe życie pamiętny. Co za osobliwszej powagi i starodawnego jakiegoś obyczaju rodzina! Co za typy! jakie oryginały! jak przedziwny gabinet starożytności! Ale niech się pan nie obraża, proszę, ja tego w złem rozumieniu nie mówię. Owszem, rodzina ta budzi we mnie najżywsze zajęcie.
Zenon się uśmiechnął.
— Mów pan otwarcie, zdaje mi się, że w poglądzie na ten żywy obraz zgadzamy się zupełnie. Widziałeś mnie pan przy tym stole siedzącym, jak gość skamieniały, nie umiejącym rzec słowa; mogłeś się domyśleć, jak mi było duszno i ciężko, tem ciężej, że w świecie tym mam i ojca, i siostrę, bo choć ja do niego nie należę, oni, niestety, są tam wcieleni. Prawda? obraz osobliwszy... a dla mnie wielce, wielce smutny!
— Toż samo i na mnie uczynił wrażenie, — pocichu odezwał się mecenas — a może tem większe, że ja go po raz pierwszy oglądałem w życiu, i że... że...
ale o tem mówić trudno.
Zenon spojrzał mu bystro w oczy.
— Mówić trudno panu, ale mnie aż nadto się łatwo domyśleć — rzekł głosem wzruszonym Żurba. — To, co dla pana jest domysłem, dla mnie jest dotykalną rzeczywistością... Patrząc na Brańskich, zdaje mi się, że widzę załogę okrętu, którą morze lada chwila pochłonie, biesiadującą spokojnie w przeddzień zatonięcia.
Mecenas nic nie odpowiedział; milczenie to było znaczące.
— Dla wszystkich — mówił pan Zenon — niebezpieczeństwo to jest jawne, oprócz dla nich i dla tych, co w ich koło zaczarowane zostali wciągnięci. Jako prawnik miałem kilkakrotnie sposobność dotykania się ich interesów, z któremi interesa mojego ojca są ściśle związane — to ludzie zgubieni! Wystawże sobie pan ten dwór, tych panów z ich nawyknieniami, z ich niepraktycznością i nieumiejętnością życia... nagle pozbawionych majątku, dostatku, dachu, domu, zmuszonych — ale nie... myśleć o tem nie chcę! — dodał pan Zenon.
— Nie sądzę, — przerwał mecenas — ażeby ta ruina była tak bardzo bliska.
— Mnie się ona zdaje groźną, jutrzejszą, — zawołał Żurba — radbym ją kosztem krwi mej i życia odwrócić, bo to są najczcigodniejsi ludzie w świecie. Ze wszystkiemi swemi pojęciami nie naszego wieku, z tradycją, której wątek został przecięty, żyją oni tem, co przeszłość może po sobie zostawiła najszlachetniejszego. Szambelan jest prawdziwym patrjarchą; kawaler maltański prawdziwym rycerzem, gotowym jutro iść na oswobodzenie Jerozolimy, byle znalazł dwóch jeszcze podobnych sobie; ksiądz sufragan jest kapłanem wedle ewangelji, a dla rodziny opiekunem najczulszym; książę Robert najszlachetniejsza dusza... księżniczka Stella... anioł. Cóż pan chcesz? Nawet panna Marcjanna — to siostra miłosierdzia, napół święta uczynkami za życia... Pomimo to szambelan waha się przyjść do stołu, gdy wie, że przy nim zasiąść musi z mieszczańczukiem lub plebejuszem, książę Robert wierzy w posłannictwo rodów, a wszyscy razem pewni są, że świat się wykoleił i że jeśli do patrjarchalnego żywota nie wróci, to antychryst przyjdzie, jak prorokował ksiądz Serafin. Oprócz tego najmocniej są przekonani, — mówił dalej Zenon — że wybawienie ich z interesów, od ruiny, przyjdzie cudem łaski Bożej... odprawiają na ten cel nabożeństwa, ale siedzą z założonemi rękami i nie czynią nic, coby ich własną siłą poratować mogło. Wierzą w to, że dla wybranych, jak oni, dzieją się w istocie cuda... Pannie Marcjannie śnią się skarby zakopane, księżniczka Stella marzy o tem, że Robert mógłby zaślubić choćby córkę królowej angielskiej, która ma ich kilka... ksiądz sufragan modli się, płacze i ostatni grosz oddaje... Tymczasem życie się nie zmienia, wydatki nie zmniejszają, długi rosną; jedna kropla jeszcze, a z naczynia płyn się poleje.
Załamał ręce.
— Zapomniałem panu powiedzieć, — rzekł wzruszony — iż siostra księcia szambelana jest ksienią brygidek i modlitwy jej uważane są przez rodzinę za rodzaj specyfiku, który w ostateczności niebo rozłamie i złotą mannę sprowadzi. Cóż tu z tymi świętymi począć? — mówił, zniżając głos, Zenon. — Odjąć im ich złudzenia, któremi żyją szczęśliwi? Niepodobna... one płyną z krwią w ich żyłach. Pomimo nich ratować?... któż potrafi? Trzeba patrzyć na to z sercem skrwawionem, gdy się ich szanuje i kocha... ratunku niema.
Mecenas słuchał z uwagą wielką, odpowiedzieć mu wszakże było trudno.
— Wierzącym dzieją się cuda — zawołał z półuśmiechem. — Juściż bogate ożenienie księcia Roberta nie byłoby niepodobieństwem.
— Zapewne — odparł Zenon — ale należałoby choć pofatygować się i szukać tej żony obiecanej... bo ona sama do Brańska nie przyjedzie. Książę Robert odkłada, marzy, zapatruje się jak chrześcijanin-fatalista na wszystko, wierzy niewzruszenie w Opatrzność Bożą i siedzi sobie spokojnie nad książkami, niewiele myśląc o jutrze.
— A pan Gozdowski? — spytał mecenas.
Zenon począł się śmiać serdecznie.
— Ale to gąbka, która się tak napiła tego, w czem ją zanurzano, że z niej się już nic nie wyciśnie więcej, nad spotęgowaną rezygnację samych książąt. Czy pan nie widzisz, że ten poczciwy człek nabrał nawet fizjognomji swych ukochanych pryncypałów, wpatrując się w nią długie lata? W nim niema nic własnego, swojego... to zwierciadło posłuszne, nic więcej.
Mówił i unosił się coraz goręcej pan Zenon, chodząc po małej izdebce.
— Ręczę, — dodał nareszcie — że i pan tu przybyłeś nienadaremnie.
— To łatwo odgadnąć, — cicho rzekł mecenas — my prawnicy nigdy darmo nie przyjeżdżamy tak daleko. Mogę jednak zapewnić pana, iż na ten raz interes nie jest jeszcze groźny.
Młody Żurba, dłużej dopytywać się nie śmiąc, nagle zamilkł, a że noc była późna, podali sobie ręce i rozeszli się jakoś smutni.
Są wypadki, w których się najchłodniejsza nawet natura wrażeniu pewnemu oprzeć nie może. Hartknoch był jedną z tych chłodnych postaci, dla których życia zadanie mieści się całe w ciasnym egoizmie jednostki, szanującej tylko inne egoizmy i ustępującej im nieco, aby one też ustępstwami za to zapłaciły. Nie był to jednak człowiek zły ani bez serca. Na nieszczęście rozum brał zawsze nad nim górę. Tym razem mecenas, który czuł się zupełnie spokojny w sumieniu, przybywszy w interesie klienta swego, uległ wrażeniu, jakie na nim widok rodziny książąt Brańskich uczynił. Rozmowa z panem Zenonem przyczyniła się do tego. Długo zasnąć nie mógł, zastanawiając się nad naturą fenomenów, których był świadkiem. Serce podbudziło go może do tych badań, lecz rozum zimno je dokonywał. Wkońcu z reasumującym dlań wszystko wyrazem: Morituri! pan mecenas, westchnąwszy, usnął.
Zbudziło go rano otwarcie drzwi za wczesne i ukazanie się w progu tego samego pana Zenona, z którym wczoraj dopóźna prowadził rozmowę.
— Przebacz mi pan, — rzekł, wchodząc — iż go tak rano budzę; całą noc rozmyślając nad różnemi rzeczami, zasnąć nie mogłem. Przychodzę pana prosić o objaśnienie... jestem niespokojny nieco. Wszak to nie będzie niedyskrecją zapytać go o bliższe wyjaśnienie interesu, który tu pana sprowadził. Powiedziałeś mi pan, jeśli dobrze pamiętam, iż na ten raz nie jest on groźny jeszcze. Wnioskuję z tego, iż groźnym się stać może. Losy tej rodziny obchodzą mnie mocno. Możebyśmy conjunctis viribus poradzić coś mogli, nawet mimowoli tych starych dzieci, co same sobie radzić nie umieją i nie chcą. Nie mam żadnego prawa wymagania od pana w tem współczucia i pomocy, ale się odzywam do szlachetności jego charakteru.
Mecenas ledwie miał czas przetrzeć oczy i zebrać snem trochę powikłane myśli, ale umysł miał świeży i łatwo przyszedł do siebie.
— Niezmiernie to naturalne, co pan mówisz, i bardzo szlachetne z jego strony, — rzekł — ale, kochany kolego-prawniku, postawże się na mojem miejscu. Gdybyś przybył w cudzej sprawie, powierzonej ci z zaufaniem, mógłżebyś sumiennie dopełnić cokolwiek bądź szkodliwego interesowi klienta, który ci zaufał?
— O cóż ci właściwie idzie? — zapytał, siadając, Zenon.
— To, z czem przybyłem, nie jest tajemnicą — odparł mecenas. — Między innemi długami na dobrach książęcych ciąży suma pewna, o którą się wierzyciele upomnieli. Zapłacić ją było trudno; ja nabywam ją i biorę przelew w imieniu spekulanta, który tę hipotekę uważa za dostateczną. Nic w tem dotąd dla Brańskich niema groźnego.
Pan Zenon się zamyślił głęboko.
— Ale cóż to za ideał kapitalisty, — zawołał — który proprio motu chce się lokować na obciążonych dobrach książęcych? To rzecz niepojęta. Z najlepszą wiarą w ludzką uczynność, lekkomyślność i t. p. trudno mi przypuścić, żeby ktoś bez tajemnego celu popełnił z kapitałem taką... powiem poprostu, niedorzeczność.
Spojrzał w oczy mecenasowi, który zarumienił się mimowolnie.
— W tej sprawie — odpowiedział — ja jestem pośrednikiem bezwiednych celów, jestem posłem i nic więcej.
— Któż nabywa ten dług? — spytał Zenon.
— Dawid Salomson z Warszawy, kapitalista — odparł mecenas. — Zważ pan, że to nic a nic położenia książąt nie zmienia. Dług pozostaje i przechodzi tylko na imię innego człowieka.
— A warunki?
— Są, jakie były, nic uciążliwszego do nich nie przybywa — rzekł Hartknoch. — Za to, co powiadam, uczciwem słowem zaręczyć mogę. Zresztą książęta nie mają do wyboru, tylko albo zapłacić, lub od zapłaty uwolnić się tym przelewem.
— Nie rozumiem, — dodał Zenon — a czego nie rozumiem, tego się lękam. Dawid Salomson, którego nazwisko dozwala się domyślać przemyślnego bankiera-izraelity, musi w tem mieć cel jakiś. To sprawa ciemna.
— Ale ja jej więcej nie widzę od pana — odezwał się mecenas, chcąc się od dalszych badań uwolnić.
Nie mówił całej prawdy pan Hartknoch, wiedział bowiem o zamiarach Zembrzyńskiego, ale zdradzić ich nie chciał i nie mógł. Politowanie nad Brańskimi nie doszło w nim do tego stopnia, by sprawę powierzoną miał dla niego zdradzić. Inkwizycja ze strony Zenona była mu przykra i rad był od niej jak najprędzej się uwolnić.
— Kochany kolego, — rzekł, wyciągając doń rękę, Zenon — o jedno cię tylko proszę, nie śpiesz się zbytecznie do Gozdowskiego; ja się z nim i księciem Robertem chcę wprzódy rozmówić. Gozdowski człowiek uczciwy, ale nieudolny i zaślepiony. Księcia Roberta kocham, szanuję, alem go nigdy zrozumieć nie mógł; chcę otwarcie pomówić z nimi. Daj mi godzinę czasu.
— Najchętniej, — odparł mecenas — przed godziną też nie mógłbym żadną miarą być u plenipotenta. Do zobaczenia.
Pan Zenon śpiesznie wyszedł.
Trudno jest jasno widzieć w duszy człowieka, niełatwo też było odgadnąć, co skłaniało pana Zenona do tak gorliwego a dobrowolnego zajmowania się interesami familji Brańskich. Wprawdzie od lat wielu doświadczał ojciec pana Zenona dużo od nich przyjaźni, wprawdzie na dzierżawie dorobił się mająteczku, wprawdzie sama szlachetna natura i dobre serce młodego Żubry mogły być pobudką; ale jednak nie starczyło to wszystko na wytłumaczenie tej gorączki i zapału, z jaką niepowołany prawnik młody narzucał się na zbawcę tam, gdzie nie widziano nawet niebezpieczeństwa. Śpiesznym krokiem poleciał z gospody do dworku pana Gozdowskiego, który, pomimo pilnych interesów i pełnego przedpokoju ludzi, czekających na jego przebudzenie, zasypiał jeszcze ze spokojem czystego sumienia. Żubra był tu poufałym i nie wahał się wtargnąć do sypialni plenipotenta, wołając nań, aby wstawał, i rozkazując słudze otwierać okiennice.
— Ale cóż się stało? co tak pilnego? zmiłuj się! — zakrzyknął z łoża Gozdowski. — Budzisz mnie, gdym dopiero od godziny usnął. Powróciwszy wczoraj z pałacu, wziąłem do ręki nową powieść pani Sand, którą mi pożyczyła panna Antonina, i zaczytałem się do rana.
— A pocóż czytasz powieści, poco — rozśmiał się Zenon — będąc plenipotentem i mając o ósmej zrana pełen przedpokój ekonomów, pisarzów, wójtów, arendarzy, którzy na ciebie czekają?
— No, to niech poczekają... trudno znowu, — burczał Gozdowski, szukając rannego ubrania — trudno znowu być wiecznie na ich zawołanie.
— Z nimi rób sobie, co chcesz, — odparł, siadając przy łóżku, Zenon — ale ze mną musisz się rozmówić. Uprzedzam cię, że przychodzę z ważną mową o interesach.
— Nieszczęście prawdziwe z temi interesami! Skaranie Boże! — krzyknął Gozdowski. — Odetchnąć mi nie dajecie. Na miłość Chrystusową! daj choć krótki pacierz zmówić, wypić kawę, ubrać się.
— Nie mogę, zaraz tu nadciągnie mecenas warszawski, a ja się z wami rozmówić muszę, nim on przyjdzie.
— Czy to się tyczy jego?
— Tyczy się ogółu interesów, panie Gozdowski, — począł Zenon — znasz pan moje położenie względem tej rodziny, obowiązki wdzięczności, jakie zaciągnęliśmy. Ojciec, ja... wszyscy my kochamy książąt; przyznam się panu, że jestem o nich niespokojny i chcę jasno wiedzieć, jak stoją.
— Cóż? czyście się zlękli o swoje kilkadziesiąt tysięcy? — podchwycił Gozdowski, któremu przebudzenie kwaśny humor wyrobiło.
Zenon się oburzył.
— Jak pan możesz mówić coś podobnego? — zawołał. — My nietylko nie upominamy się o to, co mamy, ale oddamy i to, co jeszcze mieć możemy, byle im spokój zapewnić. Chcemy jednak wiedzieć, jak stoją.
— Znać państwo nie wierzycie we mnie i w prowadzenie tych interesów, któremi od lat dwudziestu kilku, z zadowoleniem książąt, zawiaduję... czy co? — ofuknął Gozdowski. — Pocóż ta indagacja?
— W uczciwość waszą, kochany panie Gozdowski, — rzekł żywo Zenon — wierzę najmocniej, ale w zręczność, w jasnowidzenie, daruj mi, nie wierzę. Nie wierzę tobie, ani księciu Robertowi, ani księciu szambelanowi, ani wszystkim wam, wielu was tu jest, i kwita. Waćpan być może widziałeś jaśniej, ale ciągle patrzysz w słońce i oślepłeś.
Zdumiony tym wybrykiem młodego Żubry, Gozdowski zamilkł, był jednak widocznie urażony, a choć łączyła ich przyjaźń, czuł się dotknięty. Nikt łatwiej się nie obraża nad tego, który niezupełnie sam z siebie jest zadowolony.
— Cóż to znowu? coś nowego? Jakiem mi się prawem tak wtrącacie?
— Prawem miłości dla nich i dla ciebie — rzucając się na szyję opierającemu się Gozdowskiemu, krzyknął Zenon. — Tyś poczciwy i gniewać się nie możesz, a masz tyle światła, że niepodobna, byś sam nie widział miecza Damoklesowego, zawieszonego nad głowami tej rodziny.
Plenipotent wyrwał się z uścisku prawie gwałtem.
— Słowo honoru, — rzekł — że tej napaści rannej nie rozumiem. Cóż się stało? co zagroziło? gdzie niebezpieczeństwo? co ci się śni?
— Gozdowski, jeśli mnie kochasz, pomówmy serjo.
Plenipotent, który się tak bronił, na te słowa uczuł mimowolnie obawę jakąś i zmiękł znacznie. Opuścił go gniew... objęła trwoga, której wszakże okazać nie chciał. Jako człowiek słaby, ulegał wpływowi optymizmu swych pryncypałów, lecz zarówno dał się też zachwiać i groźbie energicznej Zenona, którego wielce szacował. Znużony, padł na fotel.
— Mówmy serjo, no, dobrze, mówmy — odezwał się z westchnieniem ciężkiem. — Pan, tak jak ja, znasz książąt... wiesz, że ich kocham. Czegóż chcesz ode mnie, który jestem narzędziem tylko, aż do zbytku posłusznem?
— Chcę byś mniej słuchał, a więcej się lękał niż oni — gwałtownie kończył Zenon. — Nikt później nie uniewinni cię tem posłuszeństwem, a gdy przyjdzie katastrofa... wina cała spadnie na ciebie.
— Gdzie? jaka katastrofa? co ci się śni? — ofuknął, zrywając się, Gozdowski.
— Otwórzże oczy... na miłość Boga! — łamiąc ręce, mówił Zenon. — Ja nie jestem plenipotentem, a z tego, co wiem i widzę, łacno mogę przepowiedzieć katastrofę, o której mówię. Słuchając, rachuj. Wszystkie majętności książąt ile mogą być warte? Ceń drogo, pozwalam.
Gozdowski się zamyślił chmurno.
— Trzy miljony — rzekł.
— Przypuszczam i to... rachujmy — odezwał się Zenon. — Sumy, zaciągniętej w Towarzystwie, jest przeszło miljon... Są zaległe procenta. Liczyłżeś kiedy długi prywatne? rachowałeś legata i kapitały kościołów, fundacyj i t. p. Ja wiem, że wszystko to razem wzięte, jeśli już nie przewyższa wartości dóbr, to przynajmniej jej dorównywa... Książęta żyją tak zawsze, jakgdyby owe miljony mieli czyste; z każdym rokiem ciężary rosną. Jak z tego wybrnąć? jak? Jeden pozew, jedna suma, której opłacić czem nie będzie, a wszystko runie.
Gozdowski pochwycił się za głowę.
— To nie jest przesadzone, to rzeczywistość ściśle wzięta, nieprzeparta, konieczna. Z roku na rok przeciąga się ruina, ale jest nieuchronna.
Plenipotent milczał.
— Gdyby tak było, — wybąknął nareszcie z ciężkością — gdyby tak było, na co się nie zgadzam, to cóżbyśmy, wedle pana, począć mieli? co?... Zatem niema ratunku?
— Poczynajcie, co chcecie, ale róbcie cokolwiek bądź! — krzyknął Zenon.
— Tak źle nie jest, — odezwał się po namyśle plenipotent — grubo przesadzasz, panie Zenonie. Najprzód znaczniejsza część naszych długów nie jest wymagalna... nie potrzebujemy płacić kapitału, tylko procenty.
— Których nie płacicie wcale, — wtrącił Zenon — a dalej?
— Dalej przecie... przecie książę Robert się ożeni, — triumfująco dodał Gozdowski — przecie weźmie miljon lub półtora i dobra oczyści, toć jasne, jak słońce... Mamy więc prawo czekać cierpliwie i rachować na to.
Żurba opuścił ręce, słysząc to, głowę pochylił i oczy w ziemię wlepił.
— Na to niema odpowiedzi — rzekł.
— Sam widzisz... to cały, jasny plan nasz, — dodał z dobrą wiarą Gozdowski — a nie jest on tak bardzo zły, ani tak niepewny, jakby się mógł zdawać. Książę ma prawo szukać żony w tych sferach, do których jest stworzony. Prawdopodobnie znaleźć ją powinien i rzecz skończona.
— I sprzeda się? — spytał Zenon.
— Jak można mówić coś podobnego? — oburzył się plenipotent. — Poco ma się sprzedawać? Alboż majątek nie może być połączony z umysłowemi przymiotami? alboż miljonowa fortuna nie daje, owszem, prawa wnosić, iż osoba będzie dobrze wychowana i bogata we wszystko, co staranne wychowanie dać musi?
Ironicznie, sucho śmiać się począł pan Zenon, spojrzał na Gozdowskiego, przystąpił do niego, pocałował go, uścisnął i dokończył:
— Kochany, zacny panie Gozdowski, niema co już mówić z wami... każ podawać kawę... ja ci przeszkadzać nie będę.
Plenipotent zdawał się obrażonym zrazu, lecz powoli mu to odeszło, przyjął uścisk i żart za dobrą monetę, byle spokój od natręta uzyskać.
— Tylko słowo jeszcze, — zwracając się od progu, rzekł Zenon — jaki interes sprowadza tego mecenasa z Warszawy?
— Nabycie sumy na nas, rzecz prosta, jasna i już skończona; zyskujemy na czasie, a dla nas on jest wszystkiem; wy zaś, panie Zenonie, co tak kochacie książąt i macie miłość a zaufanie u księcia Roberta, lepiejbyście uczynili, gdybyście, zamiast nas burować niepotrzebnie, skłonić się go starali, ażeby raz na serjo o ożenieniu się pomyślał.
Zenon głową potrząsł, ramionami ruszył i bez pożegnania wyszedł, kierując się wprost do mieszkania księcia Roberta w pałacu.
Książę Robert zajmował apartament na dole, w jednem ze skrzydeł bocznych gmachu, w którem podobne, dosyć obszerne pomieszczenia mieli także ojciec, książę szambelan, pan generał i księżniczka Stella. Wpośrodku na pierwszem piętrze były pokoje galowe, mniejsze i większe, w których się cała rodzina zbierać była zwykła. Korytarze i przejścia ogrzane łączyły wszystkie części pałacu, mieszczącego prócz tego mnogą służbę, prawie wszystkich rezydentów, kapelana, przemieszkującą tu ciągle niemal pannę Antoninę, apteczkę z panną Marcjanną i t. d. Budowa była tak rozległa, iż mogła jeszcze w przypadku potrzeby wygodnie pomieścić gości, nawet tak obszernego lokalu wymagających, jak ksiądz sufragan. Ksiądz sufragan miał raz na zawsze dla siebie oddzielone i nigdy nie zajmowane przez nikogo pokoje na pierwszem piętrze: salon, sypialnię, kancelarję, łazienkę i t. d. Gmach tak urządzony, jak się domyślać łatwo, wymagał też służby licznej, na której nie zbywało; niezawsze zatrudniona, przez pół roku całkiem bezczynna, musiała przecież być na zawołanie. Wszystko też do tej miary zastosowane było.
Może jednym z najskromniejszych był apartament księcia Roberta, który lubił to, co piękne, ale zbytku nie potrzebował i umiał smak dobry połączyć z prostotą. Urządził on sobie sam wygodnie kilka pokoi, po których poznać było łatwo charakter posiadacza. Jeden z nich zajmowała wybrana bibljoteczka osobista księcia, oprócz której na drugiem piętrze znajdowała się tak zwana stara bibljoteka książęca, bardzo szacowna, lecz dosyć zaniedbana. Klucz od niej z urzędu miał kapelan, ale że teraźniejszy ksiądz Serafin lubił przedewszystkiem rybołówstwo i ogrodnictwo, miały czas sobie zamki zardzewieć, a mole i myszy słać gniazda. Reszta pokoi księcia Roberta, jego gabinet zielony z trofeami myśliwskiemi i rycerskiemi, były bardzo smakownie przez niego samego urządzone. Spędzał on tu większą część dnia nad dziennikami, nad nowościami, a że lubił przedewszystkiem historję, pamiętniki, podróże i czytał z łatwością w kilku językach, nie zbywało mu nigdy na miłej rozrywce. Czasem fantazja jakaś zapędziła go do starej bibljoteki, skąd także wyciągał różne dzieła, nie zwracając ich już pod klucz księdza kapelana. Czytał książę Robert wiele, ale czytanie dla niego było rodzajem rozrywki, niż nauką poważną. Czytał bez wyboru, zmieniając treść, szukając kontrastów, biorąc i rzucając dzieła najróżniejsze, i, choć bez książki wytrwać nie mógł i nie umiał, rzekłbyś, że się nią jak opjum tylko upajał, by o życiu i ciężarach jego zapomnieć.
Wszystko mu było dobre, co od rzeczywistości oderwać mogło silnie, dziś Rabelais, jutro Spinoza, zarówno Dante jak Eulenspiegel.
Pomimo pozorów młodości i pełni sił, których wyczerpać nie miał czasu, w księciu Robercie łatwo było dostrzec, iż do życia nie przywiązywał wagi, nie wierzył w nie wiele i nie zakreślił w niem sobie żadnego celu. Napozór miły, wesół, uprzejmy, ożywiony, w towarzystwie chętnie się udzielający i dający rozgrzać na krótko, — zdawał się jednak, w chwilach, gdy był sam sobie zostawiony, strutym, rozczarowanym, zobojętniałym na wszystko. Z indyferentyzmem, a raczej kwietyzmem fatalisty szedł drogą, jaka się nadarzyła, nie szukając ani nowej ani innej. Coś w tę duszę szczelnie zamkniętą padło znać, co jej dalszy rozwój wstrzymało. Nie zgorzkniał, nie znienawidził świata, kochał go, ale on był obojętny, nie spodziewał się po nim niczego więcej i nie był go ciekawy. Czasem można go było o sceptycyzm posądzić, chociaż wszystko, czego po nim świat, formy, przyzwoitość, obyczaje domu, tradycje wymagały, spełniał ze skrupulatnością drobnostkową, pilną, nieznużoną. Poszanowanie ludzi i opinij jak największe — ale do polemizowania z jednymi i drugimi nie schodził nigdy. Wyrozumiałość miał zupełną na błędy, poważanie dla cnoty — ani jedne, ani drugie wszakże zapału ni oburzenia w nim nie wzbudzały. Można go było nazwać beznamiętnym, chociaż gdy szło o uczynienie komu przysługi, o spełnienie czegoś poczciwego, krzątał się bardzo i prawie rozgrzewał. Ale ciepło to nie trwało długo, apatja łagodna wracała prędko. Zostawiony sam sobie, smutny był, a wesołość jego najbujniejsza zawsze zdała się przymuszona.
Zszedłszy go niespodzianie, można było być pewnym, że się go zastanie pogrążonym w bezmyślnem osłupieniu jakiemś lub nad jakąś książką — nigdy w rzeczywistości, zawsze w świecie marzeń i wspomnień. Przed okiem starszych, dla których książę Robert przybierał postać rozweseloną i swobodną, usposobienie to całkiem się kryło, poufalsi tylko chwytali go tak na uczynku, a cały tok życia stwierdzał mniemanie, iż książę Robert żył z obowiązku, ale bez smaku i zajęcia przyszłością.
Łatwo się domyślić, iż wychowanie otrzymał jak najstaranniejsze, że książę szambelan nie żałował niczego dla wykształcenia jedynaka, który od dziecinnych lat okazywał umysł żywy, pojętny i chciwy wiedzy. Niezliczonych nauczycieli brano i odprawiano, posyłano zagranicę, po skończeniu wychowania odbywał jeszcze podróże, potem, wedle rycerskich tradycyj, kazano mu wstąpić do wojska. Tu przypada właśnie epoka, w której szambelan i rodzina nieco go z oczu stracili; młody człowiek dziwnie piękny, wychowany najstaranniej, miły, dowcipny, czarujący wszystkich, nieco rozpieszczony — dostał się nagle w świat, którego pokusom podobno oprzeć się nie mógł. Imię, wielki wówczas jeszcze majątek, który dozwalał mu stanąć na stopie odpowiedniej rodziny stanowisku, zbliżyły go do sfer, w których młodemu, wychodzącemu na świat, z gorącemi namiętnościami a wielkiem niedoświadczeniem, największe grożą niebezpieczeństwa. Jak je wyminął, jak się im obronił, czy ich nawet uniknąć potrafił, o tem domowa milczała kronika. Nikt w Brańsku nie wiedział o niczem, oprócz śpiesznego bardzo awansu i dosyć znacznych księcia wydatków. Zboku dochodziły wieści, iż książę Robert był ulubieńcem najwyższych towarzystw, że go sobie wyrywano, że przepadano za nim; pocichu szeptano jeszcze, iż wielka jakaś miłość tajemnicza, gwałtowna, tragiczna zagroziła zwichnięciem przyszłości księcia, że zakochał się i był kochany przez kobietę zamężną, dla której gotów był poświęcić wszystko, której przywiązania o mało życiem nie przypłacił, że został przez nią zdradzony i w rozpaczy znowu bliski był samobójstwa. Cała ta tragedja jakaś bez nazwisk, jak głucha plotka, dostała się do niższych sfer dworu książęcego, ale do uszu ojca ani stryjów nigdy nie doszła. Rozsądniejsi ludzie poczytywali ją za potwarz i bajkę, gdy jakoś około tego samego czasu szambelan otrzymał od syna list, donoszący mu o chorobie, z powodu której będzie zmuszony opuścić służbę wojskową. Jakoż w parę miesięcy potem powrócił na wieś książę Robert, lecz tak strasznie zmieniony chorobą, że całą przywiązaną do siebie rodzinę przeraził. Reszty słabości tej przeszły zwolna, zdrowie wróciło, ale pozostała po niej owa apatja, smutek, zobojętnienie na wszystko, z którego młody książę wyjść już nie mógł.
Czy było co prawdy w opowiadaniach o jego przeszłości, nikt nie badał nawet; zatarły się powoli wspomnienia. Robert został, czem był — owszem, lata ten stan, który mógł być przechodnim, zmieniły zwolna w naturę. Życie wiejskie jednostajne przyczyniło się ku temu.
Gozdowski mówił prawdę panu Zenonowi, utrzymując, iż rodzina pokładała całe swe nadzieje na świetnem ożenieniu się księcia Roberta, spodziewać się go miano zupełne prawo i Robert wart był losu, który mu wróżono. Ojciec kilkakrotnie mu o tem wspominał, naglił generał, namawiał sufragan, którego głos wiele w rodzinie znaczył, a książę Robert milcząc, nie opierał się wcale, przyjmował rady, ale nic nie czynił, coby mu małżeństwo ułatwić mogło. Siedział na wsi, czytał, dumał i spełniał obowiązki towarzyskie nałogowo. Ilekroć chciano go skłonić do podróży, do odwiedzenia miasta, przejażdżki dalszej, znajdował tyle różnych powodów odłożenia wyjazdu, iż wkońcu całkiem poszła rzecz w zapomnienie. Siostra, którą czule kochał i słuchał najchętniej, nawet siostra wymóc nie potrafiła, by się ruszył z tego swego spokojnego kąta, do którego zdawał się codzień mocniej wrastać.
Taka była zewnętrzna fizjognomja charakteru księcia-rotmistrza, jeśli się tak wyrazić godzi — głębi jego i tajemnic nikt ani śmiał odgadywać. Napozór otwarty, szczery, był jak te domy, w których sieni ogromnej każdemu krążyć wolno, ale do środka nikt się nie dostaje.
Młodszy od niego pan Zenon znał rotmistrza od dziecka; choć wiekiem nierówni, spędzili młodsze lata razem. Cała ta rodzina Żurbów, przywiązana do Brańskich, chowała się, przebywała, żyła na dworze tutejszym, jak u siebie. Stary Żurba, który ubogim przyszedł na dzierżawę, a trzymał ją od lat dwudziestu kilku, przywiązał się poczciwem sercem do swoich dobrodziejów. Winien im był nietylko stosunkową zamożność, ale wychowanie świetne córki, jako towarzyszki księżniczki Stelli, i pomoc w prowadzeniu syna. Obojgiem szczycił się szlachcic, a pochlebiała mu też szczera przyjaźń książąt, serce miał dobre, był im więc oddany, tak cały, iż to, co miał, chętnie był gotów im poświęcić. Zenon na poufałej stopie z lat młodszych pozostał z księciem Robertem, który go kochał; jednakże po powrocie z wojska, gdy w imię młodej przyjaźni chciał się dowiedzieć czegoś o tych tajemniczych stosunkach, o których pocichu rozpowiadano, postrzegł, iż głąb duszy dawnego przyjaciela była dlań zamknięta. Książę Robert zbył zapytania natarczywe półśmiechem, półnadąsaniem, zagadał o czem innem i, we wszystkich innych przedmiotach chętnie rozprawiając z Zenonem, tego jednego nigdy mu dotknąć nie dozwolił. Zenon wniósł, iż rana była niezgojona, że płynęła krwią jeszcze; poszanował i zrozumiał tę boleść, rachując, iż czas powoli uśmierzyć ją musi. Nigdy też nie tykał, z księciem mówiąc, majątkowych spraw, przez delikatność jakąś, a może, by się nie zdało, iż o swój i ojca los się obawia, mieli bowiem u książąt sumę znaczną, a worek ich na zawołanie był otwarty.
Tym razem jednak przybycie mecenasa, które rozbudziło jakiś niepokój w duszy pana Zenona, skłoniło go nietylko do napaści wcale niezwyczajnej na Gozdowskiego, ale do postanowienia otwartego rozmówienia się z księciem Robertem. Czuł się w sercu czystym, to mu dodawało odwagi.
— Lekarz — mówił do siebie, idąc — musi mieć męstwo nietylko zdarcia z rany bandażów, ale zapuszczenia w nią noża, jeśli nim gangrenę ma wykroić. Będzie się książę gniewać — ha! cóż robić? niech się gniewa, dopełnię obowiązku.
Już był prawie w progu mieszkania przyjaciela, gdy myśl nowa wstrzymała go.
— Co pomoże moja rada? To się na nic nie zdało! Rozjątrzyć mogę, a nie mam dosyć powagi, aby przekonać. Wypadałoby, któż wie? inaczej może postąpić.
Zamyślił się: książę generał przyszedł mu na myśl, czyby jego za skuteczne narzędzie lub choć za pomocnika użyć nie było można. Zawahał się, spojrzał wgórę. W oknie drugiego piętra przeciwnego skrzydła pałacu kawaler maltański siedział z cybuchem i bardzo swobodnie fajkę palił, poglądając w podwórze. Była to jego fajka uroczysta, pierwsza, którą pomaluteńku do dna wypalał, po filiżance kawy, zrobionej własnoręcznie na maszynce.
— Hej, Żurba, słyszysz? Czego ty się tam tak rano kręcisz koło mieszkania Roberta? Czy nie widzisz, że śpi? Okiennice pozamykane, nie budź go, on potrzebuje biedaczysko wypoczynku. Jeśli się nie masz gdzie podziać, chodź do mnie, zrobię ci kawy takiej, jakiej oddawna nie piłeś!
Zenon głos ten wziął za głos przeznaczenia, za wyrok, westchnął i zwolna pociągnął przez dziedziniec i schody na drugie piętro, do pana generała.
Nie było u nas wprawdzie ani ordynacyj, ani majoratów; mimo to w rodzinach znaczniejszych troskliwość o utrzymanie ich świetności powoływała rodziców do rozporządzania dziećmi w ten sposób, by wielkie majętności mogły zostać niepodzielnemi. Niesiecki poświadczy, ile córek najpierwszych familij przywdziało szaty zakonne, by braciom nie uszczuplić mienia, ilu młodszych braci obierało stan duchowny, rachując na bogate prebendy i biskupstwa, które wydział ojcowizny zastąpić miały. Im bardziej ofiary i dostojeństwa bez wynagrodzenia piastowane nadwerężały majątki, tem rodzina do większych ofiar była zmuszona, ażeby dawną świetność utrzymać. Jednostki chętnie poświęcały się dla domu, dla rodu, dla gniazda, którego blask padał na nie. Działo się to najczęściej tak dobrowolnie, a rozporządzano potomstwem tak zawczasu, iż ofiara mało się czuć dawała. Dziewczątka, często w czternastym roku oddawane do klasztoru, nawykały do jego ciszy, spokoju, do jego mistycznych uciech, do pobożnych radości i zachwytów, tak że żadna ich siła potem na świat burzliwy wyprowadzić nie mogła. Tak samo synowie w szkołach zakonnych zrastali się już z sukienką nowicjuszów, umysł ich zawczasu kierował się ku zaświatowym sprawom nieba i zbawienia i ziemia nikła im z oczu. Często, gdy los dotknął tak rodzinę, iż napowrót jednego z poświęconych swych członków odzyskać chciała, trudno było skłonić go, by duchowną suknię na świecką zamienił, a różaniec na szablicę.
W rodzinie Brańskich, których majętności znacznie się w końcu ostatniego wieku zmniejszyły, musiano też uciec się do tego środka — postanowiono na syna starszego przelać całe mienie, a dwóch młodszych i siostrę oddać na posługę Bogu. Księżniczka Teofila wychowana została u brygidek, a że starano się o to, aby jej klasztor smakował, dobrowolnie oblokła sukienkę zakonną i poświęciła się życiu kontemplacyjnemu. Była w niem szczęśliwa. Jest to mały światek, do którego tak dobrze, jak do innych, nawyknąć i zrosnąć się z nim można, zwłaszcza gdy młodą gałązką latorośl się weń zaszczepi. Tak samo przyszły ksiądz sufragan ze szkół wprost dostał się do nowicjatu, a że ułomność nie wróżyła mu wielkich na świecie powodzeń, usposobienie zaś miał wrodzone do życia w ciszy i pokoju, poszedł tą drogą bez przymusu i żalu.
Trudniej było coś postanowić ze średnim synem, księciem Hugonem, który do stanu duchownego żadnego powołania nie miał. Ojciec też księcia szambelana, człek baczny i rozważny, obawiał się, by na przypadek śmierci bezdzietnej starszego syna familja na nim nie wygasła. Wybrano więc coś pośredniego; rycerskie usposobienie Hugona kwalifikowało go na kawalera maltańskiego. W razie wypadku od ślubów zakonnych łatwo było otrzymać uwolnienie. Książę wychował się na rycerza, kupiono mu komandorję, jeździł na Maltę, wojował potrosze wszędzie, a że zrodzony był na żołnierza, i on sam sobie, i jemu drudzy wpoili to przekonanie, że nie powinien się żenić i że do spokojnego życia w stadle małżeńskiem nie był wcale stworzony. Został więc książę Hugon bezżennym i rycerzem, dopóki sił stawało. Wmówiono weń także, ażeby się zrzekł majątków ojczystych, przestając na pensji, na dobrach zahipotekowanej, na co chętnie przystał. Gdzie nie był książę Hugon, trudno powiedzieć, bił się bowiem z fantazją paladyna, gdziekolwiek o wojnie poczciwej zasłyszał, szczególniej przeciwko wszystkim niewiernym, uważał to bowiem za obowiązek. Ktokolwiek na Turka szedł, nasz kawaler maltański śpieszył mu w pomoc jako ochotnik, dostawał blizny i kule, ordery, spoczywał nieco, potem na głos trąby zrywał się i szedł znowu. Reumatyzmy nareszcie, podagra dziedziczna, wiek, bo miał już lat siedemdziesiąt, osadziły go w Brańsku. A że dostawał pensje różne, przywiązywane do krzyżów i wysłużone w boju, choć go niezawsze dochodziło, co mu od rodziny należało, niewiele potrzebując, mając chleb i mieszkanie bezpłatne, wcale na swe położenie nie narzekał. Nie można powiedzieć, ażeby książę generał odrodził się od swoich, żył w nim ten duch, który w nich mieszkał; wałęsanie się jednak po świecie, czasy i obyczaje, wśród których żyć był zmuszony, wpłynęły na wyrobienie z tego materjału specyficznie różnej a osobliwej jednostki. Był to książę Brański, ale sui generis. Najprzód co do powierzchowności różnił się żołnierską fizjognomją od braci i synowca nawet; bo ten, choć służył wojskowo, mało z munduru wyniósł, a codzień mniej podobny był do wesołego rotmistrza huzarów. Książę szambelan pocichu skarżył się nawet księciu sufraganowi, iż Hugon nabrał maniery zbyt obozowej, że go stajnią często czuć było. Obok tej rubaszności żołnierza, zostało w nim wiele szlachcica i magnata. Nie zapominał nigdy, iż był napół zakonnikiem, z bezprzykładną regularnością odprawiał po łacinie officia swoje, obchodził uroczystości i posty. W mowie wyrwało mu się czasem coś wcale nie ortodoksyjnego, w życiu, jak powiadano, były wybryki bardzo głośne i śmiałe, ale reguły nie nadwerężył i zewnętrzne formy szanował skrupulatnie. Rozweselony pozwalał sobie żarcików, które istotnie jeśli nie stajnią, to namiotem żołnierskim trąciły — nazajutrz wszakże sam się kajał i wstydził krewkości swojej. Wiek powoli dość żywy temperament stępił i przygasił, błyski dawniejsze stawały się coraz rzadsze. Kawaler maltański urządził sobie na pierwszem piętrze wygodną siedzibę i nie pragnął niczego więcej nad to, by w niej mógł dożyć dni swoich. Zapalony niegdyś myśliwiec, teraz łowy coraz bardziej na jutro odkładał... zawsze mu coś do nich przeszkadzało.
Gdy przed laty kilkunastu przybył, by stale osiedlić się przy bracie, książę generał nie miał najmniejszego wyobrażenia o stanie majątkowym rodziny. Pensja dochodziła go niezawsze bardzo regularnie, lecz koniec końcem coś tam kapnęło i niby prowadzono rachunki zaległości. List szambelana często zastępował pieniądze czułościami i tak się to wlokło. Generał przyjechał ze złudzeniem, iż znajdzie tu dawną domu świetność jeszcze zwiększoną, w pierwszych chwilach nawet nic nad to nie widział, co chciał zobaczyć; z latami dopiero zaczęły mu się zwolna otwierać oczy. Rzeczywistość groźna zaglądała w nie bezlitośnie. Generał bronił się jej, okłamywał się sam, budował zamki na lodzie, nie mógł przypuścić nawet, by rodzina taka, jak ich, na upadek, a choćby na zubożenie, narażona być miała — resztki złudzeń przylgły do jego źrenic, lecz prawda dobywała się też do nich. Nie będąc nadzwyczajnie domyślnym, książę generał miał zdrowy rozsądek. Zaczynał się więc lękać codzień mocniej o przyszłość. Kochał bardzo księcia Roberta, lecz bądź co bądź jemu przypisał głównie zachwianie się interesów. Odgadywał go daleko lepiej, niż cała reszta rodziny.
— Czemu się u kaduka, ma foi, nie żeni? — mawiał do siebie. — Czas przecie, żeby tam te niezdrowe amory z niego wywietrzały. Któż na to nie chorował i kto choć raz w życiu nie umierał i nie szalał z miłości? Cela se conçoit. Lecz dla zgniłych wspomnień jakiejś tam jejmości całe życie chodzić w żałobie — to niema sensu, zwłaszcza gdy się na ramionach ma całej rodziny nadzieje i przyszłość.
Generał próbował synowca, lecz ile razy dotknął go, marmurowy chłód i kamienny upór zmuszał go do cofnięcia się i odkładania na jutro. Jutro próba się tak samo nie udawała, jak wczoraj. Generał się niecierpliwił trochę, ale cóż było począć? W pomoc wziąć ani szambelana, ani sufragana nie mógł, bo z nimi obu otwarcie o przeszłości Roberta mówić nawet nie było podobna; książę Hugon sam nie znał jej dokładnie; coś go tam doszło zboku niejasnego, pewnie przesadzonego, lecz więcej się domyślał.
Stan też majątkowy Brańskich odgadywał raczej, niż miał o nim jakie wyobrażenie. Jako wierzycielowi, zdało mu się niedelikatnością dośledzać, jak tam stały interesa; wogóle nie lubił rachunków, bał się odkryć gorszych, niż sądził. Wszystko to razem odstręczało go od otwarcia puszki Pandory, lecz mimowolnie znaki rozkładu i zbliżającej się ruiny biły w oczy. Zjawienie się natrętnych wierzycieli, bieganiny kontraktowe Gozdowskiego, snucie się lichwiarzy, posępne lice księcia Roberta w pewnych porach roku, dotkliwy niedostatek grosza, na który zawsze Żurba radzić musiał, wiele dawały do myślenia.
— Czemu bo się on nie żeni? — powtarzał. — Ma foi! to już nie do zniesienia, ma przecież obowiązki. Lata płyną, dochodzi czterdziestu, wprawdzie wygląda na trzydzieści kilka, ale ludzie o metryce cudzej lepiej niż o swojej pamiętają. Potem, żeby chciał, to go żadna nie weźmie i, ma foi, gdy już zacznie wąsy szwarcować, przepadł.
Szambelana nasadzał na księcia Roberta, a patrjarcha rodu, sam dochodząc do osiemdziesięciu, znajdował syna bardzo a bardzo młodym i nie chciał go przymuszać.
— Daj mu pokój, generale, — mówił — to człek rozumny, potrafi pokierować sobą, przyjdzie pora. Niech po służbie wojskowej wypocznie, niech też trochę swobody zażyje, bo małżeństwo, jak ojcowie mówili, złote jarzmo, ale jarzmo...
Generał ramionami ruszał.
— Jak ty go nie napędzisz, to on tam przy kominku z książką, ma foi, zestarzeje, skapcanieje. To poczciwa natura, ale bodźca koniecznie potrzebuje.
Toż samo powierzał generał księdzu sufraganowi, nakłaniając go także do interwencji — zacny kapłan wszakże zasłaniał uszy, strzepywał rękami i cichuteńko, jak był zwykł, szeptał bratu:
— To nie moja rzecz, braciszku, to nie moja rzecz, duchowny jestem. Niech Norbert po ojcowsku przemówi, albo wy. Co mnie się mieszać, kochanku, w nie swoje. Proszę cię, daj mi pokój. Pomodlę się, jeśli chcesz, na tę intencję.
Odmalowaliśmy dostatecznie w tych kilku słowach usposobienie generała, na którego interwencję zdawał się pan Zenon Żurba rachować: pomoże nam to do wyrozumienia rozmowy ich w tym przedmiocie.
Książę generał stał, jak mówiliśmy, na pierwszem piętrze pałacu; obrał on je sam sobie, nie chcąc być nikomu zawadą, ale raz objąwszy, wymówił sobie samowładne panowanie.
— To moje dziedzictwo, a raczej dożywocie, — rzekł do brata — daruj mi, panie szambelanie, co ci powiem, ja tu chcę być panem i urządzę sobie moje apartamenta wedle fantazji.
Nikt nic nie miał przeciwko temu, zwłaszcza że książę generał własnym kosztem restaurował i wyporządzał swą rezydencję. Wyglądała ona trochę fantastycznie, oryginalnie i zaciekawiała ludzi, co właśnie generała bawiło.
Mieszkanie całe składało się z sali bawialnej, saloniku, kancelarji, sypialni, bibljoteki, zbrojowni, gabinetu i pokojów dla służby. Sala pierwsza, obita ciemnozielono, wysłana suknem zielonem, przybrana była w wizerunki mistrzów maltańskiego zakonu, z tarczami, a dwa całkowite rynsztunki stare, z hełmami zapuszczonemi i kopjami w ręku, stały na straży w progu. Wielki stół dębowy rzeźbiony, na krzyżowych nogach, zajmował środek sali. Mniejsza salka, weselsza nieco, ale w stylu równie surowym przybrana, miała na ścianach widoki Malty, a przy ścianie rodzaj rycerskiego ołtarzyka z krucyfiksem i obrazem Matki Boskiej. Na jednej z jej ścian portret w całej postawie, w pełnym mundurze, wystawiał księcia generała, okrytego orderami i insygnjami swej dostojności. Oprócz tych dwóch pokojów, zbrojownia, bardzo ciekawa i bogata, obwieszona była starożytną bronią, zbieraną po całej Europie i smakownie ułożoną. W sypialnym pokoju łóżko stało żelazne, okryte skórą niedźwiedzią, w rogu klęcznik z lichtarzami i krucyfiksem. Na nim leżała trupia głowa, różaniec i bogato oprawny brewjarz kawalerów zakonu. Ciekawą też była bibljoteka, z dzieł wojskowych lub wojny opisujących złożona, a w niej modele fortec, karty, atlasy, które książę generał lubił przychodzącym pokazywać i niemi się chwalić. W gabinecie, w którym stała gotowalnia, za szkłem w pudle osobnem wystawione były ordery, wstęgi i dystynktorja różne księcia Hugona, a nazbierał tego niemało i miał w nich szczególne upodobanie. Ludzie mówili nawet, że trochę na nie polował.
Wchodzący Zenon zastał już generała, z fajką naprzeciw gościa kroczącego po zielonym salonie. Podał mu rękę dosyć wesoło.
— Dzieńdobry! Cóżeś tak rano się zerwał szturmować do Roberta, hę? ma foi, daj mu spać! To delikacik, jak nie dośpi, zaszkodzi mu, a wczoraj w nocy widziałem u niego światło bardzo długo.
Zenon nie wiedział, jak miał rozpocząć rozmowę.
— Przyznam się księciu, — rzekł — że trochę interesu, a raczej może niepotrzebnej gorliwości, napędziło mnie pode drzwi księcia Roberta.
— Cóż to tam takiego? sekret?
— Żaden, a gdyby nawet był dla kogo, to przecie nie dla księcia generała. Domowe sprawy.
— Daj ty mnie spokój ze sprawami, jam stary żołnierz i stary pół-mnich, do tego się nie zdałem, ma foi.
— Nie sądzę, — odezwał się Zenon — mnie się przeciwnie zdaje, że pan generał właśnie masz tu wielkie posłannictwo w tym domu i gdzie nikt nic nie potrafi, książę byś mógł.
— Ma foi! czy mi kadzić myślisz? — rozśmiał się stary. — Przestrzegam cię, że ja trybularzów nie lubię, tylko w kościele. I skądże się tobie wzięło palić kadzidła? Tyś także na zakrystjana nie stworzony.
— Ale bo to też pochlebstwo żadne nie jest, — odparł Zenon — książę mnie nie zrozumiałeś.
— Twoja wina, mów wyraźniej.
— Pozwalasz książę?
— Bardzo proszę, jam żołnierz — clara pacta.
— Przykra to rzecz z niedobremi wiadomościami przychodzić, — odezwał się Zenon — czasem jednak zmusza do tego obowiązek. Czy książę generał tego nie widzisz, że przy teraźniejszych ciężkich czasach, przy zobojętnieniu jakiemś księcia Roberta i dobroduszności Gozdowskiego interesa brańskie coraz bardziej szwankują? Nikt na to nie radzi. Z dnia na dzień zwleka się kuracja, a choroba sobie rośnie. Książę szambelan widzieć tego nie może, a pan generał może nie chcesz.
Książę Hugon wyprostował się jakoś dumnie.
— Nie chcę? ma foi! gdybym nie chciał widzieć, tobym, niestety, musiał, — odezwał się kwaśno — tylko, zrozumiejmy się, ja na to i, widząc, nie pomogę. Co to do mnie należy? Ja jestem w położeniu wyjątkowem, którego znowu waćpan, panie Zenonie, widzieć nie możesz — jestem wierzycielem, uczucie delikatności, nie dozwala mi nic począć. Hm, ma foi, myślisz, że ja nie widzę? myślisz, że ja zboku i z przełaju nie zachodziłem i szambelana i księdza sufragana, ale to się wszystko na nic nie zdało. Ja zaś sam z niczem wystąpić nie mogę. A z czem i jak mam wystąpić, gdy nie wiem, co robić, bo interesa dla mnie, c’est du grec, ja ich nie rozumiem.
Ruszył ramionami książę generał.
— Ty jesteś poczciwy chłopiec, mój panie Zenonie, ano, młody, pali ci się w głowie i sercu; my starzy, nawykliśmy odkładać potrosze ad calaendas graecas, a czasem Pan Bóg naszą w Nim ufność odpłaca. Nie przeczę, że cośby robić należało, ale co, ma foi?
— Zdaje mi się, — odezwał się Żurba — iż tu niema nic innego do zrobienia, tylko ożenić bogato księcia Roberta, a tymczasem zaprowadzić oszczędność ścisłą, kontrolę, ograniczyć wydatki, może nawet zmniejszyć dwór.
Generał cofnął się kilka kroków.
— Fiu! fiu! fiu! no, no! lecisz coś bardzo prędko i daleko! Ożenić, no tak, ożenić Roberta, ani słowa. Co się tyczy oszczędności, kontroli, ograniczenia w wydatkach, zmniejszenia dworu, śni ci się chyba — to są rzeczy wprost niemożliwe, to niepodobna. Jutroby nas okrzyczano za bankrutów, a jakże ty chcesz, ażeby szambelan przy ostatku dni swoich miał cierpieć, widząc taki upadek, gryźć się, czuć upokorzonym? To nie może być! to wprost niepodobieństwo, ma foi!
Zenon spuścił głowę.
— Ale — rzekł cicho — czyż nie lepiej trochę przykrości, niż... jaka katastrofa, która, jak piorun, księcia szambelana mogłaby o śmierć przyprawić?
Generał zbladł, usłyszawszy to, i chwycił za rękę Zenona, prowadząc go strwożony do drugiego pokoju. Tu obejrzał się bacznie, wyglądnął za drzwi i, przyparłszy do okna Żurbę, zapytał głosem stłumionym:
— Czy to nie imaginacja twoja, hę? Możeż to być, żebyśmy byli w takiem położeniu, które zagraża katastrofą? Człowiecze! ma foi, to niepodobieństwo. Cóż się tedy z tym ogromnym majątkiem stało?
Na twarzy starego wojskowego trwoga malowała się tak wyrazistemi rysy, iż Zenonowi żal się zrobiło biednego.
— Panie generale, — odezwał się, jąkając — ja nie powiadam, żeby coś podobnego miało być bliskiem, niech Bóg uchowa, lecz przy zaniedbaniu, apatji tej, stracie czasu, wkońcu do najopłakańszych następstw przyjść może.
Książę Hugon odetchnął wolniej.
— Nastraszyłeś bo mnie, ma foi, — odezwał się — choć ci tego w imię twej dobrej dla nas woli nie mam za złe. Pan Bóg nie dopuści upaść poczciwej rodzinie, sumienie nasze czyste. Opatrzność zsyła próby, ale dłoń jej przychodzi w pomoc często w ostatniej godzinie. Jakoś to będzie, jakoś to będzie...
Zenon uśmiechnął się smutnie.
— Skądże ci ten strach tak nagły? — zapytał generał.
— Napędził mi go nieco wczoraj mecenas.
— A tak, i jam zaraz czuł, że to nie bez kozery być musi — przerwał książę. — Cóż to, czy co tak bardzo złego?
— Na dziś jeszcze nic, ale któż wie, co to sprowadzić może. Jakiś spekulant-kapitalista nabywa wierzytelność. Któż go tam wie, jakie ma zamiary?
— Jest na to rada?
— Byłaby jedna: znaleźć sto tysięcy i dług ten zaraz zapłacić.
— Sto tysięcy! — wykrzyknął generał — sto tysięcy! suma sama przez się mało znacząca, ale, ma foi, skąd ją tak narazie wziąć?
— Zresztą, — przerwał Zenon — panie generale, to nie o te sto tysięcy idzie, ale o to, że zacny nasz, kochany książę Robert śpi, marzy, odpoczywa i o przyszłości nie myśli. Sądziłem, że gdybyś pan generał energicznie jakoś przemówił...
Książę podrapał się w głowę, pokręcił wąsa i szepnął.
— Tak, ma foi, ja, energicznie do Roberta... o co? o to, żeby sobie chomąt na szyję włożył... dobry jesteś, a! dobry jesteś! Znasz mnie widać doskonale i Roberta — generał zaczął się śmiać jakoś smutnie. — Ma foi, doskonały jesteś, trafiłeś wybornie! Mój panie Zenonie, mam lat, prawda, siedemdziesiąt, jednak nie zeschłem na mumję bez serca. Czyś ty co słyszał o tych tam wojskowych przygodach Roberta, hę? Pewnie tak samo, jak ja. Dorozumiewamy się, co tam było. Człek nie odbolał, choć po spartańsku tego lisa na piersi nosi, ale czuć, że go jeszcze kąsa. Jakże tu przyjść i powiedzieć mu: poświęć się dla nas, żeby nam bażantów nie zabrakło, idź i oparzoną rękę kładź w ogień znowu. Ma foi, nie mam odwagi.
— A któż ją będzie miał? — spytał Zenon.
— Tego nie wiem — mówił generał. — Ks. sufragan jej nie ma, ojciec z innych powodów nie chce go zmuszać...
— A zatem rzeczy in statu quo zostaną, do...
Zenon nie dokończył, a książę, któremu fajka zgasła, poszedł ją spokojnie na swojem miejscu postawić. Zdaje się, że bardzo mu było na rękę ukryć zarazem twarz, na której wrażenie doznane ślady bolesne zostawiło. Żurba siadł, czując, że myśl, z którą tu się wybrał, była niezręczna, skoro skutku nie przyniosła. Pocóż księcia generała martwił daremnie? Miał to na sumieniu.
Jakiś czas trwało milczenie. Książę Hugon wciąż jeszcze fajki wedle prawideł nie mógł ustawić, ręka mu się trzęsła.
— Niech ci Bóg płaci, mój panie Zenonie, — odezwał się nareszcie, odwracając się z twarzą pochmurzoną — za twoje dla nas serce. Teraz to są takie czasy, że każdy myśli tylko o sobie, w rodzinach nawet spójni niema, cóż dopiero między obcymi; więc gdy się na uczucie trafi, trzeba przed niem skłonić głowę, jak przed idącą świętością.
Generał westchnął.
— Wyście bo — rzekł napół sam do siebie — całym rodem poczciwi i zacni ludzie, choć każdy po swojemu. Nie dziwię się twemu ojcu, bo to człowiek z tych czasów, gdy szanować a kochać nietylko było wolno, ale nakazano, nie dziwię pannie Antoninie, bo ona się z nami tu zrosła jak dziecię domu; ale w tobie, człowieku nowych pojęć i wychowania, ma foi, admiruję szlachetne uczucie tem bardziej, że cię tam uczono pewnie, aby je na gościńcu rzucić, jako niepotrzebny ciężar. Bóg ci zapłać. Ale słuchajno, panie Zenonie, gorączka jesteś. Co dziś pomoże mówić z księciem Robertem, kiedy za parę godzin ów mecenas przybędzie dla podpisania aktu?
— Mnie też nie szło o zapobieżenie temu, co nieuchronne, — odparł Zenon — lecz... lecz przy tej zręczności chciałem choćby groźbą rozbudzić księcia Roberta.
— Ano, tak dobrze, tak dobrze, ma foi — odpowiedział generał, uderzając go po ramieniu. — Budź, budź, ale...
Zamilkł stary; choć żołnierzowi, łza zakręciła się mu w oku. Pochodził po salonie, obejrzał się po zbrojach i wizerunkach... Nagle stanął, wyprostował się, twarz z chmurnej stała się jaśniejsza i poważna, jakby na nią blask rzuciło jakieś widzenie.
— Ale nie, — zawołał — nie, to być nie może! My, nasz ród upaść nie może, to byłoby okrutne, to byłoby niesprawiedliwe! Patrzże, mój Zenonie, na rodzinę, na to gniazdo nasze, na ducha, co nas ożywia; myśmy też na coś światu potrzebni. Mieliśmy, mamy posłannictwo ofiary, kapłaństwo cnoty i piękna — nie żyliśmy darmo, choć nas zowią próżniakami i darmozjadami. Jeżeliśmy nie pracowali dłonią, pracowaliśmy myślą, sercem, przewodniczyliśmy, gdzie trzeba było. My jeszcze przecie coś do dziś dnia reprezentujemy, czego oprócz nas nikt nie potrafi; w naszych dłoniach arka tradycji.
Generał zapalał się, powtarzając, co słyszał, czytał i w co wierzył najmocniej. Zenon słuchał z wyrozumiałością, z pewnem współczuciem, lecz nie zdawał się przekonanym, choć sprzeciwiać się nie widział potrzeby.
— Wszystko to prawda, — zakończył, wstając — a jednak, chcąc się na tem stanowisku utrzymać, potrzeba pracować. Gdy szeregi do boju idą, kto padł na ziemię, tego stratują konie.
Książę Hugon spojrzał nań bystro.
— Pracowaliśmy, dopóki było można i sił stało, — rzekł powoli — stare niedobitki szanują wszędzie. Co się tyczy Roberta, ano, niech Bóg szczęści! Lecz aby na niego podziałać, trzeba i wiele czasu i niemało umiejętności. Eh — dodał wkońcu — ja wierzę w Opatrzność! To lepsze od wszystkich naszych rozmów i rachuby, ma foi. My zginąć nie możemy!
Po tych wyrazach, najlepiej malujących wiekuistą zwrotkę, do której w Brańsku wszyscy byli nawykli, Zenon nie miał już co mówić. Spojrzał oknem: w pokojach księcia Roberta okiennice były otwarte, skłonił się generałowi i wyszedł.
O mil dziesięć od Nowego Brańska znajdowała się w małem miasteczku, które życie czerpało z przerzynającej je drogi handlowej, rezydencja księdza sufragana, w której on od lat już wielu zamieszkiwał. Wprawdzie miała nadzieję rodzina, że z tej skromnej tymczasowej na wyższą dostojność kościelną posunięty będzie przy pierwszym wakansie, lecz dotąd tak się wszystko nieszczęśliwie składało, iż ksiądz sufragan został zawiedziony. Dla niego było to obojętne, gdyż nie potrzebował niczego więcej nad ciszę i atmosferę pokoju, która go otaczała, ale dla książąt było to ważne, bo sufragan, obfitsze mając środki, większą im mógłby być pomocą. W istocie całe jego życie było nieustanną troską o rodzinę, której wszystko poświęcał. Żył, można było powiedzieć, nią i dla niej tylko. Człowiek cichy, skromny, dobry, wiedział może lepiej niż wszyscy, w jak groźnem położeniu zostawali, czynił, co mógł, aby ich z niego podźwignąć, zawsze jednak napróżno. Obowiązki kapłana i biskupa, potem brata i opiekuna zajmowały go wyłącznie. Trosk nie brakło, a one go tak, choć niestarego jeszcze, złamały i przygniotły, że zdrowie postradał i z trzech braci najmłodszych, prawie się najstarszym wydawał.
Szambelan, zdawszy interesa na syna, zwierzchność nad rodziną abdykował w ręce ks. biskupa, bo choć generała kochał bardzo, nie znajdował go zdolnym do pokierowania sprawami domu. W ważniejszych opierało się wszystko o księdza sufragana, zasięgano jego rady, żądano protekcji, kazano mu pisać listy, często nawet odbywać podróże. Poczciwy i gorliwy kapłan nie odmówił nigdy, a choć często z wielką ofiarą, spełniał, co żądano, gryząc się, jeśli niepowodzenie go spotkało. Naówczas w łzawej modlitwie szukał u ołtarza pociechy. Dusza to była czysta i, mimo wieku, młodzieńcza uczuciem a poświęceniem.
W rezydencji swej ksiądz biskup miał dom bardzo skromny, reprezentował jako naczelnik duchowieństwa w pewnych razach stan swój i zmuszony był do okazalszego napozór życia, lecz w istocie żałował sobie, ujmował, skąpił, ograniczał się, ażeby mógł rodzinie dopomagać. Szambelan, który niejasne miał pojęcie o położeniu brata, uciekał się doń często, czasem bardzo natarczywie, tak że ksiądz biskup nietylko, co miał, oddawał, ale nawet długi zaciągał, żeby rodzinie nie odmówić. Życie też jego było nietylko skromne, lecz — można powiedzieć — ubogie.
Ci, co go nie znali, okrzyczeli go za skąpca i chciwego. Opowiadano o jakichś niezmiernych kapitałach, które po piwnicach gromadził. Zaciągane nawet długi, zdaniem wielu, były tylko pokrywką, dla pozornego okazania się ubogim.
Dom, przeznaczony dla księdza sufragana, stał nieopodal od kolegjaty i zdaleka mógł się wydawać bardzo pokaźnym, choć w istocie była to sklecona po pożarze z resztek starych murów kamieniczka, niewygodna, zimna i niesmaczna. Na dole jej mieszkał kapelan i dwóch wikarjuszów, mieściła się kancelarja; pierwsze piętro, dosyć obszerne, zajmował ksiądz biskup. A że okoliczni obywatele w pewne uroczystości zgromadzali się tu, niekiedy nawet bardzo licznie, i zwyczaj kazał ich przyjmować — że się i duchowieństwo niekiedy zjeżdżało, kilka sal było nieuchronnie potrzebnych.
Umeblowanie ich pochodziło jeszcze ze starego domu, ocalone od pożaru, w biało wytynkowanych apartamentach dziwacznie się wydając. Krzesła, niegdyś złocone i aksamitami pokryte, stoły z poobijaną pozłotą i lakierem, obrazy ogromne, sczerniałe, gdzie niegdzie krucyfiks lub relikwiarz, rzeźby drewniane i niezgrabne, szafy czarne, roboty jakiegoś domorosłego artysty, jako tako ubierały puste i chłodne komnaty księdza biskupa. O wygodzie nikt tu nie pomyślał, tem mniej o wdzięku. Służba też sufragana, ze starych ludzi, w większej części z Brańska pobranych, złożona, miała wprawdzie liberje, galony i wszystko, co mieć była powinna, ale w stanie najopłakańszym. Tak samo wyglądała stara kareta i ogromne, chude, wypracowane konie, na które wkładano wyzłacane chomąta, aby sterczące pokryć kości.
Biskup przyjmował u siebie tylko, gdy do tego był zmuszony, żył zresztą zamknięty i pewnie mniej wygodnie, niż niejeden z wiejskich proboszczów. Narzekano powszechnie na jego kwaśne wino, chleb zgorzkniały i stół niesmaczny, przypisując skąpstwu to opuszczenie się i zaniedbanie. Gdy nikogo nie miał oprócz kapelana, ksiądz sufragan jadł, co mu dano, a że ściśle postów pilnował i pół roku nietylko mięsa, ale i masła na stole nie było, tylko zielony olej, którego zapachem przeszła sala jadalna, chorował potem i dietą a kleikiem się leczył. Życie to było anachorety, a praca, jakiejby nie każdy podołał: siła ducha go trzymała. Więcej w kościele niż w domu, na zimnie, w podróżach po parafjach, na różnych celebrach w okolicy, ksiądz sufragan nie miał nigdy czasu odetchnąć, chyba gdy na parę dni do Brańska pojechał.
Niezmiernie uprzejmy, grzeczny, nad potrzebę może pokorny i bojaźliwy, przy obejściu się, nacechowanem najwyszukańszą delikatnością, ksiądz biskup był milczący, smutny i, można powiedzieć, niedostępny dla tych, co z nim żyli. Człowieka w nim znała tylko rodzina, dla reszty był zawsze biskupem i pasterzem.
Zato obowiązki duchownego trudno, żeby kto mógł spełniać gorliwiej. Trafiało się nieraz około Wielkiejnocy, gdy do spowiedzi było wielu, w czasie odpustów, że z konfesjonału ledwie mógł wynijść o swej mocy. Słabł czasem w zakrystji, że go trzeźwiono i gwałtem do domu odprowadzano. Częstokroć, jeśli wikarjuszów i kapelana nie było, a w nocy zażądano do chorego kapłana, biegł sam po słocie i błocie do miasteczka... ani go powstrzymać było można. Odchorował czasem tę gorliwość, lecz na przyszłość ostrożniejszy nie był. Doktór, mieszkający w miasteczku, napróżno wymagał większego na siebie baczenia. Biskup mu pocichutku zawsze odpowiadał:
— A waćpan to szanujesz się, gdy do chorego powołują? Choćby i głową nałożyć przyszło, czyż to nie obowiązek? Najpiękniejsza śmierć żołnierza, gdy w boju padnie. Myśmy też Chrystusowi żołnierze.
Rzadko jednak tak długo się ksiądz biskup tłumaczył, nie lubił bowiem mówić i wymowy też nie miał. Wielka nieśmiałość nie dozwalała mu nawet wstępować na kazalnicę, a w towarzystwie odzywał się pocichu, niewielu słowy, prędko, ażeby się co rychlej zbyć niemiłego obowiązku.
Łatwo się domyśleć, że człowieka, jak ksiądz sufragan, niewielu ocenić umiało; kochali go i szanowali bliżsi, lecz ogół widział w nim pospolitego człowieka i upierał się sądzić go jako nieznośnego skąpca. Mało też miał stosunków z obywatelstwem i niewiele czasu dla poufalszego z ludźmi obcowania. Niższe duchowieństwo czuło w nim ojca i pasterza, przywiązane doń było i prostotę obyczajów jego cenić umiało, — wyżsi dostojnicy stronili od niego i okazywali mu zimną tylko grzeczność. Ksiądz biskup mało się jednak o to troszczył i poza koło, obowiązkami zakreślone, nie wychodził.
Mieścina, będąca rezydencją księcia, uboga dosyć i niepokaźna, Izraelitami po większej części zaludniona, smutnym była pobytem; ściągał do niej tylko obraz cudowny w kolegjacie, odpusty i nabożeństwa. W dnie te tłumy się zbiegały na kilkadziesiąt mil wokoło i biskup ledwie swym obowiązkom mógł wydołać.
Właśnie w przededniu jednej z tych uroczystości, gdy na sufraganji i około kolegjaty, co żyło, zajęte było przystrajaniem kościoła i przygotowaniami do święta, a ksiądz biskup z wikarjuszami i kapelanem umawiali się o program celebry, kazania i konfesjonały — na drodze od miasteczka wiodącej, nagiej i zwykle pustej, dostrzegł ksiądz Abłamski, kapelan biskupa, idącego ku domowi, a rozglądającego się wokoło otyłego, barczystego, niemłodego mężczyznę, który zdawał się, jako obcy, rozpatrywać i szukać czegoś. Zaczepił nawet przechodzącego z obrusami zakrystjana, który mu drzwi sufraganji pokazał.
— Otóż ani chybi gość nie w porę, — odezwał się ksiądz Abłamski — a tu tyle do czynienia! Jakiś znać obywatel zdaleka.
Biskup wyjrzał, gruby ów jegomość stał jeszcze, patrząc wokoło.
— Nie wiem kto to taki, nieznajomy mi.
Zaczęto tem pilniej umawiać się o sumę jutrzejszą, o kolej mszy i kazania, gdy z przedpokoju nadszedł stary Grzegorz, kamerdyner księdza biskupa, siwy jak gołąb i przygarbiony, pytając, czy jego ekscelencja zechce przyjąć pana hrabiego Mościńskiego.
Ksiądz sufragan podszedł ku niemu, pytając: kto? kto? powtórzył parę razy nazwisko i trochę mu się twarz rozpromieniła.
— A! a! wiem, prosić! — zawołał — prosić! To nasz stary przyjaciel i koligat, tylkośmy się lat ze dwadzieścia z nim nie widzieli. Księże kapelanie, ułóżcie tam resztę, a mnie nie oszczędzajcie, bardzo proszę.
Domawiał tych słów, gdy hrabia Mościński się wtoczył, powoli ocierając pot z czoła. Poważna to była postać, szczególnie dobrą tuszą i rumianą, ogorzałą twarzą, z której patrzyło zadowolenie z siebie i ta pewność, jaką daje trzos dobrze nabity. Poznać w nim było łatwo, jeśli nie magnata, to wielce zamożnego człowieka, który wszędzie pewny był dobrego przyjęcia. Rysy twarzy nie były zbyt dystyngowane, dosyć nawet pospolite, lecz z oczu biła roztropność. Szerokie usta z mięsnemi wargami, pełne policzki, nos orli, podbródek zawiesisty, składały fizjognomję nie powabną, lecz dość sympatyczną. Strój staranny okazywał człowieka nawykłego do obracania się w towarzystwie, które doń przywiązuje pewną wagę; przytem pierścieni, łańcuchów, pieczątek i szpilek bogatych było aż do zbytku.
Pan hrabia Mościński skłonił się nisko ekscelencji w progu, rozśmiał wesoło i podbiegł, chwytając rękę, którą zaczął całować z zapałem i uczuciem niekłamanem.
— Wszakżeś mnie ksiądz biskup poznał, nie? — zawołał. — A! jakież to dla mnie szczęście, iż go oglądać mogę. Istny wypadek, bo, jak Bóg miły, nie wiedziałem nawet, gdzie ksiądz biskup rezyduje. Jadącemu do Warszawy przypadł mi tu nocleg, bo jadę z familią, a córka mi trochę zasłabła; gospody porządnej ledwiem mógł dopytać, wszystko zajęte na jutrzejszy odpust. Ale to szczęście, bom, chodząc, dowiedział się o księdzu biskupie, i ot, nogi jego całuję, nogi całuję!
To mówiąc, śmiał się uradowany, a biskup też ściskał go, cichutko coś szepcąc.
— Bardzom rad, że pana hrabiego w dobrem zdrowiu oglądam. Od czasu, jakeście nasze strony opuścili, ani słychu o was nie było.
— Bo to, księże biskupie dobrodzieju, — zawołał przybyły głosem ogromnym, rozchodzącym się dziwnie po pustem mieszkaniu — człowiek musiał pracować. Kupiłem znaczne dobra na Podolu, z długami, z małym groszem i w pocie czoła, w krwawym pocie, musiałem oczyszczać, dorabiać się. Byliśmy, jak wasza ekscelencja może sobie przypominasz, w nieciekawych interesach, po ojcu mi zostały zawikłane, ale Pan Bóg pobłogosławił i teraz mojej jedynaczce zostawię parę miljoników co najmniej.
Zatarł ręce hrabia, wyspowiadawszy się tak napoczekaniu niemal z całego życia.
— To tylko nieszczęście, że mi Pan Bóg syna odmówił, — westchnął hrabia — jedna córka. Prawda, że się nią pochlubić mogę i żem ją wychował jak królewskie dziecko, to mi wszyscy przyznają, i do stroju i do łoju, ale imieniowi naszemu koniec, chybaby mąż je do swojego przypiął.
To powiedziawszy, hrabia z czułością wielką jął znowu ściskać biskupa i wpatrywać się w niego, badając twarz tę dziwnie dlań wiekiem zmienioną. Na hrabi Mościńskim lata ten tylko ślad zostawiły, że szczupłego i drobnego chłopaka rozpasły, rozszerzyły, utuczyły do niepoznania; biskup, przeciwnie, skurczył się, zesechł i zdrobniał.
— A cóż się w Brańsku dzieje? o mój Boże! — począł zaraz hrabia. — Czy wszyscy żywi i zdrowi? Przecież to my starzy słudzy książąt.
— I koligaci, — dorzucił biskup — któremu, choć świętobliwemu kapłanowi, to miljonowa jedynaczka zdawała się już przez Opatrzność zesłaną.
— Wielki to zaszczyt dla nas, którym się zawsze chlubimy — dodał hrabia. — Jakże się ma książę szambelan, pan generał? Czy książę Robert zawsze w wojsku? A księżniczka Stella wyszła zamąż pewnie?
Biskup się zmieszał i oczy spuścił.
— Bardzo hrabiemu za pamięć dziękuję, — szepnął — bratową świętą niewiastę straciliśmy. Szambelan postarzał, ale się trzyma, generał żyje i zdrów. Robert dawno już do domu powrócił!
Hrabia w ręce uderzył.
— Jakżebym to ja rad wszystkich zobaczyć! Tylko trudno, trudno, córka mi w drodze zasłabła, a i tak nie była bardzo zdrowa; muszę do Warszawy pośpieszać.
Biskupowi te dwa miljony ciągle się snuły po głowie.
— Czy nie lepiejby, panie hrabio, dać tu córce spocząć, mamy też bardzo dobrego lekarza. Jutro u nas odpust, pomodlilibyście się, a z Brańska spodziewam się, jeśli nie wszystkich, bo szambelanowi ruszyć trudno, to przynajmniej kilku osób.
Spojrzał bojaźliwie na hrabiego, który się wciąż uśmiechał.
— Muszę się przyznać w. ekscelencji, — rzekł, głos zniżając — że moja jedynaczka, moja Alfonsynka, jedyne oko w głowie, zawojowała starego ojca; ona podróżą kieruje, ja jej służka, od niej zależy stać, jechać, spoczywać, a że jeszcze niebardzo zdrowa, więc już ani głosu podnieść nie śmiem. A! gdyby się Alfonsynka tylko zgodziła, jakżeby mi było miło służyć w. ekscelencji i dzionek tu jaki spędzić i pomodlić się, i poweselić, i stare dzieje przypomnieć.
— To namówcie córkę, dla zdrowia! dla zdrowia! — dodał biskup, ściskając rękę hrabiego.
— Będę próbował — odpowiedział hrabia.
W tej chwili trzech dziekanów weszło razem i biskup pośpieszył na ich przyjęcie, hrabia zamilkł i uczuł potrzebę wycofania się.
— Czegóż tak śpieszycie? — spytał ksiądz sufragan.
— Bom tu wpadł istotnie, jak Piłat w credo, — rozśmiał się hrabia — nie chcę być zawadą.
— W każdym razie do zobaczenia, nieprawdaż? — dodał biskup.
— Nie wyjadę, żebym rączek waszych nie ucałował! — zawołał hrabia.
Nadciągające duchowieństwo zmusiło Podolaka do odwrotu.
Wielki odpust w małem miasteczku dla mieszkańców jest bardzo miłą uroczystością, lecz dla przejeżdżającego, który nań trafi wypadkiem, potrzebując wypoczynku, niespodzianką dosyć niewygodną. Dla licznego dworu, dla nawykłych do domowego komfortu, trudno tu było znaleźć właściwe pomieszczenie. To też ekwipaże hrabiego, kareta córki, kocz pana, bryka panien służących i kuchnia stały długo w pośrodku rynku, skupiając koło siebie gawiedź ciekawą, nim kamerdynerowi udało się, powyrzucawszy różną drobną ludność i gospodarzy, urządzić nocleg znośny dla hrabianki Alfonsyny. Ojciec mógł się i najmniejszą ciupką zadowolić, jedynaczce trzeba było najmniej dwóch pokoi, a dwór i służba były także wymagające.
Izraelita, spodziewający się zarobku, zgodził się wreszcie na ustąpienie tylu izb, ile było potrzeba, dał słowo, że do zajazdu nikogo więcej nie wpuści i ekwipaże hrabiego mogły wkońcu wtoczyć się do domu, wykadzonego i umiecionego naprędce. Chwilę jeszcze trwało przybranie głównego pokoju, przeznaczonego dla panny Alfonsyny, potem ona, miss Burglife i panna Zwolska zajęły go, z widocznem jednak niezadowoleniem. Zdaniem zgodnem wszystkich pań, czuć było stęchliznę. Hrabia i kamerdyner zaręczyli, iż nie mieli wyboru; zaczęto kadzić i okna otwierać, zasłano dywanik przed kanapą i jedynaczka zajęła na niej miejsce. W tejże chwili, szanując jej spoczynek, wszyscy, oprócz miss Burglife, na palcach wynieśli się do izby sąsiedniej. Hrabia dostał maleńką ciupkę, mocno podejrzaną o to, że mogła być składem cebuli, którą tu silnie czuć było, i po chwili wyszedł na miasteczko, skąd się dostał do sufraganji.
Panna Alfonsyna, dwudziestoletnia córka hrabiego, która spoczęła na kanapce naprzeciw okna, wychodzącego ku rynkowi, i z pewnem politowaniem przypatrywała się pospólstwu, kręcącemu się po nim, była w istocie osobą słabowitą; szczupła, chuda, mizerna, wydawała się o wiele starszą od swej metryki.
Dość słusznego wzrostu, brunetka, z oczyma czarnemi, nie była ani piękna, ani brzydka, co gorzej, mając lat ledwie dwadzieścia, nie wydawała się młodą. Znużenie malowało się na jej twarzyczce przedłużonej, pożółkłej, z wyrazem dosyć dumnym i pogardliwym. Uśmiech był na niej rzadkim bardzo gościem. Pomimo podróży, panna Alfonsyna ubrana była z jakimś niesmacznym wykwintem i okryta mnóstwem klejnocików i błyskotek.
Znać w nich było najpierwszych mistrzów Europy, każda rzecz pojedyńczo wzięta mogła być śliczna, ale nagromadzenie ich było prawie śmieszne. Tak samo strój, od najlepszych modniarek odeskich, i ułożony był, i dobrany bez smaku. Panna Alfonsyna widocznie potrzebowała nawet w drodze okazywać, że jest miljonową dziedziczką. Mnóstwo pudełeczek, skrzyneczek, woreczków, flakonów, poduszeczek, płaszczyków, szkatułek i torb zaczęto znosić i zarzucono niemi wszystkie stoły i krzesła. Służba niespokojna krzątała się i biegała, gdyż panna Zwolska rozgłosiła, że hrabianka czuła się zmęczoną i chorą. Chodzono na palcach i szeptano pocichu. Hrabia, widząc się chwilowo niepotrzebnym, wymknął się właśnie dla oglądu miejscowości. Miano herbatę podawać, gdy rozpromieniony powrócił.
— Alfoniu! kochanie moje, — zawołał od progu — wystaw sobie...
— Niech pan hrabia mówi ciszej, panienkę głowa boli — przestrzegła miss Burglife.
Hrabia natychmiast głos zniżył.
— Wystaw sobie, na kogo ja tu trafiłem! Wszak tu rezyduje ksiądz sufragan, z książąt Brańskich, najmłodszy brat szambelana Norberta, mój... nasz krewny, a dobry rodziny naszej przyjaciel. Nie mogłem się wstrzymać i pobiegłem do niego: popłakaliśmy się, jak bobry. Stary prosi, abyśmy się jaki dzień zatrzymali w miasteczku; jutro tu odpust wielki i nabożeństwo, a podobno ktoś i z Brańska przyjedzie. Jabym ich tak widzieć pragnął!
Miss Burglife ruszyła ramionami, a panna Alfonsyna spojrzała na ojca z widocznem niezadowoleniem.
— Pan hrabia nie widzi chyba, — odezwała się Angielka połamanym językiem — jak my tu stoimy. Przenocować z biedy będzie można, chociaż się lękam, ażeby hrabiance ta stęchlizna nie szkodziła na piersi, dłuższy zaś pobyt...
— Co za szkoda! — westchnął hrabia. — Ci Brańscy, książęta, to taka godna i miła rodzina, takbym pragnął z nimi odnowić znajomość! Biskup mnie przyjął jak brata.
To mówiąc, ojciec przysunął się do Alfonsyny i tak, by miss Burglife nie słyszała, rzucił jej pocichu:
— Książę Robert, który dawniej służył w wojsku, jest jednym z najpiękniejszych młodzieńców, za którym szaleje większe towarzystwo, a nieżonaty, nieżonaty!
To mówiąc, chrząknął głośno. Alfonsyna spojrzała na ojca groźno. Hrabia, onieśmielony, odstąpił i poszedł do okna. Litując się nad niestosownością postępowania ojcowskiego, miss Burglife ruszyła ramionami. Podano herbatę.
Gdy się to działo w gospodzie, a ksiądz sufragan z niespokojnem razem i wdzięcznem Bogu sercem szedł odprawiać uroczyste w kolegjacie nieszpory, zwykły kontyngens pobożnych, który zawsze na wielkie święta zwykł przyjeżdżać z Brańska, zjawił się nareszcie. Koczyk czterokonny wiózł księcia generała, a bryka, idąca za nim, pana Wincentowicza, Burskiego (z legją honorową) i księdza Serafina. Było też we zwyczaju, iż z Brańska pożyczano na te dnie księdzu sufraganowi wszystkiego, czego mu brakło: srebra stołowego, bielizny, szkła, przywożono rybę, drób, masło i inne potrzeby kuchenne. I tym razem nic nie chybiło; bryka była pełna, a jechał na niej kredencerz Jacek. Księżniczka Stella przysłała prócz tego galarety, konfitury i soki. O jutrzejszy więc obiad, który kucharz z Brańska także miał gotować, mógł ksiądz sufragan być spokojny. W progu domu wychodzącego przywitał generał pocałowaniem ręki.
— Jak się masz? Nie mam czasu, bo na nieszpory dzwonią, — odezwał się biskup pośpiesznie cichym głosem — to ci tylko powiem w dwóch słowach; w miasteczku wypadkiem nocuje hrabia Mościński, ten który się to był wyniósł na Podole. Jedzie z córką, jedynaczką, do Warszawy. Córka, jak mi sam oświadczył, będzie miała parę miljonów posagu. Powinieneś mnie zrozumieć; hrabia, jako powinowaty nasz, bardzo był ze mną czuły. Niech cię Bóg błogosławi!
To wymówiwszy pośpiesznie, ksiądz sufragan przywołał kapelana Abłamskiego, aby mu rękę podał i, nie odwracając się już, drobnemi kroczkami pobiegł ku kolegjacie.
Generał stanął, uderzony tą wiadomością, w progu i na chwilę pozostał, jak wryty. Potrzebował zebrać myśli. Oczywiście coś tu było do zrobienia, należało uczynić krok stanowczy, ale jak? Zbyt się narzucać nie wypadało, zaniedbać nie godziło. Generał spojrzał na swe ubranie podróżne, strzepnął pył, podumał, zadysponował tylko ludziom, dokąd rzeczy znieść mieli i, jak stał, poszedł zaraz na miasto.
— Nie trzeba okoliczności zaniedbywać — rzekł. — Dwumiljonowa dziedziczka! jakby ją tu umyślnie w porę Opatrzność zesłała. Pójdę do Mościńskiego się przypomnieć, zobaczymy!! Gdyby Robert mnie był posłuchał i przejechał się ze mną na odpust... ale nie, nie chciało mu się, ziewnął i wolał w domu pozostać.
Zszedłszy z grobelki, wiodącej do miasta, u pierwszego żydka dopytał się łatwo generał, dokąd one państwo podróżne zajechało; znał doskonale zajazdy, poszedł więc bez wahania. W bramie gospody stał kamerdyner hrabiego. Kazał się zameldować. Słychać było wielki ruch w pobliskiej komnacie, drzwi się otworzyły i hrabia wzruszony, rozradowany, z roztwartemi rękami wybiegł, by wprowadzić pana generała. Tymczasem miss Burglife i panna Zwolska poprawiały ubranie na pannie Alfonsynie i na sobie, uprzątały tłumoczki podróżne... biegały, aby izbę jak najprzyzwoitszą uczynić na przyjęcie gościa.
— Cóż to za szczęście, — począł książę generał, rzucając się w objęcia hrabiego — tylko co się dowiedziałem od brata, lecę co prędzej, aby was złapać! Przedstawże mnie córce.
Panna Alfonsyna stała przed kanapą z dość wymuszoną postawą, z twarzą pochmurną, oczekując na zapowiedzianego księcia, lecz że słyszała o służbie wojskowej Roberta, a tu ją uderzył tytuł generalski przybyłego, była najpewniejsza, że zobaczy przed sobą młodego człowieka. Generał, ów zachwalony przez ojca ulubieniec wielkiego świata (o kawalerze maltańskim zapomniała), wydał się jej dziwnie stary. Zdumienie odmalowało się na jej twarzy, lecz ojciec zaprezentował księcia dobitnie i rozproszył wątpliwości. Książę przywdział najwykwintniejszy swój uśmiech i przypomniał sobie dawne salony paryskie, usiłując przybrać ton ich właściwy.
— Przepraszam państwa najmocniej za tę napaść w chwili, gdy spoczynku potrzebujecie — zawołał, siadając na podanem krześle. — Dowiedziałem się od brata mego, księdza sufragana, o bytności państwa i chciałem mieć to szczęście powitać kochanego kuzyna, złapać go choć w przejeździe. Bardzom szczęśliwy, że mi się to udało. Ale pani zmęczona drogą!
— Alfonia moja niezdrowa... tak delikatna biedaczka, nerwowa, a tu drogę mieliśmy do przebycia piekielną.
— Na to doskonałą miałbym radę. Niewielebyście państwo zboczyli z drogi, zajeżdżając do Brańska, tam byłby wypoczynek wygodny, a moja bratanka, księżniczka Stella, miałaby prawdziwą przyjemność poznania kuzynki i troskliwego jej pielęgnowania.
Ojciec spojrzał ku córce błagająco prawie — niezmiernie mu się chciało zawieźć ją do Brańska, lecz sam ani się mógł odważyć zaproponować, czekał wskazówki od najukochańszego dziecka. Miss Burglife oczy miała spuszczone na końce rękawiczek, któremi się bawiła, panna Alfonsyna milczała długo. Naostatek głos suchy, chłodny, wymuszony dobył się z ust jedynaczki:
— Tylebyśmy księstwu zrobili subjekcji...
Był to znak bardzo dobry.
— Hrabianko dobrodziejko, — przerwał generał — subjekcji najmniejszej; pałac w Brańsku może państwu bez uszczerbku dla swych mieszkańców ofiarować dziesięć pokojów na cały rok. Jesteśmy urządzeni na wsi tak, że nam choćby kilkanaście osób przybyłych żadnej nie czyni różnicy. Ma foi! księżniczka Stella miałaby towarzystwo, Brańskby się ożywił, a pani mogłabyś po nużącej podróży wypocząć. Jestem natarczywy, — dodał generał — ale mam do tego pewne prawo, będąc krewnym.
Hrabia, który znał dobrze córkę, łatwo dostrzegł, iż odwiedziny u księstwa wcale jej wstrętliwe nie były, drożyła się tylko jeszcze; ojciec więc mógł śmiało teraz użyć swej powagi, wiedząc, że mu ani córka, ani miss Burglife wyrzucać nie będą nieprzyzwoitego znalezienia się.
— Mości książę, — odezwał się — pokusa to dla nas wielka, ale obawa zarazem nadużycia ich łaskawych względów... Musimy się namyślić do jutra. Bardzobyśmy radzi korzystać z jedynej może sposobności zbliżenia się i poznania tak czcigodnego domu.
Generał wstał poczciwego hrabiego uściskać i pocałował w rękę wysznurowaną Alfonsynę, — czuł, że wygrał sprawę, i był bardzo szczęśliwy. Zaczęła się rozmowa urywana, wesoła, w którą kiedy niekiedy sztywne słówko wrzuciła hrabianka, a że książę generał jakimś instynktem grzeczny był bardzo i dla miss Burglife, jakby przeczuwając wpływ jej przeważny w rodzinie, udało mu się pozyskać sobie wszystkich. Blask książęcego imienia, miłe obejście generała, humor jego żołnierski, który z rubasznem nieco usposobieniem hrabiego się zgadzał, wszystko to razem przyczyniło się do wyjścia zwycięskiego z próby, do której największą przywiązywał wagę. Nie był wprawdzie na nieszporach z tego powodu, gdyż się zbyt długo zabawił w gospodzie, ale i Pan Bóg, i ksiądz sufragan musieli mu to przebaczyć, poświęcił się bowiem dla dobra rodziny.
Gdy wkońcu dobiwszy targu i uzyskawszy słowo hrabiego i hrabianki, że przez jutro spocząwszy w miasteczku, pojutrze udadzą się z nim razem do Brańska — wyszedł triumfujący z gospody, dążąc co najprędzej na sufraganję, można go było sądzić o lat dziesięć odmłodzonym, tak raźno kroczył i wysoko niósł głowę. Nie ulegało już wątpliwości dla niego, iż Robert potrafi się podobać, że Alfonsyna zostanie podbita i że miljony poczciwego hrabiego uratują dom książęcy od upadku.
Ażeby to wszystko przyprowadzić do skutku, książę generał wiedział dobrze, iż potrzeba było olśnić, wystąpić pańsko, pokazać się w jak najlepszem świetle, a nie dopuścić, ażeby hrabia zasięgał nazbyt szczegółowych wiadomości zboku o stanie majątkowym Brańskich. Należało natychmiast uprzedzić brata i synowca, aby ich te odwiedziny, niby niespodziewane, nie pochwyciły wszakże nieprzygotowanymi.
Dobiegłszy do sufraganji, generał zastał już brata, odpoczywającego po nieszporach. W sali zebrane było liczne duchowieństwo, które ksiądz Abłamski, w zastępstwie zmęczonego biskupa, przyjmował. Książę prześlizgnął się tylko przez nią i pośpieszył do brata promieniejący.
— Księże biskupie dobrodzieju! — zawołał. — Każ mi dać pióro i kałamarz, muszę natychmiast pisać do Roberta do Brańska. Udało mi się uprosić hrabiego i hrabiankę.
— Mój drogi, jakże ta jedynaczka wygląda? — spytał niespokojnie sufragan. — Czy nie ułomna?
Generał chwilę się namyślał.
— Ułomna nie jest, — szepnął — ale, ma foi, bardzo powabna także nie. No, dziedziczka dwóch miljonów nie potrzebuje wdzięków. Znać tylko, że trochę rozpieszczona. Ma przy sobie jakąś Angielkę, która tam, jak się zdaje, fait la pluie et le beau temps. Tem lepiej, osoby tego rodzaju zyskują się zwykle grzecznością i podarunkami. Ojciec ma się za najszczęśliwszego, że do Brańska jedzie. Niepodobna wszakże, by nas schwycili tak à l’improviste, trzeba Roberta uprzedzić. A! gdyby on tylko chciał mieć rozum!
— Pomodlimy się na tę intencję, — z głęboką wiarą odezwał się biskup — tu widocznie jest ręka Opatrzności. In te speravi, Domine, non confundar in aeternum. Wszystko to nosi cechę nadzwyczajności, widoczna łaska Boża nad domem naszym.
— Ja to widzę, — powtórzył generał — ja w to wierzę, ale zarazem muszę uczynić, co po ludzku należy zrobić, aby dobry skutek zapewnić. Na całą noc wysyłam posłańca do Brańska, niech się trochę przygotują.
Ksiądz sufragan sam poszedł szukać pióra i kałamarza, zadzwonił o świecę, posadził księcia generała i wyślizgnął się do duchowieństwa, aby mu nie przeszkadzać. Książę Hugon siadł i następujący list wystylizował do ks. Roberta:
„Cher Prince! — Nadzwyczajny a bardzo szczęśliwy, zdaniem księdza sufragana i mojem, skład okoliczności zmusza mnie zamącić błogi twój spokój zawiadomieniem, iż pojutrze we środę przywiozę gości do Brańska. Goście to pożądani, których powinniśmy przyjąć avec toute la cordialité possible, avec une hospitalité princière. Zrozumiesz mnie, gdy ci powiem, że wiozę złapanych na drodze hrabiego Mościńskiego, un bonhomme deux fois millionnaire, kuzynka naszego, a ojca córki jedynaczki. C’est tout dire! Mój drogi Robercie, w tobie nadzieja, że tę dziedziczkę pięknego mienia i dobrego imienia potrafisz zachęcić, aby na dłuższy pobyt wróciła do Brańska. Je vous conjure, et somme au besoin, abyś list mój szambelanowi przeczytał. Czekajcie na nas pojutrze, a jeśli można (nie rozumiem w takim razie nieprawdopodobieństwa), rozstawcie konie, tak, żeby w karczmach zabielskich było najmniej piętnaście pod ekwipaże hrabiego. Konie muszą być jak najlepsze, uprzęże i służba, którejbyśmy się nie wstydzili. Dla hrabiego i hrabianki apartament gościnny na dole niech panna Antonina wyświeży i uczyni jak najbardziej eleganckim. Panna lubi błyskotki i wytworność, jest delikatna, potrzebuje wygód. W jej towarzystwie jedzie nauczycielka, ulubiona ojcu i córce, od której wiele bardzo zależy. Dla niej pokój jak najwygodniejszy — comfortable. Śpieszę z wyprawieniem listu tego, a obawiam się, bym o czem ważnem nie zapomniał; zaklinam cię, abyś sobie mych próśb nie lekceważył. Ksiądz sufragan łączy prośby swe do moich. Cher Robert, ważność tej chwili i tego wypadku nie jest chorobliwem marzeniem starego kawalera maltańskiego, c’est une réalité. Spodziewam się, że zechcesz to zrozumieć i ściskam cię serdecznie“.
List tejże nocy wyprawiony został do Brańska.
Książę Robert siedział w swoim pokoju, przy oknie napół zasłoniętem firanką, w wygodnym fotelu, z książką w ręku, której nie czytał. Od pół godziny oczy miał wlepione w przeciwległą ścianę i gasnące w ustach cygaro, kiedy niekiedy pociągając dym, machinalnie rozniecał.
Naprzeciw niego na stoliku leżał wyjęty z zamczystej szuflady biura portret kobiety, oprawny w hebanową ramę, dzieło niepospolitego artysty, przedstawiające jeden z tych ideałów wielkiego świata, co oczyma zdają się mówić o nieśmiertelności, ustami obiecywać niebiosa, tęsknotą, rozlaną na licu, unosić poza światy, od których czarodziejskiego wdzięku wzroku oderwać nie można, a które często są ironją natury lub marą i widziadłem tylko tego, co nigdy nie zstąpi na ziemię. Oblicze to było bez skazy, twarz, w której natura i sztuka zamknęły, co najdoskonalszego wydać mogły: dziewiczą niewinność i powagę uroczystą, wdzięk młodości i rozum doświadczenia, wesołość smętną i tęsknotę zrezygnowaną.
Nie można się było dziwić człowiekowi, który się poił urokiem tego anielskiego oblicza, mającego coś z Monny Lizy Leonarda i Madonny Rafaela. Posępny wzrok Roberta, wlepiony w te rysy, których chwilę przemijającą uwiecznił artysta, zdawał się pytać z goryczą:
— Czemu kłamiecie? czemuście całe życie kłamały? czemu tego, co Bóg dał wam z siebie, nie umiałyście utrzymać i rozwinąć? dlaczego anioł stał się szatanem i zdrajcą?
Robert patrzył i dumał, smutnem okiem tonął w tych licach tak pięknych i odrywał się od nich, spoglądając wdal, jakby chciał czarodziejki zapomnieć. Nagle, zwyciężając własną słabość, pochwycił obraz, rzucił go w szufladę między papiery, zamknął je na klucz ruchem gwałtownym, wstał i począł się przechadzać po pokoju.
Było to powtórzeniem prawie codziennej walki ze wspomnieniami przeszłości, jeszcze niezapomnianej, zawsze boleśnie przytomnej. Codzień niemal książę Robert zaprzysięgał się, że już tego biurka nie otworzy, że obraz ten zniszczy, że w sobie namiętności niezgaszonej jeszcze podżegać nie będzie; i codzień powracał upokorzony do zatrutego napoju.
Ta godzina dnia była dlań męczarnią zarazem i jedyną rozkoszą; zbliżającą się czuł, walczył, opierał się jej i ulegał słabości. Chwytał portret, łzy stawały mu w oczach, uśmiechał się do niego, trzymał go rękami drżącemi... Było to pierwsze spotkanie, może pierwsze wyrzeczone słowo; potem zasępiało się czoło, przesuwała cała tragedja owej miłości przed oczyma duszy, mroczyły rysy anielskie, chmurzyły powieki. Odtrącał wizerunek i żegnał go, aż do jutra.
Nie patrząc nań, nosił go ciągle w duszy.
Zatrzaskiwał biuro właśnie, gdy wszedł Zenon Żurba. Nawykły do kłamania twarzą spokoju, książę Robert przybrał natychmiast fizjognomję obojętną i jasną; trudno było odgadnąć, że przed chwilą jeszcze ściągała ją boleść i wilżyły ją łzy.
Zenon zmierzył księcia wzrokiem badawczym; przychodził napozór wesoły, z zapasem dobrego humoru, z zamiarem rozbudzenia do życia.
— A, że też książę możesz w tak piękne dnie letnie wytrzymać tak zamknięty, z tą nieszczęsną książką.
Spojrzał w otwartą, był to „Gil Blas“. Uśmiechnął się.
— Który to raz książę czyta to arcydzieło?
— Żartuj zdrów, arcydziełem on jest, a czytałem go tyle może razy, ile „Don Kichota“, i „Pawła i Wirginję“, i „Djabła kulawego“, i... Homera.
— Jakto? razem „Djabeł kulawy“ i Homer?
— Każdy w swoim rodzaju.
— Ale bo mnie się zdaje, z przeproszeniem, — odezwał się Zenon — że książę czytasz tak, jakbyś grał w bilard, byle coś robić i czas zabić.
— Być może, czas zabić! masz słuszność.
— Lub zabić w sobie jakieś pragnienie i myśli.
— Ja pragnień nie mam żadnych. Cóż chcesz? — odparł, uśmiechając się, książę. — Jestem zupełnie szczęśliwy, nic mi nie brakuje, czegóżbym mógł pragnąć?
Zenon zżymnął się.
— Książę nawet ze mną nie chcesz być szczery, ale się nudzisz okrutnie.
— Sądzisz? — spytał Robert. — Może! Nie zaprzeczam, ale my się życiem wogóle wszyscy albo męczymy, albo nudzimy. Z tego dwojga wyjść nie można.
— Jakto? niema trzeciego nic?
— Zdaje mi się, że niema.
— W młodości przecie poimy się — rzekł Zenon.
— A długoż trwa ten stan wyjątkowy? — odparł książę. — Przepraszam cię, to nie jest rzeczywistość, to chwila rozgorączkowania, on en revient, i reszta żywota znużenie lub nudy, nudy lub znużenie.
— Czyś książę zawsze tak się na świat zapatrywał? — dodał Zenon, badając go oczyma.
— Od czasu, jakem się wytrzeźwił, zawsze.
— A nie żałowałeś upojenia? — mówił nieznużony inkwirent.
— Czegóżby to dowodziło? Można żałować i marzeń gorączkowych, a niemniej uznawać je za stan chorobliwy. Daj mi pokój, Zenonie; taka anatomja na żywym człowieku, jaką ty lubisz się zabawiać, ażeby się nie nudzić, mnie, przyznam ci się — męczy. Krajesz mnie, jak nożem. Może ci się chcieć być Galvanim, ale ja nie życzę sobie być żabą.
— Ale, mości książę, — kłaniając się z pokorą nieco komiczną, począł Zenon — ja doprawdy nie przez egoizm dopuszczam się tych studjów, które księciu zdają się być przykremi. Proszę mi wierzyć, iż pobudką do nich jest coś więcej, niż próżna ciekawość. Jabym pragnął być nadwornym lekarzem w. ks.
mości.
Książę Robert podszedł do niego z uśmiechem łagodnym, objął go i pocałował w czoło.
— Mój ty dobry Zenonie, są choroby chroniczne, które się nieuleczonemi stają; dajmy temu pokój. Mów co wesołego, rozerwiemy się, zapomnimy.
— Mości książę, daruj, nie mogę się nastroić do tego tonu, choć raz pomówmy serjo. Gniewaj się, ale posłuchaj.
— Nudzisz mnie!
Zenon ręce załamał, książę spojrzał nań, ulitował się i dodał szybko:
— Już cię nie wstrzymuję, mów; bywasz czasem dziwnie uparty, słucham. Na to niema rady.
— Książę się nudzisz, sam się przyznajesz do tego — mówił Zenon. — Zdaje się księciu, iż te nudy są w jego naturze. W tem omyłka, ich przyczyna leży w atmosferze otaczającej, w diecie duchowej, w braku zatrudnienia. Goethe, gdy się zestarzał, a obawiał zachorować na przeżycie, został namiętnym geologiem i pokazując na zbierane kamienie, mówił, że to jest balast jego życia. Trzeba się o balast postarać. Zostań książę entomologiem, antykwarzem, naturalistą, czem chcesz, a przysięgam, że się nie będziesz nudził.
— Rada doskonała — uśmiechnął się książę Robert. — Coś nakształt tego, jakbyś powiedział ślepemu, aby się poświęcił malarstwu. Do pracy potrzeba sił, do roznamiętnienia się potrzeba ognia, a w kim pierwsze się wyczerpały, drugie zagasło?
— Trzeba zdobyć pierwsze, a drugie wskrzesić, — zawołał Zenon — ale najprzód trzeba chcieć!
— Voila! masz zupełną słuszność, na nieszczęście ta wola jest to jedyna rzecz, której człowiek nabyć nie może, gdy ją raz utraci; sprężyna ta pękła!
— Nieprawda! — zaprzeczył niegrzecznie Zenon. — Opieram się temu, nego, trzeba chcieć mieć wolę, a będzie.
Książę Robert zaczął się śmiać jakimś dziwnym, przymuszonym śmiechem, w którym tylko znać było, iż rad był jakimkolwiek sposobem rozmowę nieznośną skrócić i odwrócić. Chodził po pokoju, poprawiał sprzęty, zsuwał książki, zdmuchiwał pyły, układał na stoliku niecierpliwie, ale twarz zachował spokojną jak zawsze i uśmiechniętą łagodnie. Dla odwrócenia może uwagi Zenona w tę stronę, począł oknem wyglądać w dziedziniec i nagle przyłożył szkiełko do oczu.
— Co to jest? Posłaniec z listem z miasteczka? Co to może być?
Krótka chwila upłynęła w milczeniu, służący księcia wszedł z listem na tacce. Książę Robert spojrzał na kopertę niespokojny, poznał rękę generała i odpieczętował szybko. Zenon, odstąpiwszy na kilka kroków, poglądał obojętnie. Twarz czytającego powlokła się chmurą, usta skrzywiły, czoło pomarszczyło. Rzucił list na stół i począł się przechadzać po pokoju, zaciąwszy wargi, co było u niego oznaką największego niezadowolenia.
Na skinienie, że odpowiedź niepotrzebna, służący wyszedł.
— Patrzżeno, przeczytaj, jeśli chcesz, — odezwał się książę — to prawdziwa fatalność! Człowiek tu nigdy spokoju mieć nie może, drzwi się nie zamykają. Znowu goście, i goście niepospolici. Generałowi udało się polowanie.
Podał list Zenonowi, którego oczy błysnęły radością.
— Mości książę, — zawołał — nakoniec i mnie przyjdzie uwierzyć w cuda! Ależ to prawdziwy cud! Dziedziczka, która erat in votis, przyjeżdża nam sama na grunt, tylko się schylić, aby ją wziąć. Na uczciwość, mości książę, nie rozumiem...
— Ale bo ty mnie nigdy nie zrozumiesz — tracąc cierpliwość, rzekł Robert. — Ja niczego nie chcę, niczego nie pragnę, oprócz spokoju.
— To wnijdź do klasztoru — odparł Zenon. — Spokoju na świecie niema, a kto go żąda, chce rzeczy niemożliwej. Książę pragniesz ideałów, trzeba się ich wyrzec, a poślubić rzeczywistość, jaka jest i z której jarzma wyłamywać się nikt nie ma prawa. Tak, mości książę, — dodał — nie trzeba się łudzić, trzeba przestać marzyć, książę się musisz ożenić i ożenić bogato dla ocalenia rodziny, która innego ratunku nie rozumie i znaleźć nie potrafi. Surowe to są wyrazy z mojej strony, lecz podyktowane prawdziwą dla ich domu miłością i poszanowaniem. W innym składzie okoliczności powiedziałbym księciu: zostań wolny, zostań przy małem, chodźmy, pracujmy, a odrodzi cię praca, da ci zdrowie duszy, będziesz szczęśliwy. Niestety! książę nie jesteś sam, miłość dla rodziny zmusza cię do ofiary fałszywym może, ale poszanowania godnym pojęciom. Niema więc wyboru, ofiarę z siebie musisz uczynić, trzeba ją podjąć mężnem sercem i wesołą twarzą.
Zenon mówił z zapałem, książę Robert, słuchając go, pobladł; zdawało się, że się rozgniewa, łzy stanęły mu w oczach, wyprostował się, podniósł głowę, potem milczący podszedł do przyjaciela i uścisnął go serdecznie.
— Masz słuszność! — zawołał głosem stłumionym. — Jesteś mi prawdziwym przyjacielem. Dosyć, zrozumiałem cię. Stokroć ci dziękuję, oszczędziłeś mi głupiej i niepotrzebnej walki. Idę do ojca.
To mówiąc, wyjął list generała i z nim pośpieszył do szambelana.
Oddawna Brańsk nie wyglądał tak świetnie, jak na przyjęcie hrabiego Mościńskiego; szambelan zrozumiał, że to mogła być dla nich chwila stanowcza, zkolei więc kazał do siebie wołać wszystkich, którzy mu dopomóc mieli do tego wystąpienia. On sam, obciążony wiekiem, a więcej jeszcze nawyknieniem do obrachowania regularnego życia, niczem się zajmować nie mógł, nie mieszał się też zwykle do niczego; na ten raz jednak przełamał nieczynność, chciał własnemi usty, których każde słowo było tu prawem i rozkazem, skłonić otaczających, aby mu nie zrobili wstydu. Obudziło też to niesłychaną gorliwość.
Szambelan nadto był i dumny, i nawykły do pewnych form, aby się komu z myśli swych miał zwierzać; łatwo zresztą odgadywano, o co chodziło; nie mówiąc dlaczego, przesadzali się wszyscy w staraniach, aby Brańsk w dawnym się blasku okazał. Czas był nadzwyczaj krótki, ale też tu starych zasobów nie brakło, szło tylko o umiejętne ich użycie. W tej chwili prawie, gdy Robert poszedł z listem do ojca, zrezygnowany odegrać swą rolę z całym talentem, na jaki się mógł zdobyć, poruszyło się, co we dworze żyło.
Generał, w godzinę po wyprawieniu pierwszego posłańca, zmiarkował, iż i Wincentowicz, i inni ludzie, pożyczeni na odpust księdzu sufraganowi, mogli być w Brańsku potrzebni, rozmówił się więc z biskupem, oddzielono tych, bez których się obejść było można, i posłano ich na całą noc do domu. Z miasteczka wysłał generał, co tylko zdało mu się jeszcze potrzebnem. W parę też godzin po posłańcu przybyła niespodziana owa pomoc z miasteczka, wielce błogosławiona, bo Wincentowicz był w takich wypadkach prawdziwym totumfackim, a nagłość podwajała jego krętaninę i czyniła go niezmordowanym. Przyjechał i mniej czynny daleko Burski, którym także nieco się posłużyć było można. Panna Marcjanna przelękniona wzięła się do kuchni i apteczki, panna Antonina podjęła się urządzić pokoje dla hrabianki. Nawet księżniczka Stella biegała do ojca, do brata, zasięgając rady, wymyślając, co tylko mogła, ogołacając swoje pokoiki, byle hrabiance jej mieszkanie jak najwytworniej przystroić. Zenon stawił się po rozkazy księcia Roberta, który, raz powiedziawszy sobie, że powinien się poświęcić, do niepoznania się zmienił. Było coś bolesnego w tem jego poddaniu się nakazom losu, z twarzą spokojną, z łagodnym uśmiechem, z obojętnością skazanego, który wie, iż go wyrok minąć nie może.
Nazajutrz około południa wszystko było w gotowości zupełnej; drobnych rzeczy, których braknąć mogło, dostarczą Żurbowie, mając dom po szlachecku zapaśny.
Szambelan, który rzadko i to w oznaczonych godzinach, po pewnych ścieżkach się przechadzał, wyszedł o lasce w porze niezwykłej, aby obejrzeć wszystko. Starzec niespokojny był widocznie, choć go cała rodzina upewniała, iż Brańsk się nie powstydzi przed gośćmi. Wśród tego zamętu, piękna, spokojna twarzyczka marmurowa księżniczki Stelli była tak kochana przez wszystkich bez wyjątku, iż na jej rozkaz każdyby w ogień się rzucił. I była tego uwielbienia godna, bo istotnie można ją było nazwać gwiazdą rodziny i dobrym jej aniołem. Tylko, jak anioły, co śpiewają w niebiosach, nie patrząc na ziemię, księżniczka obca była ziemskim sprawom tego świata: żyła sobie muzyką, poezją, marzeniem, przyjaźnią Antoniny, ukochanym bratem, ojcem, w niezamąconej niczem atmosferze błogiego szczęścia, ani się domyślając, czem życie i los grozić mogły.
A któżby też był śmiał rozbudzić ją z tych snów czarownych? Była to istota szczęśliwa, nieświadoma niebezpieczeństwa. Wychowana w domu, znając ludzi tylko z wybranych książek i podobnych do bronzowych lub porcelanowych statuetek na konsolce salonu — wyobrażała sobie naiwnie, iż wszyscy byli tacy, jak ci, z którymi żyła.
Jakby dla kontrastu, obok niej stała panna Antonina Żurbianka, wychowana z nią razem, lecz pośredniem swem położeniem między dworkiem dzierżawcy a pałacem książęcem o wiele więcej wtajemniczona w świat i to, co się na nim dziać zwykło. Żywa, dowcipna, ciekawa, zręczna, umiejąca się do wszelkiego towarzystwa zastosować, ukryć w sobie uczucie, panna Antonina nie rozczarowywała przyjaciółki, choć sama o wiele inaczej zapatrywała się na wszystko, kochała ją i, jak troskliwa siostrzyczka u kolebki młodszego dziecięcia, nie budziła jej niepotrzebnie i przed czasem, szanowała to dziewicze życie, ten kwiat, który i tak za prędko lada powiew wiatru mógł zwarzyć.
Była to nieodstępna towarzyszka, prawa ręka księżniczki Stelli, powiernica wszystkich jej myśli, anioł-stróż, co strzegł, by jaki zatruty oddech na piękne oblicze nie wionął. Stella wcale nie wiedziała o planach wgórze osnutych, widziała tylko w tem przyjęciu przybycie nowej przyjaciółki, uciechę serca niezmierną, radość duszy nową i pożądaną.
Bukietami przystrojono pokój Alfonsyny i obok drugi dla miss Burglife. Stella rada była temu zajęciu, w którem jej Antonina dopomagała.
— Czy też ty wiesz, moja droga, — odezwała się nagle księżniczka do przyjaciółki, ustawiając ostatnie bukiety na konsolach — co mnie za dziwaczna myśl przychodzi? Wystaw sobie, gdyby się Robert w tej Alfonsynie zakochał, a ona w nim. Ach, jakby to było ślicznie! Robert się nudzi, wszyscy mówią, że gdyby się ożenił, byłby szczęśliwszy. Alfonsyna jest miła, dobrze wychowana, pewnie ładna, dobrego urodzenia, byłoby to małżeństwo zewszechmiar stosowne. A takiebyśmy mieli śliczne wesele!
Antonina z ironicznym półuśmieszkiem zwróciła się ku księżniczce, zarumieniła się nieco i westchnęła.
— I mnie to na myśl przychodziło — szepnęła; — w istocie rzecz naturalna i bardzo możliwa. Przyznam się nawet, że biegałam do Wincentowicza spytać, czy on też widział hrabiankę, czy nie słyszał, jak wygląda.
— A cóż on powiada? — ozwała się księżniczka.
— Nie mógł jej widzieć, bo tego dnia nie wychodziła, była zmęczona, ale generał mówił, qu‘elle a un air très distingué.
— Très distingué? — spytała księżniczka. — No? jakże ci się zdaje? co to ma znaczyć?
Antonina roześmiała się.
— Ja nie wiem, — rzekła — tylko... tylko mi się zdaje, że bardzo ładna być nie musi. Gdy kogo tak pochwalą, to pewnie, że inaczej nie można o nim powiedzieć.
— Ale cóż tam ta nasza piękność znaczy! — zawołała Stella. — Czyż ona trwa długo? Byle była dobra i łagodna.
Na tem przerwała się rozmowa o hrabiance, z różnemi warjantami powtarzana po wszystkich dworu kątach, bo choć nikt niby nic nie wiedział, domyślali się wszyscy jakichś planów osnutych. Wincentowicz szedł dalej niż inni, widział on w tym przypadku rękę i niezmierną przebiegłość księdza sufragana.
— To, mosanie, polityk jest, jak rzadko! — mówił do Burskiego. — On milczy, kuli się, niby nic nie znaczy i do niczego się nie miesza, ale to, mosanie, głęboki człowiek, powiadam panu, dyplomata. Jemu ministrem być! On tu u nas niewidzialnie wszystkiem kieruje — to jego sprawa. Dyplomata, mosanie! Ukartował tak, że wszystko się niby najnaturalniej złożyło i sprężyn tajemnych ani widać. Ja jego znam. Statysta, jakich mało. Nie można powiedzieć, szambelan ma rozum wielki, ministerjalny. Generał nasz poczciwy też nielada człek; ale ksiądz sufragan to orzeł familji. Bez niegobyśmy już pono dawno cienko śpiewali. To jego robota i zaraz znać, bo rozumna i jak z płatka.
Wieczorem już czekano trochę na zapowiedzianych gości, bo konie rozstawne i ze dworu, i od Żurbów zostały wysłane do zabielskich karczem. Lecz nim jeszcze hrabia z córką nadjechał, niecierpliwy generał, nająwszy pocztowe konie, uprzedził ich o godzinę. Nie zachodząc do siebie nawet, pośpieszył do szambelana, który w swem krześle ubrany, wypudrowany, wyświeżony, nie okazując niecierpliwości, ciągle wszakże spoglądał na zegarek. Bracia przywitali się uściskiem.
— Mój Hugonie, Bóg ci zapłać, Bóg zapłać; ale powiedzże mi, jak to tam wygląda? — zaczął szambelan.
— Ano, nieźle, wcale nieźle, — szybko odpowiedział generał — byle Robert miał rozum, może się coś dobrego ułożyć. Ja nie lubię zbyt pięknych kobiet, nadto się kochają w sobie. Hrabianka wcale brzydka nie jest, piękna też nie; delikatna, trochę sztywna, znać manierę od guwernantki Angielki nabrała, lecz to się rozkrochmali. Ojciec choć do rany przyłożyć.
— Toć go znamy — przerwał szambelan.
— Znaliśmy go młodym człowiekiem, a wyrósł na dobrego potulnego służkę ukochanego dziecięcia. Za nos go wodzą, jak chcą. Ale to dobrze, to bardzo dobrze — dodał optymista. — Zrobi zawsze, co mu córka każe. Wszystko zależy od tego, jak się Robert znajdzie i spodoba. Angielkę trzeba bardzo maneżować.
To mówiąc i uścisnąwszy brata, generał poszedł się przebrać, bo zamierzał także wystąpić paradnie i gdyby to nie było śmiesznością, byłby pewnie przywdział swój ponsowy ze złotem, srebrem i aksamitem mundur komandorski. Na ten raz jednak gwiazda na czarnym surducie wystarczyć musiała.
Szambelan, lada chwila spodziewając się już przybycia gości, wyszedł do sali i siadł w fotelu, każąc prosić Roberta do siebie. Obawiał się bardzo z jego strony lekceważenia lub zaniedbania. Robert wszakże zrozumiał swój obowiązek, przemógł niesmak i wstręt, jaki to w nim wzbudzało, i ukazał się ubrany z wielkiem staraniem, odmłodzony, piękny, tak że go ojciec uradowany, nic nie mówiąc, uścisnął. Robertowi jakby łza zamgliła oko, ale nie wytrysła.
Nagle zaczęły się dawać słyszeć gęsto powtarzane wystrzały z batów woźnic, którzy już przed ganek zajeżdżali, i rozruch w domu. Księżniczka Stella z Antoniną przybiegła do ojca, wszedł i Zenon. Generał, prędko się przeodziawszy, powitał gości w ganku i wprowadził.
O rozgłośnem przywitaniu hrabiego z szambelanem mówić nie potrzebujemy. Oczy wszystkich przytomnych skierowane były na wchodzącą krokiem mierzonym, wystrojoną niezmiernie, bardzo bogato i nader niesmacznie hrabiankę Alfonsynę. Żółta jej twarzyczka w tej chwili wydawała się jeszcze bardziej cytrynowa niż kiedykolwiek, jeszcze mniej przyjemna. Była widocznie pomieszana. Za nią idąca miss Burglife, im bardziej czuła wielkość książęcego domu, który jej zamki angielskich lordów przypominał, tem się spinała bardziej, aby okazać się obojętną i niewzruszoną. Ubrała się też, jak wychowanica jej, w sposób zdumiewający i straszliwy.
Robert, który mógł był służyć za wzór elegancji smakownej i wyglądał na królewicza, zmierzył oczyma swe przeznaczenie i pobladł. Prędko jednak wróciła mu naturalna barwa twarzy i wyraz jej łagodny i spokojny. Wrażenie, jakie Alfonsyna zrobiła na Stelli, było widocznie dziwne jakieś i niespodziane; nawzajem hrabianka, ujrzawszy tę promienną piękność, zaczerwieniła się, jakby upokorzona. Przywitanie, mimo hałasu hrabiego, który chciał je uczynić serdecznem, było zimne, zakłopotane, ceremonjalne. Generał sprawiał swe posłannictwo pośrednika ze zręcznością, jakiej się po nim spodziewać nawet było trudno.
Po pierwszej chwili jakiegoś zamętu i badawczych wejrzeń wzajemnych, wprędce przecie skleiła się ogólna rozmowa, serdeczna i ochocza. Mało w niej udziału brała przestraszona jakby Alfonsyna, a w istocie olśniona tem państwem, które w niej jakąś zazdrość budziło — złożono to wszakże na zmęczenie i niezdrowie. Stella ofiarowała się zaraz kuzynce służyć do jej pokojów, ażeby przed herbatą wypocząć mogła. Wniosek ten został po małem wahaniu się przyjęty, lecz że hrabianka nie mogła stąpić kroku bez miss Burglife, a Antonina była tłumaczem potrzebnym księżniczce, wszystkie te panie razem wysunęły się do apartamentu Alfonsyny.
Trzeba wiedzieć, że hrabia Mościński, zamieszkawszy na Podolu, gdy mu się kilka lat szczęśliwie powodziło, stary, kryty słomą dwór, w którym mieszkali, zapragnął zamienić na pałac, do którego miał prawo. Stanęła tedy przez powiatowego architekta zaprojektowana budowa, o ośmiu kolumnach na froncie, o piętrze, tak niesmaczna, jak tylko być mogło. Wewnątrz brak dobrych rzemieślników i materjału, mimo ogromnych kosztów, uczynił ją najniewygodniejszą w świecie i dla oka niemiłą. Hrabia, nie mający gustu, wierzył w złocenia, świecidła i drogie rzeczy, umeblował więc pałac kosztownie, lecz śmiesznie. Napróżno potem miss Burglife starała się to poprawiać; pałac miał cechę mieszkania dorobkiewicza, której nic z niego zdjąć nie zdołało.
Po nim książęcy gmach w Brańsku wydawał się pannie Alfonsynie, która nic piękniejszego nigdy nie widziała nad dom Majorowa w Odessie, czemś niemal królewskiem. Wszystko razem wzięte, co tylko tu spotkała, niemal ją upokarzało swą powagą i smakiem.
Jakkolwiek nieśmiało, rzuciła Alfonsyna już okiem na prezentowanego jej księcia Roberta, a miss Burglife zmierzyła go od stóp do głowy wejrzeniem znawcy i eksperta; wrażenia obu zgadzały się, pochwały, oddawane młodzieńcowi, nie wydały się im przesadzone; serce panny Alfonsyny przyjemnie uczuło się wzruszone. Być może, że i tytuł dodawał uroku księciu Robertowi, bo mitra stara nie jest tak łatwa do znalezienia, jakby się nawet dwumiljonowym dziedziczkom zdawać mogło. Co się tyczy starego hrabiego, ten był w uniesieniach nieukrywanych, a dobroć i uprzejmość całego domu Brańskich dla niego obudzały w nim zapał niewypowiedziany. Książę szambelan, skłonny do pobłażania dla kuzyna tego, bawił go sam rozmową, przebaczał mu jego rubaszną nieco żywość; raziła go tylko jedna rzecz, że Mościński, obyczajami ludzi mniej starannie wychowanych, a do lepszego towarzystwa nienawykłych, mówiąc, krzyczał niesłychanie, podnosił głos, jakby na kazalnicy, zrywał sobie piersi i zagłuszał wszystkie dźwięki, które współzawodniczyć z nim mogły. Trzeba mu to było dla miljonów i córki darować.
Przyjęcie zresztą tego dnia, jakby wcale nie przygotowane, było dosyć skromne, choć wykwintne i z wielkim ceremonjałem dworu dopełnione. Liberje, kamerdynerzy, służba wszelaka, rękawiczki białe, pochody ze świecami, otwieranie i zamykanie podwoi uroczyste, nadawały mu jakąś barwę arystokratyczną. Hrabianka, nienawykła do podobnych form, znajdowała je wszakże wielce wspaniałemi, a miss Burglife zapewniała na ucho, że nieinaczej dzieje się po zamkach magnatów angielskich i szkockich. Wieczór skrócono dla znużonych podróżą, a może i przyjmowaniem: około dziesiątej rozeszli się wszyscy.
Zenon popędził za księciem Robertem niespokojny. Okiem przyjaciela rzucił on na pannę Alfonsynę i, nie będąc wystawiony na natrętny wzrok, z kątka mógł się jej cały czas przypatrywać. Życzliwość dla książąt kazała mu w niej szukać czegoś ponętnego, czegoś obiecującego szczęście w przyszłości; mimo tego pragnienia, Zenon czuł się niemile dotkniętym powierzchownością, która zdradzała pieszczotami rozwinięty do wybujałości egoizm i jakąś suchość serca, brak jego. O ile hrabia był dobroduszny a otwarty i łatwy do pokochania, o tyle córka przestraszająco wydawała się zimną i pedantyczną. Zenon zasmucił się; znając Roberta, wiedział, że mu się jego przyszła podobać nie może, nie zgadywał tylko, do jakiego stopnia wstręt posunięty zostanie. Dlatego, zaledwo wyszli, pośpieszył za księciem, postanowiwszy nie pytać go, ale czekać, co też on powie.
Książę Robert rzucił się już był na krzesło znużony, głowę podparłszy na ręku, gdy wszedł przyjaciel pod pozorem dowiedzenia się o coś potrzebnego na jutro.
— Już jesteś, szpiegu nieznośny! — zawołał, smutnie śmiejąc się, książę Robert. — No? powiedzże ty mi co o hrabiance?
— Ja? — podchwycił zmieszany Zenon — ja? ale... ale ja nie miałem sposobności ani się zbliżyć ku niej, ani z nią mówić.
— Ale wrażenie pierwsze... mów szczerze.
— Szczerze — odezwał się Zenon — jest to surowy materjał, z którego może być bardzo przyzwoita księżna lub bardzo śmieszna. To zależy od artysty, który z bryły marmuru posąg wykuje.
— A! wykręciłeś się zręcznie — zawołał książę. — Otóż ja ci powiem to, czegoś ciekawy, ja spodziewałem się gorzej. Ponieważ raz mam się żenić, nie pytając serca i nie dla siebie, ale dla dynastycznych interesów, to gdyby nie miała pasji nosić tyle łańcuchów i pierścionków, bransoletek i broszek, byłaby wcale znośna. Hrabia jest nieco za głośny i wrzawliwy, ale możeby się ciszej rozczulać nauczył.
Zamilkli obaj, książę się uśmiechnął i ramionami ruszył, Zenon popatrzył badawczo i ze współczuciem, uścisnął jego rękę i odszedł.
Nazajutrz, o białym i jasnym dniu, obie strony bojujące wystąpiły w całym blasku. Panna Alfonsyna wystroiła się jeszcze niesmaczniej, paradniej jeszcze i kosztowniej, a wydała się gorzej, niż wczoraj. Stella, której ubioru prostota odbijała dziwnie od tej elegancji parafjańskiej, piękna była, jak anioł. Panna Antonina wysiliła się także na smakowny strój wiejski, tak że miss Burglife i jej wychowanka zdały się przy nich obywatelkami innego jakiegoś świata. Ale ojciec triumfował, widząc córkę tak wspaniale przybraną, świecącą. Książę Robert stanął mężnie na stanowisku, jakie mu los wyznaczył, zbliżył się do panny i niezbyt natarczywie, lecz z widocznem zajęciem usiłował bliżej ją poznać. Stella mu do tego dopomagała, chociaż Alfonsyna nie była dla niej sympatyczna.
Zeszli się wszyscy razem najprzód na wspólne śniadanie, przy którem szambelana nie było i generał robił honory domu ze Stellą i synowcem; potem przed obiadem wystąpili znowu wszyscy i w całym blasku. Obiad był w wielkiej sali marmoryzowanej podany i przepyszny. Wypito zdrowie gości.
Los czy zręczna kombinacja, rozsadzając mężczyzn i kobiety, zbliżyła księcia Roberta do Alfonsyny, która przerwała dotychczasowe milczenie i opowiadała księciu o Odessie i Podolu. Hrabia był w humorze najszczęśliwszym. Wieczór zszedł na muzyce, rozmowie ożywionej, a Wincentowicz nie dopuścił, aby się obeszło bez fajerwerku nad stawem.
Mościński już nad wieczór napomknął o odjeździe, ale szambelan oświadczył wręcz, iż na wsi gość co najmniej trzy dni przesiedzieć musi, jeśli nie chce gospodarzy obrazić. Nie sprzeciwiano się jakoś i pobyt w Brańsku się przedłużył.
Drugiego dnia wymyślono przejażdżkę do Villety. Tak się zwał domek wiejski w stylu włoskim, wystawiony w lasku o milę przez szambelana, za lepszych jeszcze czasów, opuszczony nieco, ale teraz naprędce wyporządzony. Piękne otaczające go drzewa, widok na dalekie łąki, lasy i wsie, porozrzucane w okolicy, miejsce to czyniły bardzo właściwem do takiej chwilowej wycieczki.
Mężnem sercem książę Robert, nie okazując, czego nie czuł, nie odgrywając komedji miłosnej, był wszakże ciągle na usługach Alfonsyny, co jej pochlebiało. Nagradzała go wzrokiem bardzo obiecującym i ożywiła się pod wieczór do tego stopnia, iż się parę razy roześmiała.
Baczne ojca oko dośledziło pożądanych symptomów i hrabia zacierał ręce w milczeniu, już prawie pewny, że księcia mieć będzie zięciem. Generał, na ten raz dyplomatą się stawszy, potrafił zupełnie ująć miss Burglife, którą prowadził do stołu i ze szczególnemi był dla niej atencjami, tak że Angielka sama pierwsza szepnęła Alfonsynie, uśmiechając się, iż ją podejrzywa o skłonność dla pięknego Roberta. Alfonsyna zarumieniła się mocno, chciała wypierać się i przeczyć, ale wykonała to tak niezręcznie, iż miss Burglife została przy swem przekonaniu.
Trzeci dzień doreszty jakoś spoufalił i zbliżył harmonijnie towarzystwo. Stella poprzyjaźniła się z Alfonsyną, generał z hrabią wszedł w tajemnicze jakieś narady, zaprosiwszy go do siebie na górę. Wszystko szło jak najlepiej, o wyjeździe nie było mowy i złożyło się tak dziwnie, iż książę Robert właśnie miał jechać do Warszawy, a zatem mógł w drodze hrabiemu i hrabiance towarzyszyć. Wszyscy już o staraniu się księcia, o jego zakochaniu i układającym się związku szeptali.
Robert znajdował się prawdziwie heroicznie. Może baczniejsze oko dostrzegłoby w jego postępowaniu rozpaczliwej jakiejś odwagi nienaturalnej, przymuszonego coś i gorączkowego; ale dla Alfonsyny, dla jej ojca, dla miss Burglife, która dom książęcy wielbić zaczęła i pod niebiosa wynosić, było to aż nadto dostateczne. Wprawdzie po każdym dniu takim wysiłku i kłamstwa, książę Robert powracał złamany do swego mieszkania i całe noce chodził niespokojny, rzucając się, burząc, miotając, ale tego nikt ani widział ani się domyślał. Ilekroć brakło mu siły i męstwa, a twarz żółta Alfonsyny odpychała go wstrętem, którego przezwyciężyć nie mógł, spoglądał na siwe włosy ojca i nabierał odwagi do dalszych zalotów, w których aż nadto miał szczęścia.
Jeśli się to zakochaniem nazwać może, co w sercu ciasnem zrodzi fantazja chwilowa, połechtana próżność i ciekawość, można było powiedzieć, iż hrabianka Alfonsyna była zakochana. Robert nie mógł się jej nie podobać. Gdy trzeciego dnia wieczorem, po nowej z generałem naradzie cichej, ojciec przyszedł do córki, aby się z nią rozmówić, za pierwszem słowem wyrzeczonem dostrzegł, iż Alfonsyna wyprzedziła jego tajemne życzenia. Spodziewał się jakiegoś oporu, choćby dla ceremonji, a znalazł przez usta miss Burglife wyrażające się jak najgorętsze uwielbienie dla całego domu i dla księcia Roberta.
— Już niema co się z tem taić, — rzekł stary pocichu — jawna rzecz, że książę Robert się w tobie, moja Alfoniu, zakochał. Generał, który go zna najlepiej, oświadczył mi, że jeszcze go tak zajętym kobietą żadną nie widział, bo dla wszystkich jest zimny. Miałem sobie za obowiązek, moja duszo, szczerze się rozmówić z tobą. Niech mnie Bóg uchowa, ażebym cię zmuszał choćby do najpożądańszego dla mnie związku. Mów szczerze, niepodobna ich uwodzić i dawać nadzieje, jeśli...
Mówiąc to, ojciec niespokojnie się w córkę, zakłopotaną widocznie, wpatrywał; szczęściem dla niej miss Burglife przyszła jej w pomoc.
— Panie hrabio, — przerwała — trudno wymagać od skromnej młodej dziewicy wyznania sentymentu, tak delikatnego, tak lubiącego się ukrywać i taić; ja wszakże, o ile znam kochaną hrabiankę naszą, mogę zaręczyć, że wstrętu do księcia Roberta nie ma, a nawet — uśmiechnęła się — wnoszę, że pewna sympatja istnieje.
Hrabia rzucił się zarumienioną Alfonsynę ściskać i całować, podał szeroką dłoń miss Burglife... czuł się szczęśliwym.
— Więc teraz — dodał cicho, tłumiąc głos — nie pozostaje nic, tylko się bliżej poznać, dać się uczuciu kiełkującemu rozwinąć. Kochana Alfoniu, jakkolwiek, dzięki Bogu, rodzina nasza żadnej starej szlacheckiej i pańskiej nie ustąpi, a genealogowie rozumni wywodzą ją od Pontiusów rzymskich, zawsze książęcy tytuł i imię Brańskich ma blask znakomity. Starzy to, niegdyś udzielni, panujący kniaziowie, co prawda, to prawda. Pójść za księcia Brańskiego jest pięknie, jest bardzo pięknie. Nie powiadam, żeby się o to dobijać, lecz jeśli się składa, odrzucać byłoby grzechem, niedarowanym grzechem. Rzecz jest napięta, potrafiłem sobie pozyskać generała, który mi ręczy, że i ksiądz sufragan projekt poprze. Niema wątpliwości, iż szambelan zezwoli. Trzeba więc żelazo kuć, póki gorące. Książę Robert oświadczył, że, niby dla własnych interesów, jedzie do Warszawy i będzie nam towarzyszył; zgodziłem się na to. Nie będziesz pewnie nic miała przeciw temu.
Alfonsyna spuściła oczy.
— Nie wymagam od ciebie, moja Alfoniu, wyznań, wiem, że to dla twych uczuć delikatnych rzecz przykra nawet przed ojcem się wynurzać, rozumiem milczenie.
To mówiąc, ściskał ją znowu i całował po rękach.
— Księżna Alfonsyna z hrabiów Mościńskich Brańska! Do kroć sto... przepraszam... jak to brzmi! jak to brzmi! Wymagają wszakże światowe formy przyzwoitości, aby staranie, oświadczenie, cały ten ceremonjał ze wszelkiemi regułami się odbywał. Ja zresztą dopilnuję tego. Będziesz szczęśliwa! Robert jest młodzieńcem wielkich przymiotów, prawdziwy książę! Spojrzeć nań! Co za godność w postawie, jakie rysy, jakie ruchy! Para z was będzie cudowna. Ale, sza! sza! i, jakbyśmy o niczem w świecie nie wiedzieli i niczego się w świecie nie dorozumiewali.
Pocałował córkę milczący raz jeszcze, miss Burglife rękę uścisnął i wymknął się uszczęśliwiony.