Morituri/Część czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z liczby osób, które epizodycznie weszły w opowiadanie nasze i wypadkami szybko po sobie następującemi zasłonięte zostały, pan Zygmunt Garbowski najżywszą może pamięć zachował zbliżenia swego do książąt Brańskich. Odjeżdżając, był on zrazu pewien, równie jak ojciec, że zrozpaczone położenie wymoże na rodzinie upadłej wstęp dla niego, a w przyszłości świetny nawet związek z księżniczką.
W młodej głowie, bez ładu i lekkomyślnie, snuły się najdziwniejsze marzenia. Księżniczka w istocie zachwyciła go, podobnie idealnej istoty nie widział i nie śnił w życiu; związek z tym domem i imieniem pochlebiał miłości własnej. Zygmuś widział się już panem na Brańsku i marzył o balach, jakie miał wydawać. Ojciec rachował na to, iżby mu się syn ustatkował. Tymczasem nieubłagany Gozdowski, obu ich nazwawszy warjatami, odprawił z kwitkiem, nie próbując nawet przedstawić ich wniosku radzie familijnej.
Zdawało się to obu wielką niedorzecznością. Gozdowski miał przecież słuszność: byłby się ten projekt wydał obelgą tylko, mimo że Zygmunt w salonie oryginalnością swoją niezbyt niekorzystne uczynił wrażenie...
Niestety, około każdej z takich familij dogorywających zbiera się zawsze, jak na pastwę, gawiedź wszelkiego rodzaju, próbując, czy z ich puścizny nie da się jej co pochwycić. Szczęście to jeszcze wielkie, jeśli, chcąc się rzekomo ratować, morituri nie dadzą się wpleść w jakie nowe życia koło, nie na żywot nowy, ale na nowe męczeństwo. Brańskich bronił od tego szacunek, jaki ich otaczał, miłość ludzi, którzy osłaniali zgon ten, kupując im spokój chwil ostatnich.
Garbowscy byliby pewnie pozostali tak odsunięci na zawsze, gdyby przybycie pana Zenona Żurby do Lublina w sprawie nałożonego aresztu na paki i spotkanie się przypadkowe z Zygmuntem nie odżywiło w nim wspomnienia pięknej księżniczki. Sprawa szła najgorzej, pan Zenon zmuszony był siedzieć i czekać, a Garbowski, pochwyciwszy go, szczęśliwy, że znalazł przyzwoitszego do towarzystwa człowieka, przywiązał się do niego nieodstępnie.
Jakkolwiek dwa te charaktery wcale się z sobą nie godziły, bo Zenon był poważny, małomówny i surowy, a Zygmuś bałamut, który ledwie chwilami dawał się poskromić, sama ich sprzeczność zbliżała do siebie. Zenona rozrywał ten szaławiła, Zygmunta pociągał ten, jak go zwał, purytanin. Dosyć, że się spotykali bez wstrętu i słuchali, nie godząc, ale i nie kłócąc. Zenon tajemnicy z położenia książąt czynić nie miał powodu.
— Wystaw sobie pan, — zawołał na drugi dzień trzpiot — wszystkoby się było najśliczniej złożyło... i całej tej biedy uniknęło, gdyby Gozdowski miał odwagę powiedzieć, że tatko mój wszystkie długi popłaci, byle mu dano nadzieję, że ja się będę mógł z księżniczką ożenić, a przecie jej gwałtem brać nie chcieliśmy.
— Chyba żartujesz? — śmiejąc się, rzekł Zenon.
— Słowo honoru, tatko dawał pieniądze, byle słowo otrzymał, że mi się starać pozwolą.
Spojrzał na niego Zenon surowo, poważnie, smutnie.
— Mój panie Zygmuncie, skąd też wam taka myśl przyjść mogła? W teorjach społecznych wszyscyśmy przed prawem równi, to prawda, ale wychowanie, tradycje, stosunki, obyczaje dzielą mimowolnie najdemokratyczniejsze społeczeństwo na klasy. Niema na świecie nic niedorzeczniejszego i dla obu stron nieszczęśliwszego, nad rzucanie się poza kres swój w wyższe lub niższe kręgi. Jak panu albo ojcu mogło się przyśnić nawet co podobnego? Czyż pan nie widzisz, co pana dzieli od tej istoty tak delikatnej, tak czystej, tak jasnej, że samo zbliżenie do niej skazałoby was, nawykłych do innego obejścia, pojęć, słowa, na nieskończone męczarnie? Albobyście ją z piedestału jej musieli zrzucić, lub sami wspinać się w niedosięgnione dla was strefy!
— Skłaniam głowę przed niezbitem twierdzeniem pańskiem, — odezwał się Zygmunt — ale tatko jest człowiek prosty a ambitny, a ja ambitny i popsuty; chcieliśmy korzystać z cudzej biedy i brylant kupić za trzy grosze.
Zenon się uśmiechnął, ruszając ramionami.
— To niedorzeczność.
— A... a gdyby panna Stella, przez możliwy w naturze ludzkiej i niezrozumiały kontrast, podobała sobie tego półwarjata, jakim ja jestem? Gdyby przesycona tą atmosferą wody różanej i jaśminu, zapragnęła woni nieco ostrej a żywszej?
— Byłby to w istocie fenomen osobliwszy! — rzekł Zenon.
— A nie bezprzykładny — dodał Zygmuś. — Coby Gozdowskiemu zaszkodziło powiedzieć. Byliby nas wyśmieli i wypędzili, na to byliśmy przygotowani, a koniec końcem, my jedni mogliśmy do czasu uratować od katastrofy.
Zenon z niedowierzaniem głową poruszył.
— Któż panu broni bywać i teraz w Brańsku, starać się podobać i próbować szczęścia, bez pozwolenia na to osobnego i żadnych zobowiązań?
— Ale mnie tam nie przyjmą.
— Dlaczego? I owszem, staraj się pan tylko zastosować do tonu i obyczaju domu... bobyś się stał śmiesznym i niemożliwym.
Zygmunt się zamyślił i ścisnął rękę Zenona.
— Nie wydasz mnie pan z sekretu?
— O, nigdy w świecie!
Na tem się skończyło. Wyznanie pana Zygmunta było tylko dowodem jego niepohamowanego uczucia ku księżniczce. Zygmunt się kochał, o ile taki człowiek mógł być zakochany, a pod wpływem tego uczucia nieco już nawet stał się w wybrykach umiarkowańszym. Powiedział sobie, że poświęcając się w tej chwili usługom Brańskich, choćby nic więcej nie zyskał, przynajmniej zbliżyć się do nich potrafi.
Ponieważ Zenon oddalić się nie mógł z Lublina, poprosił go o polecenia, ofiarował się z pomocą, z gotowością jechania, pośredniczenia, przewożenia rozkazów i wiadomości. Prosił jak o łaskę, ażeby go użyto. Nastręczyła się zaraz sposobność i Zenon z raportem wyprawił do Brańska tego osobliwszego posła. Zygmunt tym razem nie wziął już ani karety, ani murzyna, ale na złamanie karku pojechał bryczką pocztową. Wiózł z sobą słabą nadzieję, że paki z pod sekwestru, po zaprzysiężeniu ich własności przez generała, będą mogły może być wydane, i wiadomość o uwolnieniu biednego Wincentowicza, który, wypuszczony z kozy, wprost poszedł na Firlejowszczyznę i o mało jej całej nie zburzył, szukając zdrajcy...
Nad rankiem, według instrukcji, zajechawszy do dworku Gozdowskiego, pan Zygmunt przebrał się jak najstaranniej i poszedł do księcia Roberta, zdziwionego wielce jego ranną wizytą. Z tej wytłumaczył się pan Garbowski, jako poseł, opowiedział, z czem przyjechał, i oświadczył, że na poufną odpowiedź zaczeka. Nad tą w istocie mocno się zastanowić było potrzeba. Generał od pierwszej wzmianki o przysiędze, rękami obiema opędzać się zaczął.
— Ja miałbym przysięgać, ja? Za nic w świecie! dajcie mi pokój!
Robert wcale nie nalegał, był sprawozdawcą tylko.
Na żwawe rozprawy nadeszła wtajemniczona od niejakiego czasu we wszystko Stella, chociaż przy obcym mówić o tem z nią nie wypadało. Umilkli wszyscy. Z podziwieniem zobaczyła Zygmunta, a śmiałek z wyrazem najżywszego zajęcia i uszczęśliwienia zbliżył się do niej.
Znalazł w niej zmianę nadzwyczajną, ostatnie dni powagą jeszcze większą, uroczystą oblokły dziewiczą postać, której nowego dodały wdzięku. Zygmunt uczuł, że tak powszedniego, jak on, człowieka, od tak wybranej, jak ona, istoty dzieliła przestrzeń nieprzebyta. Uczuł się onieśmielonym. Niedola uświęcała ją, niewidoczny wieniec męczeński spoczywał na jej skroniach. Zygmunt nie odważył się posunąć bliżej po pierwszych obojętnych słowach, ale szaleniej rozkochany był, niż wprzódy.
Przez cały prawie dzień patrzył na nią, słuchał jej, zostawiono go z nią i z Antoniną, bo Robert naradzał się z generałem, poił się więc dosyta tą słodką trucizną. Szalone myśli przychodziły mu do głowy: gotów był wydrzeć ojcu krocie, złożyć je u stóp księżniczki i tem pozyskać, jeśli nie jej serce, to wdzięczność, ale to wszystko, nie przechodząc ust, wrzało i kipiało w piersi.
Powoli, powoli, pod wieczór, gdy się ów dzień szczęśliwy miał kończyć, wesoły Zygmunt aż posmutniał, a księżniczka, cała przejęta swoją i rodziny niedolą, nie mogąc o niej mówić przy nieznajomym, była ciągle prawie smutna, milcząca i roztargniona. Dręczyła nieszczęśliwego Garbowskiego jego bezsilność, miljony ojca byłby odkradł staremu skąpcowi, gdyby to było możliwe. Kilka razy chciał przełamać lody, wspominając odważnie o interesach i przyznając się, że dla nich tu przybył, ale nie miał odwagi. Powiedział wkońcu, że wraca nazajutrz do Lublina, że z panem Zenonem widzieć się będzie i odezwał się do panny Antoniny, prosząc ją o polecenia do brata.
— Oprócz Antosi, i ja ślę najpiękniejsze, wdzięcznego serca ukłony panu Zenonowi, — odezwała się księżniczka — powiedz mu to pan, bo niewygasłą zachowam pamięć tych wszystkich, którzy w trudnem położeniu naszem przyjacielską dłoń nam podają.
— A! pani, więc i ja choć cząsteczkę drobniuchną tej pamięci będę może miał w udziale — przerwał Zygmunt. — Nigdybym się nie śmiał przyznać, że do niej roszczę prawo, ale ona dla mnie tak jest droga! Wszakże ja tu jestem także posłem pana Zenona i przyjechałem jako sługa państwa.
— O, ja o tem wiem! — uśmiechnęła się Stella — i dziękuję panu.
Podała mu rękę.
Tej ręki pierwszy raz miał szczęście dotknąć pan Zygmunt. Spojrzał, przykląkł nagle i pocałował. Księżniczka zarumieniła się niezmiernie i byłaby mu ją cofnęła, gdyby szalony chłopak nie był się tak uwinął, że uciekającą już, złapał ustami w powietrzu.
— Niechże mnie pani mianuje swoim pierwszym dworzaninem, — zawołał — a poświęcę się cały na jej usługi i będę szczęśliwy. Niech pani wypróbuje mnie rozkazem choćby najśmielszym, a życie chyba stracę, jeśli go nie spełnię.
— O! nie śmiałabym ani prosić, ani rozkazywać, nie mam do tego najmniejszego prawa, — smutnie rzekła księżniczka — a potem... ja jestem niemym a łzawym świadkiem tego, co z nami los czyni, ja... nie mogę nic...
— Pani rozkaz byłby wszechmogący! — zawołał Zygmunt.
Stella zamyśliła się, zarumieniła.
— A, gdyby był środek ocalenia ojca, stryja, brata od troski i męczarni, — rzekła pocichu — ten, ktoby to uczynił, miałby prawo żądać ode mnie całego mego serca, całej wdzięczności mojej.
Słowa były wyrzeczone z namysłem, powoli, z uroczystością jakąś; patrzyła w oczy Zygmuntowi, wymawiając je, jakby pragnęła, ażeby je dobrze zapamiętał i zrozumiał, i podała mu znowu tę białą rączkę raz cofniętą, którą on w gorące pochwycił dłonie i pocałował znowu niewyrwaną.
Antonina, będąca świadkiem tej sceny, zarumieniła się za przyjaciółkę, przestraszyła jej wyrazistością i znaczeniem, chciała coś powiedzieć, aby je osłabić, aby w żart obrócić, lecz Zygmunt, który zdawał się tylko czekać na tę odpowiedź, pochwycił za kapelusz i rzucił się ku drzwiom.
— Jadę natychmiast — rzekł — i co tylko jest w mocy ludzkiej uczynię, żeby ratunek przyszedł w porę. Jeśli nie potrafię nic, nie pokażę się tu więcej, lecz jeśli mi się uda... O, pani! nadto cenię przyrzeczoną nagrodę, żebym się o nią nie upomniał.
Nim się opatrzyły panie, Garbowski już był za drzwiami i, jak szalony, leciał pożegnać księcia Roberta.
— Na Boga, droga księżniczko, cóżeście to uczynili! — zawołała Antonina, łamiąc ręce. — Ten chłopak oszaleje, a jeśli mu się uda i przyjdzie rzeczywiście upomnieć się...
— O co?
— O waszą rękę, droga Stello! To, coście przyrzekli, nieinaczej się tłumaczy.
— To mu ją oddam! — przerwała księżniczka. — Nietylko rękę, choćby życie dla nich, dla ojca, dla rodziny. Ja! ja jestem małą jej gałązką, przeznaczoną na odpadnięcie od pnia, z którego wytrysła. Gdybym ich tylko ocalić mogła!
Antonina nie odpowiedziała nic, łzy się jej zakręciły w oczach.
Zygmunt pobiegł do mieszkania księcia Roberta, którego zastał na naradzie z generałem; stanowczo książę Hugon przysięgi złożyć się wzbraniał. Tłumaczono mu, że część majętności, której się zrzekł, więcej była warta, niż wszystko to, co te paki zawierały, że mógł śmiało zapewnić, iż mu się tyle przynajmniej z ogólnej fortuny należy; takich jezuickich wybiegów stary nie rozumiał.
— Niech przepada wszystko, a ja fałszywej czy wykrętnej przysięgi nie złożę — rzekł stanowczo.
Zygmunt dla formy tylko wysłuchał narady i konkluzji, nie mówiąc ani słowa; pilno mu było wracać i rozmówić się z ojcem. Nie wątpił, iż czas jeszcze będzie ratować Brańskich, a wierzył, jak ewangelji, słowu księżniczki, które obietnicami szczęścia w uszach mu brzmiało.

W Lublinie zabawił pan Zygmunt ledwie chwilę, odnosząc Zenonowi ostateczne postanowienie generała, ale zarazem dołożył, iż wszystko to prawdopodobnie może się stać niepotrzebne, bo rzeczy się inaczej ułożą. Zenon nic z niego więcej dobyć nie mógł, bo chłopak, nie wyprzęgając koni, nie spoczywając chwili, śpieszył do ojca, do Skoków.
Na nieszczęście tu go nie zastał; odesłano go do drugiego folwarku, a tam powiedziano mu, że pojechał do innego. Pędząc za nim wślad, objechał niemal wszystkie, zrozpaczony, rozgniewany, i nie potrafił pochwycić starego aż na gościńcu, w powrocie już do Skoków. Bryczki się zatrzymały, bo Zygmunt nie mógł już dłużej cierpieć.
— Tatku, na miłość Boga, warjuję, latając za tobą! Niesłychanej wagi sprawa!
— Ot, pewnie już znowu pieniędzy! — mruknął stary. — Jedźmy do Skoków, rozmówimy się.
— Bardzo dobrze, tylko ponieważ mnie trudno język dłużej utrzymać, a świadków rozmowy mieć nie chcę, Stefan! — zawołał — precz z kozła! dawaj lejce! Ja tatka powiozę i rozpowiem, o co idzie.
Tak się stało, Zygmuś wziął konie pod swoją komendę i począł rozmowę z ojcem, który, napuszony jak sowa, siedział, zabierając się bronić ostro od napaści na worek.
— Tak, jak mnie widzisz, tatku, — rzekł — wracam prosto z Brańska, mówiłem z księżniczką i pewny jestem, że będzie moją, jeśli my ich od sprzedaży ocalimy. Los mój w twoich rękach, mówię serjo.
Stary z niedowierzaniem się odwrócił.
— E, kłamiesz! — zawołał.
— Słowo uczciwe, mówię serjo i, jeśli chcesz, przysięgnę ci. Obietnicę tę otrzymałem od samej księżniczki i to przy świadku.
— Jakim sposobem?
Zygmunt bez żartów już opowiedział, jak do tego przyszło, że się do Brańska dostał.
— Djabeł nie człowiek! — rozśmiał się stary. — Gdyby tobie uwierzyć tylko można?
— Przecież tatko będziesz mógł sprawdzić.
Garbowski poprawił czapki i pasa.
— Trzysta tysięcy! — zawołał. — Tobyśmy dopiero wyrośli, a! — Zakręcił ręką w powietrzu. — Co robić? trzeba szczęścia próbować. Jedźże, zamiast do Skoków, do Lublina do plenipotenta książąt czy do pana Zenona; niema co odkładać, bo te łajdaki licytować gotowi. Ale jeśli ty mnie zwodzisz, pamiętaj!
— Tatku! — ściskając go, zawołał Zygmunt — niech cię ucałuję, masz rozum i syna kochasz; wystawię ci posąg za życia! Jedźmy do Lublina.
Zaciął konie i polecieli w cwał, a że biednym szkapom w jego rękach niemiło być musiało, to pewna, bo je nielitościwie smagał. Stary wolarz siedział, czmychał i rachował.
Tak dopadli do hotelu, w którym stał Zenon i spotkali go w bramie. W głowie Zygmusia paliło się tak, że tchnąć nie dał ni koniom, ni ojcu. Wrzucił Zenona w bryczkę i pognał do plenipotenta.
Ten pełnomocnik udziałowy, przyjaciel Gozdowskiego, była to wielka figura, półobywatel, z trochą pretensji do arystokracji, ale taki flegmatyk bezczynny, jak sam Gozdowski. Mieszkał bardzo paradnie, przyjmował w pewnych godzinach... mówił mało i przybierał ton tajemniczy jakiś i uroczysty. Zasadą czynności jego było: tylko powoli.
Można sobie wyobrazić, jak trudno przyszło wzburzonemu Zygmuntowi przysłuchiwać się jego rozmowie z Zenonem i starym Garbowskim. Wolarz oświadczył mu, że przejmuje długi książąt i natychmiast płacić je gotów, naturalnie wchodząc też na hipotekę, jak oni, i że prosi, aby licytacji zapobiec na wszelki sposób.
Zdumienie plenipotenta było wielkie. Chciał tę rzecz, tak się jakoś nadzwyczajnie przedstawiającą, brać do namysłu, gdy Zenon i Zygmunt oświadczyli mu, że biorą na siebie odpowiedzialność za tę czynność. Ostatni dodał, że powraca z Brańska i jest niejako upoważniony.
Niewiadomo dlaczego, plenipotentowi ten ratunek i pośpiech były jakoś nie na rękę.
— Nie widzę w tem wszystkiem jasno, — rzekł — kroki poczynię, ale odniosę się sztafetą do księcia Roberta.
Zgodzono się na to. Garbowski oświadczył, iż potrzebne sumy w listach zastawnych złoży jutrzejszego dnia w sądzie i domagać się będzie zawieszenia dalszych kroków.
— Jakto? Więc asan dobrodziej chcesz płacić wszystko?
— Co do grosza, naturalnie, co wymagalne i co konieczne.
— A wiesz pan dobrodziej, ile to wyniesie? — dodał plenipotent.
— Obrachowałem to z panem Gozdowskim! — rzekł stary.
— Wyprawuj waćpan sztafetę natychmiast, — przerwał Zenon — albo raczej, ponieważ ja tu już nie jestem potrzebny, bo ipso facto sekwestr z pak musi być zdjęty, pisz pan, a ja na całą noc pocztą lecę z dobrą nowiną do Brańska.
Pełnomocnik, ukłoniwszy się, mierzonym krokiem posunął się do biurka i zwolna zabrał się do wystylizowania listu.

Poczciwy łowczy, który chciał zdrajcę Judasza ukarać po uwolnieniu z pod aresztu, jakeśmy mówili, poleciał na Firlejowszczyznę, rozbił drzwi, nahałasował, wdarł się na górę, przetrząsł wszystkie kąty, nastraszył Stroczychę, która uciekła wezwać pomocy na miasto, i nic nie znalazłszy, bo Zembrzyński siedział zamknięty w kryjówce, dostał się znowu do aresztu. Tu zachorował i, gdy go uwolniono raz jeszcze na usilne prośby Zenona, leżąc na furze, musiał jechać do Brańska.
Więcej jeszcze, niż złe z nim obchodzenie się, przyprawiła go o chorobę ta myśl, że on przez swe niedołęstwo był całego nieszczęścia z pakami przyczyną.
Zembrzyński, który przez swojego wiernego zausznika Jałowczę o wszystkiem był codziennie zawiadamiany, wylazł dopiero z komórki, gdy go zapewniono, że Wincentowicza niema już w Lublinie. Nie pokazał się jednak tak rychło na Boży świat, lękając się jakiej zasadzki. Blady, przestraszony, wycieńczony, zwlókł się do izdebki na dole, lecz myliłby się, ktoby sądził, że trwoga wstrzymała jego potajemną robotę. Tegoż dnia posłał po Peczorę, napisał do mecenasa do Warszawy i zabierał się już do dalszych czynności.
Zawołany Peczora nierychło się stawił, rzucił czapkę na stół.
— A co! — krzyknął, śmiejąc się. — Nabrałeś się strachu i pono całą robotę twoją, całą pajęczynę, którą snułeś tyle lat, licho weźmie. Garbowski opłaca długi.
— Nie, — odparł Zembrzyński — to nie może być.
— Tak jest, urzędownie to oświadczył, papiery w sądzie złożył, licytacja wstrzymana, waćpan swoje kapitały odbierzesz i pójdziesz z kwitkiem, na to niema rady.
— I córkę wydadzą za syna tego świniopasa? — zapytał Zembrzyński. — At, głupstwo! To wprost strachy tylko, to nie może być.
— Jak nie może być, kiedy jest? — ofuknął Peczora.
Zembrzyński osłupiał.
— Naprawdę?
— Nie żartuję.
Przez chwilę stary ze spuszczoną głową milczał ponuro, potem mruczeć począł i ramionami dźwigać. Wstał z tapczanu, rozprostował się.
— Gdzie to napisano?
— No, oto masz papiery, czarno na białem, — rzekł Peczora — cóż ty na to?
— Ha, no! kiedy Garbowski głupi, rady niema! Zobaczymy dalej, zobaczymy! Zawsze to księstwu córkę jedyną wydać za tego pastuszka markotno będzie. Tymczasem dobre i to.
Począł się śmiać.
— Przyjdź asindziej jutro, — zakończył, odwracając się do Peczory — trzeba się rozmyślić. Widzisz, dobrodzieju kochany, jak w grze nie idzie, zadawszy żołędzią, trzeba z innego koloru próbować, nieprawdaż?
— A jak z innego koloru karta nie posłuży, — zapytał Peczora — to co? To trzeba przegrać?
— To się przegra, dobrodziejku kochany, to się przegra, a może się odegra.
— Na odegraną mało można rachować.
— Zobaczymy, łaskawco. Ja dziś chory jestem i nie mam głowy, a tu pomyśleć trzeba.
Peczora się zakręcił.
— Miałeś mnie poco sprowadzać, prawda, żebym ci tego klina w łeb zabił.
Zembrzyński potarł czoło.
— Ty, Jałowcza, — rzekł do stojącego w kącie — zostań, będziemy pisali, mnie się ręka coś trzęsie i w oczach mroczy. Kochanemu łaskawcy dobrej nocy — dodał, w ramię całując Peczorę. — Poświećże, Jałowcza, bo jeszcze gdzie się przewróci, tu w tej pustce tyle dziur.
Adwokat popatrzył na klienta, któremu tak nieszczęśliwą przyniósł wiadomość o spełzłych na niczem zabiegach życia całego i z podziwieniem nie odkrył w jego twarzy, w spojrzeniu, w głosie żadnego śladu zwątpienia i smutku, był tylko zadumany i zamknięty w sobie.
— Ten łotr znowu coś ukartuje, — pomyślał w duchu, odchodząc, Peczora — jak niepozorny, tak wykrętacz i uparte licho. Zginie, a od swego nie odstąpi.
Jałowcza, wyprowadziwszy mecenasa aż na drogę, wrócił i zastał Zembrzyńskiego przechadzającego się po izbie, w zadumie głębokiej pogrążonego. Kilka razy go zagadnął i żadnej nie otrzymał odpowiedzi. Zdawał się nie słyszeć nic. Stawał, wpatrywał się długo w ścianę, potem szedł do stolika, gryzmolił, pisał, rachował, dobywał papiery, czytał, na palcach coś obliczał, tarł czoło, siadał, porywał się, słowem, dawał oznaki jakiegoś wewnętrznego boju, którego wywalczyć nie mógł.
Biła już północ na Krakowskiej bramie, gdy nagle, stanąwszy w środku izby, zawołał jakby sam do siebie, bo Jałowcza wkońcu znużony zadrzemał:
— No, tak! trzeba zmienić taktykę, a czem się żyło, musi się żyć do końca, to darmo! Niech Bogu podziękują, że im dwóch zesłał dudków, co ich z błota wyciągają, ano, zobaczymy.
Jałowcza przebudził się.
— Siadaj pisać! — zawołał stary. — Siadaj za stół!
Posłuszny sekretarz zabrał się do pisania. Nim świtać zaczęło, bardzo długi list poufny wygotowano do Hartknocha.
— Idź, najmij konie i brykę — dodał Zembrzyński. — Bryka musi być duża, bo papiery wszystkie zabiorę, a jest ich na górze dosyć.
Po odejściu Jałowczy, rozbudził gospodarz Stroczychę.
— Wstawaj, babo, uprażyć mleka, jadę w drogę, tylko żywo!
Nim jednak ogień rozpalono, a mleko się zagotowało, stary ubrany już, widząc przez okno, że się u Zelmanowicza świeci, szybkim krokiem poszedł do niego.
Kupiec w całym uroczystym stroju odprawiał pacierze. Zląkł się, widząc tego sąsiada, rzadkiego bardzo u siebie gościa, tak rano.
— Panie Zelmanowicz, — odezwał się Zembrzyński — ja tu do asana z osobliwą przychodzę propozycją. Mam potrzebę na bardzo długo stąd wyjechać. Co ma Firlejowszczyzna pustką stać? Wyście ją dawniej kupować chcieli, kupujcie.
Zrazu Żyd uszom nie wierzył; potem zmiarkował, że gdy kto potrzebuje sprzedać, kupiec zawsze powinien nie chcieć nabywać.
— A mnie naco ten chlew, ta pustka! A mnie to do czego?
Zembrzyński ku drzwiom się zawrócił.
— Czego się jegomość tak śpieszy? No, to pogadajmy!
— Kochany łaskawco, nie mam czasu się targować, chcesz, kupuj, dam tanio; nie, to ją zbędę inaczej.
Zelmanowicz nie mógł pojąć, żeby kto się tak ze sprzedażą kamienicy śpieszył.
— A wej! — wołał. — Toć nie obwarzanek za grosz.
Ile razy coś podobnego powiedział, Zembrzyński do drzwi zawracał, kupiec mu drogę zabiegał, spocił się, zmęczył, ale targu dobił.
Dzień był dobry, gdy poszli przed notarjusza kontrakt spisywać. Stroczychę wyposażywszy dobrym datkiem, papiery kazawszy z kryjówki popakować do kufrów, o godzinie jedenastej Zembrzyński do wyjazdu był gotów i siadł na brykę.
— A ze mną co będzie? — spytał Jałowcza.
— Jeśli chcesz, to siadaj na kozioł — odparł Zembrzyński.
— Dokądże pojedziemy?
— Albo ja wiem!
— To mi się podoba, — roześmiał się Jałowcza — jadę.
Przypomniał sobie jeszcze Peczorę, którego potrzeba było pożegnać, i kazał bryce zajechać na Grodzką ulicę.
Zastał go nad misą kapuśniaku, z wąsami napół przeplatanemi kapustą.
— A co słychać, mości Zembrzyński? — spytał adwokat. — Co tam nowego wymyśliliście, hę?
— Przyszedłem mego dobrodziejka pożegnać, — cicho szepnął Zembrzyński — jadę.
— Dokąd?
— Hm! trochę tak, gdzie oczy poniosą, dobrodzieju; nie wiem sam, może tam, może tu, może...
— A kiedyż zpowrotem?
— Może nigdy.
— Jakto, nigdy? A Firlejowszczyzna?
— Fiu, kochasiu! sprzedana!
— Jakto? sprzedana?
— Ano! od godziny; już się tam Zelmanowicz sprowadza.
O mało misy z kapuśniakiem nie obalił Peczora, tak się tem niespodzianem wyznaniem poruszył.
— Coś ty oszalał, czy co? co ci jest? W imię Ojca i Syna! Wczoraj co innego, dziś co innego. Bzik! ćwiek! warjacja!
— Może być, dobrodziejku kochany! Wszystko może być. Inny człek, jakby mu się tak życie zmarnowało, pewnieby dostał warjacji, ale ja stary, kochasiu, i zawiędły, mnie to nic, ja pójdę sobie innego czegoś szukać?
— Dokąd, dokąd?
Stary zamilkł.
— Nie wiem, kochasiu, to już tam Opatrzność postanowi.
Wstał z krzesła, na którego brzeżku przysiadł chwilowo.
— Tylkom jeszcze łaskawcy mojemu chciał najserdeczniejsze złożyć dzięki za wszystkie dowody jego życzliwości dla mnie, sługi jego, w którego sercu wdzięczność nigdy nie wygaśnie.
Peczora począł się śmiać.
— Komedjancie ty jakiś, — przerwał — dałbyś pokój. Płaciłeś mi, służyłem ci, jesteśmy skwitowani, nie masz za co być wdzięcznym. Życzę, aby ci się tak szczęściło, jakeś wart, rozumiesz jegomość? Tak, jakeś wart!
Zembrzyński, mimo dwuznaczności tych wyrazów, pocałował go jeszcze w ramię, coś pomruczał i wyszedł, a Peczora przez okno, stojąc, przypatrywał się długo odchodzącej bryce, która znikła, spuściwszy się ku Grodzkiej bramie napowrót.
— Dałbym coś, — odezwał się w duchu — żeby mi kto powiedział, co ten Judasz teraz pocznie.
Od tego pamiętnego dnia, który długo jeszcze potem w pewnych kołach był przedmiotem rozpraw, domysłów i najróżniejszych anegdot o nieszczęśliwym Zembrzyńskim, więcej się on już w mieście nie pokazał. Woźnica najęty, który go z kuframi transportował aż do Warszawy, opowiadał, że tam na Pradze w lichej gospodzie stanął, razem z Jałowczą, i za jakiemiś interesami na miasto zaraz pociągnął.
Mecenas Hartknoch stał trochę przy licytacji, potem koszta naliczył za przywiedzenie do niej, nareszcie odstąpił, odebrawszy z procentami należność, którą pod różnemi pseudonimami miał Zembrzyński. Inni wierzyciele zgodzili się na przedłużenie terminów.
Wszystko to odbyło się tak szybko, tak piorunowo jakoś, że Gozdowski, generał, wczoraj niemy i upadły na duchu, Robert wreszcie, skamieniały i struty, Stella, niespokojna a rozgorączkowana, nie chcieli prawie uwierzyć tej nagle rozświecającej się rzeczywistości.
Paki w całości wróciły znowu do Brańska, o licytacji mowy nie było, książę Hugon swoje ukochane wieszał zbroje, szambelanowi ostrożnie powiadano, że reparacje przyśpieszone zostały, aby mu wkrótce zrobić niespodziankę. Stella ożyła, Robert odetchnął, generał marzył na nowo, wszyscy jednak, nie wyjmując Gozdowskiego, trochę tem nagłem błogosławieństwem, płynącem z dłoni Garbowskiego, potrwożeni byli. Każdy pocichu sobie mówić musiał, że nikt w świecie dziś dobrodziejstw podobnych bez pewnej jakiejś rachuby nie świadczy, że je przyjdzie może opłacić bardzo drogo.
Plenipotent wiedział cenę, jakiej żądano, ale się z tem wygadywać nie mógł, generał trochę się domyślał, księciu Robertowi powiedział, ile się dopytać mógł Zenon, naostatek Stella czuła, że się zobowiązała i że słowa dotrzymać musi. Taiła się jednak z tem, uprosiwszy Antoninę, ażeby nikomu nie wspominała. Na jej twarzy nie widać było ani smutku, ani radości, tylko niespokojne jakieś oczekiwanie.
Co chwila można się było spodziewać przybycia panów Garbowskich, o których znalezieniu się jeden tylko szambelan nic nie wiedział. Stary przyjechał do dworku do kuzyna Gozdowskiego, ażeby z nim ostatecznie uregulować interes, ale mu zgóry zapowiedział, że w pałacu u książąt nie będzie, bo nie ma fraka i innych butów nad kozłowe.
Zygmunt został jeszcze niewidzialnym. Zapytał o niego trochę niespokojnie Gozdowski.
— Nie ma teraz czasu, — odparł ojciec — przyjedzie później.
Nie śmiał już zagadnąć o nic więcej kuzynek, ale wieczorem Garbowski się rozgadał.
— Asan to wiedzieć musisz, że księżniczka jemu formalnie przyrzekła.
— Jakto? jakim sposobem?
— Mówię asindziejowi, że jej słowo ma.
— Ależ ojciec, stryj, brat!
— A to, mosanie, jej rzecz. Zygmuś jej słowu uwierzył, owarjował sam i mnie oszalił; ściągnęliśmy się do ostatniego grosza. Teraz on się ekwipuje, boć nie wypada mu tak obcesowo zaraz przychodzić i dopominać się: „Zapłaćcie!“ Chłopiec rozumny!
Gozdowski milczał niedowierzająco.
— Bądź co bądź, — myślał sobie — czy się chłopcu przyśniło, czy przysłyszało, interesa do jakiego czasu ocalone, książę Robert może się ożenić, a Garbowscy pójdą z kwitkiem. Mnie do tego nic, ja umywam ręce. Dosyć, że oddychamy, że mamy czas... resztę Pan Bóg, co nas tak cudownie uratował przez ręce tych dobrodusznych prostaczków, opatrzy.
Nie sprzeciwiał się więc Gozdowski i nie widział potrzeby drażnienia starego, ani zachwiania w nim wiary w te mniemane, jak sądził, obietnice księżniczki. Milczał, ruszał ramionami, potakiwał nawet, był jednak najpewniejszy, że z tego nic nie będzie.
W Brańsku, po niesłychanym popłochu tym, wszystko znowu odżywać i wracać zaczynało do dawnego porządku, rozjaśniały się twarze, humory coraz były weselsze, generał odzyskał swój chód żołnierski i zaufanie w Opatrzności. Jedna może Stella wstrząśnienie to czuła najmocniej i ślady jego pozostały na spoważniałem, bladem jej licu. Przychodząc tylko do ojca, przynosiła z sobą dawną, dziecinną wesołość, srebrny uśmiech i lice niezachmurzone. Sam na sam z Antoniną, odzywała się czasami pocichu:
— Ale kiedyż on przyjedzie?
— A, aż nadto prędko! — wzdychając, odpowiadała Żurbianka.
Drugim razem szeptała do przyjaciółki:
— Wiesz, to bardzo szlachetnie z jego strony, że się nie śpieszy pozwać mnie o ten dług.
— Aleby przynajmniej zawczasu starać się powinien uczynić jego wypłatę jak najlżejszą i dać się nam poznać lepiej.
Księżniczka milczała.
Miesiąc tak cały upłynął, o panu Zygmuncie ani słychu nie było. Wszyscy się uspokoili, a panna Antonina znajdowała, że był rozsądny i obietnicy tej nie wziął na serjo, pojąwszy, że w chwili zwątpienia nierozważnie się wyrwała.
— Proszę cię, moja Antosiu, nie mów mi tego, — obruszyła się księżniczka — ja bardzo byłam rozważna, wiedziałam, com mówiła, wiem, co przyrzekłam, i gotowam dotrzymać, dziś, czy jutro, czy za lat dziesięć, nie należę już do siebie.
— A! to śmieszne, — przerwała Antonina — nie mówmy o tem.
I tak najczęściej kończono rozmowę.
Pan Zygmunt nie pokazywał się jeszcze. Natomiast książę Robert, który od czasu, jak się rozjaśnił horyzont brański, coraz jakoś był niespokojniejszy, znalazł bardzo pilny interes do Warszawy i nagle wyjechał.
Generał, któremu opowiedział wyjazdu przyczynę, wąsy kręcił, ramionami ruszał i mówił Gozdowskiemu, że zrozumieć nie może.
Panna Antonina chodziła smutniejsza jeszcze... W istocie przyczyna tej wycieczki pokryta była tajemnicą, domyślano się z trwogą, iż dawna miłość dla hrabiny Natalji odżyć w nim mogła, szeptano, że odbierał pewne listy, na których kopercie panna Antonina poznała wyraźnie rękę kobiecą. Szambelan spokojny ubolewał tylko, że interesa Robertowi spoczynku nie dają.
Po trwogach i łzach tygodnie te przeszły z jakiemś sztucznem ukojeniem, choć czuć było, że to zawieszenie broni, ale nie pokój jeszcze. Roli, jaką w tych wypadkach odegrał tajemniczy Zembrzyński, nikt już się wcale nie domyślał, a z urojeń Wincentowicza, z jego napaści na Firlejowszczyznę, z wniosków i domysłów śmiano się i żartowano, tak iż łowczy na samo wspomnienie Zembrzyńskiego truchlał i wypraszał się:
— Dajcie mi już z nim pokój! Jeśli mi się przyśniło, to z żarliwości dla dobra książąt, przez miłość dla nich, a dobrze za to odpokutowałem, więc się już prześladować nie godzi.
Bronił go ksiądz Serafin:
— Zlitujcie się nad nim, dosyć tego!
Mimo to, ile razy się zeszli, nie ten to ów z mistycznym Zembrzyńskim występowali i nuż w śmiechy z marzyciela. Dowodzono mu nawet czarno na białem, że nigdy grosza żaden tego nazwiska człowiek na Brańsku nie miał, tylko bankierowie i spekulatorzy warszawscy.
W parę miesięcy jakoś potem Wincentowicz, wracając z polowania w szczególnie dobrym humorze, gdy go znów ktoś Zembrzyńskim chciał ukłuć, odezwał się:
— Ano, zobaczycie teraz, wypłynie on nawierzch i nie będziecie się śmiać ze mnie, wszak nie kto inny, jak on kupił klucz Podmoszczański.
Wszyscy zakrzyczeli go wielkiemi śmiechami.
Ogromne dobra tego nazwiska z dwóch stron opasywały księstwo brańskie; przechodziły one przez różne ręce, a po ostatnim dziedzicu długo były w administracji i nieładzie. Od dwóchset lat prawie pomiędzy Brańskiem a podmoszczańskiemi dobrami trwał zawieszony i coraz odnawiany proces olbrzymi o granice. Zapomniano nieco o nim, bo ostatni dziedzice, nie mając go o czem prowadzić, zadowalali się manifestami, aby przedawnienia nie dopuścić.
Sprawa ta kosztowała obie strony krocie, a mogła Brańskowi odebrać lasy, które znaczną część wartości jego stanowiły.
— Jeżeli się Wincentowiczowi nie śni, — rzekł ksiądz Serafin — no, to tylko co nie widać, jak nowy dziedzic pozwie o puszcze.
— Zobaczymy, zobaczymy!
Łowczy zmilkł.
Nazajutrz przywiózł Żurba stary potwierdzenie tej wiadomości, że istotnie jakiś Zembrzyński nabył dobra, lecz co do imienia była różnica, tamten bowiem miał imię Leon, ten pisał się Felicjan.
Tego samego dnia generał, który zapomniał prawie anegdotki Wincentowicza i całego wypadku, rozmawiając z szambelanem, a nie mając go czem zabawić, odezwał się:
— A wie brat, że nareszcie Podmoszczański klucz z licytacji nabyto?
— Kto taki?
— Jakiś Zembrzyński.
Stary poruszył się na krześle.
— Zembrzyński? Zembrzyński? Nie wiesz, jak mu na imię?
— Podobno Felicjan — dodał przytomny stary Żurba.
— Cóż to za jeden? skąd? niewiadomo? — pytał książę Norbert dalej.
— Nikt go nie zna.
Na tem pierwsza się wzmianka skończyła.
Tydzień jakoś upłynął. Jednego dnia wcale niezwyczajny na wsi, na miejski wyglądający ekwipaż przywiózł w poobiedniej porze gościa, który, jak mówił, życzył sobie złożyć swe uszanowanie szambelanowi, a oznajmywał się jako nowy dziedzic Podmoszczańskiego klucza. Przystęp do starego księcia Norberta nie był tak bardzo dla każdego łatwy, rodzina, czuwając nad nim, nie przypuszczała gości, nie rozważywszy dobrze, czy staremu będą przyjemni. Często bardzo, wymawiając brata, przyjmowali generał lub Robert. Niewiele i to bardzo miłych księciu Norbertowi osób miało przywilej mu się przedstawić w każdym czasie. W ganku więc kamerdyner bardzo grzecznie oznajmił, zapraszając do saloniku, że zaraz przybędzie książę generał i dowie się, czy książę Norbert szanownego sąsiada przyjąć może.
Sąsiad ten, acz nadzwyczaj podobny do pana Leona Zembrzyńskiego, który z mecenasem był u Żurbów, przedstawiał się nieco odmiennie. Naprzód miał u fraka wstążeczki dwóch jakichś nieznajomych orderów zagranicznych, powtóre trzymał się bardzo prosto i, zamiast siwych włosów, miał ciemnokasztanowate włosy czy perukę, o tem zdaleka trudno było sądzić.
Generał, przyszedłszy, znalazł na pierwszy rzut oka podobieństwo tak uderzającem, iż spytał przybyłego, czy nie miał krewnego tegoż nazwiska przy mecenasie w Warszawie. Przybyły przyznał, że to był rodzony brat jego, nadzwyczaj doń podobny, któremu imię było Leon, on zaś zwał się Felicjanem.
Ponieważ ów nowy dziedzic Podmoszczańskiego klucza wyglądał na bardzo grzecznego i przyzwoitego człowieka, a zrażać go nie wypadało z powodu tego procesu, generał nie widział w tem nic zdrożnego, żeby go bratu przedstawić.
Spytany szambelan, na chwilę się zawahał, potem zgodził na to.
Gdy Zembrzyński wchodził, książę Norbert z wielką ciekawością wpatrywał się w jego fizjognomję, zdawał trochę niespokojny, lecz po pierwszych wymówionych słowach i usłyszanym komplimencie twarz jego wróciła do zwykłego wyrazu.
Rozmowa poczęła się ogólnikowa, oklepana, nic nie znacząca, tylko wśród niej książę szambelan wlepił z niezmierną uwagą oczy w przybysza, znajdując ciągle wzrok jego wytężony z dziwną zaciętością na siebie, i to go zmęczyło tak dalece, że wkońcu zamilkł, nie mogąc już w dalszych urywanych zapytaniach i odpowiedziach żadnego brać udziału.
Generał spostrzegł, że bratu twarz jakoś zbladła i rysy konwulsyjne przebiegało drganie, przyśpieszył więc pożegnanie. Wyszli.
Chciano prosić na herbatę sąsiada, lecz odmówił i odjechał.
Gdy w chwilę potem wszedł znowu książę Hugon, znalazł szambelana w krześle poruszonym, niespokojnym, niemal rozgorączkowanym.
— Jakoś mi ta wizyta nie w porę przyszła, — odezwał się zmienionym głosem — człowiek zrobił na mnie wrażenie przykre nad wyraz wszelki. Odrażający ma wzrok, a ciągle oczy miał we mnie wlepione.
— Uważałem to — potwierdził generał — i trochę prędzej go wyprowadziłem, lecz sam pozwoliłeś, żeby ci służył.
Szambelan, nie słuchając już, szeptał pocichu tylko:
— Zembrzyński! Ale nie Zembrzyński...
Potem, gdy generała wzrok spotkał, zamilkł.
— Mnie się on tak źle nie wydał — dodał książę Hugon.
— Ale wzrok, istne oczy bazyliszka.
— Trzeba będzie zapobiec, żeby go do ciebie nie dopuszczano.
Szambelan głową potrząsł.
— Uchowaj Boże, uchowaj Boże! Proszę tego nie czynić. Gdy go się raz przyjęło, przyjmować będę, a przyznam się, że choć mnie raził wejrzeniem, właśnie dlatego obudzą we mnie ciekawość. I radbym przy bliższej znajomości rozpytać go o rodzinę. Znałem niegdyś Zembrzyńskich, ubogą, bardzo biedną szlachtę! Może to z tych samych. Ale oczy, ale oczy! — zakończył, jakby sam mówiąc do siebie.

Ze wszystkich członków rodziny może najdziwniejszą zagadką, nawet dla tych, co z nim codziennie obcowali, był książę Robert. Grał on rolę bierną aż do ostateczności, chociaż obojętność jego stosowała się raczej do własnej jego osoby, niż do rodziny, dla której i przywiązanie, i poświęcenie okazywał najchętniejsze. Ale potrzeba było bodźca jakiegoś, coby go popychał, któryby mu przypominał, że się ruszać, że coś począć należało.
On sam, jakby półsenny, najszczęśliwszy był zamknięty w swem mieszkaniu z książką, którą przewracał, nie czytał. Życie go nic nie obchodziło, nie zajmował się niem, chyba dla drugich trzeba było coś robić, wtenczas powołany stawał. Tak na dany znak starał się o hrabiankę, tak w ostatniej katastrofie krzątał się, pomagał, pisał i znać było, że bolał. Boleć tylko umiał, żyć — nie. Generał, który mu się przypatrywał bacznie, znajdował, że cała ta teraźniejsza młodzież taka była; wiele też w duszy przypisywał nieszczęsnej swej miłości dla hrabiny Natalji.
Osobliwszy sposób życia, jaki wiódł młody książę, budził rzeczywiście politowanie; znosił on egzystencję, nic więcej. Zostawiony sam sobie, zamykał się, marzył, usypiał.
Zenon próbował nieraz czemś go zelektryzować, było to niepodobieństwem. Słuchał, uśmiechał się, odpowiadał, czasem dość żywo rozprawiał, a nazajutrz wpadał w dawną apatję.
— Wolałbym, — szeptał bardzo cicho generał — żeby choć jakie głupstwo zrobił, byle dał znak życia; to powolne konanie, licho wie, co jest. Myśmy zamłodu innymi byli, ale teraźniejsze czasy zużywają ludzi tak szybko!
Nagły wyjazd Roberta przecież tę senność jakąś przerwał. Chociaż pozornym powodem były jeszcze okrawki dawnych interesów, domyślano się, że rzeczywistą pobudką musiało być coś innego. Książę Hugon był pewny, że powołuje go hrabina Natalja.
— Żeby tylko do licha nie ożenił się jeszcze, — mówił Zenonowi — bo i to na nasze głowy spaść może, ale nie, ale nie!
Pomimo że poczta księcia Roberta wprost szła do rąk jego, ludzie wiedzieli, że jakieś listy odbierał, odpisywał, że korespondencja była bardzo czynną. Niezmiernie ciekawa panna Antonina na adresach kopert dopatrzyła się ręki kobiecej, chciała dojść, do kogo książę Robert odpisywał, ale tego dokazać nie mogła. Listy on sam na pocztę oddawał, tak że nikt ich nigdy nie widywał.
Wyjazd prawie nagły zaciekawił, poruszył wszystkich, oprócz spokojnego szambelana... oczekiwano niecierpliwie wiadomości.
W istocie od owego pożegnania z hrabiną Natalją, książę Robert ciągle do niej pisywał; listy te całe jego teraźniejsze życie stanowiły. Był to niemal dziennik, prowadzony dla niej, wiernie wszystkie powtarzający myśli i wrażenia. Tak samo biedna, osamotniona kobieta przysyłała Robertowi sprawozdania ze swego życia. Zdało im się w ten sposób, że prawie żyli z sobą razem, spowiadając się sobie.
Gdy nadeszły dni ciężkich prób, Robert zrazu przerwał korespondencję, bo nie mógł ani kłamać, ani truć kobiecie jej samotności, dodając opis prób, które przechodził. Na gwałtowne jej domagania się o wiadomość, napisał prawdę, opowiedział wszystko, co przebywali, z rodzajem bolesnej ironji malując wypadki, które jakiś fatalizm zdawał się nad głowami rodziny skupiać.
Hrabina Natalja tak była przejęta i dotknięta ich niedolą, że gotowa ze swej strony do najcięższych ofiar, byłaby siebie poświęciła dla ocalenia rodziny, której losy związane były z Roberta losem. Wiedziała o całem niefortunnem staraniu o hrabiankę Alfonsynę, upatrywała jedyny ratunek w ożenieniu bogatem księcia, a że przekonana była, iż hrabianki kochać nie mógł, może dlatego samego wolałaby była wydać ją za niego, niż obawiać się, by inna nie odebrała jej serca. Postanowiła więc heroicznie starać się pocichu o związanie zerwanych stosunków, przekonana, iż tego dokazać potrafi.
Myśl była dziwna, lecz ofiary takie bezprzykładne nie są. Hrabia z córką bawił jeszcze w Warszawie, wiedział, że w hrabinie Natalji kochał się niegdyś książę i ona się tego domyślała, nie mogła więc zrazu sama być czynną i zbliżać się do nich, ale miała przyjaciółki, stosunki, była kobietą i chciała pomóc Robertowi, którego kochała, właśnie dlatego, że Alfonsyna była mu obojętna.
Raz powziąwszy tę myśl, zajęła się nią tak czynnie, tak gorączkowo, jakby jej własne szczęście od tego zawisło. W parę dni wiedziała już o stosunkach hrabiego, o przyjaciółkach Alfonsyny i znalazła Angielkę, przez którą wpłynąć mogła na Alfonsynę.
W sercu hrabianki pozostało czułe wspomnienie księcia; wzdychała do niego potajemnie, hrabia żałował tytułu i imienia. W chwili, gdy groźna katastrofa zupełną zagroziła ruiną Brańskim, pilnowano, ażeby wiadomość o tem nie doszła do uszów hrabiego, potem dano rozgłos ogromny podźwignięciu się książąt.
Miss Burglife nieustannie napomykała ojcu, iż zbytecznie się z odprawą księcia pośpieszył, zaręczając, że w sercu Alfonsyny pozostało gwałtowne doń przywiązanie, które całe jej życie zatruć mogło. Hrabia tłumaczył się, opędzał, nie lubiąc mówić o tem, a prawdę rzekłszy, zły był na siebie.
Gdy wieść się rozeszła o oczyszczeniu z długów Brańska i uwolnieniu od wierzycieli, poszedł do Aurelego, posłał go do mecenasa i otrzymał potwierdzenie wiadomości, że długi były spłacone.
— Musieli wziąć ciepłą ręką sufragana oddaną spuściznę, — rzekł w duchu — głupstwo się zrobiło.
Alfonsyna wzdychała tem bardziej, że nikt się jej nie trafiał, oprócz takich młodzieńców, których świeże rękawiczki i papierowe kołnierze cały stanowiły majątek. Miss Burglife przypominała jej pięknego księcia. W towarzystwach, w których bywali, bardzo zręcznie napomykano o księciu Robercie, wychwalano go, a zarazem dowodzono, że cała historja o hrabinie Natalji była przekręcona, fałszywa, czego życie jej teraźniejsze najlepiej dowodziło.
Osnuta intryga, jeśli ją tak nazwać można, grunt doskonale przygotowała; w danej chwili Natalja napisała list gorący, nalegający, przymuszający Roberta, ażeby przybył i — dla jej spokoju, dla jej dobrej sławy, równie jak dla szczęścia rodziny — wrócił do starania o Alfonsynę. Obiecywano mu to ułatwić.
Książę Robert wybrał się więc bez wielkiego pragnienia i wielkich nadziei, rad, że Natalję zobaczy, nie mówiąc nic nikomu dlatego, iż myślał, że pewnie powróci z niczem, nakarmiwszy się tylko widokiem ukochanej.
Wyjazd ten dla Brańska był nieodgadniony, tajemniczy, niezrozumiały; generał tylko czuł w nim rękę kobiety i w tem się nie mylił.
Oczekiwano wiadomości niecierpliwie. Panna Antonina biegła zawsze pierwsza do oficyn, przetrząsała pocztę i pierwsza dowiadywała się, że listu od księcia Roberta nie było.
Książę, wyjechawszy przez posłuszeństwo, cieszył się tem jedynie, że hrabinę Natalję zobaczy. Tu jednak u niej dom teraz tak był urządzony, iż tylko przy świadkach mógł być przyjętym. Daleka krewna pani, niemłoda już panna, mieszkała z nią razem i jak cień chodziła za nią. Było obrachowane, ażeby pierwsze widzenie się przy tym świadku nastąpiło i przybrało chłodne a przyzwoite formy.
Książę Robert mocno był tem zmieszany i dotknięty; ściśnieniem ręki, spojrzeniem i cichem słowem starano się go wynagrodzić.
Nazajutrz rozkazywała hrabina Natalja, ażeby, oddawszy ranną wizytę państwu Dolskim, którzy otwarty dom mieli, do najświetniejszych należący, książę Robert wieczorem się u nich znajdował. Tu już ułożone tak było, ażeby spotkał Alfonsynę i jej ojca. Hrabina Natalja potrafiła mnóstwo osób wciągnąć w spisek i skłonić do czynnej pomocy.
Dom państwa Dolskich, ludzi niezmiernie bogatych, a starających się zająć stanowisko społeczne, do którego sama pani, z domu księżniczka S., miała prawo, był terytorjum neutralnem, na którem spotykali się ludzie do różnych, wszakże przedniejszych i wyższych warstw towarzystwa należący. Sam pan Ireneusz, człowiek bardzo wykształcony, wychowany starannie, rozumny, po ojcu wziął znaczne zakłady przemysłowe i fabryczne, prowadził je z wielkiem szczęściem i talentem; słynął z umiejętnego robienia fortuny, a że się ożenić potrafił z ubogą, ale wielkiego domu księżniczką S., napierał się mocno do arystokracji, do znaczenia i wpływu. Nie przychodziło mu to bez wielkich ofiar, które on jednakże czynił z pewnem wyrachowaniem roztropnem. Zabiegający, czynny, wciskał się wszędzie, był członkiem wszystkich stowarzyszeń, należał do wszystkich nowych projektów i zakładających się instytucyj, zasiadał w każdym komitecie, podpisywał mnóstwo prospektów, słowem, wysługiwał się gorliwie społeczeństwu, do którego chciał należeć. Przyjmowało go ono chętnie, naprzód dla majątku, potem dla imienia żony, wostatku dla osobistych przymiotów pana Dolskiego.
Śmiano się tylko z nieuzasadnionej jego pretensji do pochodzenia od wygasłej rodziny książąt na Dolsku, która, jak wiadomo, już w XVII wieku nie istniała. Dolski poznajdował był w aktach różne ku temu dowody, lecz choć mu ich nie zaprzeczano, powszechnie powątpiewano o rodowodzie i śmiano się z tej próżnostki rozumnego człowieka pocichu.
W kołach średniej klasy Dolski był bardzo liberalny i wysoko wynosił wartość pracy i zasługi osobistej człowieka. Stał tak wpośrodku i salon jego otwierał drzwi wszystkim wychowaniem i nauką uprawnionym żywiołom, nie odtrącając nikogo, prócz może najjaskrawszych odcieni.
Pani sama łączyła go ze sferami rodowemi, pan z bankierskiemi i tak zwaną inteligencją. Ponieważ napisał był kilka rozpraw w przedmiotach ekonomji politycznej i drukował parę artykułów w „Bibljotece Warszawskiej“, Dolski liczył się do literatów i w istocie nauki, oczytania, smaku miał może więcej od wielu z profesji pracowników na tem polu, na którem ochotnika łatwiej spotkać, niż regularnego żołnierza.
Wieczory w domu państwa Dolskich należały przez kilka zim do najbardziej uczęszczanych, do tych, na których musiał bywać koniecznie, kto się nieco szanował. Dolscy zapraszali wogóle bez wyboru wszystkich ludzi przyzwoitych, stanowiących tło salonu. Na niem świeciły gwiazdy, jak nocą błyszczą na ciemnych szafirowych niebiosach.
Hrabia z córką wcisnął się tam zaraz i nie chybił żadnego wieczoru, choć i Alfonsyna, i on szczęścia tam nie mieli. Atmosfera dla nich była jakoś do oddychania ciężka; Mościński milczał, słuchał, a ilekroć się odezwał, sam czuł, że nie do rzeczy; panna Alfonsyna obok znakomitości muzycznych popisać się z talentem nie śmiała, do rozmowy mieszała się mało i jaśniała najgłówniej blaskiem swych klejnotów. Te w istocie obudzały podziw i uwielbienie. Cicho powtarzano dokoła:
C’est une riche héritière.
Kilku młodych pozłacanych i tombakowych młodzieńców kręciło się już przy pannie, ale ta zbywała ich odstręczającym chłodem. Miss Burglife, stojąca na straży, nie dopuszczała żadnej bliższej znajomości.
Tegoż dnia, gdy książę Robert złożył swą kartę rano u państwa Dolskich, gospodarz, zobaczywszy ją (nawykł był bardzo szanować imiona, a rodzina żony była spokrewniona z Brańskimi), natychmiast pobiegł do hotelu, aby na wieczór zaprosić, chociaż był to ich dzień, więc nawet bez osobnej inwitacji byłoby się obeszło.
Cher cousin! — zawołał, ściskając go. — Przyjdźże, proszę cię, dzisiaj; jest to nasz tygodniowy wieczór, zwyczajny... ale poznacie na nim, lub przypomnicie się... całej Warszawie, bo u nas schodzi się, co jest wybranego, zewsząd... i artyści, i literaci, i naszego świata ludzie, i finansowy świat présentable, słowem, co chcesz...
Hrabina Natalja umyślnie jakoś ten wieczór natychmiast po przyjeździe wyznaczyła, ażeby hrabia i jego córka nie dowiedzieli się nawet wprzód o przyjeździe księcia Roberta.
Mniej więcej określona była rola, jaką miał odegrać przy spotkaniu, zależało jednak wiele od znalezienia się hrabiego, na którego zgryzoty i żal rachowano. Książę Robert miał, lub nie miał się przybliżyć do Alfonsyny wedle tego, jak ona przez miss Burglife życzenie swe objawić mogła. W każdym razie Angielkę powinien był pozdrowić uprzejmie i w dłuższą z nią wdać się rozmowę. Tak mu nakazano, a książę Robert był biernym i posłusznym na podziw, gdy tylko nie szło o Natalję. Nie opierał się jej projektowi w widokach ocalenia rodziny, szczęścia wszakże nigdy spodziewać się już nie mógł.
Chociaż miano o ósmej schodzić się u państwa Dolskich, ponieważ nikt bardzo wczesnym być sobie nie życzył, spóźniali się goście, tak że dopiero około dziesiątej salon się ożywiał. Hrabina Natalja zapowiedziała, że tego dnia nie będzie, lecz dodała razem, iż najdokładniejszy raport otrzyma od swych przyjaciółek.
Po dziewiątej książę Robert wyjechał. Salony były już pełne... w pierwszym zaraz spotkał go sam gospodarz i poprowadził do żony, która ze szczególnem odznaczeniem dawno niewidzianego kuzyna przyjęła, posadziła go przy sobie, przytrzymała i widocznie chciała okazać, iż wielki ma dla niego szacunek.
Przechodząc z Dolskim przez pokoje, Robert dostrzegł już hrabiego, który na widok jego niespokojnie się rzucił, podbiegł kilka kroków, jakby się chciał przekonać, że go oczy nie zwodzą, i zniknął. Niedaleko od gospodyni siedziała panna Alfonsyna, która zbladła dziwnie na widok Roberta, odwróciła się do miss Burglife i napróżno starała się ukryć wielkie wzruszenie. Książę Robert, po rozmowie z panią domu, wysunął się, okrążył salon i, wedle programu, pozdrowiwszy ukłonem hrabiankę, która głowę szybko odwróciła, przysiadł się poufale do Angielki.
— Dawno książę przybyłeś?
— Wczoraj.
— Co za niespodziane spotkanie! Zabawisz tu książę długo?
Tak rozpoczęła się pogadanka, której Robert starał się nadać cechę wesołą. Mościński we drzwiach salonu na straży śledził ją oczyma, nie wiedząc, co mu począć wypada. Witać się, nie witać — znać czy ignorować... W niepewności był wielkiej, gdy gospodarz go zaczepił pytaniem, czy księcia Roberta widział?
— A spostrzegłem właśnie, — odezwał się Mościński — to nasz kuzyn, ale, jeśli mi pozwolicie, przyznam się wam, jesteśmy trochę nabakier. Coś zaszło — nieporozumienie, starał się trochę o Alfonsynę i z tego powodu rozstaliśmy się zimno. Sam teraz nie wiem, czy mi wypada zbliżyć się, czy nie?
— Zawsze wypada być grzecznym — odparł Dolski. — Cóż tam znowu!... możecie bliższych nie mieć stosunków, ale niepodobna udawać, że się nie zna. Chodź, przy trzeciej osobie, to ci pójdzie łatwiej.
Opierał się nieco Mościński, ale chwycony pod rękę, poszedł; zbliżył się do księcia Roberta, który wstał i ukłonił się, hrabia odetchnął. W tej chwili Dolski go puścił i zostawił samym, Mościński nie wahał się bliżej przystąpić.
— Czy mogę spytać księcia, jak się tam w Brańsku mają?
— Bardzo hrabiemu dziękuję, — rzekł Robert — ojciec mój zdrów, jak na swój wiek. Ponieśliśmy bolesną stratę przez zgon księdza sufragana; generał cierpiał nad tem wiele.
— A księżniczka?
— Stella i wszyscy zdrowi.
— Na długo tu książę przybył?
— Dla interesów, to dosyć powiedzieć, czas oznaczyć trudno. Hrabia zabawi jeszcze w Warszawie?
— Zapewne, zapewne, zabawimy...
Rozmowa już się dla braku materjału zerwać miała, gdy Mościński nagle heroiczne powziął postanowienie. Przybliżył się jeszcze na parę kroków, uśmiechnął... i szepnął:
— Gdybym śmiał księcia prosić na słówek parę.
Robert wstał i okazał gotowość na rozkazy. Przesunęli się przez tłum i weszli do gabinetu, w którego kącie dwie znakomitości łyse zajęte były kwestją społeczną tak zażarcie, iż nikomu przeszkadzać w poufnej rozmowie nie mogły.
Hrabia miał minę rozrzewnioną.
— Książę mi nie masz za złe? — rzekł błagająco. — Zapomnijmy o wszystkiem, bądźmy dobrymi przyjaciółmi. Ja chętnie się przyznaję do winy. Człowiekowi nagadano nie wiedzieć co, a ja jestem czasem gorączka.
Podał rękę drżącą; Robert, kłaniając się, w milczeniu ją przyjął.
— Nie mam najmniejszej urazy — rzekł.
— To chwała Bogu.
Mościński oddychał, promieniał, że z fałszywego położenia wyjść potrafił. Zamienili jeszcze słów parę, ktoś nadszedł i wrócili do salonu.
Ponieważ pokoje wszystkie szły naprzestrzał, oko Alfonsyny mogło nieznacznie śledzić wszystkie ojca ruchy, fizjognomję i domyślać się jakiegoś pojednania. Twarzyczka żółtawa hrabianki zarumieniła się nieznacznie, miss Burglife spojrzała na nią i szepnęła:
— Książę się do hrabiego zbliżył. Widzisz, kochana Alfonsyno, nigdy nie trzeba wyrokować o przyszłości, on ma pewnie serce tobą zajęte. Źle, żeś go tak zimno przyjęła.
Hrabianka nie odpowiedziała na to nic, ale cichy uścisk ręki przyjaciółki i jeszcze żywszy rumieniec, na twarz jej występujący, dowiodły, że w sercu mieszkało jakieś uczucie. W głowie czy w niem, tego miss Burglife nie rozwiązywała, a są niby-uczucia, które w głowie mieszkają i należą może, jak orły mieszkające na skałach, do najdrapieżniejszych ptaków.
Tak zeszła część tego pamiętnego wieczora. Hrabia dwa czy trzy razy, dla okazu przed ludźmi, rozmawiał w salonie z księciem Robertem, książę parę słów rzucił miss Burglife, a choć oko Alfonsyny śmielej na nim spoczęło, nie zaczynał rozmowy.
Na początek wszystko szło jak najlepiej, a do dnia nazajutrz odebrał bilecik hrabiny Natalji, zapraszający na obiad dla obmyślenia dalszego programu.
Robertowi wszystko to dosyć było obojętne, ale kilka godzin z hrabiną płaciło za te strategiczne zabiegi, w których skutek wierzyć się nie zdawał.
Jeszcze się był nie ubrał, gdy oznajmiono mu hrabiego. Odwiedziny te miały znaczenie wielkie, przynajmniej oznaczały wyraźnie chęć zupełnego przejednania.
Mościński wszedł uśmiechnięty; zrazu mówił tylko o pogodzie, potem przeszedł do interesów familijnych, naostatek, już przy pożegnaniu, odezwał się, cisnąc dłoń księcia Roberta:
— Już mi też książę tego nie odmawiaj, ażebyś choć dla oka ludzkiego był u mnie. Co tam było, to było; wzajemnie sobie przebaczmy, a wszakże dobrymi krewnymi i przyjaciółmi być zawsze możemy. Alfonsyna też pragnie się sama przekonać, iż do nas urazy nie macie... Soyez assez bon, odwiedź nas, proszę.
Książę przyrzekł, rozeszli się w bardzo dobrych stosunkach.
Hrabina Natalja, oprócz tego rannego spotkania, wiedziała o wszystkiem bardzo dokładnie, dała rękę do pocałowania księciu Robertowi w nagrodę jego posłuszeństwa, śmiała się jakoś dziwnie, a gdy opowiedział o wizycie hrabiego, zarumieniła się aż, rada zwycięstwu. Jak to uczucie jej i tę dziwną gorliwość miał sobie tłumaczyć książę, sam nie wiedział, było mu smutno. Spytał nawet.
— Mój drogi Robrecie, — szepnęła cicho — mam może na sumieniu, żem ci życie złamała. Niechże mu ulżę, myśląc, że się choć do materjalnego spokoju i dobrego bytu rodziny waszej przyłożę. Miłość młoda przechodzi i ostyga, życia nędza i wymagania zostają.
Zapłakała, otarła łzy i zamilkli.

Po dość długiem oczekiwaniu nareszcie przybył, bardzo skromnie, à l’anglaise, ale z nadzwyczajnem staraniem wyekwipowany od stóp do głowy, pan Zygmunt Garbowski. Rachował on nieco na to, że zastanie księcia Roberta, a nierad był, gdy mu zapowiedziano, że do Warszawy na niewiadomo jak długi czas wyjechał. Szanowny stryjaszek Gozdowski, przerażony przybyciem tego pretendenta, o ile mógł, ręce od wszystkiego umywał i radził mu zaprezentować się generałowi.
W takim stanie, w jakim był dom Brańskich, przybycie młodego człowieka stawało się dość niewygodnem. Czuł to sam przybyły, lecz głowy ani humoru nie stracił. Zaprezentował się generałowi w jego mieszkaniu, a że zastał go przy zbrojach jeszcze, ofiarował się mu zaraz pomagać, jako wielki wszelkiej broni nowej i starożytnej miłośnik.
Zrazu stary był w pewnej obawie o swe drogocenne okazy, lecz gdy Zygmuś zaczął ze znawstwem opowiadać o Ambrasser Sammlung w Wiedniu i Rüstkammerze w Dreźnie, o świeżych muzeach broni, które widział zagranicą, książę Hugon rozchmurzył się i zdał na jego ręce bez obawy przypasowywanie sztuk luźnych. Spadłszy tu jak z niebios, w przeciągu paru godzin nadzwyczaj wiele zrobił, poprzekładał i stryjaszka w najlepszy wprawił humor.
Z nim razem potem zeszli na obiad, na którym szambelana nie było.
Księżniczka Stella wiedziała już o przybyciu pana Zygmunta i dosyć niespokojna ukazania się jego oczekiwała, mniej jednak przelękła, niż Antonina się spodziewała. Zygmuś, ów wesoły szaławiła, zmieniony był wielce, poważny i troskliwy o przyzwoite pokazanie się nadewszystko. Przywitał księżniczkę z uszanowaniem wielkiem. Spojrzeli sobie w oczy. Stella uśmiechnęła mu się dziękczynnie, a że generał zaraz zagadał, wychwalając zręczność gościa, który z nim zbroje ustawiał, rozmowa padła na tor obojętnych rzeczy i potoczyła się gładziutko po nim, nie zaczepiając o nic drażliwego.
Z nadzwyczajną ciekawością patrzyła panna Antonina na przybysza; chciałaby była coś w nim znaleźć niezupełnie odpowiedniego położeniu, ale nie mogła. Najsurowsze wymagania zaspokajał przykładnem nader obejściem się, w którem nic wymuszonego, zbytecznego, a zatem śmiesznego nie było.
Księżniczka powiedziała mu grzecznie, że się go już oddawna w Brańsku spodziewano.
— Nie chciałem być natrętnym, — odpowiedział — a przytem do tak uroczystych dni życia, jakiemi są dla mnie zawsze dni pobytu w tym domu, należy się duchem przygotować. Musiałem pracować nad sobą, by zrzucić skorupę starego człowieka, a przywdziać nową, odpowiednią.
— A jakaż była ta stara skorupa? — spytała Stella.
— Jaskrawa, niesmaczna, zbyt młoda; musiałem trochę zestarzeć — dodał Zygmunt.
— To szkoda! Młodość jest tak miła i droga!
— Jak jaka, pani, — rzekł Zygmunt — czasem, jak moja, wygląda karykaturalnie.
— Trochę się pan obmawiasz.
— O nie, pani, zresztą wolę, bym się trochę lepiej wydał potem.
Po obiedzie i urywanej przy nim rozmowie, księżniczka miała sposobność znalezienia się na chwilę przy oknie, sam na sam prawie z Zygmuntem, choć oko Antoniny każdy jej ruch śledziło i z poruszenia ust zdało się odgadywać wyrazy. Tej chwili użyła księżniczka, by Zygmuntowi podziękować.
— Dokazałeś pan cudu, — rzekła, podając mu rękę ze spojrzeniem pełnem rzewności — masz pan prawo do całej mojej wdzięczności i bądź pewien, że mu ją dochowam, że danego słowa dotrzymam... Zabaw pan u nas, poznajmy się lepiej wzajemnie.
Słowa te powiedziała cichutko i natychmiast wróciła do towarzystwa.
Zygmuntowi dosyć ich było. Wmieszał się do ogólnej rozmowy, a że mu na talencie nie zbywało, zabawił wszystkich żywemi słowy i dowcipem. Generał był zupełnie podbity.
Wieczorem, ponieważ zwykle szli wszyscy do szambelana, wyrobiono pozwolenie wprowadzenia pana Zygmunta, o którym książę Norbert od Stelli już słyszał wiele. Nie domyślał się jednak wcale książę, jaką tu ten gość odgrywał rolę.
Ponieważ w chwili wnijścia na pokoje szambelana generał się był pozostał za nimi, trafem księżniczka Stella prezentować musiała ojcu młodego Garbowskiego. Uchodziło to o tyle, o ile ona rolę gospodyni domu odgrywać musiała.
Szambelan przyjął go nader uprzejmie, przypatrywał się ciekawie i, jak był zwykł przy nowych ludziach, zaczął zaraz opowiadanie starych dziejów.
Zygmunt słuchał bardzo przykładnie. Wyzwany parę razy, odezwał się skromnie, ale śmiało. Nie było z kim grać... ofiarował się księciu do bilardu i dał mu wygrać, okazawszy jednak, że gra zręcznie i dobrze. Wszystko to były małe środeczki pozyskania sobie względów i uczynienia dobrego wrażenia.
Skaptował ostatecznie księcia pan Zygmunt, okazując nadzwyczajną biegłość w nauce heraldyki i genealogii, którą nabył, przeczytawszy umyślnie parę książek. Ze zdumieniem przekonał się książę Norbert, że znał związki główniejszych rodów, koligacje, domy panujące i stan ich dworów, urzędników wielkich i t. p. Oprócz tego z mnogich swych podróży miał młodzieniec zajmujące wspomnienia, których stary z przyjemnością słuchał. Zręcznym był też dotyla, że więcej napozór bawił starego, niż księżniczkę.
Wywiązał się z tej pierwszej próby tak zwycięsko, że stanowczo jakoś niezbyt mu przychylna panna Antonina znajdowała go nadto zręcznym.
— Zaczynam się go obawiać, — szepnęła księżniczce — zbyt jest na swój wiek rozumny, chłodny i wyrachowany.
Stella się roześmiała.
— Wolałabyś, żeby się znaleźć nie umiał?
— Tak, prawie.
— A ja nie, — szepnęła Stella, gdy obie w jej różowym pokoiku wieczorem zasiadły. — Spowiadam ci się ze szczerością, do której z tobą nawykłam. Tego, co w książkach nazywają miłością, nie czuję dla niego, nie wiem nawet, czy kiedy serce moje doznaćby mogło tego uczucia. Zestarzałam jakoś za wcześnie. W mojem położeniu pociesza to, że człowiek, który według wszelkiego podobieństwa pójdzie ze mną drogą życia, nie budząc we mnie płomienistej miłości, przynajmniej na szacunek zasłuży i będzie znośny.
— Ja bo podzielam zupełnie uczucie twe, droga Stello, — rzekła Antonina — wiem, że kochać go nie możesz, bo nadto kochasz wszystkich, byś jednego ukochać mogła, ale pragnę, ażeby on się w tobie kochał szalenie, a tego nie widzę.
— Byłoby niesprawiedliwością wymagać to po nim, czego mu dać nie można — dodała Stella. — Zresztą wybór mój, przymusowy, mógł być o wiele gorszym.
— Ja się tem pocieszam, że jeszcze z tego nic nie będzie.
— Dlaczego?
— Bo to nie od jednej księżniczki zależy, a rodzina nigdy na to nie zezwoli.
— Będzie musiała, bo ja słowa mojego dotrzymać muszę — stanowczo rzekła Stella.
Nazajutrz pan Zygmunt znowu bawił generała ranek cały, odwiedził Gozdowskiego, przyszedł przed obiadem na pokoje, jak domowy, jakby się z porządkiem tego regularnego żywota zupełnie już oswoił, bardzo był uprzejmy, ale nie natarczywy przy księżniczce, w którą się tylko wpatrywał, jak w obraz cudowny, potem z nią razem udał się do księcia szambelana i wieczorem bawił ich czytaniem, deklamacją, opowiadaniami, tak że czas zszedł bardzo żywo. Nawet panna Antonina przyznać musiała, że był wielce miły.
Lecz ktoby był wszedł w głąb człowieka, usiłującego się ze swywolnego nieco życia młodości przerobić nagle na przyzwoitego, ukołysanego już, salonowego panicza, znalazłby może, iż zakochany w księżniczki oczach i uroczej twarzyczce, a nawykły do niepomiernej swobody, straszliwie się męczył i nudził dla jej miłości. Umiał się zastosować do tego życia, rozumiał je, lecz zadowolić się niem dotąd nie potrafił. Czuł, że tu jakiegoś żywiołu brakło, życie objawiało się najpiękniejszemi stronami swemi, lecz tak skąpo i nieśmiało, tak wysznurowane i rozmierzone, iż żywszy charakter połowy swych sił i energji rozwinąć w niem nie mógł.
— Proszę też stryjaszka, — spytał drugiego dnia Gozdowskiego — czy ci państwo tak wiekuiście żyją spokojnie, połową tylko serc, ust i ducha?
— A zawsze! — odparł Gozdowski — i wtem cała tajemnica szczęścia, wielkie pomiarkowanie, miara, przyzwoitość we wszystkiem.
A la longue — rzekł Zygmunt — mogłoby to być trochę nudne... ale można się do tego przyzwyczaić, żyje się jak w pieluszkach.
— To właśnie cały wdzięk i smak tego życia stanowi — dodał Gozdowski, który doskonale się z niem godził.
— Wiekuista reprezentacja jakaś, ale doskonała, — szepnął Zygmunt — szkoda, że się trochę nie zmieniają dekoracje i że żywiołu dramatycznego za mało.
Gozdowski ramionami ruszył.
— Jesteś parafjanin.
— Ani słowa — odparł Zygmunt.
Trzeciego czy czwartego dnia, korzystając z zajęcia czemś panny Antoniny, dłuższą miał rozmowę z księżniczką, która, przemógłszy pierwsze zakłopotanie po przyjęciu młodego gościa, była już spokojna, naturalna i zupełnie sobą. Ani w jej twarzy, ani w mowie nie zagrało żywsze żadne uczucie... w łagodnych oczach błyszczała jedna zawsze dobroć anielska wyrazem słodyczy pełnym; w mowie nie poruszyła się żadna struna głośniej; myśli, które wyrażała, płynęły jasnym strumieniem, w którego głębinach żadna złocista rybka nie drgnęła.
Zygmunt, napróżno ożywiając się sam, starał się ją też pociągnąć za sobą; po krótkiej walce Stella, silniejsza od niego, niosła go w te światy, w których mieszkała, a do których on wchodził onieśmielony, przelękły, niemal upokorzony. Czuł się przy niej zbyt ziemską istotą i wstydził, że tak mu ciężyła ta Adamowa glina, gdy Stella była tak przezroczysta i bezcielesna.
Pomimo to godzili się doskonale z sobą i bawili rozmowami o wszystkiem, jakby wypróbować chcieli, czy o wszystkiem też podobne mają pojęcia.
Czasem się one nie godziły, była chwila jakiegoś oporu i niby walki, poczem Zygmunt, podbity, łatwo ustępował.
Wieczorem któregoś z dni następnych, gdy pan Zenon zaprosił do siebie Garbowskiego, chcąc nieco ulżyć Brańskim, stary szambelan prawie po młodym gościu tęsknił i upominał się o niego.
Zenon czy sam dla siebie, czy namówiony przez siostrę, widząc go tak jakoś poważnym do zbytku i jakby onieśmielonym, począł badać Zygmunta, znając jego otwartość.
— No, jakże ci idzie, panie Zygmuncie?
— Jak nie można lepiej! Księżniczka — to prawdziwy anioł, ale między nami powiedziawszy, jej złociste skrzydła napełniają mnie oprócz miłości jakimś strachem.
Śmiać się zaczął Zenon.
— A widzisz? — rzekł. — Byłem tego pewny.
— Nie stoimy na jednym planie — dodał Garbowski. — Ja na tę drabinę aniołów nie mogę się wdrapać, a próżno oczekuję, ażeby ona trochę zeszła ku mnie.
— Jednakże nie możesz się skarżyć, jest dla ciebie tak miła i dobra!
— Że padam przed nią na twarz! Ale gdyby też choć raz mnie połajała, zdaje mi się, że kochałbym ją mocniej jeszcze. Jestem w tem położeniu, jak owe dantejskie dusze w czyśćcu, jak poeta sam, gdy je chciał czule uścisnąć: chwytam urocze widziadło i ręce moje wracają mi na własne ramiona.
— W istocie księżniczka jest istotą tak powietrzną — rzekł Zenon.
— Jakże tu ją wprowadzić w to życie, tak niestety kantowato rzeczywiste? — odparł Zygmunt.
Na to nie odpowiedział mu Zenon, zagadali się wesoło o czem innem.
W kilka dni Garbowski oświadczył, że będzie musiał pojechać. Księżniczka była sama z nim, układając bukiet kwiatów zimowych. Spojrzała nań przenikliwie.
— Czego się pan tak śpieszysz, — rzekła łagodnie — tyle jeszcze do powiedzenia mamy. Ja przynajmniej...
— O pani, — zawołał Zygmunt smutnie — ja miałbym nierównie więcej pewnie, lecz na ustach mi mrą wyrazy. Tyle jest rzeczy, któremi bałbym się obrazić jej uszy.
— Obawa niepotrzebna, — dodała księżniczka — nawet panna Antonina znajduje, że pan jesteś do zbytku trwożliwy. Ale... jedź pan, jeśli chcesz, może śmielszym powrócisz... tylko — obejrzała się wkoło — ażebyś pan o mnie nie zapomniał i miał zakład mej dobrej woli w dotrzymaniu mu słowa... weź pan tę ode mnie małą pamiątkę.
To mówiąc, podała mu różyczkę zerwaną, a na jej łodydze mały z turkusem pierścionek.
Takiego szczęścia nie spodziewał się Zygmunt, a że kochał, a raczej ubóstwiał Stellę, o mało nie padł na kolana przed nią. Oczyma księżniczka zabroniła mu tego ruchu, któryby nadto zdradzał rozmowę.
— Daj mi pan wzamian jaką obrączkę, — rzekła — chcę ją mieć, abym czuła zawsze, com panu winna i jakie mam dlań obowiązki.
Zygmunt zdarł z palca obrączkę jakąś jedyną, którą nosił, i całując rękę księżniczki, włożył ją na jej palec.
Stella spojrzała nań z anielsko-spokojnym uśmiechem, nie zarumieniwszy się nawet, skinęła mu główką i powoli odeszła ku Antoninie.
Były to więc zaręczyny, a raczej zaręczenie, że wiara dochowana mu będzie, zależało tylko od niego zostać szczęśliwym, a drżał biedny Zygmunt! Wróciwszy do mieszkania, padł w krzesło, zadumał się, nie czuł prawie godnym tego, co go spotkało.
W pierwszych chwilach piął się zuchwale do tego szczęścia, teraz przerażało go ono. Stary Zygmuś walczył w nim z młodym panem Zygmuntem. Wyrywał się stąd, aby odetchnąć w innej atmosferze piersią całą, tu dusiło go coś, sam nie rozumiał siebie.
A przecie był szczęśliwy... kochał, śniły mu się te wlepione w niego oczy pełne wyrazu, w które patrząc, wieczność było można przemarzyć. Zygmunt się pytał, czy też życie w nich przeżyć było można.
Mówiły one wiele, wiele, ale... o miłości ani słówka.

W chwili wyjazdu pana Zygmunta, niespodziewanie otrzymał pan Gozdowski list od dziedzica nowego klucza Podmoszczańskiego, który w wyrazach bardzo grzecznych żądał od niego rozmowy w przedmiocie procesu, istniejącego między Brańskiem a jego dobrami o granice. Gozdowski ani przypuszczał, żeby ten nieboszczyk mógł odżyć. Z obu stron milcząco się oddawna ugodzono o pewne używalności i, choć nic rozstrzygnięte nie było, spór zdawał się umorzony. Pan Felicjan Zembrzyński wzywał na konferencję. Nie chcąc go fatygować, plenipotent, zabrawszy papiery, pojechał do niego.
Podmoszczański dwór, jak wiele innych, na starej bardzo, resztkami wałów obwiedzionej sadybce stojący, obszerny, opuszczony, zaczynał się dopiero restaurować potrosze. Od lat kilkudziesięciu tylu w nim różnych ludzi gospodarowało, iż ze wszystkich po nich śladów, najróżnorodniejsza stworzyła się budowa. Część jej murowaną, najporządniejszą, zajmował nowy dziedzic, dosyć się wygodnie i nawet kosztownie urządziwszy meblami, sprowadzonemi z Warszawy. Sług nie brakło... Wysiadając z powozu, ujrzał kogoś Gozdowski tak podobnego do Jałowczy, że gotów był przysiąc, iż tego podejrzanego włóczęgę tu widział znowu.
Pan Zembrzyński przyjął z przesadną grzecznością plenipotenta.
— Nie moja to wina, iż muszę pana dobrodzieja łaskawego fatygować. Spadł na mnie ten niemiły ciężar po przeszłych dziedzicach; radbym się go, a razem i procesu, zbyć jak najrychlej. Czybyśmy o tę dyferencję ułożyć się jakoś zgodnie nie mogli? Ja zgóry zapowiadam, że do ugody wszelkiej, możliwej, chętnie obie wyciągam ręce.
— My też — zawołał Gozdowski.
— Chwałaż Bogu! Rozpatrzmy się w interesie gruntownie i rozstrzygnijmy.
Przy winie, herbacie, owocach i wcale pańskiem przyjęciu, podanem na pięknych, nowiuteńkich srebrach, wszczęła się tedy rozmowa o dyferencji.
Rzecz przedstawiała się nadzwyczaj jasno i prosto według Zembrzyńskiego. Książęta Brańscy powinni byli odstąpić od nieprawnie trzymanych lasów i łąk, a poczciwy dziedzic dla świętego spokoju z wszelkich o długie przetrzymanie własności swej pretensyj kwitował.
Gozdowski osłupiał. Napróżno starał się dowieść, że zupełnie odwrotnie w jego przekonaniu podmoszczańscy dziedzice trzymali nieprawnie znaczną część borów brańskich, że książęta mogli prędzej daleko rościć sobie prawo do wynagrodzenia i t. p. Acz bardzo grzecznie rozprawa o tę granicę trwała dopóźna wieczorem, a skończyła się tem smutnem przekonaniem plenipotenta, że z nowym dziedzicem, który tak się zdawał do ugody pochopny, nic na drodze pokojowej zrobić się nie da.
Wnosił Gozdowski, by kończyć kompromisem przez osoby wybrane z obu stron i przez obie strony wyznaczonego superarbitra, ale Zembrzyński uchylił się od tego pod pozorem, że, będąc tu homo novus, mało zna ludzi, wybraćby ich nie umiał i nie ośmieliłby się fatygować. Koniec końcem z bólem serca, mimo najgłębszego szacunku dla czcigodnego domu książęcego, chociaż miłośnik pokoju i zgody Zembrzyński, bijąc się w piersi, prawie ze łzami utrapienia zapowiedział, że będzie zmuszony sprawę tę oddać trybunałom do rozstrzygnięcia.
Gozdowski już na samem wyjezdnem wstrzymał się jeszcze, chcąc bliżej wyrozumieć, od czegoby przeciwnik nie odstąpił; lecz pretensje były tak olbrzymie i przesadne, że o roztrząsaniu ich myśleć nawet nie było podobna. Zembrzyński domagał się prawie całych lasów, należących do Brańska, zawierających ogromne sianożęcia, część towarnego boru, kilka osad kolonistów i t. p. Odjęcie tego spornego obszaru znaczyło tyle, co utrata połowy Brańska. Mogło się zdawać, że tylko dlatego żąda tak przesadzenie wiele, aby coś otrzymać, lecz dokumenty, które składał, przekonywały, że na serjo myśli proces, z dodatkiem jeszcze pretensyj z posiadania wynikłych, rozpocząć. Opłakiwał tę smutną ostateczność, w którą został wtrącony nabyciem, pan Zembrzyński, lecz — Cóż? — mówił. — Zapłaciłem drogo, rachowałem na to, obowiązek każe dochodzić. — I znowu zaklinał się i protestował, iż zadawał gwałt uczuciom swoim.
Plenipotent odjechał późno, zamyślony, trochę zmitrężony tem wszystkiem, nie chcąc jednak uwierzyć, ażeby rzecz groźną być mogła.
Upłynął tydzień spokojnie. Zembrzyński listem jeszcze raz wezwał do układów. Gozdowski pojechał i trafił na te same niezłomne żądania; rozeszli się sucho i zimno.
W kilka dni wyszły pozwy, proces był wytoczony. Ze zwykłą sobie powolnością Gozdowski, niewiele o to dbając, napisał do plenipotenta, posłał mu papiery, notaty i spał spokojnie... tak spokojnie, że nagła wiadomość o szybko jakoś bardzo zapadłym wyroku pierwszej instancji, w której książęta najzupełniej pobici zostali, piorunem go raziła.
Wyrok ten skazywał na przywrócenie dawnych granic, mapami z 1612 roku wskazanych, na koszta i mającą się ocenić indemnizację.
Nic to nie znaczyło, boć zostawały niezliczone apelacje z powodu formy i treści, można się było lat piętnaście wodzić po sądach, wszakże jeden zły wyrok już jest bardzo szkodliwym w sprawie prejudykatem.
Gozdowski, który o tem dotąd nikomu nic nie wspominał, wzburzony poleciał na radę do Zenona. Ten, przejrzawszy dokumenty za i przeciw, sprawę znalazł zawikłaną i niedobrą. Za tych czasów, gdy możniejszym wolno było prawie wszystko, co siłą poprzeć mogli, dopełniono najazdu na klucz Podmoszczański, pod pozorem błahym i nieuzasadnionym. W ciągu wieków prowadzone procesy świadczyły wymownie, że Brańscy mieli za sobą wpływy, moc, protekcje, ale sprawiedliwość była po stronie przeciwnej.
Zenon nie mógł tego utaić. Przedawnienie stanowiło jedyny argument za nimi.
— Wiesz pan co, — rzekł Zenon — nie wątpisz pewnie o mojem przywiązaniu do domu książąt, gdyby mi jednak sprawę sądzić dano, musiałbym ją przeciwko nim osądzić.
— To nie może być! — zakrzyczał Gozdowski. — Pan masz jakieś przesadzone, dziwaczne idee! Dwieście lat posiadania!
— Choćby trzysta lat nie zmienia natury rzeczy i, co było niesłusznie zagarnięte, nie staje się prawą własnością.
Zebrano konferencję przyjaciół i prawników. Zdania były podzielone, wszyscy jednak godzili się na to, że Zembrzyński, który pieniędzmi sypał, sprawę wygrać może i że niebezpieczeństwo jest bardzo wielkie.
Popłoch padł na Gozdowskiego, generał śmiał się i ramionami ruszał.
— Dwieście lat trwa sprawa, dwieście lat będzie trwała. Strachy na Lachy, niema się czego trwożyć.
Tak to się ukołysało jakoś, a tymczasem niezmiernie czynny i zabiegliwy Zembrzyński pozywał a pozywał. Plenipotent lubelski z flegmą, rachując tylko na przeciągnięcie procesu rozmaitemi wykręty, wymykał się na wsze strony, jak zając przed psami, powracający do swej kotliny, aby ich obałamucić.

Księcia Roberta zpowrotem nie było. Podwójna siła trzymała go w Warszawie: piękne oczy hrabiny Natalji, w które się codzień — choć zdala — mógł wpatrywać, i nadzieja ożenienia, ku któremu ona go popychała sama, całemi siłami starając się, ażeby przyszło do skutku. Pomimo to kochała go, lecz miłość ma swe niepojęte dziwactwa i szały. Zdawało się jej, iż serca Roberta pewniejsza będzie, dając mu za żonę kobietę, której kochać nie mógł. Pragnęła przytem oczyścić się, uspokoić na duchu. Przyjmowała go codzień, lecz żeby nie dać się dawnej namiętności obudzić, wyrachowywała bacznie, ażeby kogoś przy sobie mieć zawsze, aby go odzwyczaić od poufałości i nazwyczaić do spokojnego stosunku, podobniejszego do starej przyjaźni, niż do zgasłego wulkanu. Starania hrabiny, same z siebie szczęśliwe, ojciec Alfonsyny, zupełnie teraz nawrócony, popierał dobrowolnie.
Robert zaproszony poszedł raz pierwszy z ceremonjalną wizytą. Zastał, jakby umyślnie, tylko pannę i nauczycielkę, które go przyjęły, jakby wczoraj rozstał się z niemi. Hrabianka podała mu rękę, zaczęła rozmowę od rzeczy obojętnych, wpadła w humor wesoły, dziwnie wesoły, a gdy przypadkiem wyszła miss Burglife, nader czule patrząc w oczy księciu, szepnęła mu pocichu, że się spodziewa częściej go widywać.
Czułość ta raczej mogła odstręczyć Roberta, niż przyciągnąć. Pojmował on ożenienie urzędowe, zimne, obrachowane ze stron obu, lecz do wysiłku i kłamanego przywiązania nie czuł się zdolnym. Czegóż przecie nie zrobi, kto jest zmuszony? Przyjął to wszystko, podziękował i przyrzekł, że będzie posłuszny.
Miss Burglife nie powracała tak długo, aż wszystkie materjały rozmowy zostały wyczerpane. Alfonsyna wypowiedziała, co tylko sobie wprzódy przygotowała i postanowiła mówić.
Razem prawie z guwernantką ukazał się ojciec, wracający z miasta, czuły, serdeczny, gorący, duszący w uściskach. Już wychodzącego Roberta osadził znowu, jął opowiadać o Warszawie, narzekać na młodzież, skarżyć się na towarzystwo, mówił o Brańsku, dopytywał o wszystko.
Odbyła się ta pierwsza wizyta, jak tylko Robert mógł zapragnąć; od tej jednak bytności powiedział on sobie, że choćby składało się jak najpomyślniej, przyśpieszać nie będzie stanowczego oświadczenia i da się powoli rozwinąć całej tej nieszczęsnej sprawie, nie popychając jej do końca.
W tym celu napisał do Brańska do generała list, w którym mu oznajmił, iż dla interesów przybywszy do Warszawy, zastał tu jeszcze hrabiego z córką, że najdziwniej złożyło się spotkanie, pojednanie, że Mościński, pełen skruchy, stara się naprawić błąd popełniony i t. p. Zapytywał razem generała, czyliby, w razie jeśli to się da bez najmniejszego ubliżenia honorowi domu uczynić, nie należało odnowić myśli pierwszej, dla ocalenia na przyszłość Brańska od gróźb i katastrof. Dodawał, że ze swej strony, jak wprzódy, gotów był to uczynić, tak dziś nie ma nic przeciwko temu, głównie na oku i sercu mając interes i przyszłość rodziny. Dawał do zrozumienia jeszcze, iż dlatego w Warszawie pobyt swój przedłuży, prosząc, by ojca przygotował i t. d.
Podobny list napisał i do Stelli, ale w tonie chłodno-żartobliwym, niby wesołym, w istocie bolesnym. Siostry serce czytało go, tak dalece rozumiejąc, iż łzy miała w oczach, wyciśnięte tym dowcipem. Może też własne położenie przygotowało ją do lepszego pojęcia uczuć księcia Roberta. Panna Antonina, która ten list chciwiej niż księżniczka przez ramię jej pożerała oczyma, prawie nim była uszczęśliwiona. Znać obawiała się ona czegoś innego w Warszawie i Alfonsynę witała jak anioła-wybawcę.
Po wyprawieniu listów, ułożywszy sobie tak życie, aby większe pół dnia mógł spędzić u hrabiny Natalji, wchodząc i wychodząc niewidziany, książę Robert prowadził konkury, nieobjawione jeszcze urzędownie, z flegmą człowieka, któremu do celu nie pilno. Odwiedzał hrabiego, schodzili się w znajomych domach; Alfonsyna czasem ośmielała się nakazywać księciu, aby się w jej loży w teatrze znajdował. Kompromitowano go widocznie, starano się skłonić naostatek do oświadczyn, ale książę Robert udawał bojaźliwego i nieośmielonego. Ile razy hrabia rozmowę zawrócił w stronę, która do celu doprowadzić mogła, książę wymykał mu się zręcznie.
— Bardzo teraz go trzeba natchnąć odwagą, — mówił Mościński do przyjaciela Aurelego — bo widocznie lęka się nas, niedowierza, nieradby zerwać, a nie śmie stanowczo nic rzec. To moja wina, bom go strasznie obcesowo odegnał; teraz czasu trzeba, żeby się to naprawiło. Alfonsynie też nie wierzy, no... ale jakoś to dobijemy, dobijemy!
I zacierał ręce Mościński, pewien, że zręcznie doprowadzi do skutku, gdy sam zechce.
Szambelan dowiedział się od brata o wznowionym projekcie nietylko z podziwieniem niezmiernem, że Robert mógł coś podobnego uczynić, lecz z oburzeniem przeciwko myśli zbliżenia się do familji, która raz śmiała Brańskich obrazić. Zaczerwienił się, rozgniewał i chciał, ażeby generał pisał natychmiast do Roberta, by powracał, zakazując mu wszelkiego z Mościńskimi stosunku. Trzeba było dni kilku wspólnych usiłowań Stelli i generała, ażeby zwolna ukołysać, uspokoić i przekonać szambelana, iż to familji najmniejszej ujmy nie czyni, gdy strona przeciwna sama się stara ją przebłagać, czując głęboko winę swoją. Zostawiono więc rzeczy in statu quo, spuszczając się na księcia Roberta, który najlepszym mógł być sędzią w tej sprawie. Bądź co bądź, szambelan już temu rad nie był i mówić o tem nie lubił.
Po odjeździe pana Zygmunta, kilka tygodni słychać o nim nie było. Gdy zjawił się znowu, Stella przyjęła go, jak starego znajomego i przyjaciela, szukając w jego oczach wyrazu uczucia, z którem powracał. Lecz w pierwszej chwili, ujrzawszy go, spostrzegła na nim grubą żałobę i pobladła.
— Kogo pan straciłeś? — zawołała ze współczuciem serdecznem.
— Ojca! — odparł Zygmunt ze łzą w oku.
— My nic o tem nie wiedzieliśmy!
— Był to człowiek prosty, cichy, o którym wogóle świat wiedział mało; ale dla mnie był on wszystkiem, od czasu gdym matkę stracił. Teraz go dopiero oceniać się uczę, bośmy dawniej nieraz się z sobą ucierali. Pracując do ostatniej chwili, skonał na moich rękach, jeszcze troszcząc się o mój los i o mnie tylko.
Zygmunt ciągle łzy miał na powiekach. Stella z uczuciem uścisnęła jego rękę.
— Sam teraz jestem na świecie — rzekł.
— Mylisz się pan, — dodała pocichu — jest nas dwoje, bo ja pana nie opuszczę.
I pokazała mu pierścionek.
Zygmunt rękę jej ucałował, ale był dziwnie jakiś nieswój, pomieszany, smutny, co naturalnie śmierci ojca najwłaściwiej przypisać było. Obudziła ona w Brańsku powszechne współczucie dla Zygmunta i szambelan, rad z jego przybycia, prosił go sam, ażeby dłużej zabawił a starał się smutne rozerwać myśli.
Nie posądzał on wcale Garbowskiego, aby miał jakie projekty; śnić mu się to nawet nie mogło, wiedział, że był jedynakiem i bardzo majętnym, lecz dość było pokrewieństwa z Gozdowskim i nazwiska pospolitego, aby myśl wszelką odpędzić.
Stella, zdając się mieć na sumieniu spełnienie swego przyrzeczenia, obawiała się oporu ze strony ojca, przewidywała go, rachowała wszakże na przywiązanie jego do niej, na wpływ, jaki miała, na swą stałość. Zdawało jej się, że tę kampanję należało zawczasu przynajmniej rozpocząć i przygotować się do niej. Gdy Zygmunt przybył powtórnie, Stella, mówiąc o nim przed ojcem, zaczęła go bardzo chwalić. Ojciec potakiwał. Ośmielona tem, drugiego dnia rzuciła coś o tem, że jego bywanie w Brańsku mogło dać do myślenia, iż miał jakieś zamiary.
— Masz słuszność, — odparł stary, śmiejąc się — mnie to też na myśl przychodziło, il y a anguille sous roche, jestem pewny. Musi się chcieć starać o Antoninę. Dlaczegoż nie? i owszem, będzie to partja bardzo dobrana i wielce stosowna.
Szambelan ani przypuszczał, żeby Garbowski wyżej sięgnąć się ważył.
Zmiarkowawszy to, Stella zamilkła.
— Jeżeliby to przychodziło do skutku, bo nie rozumiem, dlaczegoby znów tak porządnego i miłego człowieka Antosia miała odrzucać, będziemy mieli trochę na te ciężkie czasu kłopotu, bo Antoninie i wyprawę musimy dać, i jakiś pieniężny podarek. Nigdy żadna panna z naszego domu nie wyszła, nie będąc przez nas wyposażoną.
Stella milczała, nie śmiała nawet podać już myśli tej, z którą przyszła, trzeba było rzeczy biegowi właściwemu zostawić. Zygmunt też nie nalegał, a roczna po ojcu żałoba sama z siebie na ten czas o małżeństwie myśleć nie dozwalała. Panna Antonina, zawsze przeciwna związkowi, znajdowała, że to było bardzo, nadzwyczaj szczęśliwe.
Zabawiwszy dni parę, pod pozorem pilnych teraz spraw majątkowych, Zygmunt wyjechał. Na wyjezdnem Stella podała mu rękę, pokazując pierścionek.
— Wracaj pan, — rzekła — wracaj; zabaw dłużej, ale nie odwykajmy od siebie, nie zapomnijmy o sobie. Cięży mi na sercu dług mój, chciałabym go sercem wypłacić, uczyń to pan możebnem. My się za mało znamy, my mamy tyle do mówienia ze sobą i tyle do przezwyciężenia trudności!
Mówiąc to, spuściła oczy.
Zygmunt przyrzekł wrócić jak najprędzej.
Mamyż objaśnić tu, dlaczego tak teraz był coraz mniej śmiały, coraz bardziej wahający się? Przyczyny tego fenomenu już w samym jego charakterze istniały. Natura ta ognista, zamiłowana w swobodzie, z trudnością mogła się poddać tym formom towarzyskim ostudzającym i wymaganiom Stelli, która z anielską swą słodyczą i spokojem chciała w nim mieć podobnego do siebie człowieka. Miłość byłaby może dokazała choć chwilowo tego cudu i przeobrażenia, gdyby z niewiadomych nam przyczyn wpływ panny Antoniny nie podziałał także na Zygmunta. Towarzyszka Stelli znała ją od dzieciństwa, przenikała myśli, zgadywała uczucia, czytała w nich jak w otwartej księdze, i przerażona była wielkością ofiary, której postanowiła dokonać. Wiedziała ona najlepiej, że Stella nie miała wstrętu do Zygmunta, ale go nie mogła kochać, że usiłowała się zwyciężyć, przemóc, zmusić do poświęcenia. Postanowiła więc Antonina przemówić do młodego serca, do szlachetności Garbowskiego, aby przynajmniej odwlec spełnienie nieodwołalne przyrzeczenia. Stella, lękając się sama siebie, wiązała się słowem i pierścieniem, Antonina usiłowała wytłumaczyć to Zygmuntowi i wmówić w niego, że on takiej ofiary przyjmować nie może, nie powinien.
— Jeśli ją pan istotnie kochasz, to ją kochaj tak jak ona warta... idealną miłością... zdaleka... a że ona pana nie kocha... że go tylko szanuje, na to przysiąc mogę.
Wracała tak często do tego tematu panna Antonina przy każdej podanej sposobności, iż wkońcu obudziła w Zygmuncie chęć uczynienia też ofiary ze swej strony. Ale serce go trzymało, może trochę próżności, może nieco nadziei. Stella była tak anielsko piękna, a człowiek jest tak zawsze słabym człowiekiem!
Zygmunt chciał być bohaterem, a czuł, że na niego nie urósł, wahał się, przeciągał ten stan niepewności, jednego dnia postanawiał dokonać ofiary, drugiego odkładał ją, aby mieć prawo jeszcze... choćby marzyć.
Wśród tych uczuć śmierć ojca wstrząsnęła nim i ostatecznie wyleczyła go z resztek dawnej lekkomyślności, w której czasem szukał pociechy i odurzenia. Zgrai byłych przyjaciół, którzy się zbiegli na łup, pewni, że go objadać, opijać i odzierać będą, dał grzeczną odprawę. Stał się do niepoznania innym. Szalona wesołość nagle przeszła w równie głęboki smutek.

Proces z panem Zembrzyńskim ciągnął się sobie powoli, wedle rozumnego planu lubelskiego plenipotenta, lecz zarazem nader nieszczęśliwie, wedle przepowiedni pana Zenona: przegrywali Brańscy wszędzie. Plenipotent utrzymywał, iż to wszystko nic nie znaczy, że on nie chce szafować środkami obrony w niższych instancjach, a woli całą swą siłę, całą potęgę skupić, gdy rzecz stanowczo rozstrzygać się będzie. Wyroki rzucano obojętnie na stół i pozywano się dalej, ale już nawet optymista Gozdowski trwożyć się zaczynał.
Mówiono o tem wiele we dworze, a Wincentowicz szczególniej znowu tym Zembrzyńskim się zajmował, chociaż mu dowiedziono, że co Felicjan, to nie Leon, i że ten inaczej wyglądał. Żartowano sobie z niego, milczał, ale korciło go niezmiernie.
Nareszcie doszedł do tego stanu zniecierpliwienia, iż postanowił dotrzeć na miejsce i tego nowego Zembrzyńskiego zobaczyć. Ponieważ teraz i o polowanie w lasach zakwestjonowanych były spory, użył tego pozoru Wincentowicz, aby jednego dnia, nic nikomu nie mówiąc, wsiąść na konia i ruszyć do Podmoszczan.
Gdy przybył do dworu, zrazu go jakoś niebardzo do pana puścić chciano, lecz przebojem poszedł.
W trzecim pokoju nad stosem papierów w bardzo pięknym szlafroku zastał... kogoś podobniuteńkiego do Zembrzyńskiego z Lublina, lecz młodszego i niby zmienionego. Ten, nie ten... patrzył i nie mógł zrazu sam sobie zdać sprawy z wrażenia. Mężczyzna, siedzący za stołem, wstał, jakby nie znając wcale Wincentowicza, spokojnie, grzecznie odezwał się do niego, głosem mowy trochę od tamtego Zembrzyńskiego odmiennym, zapytując, czem mu służyć może, co go tu sprowadza.
Obałamucony wielce Wincentowicz, języka w gębie na chwilę zapomniał, patrzył, patrzył, patrzył, a przyczepić się nie śmiał, naostatek z ukłonem rzekł, że przyjeżdża w interesie lasów zakwestjonowanych, gdzie mu polowania bronią.
Mówiąc to, ciągle oczy wlepiał w owego Zembrzyńskiego i ciągle się z sobą pasował. Ten — nie ten. Czasem mu się ot, ot zdało, że poznaje owego Judasza, to znowu zaczynał wątpić. Wyraz twarzy był odmienny i — jak u kaduka — ten biedny, zakrakany pan Leon mógł przyjść do dóbr takich? To było niepodobieństwem.
Gospodarz prosił go siedzieć. Każdy ruch jego śledził Wincentowicz i zupełnie mu się w głowie plątało.
— Przepraszam pana dobrodzieja, — rzekł wkońcu — taką jestem dręczony niepewnością, patrząc na niego, że wytrzymać nie mogę. Znałem pewnego pana Leona Zembrzyńskiego, którego mi pan tak przypomina, ale tak... że na honor, od zmysłów odchodzę.
— Nic dziwnego, — odparł z zimną krwią gospodarz — rzecz bardzo naturalna. Leon był moim rodzonym bratem i byliśmy tak do siebie podobni, że nas nieustannie jednego za drugiego brano. Twarz, głos, ruchy. Ale ja — dodał — jestem od nieboszczyka młodszy.
— Jakto? umarł? — podchwycił Wincentowicz.
— Umarł w Lublinie, wkrótce po jakimś wypadku, o którym się nie mogłem bliżej dowiedzieć. Posądzono go o jakiś postępek nieszlachetny, zagrożono mu, zgryzł się i nagle prawie skończył.
Tu westchnął gospodarz.
— Ubogie to było i biedne — mówił dalej. — Gdy ja chodziłem dzierżawami i dosyć mi się wiodło szczęśliwie, on się koło prawników kręcił i, co gdzie zarobił, to na fałszywych spekulacjach, na przelewach i nabytkach tracił. Słowem, że po nim nic prawie nie pozostało, oprócz tej rudery, którą zabezcen sprzedać trzeba było.
Wincentowicz słuchał, wpatrywał się, dumał, ale z zupełną dobrą wiarą przyjął to opowiadanie. Uczuł nawet w sercu pewną zgryzotę, iż się może nieborakowi do śmierci przyczynił.
— Wie pan dobrodziej co, gdyby... gdyby nie to, że widocznie pan jesteś młodszy i w innej pozycji i... tego... powiedziałbym, dalipan, że ten sam. Myśmy z panem Leonem byli, ale to temu nie wiedzieć wiele lat, na dworze u Brańskich.
— A wiem, bo mi to opowiadał — rzekł gospodarz i zarumienił się.
Wniesiono bardzo wytworną przekąskę. Wincentowicz wódki się napił i do chleba z masłem przystąpił z apetytem myśliwca.
— Mam też do szanownego pana prośbę — rzekł.
— Cóż takiego?
— Otośmy zawsze w tych zakwestjonowanych lasach polowali i nikt nam nigdy słowa nie mówił; teraz nam przeczą i strzelby chcą grabić. Czyż pan będziesz tak surowy? Toć przecie zwierzyny nie wybijemy doszczętu.
— Nie idzie tu o zwierzynę, — odezwał się grzecznie Zembrzyński — ale o prawo polowania. Kto poluje w lesie jakim, do pewnego stopnia dowodzi, iż się w nim za prawowitego gospodarza uważa; jest to prejudykat, któregoby w procesie przeciwko mnie potem użyć można. Niepodobna mi więc dozwolić bez przeszkody polować, bobym na tem mógł więcej niż zwierzynę stracić, łaskawy dobrodzieju.
— To prawda! — smutnie westchnął Wincentowicz — to prawda!...
— Ale na to jest rada — dodał gospodarz. — Radbym koledze i przyjacielowi ś. p. brata mojego uczynić małą przysługę. Dam panu na piśmie pozwolenie dla niego osobiste na polowanie w zakwestjonowanych lasach.
Wincentowicz, doskonały myśliwy, ale prawnik nietęgi, nie dostrzegł wcale, iż przyjęcie przez oficjalistę książąt Brańskich takiego pozwolenia, mogło być do pewnego stopnia tłumaczone tem, iż prawa strony przeciwnej uznawali. Skłonił się więc, dziękując tylko.
Gospodarz dobył księgę sznurową i natychmiast pozwolenie pod pieczęcią za numerem wydał, prosząc tylko dla porządku pana Wincentowicza, ażeby się rozpisał, iż takowe do rąk swych przyjął.
Nie miał nic przeciwko temu pan łowczy. Kartkę schował do kieszeni, jeszcze raz wódki się napił, dostał w dodatku wcale dobre cygaro i z żołądkiem, a razem sumieniem uspokojonem, po krótkiej rozmowie, odjechał.
Gdyby się był obejrzał, zobaczyłby w oknie pokoju, w którym siedzieli, skrzywioną twarz Zembrzyńskiego, śmiejącego się szatańsko i pokazującego mu zdaleka dwie brzydkie figi. Zobaczywszy tę postać, byłby Wincentowicz poznał tego, z którym się ujadał na Firlejowszczyźnie; lecz poczciwy łowczy wogóle niewiele nad to widział, co mu na oczy samo przychodziło. Pojechał więc, rozmyślając, jakie to dziwy wyrabia ta natura, tworząc, naprzykład, postacie jak dwie krople wody do siebie podobne... jakie to są losy ludzkie, które jednemu dają nędzę, a drugiemu miljony... i naostatek, jak, będąc bogatym, można mieć dobrą wódkę, świeże masło i wyborne cygara.
— Nieborak pan Leon, — dodał w duchu — świeć Panie nad jego duszą, nigdy takiego cygara nie palił i takich przysmaków nie jadał, ale że był do niego podobny, to podobny, tylko o wiele brudniejszy.
Z tem Wincentowicz powrócił do Brańska, lecz nie chwalił się jakoś z otrzymanego pozwolenia na polowanie w lasach spornych.
Proces tymczasem, z obu stron już teraz pilnie prowadzony szedł coraz dalej, wyżej i stawał się coraz groźniejszym. Gozdowski tylko, pocieszając się, utrzymywał, że go jeszcze lat pięćdziesiąt prowadzić będzie można.
Z wielką pociechą szambelana, gdy wszystkie paki zostały znowu wypróżnione i dawne domu zabytki stanęły na miejscach, które niegdyś zajmowały, pan generał przyszedł go zawiadomić, że stropy zostały ponaprawiane, tak że najmniejszego nie zostało znaku rysów na nich i w murach, że zatem dawny życia porządek znowu rozpocząć będzie można.
Ucieszyło to niezmiernie księcia Norberta, który czule generała uścisnął.
— Ty tu jesteś moim prawdziwym duchem opiekuńczym, podporą i chlubą rodziny, jej sławą! Dzięki Bogu, nie mieliśmy w niej wyrodków, nie doznaliśmy też mezaljansów; poczciwa krew bez żadnej obcej mieszaniny płynie w żyłach naszych. Możemy spokojni zejść ze świata, poczciwy Robert wstydu nami imieniowi nie zrobi! O Stellę się tylko troszczę... bo gdzie to taką perłę, godną królewskiego diademu, umieścić? Proszę ciebie, — zniżając głos, ciągnął dalej szambelan — między nami mówiąc, choć niktby się tego nie domyślił, bo to wygląda jak dziecię, jak kwiatek... Stella ma dwudziesty ósmy rok, dwudziesty ósmy! Nieraz spoglądam wkoło, żeby jej stosowną partję upatrzyć, i nie widzę nic. Szkoda takiego ślicznego dziewczęcia, takiej cudnej niewiasty! Cóż ty na to, generale?
— Mój Boże! — zawołał książę Hugon. — Małżeństwa piszą się w niebie, a jeśli je człowiek tworzy, rzadko wypadają szczęśliwie. Nie lękaj się, bracie. Znajdzie się ktoś jej godny, tylko, zdaniem mojem, zbyt znowu wysoko patrzyć, zbyt wiele wymagać nie trzeba, a wybór jej samej zostawić.
— Cóż Robert pisze? — spytał stary.
— Przeciągnął swój pobyt dla hrabianki, tym razem zdaje się, że małżeństwo to przyjdzie do skutku... Jakkolwiek Alfonsyna niepowabna, ale rodzina dobra i posag piękny, a ten nam się bardzo przyda.
— Komuż się to nie przyda? — westchnął szambelan.
Po chwili dodał, kładąc rękę na ramieniu księcia generała:
— Wiesz co, bracie, żyjemy tak osamotnieni, a ta biedna Stella, choć tego nie mówi, nudzić się musi. Dla niej samej czasemby dom otworzyć potrzeba, inaczej któż ją zobaczy? Mnieby się zdawało, że po ukończeniu restauracji, najwłaściwsza pora byłaby dać wielki bal... sprosić sąsiedztwo, wystąpić, przypomnieć, jak to u nas niegdyś bywało. No, jakże ci się zdaje?
Generałowi z wielu względów myśl nie zdawała się zbyt szczęśliwą ani bardzo w porę przychodzącą, ale wiedział, że szambelanowi wprost się sprzeciwiać nie było podobna — brał stary na kieł.
Ma foi, — odparł — możnaby o tem pomyśleć dla zabawy Stelli, zapewne. Ale niechżeby choć Robert powrócił.
— Ja sądzę, że to pewnie wkrótce nastąpi — rzekł szambelan.
— Ano, to wówczas pomówimy.
Myśl jednak tego balu świetnego utkwiła w głowie staremu, ciągle coś o tem napomykał.
— Nie wiem, — wymówił się generał — trzebaby spytać Gozdowskiego, czy pieniądze w kasie mamy. Ten proces o granicę bardzo kosztuje.
O procesie wiadomości nie tajono przed szambelanem, pamiętny wszakże dawnego toku sprawy, śmiał się z tego.
— Proces ten, to farsa! bałamuctwo! dwieście się lat toczył, a! żeby też pieniędzy u Gozdowskiego zawsze w zapasie jakich kilkadziesiąt tysięcy nie było, tobym go nazwał... no, nie powiem, jak.
Książę Hugon wiedział najlepiej, iż czasem o kilkaset złotych było trudno, lecz zmilczał.
— Na taki występ, mój bracie, — rzekł po chwili — niewiele teraz w sąsiedztwie ludzi się znajdzie. Opustoszała okolica, rozjechali się, dużo nawykło mieszkać w mieście.
— Bo ja też nie myślałbym ograniczyć się okolicą, zresztą pustą — dodał szambelan. — O kilkanaście mil możnaby listy i zaproszenia rozesłać. Przecie do Brańskich przyjechać za honor sobie mieć powinni. Stoję tem mocniej przy tej myśli, że świetność dawna naszego domu pod wpływem zmiany obyczajów wielce szwankowała... należałoby ją odświeżyć. Na to kilka, a choćby i kilkanaście tysięcy ważyć, rzecz nie jest stracona.
W ciągu wieczora po kilkakroć do tego przedmiotu powracał pan szambelan, a brat wcale się nie sprzeciwiał.
— Pomyślimy o tem, pomyślimy, — powtarzał — gdy zechcesz, to się zrobi.
Drugiego dnia właśnie po tem sztafeta przyniosła wiadomość Gozdowskiemu, że proces o lasy z Zembrzyńskim w przedostatniej instancji znowu został przegrany. Zostawał już tylko jeden, jedyny, ostatni rekurs, po którym nie byłoby ratunku, połowa dóbr Brańskich mogła odpaść niepowrotnie, a gdyby wyrok przysądził to, czego domagał się Zembrzyński, wynagrodzenia ubytków, nie starczyłoby całej fortuny książąt na tę indemnizację.
Przerażenie Gozdowskiego równało się teraz jego niedawnej obojętności i optymizmowi. Wpadł do generała, rwąc włosy na głowie, trzeźwiąc się solami, bez tchu i bez przytomności prawie.
Książę Hugon czuł już nowy cios jakiś, usłyszawszy jednakże o lasach, nawykły lekko sobie cenić całą sprawę, począł się śmiać z Gozdowskiego. Ten zażądał jechać do Warszawy sam i miał już tylko otrzymać listy do księcia Roberta, by ruszyć natychmiast. Zdaniem jego należało poruszyć wszystkie sprężyny, protekcje, stosunki, aby się oprzeć człowiekowi, który w niesłychany sposób podkopał tak znowu książąt Brańskich, że ruina ich mogła być straszniejszą teraz, niż była, gdy chciano dobra za długi licytować.
Uznał wkońcu i książę generał, że coś uczynić należało. Ponieważ Roberta miał Gozdowski zastać w Warszawie, dość było sprawę zdać na niego, a on powinien ją był zapomocą stosunków swych na wcale innym postawić stopniu i pieniacza rozumu nauczyć.
Z tą błogą nadzieją Gozdowski, opatrzony w listy i papiery, wybrawszy powóz, który jak najlżej nosił, i służącego, który mógł w drodze wcale nieźle zgotować, po dobrem śniadaniu i kieliszku starego Bordeaux, bo bez tego trudno mu się obejść było, wyruszył do Warszawy.
Tegoż samego dnia trzęsącą bryczką, bez resorów, z małym chłopakiem do posługi, z bułką chleba, trochą masła w garnuszku, twardemi jajami i flaszeczką wódki, wyjechał z pugilaresem dobrze naładowanym pan Zembrzyński, w tymże samym celu i w tym samym kierunku.

Gdy książę Robert zwlekał oświadczenie się Alfonsynie, a hrabia Mościński rozmyślał, jakby go przywieść ku niemu, Gozdowski pośpieszał do Warszawy, nie zapytawszy nawet generała na wyjezdnem, gdzie w mieście ma księcia szukać. Dopiero wysiadłszy, zjadłszy dobre śniadanie, odwiedziwszy fryzjera i wyświeżywszy się, szanowny plenipotent wyruszył, nakładając ciasne rękawiczki, na zwiady po hotelach.
Losy są czasem dziwnie szyderskie, gdy idzie o spłatanie figla ludziom, osobliwie tym, na których się raz spiknęły. Zaledwie pan Gozdowski wysunął się w ulicę, gdy na przeciwnym chodniku ujrzał wesołą, rumianą, w majestacie całym kroczącą postać znanego mu hrabiego Mościńskiego. Ten niezawodnie wiedzieć musiał o mieszkaniu księcia. Plenipotent rad, że mu się tak szczęśliwie powiodło, poskoczył, przypominając się hrabiemu i przynosząc mu pozdrowienia i ukłony od pana generała.
Hrabia ledwie sobie tę figurę przypomniał, lecz przywitał bardzo grzecznie.
— Cóż pan tu w Warszawie porabiasz? — spytał.
— A! te nieszczęśliwe interesa mnie tu przypędziły — rzekł Gozdowski, nie sądząc, ażeby przed hrabią, krewnym Brańskich, życzliwym im, należało coś ukrywać. — Ledwieśmy się cokolwiek jednego kłopotu pozbyli, spadł nam drugi, nie mniejszy, na głowę.
— Cóż takiego? — ciekawie zagadnął hrabia.
— Proces stary, paskudny, proces zaniedbany o granice, który dwieście lat trwał, a teraz, odnowiony przez nabywcę dóbr sąsiednich podmoszczańskich, wcale się stał groźnym. Nie przypuszczam, ażeby go wygrał, z tem wszystkiem w niższych instancjach otrzymał dla siebie przychylne wyroki. Uchowaj Boże, w ostatniej jeszcze wygra, tośmy przepadli; oderwie nam lasy i sianożęcia, pół majątku, można powiedzieć, Brańsk bez nich nic nie wart. A że nie jesteśmy bez grzechów... (kto dziś długów nie ma?), to groziłoby nam zupełną ruiną.
Hrabia aż drgnął i oczy wlepił w plenipotenta, który ciągnął dalej z zapałem:
— Przybiegłem sam do księcia Roberta, aby wszelkich możliwych użył tu wpływów i stosunków. Trzeba się bronić... musimy wygrać lub... już nie chcę mówić, co nas czeka; Brańsk bez tych lasów, powtarzam, na nic się nie zdał.
— Cóż pan mówisz? Kiedyż się to począł ten proces? Ja nic o nim nie słyszałem — spytał hrabia, z miną bardzo skłopotaną.
— A! to stare dzieje, tylko odnowione. Pojmuje pan łatwo, — dodał — że proces, ciągnący się lat dwieście bez szkody, mogliśmy uważać za rzecz wcale niegroźną. Tymczasem pochwycił go w ręce człowiek nowy, zabiegliwy, chciwy a pieniacz i takiego nam piwa nawarzył. Wygrał we wszystkich instancjach, zostaje najwyższa, do której apelowaliśmy i tu trzeba zwyciężyć lub zginąć. Nie mamy chwili czasu do stracenia.
Mościński słuchał i milczał.
— Łaska Boża wyraźna! Ot, byłbym pięknie posag Alfonsynki ulokował! Opatrzność czuwa nad nami... Do tej pory nic stanowczego nie zaszło, przyjaźń przyjaźnią, interes interesem. Trzeba się starać przeciągnąć, póki dekretu nie będziemy wiedzieli.
Pokiwawszy głową z wielkiem ubolewaniem i wskazawszy adres księcia Gozdowskiemu, hrabia ukłonił się zdaleka, bardzo ceremonjalnie, odprostował i poszedł na naradę do Aurelego. Lecz i bez niej już powiedział sobie w rodzicielskiej pieczołowitości o los córki, że nie wyda jej pewnie, póki ów miecz Damoklesowy nad lasami brańskiemi zawieszony będzie.
— Wszystko to piękne, ładne, księstwo, tytuł, koligacje, sam książę i cała rodzina, mili, kochani, serdeczni, ale jeśli ich wziąć trzeba z całym inwentarzem, bez niczego i jeszcze z długami, no, to upadam do nóg! Alfonia odtęskni, wyperswaduje sobie, a wydać za gołego księcia nie mogę, byłoby to może niebezpieczniejsze, niż ubogi szlachcic. Będą mi chcieli przewodzić i gospodarować w kieszeni, a mitrę dźwigać i złocić! Nigdy w świecie, nigdy w świecie! Ale sza! — mówił sobie hrabia — nic nie okazując, lawirować należy aż do dekretu, aż do ostatecznego wyroku... potem, ponieważ, nic się nie stało, nieznaczna rejterada z zachowaniem jak najlepszej przyjaźni i stosunków... Opatrzność Boska nad domem moim!
Gozdowski, tak doskonale rozpocząwszy swe posłannictwo, rad z siebie, pośpieszył do księcia, którego szczęściem zastał w domu.
Zobaczywszy go, Robert już coś niedobrego przeczuł i żywo ku niemu podbiegł z zapytaniem:
— Wszyscy zdrowi?
— Dzięki Bogu, — rzekł Gozdowski — niemniej jednak z bardzo złemi wiadomościami przybyłem.
Tu rozpoczął, dobywszy cygaro, opowiadanie rozwlekłe o interesie, którego książę Robert słuchał z brwią namarszczoną, nie mówiąc słowa. Epizodycznie też dodał zaraz, jak mu się szczęśliwie zdarzyło, chociaż adresu nie miał, trafić w ulicy na hrabiego i o mieszkaniu księcia się dowiedzieć.
— Pytał się pewnie hrabia, z czem pan przybyłeś? — zagadnął książę.
— A tak, mówiłem mu o naszej biedzie; trzeba wszelkich wpływów i stosunków użyć, może i on też jakie ma.
Książę Robert, który łatwo wyrachować mógł skutek tego zwierzenia się, zaczął się śmiać dziwnym głosem. Nie odpowiedział już słowa. Dla niego nie było wątpliwości, że hrabia albo zwinie chorągiewkę, lub przynajmniej wątpliwego skutku wyczekiwać będzie. Śmiał się długo, chodząc po pokoju. Gozdowski nie umiał sobie tego wytłumaczyć, dla harmonji jednak starał się także uśmiechać.
Zaczęto mówić o czem innem. Plenipotent natychmiast chciał rozpocząć czynności i zabiegi, w których jednak książę Robert niewiele mu obiecywał być pomocnym.
— W tych sferach, przez których wpływ coś tu się zrobić może, — rzekł — ja albo małe, lub żadnych nie mam stosunków. Starać się będę, ale za skutek nie ręczę. Pierwsze wyroki zawsze wpływają na ostateczny; zdaje się, że rachuba była nieco śmiała, gdyście tam zaniedbali starania. Co się jednak stało, o tem niema co już mówić.
Po wyjściu plenipotenta książę długo rozmyślał. Dla niego jawnem było, że całe staranie owo o Alfonsynę, z takiemi zabiegami prowadzone, znowu rozchwiać się miało. Lżej oddychał teraz; ciężyła mu ofiara, a tu los sam, zlitowawszy się nad nim, miał go od niej uwolnić.
Poszedł z tą wiadomością zaraz do hrabiny Natalji, i z uśmiechem, w którym było wiele ironji gorzkiej, lecz razem i prawdziwa radość, oznajmił jej o wypadku.
— Hrabia, powiadomiony o tem, co nam grozi i, o ile go znam, a z każdym dniem poznawałem go lepiej, niezawodnie się wycofa.
— Ale Alfonsyna! — zawołała Natalja. — Ona przecie kocha się w tobie; to jawne, to nie ulega wątpliwości.
— Nie wiem, — dodał Robert — lecz że będzie ojcu, dbałemu o jej szczęście, posłuszna, za to ręczę. Jestem wolny, byłbym szczęśliwy, gdyby nie myśl ta, że oni na tem ucierpią. Droga Nataljo, wierz mi, tak jest lepiej. Życzę prawie przegranej, tak mi myśl ta ciężyła. Poświęcić siebie jest niczem, ale być zmuszonym kłamać miłość i nosić maskę całe życie, gdy serce się krwawi z bólu i tęsknoty, gdy myśl kim innym zajęta, to nietylko okropne, to upodlające. I to jeszcze dla... dla pieniędzy.
— Dla rodziny, dla imienia, dla spokoju ojca — przerwała hrabina Natalja, której szło o zwycięstwo. — Nie należysz książę do siebie, jesteś ostatnim przedstawicielem familji historycznej, musisz dźwigać ją — to obowiązek.
— Droga pani moja, — odparł książę — najśmieszniejsze ze wszystkich urojeń ludzkich jest marzenie o nieśmiertelności na ziemi. Rody, imiona, ludzie, wszystko umiera, maleje i rozkłada się, służąc za materjał nowym wielkościom i nowym blaskom. Dlaczegobyśmy się mieli upierać trwać, gdy los nam mówi tak dobitnie, żeśmy powinni umrzeć. Nie widzę przyczyny trwania, gdy nie mamy siły, a nawet woli do życia, poczynając ode mnie. Ja dla szczęścia i spokoju, zrzekłbym się chętnie blasku i świetności wszelkich.
— Ale rodzina, rodzina! — powtarzała Natalja. — Pojęcia takie są jej obce, ona czuje obowiązek utrzymania się na stanowisku. To, co księciu wydaje się dziwnem, czynią codzień inni i nikt im tego za złe nie ma. Żenią się z posagami dla podtrzymania domu.
— Bo wierzą może w posłannictwo jego, a ja... nie wierzę w nic... i nie pragnę niczego, oprócz...
Spojrzał na nią.
Natalja niecierpliwie ruszyła ramionami.
— Ojciec, stryj, siostra! — zawołała.
Robert zamilkł, spuszczając głowę.
— Mylisz się książę, sądząc, że kiedykolwiek mogłabym ci dać tę rękę, do której przywiązujesz jakąś cenę. Potępiliby mnie ludzie, byłabym zgubiona w oczach ich i własnych, przypisanoby mi wasz upadek! Tego nie chcę, na to nigdy nie pozwolę.
Książę spochmurniał, lecz, wedle obyczaju swego, zmilczał.
— Nie mówmy — dodał później — o rzeczach smutnych, dajmy przeznaczeniom spełnić się, nie walcząc z niemi, co ma być — będzie.
Hrabina spojrzała nań i gorączkowo zerwała się z siedzenia.
— Do zobaczenia, — rzekła — jadę w twoim interesie. Nie w sprawie małżeństwa tym razem, ale jako adwokat w procesie. Poruszę wszystkie sprężyny, trzeba wygrać i musimy wygrać.
Nie było to wszakże tak łatwe, jak się hrabinie zdawało, ani tak od stosunków zawisłe, jak rachował Gozdowski. Ze swej strony Zembrzyński, przyjechawszy pocichuteńku, stanął na straży pilnej i postarał się, aby w interesie wiedzieć wszystko i zapobiec wpływom obcym. Dodać należy, iż w rzeczy samej sprawa zadawniona była, ale słuszna i poprzedzające wyroki dobitnie przekonywały, że owe lasów obszary pierwotnie należały do dóbr podmoszczańskich. Prócz tego Zembrzyński chodził temi drogami, któremi najprędzej do celu dojść można; nie szukał potęg wielkich, ale znał tajemne ścieżki. Protekcje ludzi wysoko położonych są najczęściej ułudą, gdyż oni właśnie sami nie robią nic, a ci, na których ręce spada praca, przeważnie zawsze na obrót jej wpływają. Niewidoczny za stołem, skromny kancelista więcej zrobić może od prezydującego, nie rozumiejącego sprawy, a podległego tysiącznym formom i koniecznościom.
Zembrzyński i jego pomocnicy stali w hierarchji na stopniach bardzo podrzędnych, lecz w istocie w ich rękach było wszystko.
Pomimo więc najgorętszych starań hrabiny Natalji, obietnic, jakie jej czyniono, wpływów, przez które działała, okazało się już w kilka dni, czego przed nią bynajmniej nie ukrywano, iż Brańscy w żaden sposób sprawy swej wygrać nie mogli. Nie zadowalając się tem ostrzeżeniem, ani mu chcąc wierzyć, podwajała ona starań i zabiegów. Gozdowski podawał notatki i oddawał nieskończone wizyty, zmusił nawet księcia Roberta do kilku, co wszystko nic a nic nie pomogło. Najżyczliwsi wprost radzili układ jaki ze stroną przeciwną, nie kryjąc, że wyrok musiał wypaść niekorzystny. W najszczęśliwszym razie można się było spodziewać, że nie przysądzą indemnizacji, lecz całe obszary lasów, kilkaset włók, odpadały od Brańska.
Gozdowski, zrazu przerażony, potem niedowierzający i upatrujący w tych postrachach działanie strony przeciwnej, nie chciał ani słyszeć o układach, naostatek już się godził na nie... gdy Zembrzyński z ubolewaniem oświadczył, że było za późno...
O wszystkiem tem hrabia był uwiadomiony dokładnie i, szepnąwszy miss Burglife, aby była ostrożna, gdyż okoliczności wielce się znowu na nieszczęście zmieniły, „lawirował“, jak powiadał, oczekując końca. Robert powstrzymał się też od częstszych odwiedzin, wyczytawszy łatwo z zakłopotanej twarzy hrabiego i z pośpiechu, z jakim mu się teraz wymykał, nie mając nigdy czasu do dłuższej rozmowy, jakie są jego usposobienia.
Mościński powiedział sobie nawet, że w razie przegranej, pod pozorem pilnych interesów, wyjechać będzie musiał, aby się z kłopotliwego położenia wywinąć.
Wieść o procesie, z powodu czynnych starań hrabiny Natalji i jej przyjaciół a pomocników, rozeszła się szeroko po mieście, lecz dla Roberta była z pewnych względów korzystna, bo tłumaczyła jego tu pobyt i odwracała uwagę od osobistych stosunków. Nie można mu było mieć za złe, że sprawy swej pilnował. W istocie więcej około niej chodził, choć bezskutecznie, Gozdowski, starając się przewlec ukończenie, gdy Zembrzyński, o ile mógł, przyśpieszyć je usiłował.
Już tu zaraz okazało się jawnie, przy kim była przewaga, bo mimo bieganiny plenipotenta, domagającego się odroczenia, sprawę naznaczono w najbliższym, jak było można, terminie. Przegrana Brańskich nie ulegała wątpliwości, ani książę jednak, ani Gozdowski nie donosili o tem generałowi, nie pisali do Brańska, gdzie panował spokój szczęśliwy, a szambelan marzył zawsze o wydaniu owego wielkiego, wspaniałego balu, który miał wskrzesić tradycje dawnej świetności książęcego domu.

Późnym wieczorem powrócił jednego dnia generał od brata i poczynał się zabierać do odmawiania wieczornych pacierzy, gdy nagle wśród ciszy usłyszał w salce pustej stąpanie jakieś. Po chodzie poznał łatwo, że to nie był służący. Przechadzał się tam ktoś wolnym, nierównym i jakby myślami wstrzymywanym niekiedy krokiem. Ktoś tam więc był oczekujący nań, a wieczorna, spóźniona, niezwyczajna godzina naprowadzała na przeczucie, że z niczem dobrem przyjść nie mógł. Z dobrą wieścią się pośpiesza, a ten ktoś chodził, jakby mu wcale nie było pilno.
Tyloma już dotkliwemi ciosami wypróbowany książę Hugon nie chciał się też z wyjściem naprzeciw przybyłemu śpieszyć i uczuł jakby obawę w sercu, jakby przeczucie czegoś złego, co go spotkać miało. Nie ruszył się więc i rzekł sobie w duchu:
— Pomodlę się wprzódy! Niech, co Bóg zsyła, przyjdzie samo, poco się śpieszyć?
Serce mu się nagle ścisnęło i strach rósł, chciał się modlić, ale i myśl, i usta odmówiły usługi... nie mógł. Drżącą ręką otworzył stare officium, poszukał w niem wieczornych modlitw, rozłożył je przed sobą na klęczniku, świece pozapalał, ukląkł z trudnością, chwiejąc się, wsparł na rękach głowę i został w tem położeniu, nie mogąc się ruszyć, ani rozpocząć pacierzy.
Brzmiał mu ciągle złowrogo w uszach ten zagadkowy jakiś krok chodzącego po sali, silił się na poznanie w nim człowieka, na przeczucie tego, co go tu sprowadzało, i nie mógł się domyśleć, kto przyszedł. Serce tylko biło żywo, wróżąc nieuchronne jakieś nieszczęście.
Generał czuł się już wyczerpanym ostatniemi wypadkami, zdawało mu się, że gdyby jeszcze cios weń nowy uderzył, jużby go przenieść nie mógł. Obawa ta, coraz rosnąca, dowiedzenia się czegoś złego była w nim poczuciem bezsilności.
— To mnie dobije — rzekł w duchu.
Klęczał ciągle a słuchał, kroki dawały się słyszeć wyraźnie, zbliżały się nieco, stawał przechadzający, jakby się namyślał, czy wnijść, wracał i chodził znowu. Przed generałem wisiał stary, na blasze malowany obraz Marji Panny, który mu od młodości wszędzie towarzyszył, był to jedyny spadek po matce, a matka miała go od ojca swego. Starzec wpatrzył się weń, jakby z pytaniem gorzkiem, dlaczego na późne dni wydzielono mu największy ciężar, czemu czara ku końcowi właśnie tyle zawierała goryczy?
Tajemnicze kroki to ustawały i cichły, to znów szybszy pochód poczynały po salce, zwalniały nagle, jakby uczucie wzburzone rządziło niemi, oddalały się, zbliżały, przechodziły niemal w bieg, a w chwilę zaraz bezsilnie ledwie się wlokły. Było w nich tyle wyrazu, iż je, jak mowę, czytać mógł stary zdaleka. Ktoś tam więc czekał, a nie śmiał sam iść do niego; zrywał się i obawiał, oznajmywał mu się chodem, nie mając odwagi głosem, przygotowywał go do tego, co niósł z sobą. Lecz któż to mógł być taki?
W salce było ciemno, chodził przecież śmiało, nie potrącając o sprzęty i zbroje, a więc znał dobrze miejsce, w którem się obracał.
— Co ma się stać, stanie, — rzekł w duchu stary — pocóż napróżno i niemęsko zwłóczyć wypicie cykuty?
Chciał wstać i iść... nie mógł... drżał.
W salce chód ciągle słychać było, tylko coraz żywszy, tylko coraz śpieszniejszy, nieustający.
Generał począł sobie wyrzucać, że mu wzburzona fantazja z najprostszej rzeczy, z przyjścia sługi lub natręta tworzy niepotrzebną torturę, którą obawa przedłuża. Mógł się spytać, odezwać, niepewnośćby ustała. Chciał podnieść głos, ale w ustach mu zaschło. Nie wiedział sam, dlaczego nie miał odwagi.
— Będę się modlił, to uspokoi — rzekł w duchu.
Książka już była rozłożona na wieczornych pacierzach, popatrzył na nią, — głoski migotały mu przed oczyma jakiemiś ruchami dziwnemi, podnosiły się do góry, spadały, bladły, nikły płomieniste, przedłużone, olbrzymie, występowały z białego tła i brnęły w niem. Nagle przybierały kształty potworne... rosły im skrzydła, wyskakiwały szpony, świeciły w nich oczy szyderskie. Potem ruch ten ustał nagle, sznurem stanęły do porządku, spokojne, ale znać ręka drżąca musiała przewrócić karty — przed oczyma jego, zamiast pacierzy wieczornych, stało nabożeństwo przy konających...
Była to jakby przepowiednia i oznajmienie losu.
Głos tych kroków zwiastował nadchodzący... zgon. Zbliżała się więc ta nieodzowna godzina, której nikt uniknąć nie może — konanie! Zimnym potem oblały się skronie... łzy oczy zakryły... przez nie świat wydawał mu się, jak w mgle srebrzystej, spłakany cały. Przyszedł tu przed chwilą spokojny, wesół prawie, dlaczegóż nagle ten jakiś krok dziwny, głucho rozlegający się w sali pustej, wywoływał takie przeczucia?
Jest w naturze ludzkiej coś, co zwiastuje jej nadchodzące niebezpieczeństwo i każe gotować się na walkę ostatnią bytu z nicością, bytu z nieśmiertelnym spoczynkiem... Byłoż to owo przedśmiertne drgnienie? Oczy generała padły znów, szukając lekarstwa, na karty starej książki... znalazł na niej modlitwę za umarłych.
I począł się uśmiechać do spoczynku wiekuistego, był strudzony, jak po walce okrutnej. Myśl, smętna przed chwilą, zaczęła przybierać barwę dziwną, jasną, promienistą, rozbłysnęła i poleciała na wiosenne pola młodości, a z nich na złote przeszłości szranki... między rycerzy, którzy stali w obłokach z kopjami u boku, z tarczami na rękach, w przyłbicach słonecznych, z gwiazdami nad czołem. Witał ich zkolei, jadąc na białym rumaku skrzydlatym, a zamiast miecza, dźwigał krzyż. W głowie mąciło się, plątało, szumiały w niej jakby ptaków stada, lecące długiemi pasmami. Stracił siłę nad myślą własną... szła już samopas.
Krok, dający się słyszeć w salce, chodził mu po sklepieniu czaszki pustej i rozlegał się po niej boleśnie.
Obszary jakieś niezmierzone czuł w głowie... pustynie wyschłe, ciemne. Wszędzie było pustkowie, w nim wokoło na świecie, a wśród mroków, wśród niezbadanych ciemności rozlegał się ciągle ten chód nieustający. Kroki sędziego czy kata... lecz żelazne, ciężkie, a coraz bliższe... Ktoś chodził mu po sercu i gniótł je; każde stąpnienie wyciskało się na niem, jak w glinie ręka rzeźbiarza.
Napróżno starał się, znękany temi widzeniami, otrząsnąć z nich i oprzytomnieć, — ciemności coraz gęstsze otaczały go. Potarł obu dłoniami drętwiejące czoło i ruchem gwałtownym strącił z klęcznika świeczniki oba... potoczyły się na posadzkę z płomieniem... mignęły nim i... pogasły.
Generał został wśród zmroku, usiłując wstać i poruszyć się, ale ani odprostować, ani krzyku wydać nie zdołał. Rękami chwytał próżnię; coś, jakby olbrzymi głaz, nagle padło mu na głowę i roztrzaskało ją. Krzyknął nareszcie, lecz w tej chwili upadł i stracił przytomność.
Jęk ten ostatni musiał się rozlec aż w salce, bo w tej chwili wbiegł służący ze światłem, a z nim książę Robert. Jego to kroki liczył generał, nie wiedząc jeszcze o przybyciu. Książę przyjechał późno, a z tem, co przywiózł z sobą, nie śmiał wnijść, choć potrzebował. Wiadomość mogła przyjść inną drogą i jeszcze straszniej piorunowa.
Podnosząc generała z ziemi, książę Robert znalazł go omdlałym, ale w twarzy zsiniałej znać było jakby rażenie jakie krwi buchnięciem. Gotowało się to pewnie dawno, a dziś przyszło w porę, bo ocaliło, pozbawiając przytomności, od boleśniejszego ciosu. Złożono go na łóżku. Nadspodziewanie generał ruszył się, zaczynał przychodzić do siebie... westchnął, otworzył oczy. Dźwignął się żywo i patrzył, zdziwiony niby, dokoła. Wzrok jego skierował się na synowca i wlepił weń oczy, poczynał się uśmiechać, usta ściągać jakby do mówienia i głosem zmienionym, słabym, bełkotliwym odezwał się cicho:
— Darujesz mi w. królewska mość, natychmiast zbroję wdziewam i skrzydła przypnę, na koń siadamy i w pogoń za Saracenami! Jeruzalem zdobyta! Grób Zbawiciela odzyskany! Hosanna! zwycięstwo!
Krzyknął tak gwałtownie, iż Robert pobladł z przestrachu, lękając się, by tego głosu nie usłyszano w podwórzu. Potem, jakby wysilony, padł książę Hugon na poduszki i cienkim głosem śpiewać zaczął:
Omni diae.... dic Mariae...
Śpiew na wargach skonał wkrótce, powieki zaczęły się przymykać, stary zwolna zdrzemywał się, usypiał, bełkotał coś jeszcze niewyraźnie i — zasnął.
Zostawiając przy nim starego sługę, który płakał i drżał z przestrachu, dotknięty nowym tym ciosem książę Robert wybiegł natychmiast, aby wysłać po lekarza. Cała nadzieja była w tem, że pomieszanie mogło być przemijające, że sen, spoczynek, środki jakieś przywrócić przytomność zdołają.
Zbudzono Wincentowicza, wstali słudzy już śpiący. Robert przyszedł siąść na straży przy łożu, lecz tak złamany, bezprzytomny, pozbawiony woli, iż sam nie wiedział, co począć — ręce mu opadły.
Szczęściem ktoś, widząc to, wyprawił po Zenona, który w gościnnych pokojach tego dnia, dopóźna spędziwszy wieczór u szambelana, nocował. Żurba przybiegł przerażony, lecz z całą energją, która go nigdy nie opuszczała. Robert mu się rzucił na szyję.
— Przyjacielu, ratuj! Przyjechałem, wioząc z sobą najgorsze wiadomości, lecz nim z niemi przyszedłem do generała, stało się, nie wiem, co się stało... książę padł uderzony apopleksją z klęcznika, przy którym się modlił... Gdyśmy go otrzeźwili, był jakby obłąkany. Mówił i śpiewał od rzeczy. To nowy cios!
— Po doktora! — zawołał Zenon.
— Już posłano — rzekł Robert. — Lecz teraz powiedz, co mam czynić? Przywożę z sobą przegraną, przegraną stanowczą... wydarto nam najlepszą część majątku. Dług, ciążący na reszcie, pochłania ją: nie mamy nic! Ożenienie moje, jak się domyślisz łatwo, nie przyszło do skutku. Hrabia, na wieść o nieszczęściu naszem, nagle wyjechał z Warszawy i jest już gdzieś na drodze do domu. Wszystko stracone! Co się stanie z generałem, z ojcem, gdy się dowie, ze Stellą?
Zenon nie mógł zrazu wymówić słowa.
— To okropne, — rzekł wkońcu — lecz straszniej jest może lecieć w przepaść, niż pogruchotanemu leżeć na dnie. Nad nim zawsze świeci jakaś cząsteczka nieba. Gdzie niema ratunku żadnego, musi przyjść męska rezygnacja.
— Cóż się dzieje ze Stellą? Co z tym człowiekiem? Co myśli i chce Garbowski? Jak to powiemy ojcu? — wołał Robert. — Może choć to nas chwilowo podtrzyma i oszczędzi wygnania a wstydu?
Zwrócił się do Zenona, który milczał, ponuro zamyślony.
— Garbowski, — rzekł wkońcu — Garbowski był już parę razy... i odjechał. Nie wiem dobrze, co myśli, lecz, lecz zdaje mi się, że widząc ofiarę księżniczki, waha się z jej przyjęciem. Jest szlachetne serce w tym człowieku.
— Cóż się stanie z nami, jeśli tej ofiary nie przyjmie? Daru nam nie uczyni, ani my go przyjąć nie możemy.
— Nie wiem, — dodał Zenon — w każdym razie z nim się ułożyć można, będzie cierpliwy, znajdą się środki jakieś.
— Żadnych niema, — odparł Robert — ojcu należy oszczędzić pogodę dni ostatnich, a potem... pójdziemy pracować... Pracować? — dodał, ruszając ramionami — ale jak?... Stella pracować? ja?.. My nie umiemy nic! My nie mamy pokory do pracy, myśmy skazani na konanie powolne! Jesteśmy istotami wymarłego świata, którym też umrzeć przeznaczono.
— Mości książę, — odparł Zenon — nie wierzę w to, trzeba mieć odwagę dźwignięcia się, a wyrobi się możność.
— Ażeby mieć wolę, trzeba mieć jasny cel przed sobą, a tego oczy moje nie widzą.
— Radźmy — rzekł Zenon — o najpilniejszem, trzeba się nieuchronnie rozmówić z Zembrzyńskim, który ten nieszczęsny proces przeprowadził, a potem z Garbowskim.
— Lecz co ojcu powiedzieć?
— Nie trzeba mu nic mówić, musisz książę zaczekać, aż gdy tego wymagać będzie konieczność. Zresztą dla uniknienia przykrych tłumaczeń... książę możebyś na kilka dni zataić mógł swój powrót i przebyć je w ukryciu.
Przez część nocy gwarzyli tak, siedząc w sali i przysłuchując się, azali generał nie przebudzi się, lub lekarz nie przyjedzie.
Stary przyjaciel domu, zamieszkały o mil parę w miasteczku, Sykstus Cieciorka, doktór niegdyś uniwersytetu wileńskiego, uczeń Franka i Śniadeckiego, na pierwszą wieść o chorobie generała, ledwie się przyodziawszy, na małej bryczynie dla pośpiechu przyleciał.
Był to mężczyzna niestary jeszcze, wielce wykształcony, wielkiego też spokoju ducha i łagodności. Nic go nie dziwiło nigdy, ani niecierpliwiło, ludzi wszystkich traktował potrosze jak pacjentów, z ojcowską dobrocią, ale i z powagą ojcowską, która przed żadną społeczną znakomitością i tytułami nie ustępowała. W innym stanie okrzyczanoby go demokratą i nieznośnym, jako lekarza znosić musiano i szanowano też jako człowieka.
Cieciorka był jednakowo z ekonomami i książętami z jakąś kwakierską, dobroduszną grzecznością, która się o żadne światowe nie troszczyła formy. Nie nadużywał swej wziętości, ale się nie kłaniał nikomu.
Powierzchowność jego na pierwszy rzut oka nie zdradzała niepospolitych umysłu i duszy przymiotów: otyły, gruby, trochę ociężały, mówiący zwolna i niedbale, podobny był do zardzewiałego szlachcica, ale wpatrzywszy się w jego głowę, twarz, w wyraz oczu i ust, poznać w nim było można jeden z tych typów, jakie starożytnych mędrców popiersia wystawiają. Czoło i oczy błyszczały potęgą rozumu chłodnego, myśl tryskała z wejrzenia, i rozum ten a inteligencja nie nadawały mu ani wyrazu dumy, ani szyderstwa; znać doszedł do tej wyżyny, z której wszystko się tak małem wydaje, że nic nie gniewa i nie oburza, litość tylko budzi i miłosierdzie bez granic.
Gdy wszedł na palcach i siadł, ściskając rękę księcia Roberta, opowiedziano mu pokrótce symptomata. Słuchając powieści tej, doktór milczał, przerwał je kilku zapytaniami, zdawał się przebiegu choroby nie rozumieć lub znajdować go anormalnym.
— Zaczekamy przebudzenia, zobaczymy, — rzekł — nic z tego, co mi mówicie, wnosić nie mogę.
Czekano więc przebudzenia do rana, ale napróżno, sen był niezmiernie ciężki, głęboki, a napozór spokojny; co dziwniej, nie towarzyszyła mu żadna gorączka. Chory wydawał się zmęczonym, nie chorym. Doktór Cieciorka badał puls ciekawie, wpatrywał się w rysy, twarz miał zasępioną.
Generał zwykł był się budzić o siódmej i natura, tylu latami znałogowana, wywołała w istocie rozbudzenie. Poruszył się z westchnieniem ciężkiem, chciał wstać... opadł na poduszki. Oczy jego błędne potoczyły się po przytomnych, otwarły szeroko i uspokojone wpatrywały w każdego pokolei. Robert, Cieciorka i Zenon, stali przy łożu. Książę Hugon kilka razy obliczył ich wzrokiem, nic nie mówiąc, potem zaczął się uśmiechać.
— Poznaję was, — rzekł. — Ty — wskazał na Roberta — jesteś Ryszard Lwie Serce; ty — obrócił się do doktora — przełożony mnichów św. Franciszka; a ty mistrz templarjuszów. Doskonale pamiętam. Zostałem wczoraj przez Saracena ranny w głowę, ale rana, zalana balsamem, już się zgoiła; zostanę dziś pod namiotem, jutro na koń!
Doktór wziął go za rękę zwolna, puls był naturalny.
— Możem się omylił, bo ty mi coś pulsu macasz, hę? — odezwał się generał. — Może jesteś Bombastus Paracelsus?
Nikt nie odzywał się, on patrzył ciekawie.
— Co za klimat łagodny, — rzekł — jakie ciepło miłe, zalatuje mnie zapach palm kwitnących.
Robert zwolna cofnął się z Zenonem, doktór pozostał i poważnie nań patrzył długo, a wreszcie rzekł głosem zwyczajnym:
— Pan generał sobie z nas żartuje, jakże nie poznać starego sługi Cieciory i pana Zenona, i księcia Roberta.
— Roberta, — przerwał książę Hugon — co ty mi bajesz? Gdzie Robert? Ten daleko z flotą popłynął, a Zenon hreczkę sieje. Niech rycerstwo nasze zanuci Bogarodzicę... czas, godzina poranna, z Bogiem dzień zaczynać trzeba, a po chwili dodał jak najprzytomniej:
— Czy szambelan już wstał?
Pochwycił doktór ten moment jasny i odpowiedział:
— Myślę, że się przebudził... a może generałbyś wstał i poszedł na śniadanie z nim i księżniczką Stellą?
— Jakże, ranny przez Saracenów? Zobaczyliby bliznę i toby ich nastraszyło. Zostanę pod namiotem.
Mówił tak niedorzecznie naprzemiany i przytomnie, ale ładu w myślach nie było, błąkały się, jakby wiatrami gnane pajęczyny. Doktór wyszedł zamyślony.
— Nadziei nie tracę, — rzekł — lecz mam jej mało. To, co jest teraz, musiało się przygotowywać zdawna.
Trzeba było myśleć, jak szambelanowi wytłumaczyć chorobę, powrót Roberta, i zapobiec, aby nie zapragnął sam przyjść do brata. Widzenie się ze Stellą było nieuchronne; i dla tej wszakże nagła wiadomość o nieszczęściach mogła być groźną.
Zenon poszedł po siostrę. Rano było jeszcze, panna Antonina, ledwie mając czas się ubrać, przelękła, przyszła z bratem na górę do pokojów generała. Na widok Roberta bladego, wycieńczonego, drżącego, rozpłakała się, odgadła wiele.
— Pomóż mi, pani, — rzekł — nie chcę przed nią nic ukrywać. Jesteśmy na ten raz zrujnowani ostatecznie, zgubieni, proces przegrany, od Brańska odetną to, co jego wartość stanowiło. O mojem nieszczęsnem ożenieniu mowy niema; zostaliśmy na łasce Garbowskiego. Przybyłem tu obarczony nieszczęściem, które wiozłem, i wpadłem w chwili, gdy generał apopleksją tknięty został. Od tej pory nie odzyskał przytomności, zdaje się obłąkanym.
Antonina w milczeniu załamała ręce.
— Chcę i potrzebuję się widzieć ze Stellą, — dodał — ułatw to, pani, przez przyjaźń dla nas, przygotuj ją, niech mi pomoże, ojciec nic wiedzieć nie powinien. Biedna Stella!
— Tak, biedna Stella, wszyscyśmy biedni, — szepnęła Antonina — ale mości książę, Stella ma ducha męskiego. Stella potrafi spełnić najcięższą ofiarę i usty się uśmiechać wśród męczeństwa. Nie lękaj się pan o nią. To anioł, to więcej niż anioł, to bohaterka!
Porwała rękę Roberta z zapałem i łzami w oczach.
— Mój książę, bądź spokojny! W takich domowych nieszczęściach, wśród czterech ścian, my kobiety was prowadzić powinniśmy i męstwa dodawać, pocieszać a krzepić.
Wybiegła szybko po Stellę.
Tymczasem dzień był wielki, obawiać się należało, żeby stary książę Norbert nie dowiedział się od którego ze sług o przybyciu syna, chorobie generała, wezwaniu doktora; jedna Stella wiedziałaby, jak mu to oznajmić tak, aby nie przerazić starego.
W pół godziny może weszła ona z Antoniną. Na jej twarzy, mimo łez, było tyle spokoju i rezygnacji, gdy postąpiła ku bratu, aby go uścisnąć, że Robert wydziwić się jej nie mógł. Wsparła się na jego ramieniu i, znać tłumiąc jęk mimowolny, chustkę chwyciła w białe zęby. W chwilę potem odetchnęła spokojniej, wróciła do panowania nad sobą.
— Nie mów mi nic, — rzekła — wiem wszystko, pójdę do ojca, lecz pozwól, spytaj, czy doktór pozwoli, chciałabym stryja zobaczyć!
Cieciorka namyślał się.
— Idź, pani, — rzekł — może ktoś będzie tak szczęśliwy, że go do życia rzeczywistego napowrót ściągnąć potrafi.
Drżąca, ale z przymuszonym uśmiechem na ustach, wsunęła się na palcach Stella i przywitała generała zwykłem
— Dzieńdobry.
— Któż to jest? królowa Jadwiga? — zawołał.
— To ja, Stella, twoja Stella, mój stryju.
— Stella... gwiazda... nie, ty jesteś królowa Jadwiga!
Popatrzył i spytał znowu:
— Czy szambelan wstał?
Ucieszyła się Stella, lecz po tem pytaniu rozsądnem nastąpiło:
— Najjaśniejsza pani! Niegodzien jestem, byś namiot rycerza odwiedzała, ale tę szarfę, którą mnie darzysz, zachowam do zgonu. Na tarczy ją herbowej zawieszę, jak Nałęcz drugi.
Skłonił głowę i w tejże chwili znowu zdało mu się, że jest na łowach, począł psy nawoływać:
— Hu! hu!
Zapłakana wyszła Stella. Spokojne to obłąkanie straszne było. Nie mówiąc słowa, przesunęła się przez salon, złączyła z Antoniną i obie pobiegły czatować u drzwi szambelana. Gdy mu śniadanie jego wnoszono, trochę niespodzianie w tej porze weszła Stella i przyklękła przed ojcem.
— Cóż mi to acanna tak rano przynosisz? — uśmiechnął się stary. — Wszak to nie twoja godzina?
— Tak, kochany ojcze, alem wolała sama przyjść, aby ci powiedzieć, że generał trochę niezdrów. Nic to nie jest strasznego, zawsze jednak...
— Generał niezdrów! Widzicie! — przerwał szambelan. — Ja mu zawsze mówię: nie pij wody po baraninie. Cóż mu takiego?
— Trochę gorączki, nie wiem; jest doktór Cieciorka. A i nasz kochany Robert przybył w nocy, ale tam siedzi przy chorym.
— Widziałaś już Roberta?
— Na chwilę.
— Cóż przywozi? nadzieje znowu?
— Nie wiem, jakoś mi o tem nie mówił.
— A niechże przyjdzie do mnie. Generałowi dać rumianku i zostawić go w spokoju, a wody mu zakazać, do wieczora odejdzie. Niech Robert przyjdzie do mnie. Właśniem rad, że w porę mi powraca, pomoże do tego balu, który chcę dać. Bez niegoby mi to nie poszło, a koniecznie, póki żyję jeszcze, muszę raz wystąpić. Już jeśli Gozdowski poskąpi, ja z mojej szkatułki łożyć-em gotów.
Stella nie mówiła nic.
— Przyślijno mi Roberta...
Pocałował ją w głowę.
Całych sił potrzebowała Stella, by twarzą nie wydać uczucia, aby się okazać spokojną i wesołą.
Szambelan tego dnia był dziwnie rozpromieniony, wyglądał świeżo i usta miał uśmiechnięte.
— Proszęż cię, — rzekł do odchodzącej — napędź tu Roberta do mnie... a generała zostawić w spokoju, on nie lubi, żeby mu się tam naprzykrzali, kiedy niezdrów.
Z tem poselstwem wróciła Stella do Roberta, który po chwili namysłu wybrał się do ojca.
Widzenie się z nim było prawie powtórzeniem przyjęcia Stelli i rozmowy z nią. Uderzyła syna ta pogoda oblicza ojcowskiego i ta szczęśliwa jego ślepota, co się niczego nie domyślała.
Tak dzień cały upłynął na doglądaniu dwóch starców, a rodzeństwo z sobą dłużej się nawet rozmówić nie mogło. W stanie zdrowia generała nie zaszła prawie żadna zmiana, był ciągle senny, a gdy się przebudzał, mówił od rzeczy. Podano mu jedzenie, zaczął jeść łapczywie, chciwie, nieprzytomnie także i zaraz po zjedzeniu zasnął znowu.
Doktór Cieciorka przypatrywał się temu z widocznym smutkiem. Żadnych środków lekarskich nie można było przedsiębrać, oprócz lekkich derywatywów, któreby odciągnęły nacisk na mózg, ale te widocznie jakoś nie poskutkowały.
We dworze ruch był niezmierny i popłoch. Szambelan go nie widział, parę razy spytał o brata, zalecił rumianek, przywołał do siebie księdza Serafina na rozmowę, uspokajał Stellę i spędził czas do wieczora, bez żadnej zmiany w zwykłym porządku zajęć swoich.
Robert, zmęczony wrażeniami, podróżą, bezsennością, wieczorem zszedł do swego pokoju. Zastał w nim już oczekującą nań Stellę, która chodziła zamyślona.
— Przyszłam tu, — rzekła powoli — aby ci dodać męstwa. Jestem pewna Garbowskiego, że się szlachetnie obejdzie z nami, że poszanuje niedolę. Chciałam, myślałam, marzyłam, że ofiarą swojej ręki spłacę dług... ale, mój drogi Robercie, ta ręka dziś nie ma szacunku, byłaby ciężarem, nie darem. Garbowski jej nie chce... pisał wczoraj do mnie. Może czuł, żem go kochać nie mogła, chociaż go szanuję, choć się zmuszałam, aby być dla niego dobrą, łagodną, uprzejmą. Lecz serce czuje, gdy drugie mu nie odpowiada biciem równem. Zostaję wolną. Oddamy mu wszystko... ale szlachetny Zygmunt nie wypędzi nas ze starym ojcem, z biednym stryjem. Bądź spokojny. Ja zostanę, z tobą i ojcem i dożyjemy, co nam Bóg wyznaczył. Umieliśmy być szczęśliwi, potrafimy i cierpieć, Robercie.
Na te słowa wszedł Gozdowski. Domyślając się interesów, Stella znikła.
Plenipotent, jak wszyscy, co nic nie robią, minę miał strasznie zajętą, zakłopotaną, śpieszył się, usiłował udawać czynnego.
— Mnie się zdaje, — zawołał — że potrzeba teraz jeszcze spróbować traktowania z Zembrzyńskim o jakiś modus vivendi. Słyszałem, że powrócił z Warszawy, byłby szalony, gdyby głupi wyrok chciał na nas z całą jego wykonać surowością; toby cały świat nań oburzyło! toby była infamja! to nie może być! Ja jutro rano do niego pojadę. Otrzymamy warunki przynajmniej lżejsze.
— Próbuj pan, — rzekł książę Robert — nic nie zaszkodzi próbować, ale nie upokarzaj się, nie proś, bo mnie się zdaje, że człowiek ten nic nie ustąpi. Dowodzi tego sposób, w jaki ten proces prowadził.
— Zabiłby się w obywatelstwie! — krzyknął Gozdowski.
— Ale on nigdy w niem nie żył — dodał książę Robert.
— Bądź co bądź, jeśli książę pozwolisz, ja jadę, a pewnie godności domu książęcego, równie mi drogiej jak jego dostojnym członkom, nie narażę.
To powiedziawszy, plenipotent się oddalił.
Nazajutrz kazał sobie dać najwykwintniejszy z ekwipażów książęcych, liberję paradną i wyruszył do Podmoszczan.
Przybył tu około południa. Na spotkanie jego wyszedł pan Zembrzyński aż do sieni, co było dobrą wróżbą wedle Gozdowskiego; przyjął go z niskiemi ukłonami i poprowadził do saloniku. Usiedli.
Gozdowski do roboty był nicpotem, ale tem lepiej też mówić umiał.
— Przyjeżdżam do szanownego sąsiada, — rzekł — jak się łatwo domyślisz... w imieniu tych książąt, których pan dobrodziej potrafiłeś dziwnie szczęśliwie prowadzonym procesem zwyciężyć. Powinno to zaspokoić jego miłość własną, a obudzić szlachetność.
— To jest, mości dobrodzieju, interes, — odparł gospodarz — a w interesie uczucia nie grają żadnej roli. Tu rachunek i kredka.
— Lecz i rachunek nawet zdrowy nie powinien pana prowadzić do nadużywania zwycięstwa — przerwał Gozdowski.
— Nadużywania? — rzekł Zembrzyński. — Uchowaj Boże, ale do używania mam prawo zupełne.
— Przecież należałoby być wyrozumiałym i ludzkim.
Zembrzyński zmilczał.
— Przyjeżdżam w imieniu książąt — dodał plenipotent — i proszę go o powolność.
— O jaką? — zapytał Zembrzyński.
— Przecież nam pan całej tej przestrzeni lasów zabrać nie myślisz?
— Tylko to, co mi przysądzono, — rzekł gospodarz — ani cala więcej.
— Lecz pan sam wiesz, że wyrok jest... nierozsądny.
— Tego nie wiem.
— Dwieście lat używalności.
— Przyznasz pan, że czas było oddać zagarniętą własność — rzekł nielitościwy Zembrzyński.
— Przedawnienie też prawo do posiadania daje.
— Znać, żeście go państwo nie mieli, gdy mnie przysądzono dyferencję.
— Ależ panie! Czyż masz być tak nielitościwym?
— Muszę — sucho rzekł Zembrzyński.
Gozdowski chwycił się z krzesła; ta zimna krew go oburzała. Chciał odejść już.
— Siadajże acan dobrodziej, — odezwał się Zembrzyński — a nie opuszczaj domu mojego, dopóki przekąski nie dadzą. Uczyń mi pan ten honor, proszę. W interesie gniewu niema, a staropolska gościnność...
— Dziękuję panu, dziękuję, — sucho rzekł Gozdowski — śniadania nie jem, a czasu nie mam.
— Pan dobrodziej się gniewasz?
— Nie, jestem oburzony! Jakto? Szlachcic nasz, tutejszy zapewne, z taką zaciętością i srogością postępować możesz z domem, w całym kraju tak szanowanym? Pięknaż to pamięć zostanie, że ich do ruiny doprowadzisz!
— Ja? — zawołał Zembrzyński — ja? Mój mości dobrodzieju, widziałeś asindziej, kiedy stary dąb, który pastuszkowie wypalą... utrzyma się to na pasemku kory... przychodzi leciuchny wietrzyk i olbrzym się wali. Mówią, że burza dąb obaliła! A nie... spróchniały był, spalony był. Ja jestem tym wietrzykiem, szanowny panie a dobrodzieju.
Mówiąc, kłaniał się nisko, a pokorny był, jakby wcale nie zwyciężył wczora.
— Więc nie mamy o czem mówić?
— Czekaj pan, — rzekł gospodarz — czekaj, proszę. Widzisz pan, sam powiedziałeś... jestem stary szlachcic. No, tak... i mam nałogi szlacheckie i szanuję tych panów bardzo i pochlebia mi, gdy się o nich choćby otrę. Ot, wiesz asindziej co, możeby się to i dało zrobić... coś ulżyć, coś ułożyć; ale o tem ja z kim innym traktować nie będę, tylko z samym księciem szambelanem.
Gozdowski począł się śmiać.
— To wprost nie może być — rzekł. — Książę szambelan zdał wszystkie interesa synowi, o niczem nie wie, niczem się nie zajmuje, obcy jest wszystkiemu, co się wkoło dzieje. Rodzina, strzegąc jego spokoju, nie dopuszcza doń żadnej, a tem mniej złej wiadomości. On o procesie tym prawie nie wie.
Zembrzyński słuchał ciekawie, lecz głową trząsł.
— Co mi to pan dobrodziej mówisz! Ale czyż to może być? To nie może być!
— Tak jest.
— To źle — odparł Zembrzyński. — Suponujmy, że wśród nieświadomości jakimkolwiek sposobem wpadnie wieść o tym upadku i ruinie, boć książęta Brańscy nie mają dziś nic, bankruci są, no, to stary jak od pioruna będzie zabity.
— Ale on się o tem nigdy nie dowie, mamy do czynienia z człowiekiem szlachetnym, z moim krewnym, który dom książąt szanuje.
— Cóż, na jałmużnie żyć będą?
Gozdowski się oburzył.
— Książęta mają środki, o których pan nie wiesz.
— Hę, hę? Czy anioł z nieba, czy ptaki niebieskie, jak na pustyni prorokowi, będą im złote cegiełki radziwiłłowskie przynosić? — roześmiał się gospodarz.
Plenipotent był zmieszany, gniewny, oburzony, tak że nawet mówić już nie chciał, kłaniał się i odchodził.
— Słuchaj pan, żebym dowiódł, iż jestem lepszy, niż panowie myślicie, — zawołał Zembrzyński — odstąpię połowę lasów, słyszysz pan, połowę lasów, ale o to sam na sam, bez świadków, z księciem umawiać się będę. Tak lub nie. To moje ostatnie słowo. Jak chcecie.
— Wszak z księciem Robertem... — przerwał Gozdowski.
— Nie z księciem Robertem, ale z szambelanem! — zawołał gospodarz. — Rozumiesz mnie pan, albo z nim sam na sam w cztery oczy, albo z nikim... albo z nikim! — powtórzył, oczy jaskrawe, żółte topiąc w plenipotencie.
Gozdowski zdumiony, sam nie wiedząc, co począć z tą propozycją, zakręcił się, skłonił i, nic nie odpowiadając, odjechał. W ganku jeszcze Zembrzyński, kłaniając mu się, dodał:
— Będę czekał odpowiedzi; daję czasu pięć dni do namysłu, lecz inaczej nic, inaczej... nic.
Z tem odjechał plenipotent, powtarzając sobie: „inaczej nic“.
— Dziwny człowiek — myślał przez drogę. — Dlaczego ten upór, żeby koniecznie z samym szambelanem mówić?.. i za to połowę lasów chce oddać... Oczywista rzecz, próżność, nic więcej jak chęć popisania się ze wspaniałomyślnością, żeby potem mógł powtarzać, iż tę ofiarę księciu samemu uczynił. Ale jakże to może być, gdy szambelan o niczem nie wie?
Powróciwszy do Brańska, Gozdowski zawahał się, co ma uczynić z wnioskiem tym Zembrzyńskiego. Należało jednak donieść księciu Robertowi o skutku wyprawy i, choć kilka godzin zwlókł plenipotent, wkońcu spytany wszystko opowiedzieć musiał. Księżniczka Stella była przytomna; i ona, i książę poczęli myśleć, jakby to możliwem uczynić. Trzeba było starca przygotować, wyznać przed nim, że proces źle poszedł i skłonić go do przyjęcia Zembrzyńskiego.
Zenon, wezwany do rady, znajdował, że w tym razie, mimo najszczerszej chęci oszczędzania księcia szambelana, należało go uprzedzić, a dziwacznemu żądaniu Zembrzyńskiego dogodzić. Do tej misji wybrano Stellę, która ze wszystkich najwięcej miała rezygnacji, krwi chłodnej i taktu. Starzec ją kochał czule i od niej najlepiej przyjmował nawet przykre wiadomości, które osłodzić umiała.
— Każecie mi, — rzekła — podejmę się tego, lecz powiem szczerze, wolałabym najcięższe zadanie inne, nad to... tak mi żal błogi pokój ojca zamącić!
Zastanawiano się jeszcze nad dziwacznem żądaniem, lecz nikt nie umiał dociec prawdziwej jego przyczyny.
Stella, rachując na to, iż odrazu nie potrafi skłonić szambelana, nie obudzając podejrzeń w nim o grożącem niebezpieczeństwie, rozpoczęła powoli tegoż wieczora od napomknień, iż jej się zdawało, jakby proces z Zembrzyńskim gorzej szedł, niż przewidywano.
— Wnoszę o tem z zakłopotania Roberta, — dodała — z milczenia jego i niepokoju.
— Może to być imaginacja twoja, — odparł szambelan — bo ja po Robercie nic nie spostrzegłem podobnego, on zawsze jest ponury i zamyślony, a co się tyczy procesu, ten trwa nie wiedzieć wiele lat... i będzie sobie się ciągnął drugie tyle.
— Gozdowski także mi napomknął, że się lęka o niego, bo Zembrzyński ma być nadzwyczaj zabiegliwy, czynny i pieniacz wielki.
— Ten Zembrzyński... co to tu był raz u mnie? — rzekł książę Norbert. — Hm! wygląda na pokornego człeczka, ale oczy ma bardzo brzydkie, bardzo brzydkie!
Po tej rozmowie Stella czekała dnia następnego 1 znowu napomknęła o Zembrzyńskim i o procesie.
— Ty bo się tem próżno niepokoisz, — zawołał, śmiejąc się, książę — wy młodzi wogóle łatwo się trwożycie. Byle co, ogarnia was panika.
Ruszył ramionami.
— Cóż z procesem być może?
— Możemy go przegrać — westchnęła Stella.
— No, to będziemy apelowali, — mówił szambelan — trochę kosztu i tak się sobie to pociągnie.
— Gozdowski przyznał mi się, — rzekła ciszej — żeśmy przegrali.
— I nie czyją pewnie winą, tylko jego — odparł szambelan. — Gozdowski poczciwy człowiek, ale postarzał i ociężał.
— Mówił mi też, iż gdybyś ojciec chciał powagą swą przemówić do Zembrzyńskiego, pewnieby się upamiętał.
— Hm!... ja już od wszystkiego umyłem ręce, — odpowiedział szambelan — ja się do niczego nie mieszam; jakże mam wchodzić w to? Nie godzi mi się, quo titulo?
— Lecz jeżeli Zembrzyński skłonny jest, przez uszanowanie dla ojca, coś więcej uczynić, powolniejszym być?
— Nie sądzę, — rzekł szambelan — wszakże zobaczymy, zobaczymy.
Pierwsze lody były złamane, wsparł Stellę książę Robert, pochlebiało to księciu Norbertowi, iż z nim tylko do czynienia mieć chciano, nie sprzeciwił się więc. Nikt w tem żadnego zresztą nie upatrywał niebezpieczeństwa. Gozdowski śmiał się z próżności szlachetki.
— Choćby książę się miał trochę zmęczyć, połowa lasów naszych tego warta. Głupi dorobkiewicz wysoką ceną opłaca ten honor, że z samym księciem o tem mówić będzie i jemu ofiarę tę uczyni.
Rad, że mu się to jakoś przeprowadzić udało, Gozdowski jeszcze raz pojechał do Podmoszczan, z daleko lepszą fantazją, niż przedtem.
— Masz więc pan, czegoś żądał, książę Norbert zgadza się przyjąć pana i mówić z nim.
Zembrzyńskiemu płowe oczy jakby pomarańczowym ogniem jakimś zagorzały nagle, chwycił za ręce Gozdowskiego.
— Możeż to być! istotnie?
— Tak jest, tak! — śmiał się Gozdowski. — Książę szambelan przyjmie pana, lecz zarazem w imieniu rodziny, troskliwej o jego zdrowie, upraszam go, abyś z łagodnością i należnem starcowi uszanowaniem z nim rozmawiał. Jest dumny, do czci ogólnej nawykły, drażliwy, należy go oszczędzać.
— Bądź pan spokojny, będę już wiedział, jak z nim mówić, — odezwał się żywo Zembrzyński — to moja rzecz! Płacę za audjencję drogo, chcę być swobodnym.
— To są tylko życzliwe uwagi.
Gozdowski uważał, że gospodarz po odebraniu tej wiadomości bardzo był poruszony i jakby roztargniony chodził, cały już przejęty znać honorem, który go miał spotkać.
Niedługo bawiąc i postanowiwszy, o której godzinie miał nazajutrz przybyć Zembrzyński, plenipotent powrócił, rad z siebie, iż jego umiejętnym zabiegom Brańscy ocalenie części znacznej majątku będą winni.

W dniu wyznaczonym pan szambelan polecił kamerdynerowi, aby mu dobył dawno niepotrzebowany strój paradny, a nawet niebieską wstęgę i parę zagranicznych orderów, które zwykle wkładał tylko na wielkie uroczystości. Chciał znać tem większe wywrzeć wrażenie na biednego szlachetkę. Pokoje kazano wyświeżyć i przybrać, służba przywdziała liberje wielkie; słowem, wszystko było w pogotowiu, jakgdyby na przyjęcie znakomitego gościa. Zarazem jednak zaleconem było, ażeby to się nie wydawało umyślnie na ten dzień wziętem, ale jakby powszedniem. Gozdowski miał Zembrzyńskiego przyjąć w ganku i do drzwi szambelana odprowadzić.
Na umówioną godzinę powóz pana Zembrzyńskiego stanął w istocie pod gankiem, a szlachcic wysiadł z niego blady i jakby pomieszany. Wydał jakieś ciche rozkazy ludziom swoim, którzy, pomimo nalegania służby, od ganku się oddalić nie chcieli i z powozem przy nim pozostali.
Gozdowski rozpoczął rozmowę, lecz przybyły nie zdawał się jej ani słyszeć, ani rozumieć, szedł prosto przed siebie, szukając już oczyma kogoś przed sobą, a gdy mu wskazano drogę i otworzono drzwi, rzucił się w nie z pośpiechem, tak że zdawać się mogło, iż obawiał się, aby go jeszcze nie wyrzucono.
Szambelan sam jeden, wedle umowy, oczekiwał na niego, podwoje się zatrzasły, a Gozdowski, oczekujący niecierpliwie wyjścia Zembrzyńskiego, rozpoczął przechadzkę i nasłuchiwanie, ale drzwi, szczelnie zaparte, żadnego nie puściły głosu.
My, nim tę scenę opowiemy, zwróćmy się do Zembrzyńskiego w chwili, gdy Gozdowski mu oznajmił, iż mieć będzie żądane posłuchanie.
Po odjeździe plenipotenta stary latał jak oszalały; całe życie pracował on na tę chwilę zemsty, której nareszcie spragnione jego usta napić się miały. Pięćdziesiąt lat palił go na twarzy otrzymany policzek; poświęcił się cały zapłaceniu zań; teraz nadeszła chwila, w której szambelan był w ręku jego.
Zembrzyński namyślał się, co począć. Gorączka nim miotała; chciał naprzód przypomnieć starcowi krzywdę wyrządzoną i, dawszy policzek za policzek, ząb za ząb, siąść do powozu i uciec.
Wkrótce rozwaga przyszła, niebezpieczeństwo takiego postępku, nikczemność porwania się na starca bezsilnego, oburzenie, jakie to wywołaćby musiało, strach zemsty powstrzymały gwałtowne pierwsze postanowienie. Zembrzyński powiedział sobie, że mu rzuci w oczy rękawiczkę i, zemściwszy się słowy, odjedzie. Chciał, ażeby szambelan wiedział, iż on całe życie nosił się z myślą zemsty, że dla niej pracował, męczył się, znosił nędzę i że temu tajemnemu prześladowaniu winien był w większej części ruinę swoją i rodziny. Układał plany, jak to ma powiedzieć, jakich użyć wyrazów, lecz wśród snucia projektów napadały go i trwogi, i niecierpliwość. Powracał do pierwszej myśli opoliczkowania z namiętną pasją, to znowu słabł i chciał z dumą wystąpić słowem tylko i wyrzutem.
Cały dzień spędził na tem trapieniu się myślami, na przerabianiu swej mowy, na rojeniu o tem spotkaniu, a gdy nazajutrz, drżący z niecierpliwości, siadał do powozu, nie był pewny, jak postąpi, czy go namiętność uniesie, czy wspaniałomyślność, czy złaje, czy przebaczy, czy się porwie...
W takim stanie rozdrażnienia wysiadł Zembrzyński z powozu i poszedł za Gozdowskim do pokoju szambelana.
Był to, dziwnem zrządzeniem wypadku, ten sam pokój, ten sam na boku stał w nim dotąd stół, przy którym Zembrzyński niewinnie został opoliczkowany. Gdy wszedł, żywo jeszcze jakby wczorajsza przypomniała mu się cała ta scena i na nowo wybuchnęła żądza zemsty, ale się pohamował.
Przed nim stał z miną pańską, z całą powagą swą starzec siwowłosy, mimo wieku tak jeszcze krzepki i imponujący swą postacią, jak przed pięćdziesięciu laty. Twarz jego miała wyraz tej pewności siebie, tej dumy pańskiej, przed którą Zembrzyński dawniej drżeć był nawykł. Był to ten sam, od którego chłopakiem ubogim uciekł. Dziś mienie, spokój, honor nawet jego były w rękach mściwego człowieka, który dożył uroczystej chwili porachunku.
Szambelan podszedł kilka kroków i grzecznie powitał Zembrzyńskiego. Ten kocie swe oczy wlepił weń i milczący, wzrokiem go przeszywając, szedł zwolna, nie mówiąc nic; myśli i wyrazy wirowały mu po głowie i ustach.
Oglądał się, czy nie było zasadzki... ale pokoje były puste i drzwi pozamykane. Od lat pięćdziesięciu nie zaszła tu prawie żadna zmiana: poznawał sprzęty, przypominał sobie najdrobniejsze szczegóły. Tylko książę Norbert z młodego i żywego mężczyzny stał się starcem, obleczonym majestatem wieku.
Spojrzenie Zembrzyńskiego i wyraz jego twarzy tak dolegały szambelanowi, iż nareszcie, oczy spuściwszy, aby nań nie patrzeć, sam postanowił przemówić, by nazbyt przeciągnione przerwać milczenie.
— Witam waćpana dobrodzieja — odezwał się szambelan — i naprzód mu dziękuję za jego uprzejmość, iż chciałeś się do mnie fatygować.
Nim się zebrał na odpowiedź Zembrzyński, wargi sobie do krwi pokąsał.
— Nie uprzejmość żadna mnie tu sprowadza, — zawołał — mylisz się wasza książęca mość, przyjechałem w innym celu.
— Zawsze to z jego strony dla nas... dla mnie bardzo pochlebna atencja.
— Nie z atencją przybyłem, mości książę, — głośniej podchwycił Zembrzyński — inny mam cel.
Uderzony wyrazami i tonem, szambelan się wyprostował i spojrzał zgóry.
— Radbym go wiedział, — rzekł sucho — siadaj asindziej.
— Dziękuję, będę mówił, stojąc — odparł gwałtownie Zembrzyński.
— Jak się podoba, ale ja z memi staremi nogami stać nie mogę, pozwolisz, że siądę.
I z największym spokojem szambelan siadł. Spojrzał na gościa, spotkał kocie jego oczy, lecz, wzroku ich wytrzymać nie mogąc, swoje od nich odwrócił.
Zembrzyński syczał, nie mogąc przyjść do słowa, spokojność starca go roznamiętniała.
— Nie wiem, czy wasza książęca mość dawne czasy dobrze dziś sobie przypominasz — począł, trzęsąc się niemal. — Co do mnie, ja mam pamięć doskonałą. Lat temu pięćdziesiąt i kilka, mości książę, na jego dworze służył ubogi chłopak, który nie mógł sobie zasłużyć na łaski pańskie. Bito go i pędzano pod zły humor... Oto przy tym stoliku, mości książę, racz sobie dobrze przypomnieć — tam... ten chłopak niewinnie dostał od was policzek. Tym chłopakiem jestem ja, — uderzył się w pierś — dzisiaj przychodzę ci go oddać.
Książę zrazu znać nie zrozumiał, potem słupiał w miarę, jak słuchał, naostatek zerwał się, wstał i wyprostowany jak posąg, rękę trzęsącą się naprzeciw siebie wyciągnął.
— Ha! boisz się, — zawołał Zembrzyński — bezsilny stary! Jesteś dziś w moich rękach, na mojej łasce... Lecz cóż to znaczy, gdybym ci dał policzek? Ja ci dam raz w serce, bo ci powiem to, co przed tobą ukrywają i tają, co cię zabije! Jesteście przeze mnie bankrutami, w Brańsku siedzicie na łasce, nie macie nic... jesteście żebracy... gorzej, bo zostajecie ze sromotnemi długami na sumieniu. Rozumiesz to, mości książę? To wszystko zrobiłem ja! Podpomogłem do ruiny, szczerbiłem, gryzłem, jak robak wpiłem się w wasze ciało... i mam tę pociechę, żem dokazał, czegom pragnął. Pójdziecie z torbami, jaśnie oświeceni książęta! Cha, cha! z torbami! cha, cha!
Nieruchomy stał stary książę, słuchając i patrząc oczyma osłupiałemi, jakby mowy tej zrozumieć nie mógł. Wszystko, co mu się obijało o uszy, zdawało się czemś tak niepojęcie dziwnem, że Zembrzyńskiego wziął za warjata. Jedna okoliczność, wspomnienie policzka danego niewinnie, który on sobie całe wyrzucał życie, nadawała tej scenie prawdopodobieństwo.
Na gwałtowną mowę, szambelan, do podobnego apostrofowania nienawykły, nie umiał odpowiedzieć, takim tonem nikt nigdy do niego mówić się nie ośmielił, nie rozumiał, co to mogło znaczyć. Słuchał więc, a gdy zaperzony Zembrzyński mówić zaprzestał, namarszczył tylko brwi i rzekł:
— Co, co? co to jest? Mów asindziej jaśniej... powoli. Nie rozumiem.
— A! wasza książęca mość nie rozumiesz? Jakto? i nie pamiętasz niewinnie mi danego policzka? hę? Naprawdę, tobym za niego może i wdzięcznym być powinien, bo on mnie zrobił człowiekiem. Gdyby nie to pragnienie zemsty, jakie on we mnie obudził, byłbym się może zwalał, spadek po stryju stracił, a tak... skąpiłem, szachrowałem, ciułałem, zbierałem, pókim nie dorobił się tyle, aby całym ciężarem mojego majątku siąść wam na karku i ssać... Cha, cha! To może i tego nie rozumie wasza książęca mość, żeście bankruci?!
— Nigdy żaden Brański nie zbankrutował! — zawołał książę szambelan, rumieniąc się cały.
— Doprawdy? a dlaczegóż?
— Dlatego, że każdy oddał do koszuli, jeśli komu był winien.
— Ale wy dziś, i koszulę oddawszy, zostaniecie dłużni! — podchwycił Zembrzyński. — I to, co masz na sobie, nie jest już twoje. Winniście Garbowskiemu więcej, niż warto to, co wam pozostało. Ja wam odbiorę pół Brańska, które wygrałem... i pójdziecie z torbami...
Książę ponuro w ziemię spojrzał... zdawało się, że dreszcz jakiś przebiegł po nim; siadł i powlókł ręką drżącą po czole.
— Mów powoli, — rzekł cicho — mów powoli. I to asindziej tego cudu dokazałeś? przez zemstę?
— Tak! ja, ja! — roześmiał się zwycięsko Zembrzyński. — Nie macie nic... ja wam zabieram wygrane ziemie, a reszta na spłatę długów nie starczy.
Starzec popatrzył nań długo; w tem wejrzeniu przeszły zkolei uczucia różne, milczał, wreszcie się odezwał:
— I jesteś asindziej szczęśliwy teraz? zadowolony? spokojny?
Zembrzyński zabełkotał coś... spodziewał się wybuchu... znajdował niewzruszone męstwo jakieś, które, po ochłonięciu z pierwszego wrażenia, wracało.
— Będę szczęśliwy, — odpowiedział — gdy was zobaczę upokorzonych, odartych, żebrzących, na barłogu.
— Mój panie Zembrzyński, szkoda, że to nie może być, — odezwał się szambelan zwolna — majątek możecie sobie zabrać. Większe od nas rody zubożały nieraz, a nie były ubóstwem upokorzone... bo my potrafimy nasze ubóstwo lepiej nosić, niż ty swoje bogactwo. Żebrać nie będziemy... Jam stary, umrę prędko; dzieci pójdą pracować. Moje resztki i gałgany wyniosą tyle, ile twoja fortuna. Zatem, mospanie Zembrzyński, gdyś swoje sprawił... a oddałeś mi policzek... bywaj zdrów i idź z czystem sumieniem, jeśli możesz.
Zembrzyński zbladł z gniewu... ręka mu drżała, myśl zrywała się namiętnie, budząc go, by się targnął na starca; lecz szambelan, który zwykle chodził z laską i miał ją przy krześle, odniechcenia obojętnie wziął ją do ręki i bawił się ciężką jej gałką złoconą. Zembrzyński postrzegł, że nicby łatwiejszego nie było, jak w głowę nią dostać za pierwszem gwałtowniejszem poruszeniem.
— Masz mi asindziej jeszcze co do powiedzenia? — spytał stary.
— Nic więcej, mości książę, chciałem ci przypomnieć obelgę... i dowieść, że nad robakiem nawet znęcać się nie trzeba, bo i robaki kąsają.
— Dziękuję waszmości za naukę — odparł zwolna szambelan. — Co się tyczy policzka, winien byłem, przyznaję; a jeśli chcesz, powiem ci, iż o przebaczenie proszę. Ja ci też twą zajadłość przebaczam... Nie mogło inaczej być... za mało miałeś serca, abyś się mścił inaczej i szlachetniej. Rzeczy więc skończone; idź asindziej z Bogiem, idź z Bogiem!
To mówiąc, zadzwonił stary ręką drżącą, wszedł kamerdyner... oczyma książę mu wskazał gościa, któremu szeroko drzwi otworzył. Książę Norbert wstał, postąpił krok i ukłonił się spokojnie a poważnie.
Zembrzyński zmieszany, zły, rzucił nań okiem mściwem... dopadł progu i wybiegł, znać obawiając się pogoni, bo znalazłszy powóz przed gankiem, rzucił się weń i kazał pędzić, co koń wyskoczy, do domu.
Chwilę potem, jakby upojony, szambelan pozostał sam z sobą... oparty o stół, myśląc, co ma począć. Nawykły wszystko czynić i przedsiębrać z Bogiem, ręką słabą przeżegnał się; potem targnął dzwonek. Wszedł kamerdyner.
— Prosić księcia Roberta — rzekł.
Silnej natury mężem był książę Norbert. Cios, który w niego uderzył, zachwiał nim ledwie na chwilę; teraz już ta dusza spokojna znowu wracała do pierwszego stanu. Zbierał myśli i męstwo całe na przyjście syna.
Książę Robert, który całej doniosłości tych odwiedzin wcale nie przeczuwał, wszedł, śledząc niespokojnie w twarzy jego oznak, jakie na niej zostawiły. Znalazł ojca wzruszonym, lecz z męstwem wielkiem i wysiłkiem stawiającego czoło losom.
— Źleście czynili, — odezwał się powoli, zesłabłym nieco głosem — żeście przede mną taili wszystko. Ten człowiek mi odkrył położenie nasze. Sam się przyznaje, że był nieszczęścia naszego przyczyną; mścił się na mnie... za nieszczęsny policzek...
Spuścił głowę stary.
Robert rzucił się ściskać go za nogi, a stary się rozpłakał.
— Robercie, wierzaj mi, ja zniosę, co potrzeba, mężnie i nie stęknę... mów mi prawdę! Ten człowiek nie kłamał?
— A! ojcze drogi, może potrafimy ocalić coś, nie wiem, przygotować się jednak potrzeba do tego, co najgorszem być może.
— Spokojnie tylko, spokojnie, — mówił książę Norbert — a Stella? wie już ona? a generał?
Robert zmilczał o generale.
— Stella — rzekł — najwięcej z nas wszystkich ma męstwa.
— O, to szlachetna natura, to serce piękne! — zawołał stary. — Jam tego był pewny! O mnie się nie lękajcie! Nie trzeba tracić ani chwili... nie należy kłamać, ani szukać wybiegów... oddać, oddać wszystko! Trochę pieniędzy i klejnotów jest u mnie, proszę to zabrać, zapłacić... sprzedać srebra, obrazy, sprzęty, wszystko... wszystko. Nikt na nas się żalić nie powinien.
Zadumał się chwilę.
— Jabym chciał jak najprędzej stąd oddalić się, — dodał — mnie nie przystoi siedzieć tu, otoczonemu dostatkami; ja potrafię być ubogim... ja chcę swoją część z tej ofiary dźwigać. My winni czy los, czy złość, nie wchodzę — stało się. Bóg zsyła krzyż, umykać ramion zesłanemu przez Pana buntem jest. Za co ja mam być lepszy? Ja chcę wspólnie cierpieć z wami. Wy pewnie potracicie głowy, ja muszę myśleć o wszystkiem. Jeśli się nie czujesz na siłach, Robercie, przyślij mi kogo, należy się zająć interesami. Posądzam, żeście, szanując mój spokój, wiele dla niego poświęcili, dziś, gdy ja już wiem o wszystkiem... trzeba czas stracony odzyskać.
— Ja jestem na rozkazy ojca — rzekł Robert.
— Brańsk musimy opuścić... inwentarze, ruchomości posprzedawać, ubogim ludziom, żeby grosz nie zaległ; niech nikt na nas nie płacze... Nie zjadajmy tego, co nie nasze. Wszakże mamy dworek z ogrodem w Lublinie? Kto w nim mieszka? Co się z nim dzieje?
— Wynajęty — rzekł Robert.
— Bądź co bądź, trzeba go odebrać, wyporządzić... przenieść się. Dla mnie dość izby jednej.
Niespokojny poszedł do zamczystego biurka szambelan.
— Czekaj, — rzekł — jam tu zbierał, nie sądząc, by się to tak na złą godzinę przydało. Co tu jest, zabierz sobie, płać... proszę cię, płać... nie chcę nic mieć na sumieniu.
I ręką drżącą począł wyrzucać szambelan z szufladek zielone woreczki z dukatami. Było ich tam kilka tysięcy. Robert powiedział sobie, że je zachowa na ojca potrzeby.
— Ale ja w tem wszystkiem chcę widzieć jasno, bez złudzeń, — mówił niespokojnie — trzeba mi obrachować wartość majątku... wszystkie ciężary... co od niego oderwie proces... co się należy sługom.
— Drogi ojcze, — przerwał Robert — wszystko się spełni, jak rozkażesz, ale dziś uspokój się, odetchnij. Cios ten zbyt niespodziany... umysł i serce oswoić się z nim muszą.
— Tak... tak... lecz w nieszczęściu jedna praca i zajęcie dają siły do zniesienia go. Boję się, bym, spoczywając, przez myśl własną nie został rozszarpany... lękam się o siebie... Nie mówcie nic generałowi, dopóki nie wyzdrowieje... proszę was... ja sam mu oznajmię i potrafię powiedzieć.
Szybko a gorączkowo wyrywały się wyrazy z ust szambelana, lecz wkońcu słabnąć zaczął, wsparł się na dłoni... zakrył oczy, zamilkł. Ręką tylko żegnał syna, wskazując mu, ażeby odszedł.
Robert oddalił się powoli.

EPILOG.

W pięć lat po opisanych wypadkach hrabia Mościński, wydawszy córkę za księcia także, ale nie mającego nic, oprócz tytułu i francuszczyzny, przez Szwajcara mu wpojonej, osadziwszy młode małżeństwo w owym pałacu z żółtemi kolumnami, sam, nie chcąc być zawadą nowemu stadłu, wyjechał do Warszawy. W tydzień po przyjeździe, błądząc tęskny po mieście a szukając znajomych, spotkał elegancko ubranego jegomości, już wcale niemłodego, który mu się z uśmiechem kłaniał. Na nieszczęście, hrabia miał i krótki wzrok, i krótszą jeszcze pamięć, tak że przypomnieć sobie nie zdołał, kto to mógł być taki. Pamiętał, że go gdzieś widział, ale nazwiska i miejsca, w którem się poznali, zapomniał. Gdy po raz wtóry w kilka dni znowu się na ulicy zetknęli, a ów znajomy-nieznajomy ukłonił się hrabiemu, ten go zatrzymał.
— Jak się pan dobrodziej miewa?
Spodziewał się, że w rozmowie potrafi się czegoś dowiedzieć.
— Dziękuję hrabiemu. Pan hrabia tu oddawna? na długo?
— Ja? od kilkunastu dni; na jak długo, nie wiem.
— Sam?
— Tak jest... córka moja wyszła za księcia C. i została w domu. Sam jestem tu, a co gorzej, jakoś w Warszawie niewiele znajduję dawnych znajomości. A pan dobrodziej?
— Ja teraz tu mieszkam, — rzekł nieznajomy — od czasu jak Brańsk został sprzedany.
Hrabia dopiero teraz przypomniał sobie, iż tego pana widywał w Brańsku, gdzie, jak mu się zdawało, był czemś nakształt plenipotenta, przyjaciela domu. Był to w istocie pan Gozdowski.
— Brańsk sprzedany! Słyszałem, słyszałem, ubolewałem, ale szczegółów żadnych nie wiem.
— Gdyby to pana hrabiego zająć mogło, najlepiej znając te nieszczęśliwe interesa i skład okoliczności, opowiedziałbym jak najdokładniej.
— A, proszę bardzo! — zawołał hrabia. — Nudzę się w tej Warszawie, będzie mi wielce przyjemnie spędzić z nim chwilę. Chodźmy na obiadek do Bouquerela, zjemy go sobie w gabinecie.
Gozdowskiemu milszym nikt być nie mógł nad tego, co go na dobry obiad zapraszał. Chwycił więc rękę hrabiego z gorącą wdzięcznością i poszli. Zasiedli do stołu w kątku; po pierwszych żalach i westchnieniach nad losem książąt kochanych, Gozdowski tak opowiadanie swe rozpoczął:
— Upadek tego domu oddawna przewidywać było można, a nikt go wcześniej nie widział ode mnie, lecz zaradzić stało się niepodobieństwem. Mały, lichy człowieczyna, niejaki Zembrzyński, któremu książę szambelan, panie świeć nad duszą jego, dał w ucho, gdy był w usługach jego, całe życie poświęcił zemście. Długoby tu opowiadać przyszło... dosyć, że na swojem postawił. Wszystko razem na nas spadło. Książę generał, który o interesach wiedział i troskał się niemi, dostał pomieszania zmysłów, a szambelan, gdy jeszcze marzył o świetności i wielkości domu, nagle się dowiedział, że nie mieli nic. Tu się dopiero okazała prawdziwa wielkość duszy tego człowieka. Zniósł wszystko jak najspokojniej, nie chcąc póty grosza wziąć z majątku, póki długi do ostatniego szeląga nie zostały wypłacone. Posunął to, panie hrabio, aż do śmieszności, ale trudno, słuchać go musieliśmy. Sprzedano obrazy, srebra, powozy, konie, sprzęty, aż do najdrobniejszych pamiątek familijnych. Stary był nieubłagany, księżniczka Stella mu pomagała, dosyć, że Brańsk, lasy, i co było gotówki, i co przyszło z inwentarzy, pochłonęli wierzyciele. Jeden tylko mój synowiec Garbowski bardzo się szlachetnie znalazł: chciał czekać, chciał ustąpić, książę nie przyjął, a wszelako z jego pomocą coś się ocalić dało. I tak miljonowa ta fortuna, podzielona, rozdarta, posprzedawana kawałkami, poszła po rękach. Książętom został dworek z ogrodem w Lublinie na przedmieściu z kilku morgami ziemi, tyle właśnie, ile oni dawniej gracjalistom swoim dawali, a z majętności ocalało po sprzedaży klejnotów i z tego, co książę Robert, od ojca wziąwszy, przechował dla niego, może półtorakroć sto tysięcy, to jest mniej, niż oni dawniej miewali dochodu.
— Proszę, proszę! — przerwał hrabia. — I cóż z sobą poczęli?
— Największa bieda była z generałem, który zupełnie nieprzytomny, jednak to zrozumiał, iż był w Brańsku i wynosić się nie chciał. Do domu obłąkanych za nic go oddać nie chciano. Ledwie księżniczka Stella potrafiła wymóc na nim, że wyjechał. Osadzono go w dworku, gdzie i szambelan nieboszczyk do śmierci w jednej izdebce przemieszkiwał.
— Zmarł więc książę szambelan? — spytał Mościński z westchnieniem.
— Niedawno, śmiercią chrześcijańską, piękną, jaką daj Boże każdemu. Pobłogosławiwszy dzieci, pomodliwszy się, zapragnął się zdrzemnąć i usnął na wieki. Kazał się pochować przez pokorę w prostej sosnowej trumnie.
— A generał.
— Generał żyje i zdrów zupełnie, ale bredzi. Je nadzwyczaj wiele, po mrozie chodzi w koszuli i zbroi żelaznej, bo ją często wdziewać lubi. Śpiewa pieśni pobożne, czasem godzinami warty odbywa niby u grobu Pańskiego... pyta się kilka razy na dzień o brata i, nie czekając odpowiedzi, mówi o czem innem. Bieda z nim, lecz to szczęście, że spokojny, byle Żydów nie widział, bo tłucze ich, jako niewiernych Saracenów, i jednemu miednicę na głowie rozbił. Zresztą dla wszystkich jest grzeczny, a dla Roberta i Stelli powolny. W Robercie widzi Ryszarda Lwie Serce, w Stelli najczęściej królowę Jadwigę, lub Blanchę.
— A tychże dwoje, brat i siostra? — spytał hrabia. — Nie ożenił się Robert?
Gozdowski potrząsł głową.
— On się nigdy nie ożeni! Gdyby już to uczynił, lepiejby było, bo dawny romans trwa; ale hrabina Natalja iść za niego nie chce, aby mu świata nie zawiązywać, a on się nie żeni, bo sądzi, iż koniec końcem ona pójdzie za niego. A tymczasem życie tęskne, nudne, bez celu. Cały dzień cygaro, i to liche pali, bo na dobre mu nie stało, książki przewraca, bo nie czyta, lub chodzi zamyślony.
— A księżniczka Stella?
— To jest, panie, — zawołał Gozdowski, widelec podnosząc do góry — to jest anioł w ludzkiem ciele! Ta jest wszystkiem w domu, a do tego słońcem, co ogrzewa, głosem, co pociesza... siostrą miłosierdzia. Do ostatniej chwili pielęgnowała ojca, pielęgnuje generała, troszczy się o brata... zawsze o kogoś, nigdy o siebie... Miała ona takiego, bardzo majętnego chłopaka, mojego kuzyna, co się w niej szalenie zakochał, ale... trafiła kosa na kamień. Garbowski się dowiedział, że księżniczka, choć wyjść za niego była gotowa, nie kochała go... więc, pierścionek już mając, zrzekł się jej ręki. Był to, panie hrabio, największy szaławiła, jakiego kiedy świat widział. I co pan powie? Wpływ tej kobiety uczynił go statecznym, zmienił na innego człowieka. Oddał księżniczce pierścionek, a mimo to został przyjacielem domu; prosił o jedyną łaskę, aby mu bywać pozwolono, przesiaduje z nimi niemal całe dni i kocha się zapamiętale. Czemu się nie żeni? Bóg go wie... bo ja sądzę, że i księżniczka Stella nicby przeciwko temu nie miała... a że miłości szalonej niema, toby się bez niej obeszło.
— A, zapewne! To tylko zawada do szczęścia prawdziwego, — przerwał hrabia, wychylając kieliszek Bordeaux. — I ja bardzom rad, że moja Alfonia poszła za księcia przez rozsądek, a on ożenił się przez szacunek. Takie małżeństwa są zawsze najbezpieczniejsze, z miłością zaś, jak z zapałkami w kieszeni... niech ją!
Gozdowski uśmiechnął się z tego trafnego porównania amfitrjona.
— Ale proszę acana dobrodzieja, — mówił hrabia — cóż tedy więcej, co więcej? jak żyją? co robią?
— Żyją w dworku pod Lublinem, który jednak, choć stary, księżniczka potrafiła tak upiększyć, tak ubrać, że tam ludzie się schodzą przyglądać, jak na dziwowisko. Ogródek cacko. Z pałacu naturalnie zostało wiele rzeczy, a że Brańsk nabył Garbowski, zabrali, co chcieli. Było aż nadto czem pokoiki ubrać, a smaku im nie brak. Generał ma wielki pokój do ogrodu i swego służącego, który go nie odstępuje. Księżniczka stoi we dwóch pokojach obok, aby w razie potrzeby mogła dobiec do niego; książę Robert z drugiej strony od ogrodu; od ulicy są dwa pokoje bawialne. Życie nadzwyczaj skromne, a na nich doprawdy, po tych dawnych wygodach i nazwyczajeniu do zbytku, ani znać, że wielu rzeczy wyrzekać się muszą. Księżniczka Stella chodzi czarno, a piękniejsza jest, niż kiedykolwiek była, książę Robert, jako żołnierz, nawykł się obchodzić małem. Jedyne ich towarzystwo młody Garbowski albo kto ze starych wiejskich przyjaciół.
Hrabia kiwał głową nad pieczystem... tak go to opowiadanie przejmowało. W milczeniu nalał kieliszek szampańskiego wina Gozdowskiemu, a drugi sobie, trącili się i posmakowali. Rozmowa na chwilę była boleścią nad losem książąt przerwana.
— Mój Boże, takie piękne dobra! — wtrącił Mościński. — Co to tam przy skrzętnem gospodarstwie można z tego było zrobić... takie inwentarze! Wszystko djabli wzięli... At, nieład! nierząd!
— Ach, panie hrabio, fatalizm — ananke! — rzekł Gozdowski.
Hrabia ostatniego wyrazu czy nie dosłyszał, czy prędzej nie zrozumiał, rzekł pośpiesznie.
— A niańki, niańki! Tak, gdzie wiele nianiek, to wiadomo...
Gozdowski zamilkł, wielce zdumiony.
— Cóż, proszę pana dobrodzieja, niechże mnie pan powie, — począł zaraz Mościński — co się stało z tym... z tym... jakże się zwał... co to się mścił, co wygrał proces?
— A... z Zembrzyńskim?
— Tak, z tym, co w twarz dostał.
— Pan hrabia wie, że gdy proces wygrał, uparł się z samym starym szambelanem traktować, wlazł do niego i człowiekowi, który o Bożym świecie nie wiedział, nagle wyśpiewał, że bankrut, że bez koszuli wyjdzie... i t. p.
— A cóż szambelan?
— Książę? Jam myślał, że go apopleksja ubije. Gdzie zaś! Tak to zniósł i tak mu głowę zmył, a kijem go pono nastraszył, że ten, co tu przybył z wielką fantazją, pojechał jak zmyty.
— Ho, ho! bo ten książę Norbert, — przerwał hrabia, z powagą wielkiego znawcy ludzkich charakterów — książę Norbert to był prawdziwy senator, statysta i człek wielkiego majestatu. Przed nim każdy się czuł maleńkim, panie. To był senator, panie, to był senator! A cóż tedy ten... jakże się zowie?
— Zembrzyński. No, cóż, pojechał do domu, żółtaczki dostał, sprowadzili doktora Cieciorkę za późno, coś tam żółć zaczęła w nim dokazywać i umarł sobie jeszcze wprzód, nim szambelan. A dobrze mu tak, bo był zły.
— A z majątkiem co się stało?
— Podobno, że się jacyś dziedzice znaleźli, bo na majątek zawsze się oni znajdują.
— O tak, — uśmiechnął się Mościński. — Dziwne dzieje... i oto dom zacny, wielki, poczciwy, gniazdo cnoty prawdziwe... wiatr rozniósł i zniszczył. Szkoda, panie, szkoda... tylko to już ratować było trudno. Oni pewnie i do mnie żal mają, — dodał hrabia — lecz niesłuszny. Nie szło mi o majątek, ale o szczęście córki, którego książę Robert z tą nieszczęśliwą miłością w sercu nigdy zapewnić jej nie mógł. Ja bo, panie, miłości zawsze jestem przeciwny, to, panie, głupstwo. Żeniłem się bez miłości, żyłem dzięki Bogu bez niej i dziecko takem wydał, że tam o tem nie słychać. Szacunek, zgoda... i dosyć. Szkoda domu, szkoda domu!
— Jeszcze to, panie hrabio, nie ostatnie słowo o nim — rzekł Gozdowski. — Książę Robert może się ożenić, księżniczka może wyjść zamąż...
— Wątpię, wątpię, — wtrącił, dolewając wina, hrabia. — Ale, ale, a cóż się stało z tą panną (ładna panna), co przy księżniczce była?
— Z panną Antoniną? — ruszył ramionami Gozdowski i uśmiechnął się. — Wzięli pono Żurbowie nadal tę samą dzierżawę u nowego dziedzica. Dobrzy ludzie! Zenon, jej brat, niby to prawnik... myśli zostać adwokatem; ano myśli i nie namyślił się dotąd. Panna Antonina zamąż iść nie chce; mocno ją posądzam, że się w księciu Robercie kocha. Wychowała się z księżniczką, nabrała pańskich obyczajów, niebogata... gdzie to tam jej męża znaleźć! Raz wraz to ona dojeżdża do Lublina, to pan Zenon... nieodstępni goście. Mnie się zdaje, że to się tak wszystko zestarzeje i zeschnie... Ale ludzie najczcigodniejsi... Mnie też, — wzdychając, dokończył plenipotent — spotkał ten los, żem, życie strawiwszy na ich usługach, po długich latach znalazł się na bruku, stary, siwy i już na niewiele przydatny.
Hrabia, sądząc, że tu może nastąpić przymówka o jakie miejsce w jego dobrach, albo o rekomendację, chrząknął głośno i zaczął kaszleć bardzo.
Gozdowski kończył:
— Szczęściem, że tam miałem kapitalik swój po ojcu i jakiś grosz oszczędzony, więc z tym się tu wyniosłem do Warszawy i żyję... aby do końca, bo późno już na nowo rozpoczynać zawód, a panowie teraz plenipotentów nie potrzebują. Prawdę rzekłszy, — dodał — panów i niema.
— Hę? — spytał hrabia — hę? No, są gdzieś niegdzieś, tylko czasy cięższe nastały.
— Czasy bardzo ciężkie! — powtórzył Gozdowski.
— Otóż proszę, proszę! Tak się tedy tym Brańskim marnie zeszło! — powtórzył Mościński, zapalając cygaro. — Bardzo mi ich żal!
— Któż ich nie żałuje?
— Myślę jednak, że sami sobie winni — mruczał hrabia. — Od dawnych tam lat na łasce Bożej było wszystko.
— Złość ludzka też się przyczyniła — przerwał Gozdowski. — Zembrzyński ten ich podkopywał, pieniądze pod innemi nazwiskami tkał, procenta zaległy... rosło to, rosło i nagle, gdy się upomniano o wszystko... nie było już ratunku.
— Nie było ratunku! — westchnął kuzyn. — Przyznam się, że teraz w tej niedoli radbym zobaczyć i odwiedzić księcia Roberta a oświadczyć im kondolencję swoją.
— To nie byłoby trudno, — rzekł Gozdowski — bo on często bywa w Warszawie.
Hrabia bojaźliwie się obejrzał. Było to rzucone na wiatr; lękał się, by go los za słowo nie chwycił. Wstał prędko od stołu, zapiął się, pożegnał i, spojrzawszy na zegarek, wymknął się, myśląc, iż długo w mieście bawić nie wypadnie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.