Morituri/Część trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wieczór pierwszych dni jesieni, słotny i chmurny, opustoszył zupełnie Winiary; zawczasu zaczynały po domach pokazywać się świeczki, bo ciemność nadchodziła wcześniej, niż była powinna; na ulicy zato żywego nie spotkałeś ducha, wszystko się do domów skryło. Jednostajny szmer wody, ciekącej strumieniami z rynien dachów, przerywał ciszę wieczorną. Zanosiło się na długą ulewę. Dla mieszkańców niebrukowanego w większej części przedmieścia, których domy połączone tylko były gdzie niegdzie na przepaścistych miejscach pokładzionemi cegłami, słota była bardzo dotkliwa, a błoto nieprzebrnione prawdziwą klęską. Każda też postać, która o szarym mroku ukazywała się w ulicy, obudzała żywą ciekawość i stary Zelmanowicz z wielkiem zajęciem wpatrywał się w słusznego wzrostu draba, który, pokrywszy głowę połą opończy, zwolna brnął po błocie wprost ku Firlejowszczyźnie.
Nie była to godzina, w której pan Zembrzyński przyjmował. Wprawdzie w dwóch oknach jego mieszkania słabe widać było światełko, był więc w domu — ale kto mógł do niego iść w gościnę?
Zadanie to zajmowało tak żywo Zelmanowicza, iż wyszedłszy do sieni, od wrót jeszcze przypatrywał się idącemu; nic więcej wszakże nie zobaczył oprócz szerokich jego pleców, które wsunęły się między kupy śmiecia dom okalające i, dopadłszy drzwi, w nich znikły. Zelmanowicz wyczekał kilka minut, ażeby pewnym być, iż ów gość nocny został przyjęty, i wrócił, zapisując sobie tę ciekawą okoliczność, że stary lichwiarz po nocy podejrzanych ludzi do siebie ściągał.
W istocie odwiedziny te w porze niezwykłej były wszakże spodziewane. Zembrzyński palił świecę i nie kładł się; wyglądając oknem niekiedy, chodził po izbie, czekał, a gdy w sieniach posłyszał chód, otworzył drzwi, aby drogę wskazać przybyłemu. Ten, otrząsłszy się z deszczu i błota, wkroczył przez próg i stanął, lekkim pozdrawiając ukłonem dziedzica Firlejowszczyzny.
— No, spóźniłeś mi się, panie Marcinie, — rzekł gospodarz — ale trudno inaczej, kiedy droga się popsuła.
— Oślizła i rozwilgła, a to takie gliny, — odchrząkując, począł przybyły — konisko nieszczególne i roboty było też dosyć.
— A masz wszystko, co potrzeba?
— Co można było napytać, to wiem. We dworze, coprawda, nie byłem, bo się nie mogę pokazać, ale ja tam swoich mam i wszystko się wie.
— Cóż się tam dzieje, co? — ciekawie jął rozpytywać Zembrzyński. — Mów od początku do końca, mów wszystko, bo każda rzecz się przydać może, choćbyś ty tego nie rozumiał.
— To się wie, — skrobiąc się po głowie, zaczął przybyły — ino ja tak przy drzwiach stać nie mogę, bo mnie też i nogi stare bolą.
— To siadaj.
Zembrzyński podsunął jedyny stołek swojemu gościowi. Ten, poły zawinąwszy, siadł — ciekło z niego jak z rynny.
— Teraz pytajcie, — rzekł — bo któż jego wie, co wam gadać.
— Książę młody wrócił z Warszawy? — poczęło się badanie.
— Wrócił, potajemnie, wieczorem; chowali go do rana, nocował u Gozdowskiego, potem zaprowadzili do ojca. Gniew, słyszę, na hrabiego wielki.
Zembrzyński się śmiał w sobie i zatarł ręce.
— Dalej co? nie odebrali tam jakich wiadomości?
— Musieli odebrać, bo i po sufragana posłali, i narady były, i krzyczeli, i hałasowali, i na tem pono stanęło, żeby wierzycieli wezwać do układów.
— Aha! wierzycieli! — począł się śmiać Zembrzyński — wierzycieli! no, to dobrze, a co więcej?
— Przyszedł list od hrabiego, co mało nie ubił, słyszę, apopleksją starego pana, taki go gniew opanował.
— Od kogo?
— A od tego hrabiego.
— Więcejże nic?
— Frasunek wielki, wszyscy chodzą jak struci. Starego obałamucili podobno i nic nie wie — spokojny.
Znowu gospodarz śmiać się począł do siebie.
— Widzicie, że co mnie było przykazano i com był powinien, tom wszystko wywiedział się i przyniósł — rzekł przybyły. — Wierzyciele mają zjechać, a już tam nie wiem, co oni z nimi za układy rozpoczną, kiedy niema co układać. Alem ja jeszcze się czegoś dowiedział, extra, i myślę, że za to powinienen dostać od was kubana, bom się dlatego i przypóźnił, a jestem pewny, że to się też na coś przyda.
— Hę? co? — podskakując ku niemu, zapytał stary — co? co?
— Jak się to już wszystko skończyło, radzili, uradzili, a już miało się jechać nazad, dają mnie znać, że Gozdowski się do Lublina wybiera. Choć to ja Gozdowskiego niebardzo się obawiam, żeby co mądrego wymyślił, ale zawszeż ostrożność nie zawadzi, pomyślałem. Jedzie on do Lublina, pociągnę ja za nim zdala i powącham, czego to no tam ciągnie. Tak się i stało.
— Był w Lublinie?
— A był, ano posłuchajcie i kubana mi nagotujcie, dalipan jest za co. Stanął Gozdawa w hotelu, a jam na tyłach się z wózkiem uczepił. Drugiego dnia jedzie on, ruszyłem i ja. Dokąd, do Skoków, do Garbowskiego. Ano, to wiem, co się święci. Dowiaduję się, a to jego cioteczny. Dobrze, trzeba się pilnować. Wrócił Gozdawa nad wieczór, ja za nim jak cień. Późno w noc syn Garbowskiego hulał, Gozdowski z nim; pili wino i bardzo się kochali. Drugiego dnia starego na obiad prosił. Kazali nakryć na górze w osobnym pokoju, ale było przepierzenie, że można ich było słuchać i słowa nie stracić. Dopieroż okazało się, że Gozdowski krewniaka umawia, żeby dał pieniądze na wykup majątku i złote góry mu obiecuje... A co.
Zembrzyński tak się zbliżył do mówiącego, że o mało mu na kolana nie wlazł; oczy otworzywszy, ustami krzywił, brwiami rzucał, a w całej twarzy ciekawość natężona się malowała.
— Cóż on na to, ten świniopas? — w gniewie rzucił Zembrzyński.
— Niegłupi on, choć świńmi handlował, ho! ho! dobrze Gozdowskiego wymacał i wypatroszył, dobył mu prawdy z pod wątroby, poprowadził do adwokata, rozpatrzył i dopiero...
— Jakto? pieniędzy dać obiecał? — krzyknął Zembrzyński, łamiąc ręce. — Osieł stary! pieniędzy dać! a to już głupszego niema człowieka na świecie, a to...
Wyrazów mu nie stało.
— Któż go wie, tego Gozdowskiego, czem on go wziął? Coś szeptali i o synu. To wiem, że Garbowski ma z sobą Zygmusia swojego zabrać do Brańska.
Zmarszczywszy brew i pofałdowawszy czoło, podniósł pięść do góry Zembrzyński.
— Niedoczekanie wasze! — zawołał — niedoczekanie! Z tego nic nie będzie, albo mnie djabli wezmą! To ja całem życie pracował, aby się dobić do tego, a oni mi mają z przed nosa chwycić! Niedoczekanie! To nie może być, ja tego nie dopuszczę!
Postrzegł się dopiero, wygadawszy tak gorąco Zembrzyński, że się niepotrzebnie przed swym pomocnikiem zwierzał i uciął. Poszedł chmurny po izbie kroczyć gorączkowym krokiem, mrucząc:
— Niedoczekanie wasze! Ten stary gagatek gotów mi wszystko zepsuć.
— Ja się dopominam kubana, — nielitościwie przypomniał się posłaniec — dalibóg, żem wart!
— Ani słowa, choć kułakiem za taką wiadomość radbym zapłacić. — Ale co ty winien, — przerwał Zembrzyński. — Niech ci Bóg zapłaci, żeś mię ostrzegł. Rubla dam! rubla dam!
— Mało, mało, panie bracie, dwa dni zjadłem i pode drzwiami słuchałem.
— No, to się pogodzimy, daj ty mi teraz pokój — syknął Zembrzyński. — Czy Gozdowski odjechał?
— A cóż, zaraz ruszył do domu.
— Kiedy się im Garbowski obiecał?
— Na zjazd.
— Na zjazd! — począł się śmiać Zembrzyński. — To jest czas, żeby tego nie dopuścić. Zachciało się staremu świniopasowi o książąt się ocierać! Ale co oni mają do stracenia? Gotowi wydać księżniczkę za tego łotra, sprzedadzą rodzone dziecko, byle się im mitra świeciła, a państwo było czem utrzymać, a ludziom było czem oczy zamydlić! Zdarzało się i to — ale niedoczekanie, niedoczekanie!
— Jegomościuniu? — odezwał się przybyły.
— A co?
— Jam się tu do was wybrał nocować.
— Co? toś chyba oszalał, gdzie? U mnie jedno łóżko, a Stroczycha śpi na garści słomy; w całym domu kąta nie znajdziesz.
— I po błocie nazad na Grodzką? A to niechże was...
— Cichożno, cicho, milczałbyś, — zagniewany dodał Zembrzyński — już przenocujesz, pal cię licho; ale żebyś ty mi nie gadał o tem, żeś u mnie tu noc przepędził.
To mówiąc, z pod siennika dobył kluczów i wysunąwszy latarkę z komina, zapalił ją.
— Chodź, — rzekł — ja mam co do roboty; znajdę ci w pustce dziurę, ano i o tem gadać nie trzeba.
Drzwi od podwórza zamknąwszy, aby światło nie zdradziło ich, gospodarz otworzył wrotka, które wnijście na górę zamykały. Schody, wiodące na piętro, były całe, ale drzwi do pustych już sal z pozabijanemi oknami ani śladu. Wiatr chodził wszędzie swobodnie. Grobową pustką wiało od murów, na których pasami zielonemi wilgoć zalegała od góry do dołu. Kto inny byłby może się uląkł tych ruin, tylko nie ów posłaniec Zembrzyńskiego, człek znać bywały i na wszystko obojętny. Szedł ze swym przewodnikiem, głowę tylko podnosząc do góry i rozpatrując się w pięknie przyozdobionych stropach, na których zblakłe malowania widać było.
Przeszli tak kilka sal. Wszędzie drzwi, znać popalonych, brakło. Naostatek, do ściany napozór gładkiej się dostawszy, Zembrzyński kluczem w niej pocisnął jakiś gzymsik i część muru się otworzyła. Tu znajdowała się kryjówka tak zręcznie utajona, iż jej, obchodząc cały dom, domyśleć się nie było podobna. Szklane okno, zakratowane w dachu, oświecało z góry spory pokoik, najlepiej zachowany z całej ruiny. Zdało się, jakby wczora dopiero wynieśli się stąd dawni mieszkańcy. Izdebka była biało wymalowana i złocona, z kominem marmurowym, nad którym w murze błyszczało zwierciadło stare, a na ramach jego czepiały się amorki i wieńce. Wgłębienie w murze zawierało łóżko żelazne, z materacem wyżłobionym. Na prętach pogiętych trzymała się jeszcze osłaniająca je niegdyś piękna, lecz wypłowiała makata, po rogach były marmurowe stoliczki, a w ścianach domyślać się należało szafek tak misternie skrytych, że ich spojeń oko nie dojrzało. Podłoga kamienna, wysłana była suknem szarem, już wytartem. Innych tu sprzętów nie znalazł gość. Na kominie stał kaganek, który gospodarz zapalił.
— Jeśli się nie boisz, to śpij tu, a jutro rano do dnia przyjdę po ciebie.
— Czegobym się miał bać? — odparł drab. — Umorzyć mnie i zamknąć tu nie macie powodu. Ciepło dosyć, posłanie niezgorsze. Światło mi zostawicie.
— Dobranoc.
— Dobranoc.
— Ale słuchaj, Jałowcza, — odwracając się ku niemu, szepnął Zembrzyński — jak ty mi komu słowo szepniesz o kryjówkach na Firlejowszczyźnie...
— Komu? naco? co ci się śni, mój dobrodzieju, — zaśmiał się Jałowcza — skarbów że tu niema, bo swoje pewnie chowacie gdzie indziej. At, myślcie o kubanie i, śpijcie spokojnie.
Gdy, powiedziawszy to, chciał się jeszcze pożegnać z gospodarzem Jałowcza i odwrócił ku niemu, bo wprzód się po izbie rozglądał — drzwiczki się już zamknęły i znalazł się sam, z kagankiem, płonącym na kominie. Osobliwsza rzecz, że ze środka nawet dojrzeć nie było podobna, którędy Zembrzyński wyszedł, tak owo potajemne wejście dobrze w ścianie było ukryte. Jałowcza wcale się nigdy w życiu niczego obawiać nie miał w naturze i zwyczaju, przecież w pierwszej chwili jakieś go dreszcze przeszły, gdy się znalazł w tej zewsząd zamkniętej izbie, jakby zamurowanym.
— E! gdyby tu o mnie stary zapomniał, — rzekł, śmiejąc się — tobym sobie zasechł jak w grobie. Ano, nie, — dodał, podnosząc głowę — jest okno na dach; wysokie, to prawda, alebym się dostał do niego i wylazł na świat.
Uspokoiwszy się w ten sposób, poszedł pomacać materac na łóżku i znalazł go aż nadto wygodnym.
Jałowcza całe życie swe wielce ciekawością grzeszył, nie mógł więc i tą razą z taką osobliwszą kryjówką, do której go los zaprowadził, nie poznać się! Przy tej więc sposobności począł obchodzić ją z uwagą wielką, przypatrując się złoconym gzemsikom, figlom i wykrętasom na murze, niemal każdej szparce w drzewie. Tak badając kryjówkę, za zasłoną zieloną, która łóżko osłaniać miała, domacał się stołka wysokiego, skrytego za nią, znać tu pocoś wniesionego, nie mogąc jego użytku odgadnąć. Były tu widocznie niby schodki, po których się gdzieś dostawać musiano... Ciekawością tknięty, zdjąwszy kaganek, śledził dalej: dokąd te schodki posuwane być mogły. Po suknie wytartem ślad od nóg prowadził ku bocznej ścianie.
— Pocoś to on tu łazi, ten stary lichwiarz — rzekł w duchu Jałowcza. — Nie okradnę go, bo tego we zwyczaju nie mam i, gdybym kradł, dawnobym w siermiędze nie chodził — ano, ciekawa rzecz, dalipan, co on też tu chowa?
Zaczekawszy trochę i pewien, że Zembrzyński na dół powrócić musiał, Jałowcza posunął owe schodki ku ścianie za śladem, przystawił je do niej, ale ściana była tak gładka i podobna do innych, że jej o żadną schówkę posądzać się nie godziło.
Ciekawy człowiek, który wszystkich rzemiosł próbował, jął się przypatrywać, dobył z kieszeni podróżnego trzosa różnych narzędzi i dłótkiem jął macać tu i owdzie.
Nic wszakże nie odkrył i miał porzucić to podglądanie cudzych tajemnic, gdy w murze dostrzegł zabielonego gwoździa główkę tak wpuszczoną, że jej zrazu widzieć nie było można. Pocisnął ją palcem i skrzydło szafki, misternie w mur wpuszczone, zlekka się uchyliło.
— Aha! — odezwał się — otóż to tu skarby swe chowa mój kochany pryncypał. Zobaczymy, co też ma.
Szafa otwarła się łatwo, a w jej wnętrzu ciekawe oko Jałowczy dostrzegło tylko mnóstwo nagromadzonych kupkami różnych papierów, jak w archiwum jakiem rozłożonych porządnie. Ani pieniędzy, ani worków, ani żadnych kosztowności tu skrytych nie było. Z wyjętych plików, według lat poskładanych i ponumerowanych, znać było, że do interesów służyły. Kontrakty, kwity, nabycia, umowy, regestry, okazywały bardzo rozległe stosunki pieniężne z różnemi domami i czynną spekulację na dobra, pod różnemi imionami prowadzoną. Najczęściej trafiało się nazwisko Dawida Salomsona, z którym znać Zembrzyński największe miał stosunki.
Nasyciwszy ciekawość, Jałowcza poukładał na miejscu papiery, a śladu naruszenia ich nie było. Dotarł tak aż do najpierwszego roku, od którego poczynała się coraz rosnąca potem działalność Zembrzyńskiego. Tu, na samym spodzie leżała książeczka, oprawna w papier siwy, wytarty, na którym zapisany był rok 1795 prawie studencką ręką. Otworzył ją Jałowcza i, sądząc, że znajdzie regestry, trafił na rodzaj dziennika.
— A już co temu, to nie daruję, żebym nie przeczytał! — zawołał, biorąc ją ostrożnie tak, żeby wiedzieć, gdzie ją ma później położyć. — Przynajmniej raz dobadam się, z kim mam do czynienia.
Dla wszelkiego bezpieczeństwa, obawiając się, by gospodarza niepokój jaki w nocy nie przywiódł, przymknął Jałowcza szafę, schodki za makaty schował, a sam kaganek wziąwszy i książkę, położył się na łóżku i czytał, co następuje:
U góry stało kręconemi głoskami, z kaligraficznemu ozdoby, zdradzającemi studenta, wypisane: „Ad majorem Dei gloriam“; potem powtórzony był rok 1795 i data dnia pierwszego stycznia; dalej już sporemi literami, niedawno emancypowanemi z pod dwóch linij, zaczynał się niby dziennik.
„1795 r. d. 1 januarii. Gdy taka jest rzeczy ludzkich kolej, iż wszelkiego człowieka na ziemi pamięć się zaciera, postanowiłem, dla własnego lepszego przypomnienia i rachunku sumienia, oraz ku nauce i pożytkowi tych, którzy to czytać będą — notować coby mi kolwiek w życiu godnego zapamiętania przydarzyć się mogło.
Ultimo decembr. Przybyliśmy z jegomością księciem szambelanem do Brańska, gdzie na przyszłość stałą rezydencję obiera. Pałac bardzo wspaniały i obszerny, lecz zrujnowany i opuszczony, tak że kilka tylko pokojów na dole mieszkalnych zostało, gdzie tymczasowo się pomieściliśmy. Księżna jejmość naówczas dopiero przybędzie, gdy już wszystko będzie gotowe. Posłano po rzemieślników do K. Niewygoda wielka, zwłaszcza po Warszawie; książę jegomość chce jednak sam tu być, aby się na sługi nie spuszczać, boby pałac restaurowali do sądnego dnia.
15 januar. Taki pośpiech we wszystkiem i roboty nawał, że nikt nie może wydołać temu, co po nim książę wymaga. Powszechnie skwierczą. Mnie też dla tej służby ani dnia, ani nocy, ani spoczynku niema, chodzić trzeba jak w pługu. Używa książę pan i na posyłki, i do pióra, i do dozoru. Nielepiej innym; Panie Boże daj, aby się to raz przecie skończyło. Wczorajszego dnia w sali od bicia młotami stary sufit ze szczętem padł i dwóch ludzi przygniotło, ale śmierci, dzięki Bogu, nie było.
5 februarii. Przybył w odwiedziny ks. kanonik, brat księcia jegomości, trochę ułomny, ale powagi wielkiej człowiek; może też odetchniemy, choć dla gościa.
20 marca. Nie było czasu nawet zapisać sobie pro memoria, cośmy tu przebyli z tą zimową, około domu robotą. Istne piekło. Księciu się śpieszy, ani chce wiedzieć, że ludziom ręce marzną i spocząć też trzeba. Pracuje też on sam, acz tylko oczyma, a tak się stał niecierpliwym, że lada co go do gniewu pobudza. Panie Boże strzeż, aby mu się nie narazić, bo już kilku odpędził precz. Ks. kanonik przed Wielkanocą odjechał, znowuśmy sami.
Maj. Robota około pałacu idzie bardzo pośpiesznie, mówią, że wielkie sumy kosztować będzie, ale książętom w lada jakich pokojach mieszkać się nie godzi, musi wszystko być, jak dla stanu ich przystoi. Zjechał teraz na czas pan pułkownik w odwiedziny, znowu tedy książę nie sam. Pułkownik piękny ma mundur i wojskową postawę, a znać w nim żołnierza, miło nań patrzyć. Powiadają, że ślubował nigdy się nie żenić i do takiego należy zakonu, co razem żołnierską służbę odprawia i Panu Bogu służy. Słyszałem, jak stary Jackowski tłumaczył, iż ks. kanonik i pułkownik wyrzekli się świata, aby całe dobra przeszły na głowę szambelana.
R. 1796. Nie było czasu pisać, a i co zapisywać nie miałem. Trochę zelżała służba dworska, bo roboty około pałacu mają się ku końcowi. Już tylko stolarze, pozłotnicy i ślusarze pracują, a malarze kunszty swe na ścianach i stropach wyprawują dziwnie pięknie i misternie. Księżna pani spodziewana w maju. Ma też nastąpić zaraz i uroczyste poświęcenie odnowionego pałacu i wielkie przyjęcie a bale na inkrotowiny. Książę na mnie wciąż krzywo patrzy, ani wiem dlaczego, bo mu się akomoduję, jak umiem i mogę. Byle najmniejsza rzecz, zawsze coś od niego oberwać muszę.
Czerwiec. Odwiedził mnie ojciec, anom się darmo ucieszył. Myślałem, że mnie stąd weźmie; skarżyłem się mu, że łaski u księcia jakoś nie mam: nic nie pomogło. Powiedział: „Staraj się, błaźnie, zasłużyć na nią“. Kazał w miejscu zostać i jeszcze podobno sam księdza prosił, aby surowo trzymać mnie kazał. Chyba łaska Boża przyjdzie mi w pomoc, ażebym się utrzymał i wytrzymał, tak mnie już teraz w kluby wezmą. Pojechał ojciec, zostawiwszy talarów dwa i tynfa.
Grudzień. Coraz gorzej. Jak się marszałek dopatrzył tego, że mnie książę nie lubi, jeździ po mnie, jak chce. Szesnaście lat kończę, a za ucho kręci — trudno i znieść. Panie Boże daj cierpliwość i wytrwanie! Na nowy rok, słyszę, barwy nowej nie dadzą, chyba pod Wielkanoc, a co mnie, to i zwykły podarek minie, bo już tak pan marszałek osądził.
1797 roku. Odebrałem wiadomość z domu najsmutniejszą, jaką w życiu mieć mogłem. Dnia 7 stycznia dobry ojciec nasz, Panie świeć nad duszą jego, skończył w Mokrzyńcu, o godzinie czwartej z południa. Nie zostało po nim ino trochę ruchomości, które w testamencie są wszystkie pominione. Brat mi pisze, że mnie sygnet z krwawnikiem, który na palcu zawsze nosił, przeznaczył, item delję starą lisami podbitą z kołnierzem z kun, pas słucki, parę pistoletów dla parady, szablę w jaszczur oprawną dziadowską i pościeli dwoje. Gotowemi pieniędzmi z działu wypada talarów 27, tynfów dwa. Wolny jestem, co z sobą czynić chcę i radbym z tego dworu się oddalić, a na innym szczęścia szukać, ale wprzód trzeba sobie coś obmyśleć. Marszałek zawsze mnie, jak malikowatego konia, prześladuje i księciu na mnie donosi. Jeszczem dobrego słowa tu nie słyszał.
Sierpień. Gdyby wszystko opisywać, na co się tu patrzy, papieruby nie stało. Od przyjazdu księżny jejmości i onych inkrotowin, na których moździerz pękł od strzelania i hajduków poranił, niema prawie tygodnia, żeby wielkich festynów nie było, zjazdów, tańców i gości. Ani się marszałkowi dziwię, że ponury chodzi, ma on za swe, a spoczynku i jemu nie dają. Mnie znać nauczyć chcą, żebym konie odsedniał, tak nieustannie za czemś posyłają. A mam takie szczęście, że gdyby jak koń był okulbaczony, zawsze pode mną skórę odparzy i namuli. Nie pomaga nic... jeździć muszę, jakbym się już do niczego innego nie przydał.
Dla innych wesołe to może życie, a dla nas bardzo twarde. Dwóch, nie wytrzymawszy, bez pożegnania poszli gdzie indziej szczęścia szukać. Zgłaszałem się i ja, czy gdzie mnie nie przyjmą, ale teraz ubogiej szlachty po dworach coniemiara, nie żądni ich. Nigdzie miejsca nie dadzą, chyba służ na swojem, nawet bez obroków, póki wakans się jaki nie otworzy. Boże miłościwy — jakże tu ciężko trwać! Od dwóch tygodni człowiek prawie nie śpi, a tyle zje, co z półmiska zliże ukradkiem. Były imieniny, była oktawa, potem wielkie łowy, potem przyjęcie pani hetmanowej, które pięć dni trwało. Zanosi się znowu na bal. Ile to kosztować musi, trudno policzyć.
Październik. Znowu miałem biedę z księciem, żem ledwo kobierca uszedł. Staliśmy w przedpokojach ze Serebrzyńskim i Morszem; tamtym niewiedzieć co do głowy przyszło, że się poczęli wyśmiewać z gości i przedrzeźniać, a mnie też pokusiło udawać podkomorzego i, wypiąwszy się, począłem chodzić, aż tu naraz, jak makiem siał. Obejrzę się: książę stoi i patrzy. Zmartwiłem się. „Pojedziesz waść do marszałka i powiesz mu, aby ci na kobiercu wyliczył piętnaście, a poszanowania dla starszych nauczył“. Serebrzyński i Morsz, którzy się gorszych dopuścili rzeczy, uszli cało, a mnie spotkał wstyd i groźba. Ledwie jakoś sam marszałek u księcia mnie, ulitowawszy się, wyprosił. Zapowiedzieli mi, że za drugim razem liczba będzie podwojona, ale ja już pono czekać na nią nie zechcę.
1798 marzec. Za łaską Bożą, osiemnaście lat dokończywszy, tu zapisuję, iż mi się wąsy ciemne sypią, jak nie można lepiej, że je już podkręcić mogę, a brodę golić muszę, bo bardzo gęsto zarasta. Przypomnienie to człowiekowi, iż o sobie sam myśleć powinien, a tu się nie uczyniło nic i ani się wie, co począć z sobą, chyba Pan Bóg natchnie“.
Tu w rękopiśmie reszta karty próżna stała, na odwrotnej charakterem zmienionym, krzywo i pośpiesznie wypisane były tylko te słowa:
1798 w lipcu. Czynię ten ślub uroczysty, iż hańby swojej nie przebaczę i onej na wszelki sposób mścić się będę do ostatnich dni moich, do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchu życia, tak mi Panie Boże dopomóż! Nie może inaczej być — bo szlacheckiej krwi pohańbienie zmazanem być powinno“.
I znowu miejsce stało próżne, a na innej stronie, charakterem już mniejszym i wprawniejszym, następujące opisanie:
„Ażeby mnie ludzie i Bóg nie sądzili surowo, nie znając sprawy mojej, takowej opisanie wierne, wedle sumienia i pod przysięgą, tu zamieszczam. W roku 1798, miesiąca lipca 26 dnia, na św. Annę, gości zjechało wiele do Brańska i dwór cały musiał być w ruchu. Kazał marszałek barwę najświeższą wdziać i we drzwiach otwartych sali z innymi być na zawołanie. Księżna jejmość i cała kompanja zgromadzona tu była, tylko księcia szambelana nie widziałem. Rozmowy toczyły się żywe. Widzę, iż księżna jejmość palcem skinęła jakoby na mnie: mógł był inny pójść, alem się wyrwał, a raczej pchnął mnie znać mój los nieszczęśliwy. Poszedłem i staję. Księżna, patrząc mi się w oczy, powiada: „Idź waćpan do pokoju męża mojego, na stoliku pod oknem znajdziesz list w kopercie, ten weź i tu mi go przynieś“.
Spełniając rozkaz, wprost udałem się do gabinetu księcia, nikogo też nie widząc, a ze zwyczaju na palcach, cicho, jak było nakazane. List leżał pod oknem, więc też, niewiele myśląc, zbliżyłem się doń, nachyliłem i, rozpoznawszy adres, wziąłem go do ręki. Zaledwiem to uczynić pośpieszył, gdy — jakby piorun padł na mnie, książę, którego nie dojrzałem, wchodząc do pokoju, zbliżył się i wyciął mi policzek. Krzyknąłem i z bólu i ze sromu, a nie wiedząc kto i co, obróciłem się z pięściami, ale spostrzegłszy księcia, rzuciłem mu tylko list pod nogi.
— Łajdaku jakiś! — zawołał na mnie. — To ty mi tu będziesz potajemnie papiery przetrząsał?
— Jako żywo, mości książę, jestem przysłany po ten list przez księżnę jejmość, mam na to stu świadków; lecz od tej godziny, gdy niepytany i niesądzony na honorze moim pokrzywdzony zostałem, bodajbym z głodu umierać miał; nie jestem sługą księcia, ale wrogiem na życie całe!
Książę się zaczerwienił i zmieszał.
— Kłamiesz! — zawołał.
— Mówię prawdę i klnę się na zbawienie, a tak samo się zaklinam, iż krzywdy mej nie daruję.
Nie wiedziałem już ani wiem, co się działo dalej, bom wprost, z komnaty wyszedłszy, do izby swej poszedł, wszystko, co kiedy od księcia miałem, precz wyrzuciłem, wdziałem odzienie własne, związałem węzełek ubogi i natychmiast pieszo chciałem uchodzić, gdy nadszedł marszałek. Spojrzał tylko na mnie i woła:
— Co ty robisz? co ci jest?
— Idę stąd, gdzie służby szlacheckiej szanować nie umieją, a ludzi karzą, winy nie patrząc, idę, abym się całe życie mścił.
— Dudku ty jakiś, — zawołał marszałek — co ci za krzywda się stała? Smarkacz jesteś, książę się mógł omylić, to ci wynagrodzi, nie pleć andronów i krokiem mi się nie rusz. Przysłał mnie książę, abym ci pięćdziesiąt czerwonych złotych obiecał, żebyś milczał, a nikt o tem wiedzieć nie będzie.
Na to ja cały zburzony odpowiedziałem:
— Ani waszych pieniędzy, ani łaski, ani służby nie potrzebuję. Powiedz swojemu księciu, że mnie on popamięta. Młody jestem, ale z tą myślą, z tą żądzą, abym się na nim i jego rodzie mścił, urosnę i...
Nie wiem zresztą, com mu powiedział więcej, bo mi oczy łzy, a uszy krew buchająca do głowy zalała i wyszedłem z węzełkiem swoim w świat, otrząsłszy pył z nóg moich; ani marszałek, widząc mnie tak słusznie zburzonym — śmiał wstrzymać. Posłali za mną Serebrzyńskiego, z którym w przyjaźni byłem, i ten mnie dognał w Brześciu, alem mu toż samo, co im, powiedział“.
Taki był początek dziennika, który się wyrywkami ciągnął aż do roku 1800; dalej go brakło. Z ułamków widać było, iż Zembrzyński długo się wałęsał, nim do krewnych matki trafił, a tu szczęściem jakiemś dowiedział się o spadku po stryju i wraz z rodzeństwem, choć przedawniony, odzyskał.
Następowały niezrozumiałe rachunki sumek pożyczanych na zastawy, procentów i różnych spekulacyj, których już i Jałowcza nie był ciekawym. Złożywszy więc książczynę i znowu przystawiwszy ów stołek, na miejsce ją dawne wrócił, zamknął, ślady swej ciekawości o ile możności zatarł, a sam przy gasnącym już kaganku spać się położył.
Gdy nazajutrz rano do dnia wszedł Zembrzyński do izdebki, ledwie gościa rozbudzić potrafił i z niewoli go tej wypuścił. Jałowcza, jak najniewinniejszy w świecie człowiek, otrzymawszy kubana, po błocie i deszczu udał się na miasto.

W Skokach targ był wiekuisty — od świtu do nocy, jedni odjeżdżali, drudzy przybywali, dziedziniec pełen wózków, biedek, fur i wypędzanych a przypędzanych wołów; w ganku i sieni ludzie, błoto, furmani i panowie, parobcy i oficjaliści, naostatek w kancelarji u stołu kilku poważniejszych kupców, Garbowski i flaszka z wódką wśród papierów. Rzadka godzina, żeby ktoś nie przyjechał i żeby nie było co do roboty, a gdy się trafiła taka, naówczas znużony spekulant, w krześle siedząc zmęczony, natychmiast się zdrzemywał. Tak całe życie jego upływało, z wyjątkiem niewielu podróży i dni świątecznych.
Nazajutrz po widzeniu się z Jałowczą, pan Zembrzyński przygotował się jechać do Skoków. Nie potrzebował się tu ubierać wytworniej, włożył kapotę, nadział buty po kolana i poszedł za grodzką bramę furtki szukać. Tę znalazłszy, pod parasolem starym wyruszył po błocie do Skoków, obrachowawszy, iż w taki deszcz mało tam kogo znajdzie, coby mu mógł przeszkodzić. Z Garbowskim się trochę znali, obaj wiedzieli o sobie, że byli ludzie pieniężni, skąpi i zabiegliwi; bliższych stosunków nie mieli z sobą. Zembrzyński nazywał Garbowskiego świniopasem, Garbowski jego lichwiarzem. Chociaż deszcz nieustający drogę rozkwasił, w dziedzińcu były dwa wozy, a w ganku stali Żydzi, mimo to Zembrzyński wszedł.
— Jak się ma pan Garbowski.
— Do nóg padam pana Zembrzyńskiego. Siadajcież.
— Chciałem z jegomością pomówić.
— A dobrze, zaraz z Abramkiem skończę; może się wódki napijecie?
Zembrzyński napił się wódki i siadł. Z Abramkiem szło twardo, lecz wreszcie Garbowski dobił targu: sprzedał mu wołu, który był złamał nogę. Gdy Żydzi wyszli, odwrócił się do gościa.
— Skądże Pan Bóg prowadzi?
— No, tak z Firlejowszczyzny niby.
— A z czem?
— Hm! z czem... jest coś do pogadania, macie czas?
— Czemu nie.
Zembrzyński z krzesłem się do stołu przysunął.
— Nie pytajcie skąd wiem, ani jak, to moja rzecz, tylko dosyć, że wiem, iż się wybieracie jechać do Brańska i robić interesa z książętami. Brat wasz Gozdowski namówił was na to.
— A skądże wy, u licha, wiedzieć o tem możecie?
— Hm, wszystko się wie, panie bracie, a prawda to?
Garbowski, na stół patrząc, mruczał coś i rzekł:
— No, a jakby prawda była, to co? to co?
— Jakby to prawda była, to się zarzniecie, bo choć wy rozumni, a oni niby lekko rzeczy biorą, wam z nimi się nie mierzyć. Interes zły, zły i zły!
— A wy skąd o tem tak dobrze wiecie i dlaczego wam tak moja kieszeń miła?
— Nie pytajcie! Może ja w tem też i swój interes mam, dosyć, że was ostrzegam: nie leźcie w to błoto, ugrząźniecie.
Garbowski się uśmiechnął.
— Wiecie co? Niebardzo miałem ochotę leźć, ale teraz, gdy wy mnie odradzacie, muszę rozważyć. Niezgorsza to rzecz być może.
— Jak komu — rzekł spokojnie Zembrzyński. — Ja wam przywiozłem wykaz hipoteczny.
— Ja go już widziałem.
Obaj zamilkli i zmierzyli się oczyma.
— Gadajcie szczerze, co wy w tem macie? — odezwał się Garbowski. — Tam waszego nazwiska nie widać.
— A przecie ono tam jest, — uśmiechnął się Zembrzyński — co wy na tem wskóracie? Dacie pieniądze, ugrzęźniecie na dobrach, koniec końców będziecie musieli zrujnowane i bez gospodarstwa wziąć, a weźmiecie drogo chyba, bo ja będę je licytował. Ich żadna w świecie moc ocalić nie może. Dacie im piżma, to dwa, trzy lata dłużej pożyją, a potem toż samo, co było.
— Ano, i ja zabiorę dobra — odezwał się Garbowski.
— Wszystkie? — spytał Zembrzyński.
Spekulant spojrzał: trudno było kłamać przed takim wygą. Na wszystkie go nie stawało.
— Wezmę część.
— O co chodzi? Bierzcie zaraz, to ja przystępuję z wami do spółki, pozwolę wam wybrać, co się podoba i w cenę pędzić nie będę, ale zamiast za lat trzy, bierzcie zaraz.
— Dlaczego?
— Hm, dlaczego? Dlatego, że mnie tak lepiej.
Garbowski wziął pióro i począł cyfry stawiać na zabrukanym stole — milczeli obaj.
— Gozdowskiemu, waszemu krewniakowi, o nic nie idzie, tylko, by do czasu książąt przy majątkach utrzymał... on was do tego potrzebuje na podstawkę; potem was zbędą, czem zechcą, albo proces...
— Ja się opiszę.
— Opisz ty się, jak chcesz... oni mają lepsze od was plecy. Nie dajcie się zdurzyć. Chcecie interes robić, róbcie, ale zaraz i razem ze mną.
— Czemu z wami ma być lepiej, niż z nimi? — spytał Garbowski.
— Bo ja mam na tym majątku więcej, niż oni — stanowczo odezwał się Zembrzyński i z krzesełka wstał. — Zresztą, jak wola i łaska. Ja przyjeżdżam do was z dobrem słowem i dobrą radą. Jeżeli chcecie ratować książąt, choćby parękroć stracić, a, na to rady niema! Traćcie, bo że stracicie, to tak pewne, jak dwa a dwa cztery.
Garbowski znać nic odpowiedzieć nie chciał, podniósł głowę, na krześle się oparł i pióro za ucho założył.
— Powiedzcież mnie, gdzie wy w tym interesie? Ja was tu nie widzę na spisie, wy dla kogoś faktorujecie.
— Dla siebie. Co ja wam się będę tłumaczył, — rzekł Zembrzyński — wola wasza słuchać, dobrze, nie — z Bogiem, i jeszcze wam dopowiem jedno, o czem, dalipan, nie wiecie. Wy ani Gozdowskiego nie znacie, ani książąt, a małoście mieli do czynienia z takimi ludźmi. Gładkie to, układne, pięknie wygląda, ale ostrożnie! Oni waszeci za Boże stworzenie nie mają: posłużą się, wycisną jak cytrynę, a łupinę rzucą w kąt. Gozdowski wam nagadał, że wam syna marnotrawnego poprawi, że go tam wprowadzi, że go tam i ożenić gotów. Póty łaski tej, pókiś wasan potrzebny; gdy pieniądze dasz, drzwi ci zamkną. Ja ich znam. Toż wasan pracował w pocie czoła całe życie na to, żeby potem oni za krwawicę waszą pasztety sobie kupowali? Jak ci się podoba... jak się podoba... Ja waćpanu wręcz powiadam: będę przeszkadzał i napędzę tak, że tam wsadzisz do ostatniego grosza, a nic nie odbierzesz. Jak wola... Waćpan mi w drogę włazisz, ja się będę bronił. Ja tam primus occupans...
Słysząc łacinę, Garbowski się zląkł, jak się zwykł był obawiać wszystkiego, czego dobrze nie rozumiał, i krzyknął:
— Co to takiego? co? co?
— Ja tam pierwszy, a wy mi nieproszeni przeszkadzacie, nie dam się. Co asan robisz, kiedy woły kupujesz, a ktoś ci licytuje?
— Pędzę, bronię się i kupuję.
— Kupujesz, ale drogo... Otóż ja ci napędzę tak samo majątki.
— Słuchajże, panie Zembrzyński, — przerwał drugi, śmiejąc się — czy wy mnie macie za dziecko. Ja z wami się licytować nie potrzebuję. Przypuszczam, że macie sumy na majątku, to oni je memi pieniędzmi spłacą, a ty pójdziesz z kwitkiem.
— A dalej? — spytał przybyły.
— No, dalej, to moja rzecz — mruknął gospodarz.
— Niekoniecznie, niekoniecznie. Poczekacie rok, dwa, musicie nabyć, bo nie będzie was czem spłacić; oni nie sprzedadzą po dobrej woli, przyjdzie licytacja.
— Co wam się o mnie turbować? — rozśmiał się Garbowski. — Do lat trzech kto tam wie, co będzie, albo na was, albo na mnie, albo na nich może co przyjść.
— No, to jak wola wasza — odparł Zembrzyński, biorąc czapkę i sięgając po parasol, z którego woda ciekła w kącie. — Jak sobie chcecie.
I zbierał się ku drzwiom.
Garbowski, który był nawykł każdy interes dobrze obracać wprzódy, nim się na coś stanowczego odważył, myślał jeszcze.
— Czekajcieno, jegomość, — rzekł — takie sprawy na poczekaniu się nie kleją; waćpan mnie mało znasz, ja was też niekoniecznie. Musimy się dobrze rozgadać. Ja waćpanu powiem otwarcie: oszukać się nie dam, oszukiwać nie chcę, znienacka mnie nie weźmiecie.
— Ja was brać nie chcę, cobym z wami robił? — ruszając ramionami, wycedził Zembrzyński. — Jak wola.
— Dajcie mnie czarno na białem na stół dowód, że wy macie coś w tym interesie, to będę gadał.
— Słowo uczciwe, że to będzie między nami?
Garbowski podniósł dwa palce, jak do przysięgi. Wtem Zembrzyński sięgnął za opończę i dobył duży, zatłuszczony pugilares, wyjął z niego jeden, drugi, trzeci i czwarty papier, zkolei je stawiąc przed oczy patrzącemu i wskazując w nich palcem swe nazwisko, potem w milczeniu zawinął je do pugilaresu i zasunął pod opończę.
Garbowski posępnie nań spojrzał.
— No, no, — rzekł — skąd wam tyle pieniędzy?
— Nie ukradłem ich, to pewna.
— Nie spodziewałem się. Siadaj, Zembrzyński, — dodał, klepiąc go po ramieniu — siadaj, trzeba pogadać po ludzku. Ktoby ciebie posądził po kapocie, że ty masz pod nią tyle słoniny??
— A was?
— O mnie i ludzie wiedzą. Coś trzeba obradzić — rzekł gospodarz.
— Ja od was nie chcę nic, tylko jednego; nie brońcie teraz książąt Brańskich, a zarobkiem się podzielimy. Dla nich też łaski nie wyświadczycie. Jeżeli dziś ich zlicytujemy, może coś im zostanie, za lat trzy — ani grosza. Oni muszą tak żyć, jak żyją, czy będą mieli z czego, czy nie; zjedzą się doreszty. Jedź waćpan ze mną, ano, trzeba działać stanowczo, zaraz.
Ciężki był do interesu stary Garbowski, westchnął:
— Zobaczymy!
— Kiedy?
— Przyjedź waćpan jutro, przyjedź pojutrze — daj mi się rozmyśleć.
— Ja wam więcej powiem, — rzekł Zembrzyński — jedźcie wy sobie do Brańska, rozpatrujcie się na miejscu, rozpatrujcie. Mnie nie macie powodu wierzyć. Możemy się porozumieć, gdy sami się przekonacie, że lepiej brać dziś to, co za lat trzy dopiero wam obiecują. A za lat trzy, jak się książę Robert ożeni, figę wam pokażą i nie będziecie mieli nic, daj Boże swoje pieniądze, albo proces.
Zachwiawszy w ten sposób postanowieniem Garbowskiego i rzuciwszy mu do rozmysłu argumenty nie bez znaczenia, Zembrzyński oknem wyjrzał, parasol znowu zabrał z kąta i począł się żegnać.
— Toć się może zobaczymy? — zapytał Garbowski trochę niespokojnie.
— Ano, może, może, gdzieś, na którymś świecie. Do nóżek upadam.
Garbowski go aż do ganku wyprowadził, tamten siadł na bryczkę, rozpiął nad sobą parasol i kazał jechać.
W ganku pozostał stary wieprzarz i dumał.
— Co to ma znaczyć? Trzeba dobrze na rozum brać, żeby się nie poszkapić. To jur i — wyga, a wywatowany wekslami! no, no! Cięższa będzie sprawa, niż sądziłem.
Jeszcze stał w ganku, gdy okrutne palenie z bicza słyszeć się dało i, mimo błota, kłusem zawiesistym lecąca najtyczanka, wpadła, jak bomba w dziedziniec. Woźnica bardzo zręcznie zawrócił przed ganek i konie się zasapane, kurzące od potu, zatrzymały jak wryte. Z bryczki wyskoczył w burce, z czapeczką nabakier — Zygmuś i wprost ojcu się rzucił na szyję.
— O, jakżem ja szczęśliwy, że tatka w domu zastaję!
Ojciec ściskał go, ale zakłopotany.
— No, już dość, dość tych całusów, pewniuteńko po pieniądze.
— A jakże? Tatko ma cudowną siłę proroczą, od czegóż ojcowie, którzy w kozłowych butach chodzą, synom, którzy muszą nosić lakierki? Rodzicielu kochany, tak, odgadłeś, a gdybyś nawet był na ten raz nie zgadł, miłoby mi było, przez samo uszanowanie, zastosować się do twego proroctwa. Nie chcę ci zadawać fałszu. Lecz o tem potem. Pozwoli tatko, — dodał — ponieważ tu tylko wódka jest i owa wędzona kiełbaska, którą mam przyjemność znać, że ja każę dobyć swoich zapasów podróżnych i ojca dobrodzieja zaproszę na przekąskę.
Garbowski ruszył ramionami i, nie odpowiadając, wszedł do izby, a za nim syn. Chłopak w kapeluszu z kokardą dobywał tymczasem z bryczki pudełko i butelki. Zygmuś, jak tylko wszedł i burkę zrzucił, wyciągnął się w fotelu. Ręce założył pod głowę, nogi wysunął na środek izdebki i odpoczywał. Ojciec, który się przechadzał, za każdym razem nogi synowskie omijać musiał.
— Poniekąd dobrze, iż przyjechałeś, — odezwał się — mamy do pomówienia.
— I kochany tatko da pieniędzy? Bo Żydki za weksel do kozy wpakują. Trudno inaczej, nie mając odpowiednich do mojego wychowania dochodów, jestem zmuszony robić długi, a długi ciągną za sobą konsekwencje fatalne.
— Już ty mi nie mów, nie mów, — ofuknął Garbowski — ty tylko jedno znasz: „Ojcze, pieniędzy!“ a da ojciec, ruszasz hulać i znowu, jak przedtem: „Ojcze, daj pieniędzy!“
— Litanja! — zawołał, śmiejąc się, Zygmuś — litanja, którą synowie odmawiają, dopóki sami dzieci się nie doczekają. Wtedy naodwrót: „Marnotrawny synu, idź precz!“ Ale, proszę tatka, jeśli też ja się marnotrawnym nazwać mogę. Ojciec, jak miałeś, tak masz miljony, a ja wiecznie goły i goły.
— Bo ja pracuję, a ty...
— Jużciż ja, jak tatko, pracować nie mogę. Na całym świecie jest podział pracy. Tatko spekulujesz na małą skalę, aby się dorobić, jabym powinien miljonami obracać. Proszę mi dać jeden tylko, a zobaczycie...
Garbowski się zżymał.
— Nie bredziłbyś, ja z tobą chcę pomówić na serjo, dosyć już tych perebendiów, dosyć.
— Słucham kochanego ojca, ale wnoszę, — odezwał się Zygmuś — ażebyśmy do nabrania sił do poważnej rozmowy naprzód się posilili. Dzięba (to było przezwisko ulubionego sługi pana Zygmunta) przyniesie tu śniadanie i ojciec mi nie odmówi.
Garbowski mruczał tylko coś, chodząc, jak niedźwiedź. Zygmunt wziął od dewizek świstawkę srebrną i w najokropniejszy sposób gwizdnął. Dzięba się zjawił.
— Przynoś tu śniadanie i butelki!
W mgnieniu oka stół ostrożnie został oczyszczony z papierów, serwetką podróżną herbowną nakryty i zastawiony pasztetem strasburskim, szynką, salamisem, serami i t. p. Dwie butelki zawierały Sherry i Bordeaux, był Alasch i Cognac. Stary Garbowski chodził, nie patrząc na te przygotowania, ale po wyjściu Dzięby, nie mówiąc słowa, zasiadł do stołu. Syn gospodarował, uśmiechając się.
— Widzi tatko, że to są dobre rzeczy, — rzekł — a nas na to stało, żebyśmy z pracy waszej użyli sobie nieco.
I nalał mu kieliszek Sherry, który Garbowski z rozwagą wypił i próżny postawił: syn pośpieszył go napełnić.
— I teraz już możemy mówić serjo, — odezwał się do ojca — niech tatko poczyna, ja będę słuchał. O co to idzie, abym się ustatkował? hę?
— Ano, pewnieby czas było, ale co do takiej szalonej pałki gadać darmo. Pięknie to z lada hołyszami, darmozjadami czas trawić? Opiją, objedzą, ogadają... Przecieś ty lepszej kompanji wart.
— Ależ żyć bez ludzi niepodobna.
— Żyjże z takimi, którzyby rozum mieli.
— Wie ojciec, to strasznie nudne. Gdy kto ma, albo się komu tylko zdaje, że ma rozum, tak się dmie i peroruje, że z nim wytrzymać niepodobna.
— Nie plótłbyś.
— Ale cóż ojciec miał powiedzieć?
— Gdybyś ty mi dał słowo, że choć na kilka dni się wstrzymasz i żadnego głupstwa nie zmalujesz...
— Kilka dni, mogę i, jak dam słowo, ręczę, że dotrzymam; ale ojciec mi za to coś da i potem sobie pozwolę.
— O, o! a toż masz! — zawołał Garbowski. — Nigdy z niego nic nie będzie! szalona pałka!
— Niechno ojciec powie, o co idzie.
— Już przecie czas, żebyś z urwisami wałęsać się poprzestał a począł żyć z tymi, do których jesteś wychowany. Pan Bóg ci dał dosyć, aż nadto talentów i sprytu, tylko rozumu brak.
— No, to trudno! — westchnął Zygmuś. — Rozum może przyjść. Powiadają, że chodzi i nawiedza na starość ludzi. Może być i u mnie z wizytą. Ale, proszę papy, z kimże to ja mam żyć? Z Żydami w Lublinie nie mogę, bo świninę lubię; z urzędnikami nie śmiem, bo się ich boję; szlachta się mnie lęka...
— Ja dobiorę ci towarzystwo, tylko o to idzie, ażebyś się znaleźć umiał.
— Byle nie nudne, znajdę się, co się zowie.
— Proszę cię, mówmy serjo.
Tu zatrzymał się nieco Garbowski i dodał:
— Jeśli będziesz statkował, możesz po mnie kiedyś wziąć piękny majątek; niejeden całą gębą pan będzie ci go zazdrościł. Jesteś szlachcic, po francusku mówisz, możesz przecie bywać w najpierwszych salonach.
— A mogę — odezwał się Zygmuś — i cóż potem?
— Możesz się przyzwoicie ożenić.
— Ja? ożenić? — zrywając się z siedzenia, podchwycił Zygmunt. — Chyba tatko żartuje! Ja? ożenić się? A, bardzo dziękuję, świata sobie zawiązywać nie myślę.
— Gadajże z nim! — mruknął Garbowski. — No, gadajże z nim!
— Zawsze proponować tatko może, ja słucham.
— Ja cię przecie jutro ożenić nie myślę, ale chcę, żebyś raz między innych ludzi wszedł.
— Wnosząc z tych, z którymi ojciec dobrodziej żyje, — rzekł Zygmunt — czybyśmy mieli oddać wizytę pani Zelmanowiczowej na Winiarach? czy państwu Ickostwu.
— No, pleć, pleć! co tu już gębę psuć z tobą?
— Tatku, ja jeszcze nic nie wiem; umieram z niecierpliwości, ażebyś mi odkrył tajemnicę, w jaki dom zechcesz mnie dla dusznego zbawienia wprowadzić.
Wzdychał nieszczęśliwy Garbowski, nasmarował sobie po raz ostatni wątróbkę na chleb, zjadł i zapił.
— Co z tobą gadać? — odezwał się. — Nigdy niczego nie chcesz słuchać. Chciałem cię wziąć z sobą do wielkiego, pańskiego, do najpierwszego, można powiedzieć, domu w okolicy, ale, jak ty mi wstyd zrobisz.
— Dokądże? — zaciekawiony spytał Zygmunt.
Korzystając z powstrzymania się syna od żartów nieznośnych, Garbowski począł:
— Mam pewien interes do Brańska, może mi wypadnie tam być, mamy tam krewnego.
— Ano, już wiem, pojedziemy do tego poczciwego Gozdowskiego. Słowo daję, to mi się podoba, będę udawał świętoszka, tylko jedźmy! Raz w życiu zdaleka ujrzałem księżniczkę Stellę, bóstwo piękności, i pannę Antoninę, jagódkę różową. A, ojcze! uszczęśliwisz mnie.
— Ale ty mnie możesz zgubić, zrobiwszy tam jaką niedorzeczność.
— Za kogóż mnie tatko masz? Dobrze w Lublinie z tymi urwipołciami dokazywać, to znowu co innego, ale w Brańsku ani mnie poznacie. Daję słowo, odegram swoją rolę statysty, jakbym nigdy w życiu butelek nie tłukł i kociej muzyki nie sprawiał. Na to daję szlacheckie słowo! Lecz ojciec kochany jest nadto rozsądnym i bystro rzeczy obejmującym człowiekiem, aby tego nie pojął, że ja, jak stoję, nie mogę pojechać do Brańska. Potrzebuję wyekwipować się od stóp do głowy, jako dziedzic miljonowej fortuny. Wyekwipować się tak, by fortunie ojca a smakowi własnemu wstydu nie uczynić, można tylko w Warszawie; najkrótszy znowu pobyt w takiem mieście, pełnem pokus, którym młodość, opierając się nawet, czasem przez krewkość ulec musi, pobyt taki, powiadam, wymaga funduszów. Wymaga je i co się zowie porządne wyekwipowanie; słowem, ciągnie to za sobą wydatki, które w tej chwili nawet obliczyć trudno.
Z załamanemi rękami stojąc, milczał ojciec.
— Ja to wiem, — odezwał się — pojedziesz do Warszawy, kupisz słoik pomady i stracisz parę tysięcy.
— A, gdzież parę tysięcy! Jeśli tatko na złote rachuje, nie można niżej rachować, jak pięć razy tyle.
— Dajże ty mi pokój. Nie pojedziemy do Brańska.
— Możemy wejść w pewien kompromis, — odezwał się Zygmunt — mówmy poważnie. Ja zwykle, gdy słowo dam, dotrzymuję, ceny przedmiotów znam, wnoszę więc, aby spisać regestr, zliczyć, a po powrocie moim odebrać je wedle inwentarza.
Ojciec i syn ucierali się tak jeszcze z godzinę, nie mogąc z sobą trafić do końca; wreszcie stanęła ugoda i Garbowski dał tysiąc rubli, wziąwszy słowo uczciwe, że zostaną użyte na wyekwipowanie. Miał pewną rękojmię w tem, że Zygmuś sam niepomiernie pragnął być w Brańsku, a czuł, że tam porządnie musi wystąpić. Na smaku mu nie zbywało. Dla zabezpieczenia zaś, żeby go Warszawa nie obałamuciła, ojciec miał mu dodać ze swej ręki rodzaj dozorcy. Był nim faktor Żydek, człowiek uczciwy i stateczny, z którego Zygmuś nielitościwie żartował, lecz jego oporu i nudziarstwa zwyciężyć nigdy nie mógł. Ile razy mu go dodał ojciec, chodził za nim krok w krok i, choć się straszliwie zmęczył, nie dopuścił ani burdy, ani szaleństwa.
Na tem stanęło. Zygmuś kazał zebrać śniadanie i konie zaprzęgać: wzdychając, ojciec pieniądze wyliczył i rozstali się w ganku w daleko lepszej zgodzie i porozumieniu, niż przywitali zrana.
— Za sześć dni, byle Chabou z sukniami pośpieszył, jestem zpowrotem! — zawołał z bryczki Zygmuś. — Ojciec mnie nie pozna, daję słowo, taki będę rozumny, ale potem...
Garbowski stał długo i patrzył za odjeżdżającym. Zamyślił się.
— Pan Bóg raczy wiedzieć, co z tego jeszcze będzie, ale to pewno, że już, jak ja, kozłowych butów nie włoży i wołami handlować nie pójdzie. Taka kolej rzeczy ludzkich. Ale kochana bestyjka!
Westchnął stary i poszedł do rachunków.

W pałacu brańskim, chociaż napozór nic się nie zmieniło od ostatnich wypadków, rzeczywiście czuć było jakąś wewnętrzną wielką a bolesną zmianę, jakiś przełom w życiu tej rodziny. Powiało na nią groźbą... cisza po niej wróciła znowu, ale obłok, z którego grzmiało, stał nad głowami. Dawny ten uroczysty spokój, co trwał długie lata, ta wiara w niezmienny byt rodziny — zachwiane — nie wróciły. Po wszystkich twarzach znać było tajoną trwogę. Łudzili się, mówiąc z sobą, pocieszali wzajemnie, wyzywali nadzieje, chcieli znaleźć otuchę, a nie mogli. Każdy z głową spuszczoną wracał do swojego kątka i wzdychał nad przyszłością.
Najmniej wstrząśnienie to uczuć się dało staremu szambelanowi, który zadługo żył w tej atmosferze pogody, ażeby w trwanie innej uwierzył. Przechodzącą chmurkę rozumiał; katastrofy przypuścić nie mógł. Dla niego wielkość rodziny, jej posłannictwo były rzeczami Opatrzności, o które Ona sama powinna się była troszczyć, a nie wątpił, że sobie radę dać potrafi. Wedle starego świata porządku, uważając się za konieczną część jego budowy, nie lękał się o losy, związane z losami społeczeństwa i świata. Zwolna w umyśle jego jaśniejsze znowu poczęły się rodzić myśli, znajdował środki łatwe do naprawienia złego, jeśli jakie było, i nie chciał się nawet zbytnio rozpytywać, ażeby nadaremnie przemijającą rzeczą nie trwożyć się i nie gryźć. Biskup też, generał, Robert unikali z nim w rozmowie wszelkiej wzmianki i aluzji do interesów.
W równej prawie nieświadomości istotnego położenia była księżniczka Stella; nikt nie śmiał jej dziewiczej wesołości zaćmić przedwczesnemi groźbami. Lecz ona więcej odgadywała, przeczuwała, domyślała się czegoś, czytała z twarzy otaczających, choć napróżno od nich domagała się prawdy. Przyjaciółka jej, Antonina, która o wszystkiem wiedziała od brata, taiła to przed nią, straciła jednak humor, odbiegła ją wesołość i chodziła dziwnie zaniepokojona, składając to na chorobę.
Generał, gdy pozostał sam na sam, truł się i zamęczał próżnemi wysiłkami myśli, walczył — i marzył, najdziwniejsze obroty interesów wynajdując; z Robertem mówił o tem nieustannnie, na pokojach zaś i przy ludziach udawał dawną swą wesołość i obojętność. Udawał niezgrabnie dosyć, ale nie poznawano się na tem. Biskup wprędce odjechał, gdyż przerażony postanowił szukać wszelkich możliwych środków ocalenia majątku rodziny. Zdało mu się, że potrafi pewne sumy i legaty duchowne przenieść na te dobra i w ten sposób zabezpieczyć Brańsk od sprzedaży. Nie rachował wszakże czasu, jakiego spełnienie samych formalności wymagało.
Książę Robert od powrotu z Warszawy zmienił się nadzwyczajnie, wszyscy to widzieli; pomimo smutnych dosyć wypadków, był jakby odmłodzony i zrezygnowany — milczący, ale nie tak przybity i roztargniony, jak przedtem. Gdy z Zenonem mówił, wydawał się pełnym nieuzasadnionych jakichś nadziei, chociaż na niczem stałem oprzeć ich nie mógł. Żurba z ciekawością wpatrywał się w niego, nie pojmując, co na tę zmianę wpłynęło, a przypisując ją uwolnieniu od niemiłych konkurów o Alfonsynę. Jakkolwiek bądź, Robert zdał mu się teraz bliższym rzeczywistości, niż był przedtem.
Największy popłoch i trwogę widać było na twarzach dworu, rezydentów i tego, co żyło w Brańsku przy książętach. Spokojnym był jeden Żurba, który najwięcej miał do stracenia — inni łamali ręce i modlili się. Ksiądz Serafin odprawiał nowennę i codzień po nabożeństwie wzywał przytomnych:
— Na intencję osób, w niebezpieczeństwie zostających, proszę o trzy Zdrowaś Marja.
Wszyscy rozumieli, do czego się to odnosiło, i modlili się gorąco.
Gozdowski od powrotu z Lublina, nic nikomu nie zwierzywszy, okazywał taką pewność siebie i triumfalne oblicze, że się domyślać musiano, iż jakąś niespodziankę gotował. Generał, Robert i Zenon próżno go o to badali — powiedzieć nie chciał, przebąkiwał tylko.
— Znajdą się sposoby, okaże się moje niedołęstwo.
Dla tem większego zapewnienia się, iż Garbowski przyjedzie, napisał do niego, przypominając mu dzień i oznaczając miejsce. Żurba stary zgodził się naturalnie najchętniej, ażeby zjazd odbył się u niego, dla spokojności szambelana, który nic o nim wiedzieć nie miał, lecz że szlachecki dwór jego nie obfitował w przybory dla przyjęcia liczniejszych gości, obiecano mu kucharzy, usługę i pomoc z Brańska.
Na ostatnie dni sierpnia przypadał termin zjazdu, wyczekiwanego z niecierpliwością. Gozdowski w wigilję już zajął kwaterę w oficynie u pana Zenona, który mu miał być radą i pomocą. Obrachowawszy wierzycieli, spodziewano się najmniej pięciu lub sześciu osób, a oprócz tego Gozdowski liczył Garbowskiego z synem.
Nadszedł nareszcie ów dzień ostatni... Generał i książę Robert przybyć mieli dopiero wieczorem. Panna Antonina, znalazłszy jakiś pozór ku temu, uwolniła się na kilka dni, aby ojcu pomóc i zarządzić przyjęciem. Wszystko było w gotowości i obiad spóźniony odbył się w kółku domowem: nikt nie przybył. Dopiero wieczorem dała się słyszeć trąbka pocztowa, ukazał się mały powozik i w ganku wysiadło dwóch ichmościów, na których przyjęcie pan Gozdowski we fraku, wystrojony i z wielką powagą, pośpieszył. Jednym z tych panów był znany nam już mecenas Hartknoch, drugim, grającym skromną rolę jego pomocnika (zarekomendowano go tak, iż nikt nazwiska pochwycić nie mógł), znany nam także Zembrzyński, lecz na warszawski sposób przebrany i wyglądający na podstarzałego kancelarzystę, który nigdy wyżej nad przepisywacza cudzych pomysłów wydźwignąć się nie mógł. Chciał też tu tylko grać tę rolę. Nie życzył sobie występować tu ze swem nazwiskiem, ażeby przypomnień za wcześnie nie wywołać i nie zdradzić się, a wymógł na mecenasie, chcąc go sam dopilnować, żeby w tym charakterze zabrał go z sobą.
Wszedłszy do saloniku, gdzie miano zaraz podawać herbatę, mecenas zaprezentował się pannie Antoninie i zajął miejsce przy kanapie, Zembrzyński zaś zajął bardzo pokornie miejsce w kątku, niedaleko drzwi, sam oceniając się niby, iż wyżej sięgać nie miał prawa. Po pierwszych przywitaniach, Gozdowski wyraził mecenasowi ubolewanie, iż dotąd nikogo z Warszawy, oprócz niego, nie było, i że inni wierzyciele tak się z przybyciem opóźniali.
Mecenas odprowadził go nabok.
— Muszę pana dobrodzieja objaśnić, — rzekł — iż wątpię, aby oprócz mnie kto przyjechał, gdyż, o ile wiem, mam upoważnienie do traktowania od wszystkich wierzycieli.
— Od wszystkich? — zawołał zdumiony Gozdowski, który nieco na divide et impera rachował — od wszystkich?
— Tak jest, zdaje mi się, że od wszystkich.
Popsuło to już humor plenipotentowi; z niecierpliwością wyglądał teraz kuzyna, lecz Garbowski się opóźniał. Podano herbatę; towarzystwo, nie przystępując do interesów, które odłożono na jutro, zabawiało się rozmową. Zembrzyński siedział milczący w kątku. Nikt na niego uwagi nie zwracał.
Przyjazd generała i Roberta ożywił nieco zgromadzenie. Rozmowa ciągnęła się dopóźna, nastąpiła wieczerza, którą panna Antonina poszczycić się mogła... humory powoli rozjaśniać się zaczęły. Dopiero przy pożegnaniu, gdy goście szli na spoczynek, umówiono się nazajutrz przystąpić do traktowania.
Zembrzyńskiemu dano łóżeczko i pościółkę w izdebce, przylegającej do pokoju mecenasa, generał z Robertem odjechali do Brańska na noc, obiecując przybyć zrana.
Już byli wszyscy powstawali i obnoszono kawę i herbatę, gdy w uliczce, wiodącej do folwarku, skromnemi otoczonej płotami z chróstu, dała się słyszeć trąbka i klaskanie z bata. Zdala widać było karetkę podróżną i lokaja, na koźle siedzącego, jak dobrze wymusztrowany możnego domu sługa siedzieć powinien, z rękami na piersiach założonemi, z postawą poważną i dumną. Za zbliżeniem się powozu, z wielkiem zdumieniem stojących w dziedzińcu ludzi, okazało się, że ten na koźle wyprostowany jegomość był błyszcząco-czarnym murzynkiem. Ale któżby karetą z murzynkiem miał przybywać? Gozdowski, oczekujący w ganku, pojąć tego nie mógł. Dopiero zajrzawszy w okno powozu, poznał w nim Garbowskiego z synem. Osłupiał! Garbowski w karecie i z murzynem! Było to dzieło pana Zygmunta, który ojcu wmówić potrafił, iż inaczej przyzwoicie na żaden sposób przybyć tu nie mogli.
Murzyn zażądał pokojów gościnnych. Tymczasem Gozdowski witał brata i, szepcąc mu coś na ucho, prowadził go. Za nimi szedł, wedle wymagań najwykwintniejszej mody po podróżnemu ubrany, piękny pan Zygmunt ze swobodą człowieka, który wszędzie znaleźć się potrafi, którego nic nie kłopocze i nie dziwi. Zygmunt, raz przyrzekłszy ojcu, iż się dobrze znajdować będzie, nie czyniąc mu wstydu, w istocie przybrał postawę tak przyzwoitą, tak skromną zarazem, iżby się w nim nikt tego szaławiły lubelskiego nie domyślił.
Garbowski stary, znać też za radą Zygmusia przebrał się skromnie, lecz bardzo starannie i wyglądał na innego człowieka. Był tylko zmieszany, jakby nieswój wśród ludzi obcych, a niemało go też i suknie, i powóz, i syn, którego się niezmiernie obawiał, onieśmielały. Rzucał coraz okiem na Zygmusia, jakby go błagał o dotrzymanie słowa, na co syn wcale się nie zdawał uważać.
Murzyn, kareta i młody człowiek piękny zrobiły we dworze wrażenie wielkie, a że nie wiedziano, kto byli ci panowie, domyślano się w nich jednego z głównych wierzycieli. Przez okno mieszkania mecenasa Zembrzyński dostrzegł i poznał Garbowskiego i uśmiechnął się złośliwie. Gozdowski śpieszył naprzód tych gości umieścić, bo pragnął się na osobności z bratem rozmówić.
Zygmuntowi nawet w tym celu dano pokój osobny, do którego on wszedł zaraz, murzyna prowadząc za sobą.
— Kochany Garbowski, — rzekł pośpiesznie plenipotent — niech ci Bóg płaci, żeś mi słowa dotrzymał. Spodziewam się, żeś się namyślił i że mi skuteczną podasz rękę. Jest to tem potrzebniejsze, iż rachowałem nieco na korzyść, jakąbym był odniósł, traktując osobno z każdym z wierzycieli, a tu mi figla spłatano i od wszystkich plenipotencje są w jednem ręku... to mi psuje moje plany. Masz na wypadek pieniądze?
— Pogadamy, pogadamy... wszystko się znajdzie; ale widzisz, pod pewnemi warunkami.
— Jakież są twoje warunki?...
— Ale łagodne... łagodne...
— Naprzykład?
— Będzie czas, pogadamy... będzie czas, — rzekł tajemniczo przybyły — potem... potem...
Nie było sposobu nalegać. Z drugiej strony ten Garbowski, o którym i o jego roli nikomu naprzód nie wspominał Gozdowski, teraz mu jakoś przybywał niezręcznie. Pobiegł więc najprzód tajemnicę swą zwierzyć generałowi, Robertowi i Zenonowi.
— Ponieważ mojemu kuzynowi bardzo szło o to, aby syna w lepsze towarzystwo wprowadzić, a musiałem go czemś ująć, więc zaprosiłem i syna.
Generał i książę Robert nie powiedzieli nic; środek, wynaleziony przez Gozdowskiego, podobał się, szczególniej kawalerowi maltańskiemu, który zato plenipotenta wyściskał, a cicho spytał:
— Ale szlachta?
— Ojciec trochę hreczkosiej zardzewiały, ale jak skoro mój cioteczny, nie może nie być starym szlachcicem.
Na tem się badanie skończyło i postanowiono, ponieważ mecenas naglił, aby do interesów przystępować — rozpocząć z nim traktowanie, Garbowskich zaś wprowadzić do salonu, gdzie Żurba i panna Antonina przyjmować ich mieli.
O godzinie naznaczonej Hartknoch z niosącym za nim papiery Zembrzyńskim wpadł do pokoju, w którym krzesła, dokoła stolika ustawione, oznajmywały, że tu miały się narady odbywać. Zajęli miejsca nieco opodal generał i książę Robert, bliżej Zenon i Gozdowski, Hartknoch i jego pomocnik.
Wzrok tego pomocnika chodził nieustannie do oczów mecenasa i mogło się zdawać niewtajemniczonym, że tak pilno dowiadywał się o jego wolę, gotów na rozkazy, a w istocie strzegł ócz pana Hartknocha i dyktował mu własną.
Zenon zagaił posiedzenie zręcznemi kilku słowami, oczekiwano, co pocznie mecenas.
— Moi mocodawcy, — odezwał się krótko Hartknoch — przysłali mnie tu, nie chcąc się uchylać od układów, lecz zawczasu, dla uniknięcia nieporozumienia, zastrzec muszę, iż o innych układach mowy być nie może, tylko o rozłożeniu wypłat na pewne terminy z warunkiem, że pierwszy musi przypaść niezwłocznie.
— I my też inaczej nie rozumiemy układów, — odezwał się generał zboku — o ustępstwa nie prosimy... o ułatwienia tylko. Czasy są ciężkie, brak kredytu i gotówki...
— W razie gdybyśmy się ugodzić nie mogli, z przykrością wyznać muszę, — dodał mecenas — że do subhastacji okoliczności nas prowadzą. Nie opieramy się wszakże sami nabyciu dóbr, lub odebraniu niemi wierzytelności, wedle zobopólnie umówionego szacunku.
— Na miłość Boga! — zawołał generał. — Gdybyśmy się dóbr pozbywać chcieli, nie żądalibyśmy układów.
Rozmowa toczyła się tak ostrożnie i grzecznie, zaczepiając coraz głębiej o główny przedmiot. Gozdowski, niecierpliwy, żądał warunków. Na to Hartknoch odpowiedział z równym słów doborem, że wierzyciele żądają nieodmiennie natychmiastowej wypłaty połowy, a drugą gotowi są rozłożyć na dwa lata.
Nastąpiło głuche, przeciągłe milczenie. Zembrzyński ostro spojrzał w oczy mecenasowi i spuścił wzrok na papiery, wszyscy spoglądali po sobie. Gozdowski odezwał się wreszcie z zapytaniem, czy to ostateczne jest; odebrał odpowiedź, iż mecenas na włos z tego ustąpić nie może i prosi o namysł do jutra rana. Hartknoch zawahał się nieco i przystał, zastrzegając sobie, iż czas ma bardzo ograniczony i że nad jutrzejszy dzień, w żadnym razie dłużej zabawić nie może.
Dwadzieścia cztery godziny zostawało do ułożenia się z panem Garbowskim. Pośpieszył plenipotent do salonu. Tu zastał starego na rozmowie z Żurbą, a Zygmunta, wystrojonego z angielska, z wielką prostotą wiodącego ożywioną gawędkę z panną Antoniną mieszaniną wszystkich europejskich języków, co jest, jak wiadomo, największym szykiem.
Zygmunt może miał tę wadę, iż był za poważny, widocznie trzymał się na pasku, pilnował — czyniło go to trochę nienaturalnym. Ze stroju i miny podobny był do Anglika — Gozdowski nie mógł się zmianie wydziwić, niemniej ojciec, który teraz oddychał swobodniej. Gdy książę Robert i generał nadeszli, a młodzieniec się im zaprezentował, uczynił też na nich jak najlepsze wrażenie. Mówił dowcipnie, łatwo, tonem najwykwintniejszego towarzystwa, fizjognomję miał sympatyczną, w dodatku wesołość, która młodości wielki urok nadaje. Osądzono go zaraz, zgodnie ze zdaniem panny Antoniny, jako młodzieńca très comme il fant. Ojciec, którego jedno ucho ciągle skierowane było w stronę syna, niewiele go rozumiał, ale słuchał z uwielbieniem.
— To djabeł, nie człowiek! — powtarzał sobie w duchu — to djabeł, nie człowiek!
Gozdowskiemu, nie tracąc czasu, chciało się wyprowadzić zaraz kuzyna na osobność i dobić z nim interes, lecz stary jakoś się zręcznie opierał. Na poobiedzie książę Robert zaprosił wszystkich gości do Brańska, ojca uprzedziwszy wprzódy, iż będzie kilka osób z interesami, ażeby nie wychodził lepiej; szambelan zgodził się na to bardzo chętnie.
Ze szczególną atencją był od pierwszej chwili pan Zygmunt dla grającej rolę pani domu Antoniny, nie było w tem jednakże najmniejszego cienia zalotności. Mówiono o rzeczach obojętnych, o muzyce, o teatrze, nowościach literackich i t. p.
W rozmowie Zygmunt wspomniał, iż pannę Antoninę i księżniczkę Stellę raz już zdala miał szczęście oglądać i że to pobudziło go do korzystania z podróży ojca, aby mógł bliżej to urocze zjawisko oglądać. Unosił się szczególniej (nie ujmując pannie Antoninie) nad idealną pięknością księżniczki i wrażeniem, jakie ona na nim zrobiła. Mówił to naturalnie, lecz z takim ogniem i siłą, że panna Antonina uśmiechnąć się musiała, obiecując sobie nacieszyć się z księżniczką. Bardzo zręcznie tłumaczył się czcią gwiazd i słońca, którym i najnędzniejsze istoty składały ofiary i pokłony. Śmiano się trochę i na tem się to skończyło.
Gozdowski, niecierpliwy, przed obiadem jeszcze pochwycił kuzyna na stronę i wyprowadził do osobnego pokoju.
— Mówże, — rzekł — jakie są twoje warunki? Oni chcą od nas teraz połowy długów, a resztę rozkładają na lat dwa.
— Hm, — odezwał się Garbowski, spuszczając oczy — hm! ja wam powiem, ja się dobrze namyśliłem, te roboty was do niczego nie prowadzą, to umarłemu kadzidło. Wodę warzyć, woda będzie. Najlepiejbyście zrobili, żebyście odrazu dobra sprzedali, zawsze się na tem skończy.
Gozdowski aż odskoczył.
— Co się tobie marzy? Właśnie my tego chcemy uniknąć.
— A jak? — spytał Garbowski.
— Książę się ożeni.
— Książę się nie ożeni, — szepnął stary do ucha krewnemu — najprzód, że żadna za niego nie pójdzie, bo wszyscy wiedzą, że ma romans do dziś dnia z tą hrabiną Natalją; potem...
— A ty skąd o tem wiesz?
— Cały świat o tem wie i dlatego to fałszywa rachuba.
— Książę się poświęci.
— Ale któryż ojciec poświęci dziecko dla tytułu na takie życie, jakiego się przyszła księżna spodziewać może.
Gozdowski osłupiał, w oczach mu się zrobiło ciemno.
— Cóż ci w to wchodzić? — rzekł. — Daj pieniędzy. Jeśli ci ich nie zapłacimy, wówczas weźmiesz dobra.
— Zapewne, — odbąknął stary — zapewne, ale poco to wszystko? Jabym miał taki projekt, że, powiem ci, byłby i wilk syty, i koza cała.
— Jakiż to projekt? — spytał zdumiony Gozdowski.
— Bardzo śliczny projekt, ale trochę śmiały, trochę śmiały, — mówił Garbowski — mógłbym ci z niego się zwierzyć, żebym był pewny, że ty się gniewać nie będziesz.
— Dlaczegóżbym się miał gniewać za twoją życzliwość?
— Bo to, widzisz, są przesądy na świecie, są, a tymczasem po ludzku gdy się od kogoś żąda czego, trzebaż za to coś dać.
— Naprzykład?
Stary wolarz poprawił się na krześle.
— Będzie na to czas, pogadamy, niechajno...
— Kochany bracie, mylisz się, czasu nie mamy, jutro o dziesiątej wszystko się skończy. Jakikolwiek masz projekt, będę go musiał poddać pod decyzję książąt, niema więc chwili do stracenia.
— Myślisz, że niema chwili do stracenia? Cóż tu robić? Wiesz co, tylko się nie gniewaj, ja ci powiem. Mam ten doskonały projekt, żeby Zygmusia ożenić z księżniczką Stellą; on się już nawet w niej kocha.
Nie chcąc wierzyć swym uszom, plenipotent otworzył usta, wstał i spytał:
— Co?
Garbowski pomaluteńku powtórzył mu cicho.
— Ożenić Zygmusia z księżniczką.
— Ale ty chyba zwarjowałeś! — krzyknął w gniewie Gozdowski. — Tobie się w głowie przewróciło! Jego z nią? cóż ty sobie myślisz?
— Co ja myślę? Chłopiec młody, ładny, bogaty, szlachcic — wisusowaty, ale toby się utemperowało; cóż tak strasznego?
Gozdowski ręką o rękę uderzył.
— Warjat! — zawołał — niema co z tobą mówić, warjat jesteś!
— Ano, to dajmyż pokój, cicho, sza i chodźmy do pokoju.
W plenipotenta jakby piorun uderzył. Wszystkiego się mógł po Garbowskim spodziewać, ale tego rodzaju pomysłu — nigdy. Wychowany w czci bałwochwalczej prawie dla domu i rodu książęcego, nie pojmował, jak człowiek tego rodzaju, co Garbowski, mógł się dopuścić zbrodni i obrazy majestatu książąt Brańskich. Stał jak posąg, jak kamień, nie wiedząc nawet, co począć, co mówić, a wyrzucając sobie, że takiego człowieka mógł tu wprowadzić. Lękał się pomyśleć, że on mógł z tą myślą wynurzyć się komuś, że Zygmunt mógł dać poznać po sobie dziwaczne urojenie swoje. Rad był się pozbyć ich jednej chwili, zapominając prawie o interesach i położeniu niebezpiecznem.
Co tu było począć? Pojmował prędzej już sprzedaż dóbr, ruinę, wszystko, niż przypuszczenie tak potwornego związku.
— Słuchaj, — rzekł do Garbowskiego, chwytając go nagle za piersi — jeśli ty mi z tą głupią myślą przed kim się jeszcze wyrwiesz... jak mi Bóg miły do bonifratrów cię wsadzę.
Garbowski się rozśmiał, ruszył ramionami i nieulękniony dodał:
— Daj ty mi pokój, at się sobie gadało; jak nie, to nie, i po wszystkiem, ale ja pieniędzy nie dam. Albo parę folwarków kupię, albo, syna ożeniwszy, oczyszczę im dobra, to co innego; ale tak znowu zmagać się dla nich, kiedym już nic niewart, nie będę.
— Gdybym był wiedział, że ci się tak w głowie przewróci, tobym cię tu nie wzywał, — gniewnie począł Gozdowski — toś mi się pięknie przysłużył!
— Niema nic! nic się nie stało! Proponować można, w targu gniewu niema; dajmy pokój, książęta nas zaprosili na herbatę: pojedziemy, boć tę atencję im oddać należy, a Zygmusiowi szepnę, że nie, i wprost stamtąd do domu. Chłopcu będzie strasznie żal, bo formalnie w niej zakochany.
— Gdzież on ją, u licha, mógł widzieć? — rozpaczliwie odezwał się plenipotent.
— W kościele, — roześmiał się Garbowski — ja mu to z głowy wybiję, — dodał spokojnie — ale że też ty, panie bracie, takie fochy stroisz, jakbyś swoją własną krew tak licho cenił. Co tak strasznego?
I ruszał ramionami. Gozdowski patrzył i powtarzał tylko:
— Zwarjował! dalipan, zwarjował!
Chciał jeszcze coś mówić z Garbowskim i odjąć mu odwagę popisywania się z pomysłem niedorzecznym, gdy ten wysunął mu się, z najzimniejszą krwią krocząc do salonu.
Tu właśnie zaproszony do fortepianu pan Zygmunt popisywał się na nim z taką szaloną werwą i pewnością siebie, że na wszystkich słuchaczach potężne wywarł wrażenie. Grał bardzo dobrze i wprawnie, trochę stukliwie, a nadto ogniście, z wielkiem brio, ale miał siłę, ogień ogromny i lisztowskim sposobem pokonywał najtrudniejsze rzeczy. Panna Antonina i książę Robert przyklaskiwali marszowi węgierskiemu; nieproszony już, Zygmunt zaczynał mazurka Liszta.
Gozdowski, wszedłszy ze starym, spojrzał na popisującego się zukosa z gniewem i trwogą, wyznać jednak musiał sam przed sobą, że ów szaławiła wyglądał wcale dobrze, miał minę djablo paniczykowatą i piękny był — nawet przy księciu Robercie.
— Trzeba tych intruzów co najprędzej się stąd pozbyć, a nie, to oni mi tu piwa nawarzą, a ja za nich potem pokutować będę musiał.
To powiedziawszy, zasępiony uszedł na stronę. Rozpacz go niemal ogarniała, nie wiedział, jak z tego wybrnie, jak się wytłumaczy, jeśli go spytają o warunki, wyrzucał sobie, że się w to wdał, nadewszystko zaś lękał się, ażeby książęta, dowiedziawszy się jakim przypadkiem o pretensjach Garbowskiego, jemu nie przypisali myśli szalonej połączenia przez księżniczkę starożytnego domu udzielnych niegdyś książąt z rodziną panów Garbowskich i Gozdowskich.
Siedział tak ponury, a patrzył z przerażeniem na Zygmusia i jego ojca, którzy jakoś tu sobie byli tak swobodni i weseli, jak ryby w wodzie. Położenie książąt, ich własne zawikłanie interesów, oburzenie Gozdowskiego wcale się ich nie zdawało obchodzić. Stary Garbowski, z rękami wtył założonemi, w pośrodku salonu stał tak jakoś bezpiecznie i twardo, jakby tam wrosnąć myślał.
Korzystając z odwróconej uwagi, mecenas Hartknoch dał znak panu Zembrzyńskiemu i pokornie za sobą idącego pryncypała wyciągnął w dziedziniec dla narady.
— Nie sądzisz pan, — spytał — że ci Garbowscy panu szyki pomieszają? Przyjechali z pieniędzmi.
— Z pieniędzmi, tak jest, — uśmiechając się, rzekł Zembrzyński — ale z tego nic nie będzie; oni podają twarde warunki, ja z Garbowskim się widziałem wprzódy i spokojny jestem o niego. Puszczaj pan ich, niech idą swoim porządkiem, i owszem, i owszem, nam oni rychlej pomogą, niż zaszkodzą; my przy swojem twardo stać będziemy, a w dodatku się naśmiejem. Cicho! sza! żeby nas tu na naradach nie widzieli!
Po chwilce zaś dodał:
— Państwo po obiedzie jedźcie do Brańska; ja tam nie mam poco, zostanę sobie w oficynie.

Jeszcze przed obiadem odjechała panna Antonina do Brańska, ażeby tam znowu dopomóc Stelli do przyjęcia gości, księżniczka bowiem przyświecała salonowi, jak gwiazda, ale do gospodarstwa wcale się jej mieszać nie dopuszczano. Stary książę pilnował surowo, żeby do zbytku temi powszechnemi sprawy domowemi się nie zajmowała, upatrując w tem niebezpieczeństwa, przez ocieranie się o służbę, odciągnięcie od wyższych zajęć i utratę ogłady salonowej, do której wielką przywiązywał wagę.
Księżniczka Stella wychowała się w tych warunkach do życia salonu, do wyższego towarzystwa, jakgdyby nigdy nie miała potrzebować sama się czemś zaprzątać, bo od tego był dwór, fraucymer i służba. Nieraz to ją smuciło, gdy jej zabraniano pospolitować się przy zajęciach gospodarskich, które ją zabawić mogły — wreszcie nawykła do swych krosienek, fortepianu i książek. Dla towarzystwa miała jedną pannę Antoninę. Pomimo wieku, była dziecinna prawie, a świata znała tylko tę cząsteczkę, na którą jej patrzyć było wolno w salonie i w troskliwie dobranych książkach.
Nikt mniej nad nią przygotowany nie był do zmiany, do nieszczęścia, do osierocenia i samoistnego władania sobą. Służyło jej wszystko na skinienie i Stella znajdowała to wkońcu tak naturalnem, jakby inaczej nigdy być nie mogło.
Szczęściem była to jedna z tych dusz i temperamentów spokojnych, które życie bez troski do jakiegoś półsnu kołysze; nie pragnęła więcej nad to, co miała, nie marzyła o niczem, prócz tego, do czego była nawykła. Uśmiechem witała ludzi, życie płynęło dla niej niezmąconym kryształem, nie ciężyło jej to nawet, że powtarzało się z dnia na dzień z nużącą jednostajnością.
Panna Antonina, która była usposobienia i charakteru całkiem różnego, zastosowywała się do niej myślą i mową, z pewnym rodzajem poszanowania, nie chcąc odsłaniać przed jej oczyma tego, czemby przerazić się mogła — kochała ją jak dziecko, któremu się wielu rzeczy nie mówi, boby ich nie zrozumiało. Kochali też wszyscy tę idealną Stellę, która zdawała się z innego świata spadłym brylantowym aerolitem.
— Po obiedzie będziemy mieli gości! gości! gości! — zawołała Żurbianka, wpadając jeszcze w kapelusiku do księżniczki. — A doprawdy ciekawych i osobliwych, nadewszystko jednego młodzieńca, niejakiego Garbowskiego, syna bardzo majętnego obywatela, którego ojciec wygląda na ekonoma, a on na królewicza Żwawy, dowcipny, muzyk wielki, artysta, trochę podobno poeta, nadewszystko oryginał, i — tu się roześmiała, pokazując ząbki białe — zakochany w kimś, w kimś...
Księżniczka wielkiemi oczyma spojrzała.
— W tobie?
— Ale gdzież znowu! w księżniczce.
— Przecież mnie nie zna.
— Widział raz w kościele i naturalnie głowę stracił.
Stella się zarumieniła.
— Jest to ciche, zdala, nieśmiałe uwielbienie Parsów dla słońca, tak on sam swe uczucie określa.
— I mówi o tem tak?
— Zupełnie otwarcie — przyznał się odrazu przede mną. — A jaki zabawny! jaki miły! — dodała Antonina. — Ojciec przy nim mógłby za jego arendarza uchodzić. Śliczny chłopiec, śmiały, ale przyzwoity.
Paplała tak urywanemi słowy panna Antonina, ściskając księżniczkę i patrząc w jej jasne, spokojne oczy.
— Pan Zygmunt i jego niepozorny ojciec, to już dwóch, za tymi idzie mecenas, któregośmy tu już mieli, ów z Warszawy, co raz był na herbacie przy księdzu biskupie. Któż jeszcze więcej? A! jakaś milcząca figura, którą zdala czuć atramentem i kancelarją. Otóż wszyscy podobno. Zenon także przyjedzie, Gozdowski wróci, ale to nie goście. Coś tam, jakieś interesa u ojca umawiali.
Stella, mimo obojętności swej, zajęła się tym zachwalonym Zygmuntem, z którego Antonina śmiała się, ale się go odchwalić nie mogła.
— Gra jak Liszt! Napamięć całe poematy umie! U nas na wsi to zjawisko niepospolite. Gdyby bliżej mieszkał, czasemby się bardzo przydał na zimowe wieczory, bo miałby nas czem zabawić. Ręczę, że i księciu szambelanowiby się podobał. Generał do niego przylgnął, książę Robert nawet się, z nim mówiąc, rozchmurzył.
Słuchając o tem, księżniczka milczała z pozorną obojętnością, lecz ciekawość jej mocno była pobudzona. Antonina pobiegła wydawać rozkazy, zdawało jej się, że należało wystąpić okazale, aby obcym, a jeszcze w interesach przybyłym, starą książęcego domu zamożność i przepych okazać: kazano dobyć do wieczerzy, podawanej zwykle z herbatą, zastawę staroświecką srebrną, wazy, kosze do owoców, samowary, wanienki, oświecić salony, przystroić je w kwiaty.
Antonina tak dbała była o sławę kobiet, jakby część jej do niej należała. Wyświeżono więc stary pałac brański, a gdy Garbowscy z mecenasem weszli doń, przechodząc szereg cały sal, aż do jadalnej i bawialnej, musieli być uderzeni wspaniałością, która dziwny stanowiła kontrast ze stanem zrozpaczonym majątku i nieodzowną tego starego gniazda ruiną. Być może, iż Garbowski pomyślał sobie nawet, jakby on tu w opustoszałym gmachu się urządzał. Nie obudził jednak przepych i wystawa w żadnym z nich współczucia dla właścicieli, ani chęci ratowania ich. Mówili w duchu:
— Tak to się majątki tracą...
Oglądali się, liczyli, oceniali, co też to kosztować mogło i za ile dziś nabytem być powinno. Gozdowski zbliżył się do zamyślonego kuzynka.
— Nie widziszże ty tu dopiero niedorzeczności swego projektu? Córkę tego domu chciałbyś mieć za żonę dla syna takiego dorobkiewicza, jakim ty jesteś — z motyką na słońce.
Garbowski się odwrócił, ruszając ramionami.
— A cóżby to było tak dziwnego? Trafiało się po świecie i gorzej. Mnie się przecie może większy honor należy, żem się dorobił, niż im, że takie dostatki stracili.
Nie było co z nim mówić.
Nadzwyczaj śmiało, ale z wielkiem uszanowaniem przedstawił się księżniczce pan Zygmunt Garbowski. Stella przywykła była do ludzi, którzy ją spotykali z uniżonością przesadzoną; ten zdawał się przy wielkiem uwielbieniu stawać z nią zupełnie narówni i nie okazywał najmniejszego pomieszania. Siadł, zawiązał rozmowę, śmiał się, dowcipkował, z tą śmiałością nietylko że nie obraził księżniczki, ale się jej podobał. Zdawał się ją z długiego snu przebudzać, powołując z marzeń do życia.
Panna Antonina pomagała robić Stelli honory domu, a że młodzieniec bardzo był ciekawy i unosił się nad wspaniałością brańskiego pałacu, panny poszły mu pokazywać jego osobliwości, obrazy, starożytne sprzęty, widoki, ogród i t. p.
W tej małej przechadzce, w której Stella była ciceronem, pan Zygmunt okazał, że niezawsze siedział w Lublinie w Warszawskim hotelu, że też po świecie bywał, widział i pamiętał wiele. Stąd bardzo wesoła i ożywiona zawiązała się rozmowa, do której przyłączył się książę Robert.
— W istocie — rzekł Zygmunt — piękniejszej rezydencji nie znam u nas w kraju, gdzie dotąd tak mało się starano o upiększenie siedzib wiejskich, wyjąwszy Puławy i Nieborów. Zagranicą więcej tego lubownictwa... niebezpiecznego zresztą, bo ono człowieka, jak każda namiętność, ciągnie za daleko.
— O! myśmy tu — przerwała księżniczka Stella — z łaski mojego ojca nie mieli nic do robienia, potrzeba tylko było utrzymać. On to w początku tego wieku Brańsk stary dźwignął i na tym stopniu postawił.
— Trzeba wyznać, że dał książę dowody wybornego smaku. Nie dziwię się teraz, — dodał pan Zygmunt — iż nikt z mieszkańców Brańska nie ma ochoty na świat się wychylać. Tak tu miło i dobrze!
Książę Robert mimowolnie westchnął; przyszło mu na myśl, że to stare gniazdo przyjdzie może rzucić i oddać na pastwę jakiej fabryce cukru lub warsztatom sukiennym, żal ścisnął mu serce.
— Trzeba być w duszy artystą, aby taki krajobraz odmalować, — ciągnął dalej pan Zygmunt — te stare mury na tle ciemnej zieleni; te wód zwierciadła, te ulice ciemne, a we wnętrzu gmachu przeglądające się w lustrach krajobrazy ogrodu, to coś czarodziejskiego. A gdy — dodał grzecznie — jeszcze wśród murów i cieniów tych wystąpią dwie takie urocze postacie, jak księżniczka i wy, mości książę, i pani — rzekł, zwracając się do Antoniny — i tak jakby z grobu wskrzeszona postać księcia generała... toć najpiękniejsze dzieło sztuki nie dorówna rzeczywistości.
Stella się zarumieniła.
— O! to nic jeszcze, — rzekła — gdybyś pan widział siwowłosą postać majestatyczną, patrjarchalną ojca mojego, z jego uśmiechniętem spokoju i dobroci pełnem obliczem...
— Bardzo mi żal, że się jej pokłonić nie mogę, — zawołał Zygmunt — lecz dość mi tego, co widzę, bym na zawsze pamięć dnia dzisiejszego zachował.
Zręczne te słodycze nie mogły się nie podobać, spojrzano sympatycznie na chłopaka, Stella się ożywiła. Wszyscy z podziwieniem patrzyli na rozjaśnioną jej twarzyczkę i na pełną życia rozmowę wesołą, w której Zygmuś rej wodził. Ojciec miał łzy w oczach.
— To djabeł, nie chłopiec, — powtarzał — ale tylko gdy chce, szalona pałka!
Gozdowski był zły widocznie i gniewny.
— Wiesz, że ten młody człowiek, co się zowie sprytny i do rzeczy — szepnął mu generał. — Jak się znaleźć umie, co za aplomb! a przytem i na takcie nie zbywa.
— A tak, tak, szkoda tylko, że wisus na wielki kamień — szepnął Gozdowski.
— To się utemperuje — wrzucił książę Hugon.
— I marnotrawca — dokończył wujaszek.
— Zczasem będzie skąpy.
— Byle nie po czasie, — rzekł Gozdowski — ja go nie lubię.
Wieczór przeszedł tak najmilej, a że panna Antonina zachwaliła bardzo talent Zygmunta na fortepianie, zmuszono go grać. Siadł i nową jeszcze zagrał „Berceuse“ Schumanna, potem parę „Pieśni bez słów“ Mendelssohna, dobrawszy najrzewniejsze, aby inną stronę swojego talentu pokazać.
Potem powrócił do księżniczki Stelli, rozpoczął coś o kwiatach, które wiedział, że lubiła, zabawił generała opowiadaniem o swej bytności na wyspie Malcie, zajął księcia Roberta dowcipnemi ucinkami z towarzystwa warszawskiego — podobał się wszystkim. Gdy wreszcie pora przysyła odjeżdżać, żałowano powszechnie, że go zatrzymać nie było można, bo Garbowski oświadczył, iż odjeżdża jutro — książę Robert prosił go, by o Brańsku nie zapominał. Wogóle wieczór upłynął, jak wśród najszczęśliwszych i najswobodniejszych czasów.
Na wychodnem, gdy już do powozów siadać mieli, Gozdowski zaprosił Garbowskich do siebie. Chciał się ze starym rozmówić ostatecznie. Zgodził się na to wolarz. Wysiedli przed dworkiem plenipotenta.
— Napijemy się u mnie ponczu, — rzekł, kryjąc swe nieukontentowanie, Gozdowski — a potem wrócicie do Żurbów.
— I na to zgoda! — odezwał się Zygmuś. — Tu przynajmniej u kochanego stryjaszka gębę wolno puścić mogę, bo mnie aż boli od sznurowania. A!
Plenipotent zbliżył się do ucha kuzyna.
— No, cóż ty teraz? Nie żalże ci będzie tego domu? Nie pięknieżby to było dla ciebie przyjść rodzinie na ratunek?
Wolarz kiwał głową.
— Wujaszku kochany, — ozwał się Zygmunt — jeśli są sekrety jakie, chyba mnie precz odprawicie stąd, inaczej odgadnę. O co to idzie? Może ja się też na co przydam? Ja jestem à toute sauce.
— Potrzebują pieniędzy książęta — odezwał się ojciec.
— I do tatka się z tem udali — westchnął syn. — O mój Boże! nie spytawszy mnie, który wiem najlepiej, jak u tatka kieszeń ciasna. Jest to skarbona, w którą zawsze wrzucić coś można, ale nigdy z niej dobyć.
— Mówże, panie Zygmuncie, za nami! — wrzucił Gozdowski.
— Za wami, a przeciwko sobie? nie mogę — odparł Zygmunt.
— Ja im propozycję uczyniłem, — pociągając ponczyk i zadowolony z syna, zwracając się do niego, odezwał się wolarz — hę? niech ci księżniczkę wyswatają, a pieniędzy dam! A co?
I począł się okrutnie śmiać.
— Dajno pokój tym żartom! — surowo oparł Gozdowski.
Zygmunt zmierzył go oczyma.
— Przyznam się wujaszkowi, — dodał — że ojca myśl nader praktyczna i szczęśliwa. Ja jej przyklaskuję. Lecz ojciec, jak ja, musi to wiedzieć, że gdy uratuje książąt, najmniejszej dla mnie nie będzie nadziei; przeciwnie, gdy zubożeją, kto wie?
— Nigdy w świecie! obaście warjaty! Co z wami mówić? — obruszył się Gozdowski — dosyć!
— Zygmuś niegłupi! o, niegłupi! — wtrącił ojciec. — Ano, dosyć, ja jutro jadę.
Plenipotent począł chodzić po pokoju.
— Bracie, — rzekł — namyśl się, uczyń coś dla tego szanownego domu bezinteresownie, uratuj ich! Zyskasz sobie najczcigodniejszych ludzi.
— Zyskasz ludzi, a stracisz pieniądze! zły handel! — odparł Garbowski. — To do niczego. Ludzi ja zawsze znajdę, gdy zechcę, a pieniędzy trudno.
Gozdowski próżno się na argumenty wysilał, napróżno chciał Zygmunta w pomoc pozyskać; chłopak zbywał go żartami, a ojciec twardą odmową.
— Wysokie progi na moje nogi. Zobaczymy, gdy się zniżą, to i Zygmusiowi przystęp będzie łatwiejszy. Dziewczyna (o zgrozo! tak zwał księżniczkę) podobała mi się, mógłbym mieć ładną synową.
Obu ich z tej myśli szalonej wywieść nie było podobna; naostatek Zygmunt, poncz wypiwszy, wstał i zakończył:
— Jedźmy, tatku, nie mamy tu co robić, trzeba czekać lepszych czasów.
Gozdowski wstrzymał starego w progu.
— Na miłość Boską cię zaklinam, daj pieniędzy! Nie stracisz ich, ręczę ci! Wybij sobie z głowy projekty niedorzeczne, a zrób poprostu spekulację. Poczekasz, to ci się może część dóbr dostać w najgorszym razie.
— Nie mogę, nie mogę, — odparł Garbowski — to darmo. Jechałem tylko dlatego, żeby coś dla Zygmusia zrobić i starać się jego uratować, bo inaczej chłopiec mi się zmarnuje. Jak nie można, szukać będę gdzie indziej. Dobranoc.
Gozdowski żegnał się, stał i sam wreszcie w ganku, gdy odjeżdżali, zawołał:
— Niech was wszyscy djabli porwą! Syn godzien ojca, a ojciec syna! Warjaty!

Nazajutrz rano z mecenasem ostatecznie rozmówić się było potrzeba. Książę Robert już nie przybył, nadjechał tylko generał. Nim do rozmowy przyszło, kareta Garbowskich zaszła, murzyn popakował ich tłumoki, wybierali się odjeżdżać. Gozdowski zachodził około nich jeszcze.
— Cóż wam w głowie świta? — zawołał. — Czyż myślicie, że księżniczkę wam sprzedadzą? Wszakże gdyby nawet Zygmunt był jej równy, musiałby się starać, a niewiadomo, czyby go przyjęła.
— To jego rzecz, — rzekł stary — niech nam uroczyste słowo dadzą, że starać się pozwalają, że jeśli ona zechce, żenić się nie zabronią, pieniądze kładę na stół!
— Ale ja im tego powiedzieć nawet nie mogę, — krzyknął Gozdowski — w oczyby mi napluli. Oniby jeszcze może udzielnemu księciu robili trudności.
— Udzielnemu księciu, to co innego, — przerwał Zygmunt — udzielni książęta często teraz bywają wypraszani ze swych udziałów, a taki majętny szlachcic, jak tatko, pewien jest swojej kieszeni.
Na tem się skończyło, pożegnali się Garbowscy i pojechali.
— Powiedzże ty mnie, — spytał, podchodząc, generał — i nic z nimi nie zrobiłeś? czemu?
— Czemu? Bo obydwa warjaty, — zawołał plenipotent — niech się mnie pan generał o więcej nie pyta. Innej rady trzeba szukać.
Nachmurzony książę Hugon, nie dopytując w istocie, zamilkł.
— Z mecenasem już inaczej nie możemy traktować, — rzekł Gozdowski — tylko na tej podstawie, że część dóbr musimy na lat trzy dać zastawą.
Tak się w istocie stało, wniesiono projekt nowy. Mecenas spojrzał na Zembrzyńskiego, który nieznacznie dał znak głową, że przystaje. Dlaczego to uczynił, zrozumieć mecenasowi było trudno; znał jego wewnętrzne usposobienie, więc tego rodzaju powolności nie rozumiał. Zawarowano natychmiastowe objęcie dóbr i przejście ich na dziedzictwo, jeśliby suma wypłacona nie była. Lecz gdy przyszło do otaksowania, okazało się, że oprócz miasteczka Brańska i folwarku, który trzymał Żurba, wszystko z rąk wypuścić było potrzeba.
Kilka godzin przesiedziano nad papierami i nie zrobiono nic. Brańscy cenili dobra wysoko, mecenas nisko; sprzeczano się, pisano, rachowano, wieczór nadszedł i nie było nadziei układów. Z wielkiemi prośby dał się mecenas nakłonić i pozostał nazajutrz do rana — generał i Gozdowski pojechali znowu do Brańska.

Dwadzieścia cztery godziny upłynęło od tego utrapionego wieczora, gdy generał wyjechał z głową rozbitą, z myślami powikłanemi, zrozpaczony niemal, chory w istocie, przekonawszy się, że wszelkie starania ocalenia majątków będą nadaremne. Jechał tak w myślach zatopiony, że gdy powóz stanął, musiano mu przypomnieć, aby wysiadł — nie wiedział, co się z nim działo.
Wprost udał się potem do Roberta; smutnie przemówili do siebie słów kilka. Młody książę zgóry był pewien, że ratunek jest niemożliwy, nie chciał się jednak sprzeciwiać; wysłano na całą noc (rozstawne konie dla pośpiechu, umieszczając po drodze) do księdza biskupa. Generał łudził się tą nadzieją, że biskup potrafi sumy duchowne, o które się starał, na dobra w porę jeszcze dostarczyć.
Nazajutrz wrócił posłaniec, przynosząc kartkę niewyraźnie nakreśloną. Ksiądz sufragan był chory, pisał, że prędzej, jak w pół roku, nic mu zrobić niepodobna.
Rano ruszył znowu książę Hugon z prośbą i naleganiem o folgę półroczną. Mecenas był nieubłagany, zastawa stawała się równie straszną, jak sprzedaż, a groźniejszą tem, że nie dopuszczała licytacji i cenę dóbr oznaczała bardzo niską. Układy więc spełzły na niczem, a mecenas zabierał się do podróży ze swym towarzyszem nieodstępnym.
Na wyjezdnym jeszcze przemówił do niego generał gorąco, ze łzami w oczach, poruszony, i spotkał zimną, grzeczną, ale bardzo stanowczą odmowę. Dobra więc musiały iść na sprzedaż, cały ten sztuczny gmach zamożności, blasku, wielkości dnia jednego miał runąć. Nie było ratunku. Gozdowski mówił o wypaleniu sobie w łeb, Żurba milczał, Zenon chodził chmurny i w myślach zatopiony. Wszyscy temi długiemi spory znużeni byli i wyczerpani.
Gdy nareszcie powóz zaszedł i Hartknoch wsiadł doń z pokornym ciągle Zembrzyńskim, ci, co w ganku pozostali, słowa do siebie nie mówiąc, rozeszli się.
Każdy z nich pocichu powtarzał:
— Niema ratunku!
I przy tej ostatniej naradzie nie było księcia Roberta; spędził on ten dzień częścią przy ojcu, częścią w swoim pokoju, nie mogąc spocząć na chwilę, miotając się i dręcząc.
Tymczasem Stella wesoło grała na fortepianie i śmiała się do Antoniny, której łzy stawały w oczach co chwila. Biedne dziewczę coraz to się wymykało do kątka, aby je otrzeć niepostrzeżone.
Wieczór już był, gdy generał wysiadł powtórnie z powozu, tak prawie onieprzytomniony, jak wczoraj, lecz wczoraj nieszczęście go przybijało, aż do odjęcia mu władz wszelkich, dziś ono budziło jakąś gorączkową ruchliwość. Wprost pieszo poszedł znowu do Roberta.
Zastał go chodzącego po pokoju tym krokiem bezmyślnym, który staje się potrzebą przy gwałtownem wzburzeniu. Instynktowo naówczas porusza się człowiek, jakby natura wskazywała mu, że powinien działać i pracować. Nie mówiąc słowa, książę Hugon, zatoczywszy się prawie, padł na kanapkę, kapelusz rzucił, podparł się na ręku, nie pozdrowił nawet Roberta, który na chwilę zatrzymał się w chodzie i znowu tym krokiem machiny począł mierzyć ciasne mieszkanie.
Po długiem milczeniu:
— Stało się! — zawołał generał. — Do czego się łudzić? Naco daremnie uwodzić? Czas jest sytuacji, jaką nam uczynił los, zajrzeć w oczy śmiało i po męsku. Robercie, umieliśmy być szczęśliwi, nauczmy się cierpieć godnie. Brańsk przepadł... ale wiadomość o tem zabiłaby szambelana; bądź co bądź, największemi ofiarami oszczędzić mu trzeba tego ciosu. Myślmy, radźmy, działajmy!
— Kochany stryju, rozkazuj, ja nie wiem, co począć; lecz co każecie, to spełnię, wszystko! bez wyjątku!
— Mój Boże! — łamiąc ręce, krzyknął generał — to nieszczęśliwe, dobre, śliczne dziecko nasze, serce mi pęka! Dojeżdżając, słyszałem jej fortepian, zdało mi się, że jej srebrny, miły, wesoły śmiech słyszę. Ona nic nie wie, ona się niczego nie domyśla. Jeśli oni nas zlicytują, jak grożą, cóż nam zostanie?... Pałac? może! Ale to będzie ciężar, którego my nie potrafimy utrzymać. Co począć z ojcem?
— Najwięcej obawiam się o ojca, oszczędzać go trzeba do ostatniej chwili. Stella się zastosuje do naszego położenia. Ubóstwo nasze będzie znośne, coś nam zostanie w ostatnim razie — rzekł Robert. — Sprzedamy pamiątki, sprzęty, kosztowności i jeszcze z tego skleimy odrobinę, z której Stella, ty, kochany stryju, ojciec będziecie mogli żyć wygodnie. Co do mnie, ja do służby powrócę.
— Wygodnie! Tak, dla tych ludzi, którzy nie nawykli do zbytku, w jakim my wzrośliśmy, byłoby to aż nadto, ale ojcu odejmże ludzi, do których od wieku nawykł, jego stare sługi, jego obszerne mieszkanie, ceremonjał, który go otacza. Mnie — mówił generał — niewiele zostało, czuję, że nie przeżyję długo tego ciosu, lecz ty, Stella, ojciec...
— Ja, ja niczego nie potrzebuję, — odparł Robert — idę w służbę.
— A Stella, co się ze Stellą stanie?
— Stryju kochany, trzeba to wcześnie obmyśleć.
— Ja już nie mam myśli nawet! — zawołał książę Hugon. — Jam zabity.
W istocie silili się oba napróżno na wynalezienie nawet środków, z pomocą których mogliby oznajmić o nieszczęściu szambelanowi, w części przynajmniej, a Stelli — nic przed nią nie tając. Generał przebąkiwał, iż dla niej nic nie pozostawało, nad ten klasztor, którego ksienią była ciotka. Lecz Robert zaprotestował.
— Stella nie może się zamknąć w celi, przebywszy młodość na świecie, nieprzygotowana do tego życia.
I znowu milczeli i siedzieli tak część nocy, to wzdychając, to rzucając słowy bezużytecznemi, które się rozpryskiwały w powietrzu.
Późno już nadszedł Gozdowski. Biedny człowiek w tem zrozpaczonem położeniu chciał czemś być użytecznym. Nie było wątpliwości, iż wierzyciele posuną się do ostatecznych środków wyzyskania swych należności, że mogą areszt położyć na ruchomościach nawet, obawiając się, iż wartość dóbr nie wystarczy.
— Niema tu co czekać! — zawołał Gozdowski. — Co tylko jest kosztowniejszego: srebra, klejnoty, obrazy, należy natychmiast pakować, wywozić i byłbym za tem, żeby to sprzedać, a zapewnić w ten sposób jakikolwiek fundusz na przyszłość. Przychodzę po rozkazy.
— Rób pan, co uznasz dobrem, — rzekł książę Robert — jednakże zastanów się, nie może to odbyć się tak, aby szambelan tego nie dostrzegł, aby się nie dorozumiał.
— Myślałem już i o tem — dodał Gozdowski — i przychodzę z tem, aby pana szambelana, pod pozorem jego zdrowia, namówić na wyjazd do Warszawy. Tym sposobem oszczędzi mu się widoku najboleśniejszego.
— Szambelan za nic wyjechać nie zechce.
Rozprawiano tak, a każdy poddawał myśl swą, niepraktyczną i o dobrem tylko sercu świadczącą. Chciano posyłać po księdza biskupa, ale ten leżał chory. Generał wreszcie przypomniał sobie jedynego bliskiego krewnego, jakiego mieli, brata żony księcia szambelana, księcia, którego nazwiemy tu dawanym mu powszechnie przydomkiem Pokrzywki.
Stosunki z nim od bardzo dawna były zaniedbane. Wiedziano, że mieszkał na Wołyniu, gdzie obszerne dobra posiadał. O stanie jego majątkowym mówiono różnie; jedni go mieli za bogatego, drudzy za bankruta. Czynny był bardzo, dobra kupował, sprzedawał, frymarczył, żył na wielką stopę, przecież nikt stanu jego majątkowego dobrze nie znał. Było to tem trudniejsze, iż książę, mimo wieku i siwego włosa, grał w karty tak zapalczywie, iż nieraz wieczór jeden sto tysięcy mógł czynić w kasie różnicy.
Generałowi zdawało się, iż wpadł na najszczęśliwszy pomysł, przypomniawszy sobie tego człowieka.
— On jeszcze nas może wybawić! Zapomnieliśmy o nim. Niech Robert bierze pocztę niezwłocznie, niech jedzie, niech mu powie wszystko, niech się odezwie do jego serca!
Robert ruszył tylko ramionami.
— Pojechać mogę, — rzekł — lecz, kochany stryju, uprzedzam was, że się to na nic nie przyda. Wszystkie te paljatywy uratować nas nie mogą. Za późno jest, umiejmy z godnością upaść.
Po księciu Pokrzywce, wystąpił jeszcze z kilku równie niedołężnemi wnioskami generał; w ostatku opuścił ręce i, pogrążony w zadumie, siedział w krześle, jak nieżywy.
Gozdowski domagał się decyzji co do sprzedaży, Robert nic nie śmiał rozstrzygać. Bezsilność, która powoli podkopywała ich przez długie lata, występowała coraz wyraziściej w ostatniej godzinie. Nikt nie wiedział, co robić, co począć, od czego zaczynać.
Świtający ranek zastał ich jeszcze tak, narzekających na los, na ludzi, na zdradę, a bezsilnych. Gozdowski powlókł się do swego dworku, generał odszedł na górę, Robert został i, nie rozbierając się, znużony, rzucił się w fotel i usnął.
Jasny dzień i bijące w szyby słońce przebudziły go. Przed nim, cała w bieli, z bukietem i książką w ręku, stała, ze współczuciem wpatrując się w niego, piękna Stella, z twarzą anielskim spokojem opromienioną, dziecięcym uśmiechem jaśniejącą. Znalazła go tak po nocy bezsennej, z wpadłemi oczyma, bladego, znękanego, śpiącego w krześle, pokój w nieładzie po wczorajszych gościach, i powoli twarz jej z wesołej stawała się coraz poważniejszą, trwoga malowała się na niej.
Książę Robert otwierał oczy zdziwione, nie mogąc jeszcze myśli pozbierać.
— Bracie drogi, co ci jest? tyś cierpiący. Spałeś tu całą noc w krześle? Chory jesteś? — spytała go czule — mów. O, jakież to szczęście, że ja nadeszłam tutaj. Nikogo nie było przy tobie, nikt nie wiedział, że jesteś chory. Mów, czy ci czego nie trzeba? co ci jest?
— Ale nie, moja droga, — oprzytomniając, odparł Robert — zasnąłem tak, sam nie wiem, jak się to stało, ze znużenia, czytając... Mówiliśmy długo ze stryjem.
Mimowolne westchnienie wyrwało mu się z piersi; niespokojne oczy Stelli z niedowiarstwem go badały.
— Mój drogi, — odezwała się nieśmiało, przysiadając na małym stołeczku u nóg jego — lękam się, że wy, mnie za dziecko mając pieszczone, wszystko przede mną taicie. Ja przecie nie jestem tak ślepa: coś się tu dzieje z nami, o czem ja nie wiem, a czego tem bardziej się lękam. Ci obcy ludzie, którzy przyjeżdżają z interesami, te narady potajemne, niepokój generała, nieustanni posłańcy do biskupa; ja się domyślam i drżę. Cóż się stało, drogi Robercie? Ja mam odwagę: ja chcę wiedzieć, ja chcę z wami podzielić się troską, wszystkiem, co dotknąć nas może, mówcie mi, nie oszczędzajcie mnie!
Wejrzeniem, czułości pełnem, prawie łzawem, spojrzał na nią Robert; była tak piękna, tak dotąd szczęśliwa, tak spokojna! Miałże jednym wyrazem zniszczyć to dzieło rąk Bożych, oszczędzane tak długo? Zamilkł. Ona wzięła dłoń jego w drobne rączki i, przymilając mu się, napraszała:
— Na miłość twą braterską dla mnie! Robercie, mów mi prawdę całą!
— Dziecko moje, — zawołał brat — wieszże ty, czego się ode mnie domagasz? Czy dźwigną ramiona twoje losy, które na nas spaść mogą? Do dziś dnia nic się jeszcze nie stało, Stello moja, lecz dłużej taić ci nie chcę. Powoli mienie i byt naszego domu chyliły się ku ruinie. Wyczerpały go ofiary, wojny, wypadki, może nasza zbytnia ufność w Opatrzność i nałóg życia, którym żyliśmy wieki. Jesteśmy zagrożeni ubóstwem.
Stella zbladła; pierwszy wyraz, który z ust się jej wyrwał był:
— Ojciec, biedny ojciec! ojcu nie mówcie!
— A! nie lękaj się, musimy go oszczędzić, do ostatniej chwili kryć przed nim będziemy katastrofę. Chciałaś wiedzieć, wiesz ją. Jutro może wypędzeni będziemy z dóbr, wyzuci ze wszystkiego.
Wielkiemi oczyma osłupiałemi patrzyła długo Stella na brata; bladła, lecz pierwsze wrażenie przemogła, potarła ręką po czole i z powagą, głosem drżącym, odezwała się uroczyście:
— Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie błogosławione. Ubóstwo — dodała — a! to nic dla nas! myśmy młodzi. Ubóstwo? cóż to, praca? ale nigdy upokorzenie, a! nigdy! Czy ty się lękasz ubóstwa?
— Ja? nie! — zawołał Robert, rozgrzany jej wyrazami — ja, nie, ale dla nich...
— Wszak ludzie pracują, — odezwała się — wszak i my pracować możemy dla siebie i dla nich. Ja się nie zlęknę ubóstwa, o! nie, ale ojciec, ale oni, ale owi biedni, starzy słudzy, przyjaciele, cóż z nimi? Dla nich nasze ubóstwo może być nędzą... O mój Boże!
Zaczęła chodzić po pokoju.
— I spadło to na nas tak nieprzygotowanych, jak piorun z jasnego nieba. Cóż się stanie z Brańskiem, Robercie? Te miejsca dla nas święte, groby, te wymodlone progi, te zawieszone wspomnieniami ściany. A nie! to śmierć, to śmierć!
Zakryła sobie oczy i łzy z nich wytrysły.
— Stello, — zawołał żywo Robert — chciałaś prawdy, a brzemienia jej udźwignąć nie możesz. Uspokój się, groźba losu jeszcze się zmienić może.
— Nie, ja to przeczuwałam oddawna, — odpowiedziała, odsłaniając powieki — nie wiem, czemu śniły mi się często okropne z raju wygnania, jakieś z domu ucieczki, jakieś łachmany brudne na mnie, na ojcu, i ludzie urągający się nieszczęściu naszemu. Lecz któżby śmiał się urągać, któż ma do nas żal? Nie zawiniliśmy nikomu. Tym snom, oblegającym mnie, broniłam się nieraz modlitwą i wstawałam, drżąc długo na jawie, gdy mi się wszystko śmiało.
— Więc to prawda! — dodała po chwili. — Robercie, o ojcu myśleć trzeba, ojciec nic nie wie?
— I nie będzie wiedzieć, powtarzam ci, dopóki tylko utaić przed nim potrafimy.
— A generał? biedny stryj, on cierpi za wszystkich... a biskup, oni wiedzą?
— Wiedzą i starają się czynić, co mogą, aby uchronić nas od zguby, lub przynajmniej ją przeciągnąć. Nie możemy się skarżyć, mamy przyjaciół wiernych, Żurbowie ostatni grosz oddali, nie mogąc nas nim ocalić, Gozdowski poczciwy szaleje.
Zamyśliła się Stella, zwieszając głowę.
— A tak! — zawołała — teraz to rozumiem, dlaczego generał tak pragnął tego małżeństwa z Alfonsyną, sądził, że się niem wykupimy. I ty, biedny, gotów byłeś na ofiarę, bo jej kochać nie mogłeś. Jam to uczuła, ja patrzyłam i zrozumieć cię nie umiałam. A! jakież to szczęście, że los cię uratował, że Bóg nie przyjął twej ofiary.
Z rękami ciągle złożonemi, jak do modlitwy, chodziła i płakała. Nie był to jednak płacz rozpaczy bezsilnej; w jej głosie i wzroku znać było męską niemal odwagę. Podała rękę Robertowi.
— Bracie, męstwa, męstwa! My dwoje musimy robić wiosłami na tej tratwie rozbitków, myśmy młodzi i silni. Nasze szczęście w ich szczęściu. Ci starzy, to nasze relikwje przeszłości, to cały ród, dziady i pradziady, uosobione w ich świętych postaciach... dla nich miejmy siły.
Robert stał zamyślony.
— Ja dawno w tobie widziałam — odezwała się — jakby wyczerpanie bolesne, jakby obojętność dla życia, ale nam nie wolno rozpaczać i paść i płakać, my musimy dźwigać, co najcięższe... Robercie, słyszysz mnie?
— Słyszę, Stello kochana, i uczę się od ciebie obowiązku... Nie lękaj się, spełnię go, ale daj mi odetchnąć. Najcięższe dla mnie było ciebie wtajemniczyć w tę niedolę.
W tej chwili szybki, łatwy do poznania krok generała dał się słyszeć w przedpokoju. Stella spojrzała w zwierciadło, otarła oczy, starała się przybrać twarz wypogodzoną i pobiegła kilka kroków ku niemu.
Książę Hugon szedł z jakiemiś papierami w rękach. Spotkawszy synowicę w progu, przestraszył się i cofnął, lękał się, aby mu z oczów nie wyczytała tajemnicy, którą jeszcze chciał ukrywać. Niósł z sobą najrozmaitsze listy, notaty, adresy, wszystko, co według niego mogło posłużyć jeszcze do ratowania w nieszczęściu. Ratunku tego szukał ciągle w drugich, nigdy w sobie. Przez resztę nocy pousnuwał najdziwniejsze plany. Zdawało mu się niepodobieństwem, aby Opatrzność dała upaść wielkiemu Brańskich domowi, byłaby to z Jej strony niewdzięczność. Fundowali tyle kościołów, tyle klasztorów, tyle szpitali... Ufał nawet w bilet loteryjny, który był wziął przypadkiem; oprócz tego przynosił adres jednego z książąt bawarskich, z którym gdzieś służył, chciał pisać do osobiście mu znanego cesarza austrjackiego, pokładał nadzieję w Rotschildach, z którymi onego czasu był na bardzo dobrej stopie...
Stosy tych urojeń dźwigał stary, zdyszany, znowu niemi odżyć usiłując; w progu spotkawszy Stellę, przestraszył się. Lecz, wlepiając w nią oczy, popatrzywszy na Roberta, domyślił się, że musiała wiedzieć o wszystkiem, papiery wypadły mu z rąk, łzy się rzuciły i pobiegł ku Stelli, ściskając ją z płaczem.
— Dziecko moje, aniele mój! Naco ci to powiedziano?
— Ale jam sama odgadła, — łkając, przerwała Stella — to nic, tak lepiej, ja się na coś zdam, ja pomogę, ja nie chcę być wyjątkiem i oszczędzaną, słabą istotą; wezmę tę część, która na mnie przypada.
— A! ty jesteś święta, tyś anioł! — krzyknął generał zachwycony. — Przed tobą klęknąć potrzeba!
Mimowolnie Stella się uśmiechnęła z za łez.
— O, stryjaszku!
— I zobaczycie, — przerwał, poczynając zbierać rozsypane papiery razem z Robertem i Stellą, stary kawaler maltański — zobaczycie, że to jeszcze wszystko jakoś szczęśliwie się skończy. Jeszcze jest tysiące środków, o których się w pierwszej chwili nie pomyślało. Ja mam rozległe stosunki, nasza rodzina znana jest całemu światu, nie dadzą jej upaść. Esterhazowie, spokrewnieni z nami, są niezmiernie bogaci. Ja mogę wygrać na loterji. Napiszę do cesarza austrjackiego, do króla bawarskiego, do Rotschildów. Ze starym Rotschildem byłem za pan brat, lubił mnie bardzo! Ile to ja u niego dobrych zjadłem obiadów! To są ich listy. Chciałem właśnie Robertowi pokazać je, aby się przekonał.
Stella i Robert, nie podzielając tych marzeń stryjowskich, milczeli, niedowiarstwo ich wyczytał z oczów.
— Nie wierzycie mi? Otóż przekonacie się.
Rzucił papiery na stół.
— Tylko ty, moja Stelciu, nie gryź się, nie martw, nie płacz, nic jeszcze niema, oprócz groźby. Ja przeczuwam nawet, że ci ludzie, co nam grożą, w ostatniej godzinie zawahają się, zatrzymają i cofną sami, zobaczycie; nie trzeba rozpaczać.
Stella stała z oczyma spuszczonemi, myśl jej była już gdzie indziej; pocałowała stryja w rękę, brata w czoło.
— Ojca oszczędzić trzeba! — powtórzyła pocichu. — Zresztą co Bóg da, to da, wola Jego błogosławiona.
Spojrzała, oczy otarła i jasna znowu, ale drżąca cała, ale słaniająca się od wewnętrznego tajonego bólu, wysunęła się z pokoju. Poszły za nią wejrzenia starca, który, patrząc, płakał.
— Za co? za kogo? za czyje grzechy anioł ten niewinny cierpieć będzie? — rzekł powoli. — Niezbadane wyroki Boże, niepoścignione drogi boleści i kary. Któż ten świat pojmie? kto wyczyta, co na nim hieroglifami pisze palec Boży?
I padł stary na kanapę, jakby go nagle wszystkie owe nadzieje świetne odeszły.

Izdebka pana Polikarpa Wincentowicza, od ogrodu położona, miała przed oknami tyle akacyj, bzów i jaśminów, że w niej nawet o południu przy oknie tylko czytać było można. Wprawdzie śpiewały mu zato w maju słowiki, tak że często całą noc usnąć nie mógł, latały świętojańskie muszki, pachniały bzy i czeremchy rozkwitłe, i dlatego może nie chciał nigdy tego kątka, trochę nawet wilgotnego, na inny zamienić. Jakkolwiek ciasny, pokoik miał od bardzo dawnych lat przywilej, że się w nim nałogowo rezydenci, oficjaliści i czasem nawet skromniejsi goście schodzić byli nawykli na pogadankę i fajki. Miejsca zbyt wiele nie mieli, lecz można było we trzech siedzieć na łóżku; krzeseł prostych znalazło się do czterech; służył też za wygodne pomieszczenie ogromny kufer, a raczej skrzynia Wincentowicza, której tajemniczego wnętrza nikt nigdy nie widział; naostatek już przez gospodarza zafundowana najnowsza ławka pod oknem.
W pewnych dnia godzinach można było być pewnym, iż jeśli tylko Wincentowicz w domu, u Wincentowicza są goście. Zbierali się szczególniej przed obiadem, przed wieczerzą, a niekiedy w dni świąteczne po obiedzie. Nie było bezprzykładnem, że się tu znalazła partja marjasiku i warcaby. Tu sam Wincentowicz opowiadał obszernie historje sławne łowów różnych, a między innemi i radziwiłłowskich; tu Burski rozgadywał się o wielkim Napoleonie, którego znał osobiście, i o wyprawie do Hiszpanji, w której uczestniczył i gdzie mu kula palec u nogi prawej urwała; tu ksiądz Serafin prawił swe legendy o strachach i duszach bez ratunku zostających, które przychodziły dłonią wypalać stoły swym znajomym i przyjaciołom, o co się zawsze z Burskim sprzeczali, bo Burski w nic nie wierzył i nazywał te powieści dziecinadami. Tu czasem poczciwy stary Żurba przyszedł, niosąc to proch dla Wincentowicza, to flaszkę starej wódki, to przysmak jaki domowy.
Jeśli ksiądz sufragan przybył ze swym kapelanem Abłamskim, nie gardził i on skromną izdebką pana Wincentowicza, zwanego wielkim łowczym. Jeden Gozdowski, który trochę był pyszny, wcale tu nie zachodził, uważając takie pospolitowanie się z rezydentami za nieodpowiednie stanowisku, które zajmował.
Łatwo pojąć, że rezydenci nieraz zmuszeni milczeć w salonie i przy stole przez uszanowanie, nie śmiejący się poufale wygadać i wyśmiać, tu znajdowali prawdziwą pociechę i swobodę, nie potrzebując ani słów dobierać, ani hamować głosu. Pozwolił sobie który choćby co tłustszego, to dostał tylko od księdza Serafina paskiem, naśmieli się i po wszystkiem. Można też powiedzieć, że owa izdebka Wincentowicza była kuźnią wszystkich wiadomości, krążących po Brańsku, i tu się najlepiej dowiedzieć nowego, a sprawdzić niepewne było można.
Przystrojenie pokoiku było ubogie, skromne: strzelb kilka na kołkach, torby, siatki, rogi, obroże i wszystko, co zajęcia wielkiego łowczego znamionować mogło. Oprócz nich książę Józef Poniatowski wisiał na jednej ścianie, straszliwie przez muchy zeszpecony, z drugiej Attala i Szaktas. Atalla, na której trzymał się kawałek szkła, wyglądała nieźle, Szaktasa dym od fajek, wyziewy i pył zbrukały nielitościwie. Za piecem krył się dzbanek, miska i ręcznik. Tam także spoczywać był zwykł ulubiony wyżeł Wincentowicza, Bekas. Trzeci to, czy czwarty już zkolei legawiec nosił to nazwisko, do którego wymawiania tak był nawykł łowczy, iż raz, mając wyżlicę, nazwał ją Bekasą, ażeby się nie odzwyczajać.
Od kilku dni, to jest od początku zjazdu u Żurbów, izba Wincentowicza ciągle była pełna; tu przychodziły najrozmaitsze spostrzeżenia, wiadomości, domysły i podchwycone słowa, z których różne wnioski snuto. Trwoga była powszechna, — cały już dwór dorozumiewał się, że książętom coś groziło; o złych interesach dawno wiedziano, bo Gozdowski, gdzie jakie były małe sumki, powychwytywał.
Nie dlatego smutne widać było twarze, żeby się wszyscy o siebie tylko lękali — cały ten tak sklejony byt dworu, obyczaj jego, to jego życie społeczne drogie im wszystkim było. Poprzywiązywali się do szambelana, do generała, który jeszcze popularniejszy był od niego, do księżniczki Stelli. Robert obudzał w nich rodzaj współczucia, a choć mało z ludźmi żył, znano jego dobre serce; nie mówił wiele, ostatnim się groszem jednak podzielił zawsze i pomógł każdemu, każda więc wiadomość niepomyślna, przychodząca od Żurbów, mnożyła tu niepokój i gniewy — gniewy, bo dwór i rezydenci najmniejszej winy upadku nie przypisywali książętom, składali ją na niegodziwych lichwiarzy, na złych ludzi, na chciwość i łotrostwo. W ich przekonaniu nie było czcigodniejszych i lepszych panów nad Brańskich. Na samą myśl, że im tam jakiś przybłęda, groszołówca może wydrzeć majątek, siąść w ich dziedzicznych murach i rozpostrzeć się na ojcowiźnie, Wincentowicz krzyczał, że szelmie gotów w łeb wypalić, Burski pięść podnosił, ksiądz Serafin mitygował i dodawał:
— Pan Bóg tego nie dopuści, to rodzina pobożna, to ludzie świątobliwi, Kościołowi wierni, dla sług Jego dobroczynni, czekajcie końca!
Czekano końca, a ten właśnie coraz się gorzej zwiastował... każdy naostatek musiał i o sobie pomyśleć. Wincentowicz bardzo spochmurniał, Burski chodził, założywszy ręce wtył, ksiądz Serafin, modląc się, płakał.
Ostatniego dnia, gdy już gruchnęło wszędzie, że układy zerwane, że rady z wierzycielami dać nie było można, stał się lament wielki i rozpacz, a poczciwe ludziska znowu nie o sobie myśleli, tylko o starych tych, z których łaski żyli, a którzy dziś sami na łaskę i niełaskę losu mieli być oddani.
Najstarszym ze sług w Brańsku był właśnie Wincentowicz, który, choć trochę się po świecie tułał, zamłodu tu służył i na starość powrócił. Znał on najdrobniejsze fakty i tradycje dworu, a ponieważ niczego stanowczego dobadać się nie było można z nadchodzących plotek, zaczęto nalegać na Wincentowicza, aby ukradkiem do folwarku pojechał do Żurbów i tam zasięgnął języka.
Wincentowicz wieczorem, przed rozjechaniem się jeszcze gości, pieszo poszedł niby ze strzelbą na polowanie, a powrócił markotny bardzo i późno. Ksiądz Serafin, który zawsze przed północą dla Mszy św. zwykł był zasypiać, tego dnia był tak niespokojny, iż położyć się nie mógł. Burski, chodząc po dziedzińcu, czekał, znalazł się i ekonom z samego Brańska, któremu bardzo szło o wiadomość, co się tam święci.
Za Wincentowiczem wnet wszyscy wpadli do jego izdebki.
— No, cóż? no, cóż? mów! cóż się tam dzieje? będzie co z tego?
— Gdzie zaś, jakieś już nieszczęście czy fatalność nad nami! — zawołał Wincentowicz. — Powiadają, że cały dzień gadali, rozpierali się, kłócili i taki wszystko zerwane. Te bestje warszawiaki... pieniędzy i pieniędzy, choć im, co chcesz, rób, nie myślą czekać ani kwartału. Trudno znowu z palca im wywinąć te sumy, co im od lichwiarskich procentów porosły. Ale to jeszcze nic — rzekł ciszej Wincentowicz — i to nic, żem murzyna widział, który istotnie z tym jakimś kuzynem Gozdowskiego przyjechał, ale coś mi się takiego trafiło, że sobie rady dać nie mogę.
— Cóż takiego? — zapytał ksiądz Serafin. — Gadaj bo...
— Trudno powiedzieć, gdy człowiek sam niedobrze rozumie — mówił Wincentowicz. — Trzeba państwu wiedzieć, że mam z maleńkości taką pamięć, ale taką, że kogom raz w życiu widział, choćby w lat dwadzieścia po głosie i po nosie poznam.
— Et, zaś! — ofuknął Burski. — Fanfaronada!
— No, to mi ludzie poświadczą. Nie będę czasem mógł nazwiska przypomnieć, ale twarz i człowieka zaraz poznam, żem gdzieś już go spotkał.
— A z kimżeś się tam waćpan zetknął? — spytał ksiądz Serafin.
— Otóż zaraz opowiem, proszę posłuchać, — mówił dalej Wincentowicz — bo to ciekawa historja. Wiadomo państwu, że u Żurbów, tuż zaraz za folwarkiem, jest lasek brzozowy. Panna Antonina, niby to imitując nasz park, porobiła tam ścieżki i ławeczki. Miejsce wcale przyjemne. Ja, skradając się, żeby tam dostać języka, najprzód sznurkowałem koło dworu, najrzałem parę figur; potem, widząc, że na mnie bardzo patrzą, poszedłem do lasku i w krzakach bzu przysiadłem na ławce. Po niejakiej chwili widzę i poznaję, jak z oficyny wychodzi mecenas, a za nim figurka niepoczesna, stary człek, dependent, czy coś. Póki szli przez dziedziniec, dependent się niemal pół mecenasa trzymał, a kłaniał, jak swemu pryncypałowi. Śmiać mi się chciało. Tymczasem weszli ku mnie do lasku, a jak ludziom z oczów zeszli, widzę... mój dependent nagle spoufalał, zmienił ton, bierze, mosanie, mecenasa za guzik i coś mu szepcze i klepie go po ramieniu i słyszę, jak mu daje przepisy, co ma robić, jak ma gadać. Jak tylko znowu w dziedziniec wrócili, mój stary zmienił się na najniższego sługę i za piętami mecenasa, jak pies, przy nodze idzie. Co to jest? myślę sobie, co to znaczy? co to za figura? Strasznie mnie kolnęło. Ponieważ mecenas zaraz do oficyn wszedł, a ten drugi w podwórzu został, poszedłem mu się przypatrzyć. Wglądam się, wglądam... dalibóg, żem go gdzieś widział, przysiągłbym, dalibóg. Gdzie? kiedy? trę czoło, trę, ani sposobu przypomnieć. On, jak tylko zobaczył, że mu się przypatruję, myk — i zniknął. Ale mnie niepokoiło to, myślę: to tak nie może być, ja tu dojdę, coś ty za jeden i dlaczego inny jesteś w lasku, a inny w dziedzińcu. Poszedłem do dworu do starego Żurby, ot tak, na gawędkę; zająca mu przyniosłem, więc miałem prawo. A pytam się go odniechcenia, kto taki ten, kto ów, jak się zowią. Ten mi prawi: mecenas Hartknoch, a to Garbowski młody, a tamten stary, jakiś dependent mecenasa, niby skrybent, katże go wie, zapomniałem, jak się zowie. Źle. Idę ja do ludzi, począłem znowu sznurkować, żeby coś dostać; naostatek od służących dowiedziałem się, że to niejaki Zembrzyński, powiadają, skrybent, ale łgarstwo oczywiste, bo widziałem, jak w lasku pryncypała po ramieniu klepał. Zembrzyński! Nazwisko to gdzieś słyszałem; szukam po łbie, szukam, aż oto jestem w domu! Stare to dzieje. Ja jeszcze byłem małym chłopcem, alem już przy dworze wysługiwał, kiedy się z Zembrzyńskim ta historja stała.
— Jaka historja? — spytał ksiądz Serafin.
— Cały dwór ją wie i pamięta. Wyrostek Leon Zembrzyński był przy księciu szambelanie. Książę go nie lubił, miał do niego taką jakąś odrazę, że co dla innych dobry był, to na niego burczał i burczał i pokoju mu nie dawał. Raz tedy, a doskonale to wiem, bo było bardzo głośne i książę sam swej popędliwości mocno potem żałował, raz gdy wiele było gości, księżna nieboszczka woła tego Zembrzyńskiego, każe mu iść do pokoju księcia i przynieść sobie list, leżący tam na stoliku. Zembrzyński idzie, list znajduje i ledwie go się tknął, aż czuje, jak go ktoś w gębę trzasnął. Obraca się, to był książę, który sądził, że ten się skrada czytać cudze listy. Dopiero Zembrzyński w krzyk i rozjaśnia się rzecz. Chłopiec to tak do serca wziął, że i księciu się postawił bardzo ostro, i ofiarowanych pięćdziesięciu dukatów nie przyjął i tegoż dnia w świat poszedł. Książę się tem zgryzł bardzo, bo czuł, że go pokrzywdził, ano, rady nie było, jak w wodę wpadł. Zobaczywszy tego Zembrzyńskiego, a posłyszawszy nazwisko, dopierom całą sobie historję przypomniał. A tom w domu, ten sam. Czekałem tylko, czy nie wyjdzie. Nareszcie wysunął się, ja mu drogę zachodzę, ten sam. Chciałem go zaczepić, ale mi zemknął zręcznie i już się więcej nie pokazał. Otóż sądzę, że on tu nie bez kozery. Bo że ten sam Zembrzyński, przysięgnę, ale jak się dostał do mecenasa, poco tu przybył, a podżega do interesu? Co on w tem ma? Tu sęk.
Wszyscy zamilkli.
— Mnie się zdaje, — odezwał się po chwili ksiądz Serafin — że asindziejowi się trochę śni. Najprzód Zembrzyńskich może być na świecie dosyć, powtóre, gdzie, co, ten sam, tutaj? jakbyś go ty po latach tylu zaraz tak poznał? To imaginacja!
— Może i imaginacja, — odparł Wincentowicz — a że mi to we łbie utkwiło i że, na dobrą sprawę, należałoby dotrzeć i dowiedzieć się, to też prawda. Któż go może wiedzieć? A jeśli to ten sam i teraz się mści swego policzka, i podjuża, i szkodzi.
— Gdzieby w sercu ludzkiem, u chrześcijanina, paskudna taka zemsta tak długo mieszkać mogła, — odezwał się ksiądz Serafin — nie wierzę. „A odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy“ codzień mówiąc, czyż można dziesiątki lat karmić w piersi tę żmiję?
— Com widział, co słyszałem, to wam mówię, — dodał Wincentowicz — a jeśli bałamucę, nie upieram się. Tylko mnie to nazwisko Zembrzyńskiego świdruje i twarz, choć zestarzała, dalipan, ta sama. Ja go dobrze pamiętam, lisowato wyglądał, oczy we łbie, ponury.
— Ale czegożeś się więcej dowiedział? — spytał Burski. — Bo to jest tylko anegdotka.
— No, źle, bardzo, słyszę, źle, rozjeżdżają się z niczem — rzekł Wincentowicz. — Mój ojcze, a gdybym ja generałowi tę historję opowiedział, hę?
— Cóż to pomoże?
— Nuż on tam szkodzi?
— Czyż co na to poradzisz? Człowieka, co lat tyle nosił się z zemstą, jak dziś poprawić i upamiętać?
Zamilkli więc wszyscy.
— Bogu to zdajmy, — dodał ksiądz — a pomyślmy lepiej, czybyśmy my i nasi znajomi, i familja nie mogli ich ratować.
— Żeby to nie takich sum potrzeba było, — odezwał się łowczy — ja, com także uciułał tu z ich łaski, dałbym chętnie.
— Ja nic nie mam, — rzekł Burski — ale w Płockiem mam znajomych, co ruble korcami mierzą; pojechałbym, możeby na moje słowo pożyczyli.
— Im z pod serca nikt nie pożałuje, — rzekł Wincentowicz — damy ostatnie, jak Bóg miły... Ja moje zaniosę jutro generałowi... Żurba oddał, co miał... Gozdowski pewnie też trzosa wytrząśnie, ale tam niewiele co jest, bo przysmaki lubił... Jednak, niech się sobie śmieją, tego Zembrzyńskiego nie utaję.
I tak się spać rozeszli.

Następnych dni w życiu i porządku miejscowym nic się jeszcze nie zmieniło; generał nieznużony pisał listy, szambelan po większej części siedział w swoich pokojach, Robert był, jak zawsze, milczący i mało czynny, Stella tylko poruszała się żywiej i umysł jej pracował teraz więcej, niecierpliwiąc się na to wyczekiwanie.
Jesień, jakby na przekorę głębokiemu smutkowi, była piękna i ciepła, dnie i wieczory jej przypominały wiosnę... Brańsk na pożegnanie zdawał się przybierać jak najpiękniejszą szatę i stroić w złoto i purpurę. Ale ludzie chodzili osmuceni i przybici i, gdyby szambelan więcej a uważniej umyślił się im przypatrywać, dostrzegłby łatwo, że wszyscy nosili na sobie żałobę jakąś, która im siły odejmowała.
Gozdowski wyjechał był na zwiady, czy już nie poczynają czego wierzyciele — miał powrócić wprędce — gdy posłaniec tegoż dnia wieczorem pod niebytność jego nadbiegł z kartką od księdza Abłamskiego, oznajmiając, że ksiądz sufragan, po krótkiej słabości, tegoż dnia nad ranem Bogu ducha oddał. Ksiądz kapelan prosił Gozdowskiego, ażeby przygotował generała do tej smutnej wiadomości, ale kartka bez przygotowania pod niebytność plenipotenta dostała się wypadkiem generałowi, który na tę wiadomość, jak ciosem niespodzianym rażony, od przytomności prawie odszedł.
Na księdzu sufraganie pokładał on niemałe nadzieje, roił o sumach duchownych, o poparciu z jego strony pism, które na wszystkie wysyłał strony. Strata biskupa dla rodziny była niewynagrodzona. W ostatnim razie generał spodziewał się tam znaleźć przytułek, a serce zmarłego bezprzestannie dla nich wszystkich wylane było. W pierwszej chwili tylko mu się łzy toczyły.
— Nieszczęście jedno nigdy samo nie przychodzi, — mówił, łkając. — Jak powiedzieć szambelanowi, który był do niego tak przywiązany? a jak znowu taić to przed nim?
Posłaniec księdza Abłamskiego rozpuścił wiadomość o śmierci po całym dworze, choć mu tajemnica była zalecona... Ksiądz Serafin z Wincentowiczem już tę nową klęskę opłakiwali... Z listem w ręku powlókł się stary do księcia Roberta i, wszedłszy, nie mówiąc słowa, oddał mu go.
— Trzeba nam jechać, — rzekł — musimy i dla interesów, i dla serca być na miejscu... Biedny brat! Nawet nie czuł się widać tak źle, kiedy nikogo z nas nie wezwał... A śmierć przyszła tak nagle! Ledwie zasłabł i skończył.
Nie chciano jeszcze tego dnia nic mówić szambelanowi. Generał poszedł tylko w myśli przygotowania księcia Norberta. Znalazł go nad wszelkie spodziewanie w humorze wesołym, z rozpromienioną twarzą, ochoczym, jak nigdy.
— Mówią, — odezwał się, podając rękę generałowi — że jesień dla starych jest niebezpieczna. Fałsze to są, ja przynajmniej czuję się tego roku tak zdrów, silny i wesół, jak rzadko. Rychlejbym powiedział, że na was, co się więcej na powietrze narażacie, skutek ten wywiera... ja, co siedzę większą częścią w kącie, nic tego nie czuję. Ty, generale, Robert, nawet Stella posępni mi chodzicie, co wam takiego jest? Nie możecie znać dotąd wydychać tego hrabiego, a ja o nim dawno zapomniałem... Głupi był przez całe życie!
— Jeżeliście uważali zmianę w mej twarzy, — podchwycił książę Hugon, chwytając tę zręczność — to się wam przyznam, że jestem mocno niespokojny o zdrowie księdza sufragana. On, słyszę, od kilku dni chory...
— Chory? niceście mi nie mówili... hę? — spytał stary. — Ja sądzę, że to nasza rodowa choroba, co go zawsze męczyła... ale to przechodząca rzecz. Nie macie się o co lękać. Ja, dzięki Bogu, mam lat ośmdziesiąt... a krzepko się trzymam jeszcze... jemu dopiero sześćdziesiąty piąty. Cóż to za wiek? Młody jest, przytem życie regularne... Niepotrzebnie się tego lękacie.
— Dziś przysłał ksiądz Abłamski z zawiadomieniem, że się czuje bardzo źle; ja jutro myślę do niego jechać.
— A zapewne, jedźcie, — rzekł stary — to go rozerwie, lecz ja wam powiadam: hemoroidy, nic więcej.
Generał zamilkł i przeszedł się po pokoju.
— Nie pisze ksiądz Abłamski, co mu jest? — spytał szambelan.
— Powiada, że gorączka jakaś i że doktór o niego niespokojny.
— Gorączka? to gorzej, pewnie zaziębił się w czasie nabożeństwa, bo zwykł był czasem w tym wilgotnym kościele za długo przesiadywać. Jedźcie i radźcie mu ode mnie, niech się napije lipowego kwiatu dla transpiracji, a octem się każe wysmarować.
Znowu generał pochmurny zamilczał. Szambelan usiadł i, uśmiechając się, spoglądał na niego.
— Widzę, że już jesteś niespokojny; jak to wy zaraz lękacie się wszystkiego! W naszej rodzinie byliśmy niemal co do jednego długowieczni, choć prawda, że czasy też lepsze były i gryźć się nie było czem. Dziad nieboszczyk miał lat dziewięćdziesiąt i trzy, gdy umarł — i to z przypadku, ojciec nasz, jak wiesz, dożył do dziewięćdziesięciu, babka miała ośmdziesiąt i sześć...
— Tak, ale też dobrześ powiedział, czasy były inne...
— A, inne! — westchnął stary. — Uchowaj Boże czego na księdza sufragana... ponieślibyśmy w nim stratę wielką... Człowiek do rodziny przywiązany, prawy, dobry i niemal święty...
— A! prawda, — zawołał generał, ręce załamując — wiemy to wszyscy... nieoceniony człowiek...
— Bóg nam go nie odbierze... Jeśli pojedziecie, — rzekł stary — odwiedźcie i siostrę.
To powiedziawszy, odwrócił rozmowę szambelan, bo nie lubił długo mówić o rzeczach smutnych, i spytał o gości, których nie widział.
— Co to tam był za Garbowski z synem? Stella mi chłopca tego chwaliła.
— Coś to oryginalnego ta familja — odparł generał. — Ojciec bardzo prostakowaty, syn do rzeczy, ludzie być mają bogaci, ale Gozdowski, którego są krewnymi, krzywi się na nich.
— Pocóż tu oni przyjeżdżali?
— Jakieś interesy pieniężne, — odezwał się generał — nie wiem, o co im chodziło.
Szambelan popatrzył i zaczął o czemś innem. Wogóle jednak myśl miał ciągle swobodną i wesołą, parę nawet anegdot z dawnych czasów z właściwym sobie dowcipem opowiedział generałowi, który je już kilkakroć od niego słyszał i chodził chmurny, nierad temu, iż jego przygotowanie spełzło na niczem. Wcześniej niż zwykle pożegnał się z bratem.
— Ucałujże biskupa i ode mnie po stokroć, a powiedz mu, jak tylko się lepiej uczuje, niech na rekonwalescencję tu do nas przybywa, wygodniej mu będzie. Tam dom lichy i nieopatrzony, wilgotny i kuchnia nic do rzeczy.
Z tem wyszedł książę Hugon, a nazajutrz, zabrawszy Roberta z sobą, wyjechał smutny, czując się także na zdrowiu niedobrze. Przez całą drogę nie przemówili prawie do siebie.
W miasteczku znaleźli z powodu niespodzianej śmierci człowieka, który wszystkim wiele świadczył i był tu najważniejszą osobistością, zamieszanie wielkie. Duchowieństwa z bliższych parafij wiele się już było zjechało. Przygotowania do eksportacji i pogrzebu zajmowały księży i ludność, cisnącą się na sufraganję.
U drzwi przywitał ich ksiądz Abłamski ze łzami i na wikarję do mieszkania swojego poprosił. Do ostatniej chwili był on przy umierającym, który wolę swą jeszcze mu, całkiem będąc przytomny, spisać kazał.
— A! mości książę, — zanosząc się od płaczu, mówił kapelan — straciliśmy człowieka wielkiej i skromnej cnoty, a ja w nim ojca i dobrodzieja! Nikt nie zliczy, co on dobrego uczynił i jak wylany dla ludzi zapominał o sobie! Uwierzyłżeby kto, iż na takiem biskupstwie, przy znacznych dochodach i największej oszczędności życia, nie zostało po nim za co sprawić pogrzebu? Sam mi mówił na godzinę przed śmiercią, oddając swój woreczek, iż więcej po nim nic nie znajdziemy, abyśmy nadaremnie nie szukali.
— Na miłość Boga, byćże to może? — zawołał przerażony generał.
— Potwierdza to i testament, który państwo czytać będziecie. Jedynym funduszem pozostałym jest to, co miał u księcia szambelana, a długów zostawił dosyć.
Był to nowy cios dla Brańskich i generał przypomniał sobie łatwo, że różnemi czasy do dwóchkroć u niego pożyczyli. Długi więc księdza sufragana miały znowu zaciężyć na majątkach. Spytał zaraz o testament książę Hugon; był on otwarty, przed notarjuszem sporządzony, więc go też rychło dostać mogli. Rozmaite sumy, czasy różnemi dane familji, wynosiły przeszło dwakroć; z tych sto kilkadziesiąt długów należało opędzić rychło, dać na pogrzeb, a resztę ksiądz sufragan przekazywał Stelli i Robertowi, z małym legatem dla sług i księdza Abłamskiego.
Robert i generał nic z sobą nie mieli, wydatki były pilne, położenie przykre; wypadało posłać zaraz do szambelana i prosić go o pomoc, gdyż on jeden miał cokolwiek gotowego grosza. Ponieważ ani Robertowi, ani jemu w tej chwili odjeżdżać nie było podobna, generał siadł pisać list do brata i do Stelli, prosząc, ażeby ojca do smutnej wiadomości przygotowała, a pieniądze przez Wincentowicza natychmiast wyprawiła.
Resztę dnia spędzili, modląc się przy zwłokach i na smutnej rozmowie z księdzem Abłamskim, który ciągle zgon biskupa opłakiwał. Słudzy jego też, modląc się przy ciele, jęczeli i łzami się zalewali. Tysiące dobrych uczynków nieboszczyka teraz dopiero na jaw wychodziło, gdy każdy, co mu wprzód taić kazano, głośno rozpowiadał. Księciu Hugonowi ten widok, ten cios nowy, który familję i na sercu, i w jej bycie tak boleśnie raził, odjął resztę otuchy i odwagi do walki z losem. Siedział nieruchomy, bezmówny, dając sobą powodować drugim, a że Robert nie o wiele przytomniejszy był od niego, ksiądz Abłamski obu nimi rozrządzał i kierował; mimo żalu, mając jeszcze siłę, zajmował się pogrzebem i nimi.
Nie dostrzegał pogrążony w sobie książę Hugon, iż obrzęd ten, który dla imienia biskupa i dostojności rodziny powinien był, zwyczajem powszechnym, z wielką się odbywać okazałością, tylko dzięki księdzu Abłamskiemu i jego zabiegom jakkolwiek się dał urządzić. Wszystkiego doń brakło, a najpierwej pieniędzy. Kościół, co miał, dostarczył chętnie, lecz rzemieślnikom i kupcom płacić było potrzeba. Zapożyczono się u księdza Scholastyka i kilku kanoników, wysłano po niektóre rzeczy do Brańska.
Dawniej byłaby familja nic nie szczędziła, aby uczcić jednego z najznakomitszych swych członków, dziś — los własny zbyt ją obchodził, by o okazałości pomyśleć było można. Nie zastanawiano się już i nad tem, że na biedną Stellę włożono obowiązek ciężki oznajmienia ojcu o śmierci brata, którego kochał tak czule, że przez nią żądano, przeciwko wszelkiemu zwyczajowi, rodzaju pożyczki od niego.
Złożenie zwłok w grobach biskupich w kolegjacie odbyło się wszakże uroczyście dzięki księdzu Abłamskiemu i dopiero tego dnia Wincentowicz z listem nadjechał. Generał tak był uciśnięty potrzebą grosza i obawą oń, że nie spytawszy się nawet o szambelana, powitał łowczego zapytaniem:
— A masz pieniądze?
Listy i pieniądze przywiózł szczęściem Wincentowicz, od Stelli oblany łzami i od starego księcia Norberta ręką sekretarza, krótki, ale rzewny. W przypisku donosił, że żądane pieniądze przysyła. Generał, który się zawodu i wstydu obawiał, lżej odetchnął. Były to te same tysiąc czerwonych złotych, które Robertowi wprzód dano na klejnoty dla jego bohdanki.
Po ubogim księdzu sufraganie, wyjąwszy te długi, które Brańsk zapłacić był obowiązany, nie zostało nic — żadnego kosztownego sprzętu, żadnej prawie pamiątki. Ostatnie ofiary dla familji zmusiły go do zastawienia srebra trochy i drogocennych klejnotów. Kościelne przybory, infuły, pastorały, krzyże przekazał zakrystji kolegjaty. Przejrzenie izdebek, które zamieszkiwał, zdumiewające odkryło ubóstwo. Sukni nawet i bielizny mu brakło, a nikt o tem nie wiedział, nikt tego nie dostrzegł. Czego nie oddał rodzinie, zabrali jego ubodzy, bo tych także swą rodziną w Chrystusie nazywał.
Przy pogrzebie płacz i żal był wielki, cisnęły się tłumy ludu, a nawet różnowierców, bo biskup, ubogich wspierając, różnicy między ludźmi nie czynił, wszyscy dlań byli równi.
Zaledwie ostatnie pieśni kościelne przebrzmiały i trumna do sklepów spuszczoną została, generał i książę Robert pojechali nazad do Brańska, niepokojąc się już o szambelana.
Zastali go wprawdzie z książką od nabożeństwa w ręku, z oczyma zaczerwienionemi, ale daleko spokojniejszym, niż się spodziewali. Uściskał przybyłych rzewnie.
— Niema go więc, — rzekł cicho — ubyła jedna święta dusza, powołana do orszaku wybranych Pańskich... Nie płaczmy nad nim, szczęśliw jest, my biedni!
Tu zaczął rozpytywać go o zgon i chwile ostatnie, nareszcie o pogrzeb i wystawę, jaka księciu Brańskiemu do grobu towarzyszyć była powinna. Ogólnemi wyrazy Robert zaręczył, że się pogrzeb odbył, jak przystało, i że niczego nie pożałowano, aby go uczynić godnym imienia, jakie nosił zmarły.
— Przysłaliście po pieniądze, to pojmuję, — dodał książę Norbert — jego pozostałości i kasa musiały być opieczętowane. Tak chce prawo, boć sufragan pewnie znaczny po sobie majątek zostawić musiał w gotowiźnie. Inaczej nie może być, oszczędny był dla siebie, dochody musiały być bardzo wielkie, pieniądze być muszą. Testament zostawił zapewne?
Z tych złudzeń nie chciano wyprowadzać szambelana, ażeby go więcej jeszcze nie zmartwić. Generał ogólnikami go zbył, Robert milczał, popłakali się potem jeszcze i szambelan usiadł kończyć nabożeństwo swe za dusze zmarłe.
Z trzech ich on jeszcze był najspokojniejszy, najwięcej zrezygnowany. Smutek jego uroczysty, cichy już się z życiem godził i wszedł jako żywioł powszedni do niego. Szambelan naznaczył sobie modlitwy, jakie miał odmawiać, nabożeństwo, które powinien był kazać odprawić w kaplicy i kościele — popłakał i wracał do powszedniego trybu bez narzekań i oznak nadzwyczajnej boleści. Wiek przytępił w nim, a raczej opanował uczucie tak, aby resztek życia zatruć nie mogło.
Wypadek ten, napozór nie mogący wpłynąć na losy rodziny, przyczynił się wszakże do pogorszenia jej położenia. Testamentem swym biedny ksiądz sufragan zaklinał brata, ażeby ubogim, od których się był zapożyczył, aby przyjść w pomoc familji, jak najprędzej należności ich zapłacone być mogły. Czynił to, zaklinając ich i błagając, aby na sumieniu jego krzywda i łzy nie ciężyły, dodając, iż nie będzie mieć w grobie spoczynku, póki sumy te spłacone nie zostaną.
Chciano zataić rozporządzenie ostatnie przed szambelanem, lecz prawo wymagało zakomunikowania go. Ograniczyć to jednak umiano do odczytania przez plenipotenta Gozdowskiego. Generał zapowiedział mu razem, iż bodajby z największemi ofiarami te sto kilkadziesiąt tysięcy znaleźć trzeba i natychmiast wypłacić.
Plenipotent słuchał, jak odurzony — w kasie nie było ani dziesiątej części tego, a na dochodach już położone zostały sekwestry. O pożyczce myśleć nie było podobna. Cóż począć mieli? Narada skończyła się rozpaczliwem przekonaniem o niemocy i bankructwie; generał jednak powtarzał swoje, że pieniądze te, bądź co bądź, zapłacone być muszą.
— Skądże je mam wziąć, na miłego Boga? — zawołał Gozdowski. — Proszę mi wskazać środki. Przed kilku miesiącami mogliśmy pocichu sprzedać lub zastawić jaki folwark, dziś już i tego tknąć nie mamy prawa.
— No, to ruchomości jeszcze nie przyaresztowano, — przerwał generał — sprzedajmy, co się da tylko spieniężyć.
Spojrzał na Roberta; Robert, który się nigdy nie sprzeciwiał, powtórzył:
— Sprzedać.
— Cóż mamy do sprzedania? Srebra, obrazy, to, co jest do codziennego w domu użytku; w takim razie nieodzownie szambelanowi o tem powiedzieć potrzeba, bo ukryć niepodobna.
— Zobaczymy! — rzekł generał.
Po odejściu Gozdowskiego dodał:
— Poczciwy człowiek, ale do niczego, interesów robić nie umie.
— Kochany stryju, przyznam się, że ja tu także nie widzę środka — dodał Robert.
— Zapewne, powszednie środki są wyczerpane, ale zobaczymy, zobaczymy, szukać musimy nadzwyczajnych.
I wyszedł ze spuszczoną głową, jakgdyby ich na ziemi oczyma w nią wlepionemi szukał.

Trzeciego dnia potem pan generał wszedł zrana, zacierając ręce skostniałe, do pokoju szambelana.
— Wiesz, bracie, — odezwał się — dobrze robisz, że nie wychodzisz z pokoju swego; powietrze nagle się ostudziło, wcale zimno. W tych wielkich salach piece się popsuły, wytrzymać nie można, a że zimą trudno restaurować, nie wiem, jak się urządzimy. Jeszcze na dobitkę postrzegłem wczoraj niebezpiecznie zrysowany sufit w żółtej sali i kazałem rusztowaniem go podeprzeć. Wypadnie aż do wiosny część zamku zupełnie oddzielić i bez niej się obchodzić.
Szambelan słuchał opowiadania nadzwyczaj zdziwiony i zaniepokojony. Dla niego formy i nawyknienia życia były niezmiernej wagi, nie pojmował prawie, jak się potrafi ograniczyć mniejszą liczbą pokojów, oswoić z umieszczeniem gdzie indziej swego krzesła, swych godzin, nauczyć jeść i pić w innem miejscu i w innych warunkach. Staruszkowi zawracało się w głowie, zmarszczył brwi.
— Cóż bo to znowu jest? — zawołał. — Za moich czasów nigdyby się nic podobnego trafić nie mogło. Dopuszczono do tego, że się pałac wali na głowy? Jak to może być? Wszakże to natychmiast da się naprawić. A nuż przyjadą goście i trzeba będzie przyjąć kogo?
— Tymczasem tak jest, — odezwał się książę Hugon — musimy się trochę ścisnąć, nie potrwa to dłużej, jak do wiosny. Kazałem z Robertem przy tej zręczności opatrzyć budowniczemu całą główną budowę pałacu. Na piętrze i na dole ukazały się rysy wcale niebezpieczne; należy na zimę to pozamykać, oddzielić, podeprzeć, a z wiosną weźmiemy się do restauracji koniecznej. Ty na tem nawet dla zdrowia swojego zyskasz, mój bracie, nie będziesz potrzebował przechodzić tyle zimnych pokojów, salonik urządzimy tu blisko. Z tamtych zaś musimy obrazy i sprzęty nawet powynosić i pochować w bezpiecznem miejscu, ażeby to nie uległo zniszczeniu.
Szambelan słuchał, widocznie przeciwić się rzeczy już postanowionej nie chciał, a przykro mu było.
— Ruina! — westchnął — ruina! — Nie wiem, czem się to dzieje, wszystko się koło nas wali, niszczy, upada. Robert taki zdolny człowiek, Gozdowski do nas przywiązany i gorliwy, a mimo ich starań czuć jakoś, że się rozprzęga i rozpada. Jakże to pałacowi można było dać tak się zniszczyć i nie spostrzec, nie zapobiec!
— Temu się zaradzi, — rzekł generał — bądź spokojny, ale zimę przebędziemy trochę zamknięci i w ciaśniejszem kółku. Mamy naszych poczciwych przyjaciół i domowników, to nam starczy.
Zasępił się szambelan i palcami bębnił po stoliku, usta zagryzł, nie mówił nic, — smutno mu było.
— Ja ci powiem, — dorzucił brat, przechadzając się ciągle i udając dawne swe zamaszyste chody żołnierskie, o których był zapomniał — mnie przychodziła ta myśl, że tu przy tej fabryce, stukaninie, tobie wygodnie nie będzie i mogłoby być lepiej bodaj nawet zimę z nami spędzić — w Warszawie. Skromnie, cicho, jak na wsi, żylibyśmy sobie maleńkiem kółkiem. Mniejby to nas wszystkich kosztowało, a teraz takie ciężkie czasy!
— Ja tu ze wszystkiego widzę, czuję, że nie idzie tak, jakby powinno, — począł książę Norbert, bijąc palcami po stole — lecz twój projekt warszawski wcaleby nam oszczędności nie przyniósł. Policzżeno: ja, ty, Robert, Stella, a ona się bez Antoniny nie obejdzie, tyle sług, dworu, koni...
— Moglibyśmy się troszeczkę ścisnąć i ograniczyć.
— Bardzoby to dobre było, gdyby było możliwe! — zawołał szambelan z pewną niecierpliwością. — Zapominacie, kim jesteśmy i że nam nie wolno pokazać się na świecie nie tak, jakby dla Brańskich przystało. Na wsi jeszcze łatwiej zmniejszyć etat dworu, ale w mieście! My tam reprezentować musimy całą wielką przeszłość domu i rodu. Jakże ty tego nie pojmujesz?
— Królowie przecie jeżdżą incognito.
— Ale nie tacy, jak my, książęta; królom to nie uwłacza, nas posądzą o bankructwo, a przyznam ci się, bracie, nicby mnie więcej nad to nie zabolało.
Generał przestał mówić, stanął, dech w sobie zapierając.
— O tym więc projekcie warszawskim ani mowy być nie może, — kończył stary książę — ściśniemy się i przeżyjemy tak, choć nie bez wielkiej dla mnie przykrości, to ci wyznać muszę.
— Lecz jakże inaczej? — spytał generał.
— Ja na waszej łasce jestem, — śmiejąc się, dokończył książę Norbert — czyńcie, co się podoba, nieradbym tylko, żebyście mnie z moich pokojów wyrzucali. Ja tu już nie rządzę, nie dysponuję, do niczego się nie mieszam. Będę posłuszny, muszę być posłusznym.
W tej pozornej pokorze czuć było wszakże trochę bólu i nieukontentowania. Zamilkł, a po krótkiej chwili począł:
— Więc jakże tam? Całą zimę w małym saloniku? a tamte ogołocicie, hm? Więc chyba i większego stołu dla gości tu zastawić już nie będziemy mogli, ani kredensów, ani sreber.
— Właśnieśmy srebra, obrazy i kredensy pakować kazali.
— Już pakować? cóż to jest? na miłość Boga? co to jest? tak pośpiesznie, słowa mi nie powiedziawszy? Rozporządzacie się tak... Toż sama przyzwoitość wymagała, żeby mnie Robert spytał przynajmniej. Ja się nie mieszam do niczego, abdykowałem, to prawda, ale niemniej jestem choćby honorową głową domu.
— Robert nic nie winien; tą szarą gęsią, co się tak rządzi samowolnie, jestem ja — mówił generał — i przepraszam pana brata. Strach mnie wziął, rozkazałem zaraz znosić wszystko i w paki. Okropne rysy na murach.
— Gdzież u licha, gdzie? jakie rysy? nigdym ani skazy nie widział? skądże się wzięły?
— Nagle, powiadam ci, coś musiało pęknąć w belkach; zjawiło się to, zdaje się, wczoraj i szczęście, żem natychmiast dostrzegł.
— Nic nie rozumiem! dalipan, nic nie rozumiem!
Ma foi, ani ja, ale fakt, cóż począć?
— Za pozwoleniem, — przerwał nagle szambelan — zatem należy program pewien ułożyć. Gdzież? jak jadać będziemy? ile osób salka zmieści? Może już i, zamiast saskiej porcelany, dacie nam fajans celichowski, hę?
— Co do kosztowniejszych serwisów, te pewnie pochować każę, — dorzucił generał — jak zaczną się z tem nosić przez podwórze, bo to teraz komunikacje będą pozrywane, to najpiękniejsze celadony nam potłuką.
Mruknął z nieukontentowania stary i rzucił ręką.
— Róbcie, róbcie sobie, co chcecie, niczemu się nie sprzeciwiam, jak wam się zda lepiej, lecz że to będzie wyglądać na bankructwo i nagłą jakąś ruinę, to pewna. Ale program, program, generale?
— W twojem życiu się nic nie zmienia, program zostaje dawny, godziny też same, jedyna różnica ta, że zamiast do wielkiej sali, przyjdziesz na obiad o dwa kroki, a bilard ci każemy przenieść tutaj.
— Bardzo dobrze, róbcie, jak się podoba; zastosuję się, zastosuję, byle gości nie było, bo w takim razie przyjąć ich nie będzie gdzie.
Generał pomyślał, że goście pewnie nie przyjadą, bo tam, gdzie czuć ruinę, nikt się nie ciśnie, każdy od niej ucieka.
Po tej rozmowie, która wiele kawalera maltańskiego kosztowała, wyszedł on z pokojów szambelana, rad, że mu ciężar spadł z ramion, i pośpieszył do Gozdowskiego, który na niego czekał w pustych gościnnych pokojach. Sale już były pozamykane i kilku drągami czyli naprędce zniesionemi belkami popodpierano sufity, które wcale pękać nie myślały, gotowano paki na srebra, porcelany i obrazy. Z archiwum podobywane rachunki świadczyły, jak kosztowne one były, zdało się, że w najgorszym razie opłacą przynajmniej najpilniejszą należytość — wierzycieli księdza sufragana. Robert stał tu także, jak zwykle, niemym i obojętnym świadkiem, a i jemu w oczach się ćmiło i żal dziecinny może ściskał serce na widok tych pamiątek domu, mających się między ludzi rozproszyć. Jedna Stella była mężna i czynna, czego się po niej nikt może nie spodziewał. Gozdowski z uwielbieniem patrzył na nią.
Widok tego pokoju miał w sobie coś niewymownie smutnego, jakby inwentarz po zmarłym. Znoszono tu, co stanowiło chlubę i bogactwo domu, rzeczy zapomniane, niedobywane i niewidziane dawno, które jakąkolwiek wartość mieć mogły. Cała podłoga zastawiona była srebrami z różnych epok i pochodzenia rozmaitego. Staroświeckie misy i roztruchany, półmiski, wazy, stosy talerzy, paki łyżek, tuziny lichtarzy i kandelabrów, pozłociste puhary, nalewki, miednice, wyprawne jeszcze babek i matek, zebrały się razem, powywracane w pośpiechu, zwalone, jak łom, na kupę. Można było przeczuć, że jako srebro i na wagę kruszcu sprzedawać się będą. Pamiątkowa i artystyczna wartość tych cennych wyrobów zniknęła.
Dwóch służących wniosło ze skarbca stary, dawno nieużywany hetmański stół srebrny i sporą wannę, którą kochający małżonek, wojewoda podlaski, niegdyś dla żony był sprawił. Na wielkich ucztach rozlewano z niej później czerpakami wino dla szlachty. Miała pozłociste obręcze i lwie złocone głowy przy uszach.
Przy ścianie szeregiem stawiono cenniejsze obrazy, skupowane niegdyś zagranicą przez dziada i ojca księcia Norberta. W drugiej stronie stawili kredencerze serwisy saskie, drogo opłacone za lepszych czasów. Ogołacano dom ze wszystkiego, byle z tych ostatków dług sumienia spłacić i choć grosz jaki zachować na straszne dni czarne.
Z nieubłaganą gorliwością, z gorączką chodziła Stella, przynosząc sama, co inni zachować chcieli i ocalić. Lica jej pałały, oczy paliły się, choć powieki pełne były łez gorących.
— Stelko, dziecko moje, nie męcz się! — wołał generał. — Niech to już inni wykonają, nadto cię to kosztować będzie.
— A! nie, stryju, ja dopilnuję, aby nie zostało nic, bez czego my się obejść możemy, a co ojcu i wam zapewnić może, przedłużyć swobodniejsze życie. Odrazu spełniona ofiara lżejsza będzie, nie dzielmy jej!
— To pamiątki! To drogie pamiątki, — szeptał książę Hugon — a dziś to już tylko kruszec, który pójdzie i stopnieje w ręku Żyda. Składały się na to sztuka, myśl, dzieje, serce zrobiło z tego świętość, lecz wszelka rzecz ziemska umrzeć musi!
Odwrócił się biedny stary, patrzyć nie mógł. Stella wybiegła i po chwili wróciła, niosąc w chustce kilka pudełek z safjanu; były to ze szczęśliwych też czasów spadki jej po matce, podarki ojca: sznury pereł, naszyjniki z ametystów, brylantowe kolce, złoto i kamienie, uśmiechające się weselem, szczęściem, woniejące jeszcze ucztami i muzyką. Bez żalu złożyła je z innemi kosztownemi rzeczami na ziemi.
— Do czego to mnie? — rzekła cicho. — Ja tego nie potrzebuję; wzdrygałabym się, patrząc na to, żem śmiała ocalić, gdy wszyscy rzucali na pastwę losu, co kto miał najdroższego. Jeden ślubny pierścionek matki wyproszę, tego dosyć.
Odwróciła się, rzucając pudełka. Robert się chciał opierać, ale odtrąciła go lekko.
— Bracie, nie czyń mnie samolubnem dzieckiem, — zawołała — niech będę mężną niewiastą; przecie rycerska krew płynie w mych żyłach.
Takim to głosem wyrzekła, że oczy przytomnych wszystkich podniosły się na nią. I łzy nie miała już w oku; stała promieniejąca cała, jakby zwycięska, jakby dumna sobą.
Książę Hugon przypadł, całując ją po rękach.
— Dziecko święte! — zawołał. — Ma foi! dałaś mi naukę wielką! poco ja mam chować dla siebie to, com tak kochał. Niech idą na sprzedaż kosztowne zbroje i puklerze, miecze i wszystko. Pakować moją zbrojownię! książki moje, co tylko się sprzedać może!
Robert i Stella z okrzykiem sprzeciwili się temu, lecz generał naprawdę począł się gniewać.
— Przyszła godzina ofiar, ja się wyłączać nie chcę, nie mogę, byłbym we własnych oczach spodlony! Com rzekł, to uczynię. Panie Gozdowski! proszę o paki! Niech idzie wszystko! Życie moje niedługie, a honor milszy nad nie.
W chwili, gdy słudzy znosili obrazy, Robert postrzegł między innemi przepyszny portret Rubensa, który do najcenniejszych należał. Niegdyś, gdy wywieziono go dla restauracji do Drezna, ofiarowano zań około trzech tysięcy talarów do galerji tamtejszej. Historja portretu była ciekawa, pochodzenie nie ulegające najmniejszej wątpliwości.
Jeden z przodków domu, z Władysławem IV znajdując się zagranicą, gdy Rubens malował ów sławny wizerunek królewicza, znany ze sztychu Pontiusa, zażądał też posiadać dzieło arcymistrza i wymógł na nim, że mu w dwóch czy trzech dniach to płótno z natchnieniem i werwą sobie właściwą wykończył. Znać było w niem, że artysta-dyplomata robił je dla miłego towarzysza i dobrego przyjaciela, jakim był książę Brański; znać było, że złotem pewnie pokrył mu druh to unieśmiertelnione życie, chwycone i zatrzymane w biegu. Nie był to portret zimny i urzędowny, ale fantazja artysty, igrającego sobie z najtrudniejszem zadaniem, z wydarciem głębinom człowieka tego typu, którego on jest urzeczywistnieniem; był na nim ów młody książę w całym blasku swych lat dwudziestu kilku, swej buty książęcej, swojego szczęścia i sławy. Twarz, zbroja, suknia, postawa, wszystko stanowiło całość cudowną, zrosłą w jedno dziejów przeszłości słowo.
Wizerunek był, jako artystyczne dzieło, przepyszny, lecz razem nieoszacowany, jako pamiątka. Przekazywały go sobie z poszanowaniem pokolenia, historję jego zapisywano w inwentarzach, opowiadano, przeszła ona w tradycję i z dumą powtarzano ją do dziś dnia.
Na widok portretu generał i Robert pobledli, spojrzeli na siebie, żaden z nich wyrokować nie śmiał, czy i on miał iść w świat, aby przynieść garstkę złota zubożonej rodzinie. Sługa instynktowo, jako rzecz drogą i cenną, przyniósł go tu, stawiając obok jakiegoś szacownego Teniersa jarmarku i Wouwermana pary koni. Nikt się nie śmiał odezwać w obronie drogiego portretu.
— Dawano za niego trzy tysiące talarów, — rzekł Gozdowski — to mi sam pan szambelan zaręczał.
Trzy tysiące talarów! dziś, gdy one stanowiły o zapłaceniu wdowie jej długu, sierotom ich chleba kawałka, gdy niewiadomo było, czy wszystko to starczy na zmycie grzechów przeszłości... Książę Hugon odwrócił się, żeby nie patrzyć, Robert zmilczał.
Z całego domu tak znoszono, co miało wartość jakąś, aż do gobelinów, które okrywały ściany jednego gabinetu, aż do drogich cacek, co dwa i trzy wieki spokojnie na stołach drzemały, świecąc misternemi rzeźbami i wysadzaniami swemi. Cały salon zarzucony był, nabity.
Pośród tych gruzów przeszłości generał, Robert i Stella stali, jak ofiarnicy, nie mogąc się od nich oderwać. Słudzy zawijali i pakowali, a z każdym sprzętem szła w zapomnienie pamięć czynu, ofiary, zdarzenia, jedno ogniwo tradycji łańcucha, który raz zerwany, nigdy się już zrosnąć nie może.
Gozdowski był tym katem, co miał zadać śmierć drogim zabytkom. Należało się śpieszyć, ażeby wieść o wywożeniu kosztowności nie spowodowała jakiego kroku ze strony wierzycieli; dlatego dobrano sługi najprzywiązańsze i przy zamkniętych drzwiach odbywała się ta egzekucja, a paki dopiero nocą na wozy zabrane być miały i nocą transportowane, pod dozorem Wincentowicza i Burskiego. Potrzebne też to było i dlatego, ażeby z okien swych szambelan nie dostrzegł, co się działo.
Cały ten dzień zszedł na spisywaniu regestrów, na szacowaniu i obrachunkach przybliżonych. Niestety! ci, co się nigdy nie wyprzedawali, nie wiedzą o tem, jak różne są ceny nabycia i sprzedaży, fantazji i spekulacji, jak zawsze mylne są owe przybliżone rachunki, oparte na rzeczywistym rzeczy szacunku. Generał i Robert nadzwyczaj też wielkie i przesadzone pokładali nadzieje na tej dobrowolnej i heroicznej ofierze, która, zdaniem ich, niemal zbawić ich miała.

Ponieważ przed nocą jeszcze musiał się Wincentowicz w drogę wybierać dla dozoru pak z kosztownościami, zaciężył mu na sumieniu ten Zembrzyński, którego odkrył przypadkiem i posądzał o wpływ na interesy książąt. Postanowił tegoż dnia jeszcze wszystko opowiedzieć generałowi.
W chwili właśnie, gdy on zbroje swe zrzucał ze ścian i z zimną już krwią kazał zabierać, wszedł, prosząc o posłuchanie, pan łowczy. Udzielił mu go chętnie książę Hugon i z przykładną cierpliwością całej historji ze wszystkiemi jej szczegółami wysłuchał. Zrazu niebardzo zrozumiał, naco mu się ona przydać mogła; uderzyła go potem, jak cios tajemniczego, tłumaczącego do pewnego stopnia upadek podstępną intrygą, zatem zdejmującego winę ruiny tej z rodziny samej, zrzucając ją na knowania ukrytego nieprzyjaciela. Nic przyjemniejszem być nie mogło, pochlebniejszem miłości własnej familji. Począł się więc generał przysłuchiwać i wypytywać coraz więcej tem bardziej, że nigdy w życiu ani od brata, ani od bratowej nic o podobnym wypadku nie słyszał. W innych okolicznościach byłby się śmiał z tej anegdoty, wskrzeszonej ze wspomnień przed pięćdziesiątletnich, teraz w tem usposobieniu wydała mu się prawie ważną.
Ten nędzny robak, podgryzający powoli korzenie odwiecznego dębu, zdał mu się prawdopodobnym. Trzeba było, zdaniem jego, w istocie mściwego wysiłku długiego, aby olbrzyma obalić. Inaczej ruina ta, dla innych przewidziana i naturalna, dla generała niezrozumiałą stawała się zagadką. Chwycił się opowiadania o Zembrzyńskim z wielkiem zajęciem.
— Gdzież on jest? przy mecenasie? co robi? dlaczego tu przyjeżdżał, niby skryty pod maską jakąś? Tegoby należało dośledzić. Jeżeli w istocie odgrywa taką rolę, możnaby zapewne wprost trafić do niego.
Wincentowicz wszakże objaśnić wiele nie umiał i poza wypadek u Żurbów nie sięgał domysłami nawet.
— Gdybym to był mógł wiedzieć, dopóki byli na miejscu, dałoby się może coś dojść, zrobić; teraz... trudno. Zawsze jednak dziękuję ci, mój poczciwy Wincentowiczu, za twą gorliwość o nas. Bóg zapłać! Jeślibyś więcej czego mógł dojść, daj mi znać. Schwyciłeś jakąś nić czarną, po której do źródła nieszczęść naszych możeby dojść można.
Łowczy, niezmiernie uszczęśliwiony, że tu przynajmniej oceniono ważność jego odkrycia, wyszedł, obiecując sobie dołożyć wszelkiego starania, ażeby się czegoś więcej o Zembrzyńskim dowiedzieć.
Los, który czasem dziwne wyprawia igraszki, tym razem usłużył Wincentowiczowi nad wszelkie spodziewanie. Wyjechali on i Burski, dobrze zbrojni, przeprowadzając paki z kosztownościami, a droga właśnie szła na Lublin, i w mieście im nocleg przypadł. Zdaniem jednak obu nocować w mieście było niebezpiecznie; obrali sobie do odpoczynku gospodę Zelmanowicza na Winiarach, zapowiedziawszy wprzódy woźnicom, ażeby spytani o paki, mówili, iż przewożą archiwum i książki. Jest to rzecz wielce szacowna, na którą wszakże złodzieje i rabusie jak najmniej się łakomią.
W gospodzie Zelmanowicza byli, jak w domu, mogli do niej nikogo nie puścić, straż postawić i spocząć nieco. Gospodarz przyjacielski, gadatliwy, flaszka dobrego miodu, misa ryby faszerowanej, wszystko się tu uśmiechało. Jakoż dociągnęli tu na noc, zastali dom pusty, wszystkich na usługi, pozamykali wrota i roztasowali się na spoczynek do świtu, gdyż o brzasku dnia ruszyć mieli w dalszą drogę.
Wincentowicz, ile razy bywał w Lublinie, zawsze zajeżdżał do Zelmanowicza, który z nim nagadać się nie mógł. Burskiego, z natury milczącego, zostawiwszy przy wozach, łowczy z fajeczką wyszedł z Zelmanowiczem przed dom. Noc była śliczna, gwiaździsta, księżycowa.
Na tle jej w niewielkiem oddaleniu malowniczo rysowała się ta odrapana pustka, którą znano pod imieniem Firlejowszczyzny. Gadało się o tem i owem, aż (są wypadki osobliwe) Wincentowicz ni stąd, ni zowąd spytał gospodarza, co to za ruina się tam wznosi, czyby to był dawny pałac, czy klasztor?
— At! to jest tak sobie zapuszczona kamienica, — rzekł, ramionami ruszając, Żyd. — Kupił ją jakiś lichwiarz, skąpiec, dusigrosz, i siedzi w niej, czekając, aż mu na łeb zleci.
— Czy Żyd?
— A gdzie zaś! Żydby przecie choć połatał, a jakby miał za co, wyporządziłby i miał dobrą intratę, ale to taki osobliwszy człowiek, co jego zrozumieć nikt nie może. Bardzo bogaty, a skąpy. My koło niego mieszkamy tyle lat, a czy ja go znam? czy on do mnie choć zagadał?
— Cóż to za dziwak?
— Nikt nie wie, ani skąd przyszedł, ani dokąd idzie. Ani dzieci, ani żony, ani nikogo, tylko stara kucharka.
— Jak się zowie? — z roztargnieniem spytał Wincentowicz.
— Zembrzyński.
Łowczy podskoczył i wpadł obcesowo na Zelmanowicza, aż go nastraszył.
— Zembrzyński? na miłość Bożą! jak wygląda? stary? młody?
Gospodarz, który miał czas ochłonąć, zdziwiony tą niepomierną ciekawością Wincentowicza, począł mu opowiadać, co tylko o Zembrzyńskim wiedział, naostatek musiał mu go jeszcze opisać, jak wygląda, jak się nosi i t. p.
Na dole w Firlejowszczyźnie się świeciło; łowczy spojrzał na zegarek, nie było nawet ósmej jeszcze, a w mieście nie jest to tak bardzo późna godzina.
— Jak mi Bóg miły, — zawołał — przecież mi głowy za to z karku nie zdejmie, jeśli inny, to przeproszę, jeśli ten sam, to muszę z nim się widzieć koniecznie.
I krok zrobił ku Firlejowszczyźnie, Zelmanowicz tyle tylko na nim wymóc potrafił, że poczekał, aż przyniesiono latarkę, bez którejby w sieniach nie trafił. Potem ostrożnie doprowadził go przez kupy śmiecia do drzwi, stojących jeszcze otworem, bo Stroczycha właśnie wyszła po wodę, i cofnął się ku drzwiom swoim. Wincentowicz śmiały był bardzo, a tu miłość ku Brańskim go pchała i własna też miłość, by dojść tajemnicy, o którą wypadkiem już potrącił.
Z pomocą latarki znalazłszy drzwi i otwarłszy je, zaledwie stanął w pierwszej pustej izbie, gdy, chód obcego człowieka usłyszawszy, Zembrzyński w brudnym swym szlafroczku wypadł przestraszony, wołając:
— Kto tam? poco?
— Przepraszam, — odparł Wincentowicz — z interesikiem na chwileczkę.
Po głosie i po cieniu samym poznał już, że z tym samym Zembrzyńskim miał do czynienia.
— Co za interes? z jakim interesem? po nocy nachodzić? Co to jest? ja nikogo w nocy nie przyjmuję.
— Ósma godzina, nie noc, — dodał, spokojnie krocząc, Wincentowicz — nie bójże się asindziej, nie rozbójnik jestem, ale człek spokojny... Dwa słowa.
— Jutro, jutro.
I chciał już się zaryglować ze środka mały człowieczek, gdy łowczy silną dłonią za drzwi ujął, otworzył je mimo oporu, wyciągając gospodarza z niemi do sieni, i żwawo wdarł się do mieszkania. Sposób, w jaki się tu dostał, nie był wcale uspokajający, niedziw też, że Zembrzyński aż krzyczeć zaczął. Wincentowicz stał spokojny, nie mówiąc słowa, póki nie zamilkł, śmiał się tylko.
— Na miłość Boga! Przebacz mi pan natręctwo, ale się nie lękaj, daję panu słowo, że w żadnym złym zamiarze nie przychodzę.
Przypatrzywszy się postawie, ubraniu i latarce w ręku, stary się trochę utemperował, burczał jednakże.
— Ja nie mam żadnych interesów, co to za najście?
Wincentowicz przyglądał mu się.
— Ten sam! — rzekł w duchu.
— Interes bardzo krótki, ale mi pan dozwól usiąść i posłuchaj — mówił, umyślnie przeciągając. — Rzecz jest taka. Pan się zowiesz Leon Zembrzyński? Wszak tak?
— Kto to panu powiedział?
— Choćby mój gospodarz, Zelmanowicz.
— A niech go, Żyda tego, djabli wezmą, — pośpiesznie począł Zembrzyński — co on tu ma do mnie?
— Czy nazwisko ma być tajemnicą?
— Co komu do tego, jak ja się nazywam, najsłodszy panie, co komu do tego?
— Mnie i imię, i nazwisko pańskie przypomniało dawnego towarzysza na dworze książąt Brańskich. Zowię się Polikarp Wincentowicz, przypomnij pan sobie też, hę?
Zembrzyński oniemiał, podniósł oczy zgasłe, popatrzył i, nic nie mówiąc, głową kiwał, ramionami ruszał.
— Nie przypominasz pan sobie? — powtórzył łowczy.
— Nie! — cichym głosem rzekł Zembrzyński, jakgdyby mu w gardle nagle zaschło — nie!
— Ale to nie może być? jakże? to ja po pięćdziesięciu zgórą latach, gdym zdaleka jegomości zobaczył, oto niedawno asystującego mecenasowi u Brańskich, zaraz go poznałem, a jegomośćbyś mnie, słysząc nazwisko moje, nie mógł sobie przypomnieć, hę?
— Nie! — tym samym głosem dziwnym, stłumionym i wyraźnie kłamiącym, odparł gospodarz. — Ja... tego... nie wiem o żadnym mecenasie, — dodał, trzęsąc głową — daj mnie pan pokój.
— Nie mogę, — zawołał Wincentowicz, podnosząc się — waćpan mi w żywe oczy kłamstwo zadajesz. Ja waćpana widziałem, gdyś za mecenasem chodził pokornie aż do krzaków, a w krzakach toś go za guziki brał i po ramieniu klepał.
Zembrzyński, słysząc ten gniewny głos, wzdrygnął się, odskoczył; zaświeciły mu oczy złe, kocie, żółte, straszne, usta ściął i pięść zacisnął.
— Szpieg! zdrajca! — bełkotał prędko i niezrozumiale. — No, to co? Co wam do tego, dokąd ja jeżdżę i co ja robię?
— Ale nie gniewaj się, Leonku, nie gniewaj, bo ci jeszcze co niemiłego przypomnę, — rzekł, śmiejąc się, Wincentowicz. — Mówmy, jako starzy towarzysze, co na jednym kobiercu nahaje brali, mówmy spokojnie.
— Ja waćpana nie znam! ja ciebie nie znam! szpieg! podły! — wołał, pieniąc się niemal, Zembrzyński. — Jak wy mnie śmiecie w moim domu nachodzić? Co to? sędzia śledczy? co to? policjant? czego ty chcesz? idź precz!
— Ale, kochanie moje, panie Leonie, — odparł łowczy, usiłując utrzymać się przy cierpliwości — ty mnie nie znasz, a ja ciebie znam, ty ze mną mówić nie chcesz, a ja z tobą muszę. Co ty mi zrobisz? Nie lepiej że spokojnie siąść i rozgadać się?
— Ja nie mam co z tobą gadać! — wrzasnął, tupiąc nogami, Zembrzyński i, odwróciwszy się do drzwi, od których kroki słychać było, począł wołać: — Stroczycha! ratujcie, gwałt! biegaj po policję, gwałt! gwałt!
Ale w tejże chwili Wincentowicz szeroką dłonią gębę mu zatulił, porwał za kołnierz i szamocącego się rzucił na łóżko. Stroczycha zaś, przestraszona, zamiast na ratunek przyjść panu, wpadła do swej izby i zaryglowała się jak najmocniej. Była pewna, że złodzieje napadli, a że miała w węzełku kilka złotych, najprzód pragnęła je ocalić.
Tymczasem łowczy, stojąc nad tapczanem, perorował:
— Czego ty się rzucasz? kwiczysz? warjujesz? Przyszedłem do ciebie po przyjacielsku, po koleżeńsku, nic ci nie zrobię, nie poruszaj mnie do złości; potrzebuję z tobą pogadać, i gadać ty mi musisz!
— Czegóż chcesz? co ze mnie masz wydrzeć? — krzyknął Zembrzyński.
— Muszę się u ciebie dowiedzieć, coś robił z mecenasem w Brańsku i dlaczego inaczej z nim byłeś w pokoju, a inaczej w lesie? Powiem ci krótko, posądzam cię, że się mścisz teraz na książętach za ten sławny policzek, który dostałeś niewinnie, ale dziś tobyś go był wart, jeśli na ich zgubę czyhasz. Gadaj!
Tak zagadniony Zembrzyński dźwignął się powoli z tapczana, oczów nie spuszczając z Wincentowicza, otulił się szlafrokiem, wlepił znowu wzrok zdziwiony w swego przeciwnika, odchrząknął i zupełnie złagodzonym głosem rzekł:
— O, toś mnie waćpan nastraszył!
Zkolei łowczy zdziwiony został tą nagłą zmianą tonu.
— A jak to asindziej, łaskawy dobrodzieju, hę? wszystko doskonale pamiętasz, to osobliwość!
— Prawda, że pamięć mam, jak mało, — mówił łowczy — ale do rzeczy...
— Do jakiej rzeczy?
— Poco jeździłeś z mecenasem?
— Czy waćpan, panie Polikarpie, pewny jesteś, że ja tam byłem z mecenasem?
— O, duszyczko ty moja niewinna, tak pewny, jak że cię tu trzymam przed sobą.
— No, to dobrze, dobrodzieju łaskawy, to dobrze! I cóż z tego, ja sobie żyję, jak mogę, przepisuję przy mecenasach, a że się trochę znam na prawie, oni się mnie radzą. Widzisz, kochanie moje, ja jestem nędzota, biedota; oto ta pustka, to i na tej są długi, szczerze ci powiadam, są długi ogromne. Ratuję się, jak mogę, czem mogę, zwyczajnie nędzny człowieczyna.
— Otóż łżesz, — grubjańsko rzucił mu w twarz Wincentowicz — znają tu ciebie, tyś lichwiarz i masz pieniądze.
— A gdybym tam odrobinkę miał, to co? To dlatego nie potrzeba pracować przy mecenasie?
Łowczy głową kręcił.
— Coś ty mi tak pleciesz, jakbyś chciał oplątać; widziałem cię, jakeś go żgał i podpowiadał mu, co ma robić z Brańskimi.
— A cóż ja jemu podpowiadałem? — spytał Zembrzyński. — To powiedzże, co, hm? A mnie co do tych waszych Brańskich? Oni mnie nie znają, ja ich nie znam. Że tam na smarkacza książę się pogniewał i wyczubił pół wieku temu, co to ma za znaczenie? Ja o tem nie pamiętam, nic a nic. At, głupstwo!
Wincentowicz słuchał, słowa go niby przekonywały, a w sercu zawsze zostawała wątpliwość. Ile razy nań spojrzał zukosa Zembrzyński, w błysku tych płowych oczu widział i czuł zdradę. Nie chciał go tak puścić i odejść, nie dotarłszy do dna.
— No, to chwała Bogu, — odezwał się, udając uspokojenie — teraz mi się wszystko tłumaczy i cieszę się, żem się z waćpanem rozmówił, leżało mi to na sercu. Waćpan nie znasz książąt tylko od tego nieszczęśliwego zajścia, którego książę pewnie do dziś dnia żałuje. To są ludzie zacni, panowie dobrzy; my ich tam, starzy słudzy, kochamy i wielbimy. Ich nieszczęście dotyka nas, jak własne. Wiesz, panie Leonie, ja ci jedno tylko powiem, żeśmy się sprzysięgli na tych, co na ich zgubę godzą i czyhają. Dowiemy się imion tych ludzi i daję ci słowo, choćbyśmy głowy potracić mieli, żaden z nich z życiem nie ujdzie.
Popatrzył na Zembrzyńskiego, który tchórzowskim sposobem pobladł, zaczął się trząść, a potem nagle się zaśmiał:
— A mnie tam co do tego? To sobie głowy kręćcie i drugim choćby, ja tam do niczego się nie mieszam. Przecież jakie takie prawo jest, żandarmy, policje i sądy, to się sobie rozprawicie, jak burdę zrobicie.
— Burdy nie, — odparł Wincentowicz — ale kryminał, to pewna, Żydzi, lichwiarze, niegodziwcy...
— Czekaj, czekaj, dobrodzieju łaskawy, — rzekł Zembrzyński — a pożyczali oni pieniędzy, hę? a zgodzili się płacić procenty, hę? a szastali cudzym groszem, hę? A to sprawiedliwość potem za miły ich grosz ludzi zabijać, hę?
— Nie książęta też mścić się będą, ale my, ich słudzy i bez ich wiedzy. Wywrócicie gniazdo, spadną wam na łeb gałęzie, a ptaki polecą; my będziemy gałęźmi.
— Bądźcie sobie, czem chcecie, łaskawco kochany, co mnie to obchodzi? To tam nie moja rzecz — wzdychając, dodał z dobrze nastrojoną coraz słodszą miną Zembrzyński. — Ot, po tylu latkach spotkawszy się znowu, nie takby nam z sobą mówić wypadało, panie Polikarpie. Hę? kawał czasu, dobrodzieju łaskawy, kawał wielki czasu! — zagadywał wyraźnie. — Czyś się też jegomość ożenił? dziateczki są? konsolacja?
— Ani żony, ani dzieci! — machnął ręką Wincentowicz. — Jakże było myśleć o rodzinie, kiedy się nie miało własnego kąta na ziemi, a tułać się z nią, jak Cyganowi, to już lepiej nie mieć nikogo.
— Ja też, kochany łaskawco, — westchnąwszy, rzekł Zembrzyński — przy tem mojem ubóstwie wprzódy myśleć nie mogłem o żonie, a teraz, kiedy tę klatkę dostałem, co jej nie mam za co poreparować, już za późno.
— Waćpan nie masz za co? — podchwycił gość. — Et, czyż to może być? Żydzi cię lichwiarzem i dusigroszem nazywają!
— Żydzi! potwarcy, nieprzyjaciele Chrystusa i nas nieszczęśliwych chrześcijan, — począł gorąco Zembrzyński — co to za gadanie? Zmiarkujże asińdziej sam, kochany mój dobrodzieju, czyż jabym dał tym murom tak się marnie rozpadać, gdybym miał za co je opatrzyć? Toż to przecie kamienica niegdyś firlejowska, a ściany grube i sklepienia jeszcze dobre, możnaby co z tego zrobić, gdyby grosz był. A gdzie go u mnie! O miły Boże! złodzieje byli, a nic nie znaleźli. Bieda, nędza i po wszystkiem.
Wincentowicz, nieprzekonany wcale głosem i miną, nie mógł jednak nie uznać siły argumentu; któżby się dał marnować swej własności, mając za co ją podźwignąć? Dobre człeczysko zaczynał się obwiniać, iż pono próżno z temi posądzeniami wpadł na niewinnego biedaka. Ten zwrot w przekonaniu pokrył chwilowem milczeniem. Tymczasem zpodełba Zembrzyński mu się przyglądał niespokojnie, badając, jaki skutek mową swoją wywiera; poznał, że go zachwiał.
— Tak to, tak, dobrodziejku mój łaskawy, tak, tak! Bieda i koniec, komu przeznaczono, już się z niej nie wyplącze. Byle wreszcie było gdzie starą głowę położyć.
— Mnie się zdaje, że waćpan, panie Zembrzyński, taki trochę przesadzasz, a przecież sobie coś uciułać musiałeś, boś to sam przyznał.
— A, ojcze kochany! A toż przecie starość tuż, tuż za progiem, jakże tu nie myśleć o tem, by na dziady nie wyjść? Nikt kropli wodyby nie dał, gdyby jej nie było czem zapłacić; na czarną godzinę człowiek coś mieć musi... a ile tam tego? a! mój Boże. Przecież i asindziej, panie Wincentowicz, musiałeś też ze skórek lisich zszyć sobie jaką taką kożuszynę.
— Tak, i oddałem ją Brańskim, na ręce plenipotenta; oddaliśmy, co kto miał, wszyscy — do grosza.
— Czy to może być? — porywając się z tapczana, krzyknął Zembrzyński — naco? poco? kropla w morze, a potemże co?
— Oni tak czy owak, uratują się, — dodał łowczy — mam to najmocniejsze przekonanie. Wielkie rody, widzisz asindziej, nigdy nie giną, chyba same do pnia siekierę przyłożą.
Gospodarz popatrzył i ramionami ruszył.
— Hę? — spytał. — Jak raz byłem na Wołyniu za grzybami, bo ja handluję, dobrodzieju najsłodszy, handluję, w karczmie u Żyda, i to pod ławą, widziałem jednego księcia, jak mi Bóg miły. Był stróżem w karczmie, a pod wieczór się regularnie upijał! Hę? Dziwne są sprawy Boże.
— Dziwne, jednak niezasłużenie Bóg nie karze, — dodał łowczy — a naszych zacnych i poczciwych książąt za co?
Zembrzyński z odpowiedzią się wstrzymał... i znowu rozmowę skręcił.
— Wy, panie Polikarpie, tu przejazdem?
— Tak, po drodze nocujemy u Zelmanowicza.
Liczba mnoga „nocujemy“ uderzyła znać starego i spytał:
— To nie sam kochany łaskawca? nie sam? a z kimże?
— Z Burskim jedziemy, ano, jegomość go nie znasz.
— Nie znam — potrząsając głową, rzekł zaciekawiony nieco Zembrzyński. — Nie mam tu jegomości czem przyjąć, choćby należało, — dodał po chwilce — tu u mnie nędzota, biedota, ale jeśli przyjmiecie szklaneczkę miodu u Zelmanowicza, to proszę.
Chciał się widocznie w ten sposób pozbyć gościa, który też tu nie miał już co robić i wstał z krzesła.
— Czy ty mnie, panie Leonie, czy ja tobie postawię, chodźmy na lampeczkę. Trochę my się starli i nakrzyczeli; w gardle zaschło, daj rękę i do czasu — zgoda. Tylko mi ty książętom w drogę nie właź!
Ruszając ramionami i otulając się szlafroczkiem, z gorączkowym pośpiechem wstał z tapczana Zembrzyński.
— A już to ja zafunduję, — zawołał — pozwolicie, tylko Stroczysze powiem, żeby domu popilnowała.
To mówiąc, wyszedł, aby się starej przelękłej dowołać, i z widoczną pociechą wyprowadził z domu swojego natręta, ciesząc się, że tak na sucho wszystko się skończyło.
Dla Zelmanowicza, który zawsze zdala i krótko widywał tylko sąsiada, było to osobliwe zdarzenie, że się do niego mógł zbliżyć. Postawił butelkę miodu, ale że Burski od wozów odchodzić nie chciał, a Wincentowicz samego się zostawić wzbraniał, wynieść musiano stolik z latarką do sieni, umieszczono go pod ścianą niedaleko od furmanek z pakami, i tak godzinkę tam przegadali przy lampeczkach.
Bystre oczy Zembrzyńskiego nietylko się dobrze przypatrzyły pakom i wozom, o których ładunek napróżno się usiłował dowiedzieć, ale policzyły dokładnie, ile ich tam było. Starał się też z troskliwością o kochanych dobrodziejów dobadać, jak długo tu spoczywać będą i ze smutkiem usłyszał, że do dnia w dalszą drogę ruszyć muszą. Potem zapytał znowu nieznacznie, w którą się stronę i jakim traktem udadzą, bo gościńce jesienią zaczynały się psuć i jazda z ciężarami bardzo była niedogodna, zwłaszcza wiejskiemi końmi.
Naostatek dopili butelczyny i Zembrzyński, nie chcąc im spoczynku dłużej zakłócać, uścisnął czule Wincentowicza, pokłonił się do stóp Burskiemu, wysunął furtką i zniknął.

Noc była piękna, księżycowa, choć nieco chłodnawa... przebiegł małą przestrzeń między gospodą a swoim domem Zembrzyński z nadzwyczajnym pośpiechem, jakby go co pędziło, rad może, iż się Wincentowicza pozbył, wpadł do kamienicy, lecz, zamiast myśleć o śnie i spoczynku, dobył z sepecika odzienie i żwawo ubierać się zaczął. Stroczycha już się zabierała do łóżka, zawołał na nią Zembrzyński, zalecając, żeby domu pilnowała, bo sam jeszcze wyjść musi.
— A to go licho po nocy nosi! — mruknęła, odchodząc, kobieta.
W istocie niewiadomo, co go niosło, stary kij tylko, w sieni stojący, w rękę wziąwszy i otuliwszy się opończą, powędrował z Winiar ku miastu. Wychodząc, obejrzał się bojaźliwie, czy go kto nie widzi, wpadł zaraz w cień między płoty i szybko się oddalił.
Na zegarach biła właśnie dziesiąta. W Grodzkiej ulicy jeszcze się gdzie niegdzie po kamienicach świeciło, domy były pozamykane, pusto wszędzie. Tuląc się do ścian od strony ciemnej, gdzie go promienie księżyca dosięgnąć nie mogły, wszedł Zembrzyński aż pod bramę Krakowską. Tu na starą kamienicę popatrzył, od dołu do góry już ciemną, w mieszkaniu na dole tylko za żelaznemi okiennicami, przez wycięte w nich maleńkie serduszka, dojrzeć było można światło, przy księżycowem czerwono się przeciskające.
Zembrzyński przeszedł ulicę wpoprzek, obejrzał się jeszcze i kijem zaczął stukać w okiennicę. Nierychło dobijanie się to skutek pożądany odniosło. Ciężkie drzwi od ulicy zaczęto odryglowywać, odemknęły się napół, głos dał się słyszeć:
— Kto tam?
— A, swój, swój, do pana mecenasa Peczory.
Wpuszczono starego do sieni, który zaraz do drzwi na lewo znowu dobijać się zaczął, a te natychmiast odemknięto i mężczyzna średnich lat, rozebrany już, w bieliźnie tylko a narzuconym tołubku z wytartemi popielicami, ukazał się w progu z miną gniewną.
Nie potrzeba mu było, prawdę rzekłszy, i tego groźnego wyrazu, żeby uczynić go strasznym, choć mężczyzna był zbudowany pięknie i silnie, Pan Bóg mu dał oblicze tak odrażające, iż kto pierwszy raz je widział, musiał się ze wstrętem odwrócić. Czerwona, szeroka twarz, mocno trędowata i biało poplamiona, z oczyma głęboko zapadłemi, nosem małym, zadartym, tak że tylko otwory jego widoczne były, usta grube i niezwykłej szerokości, uszy odstające, jakby z pergaminu żółtego, przylepione do głowy śpiczastej, charakteryzowały Peczorę, którego pospolicie zwano poczwarą.
Był to lubelski pełnomocnik, powiernik i prawa ręka Zembrzyńskiego, który go, choć grubjanina i nieznośnego gderę, szanował, bo to był człowiek jedyny, jak mówiono, do wyrobków. Szedł przebojem i gdzie chciał, tam zajść musiał. Obawiano go się i ustępowano mu. Umiał znaleźć wszędzie jakiś środek, i gdy już rady dla innych nie było, on ją jeszcze wymyślił. O ile brzydki, o tyle był zapalony kobieciarz i czciciel płci pięknej, a że z trudnością mógł znaleźć kobiety, któreby go znosiły, mimo jego dowcipu i wymowy, szukał ich też w tych nieszczęśliwych społeczeństwa warstwach, gdzie bieda serca miękczy.
Popatrzył Peczora na wchodzącego i rzekł, wpuszczając go:
— A! to ty po nocy, kaduk wie czego, jak Marek po piekle, jak dusza z czyśćca wylazła, włóczysz się. Nie mogłeś poczekać do rana? A to skaranie Boże! Dajcież choć w nocy spocząć. Chodź, chodź, bo się ciebie nie zbędę. Czego chcesz? co cię piecze?
— Dobrodziejku, łaskawco, tylko bez gniewu i irytacji, — słodko począł Zembrzyński — czyżbym ja darmo mojego kochanego mecenasa śmiał fatygować? Chociaż pół do jedenastej... czy to tak późno?
— Ano, gadaj, stary, co cię przyniosło, gadaj.
Pokoik sklepiony na dole, jak prawie wszystkie stare kamienice w Grodzkiej ulicy, długi był a wąski, lampka się paliła na stole z papierami, wśród których widać było talerz pełen kości i napół wysuszoną butelkę. Peczora był sam, Zembrzyński się obejrzał.
— Można mówić?
— Można, można, mów, czego się boisz?
— Bardzo pilna sprawa, dobroczyńco mój, bardzo pilna, a jak wy nie potraficie, to nikt. Wy wiecie moje nieszczęście z tymi Brańskimi... co ja tam głupi pieniędzy utopiłem, a teraz ani ich dostać napowrót.
— E, e! kłam sobie, komu chcesz, — przerwał prawnik — niby to ty nie wiedziałeś, coś robił, lichwiarzu przemierzły!
— Co tu długo się rozwodzić, — zawołał, zukosa popatrzywszy, Zembrzyński — oni płacić nie chcą, a majątku nie stanie na długi. Wyrobiłem ja i sekwestr na ruchomości, ano, guzdrzą się, guzdrzą i nim do czego przyjdzie, oni wszystko, co kosztowniejszego, powywożą. Przypadkiem Pan Bóg mi dał, — wyraźna Opatrzność nade mną — żem się dowiedział, iż oni czterdzieści pak sreber i precjozów transportują właśnie tędy, nam ukradzionych; bo co to, jeśli nie kradzież, dobrodziejku mój łaskawy, to rozbój! Czterdzieści pak! Stanęli na noc z niemi, durnie, u Zelmanowicza. Nieodmiennie je tu potrzeba złapać, opieczętować i zatrzymać...
— Oszalałeś czy co, jakim sposobem? Noc, oni pewnie uciekną, nim my będziemy mogli przytrzymać.
— Otóż to twoja rzecz, — żywo zawołał Zembrzyński — dam tysiąc złotych za fatygę, zrób. Mnie nic do tego, jak ty tego dokażesz, masz rozum i do ludzi drogi znasz. Rób, jak chcesz, byłeś zrobił.
Peczora się potarł po głowie.
— Zawsze ty z takiemi interesami! — rzekł, mrucząc gniewnie — a kusisz, jak djabeł duszę niewinną. Gdzie stoją te paki?
— U Zelmanowicza na Winiarach, do dnia ruszą. Ale jeżeliby już na żaden sposób nie udało się tu ich pochwycić, toż i na gościńcu można, ja wiem drogę, którą pojadą. Śpieszą do Warszawy.
— Gdzież ja dziś kogo się doszukam i doproszę? — przerwał Peczora — po nocy? To niepodobieństwo...
— Co to niepodobieństwo... złodzieja na uczynku łapać? hę? — zawołał Zembrzyński. — Oni nam od masy kradną, co do nas należy. Majątku nie starczy, jeszcze przybyło ciężarów, co spadły po księdzu sufraganie, to my z torbami pójdziemy.
— Żmija z ciebie, żmija! — krzyknął Peczora. — O, o! nie daj Boże się w wasze ręce dostać!
— A w wasze? — całując go w ramię, szepnął stary. — To sztuka, ale wy lepsze wyprawialiście, niż ta. Wy, co zechcecie, zrobicie, jam tego pewny. Was wszyscy tu uważają, kochają, łaskawco mój najdroższy.
Peczora stał i namyślał się.
— I po nocy się włóczyć! — zawołał.
— Taka noc cudowna, że miło się, kochany dobrodzieju, przespacerować dla samego zdrowia, — dołożył stary — będziecie mi wdzięczni, ja takiej pięknej nocy, jak żyję, nie pamiętam.
Zaczął się śmiać prawnik i kułakiem dał w plecy Zembrzyńskiemu.
— Judaszu ty jakiś, Judaszu! Tobie noc każda będzie piękna, byleś mógł kogo ze skóry obedrzeć.
— No, już prawcie, co chcecie, zniosę wszystko od was, ale idźcie, na miłego Boga, idźcie!
— Zrobię, co będzie można, a nie będzie można, to chyba że już nikt nie potrafi. Idźże ty sobie do domu, jak się stanie, dam ci znać.
— Dokąd?
— Na Firlejowszczyznę.
— Ja muszę zaraz jechać, — wybąknął Zembrzyński — to jest, że mnie tam nie będzie chyba... Ja muszę się przyznać: przy furach jest dwóch dworskich z Brańska, a to fanatycy tacy, że gotowi się zemścić zaraz na mnie. Powiedzą, że ja ich wydałem, gotowi zabić! Muszę się schować. Chyba, dobroczyńco mój, powiecie tej babie, co tam jest, że... że Peczora potrzebuje, to ona zaprowadzi do mnie, ale nikomu nie mówcie! Ja chcę, żeby myśleli, że wyjechałem do Warszawy, póki pierwsza burza nie minie.
— Złe broi, a do dziury się chowa, hę? Żmija ta jakaś, Judasz — śmiejąc się, zawołał prawnik. — Oj, będziesz ty w piekle gorzał po same łopatki!
— Bóg świadek niewinności duszy mojej, — uderzając się w piersi, wyjąknął Zembrzyński — całego życia pracy człowiek bronić musi; toż to poprostu złodziejstwo.
— Idźże mi z oczów, bywaj zdrów, co się da zrobić, to zrobię, odziewam się i idę.
Krzyknął okrutnym głosem Peczora i wpadła dziewczyna z drugiej izby.
— Płaszcz mi dać, powrócę rychło.
Szybko się ogarnąwszy i mrucząc ciągle a klnąc, wyszedł prawnik razem z Zembrzyńskim, który, czule go pożegnawszy, z temi samemi ostrożnościami przekradł się nazad na Firlejowszczyznę. Stroczycha już spała; musiał jej dziesięć razy powtórzyć, że idzie do schowanki, że ma wszystkim mówić, iż pojechał gdzieś, a jednego tylko adwokata Peczorę, jeśliby przyszedł, zaprowadzić na górę i w sali trzy razy kaszlnąć, dając znak o sobie. Wpadł na chwilę do dolnej izby Zembrzyński, potem na górę i, otworzywszy kryjówkę, wcisnął się do niej, zacierając ręce, że mu się tak niezgorzej powiodło.
Co zrobił Peczora, sam onby chyba mógł wytłumaczyć, ale to pewno, że o brzasku wozy pozaprzęgano, ludzie byli gotowi, a Wincentowicz, kazawszy piwa z serem zagrzać dla siebie i Burskiego, zabierał się na wóz siadać, gdy gospodę otoczyli żołnierze i kilku sądowych weszło przez bramę. Nieszczęśliwy łowczy zrazu myślał, że zaszła jakaś omyłka, lecz posłyszawszy, że o ludzi z Brańska i paki się dopytują, o mało nie oszalał z rozpaczy.
— To ten zbójca Zembrzyński — krzyknął — zdradził nas i biedy naprowadził, lecz nie daj Boże, by się ze mną w życiu spotkał, bo z duszą rąk moich nie ujdzie!
Wyraźny rozkaz sądu, aż do bliższego rozsądzenia, co paki zawierały i do kogo należały, polecał opieczętowane złożyć pod strażą. Wincentowicza, który siłą się chciał opierać, przyaresztowano, Burski uciekł, dopadłszy konia... ani go gonić myślano.
Ponieważ Gozdowski znacznie wprzódy wyruszył i prędzej miał być w Warszawie, Burski, nie myśląc już o dognaniu go, zwrócił się napowrót do Brańska. Poczciwe człeczysko przez całą drogę, którą oklep na pochwyconym chłopskim koniu odbywał, przemyślał tylko, jak się potrafi pokazać tam, żeby swoją osobą samą ludzi nie przerazić, i przed kim ma stanąć, to nowe zwiastując nieszczęście. Nie chciał przybyć we dnie i, umyślnie się ociągnąwszy pod wieczór, konia zaraz we wsi sąsiedniej oddał wójtowi, a sam pieszo podkradł się ku pałacowi.
Na myśl mu przyszło pójść naprzód do księdza Serafina. W pokoiku kapelana świeciło się właśnie i, żadnego w nim głosu nie słysząc, zapukał Burski nieśmiało. Mówiliśmy już, że człowiek był do roboty dobry, ale do szerokiego rozpowiadania nieskory. Gdy mu się ksiądz Serafin odezwał, wszedł i zaraz drzwi za sobą zaryglował.
— Burski? skąd? Jużeś to powrócił? — zrywając się od brewjarza, spytał kapelan. — Co ci to? jesteś przestraszony?
— Tu niema co długo gadać, — szepnął, przystępując ku niemu, legjonista — stało się nieszczęście. Dojechaliśmy do Lublina, Wincentowicza licho skusiło jakieś znajomości robić, znać nas ktoś wydał i paki wszystkie sąd zaaresztował.
— A łowczy?
— Łowczy w areszcie, bo się do strzelby brał, chcąc bronić.
Ksiądz Serafin za głowę się porwał.
— Ja dopadłem konia i przyleciałem, ale z kim tu gadać?
W istocie namyśleć się wypadało, komu pierwszemu o tem oznajmić. Ksiądz Serafin do łowienia ryb i do modlitwy był jedyny, ale w razie nieszczęścia tylko jęczeć i modlić się umiał. Począł łamać ręce i zawodzić:
— To ich dobije! Chrystusie miłosierny, to ich dobije! Ruszaj do Żurbów, tu jeden Zenon głowę ma, ja się lękam; klęknę prosić Boga o miłosierdzie, ale poradzić? cóż ja ci poradzę? Pan Zenon tu nocuje. Znajdziesz go w czerwonym pokoju gościnnym, idź i powiedz mu wszystko.
Burski pośpieszył do czerwonego pokoju, ale ze znużenia i zgryzoty ledwie nogi za sobą włóczył starowina. Zenon chodził jeszcze zamyślony po izbie, gdy niespodzianego ujrzał gościa, wchodzącego i oglądającego się wokoło. Odgadł, że się coś złego stać musiało. W dwóch słowach objaśnił go Burski i na krzesło paść musiał, bo mu się w głowie zawracało.
— Idź i schowaj się, — zawołał Zenon — wypocznij, ja zrobię, co trzeba.
Niełatwo wszakże było obmyśleć, co czynić należało. Zenon najprzód postanowił najsilniejszego, w jego przekonaniu, z rodziny księcia Roberta o wypadku uwiadomić i niezwłocznie z nim lub sam jechać do sądu, ażeby przyaresztowane paki, zresztą niezupełnie prawnie, z pomocą świadectwa generała, że są jego własnością, uwolnić.
Pobiegł do Roberta i, nie obwijając w bawełnę, nie przygotowując go, wprost opowiedział, co się stało. Cios był jeśli nie dobijający, bo się zdało, że odwrócić go będzie można, zawsze jednak niezmiernie przykry. Postanowiono go ukryć nawet przed generałem, który dotąd mężnie wszystko znosił, lecz od ostatniej ofiary po oddaniu, co miał najdroższego, znacznie na siłach i duchu podupadł. Robert miał rezygnację bez granic, jakieś raczej zobojętnienie na wszystko. Usłyszał o tem, jakby o rzeczy spodziewanej, i ruszył natychmiast pisać, co było potrzeba, nie okazując wzruszenia żadnego; rzekł tylko, ściskając rękę Zenona:
— Tak więc i największa ofiara na nic się już nie przydała. Spełni się, co się spełnić miało. O! ci nasi biedni starzy... i Stella!... Zenonie, twarde jest życie!
Zenon nie mówił słowa, podali sobie ręce, ruszył na całą noc.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.