NORBERT. Podaj mi znów ręce — Złóż je na czole — patrz, jak ono bije! Do ócz przyciśnij — jaki żar z nich tryska! O ty najsroższa! ty najdroższa w świecie! Królowa musi spełnić, o co proszę. Jakżeż cię posiąść, nie prosząc królowej? Czekając na mnie, stoi — tam, ty — tutaj; Raz trzeba prosić, dziś nadeszła pora, Dzisiaj uzyskam, o co ją poproszę: O luba, pozwól ją prosić!
KONSTANCYA. Idź, zgub nas!
NORBERT. Nie! teraz, luba! Ma dusza złamana! Jak ja cię kocham! Ustąp mej miłości! Człek jedno życie ma i skon li jeden,
Jedno ma niebo i jedno ma piekło! Niechaj się spełni los mój, daj mi niebo! Niech widzę dzisiaj i czuję, żeś moją! Na skroni twojej wycisnę me imię — Pragnę cię posiąść i potem, jeżeli Bóg tak dopuści, chcę umrzeć w tem szczęściu!
KONSTANCYA. Czylim nie twoja? Gdzież twój spokój? powiedz! Nie jestem jego, ja, co weń się zmieniam, Ja, której serce jego bije sercem, Ja, co mu daję te ręce, te oczy, Te moje włosy — wszystko, co posiadam —, Tak, że ten duch mój, zmienion w jego ducha, Zwraca się dzisiaj przeciw mnie, kobiecie, I nie pozwala, by on się potykał O lada słomkę, nie chcę, aby światu Było wiadome, jak on ją ukochał, A ona jak go uwielbia! Ty masz ją, Ale dotychczas nie masz świata. Naprzód, Idź, mówię, naprzód, nie wstrzymuj się dla mnie, Nie troszcz się o to, czego ja nie pragnę, O los wspaniały i o głośne imię. Imię to ciężyć ci będzie, dla pustej Dobre parady, więcej dla niczego; Dobre li na to, by się świat wyśliznął Z rąk twych i aby zawołał: „O, setki Koron jest godzien ten człowiek, a nie ma Wcale odwagi sięgnąć choć po jednę!”
KONSTANCYA. Ty go kochasz! kochaj mnie tak samo! O to mi jedno nie daj próżno błagać! Cóż cię obchodzi, co świat wie i myśli?
NORBERT. Błagasz napróżno — o co?
KONSTANCYA. O Norbercie, Jak ja cię kocham, serce mego serca! Ale posłuchaj — albo dłoń tę cofnę — Mówisz: „nie! teraz!“ Chcesz iść do królowej, Sześć może kroków iść chcesz i powiedzieć, Jakeś ukochał mnie! — Tak, Bogu dzięki!
NORBERT. Bogu niech będą dzięki!
KONSTANCYA. Tak, Norbercie! Radbyś swą wyznać miłość i o moją Prosić ją potem rękę — Weź tę różę, Popatrz się na nią i posłuchaj! Pierwszym Jesteś królowej ulubieńcem, jesteś Pierwszym jej sługą, i nie bez przyczyny. Ta noc dzisiejsza wieńczy twoje dzieło, Na cześć twej pracy jest ta uroczystość Dzisiaj w pałacu, noc to przepamiętna Świetnym jej życia tryumfem, albowiem Dwie dziś na skroń swą włożyła korony, O czem od wieków dom jej próżno marzył:
Że to marzenie stało się dziś prawdą, Stwierdzić ma noc ta! Czyjaż to zasługa? Czyj-że to geniusz, czyjaż to wytrwałość, Czyj to wysiłek zdobył tyle mózgów, Nagiął serc tyle? Tyś jest przeznaczeniem, Tyś jest tą chwilą niebieską. A teraz Przychodzi kolej na królowę. „Powiedz, Jaką nagrodę chcesz?“ Zatrzymaj mocą Przeszłość i więzy włóż na przyszłość; ramię Wyciągnij w górę ku słońcu i pełnię Tych jego blasków sprowadź na swą ziemię. Zawładnij całem jej życiem — na jedno Ona się tylko nie zgodzi, to jedno, O co ją prosić będziesz, zmieni szale I unicestwi twe dzieło — najwyżej Ona-ć przebaczy to, jeżeli może. Mniemasz, że zgodzę się, abyś królowę Prosił o rękę jej kuzynki?
NORBERT. Pozwól — Czy wierzysz nadal, że jest wielkoduszną, Nie! — sprawiedliwą?
KONSTANCYA. Dziwna rzecz! Mężczyźni Umieją w sobie rozkochać kobiety, A serca kobiet znają mniej, niż — — — Słuchaj, Wspaniałomyślny jesteś, sprawiedliwy — Wejdź w położenie królowej! Naprzykład:
Ja-ć się pozwalam całować, w twej dłoni Dłoń ma spoczywa — a czy wiesz, dlaczego? Ja ci to powiem: wolno ci całować, Ponieważ imię masz na dworze, wolno Brać ci tę rękę i tę, byś — gdy zechcesz — Mógł na nie wkładać klejnoty. To straszne? Stosuj to wszystko do królowej, pomyśl, Żem ja królową, do której przemawiasz: „Człek bezimienny byłem, tobie, Pani, Potrzebną była ma pomoc; dla czego-ć Jam ofiarował swe usługi? Piękna Przy twoim boku stała kuzyneczka. Dlaczegom sprawę twą uczynił swoją? Nie uzyskałbym inaczej jej ręki. Trudom mym zbytnie oddajesz pochwały? — Owszem — me trudy stały się zabawką Z chwilą, gdy na nie spojrzały jej oczy. Jakież te trudy nagrodzi twa wdzięczność? Daj mi jej rękę!“
NORBERT. Pytam: czy królowa Jest sprawiedliwą? Jest wspaniałomyślną?
KONSTANCYA. Owszem, jest! Kochasz różę, nic w tem złego: Lecz czy dla róży, czy z miłości dla mnie Tulisz do piersi kwiat ten? Dla mnie, rzekłeś, I zawsze powiesz tak, nie chcący kłamać. Rzekłeś królowej, że dla niej li służysz,
Teraz utraci wiarę i pomyśli, Żeś tylko służył dla siebie. Ja znam ją! Tu stąd sześć kroków, w sali, ze dwadzieścia Wisi obrazów; życie tam bujniejsze, Niż życie samo, przecież to nie życie! W takim to, pomyśl, czarodziejskim domu Urodziła się królowa; tu ona Świat cały widzi, jego dzieje, czyny, Walki olbrzymów i biesiady bogów, Mędrców w senacie i piękno w kąpieli, Bitwy i łowy, wszelką rozkosz ziemi, Widoki morza, krajobrazy, kwiaty — Widzi to wszystko w piękniejszej postaci, Niżby zobaczyć mogła poza ścianą Swego dworzyszcza. Lecz niech kto przywiedzie Do tej milczącej galeryi stworzenie Ze krwi i ciała, obok malowidła Niech lwa postawi żywego, czyż ona Pozna się na nim od razu i powie: „Oto towarzysz lwa, tego z myśliwskiej Sceny, któregom tylekroć sławiła!“ Nie! jej znajomość naszej ziemi, naszych Trwóg i nadziei, gniewów i sympatyj Zbyt jest pośrednia, zbyt nierzeczywista, Dla nas istnieje rzeczywistość, nigdy Dla niej; jej życie zamknięte w tych ścianach. Miała i ojca i matkę, a jednak Nie miała ojca ni matki; przyjaciół
I zalotników miała co niemiara, I mąż się zjawił w odpowiednim czasie, A jednak wszystko kłam to był i złuda! Piękne obrazy — malował je Rubens —, Gdzie widać dobroć i przyjaźń i miłość, Wszystko to razem wspanialsze od życia, A przecież nic to! nie życie! To maski I suknie barwne, które tam podziwiasz! Jakżeż to ona odczuje, tak, ona, Co lat pięćdziesiąt była w tej galeryi Samotnym widzem? Jakżeż to odczuje, Kiedy jej naraz przywiedziesz przed oczy Tę ogniem życia buchającą miłość? Mniemasz, że przyjmie ją spokojnie? Prawdą Nasza jest miłość, czyż ona tę prawdę Pozna na pierwszy rzut oka, odróżni Od malowanej wierności? Jedynie Mógłbyś przemówić do niej tak: „My, ludzie, Na to stworzeni — rzecz ma dużo nazwisk, Lecz jedno tylko jest prawdziwe; teraz Bądź sprawiedliwą, królowo!“ Twe życie Wstecz się potoczy; rzekłszy to, utracisz Swoją królowę, a i mnie nie zyszczesz. Ona nie pojmie tego! Mój Norbercie, Czy nie rozumiesz?
NORBERT. Królowa królową. Ja zasię jestem ja! Nie żaden obraz,
Lecz żywy człowiek w kaźdem ścięgnie, w każdym Nerwie, stojący nad ciżbą ulicy W oknie pałacu tego, tak jak ona Przebywa teraz śród swych malowideł. Przedrogi jest nam obojgu skarb życia. Ona nie umie kochać. Cóż mi władza? Kiedym przed rokiem ujrzał po raz pierwszy Twoje oblicze, ujrzałem skarb życia; Głos brzmiał mi w duszy: Życie nic nie warte Bez tej kobiety! Wszystkie bole świata Gotówem dźwigać, wszystką jego rozkosz Zgarnąć i kopnąć, byle tylko posiąść Ją — tę jedyną! Jakżeż to uczynić? Byłaś kuzynką królowej — słyszałem, Więc by cię zdobyć, poszedłem w jej służbę. Innej nie było drogi. Jeśli była, Jeśli modłami do jakowejś gwiazdy, Ciałem i duszą jej oddany, mogłem Pozyskać ciebie — mów, czyż trzeba było Modlić się do niej, do tej gwiazdy białej, Czy nie?... Służyłem królowej, więc innej Nie było drogi. Spełniałem, co inni Spełniać się tutaj lenili. Swojegom Celu nie zdradzał, ona nie pytała. Żniwo mych działań dla niej, a zaś dla mnie Wynagrodzenie, tem wynagrodzeniem Ty, a nikt inny! Jeśli śniła kiedy, Że to nie może być, więc niech się zbudzi!
Czyżby myślała, że bodźcem mi będzie Pragnienie władzy, sława, przywiązanie Do królewskiego jej tronu? Jeżeli Jej urojeniem było, że dla takich Pustych majaków poświęcamy życie, To urojeniem mojem: Pracowałem, Bom cię pożądał wszystką moją duszą, Więc też poproszę o twą rękę... Pozwól!...
KONSTANCYA. Gdybym od pierwszej nie kochała chwili, Nie była twoją, gdybyśmy się chytrze Tak nie czaili, tak podstępnie, czelnie, Rozumiałabym niecierpliwość twoją. Cóż nas obchodzą — tamci? Gdzież ty teraz? Zanurzon w aktach — — gdzież ja teraz jestem? Zajęta strojem świątecznym... W uściskach! Myśmy wzajemnych, nad nami dłoń śmierci! Cóż ci za powód kazał przerwać radę? By się na chwilę spotkać w kurytarzu. Potem te sztuczki, wybiegi tajemne, Skryte umowy, zagadkowe znaki, Długo, głęboko obmyślane plany Schadzek, gra spojrzeń: „wie czy nie wie o tem?“ Dobrze, czy źle jest wszystko — co? Rok cały Takich kradzionych rozkoszy — dziś na nic?! Chcesz go zamienić na bity, odwieczny Gościniec świata, na którym się bije Albo sprzedaje żony? Tak cię wabi
To jawne jego szczęście, że się wstydzisz Szczęścia naszego? Cóż zyskasz? To tylko, ZeŻe się królowa zgodzi, że ci odda Swoją krewniaczkę, że się tak pozbędzie I mnie i ciebie i żyć nam pozwoli, Jak żyje naszych pięciuset przyjaciół. SwiatŚwiat skrzętną ręką wskaże nam sypialnię I straż postawi tam, gdzieśmy tak nieraz Umieli tropy jej zmylić. Tak, słuchaj Porady świata, spętaj-że sokoła, Niech obowiązek będzie odtąd rączy, Jak rączą była dotychczas natura. Czyż nam, sokołom, wolno li polować Z ręki? Mężczyzny myśl to, nie kobiety!
NORBERT. Tak, myśl mężczyzny — więcej! myśl to moja, Który-m jest po to, by cię kochać! Niechże Wie to świat cały! Godne-m spełnił dzieło Dzięki miłości, choć ją tamowały Groble zastrzeżeń, form, choć przymusowa Wzrok jej ślepiła tajemniczość! Puść-że Wolno mą miłość, a ujrzysz, co będzie Z mojego życia, co za czyn się zrodzi! Z innych powodów spełnia świat swe dzieła — Pragnienie władzy, sława — oto cele! Owszem; lecz dzisiaj mój poziomy powód Niechaj ich górne zawstydzi przyczyny! Prawda jest siłą! Niechże będzie prawdą
ZycieŻycie człowieka! Mą prawdą jest miłość. Czas to niech stwierdzi! Pragnę, by twe imię Na mojej wszystkiej widniało istocie, Przypieczętować chcę je do mej skroni, Do mojej piersi, do klingi mej szpady, Do mojej wstęgi, aby świat cię widział We mnie, by miłość wątła umierała W obliczu mojej miłości — ze wstydu! Zgódź się, Konstancyo! Tak długo się miłość Wżerała w wnętrze, ujarzmiona we mnie, Że teraz jest już całkiem mną i musi Znaleźć już ujście! Wspomnij na me dzieło, Na ten wir intryg, na trwogi, nadzieje, Na niespodzianki i zwłoki, na długi, Cierpliwy trud mój, który dzisiaj z drżeniem Dotarł nareszcie do celu — czyż teraz Miałby się cofnąć? Zda się, że po śmierci Przyszedłem znowu do życia — gdyż życiem Jest to po długich, bezmiłosnych chwilach Pracy —, że zdążam swobodnie ku Pięknu, Gnan wielką żądzą świata, która nieraz, Spełniając we mnie swe dzieło, pod własnem Padała jarzmem. Dziś nadszedł ten wieczór — Patrzaj — ta pierwsza gwiazda — drży tak blizko, Że tylko ręką ją ściągnąć; snać płonie Pomiędzy ziemią, która się podnosi, A między niebem, kłoniącem się ku niej; Przyroda w sobie zamknięta, krzew każdy
I kwiat wszelaki zagłębia się w własnej, Cichej zadumie — nigdzie wstydu, pychy, Nigdzie zwycięstwa ani też porażki, Wszystko, pod władzą Boga, własną miarą Żywot swój mierzy. Naokół posągi Stoją w właściwych odstępach: jest siła W sile i słabość znalazła swój wyraz W tem, co przedstawia słabość. Muza lirę, Nimfa ma łanię, a Milczenie różę; Stwórca spogląda na wszechświat — posłuchaj: Żyjmy, jak wszystko, w zgodzie z prawdą, wierni Swym własnym wnętrzom! Krok uczyńmy pierwszy, A w trop się zjawi i drugi — mym pierwszym Jest posiąść ciebie!... Zagrała muzyka, Zagrała marsza. — Naprzód! do królowej! Ciebie zażądam od niej — niech wie o tem Świat, niech podziwia i bije oklaski! ZyciaŻycia naszego pęka kwiat, więc dalej!...
KONSTANCYA. Więc mamy zginąć oboje! Norbercie, Do szpiku kości znam ją, ty jej nie znasz; Nazbyt dalekoś od niej się urodził, Byś czuł, co ona widzi, a zaś czego Widzieć nie może... Jest wspaniałomyślną Mimo twojego uśmiechu, — tak samo Wspaniałomyślną, jak i ty; w tej wątłej, Troską i bólem strawionej postaci Rozrzutna żyła dusza i umarła
Z braku żyznego pożywienia. Spojrzyj, Z litością spojrzyj na nią, nim rozpoczniesz — Zwyczajem mężczyzn —, ufny w swoje prawo, Żądać nagrody za przeszłość... Zobaczysz, Jaką-ć wymierzy sprawiedliwość! Słuchaj: Tak my, kobiety, nie lubim być dłużne, Jak wy, mężczyźni, nie lubicie darów. Przypuść, że jakąś jest nauczycielką, Zmuszoną w letnich miesiącach doglądać Zabaw swych uczniów, choć sama się czuje Wyższą nad płochość dziecinną, gdy z pychą Wychowawczyni spogląda tak z krzesła Na życie, słońce, śmiechy, na tę młodość, Można-ć się dziwić, że będzie z ukosa Patrzeć i na nas? Nie budź w niej uczucia — Trud to daremny, nie ma czego budzić! — Lecz wzbudź w niej wiarę, że jej sprawiedliwość Powinna przybrać pozory uczucia, A wnet zobaczysz, jak ta dusza chłodna Będzie starała się rozgrzać! Czy sądzisz, Że ona kocha mnie? Bynajmniej! Jednak, Myśląc, iż rzeczą będzie sprawiedliwą Przygarnąć krewną, wzięła mnie do siebie I stokroć więcej uczyniła dla mnie Z tej jednej, marnej przyczyny, niż miłość Z ważniejszych może uczynić powodów. Ja jej tym samym nie odpłacę chłodem, Miłość jej daję, nie mam nic ponadto.
Czując, że winnam jej pomódz, chcę pomódz! Ze względu na nią i ciebie powtarzam: Tak, my, kobiety, nie lubim być dłużne, Jak wy, mężczyźni, nie lubicie darów. Jabym w twem miejscu zyskała jej względy — Na karb miłości złożyłabym wszystko; Wcale fałszywym nie będąc dworakiem, Rzekłabym: „czynów moich powodzenie To ma nagroda!“ I czyż to nieprawda? Potem, rozkuwszy jej wspaniałomyślność, Takbym ją, będąc tobą, skierowała Niepostrzeżenie, że wzięłabym tylko To, co mi sama raczyła w nagrodę Oddać — to znaczy, rękę jej krewniaczki, Najbliższej tronu, będącą niejako Cząstką niej samej — boć przecie królowej Nikt się nie waży kochać wprost, a temu, Kto mieć nie może imienia czy rzeczy, Echo wystarczy albo cień... Wstążeczki Jakiejś poszukaj, którą na swych piersiach Kiedyś nosiła, na dowód, jak drogi Jest ci jej oddech... Powiedz, żem ci blizka, Że ci się zdaję cząstką jej istoty, Poproś o rękę moją — wszak rozumiesz? Ona-ć łaskawie zgodzi się... Lecz jeśli Zechcesz wymusić od niej, wtedy — — — Pomnij, Jeżeli w przepaść zepchniesz mnie i siebie, Tak o niewdzięczność oskarżaj królowę...
NORBERT. Jeśli wybiorę drogę tę, czyż zgoda? To nie ma droga! Więcej prawdzie ufam! A jeśli nie chcesz prawdy, juścić chyba I to, co powiem, zbytnim nie jest fałszem. Zostaniesz tutaj?...
KONSTANCYA. O serce najdroższe! Jakżeż ja ciebie kochałam! Więc teraz Moją wybierasz drogę? Jesteś moim Teraz ministrem, jak jej byłeś przedtem, Myśl wykonujesz moją, plan mój słaby W dzieło przemieniasz silne i skuteczne? Pomnij: zawdzięczam tej zwiędłej kobiecie Wszystko — me życie, szczęście, ciebie! Pomóż, Bym się jej mogła odpłacić! Na swojem Chcesz się opierać prawie i zabierasz Z sobą mą różę, me ręce, me serce? Twe prawo mojem, moje li masz prawo!
NORBERT. Pozostań tutaj... Jak ty znasz mnie!
KONSTANCYA. Przecież — —
(Norbert wyrywa się z jej objęć; ona pozostaje. Z wnętrza dolatują dźwięki muzyki tanecznej. Wchodzi KRÓLOWA.)
KRÓLOWA. Konstancyo! Tutaj — tak, jak on powiedział... Mów, czy to prawda? Powiedz bez ogródki!
KRÓLOWA. Konstancyo! Kocham z całej duszy! Kocham cię — powiedz: prawda to? tak prawda, Jak ja tu mówię z tobą?
KONSTANCYA. Czemu wątpisz?
KRÓLOWA. A! czemu wątpię? daj mi się w tem wszystkiem Naprzód rozeznać... Takiemi ty na to Patrzysz oczyma? Nikt się sam nie widzi, Inni go widzą lepiej... Czemu wątpisz? Tak ty się pytasz? Wszakże widzisz jego I mnie... Najświętsza Matka łask posiada Tyle, że — gdyby nie zbrakło nam wiary, Której nie mamy — miałby człowiek wszystko, Czego pożąda; lecz nasze wybryki Płodzą w nas rozpacz, tamują nam wolę — I, tak żyjący, sami się od siebie Odprzysięgamy — — Jam się odprzysięgła Dawno, Konstancyo, od wszelkiej miłości I od nadziei wszelkiej, jak ta palma, Co z tego miejsca tu nie ujrzy nigdy Łanów egipskich...
KRÓLOWA. Tak to było, O tak, Konstancyo! Oto ludzie mówią — Może nie ludzie, nie, a tylko mary: — „Ku zachodowi kłoni się twe życie, Już posiwiałaś — stój! ni kroku dalej! — Już to za późno dla ciebie, dziewczętom Pozostaw miłość, zostaw ją Konstancyi, Ty bądź — królową!“ Człek zna tę wskazówkę — W połowie drogi chwyta ją, jak dziecko, Wstyd go ogarnia, jeśli się w nim zbudzi Jakowy opór... — „Miłość!... O miłości Przestań już myśleć! Królową-ci jestem, Rządy mi dzierżyć, nie kochać, zaprawdę!“ I tak te lica stają się takiemi, Jak są, tak włosy bieleją, tak ręce Więdną, jak moje — wtem — — o nie! Nie taki Ma być mój koniec — — dzięki Bogu!
KONSTANCYA. Pani — — Ja nie rozumiem — — —
KRÓLOWA. Ty — szczęśliwa!... Nie wiem, Jak jest dla mężczyzn, ale dla nas, kobiet — Konstancyo, jestem, tak jak ty, kobietą — Jedyny tylko skarb jest w życiu: miłość! — Wszystko, co skarbem się wydaje, będzie Jedynie cieniem miłości; pozłotę I wszelką wartość daje mu li miłość.
Ze mnie bierz przykład, nigdy nie łudź siebie, Miłości żądaj, miłością obdarzaj, Bo wszystko inne jest fałszem. Konstancyo, Jak ja cię kocham!...
KONSTANCYA. I ja ciebie kocham!
KRÓLOWA. Wiem, za twą sprawą tak się wszystko stało... Pragnęłam serce swe ogrzać, gdy wszystkie Ślady miłości zamierać się zdały, I wnet do serca przytuliłam ciebie... Twa młodość świeża — taką miałam wiarę — To starzejące rozgrzeje mi serce. O, stara jestem — — nie?! O nie, to prawda I prawdą musi pozostać!...
KONSTANCYA. Opowiedz, Niech ja rozsądzę, prawda to czy kłamstwo.
KRÓLOWA. Lękam się ciebie! Powiedz, patrząc na mnie: „Stara, bez wdzięku, mężczyznom potrzeba Wdzięku!“ To klątwa moja! Ja-ć to czuję!
KONSTANCYA. O bądź spokojna! — — — teraz, mówisz Pani, Nie jesteś pewna?...
KRÓLOWA. Zbliżył się, Konstancyo — Cóż w tem dziwnego? — — czyliż nie widziałam, Jak się mężczyźni zbliżali, by odejść? Przelotne k’niemu rzuciłam spojrzenie Z mojego tronu, gdziem jak marmur stała.
„Jeden młodzieniec więcej! Juścić pewnie Pokochał jaką dziewczynę — — nie dla mnie! Na cóż mu moja godność marmurowa?“ Lecz teraz — czułam — coś jest straszniejszego. On, jak Bóg jaki, piękniejszy i młodszy, Ja coraz starsza. — Dwa to przeciwieństwa, Co wzajemnego szukały zetknięcia. Jeszcze mi gorzej było, gdy nasamprzód Roztrząsać począł sprawy państwa — myślę: Zwykła to droga — dla własnych korzyści. Ach! żyć tak ciągle w kole serc tysiąca, Tych ócz, tak czujnych, tych rąk, tak gotowych Na twe usługi, tych warg które głoszą, Że li dla ciebie żyją, że li tobie Spieszą z pomocą, że ciebie kochają, Ciebie, co jesteś jak posąg z marmuru, Który czczą, wielbią ponad własne życie, — I równocześnie widzieć, jak cię każdy Dla pierwszej lepszej porzuca twarzyczki, Dla pierwszej lepszej tancerki, śpiewaczki, Albo piękności ulicznej!... O Boże! Jakżeż ja, biedna — zaciskałam zęby, Słysząc mężczyzn, szepczących, by moich Nie razić uszu zbyt głośną rozmową, Tłumiących kroki, by mi nie przeszkadzać, Mrużących oczy z wielkiego szacunku, Z gotową zawsze ręką, aby bronić Takiego skarbu królewskiego — przecież
Nikt nie poskoczył ku mnie, nie przemówił, Nikt miłosnego nie napisał listu, Nie pocałował ręki jako ręki! Ach, były chwile, że chciałam, ażeby Żołnierz, stojący na warcie, nie składał Swej halabardy na me powitanie, Na powitanie królowej — pragnęłam, Aby ją rzucił precz i do mych kolan Przypadł. — O, wierzaj, byłabym stanęła I całowała!...
KONSTANCYA. Któżby to mogł przeczuć?!
KRÓLOWA. Ah! Któżby przeczuł, kto?... Nie ty, Konstancyo, Nie ja, — nikt inny na świecie, on tylko! A może to już za późno? — Mów prawdę!
KONSTANCYA. Czekam —
KRÓLOWA. Tak, przyszedł, zgasił wszystkich, dzieło Spełnił przedziwne w tym roku, równego Nikt nie dokonał — — wiesz, nie mówię-ć sama, Wszyscy to mówią... I — ból w tem jest drugi, Jeszcze straszniejszy. — Widziałam, że spełnił Nie tylko wielki czyn, lecz i dlaczego. Nikt dla samego dzieła nie dokonał Dzieła takiego — inny cel go nęcił! Czułam, widziałam, że kochał — lecz kogo?
Czasem, Konstancyo, tak mi się zdawało, Że kocha ciebie!
KONSTANCYA. Mnie, pani?
KRÓLOWA. Widziałam, Tak mi się zdało, że szuka twojego Wzroku. Bo kogóż mógłby tak ukochać, Jeśli nie ciebie? Ty, tak mi się zdało, Wiesz, że cię kocha, że się odwzajemniasz, Że między wami jest porozumienie. Gdyś do ogrodu szła lub na ten balkon, Byłam zmuszona uwierzyć w tę prawdę. Tak mi to słusznem, pięknem się zdawało I tak obojga godnem, iż swe dzieło Spełnił nie w gminnej nadziei nagrody, Ale że kiedyś, nocą, tak jak dzisiaj, Stanie przede mną i powie: „Zapłaty Żądam, królowo, oddaj mi jej rękę!“ I ja — Konstancyo, powinnaś mnie kochać — Ja, przytłumiwszy wszelką gorycz w sobie, Rzeknę: „Tak stań się! Uczynię szczęśliwym Ten kwiat młodości mojej, tę kobietę, Co kobiecością jest moją, co we mnie Powinna była być szczęśliwą — niechże Dziś się radują! Ja zostanę sama“. Tak, tak!...
KRÓLOWA. Drżało już na wargach Moich to słowo, gdy stanął przede mną. Jużem mniemała, że będzie spokojnej Żądał zapłaty za swój czyn, gdy — nieba! Jakżeż tu wyznać!... Chmura przysłoniła Wzrok mój na pierwsze jego słowo — piorun Uderzył w uszy moje: czynił wszystko Z miłości ku mnie! Mnie on jedną kochał, Kochał od pierwszej do ostatniej chwili!
KONSTANCYA. Dobrze słyszałaś, pani? O miłości Mówił do ciebie? Może to pomyłka?
KRÓLOWA. Nie, nie pomyłka! Ha! Tu być nie może Żadnej pomyłki! On nie miał odwagi Wyznać, co czuje! Ty — tak mówił do mnie — Jesteś odbiciem mojem — jakżeż ja to Dobrze pojęłam! — ty jesteś tą wstęgą, Którą nosiłem na piersiach... I ręce Całował moje, spoglądał mi w oczy — I — miłość, miłość — oto jego słowa Treść! — I — z miłości wielkie poszło dzieło! Reszta żadnego nie wymaga trudu! Konstancyo, jestem twoją! W tobie złożę Wszystko me życie, ale ty mię naucz — Chcę się nauczyć, — jakże mi zatrzymać To, com zdobyła! Czyż jestem tak stara? Wcześnie posiwiał włos mój, ale szczęście
Nieraz wróciło włosom dawną ciemność, Obliczu dawną krasę — ja to czuję! Śpiewać umiałam niegdyś, w dawnych latach; Mówiono nieraz, gdy mnie malowano, Że jestem piękna — powtórzył to kiedyś Malarz francuski!... Wiem, że to pochlebstwo — Ale tyś szczera — wierzę ci! O jakże Ja cię kochałam od razu! Zapewne Żadna królowa nie wzięłaby sobie Takiej krewniaczki, któraby jej kradła Źrenice wszystkich. Dobrze ja to czułam, ZeŻe z ciebie spłynie wszelkie na mnie dobro. Wspaniałomyślna nie jestem bynajmniej Jak ty, jak Norbert... Lecz on cię nie kocha, On nie na ciebie patrzał... Czyś ty za nim Strzelała okiem? Płonnieś tłómaczyła Jego spojrzenia i słowa... On mówił, Że jesteś mojem odbiciem. A zresztą — Juścić on nie jest jedynym li wzorem I ostatecznym dla ciebie i wielu Innych niewiastek młodych, które mogą Wybierać z pośród tysiąca Norbertów. Powiedz mi prawdę! Jegoś mi nazwiska Nie wymieniła nigdy — wiesz to i wiesz równie, ZeŻe go się wyrzec nie umiem — ach Boże! — Nawet dla ciebie!...
KRÓLOWA. Spojrzyj: jam stara! o dziewczę szczęśliwe, Ja nie chcę sama siebie okłamywać — Wszystko minęło! Przyłóż swe policzki Do mojej twarzy — ach! jakąż ten księżyc Widzi różnicę! Lecz ja życie swoje Rzucam na szalę, na ostatnią szalę, Lecz i najlepszą! Czyliż w grze tej ginie Ta moja dusza? może ja? Kobiety Wszystkie kochają wielkich ludzi, młode Albo i stare: tak jest w opowieściach. Młode piękności kochają się w starych, Siwych poetach, czemużby on nie miał Kochać poezyi mej duszy? Miłości Namiętnej, wiary stałej, poświęcenia? Do stóp mu rzucę to wszystko! A któżby Dociekał kształtów prawdziwych fontanny I gdzie ten tryton, pytał, gdzie ta nimfa, Rozpieniająca wodę w cudne tęcze? Nie będziesz pustej konchy wielbicielką — Lecz ja rozleję strumienie miłości. Sama się skrywszy; jakżeż ja go będę Kochać! Mężczyzna czyż nie umiłuje Miłości? Powiedz, nie byłoż królowej, Która kochała poetę-kalekę, Karła? Kobiety zdolne są do tego! Lecz i mężczyźni — przynajmniej tak twierdzą. Młodzi, niejedną kochają kobietę, Gdy postarzeją, kochają się również
W tych, którym mogą się podobać; przedsię Mówią najlepsi z nich, iże nie piękność Nadaje trwałość miłości — co dzisiaj Słodkie, to jutro ckliwe: duszę, mówią, Warto miłować, wyobraźnię, wreszcie Kochają nowość... Trzeba wyznać prawdę, Chociażby była straszliwem przekleństwem — Oni kochają królowę, kochają I chcą ją kochać — — On czyżby nie kochał?
KONSTANCYA. Jakże on kochać może — zaślubioną Komu innemu? Prawda, czczy to związek, A jednak wiąże... Pomnij-że na własną Godność, na godność jego! W jakiż sposób Ten wielkoduszny człowiek — a nie myślę Przeczyć twej wierze, iż jest wielkoduszny — Mógłby pozostać twoim faworytem Na wstyd i hańbę wszystkich? —
KRÓLOWA. O, słuchajcie, Co ona mówi!? Umiałażby kochać Tak, jak ja kocham? Czyż to ja mówiłam O krasolicej młodości? Popatrzcie, Co to być może! Jak to młodość kocha! Powiedz-że jeszcze, że nigdybyś tego Nie uczyniła, co ja chcę uczynić — Że ci to nie jest wrodzonem! Chcę z drogi Wszystkie usunąć przeszkody, jak miesiąc
Mgły te rozpędza; chcę użyć mych blasków, By wyswobodzić chwalebnie swą młodość Z narzuconego nieszczęścia, rozwiązać Wstrętne małżeństwo i jego własnością Stać się w obliczu Boga i przed ludźmi!
KONSTANCYA. Chcesz to uczynić? Masz odwagę? — Pani, Przestań! co mówisz!?...
KRÓLOWA. Słuchajcie ją tylko! Dzięki ci, lubko, za tę niespodziankę! Ty piękne liczko masz, a ja mam duszę! Silną mam duszę! Zaraz cię pouczę: Dość nacierpiałam się i dosyć długo I dość cierpliwie. — Świat mi to poświadczy — By już, bez hańby, własną dążyć drogą! Jakżeż się cieszę, że to niespodziane Szczęście przecina ten węzeł! Najlepsza Droga naprawy właśnie ta — wypadek Sam Bóg mi zesłał: i gdyby to było Chociażby tylko szczęściem dla poddanych, Lepszego środka nie znajdę! Milcząca Jestem i wdzięczna, pokorna i zgodna — Dłoń błogosławi boża, gdyż inaczej Lękałabym się takim gładkim torem Zmierzać do celu. Jakżeż drwię ja z przeszkód, Jakże urągam losom! Jakże jestem Silna! Dlaczegoż nie ma tu Norberta!
KONSTANCYA. Rozważę sobie... Zbyt to wszystko dziwne!
KRÓLOWA. Ucz się ode mnie, Konstancyo! Postępu Jak ja; wszak jesteś młoda, piękna! Dziewczę Moje jedyne! Wielu starających Będziesz ty miała, pokochasz jednego — O jasnych włosach, nie jak włos Norberta, Okazalszego, niźli on, boś sama Jest okazała! Jak mnie, tak go kochaj! Nigdy o sobie nie myśl, rzuć swą dumę, Nadzieję, trwogę, rzuć swe wszystkie skarby, A tylko jego kochaj dlań samego! Pamiętaj o tem, że ja — cóż ja, dziewczę, Jestem dla ciebie? — oddałabym wszystko, I tron i życie za tę jego miłość — — Tak, on mnie kocha!...
KONSTANCYA. On cię będzie kochał!
KRÓLOWA. Do mego serca głębi wejdź, swe serce Daj mi, bądź jednem sercem z mojem sercem! Pragnę twej rady: To mi on powiedział I to uczynił; jak to sobie cenić? Ileż w bieżącej waży to monecie? Czy to całunku warte? Czy mu uledz? O tobie innym pomówimy razem, O twej miłości, godnej twej urody, Bo posiąść winnaś miłość, jasną, złotą — Kogo wybierzesz? Wybieraj dowoli!
Teraz, Konstancyo, żegnaj! Przed chwileczką Zdawało mi się, że mi umrzeć trzeba, Albo się zwierzyć takim, jak twe, uszom. Chciałabym teraz spojrzeć w lice świata W mem nowem życiu i w nowej koronie. Pójdę po sali przejść się, potem wrócę, By ci powiedzieć, co czuję. Jak prędko Może świat zmienić uśmiech Boga! Jakże Myśmy stworzeni do szczęścia, jak praca Staje się miłą zabawką, przeciwność Zwycięskim bojem! Tyle lat straciłam! Coś mi zostało; Bóg jest dobrotliwy! Czekaj tu na mnie! Tak to niepodobne Do snu, do szczęścia, które sobie tylko Umie w spokoju marzyć nasza dusza, Jak niepodobne są do krwi i ciała Wszystkie te wokół posągi! O boski, Drogi księżycu, jakżeś mnie pocieszył!
(Odchodzi, pozostawiwszy Konstancyę. Z wewnątrz taneczną słychać muzykę. Wchodzi Norbert.)
NORBERT. Jedna nam tylko pozostaje chwila I jedno słowo!...
KONSTANCYA. Norbercie, jam twoja!
NORBERT. Moja!
KONSTANCYA. Nie byłam dotąd... Tyś był moim — Teraz oddaję ci siebie!
KONSTANCYA. Jam cała twoja!... Znam-ci może skąpszą Drogę dawania, ale rozsądniejszą: Z myślą, że daję cały skarb, mogłabym Grosz ci po groszu rzucać — jakby każdy Grosz był już wszystkiem i jakby ta hojność, Coraz to większa, mogła wszelką tłumić Rozpacz — i zmusić ciebie, byś przyjmował, Póki się nasze nie wyczerpią role — Moja dająca i twoja biorąca, Póki nie zamrze nasza zobopólna Radość... Czyż droga ta jest rozsądniejsza? Wybieram prostszą, dając ci od razu Wszystko. A teraz wiedz, czemu masz ufać! Używaj skarbu tego, nadużywaj, Lecz nie myśl potem: „gdybym to był wiedział, Jak mnie kochała i jaki posiadłem Wielki dobytek, byłbym był szczęśliwy!“ To twe bogactwo. Daję ci się cała —
NORBERT. Biorę-ć i Bogu dziękuję...
KONSTANCYA. Zwróć oczy W przyszłość. Nie będzie nigdy dnia całunków! Takich, jak dzisiaj, lub ziemia przestanie Być ziemią.
NORBERT. Z żarem tego dnia przejdziemy Przez lata chłodu.
KONSTANCYA. Tak. Chciałabym spojrzeć W te lata przyszłe — myślę, że je widzę: Szybko ty dążysz przedsię, nowe budząc Żary; spoglądasz wstecz i wszystkie ognie Temu pierwszemu poświęcasz żarowi; Nie spoczniesz chwili, myśląc nieustannie O dniu dzisiejszym, aż zbieleje skrawy Popiół i miłość zagaśnie: Tak, miłość Żywa jest tylko w swych czynach, i moja, Żyjąca własną pełnią życia, pragnie Żyć tylko w tobie.
NORBERT. Słusznie. Znam cię teraz I biorę całą. Przede mną twa dusza Tak odsłonięta, jak twe serce. Znam cię! Nie skąp mi czasu! Niechaj moja duma Pomyśli sobie, że i jam ci znany. Mniej lotna dusza jest moja; całego Trzeba mi życia, ażeby ogarnąć To, co ty chwytasz w minucie; ja muszę Całe zataczać koło w okrąg ciebie, Chcąc sprawiedliwość ci wymierzyć, patrzeć Na całe, długie życie, by roztrząsnąć Tę jedną chwilę i zbadać jej wartość. Długi ciąg iskier pokaże ci w końcu, Jaki w tym głazie, krzesanym przez ciebie, Skrywał się ogień: jakżebyś go mogła Znać, gdyby leżał niewypróbowany
Żadnem krzesiwem, tak, jak teraz moje Leży przed tobą serce? Jest-li zimny, Żar twój pochłonie jego chłody.
KONSTANCYA.Powiedz Jak wypróbować?
NORBERT. W mojem życiu — pytasz?
KONSTANCYA. Prędko, Norbercie, — jak to czynić? Powiedz.
NORBERT. Łatwo powiedzieć. Materyą jest dla mnie Życie, na której próbujemy duszę, Aby pokazać, że się jest mężczyzną. Wszystko do celu swojego nagina, Kto ma przed sobą cel. Rzucając lancę Lub też gromadząc kamienie, próbujesz Siły, tak ja też chcę pokazać wszystką Tęgość mej duszy, byś ją uwieńczyła Jako swą własność i by życie nasze Miało swe prawo...
KONSTANCYA. Gdybyś umiał pisać Książki lub tworzyć malowidła! W biedzie Tworzy poeta czy malarz i patrzy Z wielką litością na bogaczy!
NORBERT. Kocha Obraz czy księgę, nie kocha kobiety! Wierzaj, najlepiej tak, jak jest — że myśmy
Tem, czem jesteśmy. Żyjemy, a oni Tylko badają życie, ci poeci I ci malarze, którzy na bieg rzeczy Patrzą z wyżyny. Lepiej nam pozostać Tem, na co patrzą tamci! Powiedz: poco, Komu opiewać miałbym czy malować Twoje oblicze? Powietrznych okręgów Blada władczyni poco z swym posępnym Żywi uśmiechem ziemską krwią swą widmu Podobną postać dla piękna Żywota, Którem pogardza? Tyś moja! Ty dla mnie Jesteś stworzona, dla nikogo więcej! I nie dla tego, cobym nazwał sztuką, Chłodną, spokojną potęgą patrzenia Na twoją piękność... Ty i ja — jesteśmy! Niech nas maluje Rubens!
NORBERT. Droga prosta; Czas nazbyt krótki, bym zmieniał rzemiosło, W którę-m się wprawił w mych latach dziecięcych: Niechaj mi teraz służy! Tutaj ludzie Miejsce mi dali, ażebym ujarzmił, Użyźnił ugór życia, zebrał owoc, Nasamprzód dla nich, potem i dla siebie Wziął dziesięcinę: zadanie mężczyzny,
Którego ludzie wezwali do dzieła. Nie jestem twórcą, na mem czole żadna Nie świeci gwiazda, coby im wlewała Wiarę w mą siłę; jestem tutaj na to, Ażeby skupić i popchnąć ich wolę. Takem rozpoczął, a noc ta pokaże, Jaki mój będzie koniec. Cóż, gdy ujrzę Ten żar i miłość moją i ten serca Mojego poryw, co kieruje głową!? Cóż, gdy lud dzisiaj nareszcie zobaczy Ten świt mej drugiej natury, gdy nowy Stanie przed nimi człek, którego wolę Chcą stawić w miejscu swojej woli? Człowiek, Który, posiadłszy ich ufność, ma nową Ku wyżom wskazać im drogę, dotychczas Widną li jego oczom? Dziś tom uczuł Przy tym całunku. Patrzaj: ta królowa, Ten lud — ta masa, jak ją nazywamy — Patrz, jak ta masa poddaje się biernie Tej mojej ręce, jak ta ręka moja Staje się twórczą, a ty jak ustalasz Moje muskuły!... Tak! Koniec uwieńczy To moje dzieło!... Moim lud ten będzie! Widzę, jak garncarz pora się z swą gliną, Widzę wysiłek, patrzę na zmaganie, Ale i skutek widzę: wyrób ducha, Czarę, zrobioną dla ust bożych, czarę, Naokół której — widok to dla ludzi
Lichszych przepiękny! — szumne tańczą gracje, Z serdecznym śmiechem oklaskując dzieło Tak się mój tryumf będzie wciąż odnawiał, Coraz to wyżej cel mój zmierzać będzie, Coraz to szybciej — — —
KONSTANCYA. I z moją pomocą?
NORBERT. Tak!...
(Uścisk wzajemny. Podczas tego wchodzi królowa.)
KONSTANCYA. Sza! królowa!... Skończyłam swą rolę! Widzisz więc waszmość, jak wielce na miejscu Jest twoja wdzięczność! Co prawda, to widzisz Nieco za późno. Zacznij więc i skończ waść Jako najprędzej! Co jest pocałunek?
NORBERT. Konstancyo!
KONSTANCYA. Mamże uczyć was na nowo? SwiadkówŚwiadków wam trzeba dla waszej tępości? Cóżem wam rzekła temu dziesięć minut? A więc powtórzę: Pewien młody człowiek, Który wielkiego, tak, jak waść, dokonał Dzieła, miłością spłonął ku kobiecie, Tak beznadziejnie wysoko stojącej Nad nim, że sama o tem myśl, jak mówi, Zdolna o szał go przyprawić; lecz, mądry, Umiał-ci w pewnej, jak ja, pospolitej,
Lecz dobrej duszy znaleźć przyjaciółkę I powiernicę, niby taran jakiś, Co go zasłania przed tą, w której oczy Nawet i spojrzeć nie śmie; a gdy wreszcie Cel swój osiągnął — waszmość to rozumie? — Gdy ta wybrana, w której oczy nawet I spojrzeć nie śmiał — jak się okazuje — Umiłowała go pierwsza — nieprawda-ż, Mościa Królowo? — gdy swój najzuchwalszy Urzeczywistnion widzi sen, gdy wszyscy Godzą się na to, przedsię przyjaciółka, Której się zwierzył, a która to dzieło Doprowadziła do końca — w tej chwili Wielkiej radości, mniemam, że prawdziwy Nie zechce szlachcic tak od razu kopnąć Swego tarana, nie zechce mu szorstko Powiedzieć: „Odejdź! Mam już dosyć ciebie!“ Nie! nie odwróci się od niego w sposób, Męża niegodny, lecz, jak na szlachetne Przystało serce, powie: „Przebyliśmy Bolesne chwile nadziei, śród lęku I drżenia serca długośmy czekali Na swą zapłatę; powiernica moja, Konstancya, nie źle służyła! A chociaż Wnet ją zapomnę, jak każe rozsądek, Jak ona sama — dziś, gdy jej usługa Wydała owoc — domaga się tego, Jej przecież pierwsza należy się dzięka,
Pierwszą zapłatę godzi się dobremu Oddać narzędziu — niech ma ten dziś pierwszy, Lecz i ostatni pocałunek“...
NORBERT. Sen to? A! ty się śmiejesz, Konstancyo!
KONSTANCYA. Szczęśliwie Skończyła jego się rola... Królowo! Teraz się zwracam do ciebie i kończę, Jako przystało, i moją. Tak, pani! On kochał ciebie zacnie i od dawna; Nie miał odwagi, aby ci to wyznać — Ja mu ozwarłam przystęp do twej duszy; Ja myśli jego, chodzące drogami Czarnej rozpaczy, zwodziłam na tory, Któremi kroczy miłość do swych celów. Dosyć! ma rola skończona! Ty, pani, Wyszłaś naprzeciw nas i po królewsku — Godne to ciebie — rozwiałaś w tej chwili Wszelaką trwogę. On ci wdzięczny za to, A i ja również... Bierz go — całem sercem! Koniec me dzieło chwali... Tak, szczęśliwi Bądźcie oboje! Ty jedna na świecie Możesz uczynić dlań wszystko, o, więcej, Niż jakieś serce, które, mimo swego Ciepła, mniej warte znacznie od jedwabnej Sukni królowej. Spraw, iżby w jej fałdach
Było mu dobrze i miękko... On zasię, On wie, co czynić. —
NORBERT. Skończyłaś? Rozumiem Żart twój. Czy teraz kolei na mnie? Twój to, Konstancyo, dziewczę szalone, był zakład? Czy tylko tyś go podjęła? Ej! dobrze! Zda mi się, przegrasz!
KONSTANCYA. Pani! Teraz kolej Przyszła na ciebie. Powstrzymaj go chwilę, Niechaj nie mówi, aż się nie uczuje Pewniejszym siebie i szczęśliwszym! Pani! Zlituj się nad nim! On się jeszcze lęka! Opanujże się, Norbercie! Jać wszelkie Do ciebie prawa oddaję królowej! Przy niej dokonuj swoich czynów wielkich, Pospieszaj drogą, która w innym razie Będzie dla ciebie zamknięta. Bądź wszystkiem, Czem tylko możesz być przez nią! Spójrz na nią! Na miłość Boga! Pani! Racz otwarcie Rzec mu, że kochasz, inaczej on nigdy W to nie uwierzy. Daleko trwożliwszy, Niżeli mniemasz; znam tego mężczyznę.
NORBERT. A ja co nieco znam-ci tę kobietę! Myślałem przecież, że umie żartować Troszeczkę lepiej; zaczyna w swej roli
Nazbyt przesadzać. Czekam twojej łaski... Gdzież ma nagroda, królowo?
KRÓLOWA. Norbercie! To dziewczę dzikie — ledwie je poznaję, Widząc ten wybuch szału, tę wrażliwość I te przeskoki, słysząc te dziwaczne Słowa — nie mądre jest i zbyt zuchwałe — Chociaż to wszystko dziwnie odpowiada Dziwom tej nocy — lecz ma słuszność... Teraz I ja przemówię, w rzeczywistość zmienię To, co mi snem się wydało. Norbercie, Ta cześć i miłość dla mnie, którąś wyznał, Nowego we mnie nie wzbudza uczucia, Potwierdza tylko dawne moje żary! Mówię: kochałam cię od pierwszej chwili — I, rzecz to dziwna, silniejszą się czuję, Rzekłszy to wszystko. Podporą dla mojej Jest twa odwaga: Dobrześ to uczynił, Żeś mi powiedział to dzisiejszej nocy, Wieńczącej trud twój dwunastomiesięczny: Lecz mnie nie trzeba było aż tak długo Czekać, by poznać twą duszę. O, wierzaj, Od pierwszej chwili jasnem było dla mnie Źródło twojego zapału, nim jeszcze Prawdę mi twoje objawiły słowa! Dziwne to wszystko, lecz szczęście się kończy Miłością twoją, która się spotyka
Z moją. Niech będzie! jeśliś ty mnie wybrał, I ja wybieram ciebie...
NORBERT. Wasza miłość Wybierze godnie — nie chcę być niegodnym Twojego, pani, szacunku. Poznawszy Twój sposób, pani, idę mu na rękę. Masz prawo, pani, do takiego kroku, Lecz na tę próbę ten li się zdobędzie, Kto ma szlachetne serce i kto wierzy W moją szlachetność... Raduję się wielce, Żeś doświadczała mnie, nim zezwoliłaś, Bym w swe ramiona wziął najszlachetniejszą I najpiękniejszą z kobiet: ona, pani, Równa jest tobie. Tak, by znów powrócić Do słów mej roli, najgłębszy szacunek Żywię dla ciebie, miłościwa pani, Ale nie wzbudzasz we mnie tej miłości, Co ma Konstancya. Lub — że dam swym słowom Dramatyczniejszy wyraz — nie ta pyszna, Wonna magnolia wabi lichy owad — To znaczy, mnie — lecz ta przyziemna, Skromna stokrótka... Tę wybieram damę...
KONSTANCYA. Stój! — tę zasadzkę nie ona — — — Norbercie, Stój! - najstraszniejsza byłaby omyłka — — Jaki on chytry, pani!... Ja Norbercie — Ja — —
NORBERT Ty, Konstancyo?... Gdyby nie ta chwila Tak przewspaniała, niebiańska, co dzisiaj Daje mi ciebie, nie umiałbym nigdy Przebaczyć tego!... Królowa — należę Do niej — zna tylko mózg mój, więc jej wolno Było doświadczać mego serca, sam jej W tem pomagałem... Ale ty, najsłodsza, Co mnie tak dawno znasz, co tyle razy Liczyłaś bicie mego serca, w białych Trzymałaś rękach me życie — — nie dobre, O, to nie dobrze!
KONSTANCYA. Sza! Czyż nie mówiłam — Dla niej to życie jego, dla niej serce — —
NORBERT. Dosyć!... Rumieni się ma twarz!... Od ciebie Wyszła ta próba? Najlichszej kobiety, Którejbym nigdy nie umiał pokochać, Nie obraziłbym — gdyby, mnie kochając, Pragnęła moją wypróbować miłość, — Jak ty obrażasz dzisiaj mnie! Jeżeli Byłoby trzeba, mógłbym ci powiedzieć: „Zabierz swą duszę, ja zatrzymam swoją!“ Ale tak — nigdy: „Duszę, która jeszcze Drży w twoich ręku, duszę, już mi zbędną, Oddaj któremuś z wesołych przyjaciół Za jakąś — nie wiem, za jaką zapłatę!“ Miałbym-ż tak igrać z kobietą, ażeby
Zabawić kogoś z mężczyzn, by się śmiało Dwóch z tego serca, jeśliby uległo? Póki się Boga boję, póki żyję Pod jego niebem, nigdybym w ten sposób Nie mógł obrazić kobiety, chociażby Najlichszą była na świecie, a człowiek, Któremu taką świadczyłbym przysługę, Wart był dziesięciu cesarzy!
KONSTANCYA. Norbercie!...
NORBERT. Raz li kochałem i raz tylko żyłem! Cóż o tem myśleć i cóż mówić o tem? Ja ciebie kocham! Na cóżby się zdało, Gdyby krok taki zabił miłość we mnie? Skończoną byłaby twa gra: rachunek Trzebaby zdawać li przed Bogiem — prawda? A zaś co do mnie — czyż może zmartwychwstać Zamordowana miłość i dla twojej Klękać uciechy przed tą, którąś dla niej Raczyła wybrać? To nazbyt straszliwe! To ci, Konstancyo, nie było wiadome, Lecz teraz wiesz już, że dusza i ciało Jedno li mają życie, tylko jedno! — U stóp twych leży moja miłość żywa!...
KONSTANCYA. Patrz na królowę! To ostatnie słowo — Jeżeliś żarty uważał za prawdę, Jeśliś mnie kochał tak naprawdę — —
NORBERT. Tutaj Niema już żartu! Gdzież śmiech się ten podział, Którym żart przywykł wybuchać? — a! jakiż! Dreszcz wstrząsa tobą, miłościwa pani — Czemu się chwytasz balkonu? Źlem zrobił? Czyż nie mówiłem prawdy? Czyliż mogłem Mówić inaczej? Nie byłaż to twoja, O pani, próba, aby się przekonać, Czem miłość moja ku Konstancyi? Pani! Wszak przedewszystkiem twa królewska dusza Zgadza się z moim wyborem? ZebrakaŻebraka Tak się pytamy, czy sprzeda swe dziecko, I potem radzi jesteśmy z wybuchu Gniewnego śmiechu, bo jest nam świadectwem, ZeŻe i w łachmanach kryje się szlachetność. Powiedz, Konstancyo, jam jest taki żebrak! Cóż się mierzycie wzrokiem, jak pantery? Świat się zapada, Konstancyo, ty jedna Stoisz przede mną!... W tym nocy dzisiejszej Strasznym zamęcie wszak mnie nie sprzedałaś — Mnie, dusze duszy twojej?... O nie! nie! Tak łatwo Wierzyć jest w ciebie. Zaliż twoja miłość Chciała tą próbą szaloną prześcignąć W swem poświęceniu moją miłość? Mógłbym Przeklinać ciebie — ale ja cię kocham! Miłością jestem i już się nie zmienię — Oto u stóp twych sama miłość leży...
KONSTANCYA. Czuj moje serce!... Niech umrze przy twojem!
NORBERT. Przy mojem!... Zarzuć zasłonę na wszystko! U szczytu życia jesteśmy!...
KONSTANCYA. Jam twoja! Twoja, o, twoja!
NORBERT. Ty i ja — cóż badać, Jakiemi tutaj przyszliśmy drogami W sam labiryntu środek? Ludzie marli, Próbując znaleźć miejsce, które myśmy Dzisiaj znaleźli.
KONSTANCYA. Znaleźli! Znaleźli!...
NORBERT. Jej się nie lękaj, luba! Po za wszelkim Myśmy już bólem dziś — —
KONSTANCYA. Na łonie Boga!... I ja cię chciałam, jakbyś był człowiekiem, Koroną kusić wzorem innych ludzi!
NORBERT. Skończyć się musi tutaj — — zbyt to szczytne!...
KONSTANCYA. Zmilkła muzyka — jakież to się ku nam Zbliżają kroki miarowe?... Płomienie We mnie i wokół mnie!
NORBERT. Ponad tą jaśnią Śmierć nagle dłoń swą podnosi. — Wybawi Nas od wszystkiego...
Izba SZEMUSA RUY. W głębi, w środku ściany — drzwi; po prawej ich stronie — okno; po drugiej wisi ołtarzyk z Matką Boską. Na prawo drzwi, prowadzące do komory, na lewo kominek, na nim słaby ogień. Przez okno widać w półmroku i mgle tonący las dębów, jodeł, leszczyny i jarzębiny. MAIRE pilnuje TEIGA, który napełnia garnek wodą. Teig staje naraz, jakby nadsłuchując, i wylewa trochę wody na podłogę.
MAIRE. Niezdaro!
TEIG. Matko, pies wyje na dworze I szara kokosz trzepoce się w kojcu; Przedziwne rzeczy dzieją się na świecie W tych czasach głodu: na rozstajnych drogach Pod Tubber-vanach jakowaś kobieta Spotkała chłopa o kłapiastych uszach, Które się chwiały nijak błony gacka.
MAIRE. Szemus się spaźnia.
TEIG. A pod Carrick-orus, Przy cmentarzysku, jeden owczarz spotkał
Chłopa, co nie miał gęby, ócz ni uszu — Twarz — bryła mięsa; widział go wyraźnie W świetle miesiąca.
MAIRE podchodząc do ołtarzyka. Spraw, Niepokalana, By Szemus wrócił zdrów z strasznego boru; Chroń go od wilków; Szemus jest niebaczny; A chroń go także od leśnych upiorów, Co się skradają po drogach i zwodzą Posępnookie dusze świeżo zmarłych I tych, co żywi, ale giną z głodu. Chroń go, Przeczysta Dziewico!
TEIG. Gdzieś w dali — Zda mi się — słyszę dźwięki harf i bębny.
(Ktoś puka do drzwi.)
MAIRE. To Szemus wraca.
TEIG. Chyba lepszą dzisiaj Przynosi strawę, niż ta chuda wrona, Którą nam przyniósł wczoraj.
(MAIRE otwiera drzwi, SZEMUS wchodzi z ubitym wilkiem na plecach.)
MAIRE. Późno wracasz; Nie spieszno-ć było; lubisz pogawędki Z kimbądź po drodze; wiesz, jakie mnie straszne Sny niepokoją, jak ciągle się modlę. A ty od rana legasz na pagórkach,
Lub na przecznicach stajesz, z kim się zdarzy, I język sobie wycierasz strasznemi Czasami głodu.
SZEMUS. Ano kłóć się ze mną! Macie wieczerzę!
(Rzuca wilka na stół.)
Zawszeć wilk jest lepszy, Niż ścierwo wronie. Łaziłem dzień cały: Myszy i szczury i jeże — to wszystko Snadź wyzdychało, anim też jednego Trzepotu skrzydeł nie usłyszał w puszczy, Choć stopy moje grzęzły po moczarach, Chociaż w powiędłych topiłem się liściach. Teraz dopiero spostrzegłem to wilcze Pod węgłem pustej obory: tym łukiem Ubiłem zwierza.
MAIRE. Chwalić świętych Pańskich!
(Po chwili.)
Czemu to psisko tak dziś wyje?
SZEMUS. Czemu?! — Słyszał, żem wrócił, i węszy jedzenie.
MAIRE. Zanim powróciłeś, Straszne hałasy wyprawiała w kojcu. Cóż tak łopoce w okno?
TEIG. Dwa puszczyki Mignęły w oknie i biją skrzydłami, Odkąd pies wyje.
SZEMUS. Cicho! cicho! cicho!
(Nakłada strzałę na łuk i podchodzi ku drzwiom. Naraz słychać odgłos
muzyki.)
Już ich tu niema. Jakiś pan czy pani Z harfą i bębnem błąka się po lesie, Teig, rzuć wilka — tam, na górną półkę, Potem drzwi zamknij.
(TEIG idzie z wilkiem do śpiżarni, wraca i zamyka drzwi za sobą.)
Siądź teraz na ławce, I głośno z twarzą narzekaj pobladłą, I głowę trzymaj zwisłą na kolanach.
(Otwiera drzwi od dworu.)
Witajcie, państwo, w moich progach: ongi Niejedna ludzka deptała je stopa — Dziś chyba ślimak, lub ptactwo tu wchodzi, I nasze, z głodu trzęsące się nogi.
(Wchodzą: KSIĘŻNICZKA KASIA, ALEEL z prostokątną harfą w ręku, OONA, i grupka fantastycznie ubranych grajków.)
TEIG od kominka. Miłościwa Pani! Padłem i leżę pod progiem, jak pieniek; Już od dni czterech skórki-m nie miał chleba.
(KSIĘŻNICZKA KASIA wysypuje z sakiewki pieniądze na stół.)
KSIĘZNICZKA KASIA. Dałabym więcej, ale więcej nie mam; W niejednej chacie byliśmy już dzisiaj; Jeśli przyjdziecie do mnie jutro rano, Dam dwakroć tyle; jestem panią zamku Opuszczonego od dawna w tych lasach.
MAIRE. A więc to pani jest księżniczka Kasia? Witam cię, pani, pod mą biedną strzechą — Ciebie i twoich; może usiąść raczysz Tutaj, przy ogniu, ażeby się rozgrzać.
KSIĘZNICZKA KASIA. Trzeba nam wrócić do leśnego dworca Przed chłodem nocy.
(GRAJKOWIE stroją narzędzia muzyczne.)
Nie łaj mnie, poczciwa Moja kobieto, za bęben i harfę. Przed grozą dni tych rozkaz mam uciekać, W śpiewie się chronić i słodkiej muzyce, Jeśli ze smutku nie mam zejść do grobu. Zmyliłam drogę, a pieśniarz Aleel, Który powinien znać te ciemne bory, Bośmy go na ich spotkali okrańcach,
Gdzie się przechadzał i śpiewał, jak szumne Odmęty morskie, — tak się wśnił głęboko W sny o straszliwych klęskach naszych czasów, Ze nam pomocy żadnej dać nie może.
MAIRE podchodzi z nią ku drzwiom. Za tą leszczyną jest cienista ścieżka, Która prowadzi do twojego, pani, Wielkiego dworca w tych lasach nieszczęsnych.
ALEEL. Zamknijcie drzwi te, odgródźcie te bory — Przed półgodziną gdyśmy je rzucili, Nad głową naszą dwa wielkie puhacze Puhały wieści o przedziwnych klęskach, Które nas mają nawiedzić. Graj, harfo! Bo choć świat cały jednym zda się jękiem, Wszystkiem, cokolwiek żywie pod księżycem, Władnie muzyka; a grajcie nam piosnkę: „Wicher powiewa od brzegów Cummenu“.
(Śpiew.)
Ukój się, ukój, serce smagane; Chowaj przed światem miłości ranę, Niech pieśń ją skryje dźwięcząca. Ten, co swą wolą nad wszystkiem włada, Przywarł drzwi strągi, gdzie gwiazdek stada, Gdzie widmo błędnego miesiąca.
(Wychodzi ze śpiewem na ustach; z nim razem KSIĘŻNICZKA, OONA i GRAJKOWIE.)
MAIRE zamyka drzwi na rygiel. Jeśli bogatych i uczonych ludzi Odbiega spokój, jeżeli się boją Leśnych widziadeł, to wolno ubogim Zamknąć na rygiel drzwi i zmówić pacierz Przy świętym ogniu...
(Szemus liczy pieniądze i dzwoni jedną monetą po stole.)
SZEMUS. Popatrz — Matka Boska, Ukołysana wiewem nieśmiertelnych Skrzydeł, zapadła w drzemkę i nie słyszy Prośby ubogich; byłem u Małgochy Nolan — od szczawiu gębę ma zieloną I od lebiody — dziewięć dni tak żyła. Teraz ją budzą.
MAIRE. Muszę ją odwiedzić
W najbliższym czasie; chaty naszych ojców
Na temże samem graniczyły polu.
SZEMUS. Pan Bóg się zdrzemnął razem z Matką Boską, Pomęczyły ich modły i gromnice; A za to szatan z dzieży swej głód sieje — Myślę go prosić, aby stół ten okrył Czerwonem złotem. Chcesz, abym to zrobił, Teig?!
MAIRE. Szemus, Szemus — Może twa dusza pomodlić się zdoła Na przekór ustom twoim...
SZEMUS. Dwie korony Pensów dwadzieścia.
MAIRE. Co to — jarzębina?
SZEMUS podnosi gałąź ze stołu. Kołysał mi się na plecach, więc wziąłem Gałąź jarząbczą, przywiązałam do niej Zwierza — i takem go przyniósł.
MAIRE odbiera mu gałąź.Szemusie! Chcesz spalić świętą gałąź jarzębiny, Co moc uroczną ma przeciw złym duchom I wszelkim zmorom? Ty nie wiesz, czem były Te dwa puhacze, któreśmy widzieli. Różne majaki mieszkają w tym lesie, Mogące przybrać kształty, jakie tylko Im się uwidzi, a myśmy tej nocy Nie mieli mleka, aby dobre duchy Zjednać dla siebie. A zasię Aleel, Co miał rozmowę z samym wielkim Widem, Same li dzisiaj przepowiada klęski.
(Kładzie gałąź jarzębiny na stołku.)
SZEMUS. Jabym wieczerzę swoją jadł z tym samym — Widzisz — humorem, choćby przy kominku
DRUGI KUPIEC. Bogaci my kupcy, Chodzim po świecie za towarem.
SZEMUS. Wejdźcie, Wejdźcie, szlachetni panowie.
MAIRE. Nie wchodźcie!
Zaledwie dla nas wystarczy tej strawy.
PIERWSZY KUPIEC. Toć macie wilczę w śpiżarni na półce.
(Wchodzą.)
SZEMUS. Raczcie, panowie, wybaczyć mej żonie — Nie zna się wcale na godnościach — jest też Na pół szalona z ciągłej samotności. A skąd wiadomo, żem przyłapał wilka? Przednie jedzenie, chociaż nieco dziwne — Wiecie — w zapachu.
(DRUGI KUPIEC siada przy ogniu i zaczyna zacierać ręce.)
PIERWSZY KUPIEC staje obok i patrzy na gałąź jarzębiny, leżącą
na stołku. Zostałbym tutaj, noc już nieco chłodna I nogi bolą — tak się nachodziły Z kraju do kraju, od ludu do ludu. Ogień się ledwie tli — dorzuć tę gałąź.
(SZEMUS rzuca gałąź jarzębiny w ogień. PIERWSZY KUPIEC siada na stołku. Stołki KUPCÓW znajdują się po jednej i po drugiej stronie ognia. Pomiędzy nimi stół. Obaj składają wory swoje na stole. Noc zapada, światło idzie głównie od kominka.)
SZEMUS. Wybaczcie, panowie! Kobiety nazbyt stają się ciekawe I lekkomyślne, jako że obcują Pomiędzy sobą więcej, niż wymaga Tego ich dobro.
PIERWSZY KUPIEC. W workach pełno mamy Złota na kupno towarów.
(Wysypują złoto na stół. Stół pokryty czerwieńcami, lśniącymi w ogniu. MAIRE podchodzi ku drzwiom komory i, nie spuszczając kupców z oka, coś mruczy do siebie.)
TEIG. To jacyś Wielcy panowie!
(PIERWSZY KUPIEC wyciąga dzbanek kamienny z worka.)
Siadajcie przy ogniu! Mamy tu wino od wszech róż wonniejsze!
DRUGI KUPIEC. Wino, co mnie uśpić drobną walkę Pomiędzy dobrem a złem, budząc w zamian Aromatyczny żar, co strzela w górę, Jako ów spokój, który na dnie serca Zna ptak drapieżny.
SZEMUS przynosi kubek. Ja-ć was nie rozumiem, Lecz wasze wino budzi mi pragnienie: Tak je chwalicie, aż wam oczy płoną. Wolno skosztować?
PIERWSZY KUPIEC. Owszem, pijcie! pijcie! Ja daję szczęście wszystkim śmiertelnikom, Którzy je piją długim i głębokim Haustem... a zasię w potępieniu u mnie Są drogi mnichów, wysypane solą!
(TEIG i SZEMUS siadają przy stole i piją.)
TEIG. Rzadkie zapewne widzieliście kraje I rzadkie sprawy.
PIERWSZY KUPIEC. A co też myślicie — Jakiemu panu my służymy?
SZEMUS. Zycie Jest mi ciężarem, bo ja mu nie służę!
PIERWSZY KUPIEC. Lecz o tem więcej, gdy sobie podjemy; Lubimy bowiem wesołą wieczerzę, Skrzący się ogień i pogodne serca,
SZEMUS. Chodź-że tu, Maire, ugotuj nam wilka.
MAIRE zbliża się do ognia. O, woda nie chce gotować się dla was.
PIERWSZY KUPIEC szepce coś nad wodą. Już się gotuje.
MAIRE. Ja nie chcę gotować Dla was!
SZEMUS. No, Maire wściekła się zupełnie!
(TEIG i SZEMUS wstają ze stołków i zataczają się.)
MAIRE. Nie chcę gotować dla was; wy nie ludzie. Dwa-śmy przed wami widzieli puszczyki, Pies wył na dworze, a język Szemusa Bluźnił; w tej chwili, gdyście przyszli do nas, Spadł z gwoździa obraz Przenajświętszej Panny, A gdyście siedli, tak laliście wino, Jak skrzaty leśne, kiedy wabią dusze Precz z tego świata... Pocoście tu przyszli? Nie śmierć-że blizka?
PIERWSZY KUPIEC. Myśmy dwaj kupcowie.
MAIRE. Jeśliście tedy nie dyabelskie duchy, Idźcie — i nędzny lud, ginący z głodu, Darzcie jałmużną. Toć się bogaczami Zdacie większymi, niż ktobądź pod słońcem.
PIERWSZY KUPIEC. Jeżeli znacie tu godnych jałmużny, Zaraz ją damy.
MAIRE. Idźcie się zapytać U księdza Jana.
PIERWSZY KUPIEC. Znane nam złe skutki Zwykłej litości, przeto wskazać chcemy Inną, właściwszą drogę: niechaj każdy Przyniesie do nas to, co ma na sprzedaż.
MAIRE. Ludzie, ginący z głodu, czyliż mogą Mieć co na sprzedaż?
PIERWSZY KUPIEC. O, my kupujemy To, co ma każdy.
MAIRE. Kupcowie! Ich świnie, Bydło i pola i wszelkie narzędzie Posprzedawane.
PIERWSZY KUPIEC. A jednak nie wszystko Sprzedane jeszcze...
MAIRE. Cóź mają takiego?
PIERWSZY KUPIEC. Dotychczas mają — dusze...
(MAIRE wydaje okrzyk przerażenia. KUPIEC kiwa na Teiga i Szemusa.)
Chodźcie tutaj! Patrzcie! te małe kupki złota! Każda Z nich, to zapłata za duszę... z litości Płacimy tyle grosza za te biedne Płomyki... Idźcie i mówcie każdemu, Ze kupujemy dusze ludzkie... Idźcie.
(TEIG i SZEMUS nie ruszają się z miejsca.)
Ten stos dla ciebie, a ten zaś dla ciebie.
(TEIG i SZEMUS zgarniają pieniądze.)
Głoście na wszystkich rozstajach, na wszystkich
Rynkach i wszystkich uliczkach, że ludzkie,
Skupujem dusze, za drogie pieniądze,
A tyle dajem, iż do końca głodu Każdy żyć może w szczęściu i weselu.
(TEIG i SZEMUS wychodzą.)
MAIRE klęka. Dusz niszczyciele! Oby was Bóg zniszczył!
PIERWSZY KUPIEC. Nie sięga klątwa nieśmiertelnych duchów.
MAIRE. Bodajście zwiędli, jak liście powiędłe, Jak zdechłe gady bodajście zawiśli Na bramach Boga!
PIERWSZY KUPIEC. I ty będziesz naszą. Ten głód bez końca trwać będzie. Lebiodę, Szczaw będziesz jadła i trawę, osłabniesz, Że próg ten nizki wyda ci się murem, A gdy na ręku już ciała nie dźwigniesz, Przyjdziem po ciebie.
(Do DRUGIEGO KUPCA.)
Przynieś mąkę.
(DRUGI KUPIEC przynosi z szafy worek mąki.)
Spal ją.
(MAIRE mdleje.)
Leży zemdlona. Wyjdziemy stąd z twarzą Niepodrapaną. Przynieś mi tu kurę.
(DRUGI KUPIEC wychodzi i wraca, z uduszoną kurą. Rzuca ją na ziemię. Podczas jego nieobecności PIERWSZY KUPIEC krząta się koło ognia. Przynosi następnie garnek mleka z komory i wylewa je na ziemię. Wraca, przynosi wilka i rzuca go obok kury.)
Wielka sala w zamku KSIĘŻNICZKI KASI. W głębi ogromne okno, przez które widać las. Po prawej stronie wznosi się mur, odcinający kąt sceny. Kamienne schody prowadzą do wązkołukiej bramy w wystającym murze. Przez bramę widać małą kapliczkę. Sala obwieszona starożytnemi tkaninami, przedstawiającemi sceny miłosne, wojenne i myśliwskie, legendowych Fenian i bohaterów z cyklu „Czerwonego Rodu”. Drzwi po prawej i po lewej. Po lewej, przy kądzieli, siedzi OONA, jakby drzemiąc. KSIĘŻNICZKA KASIA stoi nieco w głębi i więcej ku prawej stronie, otoczona grupą fantastycznie ubranych muzykantów, grających wesołe melodye.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Męczy mnie bęben i harfa, przestańcie.
(MUZYKANCI wychodzą. KSIĘŻNICZKA zbliża się ku OONIE.)
Drzemka?
OONA. Nie, dziecko; rozważałam tylko, Dlaczegoś smutna.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Martwi mnie głód ludu.
OONA. Zim dziewięćdziesiąt żyję już na świecie I trzy poznałam choroby, na które
Niemasz lekarstwa: miłość, głód, samotność. Tak, niema na nie innego ratunku, Oprócz starości i snu... Popatrz, dziecko, Jak Oisin pędzi w uścisku wzajemnym Z Niam, jak — spojrzyj — hyrni Fenianie W ślad swojej sfory gonią po rozłogach; Hucznie-ć to żyli oni i buńczucznie, A przecież ludzie marli też! Siądź przy mnie, O danaańskich zaśpiewam ci hufcach — Pieśń, którą śpiewał dla ciebie Aleel Przy wielkiej bramie, nimeśmy go jeszcze Straciły w cieniu dąbrowy.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Nie, śpiewaj Śpiew, który śpiewał, gdyśmy go raz pierwszy Spotkały w cieniu dąbrowy o mroku — Śpiewaj o królu Fergusie, jak pędził W spiżowym wozie wskróś lasów, otoczon Tłumem tancerzy.
(Klęka na posadzce i składa ręce na kolanach OONY.)
OONA. Daj się ukołysać, Drogie me serce, pieśni i muzyce I klechd prastarych urokom. Dlaczego Mają cię martwić klęski i nieszczęścia, Którym zapobiedz nie możesz? Z uśmiechem Patrzy Bóg wielki na to, co przeznaczył Na zgubę. Bądź mi wesołą! On kazał,
GŁOS z zewnątrz. Z księżniczką widzieć się nie można.
INNY GŁOS. Muszę się widzieć.
(Krótka sprzeczka. SŁUGA wchodzi drzwiami po prawej stronie.)
SŁUGA. Ogrodnik chce gwałtem Pomówić z panią - nie mogę go wstrzymać.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Wpuścić... Witajcie!
(OGRODNIK, człowiek stary, wchodzi drzwiami po prawej. SŁUGA wychodzi.)
OGRODNIK. Raczcie mi wybaczyć Ten zakurzony strój; niosę nowiny Tak gorzkie, pani, że waszej miłości Gorszych nikt inny nie przyniósł.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Czyż mogą W tych czasach głodu być jeszcze nowiny Gorzkie czy słodkie?
OGRODNIK. Szajka wychudzonych Jakichś włóczęgów, — niech Pan Bóg ich skarze — Wlazła ostatniej nocy do ogrodu: — Ani jednego niema już dziś jabłka Coś na dwudziestu jabłoniach; szparagi, Grzędy truskawek stratowali na nic;
Na moich bukach, na mych śliwach niemasz Ni jednej całej gałęzi, z owoców Już ani śladu! A przytem te łotry Zabiły jeszcze mego psa — niechże ich Morówka trzaśnie! — stary, ślepy Finek — Ten bez ogona — wiecie — padł z ich ręki.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Wiem, jaką-ś codzień otaczał miłością Te różne grusze swoje i jabłonie - Jaka stąd klęska spadła na twe lata, Nie trzeba mówić. A jednak powiadam, Że winien tutaj czas głodu, nic więcej. Nie martw się, stary.
OGRODNIK. Dzięki, miłościwa Pani!
KSIĘŻNICZKA KASIA. O głodzie jakież macie wieści!
OGRODNIK. Żółte wyziewy, którymi przesiąkły Przyszedłem tutaj, a które o zmierzchu Rozpełzywają się po naszych polach, Zniszczyły moje płonki, moje drzewka. Proszę więc Boga, ażeby to przeszło.
(Idzie ku drzwiom; potem zatrzymuje się.)
Możebym dostał, pani, jaki stary Łuk — przyda mi się: — przykucnę za krzakiem I będę w nocy pilnował mych gruszek,
OONA. Ja nie rozumiem, co pieśń ta oznacza — Jestem za stara.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Gra, gra róg Fergusa —
OONA śpiewa. „Przestań o gorzkiej dumać miłości, „Niech jej tajemnic serce nie bada, „Fergus na wozie spiżowym płonie — „On, co dziedzicem leśnych jest włości, „Nad białopierśnych mórz głębią włada „I gwiazd zastępy ma przy swym tronie.
GŁOS SŁUGI z poza sceny. Księżniczce dzisiaj przeszkadzać nie można.
INNY GŁOS. Muszę ją widzieć!
KSIĘŻNICZKA KASIA. Któż mnie potrzebuje?
SŁUGA. To owczarz przyszedł z jakąś sprawą.
KSIĘZNICZKA KASIA. Wpuścić!
(OWCZARZ wchodzi drzwiami z prawej.)
OWCZARZ. Wybaczcie, pani, tę zszarganą odzież. Idę z daleka. Owce mi skradziono W nocy ze strągi dzisiaj. Wasza miłość Gniewać się będzie... Nie wińcie mnie, pani Wina w tych czasach złodziejskich.
OWCZARZ. Na klęczkach dziękuję. Patrzący W wasze oblicze, pani, najbiedniejszy Człek zapomina o biedzie, a bogacz O swojej trosce.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Cóż słychać o głodzie?
OWCZARZ. Kiedym przechodził dziś pod Tubber-vanach, Chłop jakiś starszy siedział z młodym chłopcem Na kamieniskach, obaj z wycieńczoną Twarzą od głodu, i obaj, rękami Wywijający, pletli coś tłumowi Mężczyzn i kobiet i dzieci o jakichś Dwóch niby kupcach, którzy gdzieś w chałupie, W pośrodku lasów, jakoby dla piekła Kupują dusze, dając takie ceny, Że ludzie mogą cały czas posuchy Żyć sobie bardzo dostatnio. Doliny Szaleją z głodu — ja bo się raduję, Że mam swój szałas w górach, bliżej Boga.
(Zwraca się ku wyjściu.)
KSIĘŻNICZKA KASIA wskazując w stronę szafarni. Dadzą wam piwa i kęs mięsa. Idźcie. W taką daleką drogę toście chyba Wstali przed świtem. Trzymajcie się wirchów, Zdala od świata — ciężar jego grzechów Na waszych barkach spoczywać nie będzie.
OWCZARZ. Szczęsny-m, że służę u waszej miłości! (Wychodzi)
OONA. Co on ci gadał? Stał z mej głuchej strony. O jakichś bardzo, zda mi się, bolesnych Mówił ci sprawach...
KSIĘŻNICZKA KASIA. O, smutniejsza jestem Od starej pieśni. Serce moje, Uno, Za stokroć głębszym stęsknione spokojem, Niż go miał Fergus w spiżowym rydwanie.
(Wskazuje na jedną z tkanin, wiszących na ścianie.)
Chciałabym dzisiaj — jak owa Adene, Co w dawnych czasach poszła śladem nuty, Drżącej o zmierzchu, — zejść między chochlików I żyć w ich skrzętnym, miodopłynnym kraju.
OONA. Ściągniesz nieszczęście. Nie mów takich rzeczy.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Młodej Adeny wydzierzgany obraz, Kroczącej z palcem, wzniesionym do góry, I Aleela dzika pieśń o wiecznym Pląsie pradawnych hufców danaańskich, Którą mi śpiewał dziś przy wielkiej bramie, Nimeśmy jeszcze straciły go w mroku Bujnego liścia — to zrodziło we mnie Bezbożne słowa.
(SŁUGA wchodzi śpiesznie do komnaty, za nim TRZECH LUDZI. Dwaj z nich są wieśniakami.)
SŁUGA. Burgrabia zamkowy Prowadzi tutaj dwóch ludzi, pragnących Pomówić z waszą miłością.
BURGRABIA.A mają Rzec ci, o pani, rzeczy tak przedziwne, Że równych dotąd nie było na ustach Ludzkich.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Tu chleb jest potrzebny; uczeni Teologowie zapisali w księgach, Że komu braknie strawy, ten bez grzechu Zabierać może chleb i kawał mięsa Tym, którzy mają nadmiar w swych szafarniach.
PIERWSZY WIEŚNIAK. Przyszliśmy tutaj, by naprawić kradzież. Ja z trzech jabłoni skradłem pięćset jabłek I skryłem w jamie, a ten oto tutaj, Sąsiad i druh mój, skradł ostatniej nocy Dwie tłuste owce z twego, pani, stada I pod swą strzechą powiesił na belce.
DRUGI WIEŚNIAK. Prawdę powiada.
PIERWSZY WIEŚNIAK.Ale od tej pory Los nasz się zmienił. Wracając ścieżyną Pod Tubber-vanach, spotkaliśmy w drodze Szemusa Ruę ze synem, i oni Wraz mnie powiedli do dwóch wielkich panów, Którzy kupują dusze — za pieniądze.
Sprzedałem swoją, namówiłem druha, I ten swą duszę również przehandlował.
DRUGI WIEŚNIAK. Prawdę powiada.
PIERWSZY WIEŚNIAK. I teraz lud cały, Niby wrzawliwe stado mew, szarpiących Szczęt zdechłej ryby, ciśnie się sprzedawać. Wkrótce nie będzie jednej ludzkiej duszy Niezaprzedanej — na setkę baronij.
DRUGI WIEŚNIAK. Prawdę powiada.
PIERWSZY WIEŚNIAK.Sprzedawszy, jak rzekłem, Nie znamy bardziej przyjemnego życia, Jak się rozgrzewać — — spojrzyjcie-no, pani, Za te pieniądze oddaliśmy dusze.
DRUGI WIEŚNIAK. Oto pieniądze!
(Wydobywają z kieszeni pełne garście czerwieńców. KSIĘŻNICZKA KASIA zrywa się w zdumieniu.)
A że się lękamy, Iż możem wisieć za owo złodziejstwo, Chcemy zapłacić za owce i jabłka. Ile żądacie?
KSIĘŻNICZKA KASIA. Schowajcie pieniądze! Czyż wy myślicie, że dotknę się złota, Pochodzącego od złych duchów? Idźcie! Dwa — trzy — dwadzieścia razy tyle grosza
KSIĘŻNICZKA KASIA. Zostaw mnie teraz; niech się nie odezwie Żaden głos w zamku i niechaj nie słyszę Żadnego kroku, niechaj mi nie grają Żadne narzędzia muzyczne; już umarł, Umarł mój spokój!
(SŁUGA odchodzi. KSIĘŻNICZKA zbliża się do OONY i kładzie głowę na jej kolanach.)
OONA. Cóż ci tak gadali Tyle ci ludzie — po mej głuchej stronie? I skąd im przyszło tak dużo pieniędzy? Dlaczego płaczesz? I takiemi łzami! Takiemi łzami! Patrzaj, drogie dziecko, Jakie ogromne te łzy — te łzy twoje! O Wierzbo Świata Płacząca, o Erie! Na tę najmilszą córkę cień twój pada, Liście twe szumią naokół jej głowy. Dziękuję Bogu, żem już taka stara, Że mnie pochłania sen mych lat wiekowych!
ZMIANA
Wielka sala w zamku KSIĘŻNICZKI KASI. Północ. W sali niema nikogo. DWAJ KUPCY wchodzą ostrożnie, z próżnymi workami na plecach.
PIERWSZY KUPIEC. Skądże ty wracasz, bracie?
DRUGI KUPIEC. Z dróg rozstajnych Pod Tubber-vanach. W dziewięciomiesięczną Przemienion świnkę, siedzę na pośladkach,
Gdy wtem się zbliża ojciec Jan, posępny, Smutny, swe zwykłe szepczący modlitwy. Wydało mu się, żem jest z jego chlewka — Zobaczył ucho brunatne — i brewiarz Wypadł mu z ręki. Poczyna uciekać, A ja w ślad za nim gonię — za swym łupem. Padł niedaleko zagrody — nieżywy. Do worka-m duszę wpakował i wracam. Nagle, śród drogi — wiesz — jej ręka prawa, Ręka, co nędzę darzyła jałmużną, Przedarła worek swoją cnotliwością Dusza uciekła.
PIERWSZY KUPIEC. Z księdza Jana śmiercią Będziemy jutro mieli dusz aż nadto.
DRUGI KUPIEC. Mojem zadaniem było zabić klechę, Ty masz ograbić księżniczkę. Nie bardzo W tem ci się wiedzie... Siedziałeś bezczynnie, Zmęczony, z brodą wspartą na kolanach, Gdy zewsząd ludzkie potępione dusze Z pod strzech, gałęzi, z pod poręczy okien, Jęły się skradać niby nietoperze, A zaś po lasach płynęły z wiatrami, Do roztopionych podobne płomieni, Przerozmaite stwory żywiołowe.
PIERWSZY KUPIEC. Źle mi się wiedzie. Ta święta księżniczka Tak nieustannie żarliwie się modli,
Że bramy zamku i okna, z pobożnym Przywarte znakiem, urągają moim Trudom piekielnym. Lecz teraz, modłami Zbyt umęczona, zasnęła.
(Wskazuje na drzwi kaplicy. Zaglądają do niej ostrożnie.)
Spoczywa Na ołtarzowych stopniach, robotnica, Wielce strudzona Jego pól uprawą I dobijaniem się do Jego głuchych, Zamkniętych uszu — w nadziei, że może Od gwiazd odciągnie Jego dłoń ku ziemi, Iżby nam lud ten wydarła.
DRUGI KUPIEC. Odejdźmy, Bo gdy się zbudzi i modlić rozpocznie, Trzeba się będzie udusić.
(Wychodzą bramą po lewej stronie i po chwili wracają znowu, dźwigając pełne wory na plecach).
PIERWSZY KUPIEC. Prześwietna — O przewspaniała myśl — moja, tak, moja! Już przekupywać nam nie będzie biednych, Mistrza naszego okpiwać nie będzie, Gdy my w tej leśnej grzęźniemy chałupie, Gdzie próg porasta trawą, gdzie ślimaki Po zachwaszczonej pełzają podłodze.
DRUGI KUPIEC. Dokąd to, bracie, spieszy ten rój karłów, Ci człowiekowi wrodzy wód mieszkańcy?
(Otwiera wielkie okno i patrzy na wierzchołki drzew.)
Nie do nas idą... Precz stąd uciekają, Niechętni dla nas pracownicy.
PIERWSZY KUPIEC.Zaraz Ja ich przywołam.
(Woła. przez okno.)
Chodź tu, wodny ludku, Elementarne chodźcie tu zastępy, Porzućcie fale nabrzmiałe — niech surmy Wzdętych bałwanów grają sobie samym — Zrzućcie z swych włosów te morskie oploty I chodźcie do nas.
(Po chwili.)
Słyszę jakieś szumy, Jak bicie wałów o dalekie brzegi — Teraz bogunki, niby wiry świetlne, Zaroiły się po ścieżkach dąbrownych. Trawy i liście chylą się przed niemi, A owo wielkie i powiędłe dęby Z stóp ich sunących pieszczą się szelestem.
DRUGI KUPIEC. Prosta jest dusza tych stworzeń zielonych — Ni dla aniołów ona ani dla nas; Z śmiechem się budząc z topielnej pościeli, Ni ku dobremu wstają ani złemu.
CHOCHLIK. Niechętnie idziem, bo ta, której złoto Mamy do leśnej unosić chałupy, Droga jest wielce naszemu plemieniu.
Tam, ponad morzem, śród wielkiej doliny, Stu owczaryszków owce jej wypasa, A gdy zapadnie zmrok, u drzwi szałasu Stawiają dla nas sto dzbanków białego Mleka maciorek, ażebyśmy mieli Czem się pożywić, wracając o zmierzchu Z pląsów z chochłami lądowymi.
PIERWSZY KUPIEC czyniąc znak w powietrzu. Słuchać! Lub będzie kara.
CHOCHLIK. Jakieś znamię złego Pali nam serca, więc słuchamy.
(Tłum krasnoludków gromadzi się naokoło okna i z wielkiego worka każdy z nich zabiera po małym woreczku. Jest ich około sześćdziesięciu, kobiet i mężczyzn, w zielonych strojach i czerwonych czapeczkach, ozdobionych
muszlami.)
PIERWSZY KUPIEC.Teraz Idźcie!
(Odchodzą.)
Kazałem im odejść; gwarliwe, Wiatrem podszyte stworzenia; me uszy Ogłuchły niemal z ich morskich szczebiotań. Trzeba po więcej iść pieniędzy. Bracie! Tęsknota gna mnie ku naszej dziedzinie, Chciałbym już ujrzeć twarz naszego władcy.
DRUGI KUPIEC. Trud mnie umęczył.
(Wychodzą i wracają, jak poprzednio, z naładowanymi workami).
DRUGI KUPIEC wskazując na kaplicę. Jakby tę niewiastę Pozyskać jednak dla naszego pana? Ta perła cudna, ten turkus, wsadzony W jego dyadem, świeciłby światłością, Jak blaski Tego, którego imienia Nie ośmielamy się wymienić. Teraz, Gdy hufców naszych pełne są przestworza, Czyby nie zabić jej, nie unieść duszy, Zanim się zerwą zastępy aniołów?
(Kilka woreczków wypada z sakwy skórzanej.)
PIERWSZY KUPIEC. Kto rozdarł sakwę?
DRUGI KUPIEC. Palec księdza Jana, Gdy z niej uciekał. Że to duch był stary I niepokaźny, więc myślałem sobie, Iż dziura będzie bez znaczenia.
PIERWSZY KUPIEC. Widzisz: To stąd pochodzi, że kradniemy dusze, Które nie całkiem są nasze. Jeżeli Ten turkus piękny chcemy dla naszego Pozyskać władcy, musi on do piekieł Zejść z własnej woli.
Czas — oni w dalsze odejdą komnaty. Przywołaj teraz strzygi i upiory.
DRUGI KUPIEC podchodzi do okna. Niema... Zmęczone... Pierzchły... Pracownicy Są nam niechętni.
PIERWSZY KUPIEC. Zaraz ich tu ściągnę.
(Woła przez okno.)
Chodźcie tu, dusze potępionych ludzi, Co w śnie pijanym zmarli, co zginęli Jeden od ręki drugiego, dziś dla nas Wyhandlowani przez Szemusa Ruę. Do nas tu, do nas chodźcie wszystkie strzygi, Gorzko swych własnych żałujące grzechów, Zaklęte w zwierząt i gadów postacie — Wy z żądz piętnami na obliczach, do nas Chodźcie, upiory, rzućcie rokiciną Zarosłe bagna i grzązkie wądolce — Wy, błędne ognie, coście ongi były Duszami ludzi, a dzisiaj jesteście Nędzą znikomą...
DRUGI KUPIEC. Nie chcą iść.
PIERWSZY KUPIEC czyni znak w powietrzu. Upiory I strzygi, chodźcie!
DRUGI KUPIEC. Słyszę, jakby szelest Rozkołysanych burzą trzcin... Upiory
I strzygi wstają, by wyziewy, z ziemi; Liście i trawy łamią się i giną — Niezwykły wiatru lodowego podmuch W nic je rozwiewa.
PIERWSZY KUPIEC. Zniszczenie z nich idzie: Wiądy i szały, grad, pioruny, susze.
(Ciemnia napełnia się powiewnemi postaciami, niektóre z nich mają kształty zwierząt, inne wyglądają, jak ludzie, a inne znowu do mgławych podobne świateł.)
Chodźcie tu wszyscy — wy i wy — zabierzcie Te worki złota.
UPIÓR. Myśmy zbyt gwałtowni — Z postaci więcej podobni do burzy.
DRUGI KUPIEC. Chodźcie tu wszyscy — wy i wy — zabierzcie Te worki złota.
STRZYGA. Myśmy nazbyt słabi — Nikli, bez życia.
PIERWSZY KUPIEC. Chodźcie wy tu do mnie, Coście pomarli ostatni i ludzką Wciąż macie postać — postać siły...
(Wchodzą obaj ZŁODZIEJE z poprzedniej części aktu. Twarze ich wymęczone.)
PIERWSZY WIEŚNIAK. Ej! ej! niechętnie, bo ta, której złoto Precz unieść mamy na tych naszych plecach, Żywi w swem sercu litość nieskończoną Dla potępionych wszystkich dusz. O, nieraz, Gdy w pełną lęku wpadamy zadumę, Mignie nam w wnętrzu wspomnienie jej lica: I ból, przez poły uciszon, dosięga Szczytu — i potem gorzko zawodzimy... Musimy słuchać, bo oto niejedna, Dziś na niebiesiech rozniecona gwiazda, Jak piętno złego, pali nasze serca.
PIERWSZY KUPIEC. Gdy ten ostatni worek złota w leśnej Spocznie chałupie, palić was przestanie... Idźcie...
(Odchodzą, z nimi razem znikają widma i ogniki.)
Kazałem pójść im; samotnicze Są to istoty, gdy kogoś żywego Zobaczą, zaraz zawodzą.
(Wskazując na kaplicę.)
Cyt, bracie, Szmer jakiś słyszę, który mnie przestrasza.
DRUGI KUPIEC podchodzi ku drzwiom kaplicy i zagląda do wnętrza. Księżniczka to się ruszyła, szepcząca We śnie urwane swoje Ojcze-nasze.
PIERWSZY KUPIEC. Wielki plan mi błysnął W duszy — nie dziwy: wszak-ci z dziewiątego, Najmożniejszego wywodzę się piekła, Kędy są wszyscy jako króle... Ze snu Zbudzę księżniczkę i w koło jej myśli Myśl jeszcze jedną wtrącę — myśl służenia.
(Woła przez drzwi.)
Pamiętaj o mnie w swoich modłach, pani!
(KSIĘŻNICZKA KASIA budzi się i zbliża ku drzwiom kaplicy. KUPCY schodzą do sali. KSIĘŻNICZKA KASIA stoi na najwyższym stopniu kamiennych schodów.)
KSIĘŻNICZKA KASIA. Czego żądacie?
PIERWSZY KUPIEC.Jesteśmy dwaj kupcy. Z obcych, idziemy krajów — z nowinami. Wybacz nam, pani, żeśmy tutaj weszli Tak niespodzianie: wielka brama zamku Była otwarta — weszliśmy, by spotkać Twarz jakąkolwiek.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Brama dworca mego Zawsze otwarta, by przyjąć gościnnie Lud, mrący z głodu, i wszystkich, co pragną Przed tym straszliwym schronić się tu czasem. Jakież, kupcowie, macie wy nowiny?
PIERWSZY KUPIEC. W łąkach Allańskich spotkaliśmy człeka Ledwie żywego, któremu kazałaś
Skupować bydło, a zaś niedaleko Fair Head twe statki widzieliśmy w ciemnej, Bezwietrznej nocy: stały nieruchome, A nieruchome, jak statki, płonęły W milczącem morzu światełka ich latarń.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Dziękuję Bogu, Maryi i aniołom, Że mam tu jeszcze dosyć worków złota Na kupno mąki, którą w swych śpichlerzach Nagromadzili kupcy, aby zyskać Na głodzie biednych. Jesteście z daleka, Swiadomi znaków czasu: kiedyż wreszcie Po naszych polach czołgać się przestaną Zółte wyziewy? Kiedyż ta zabójcza Przejdzie posucha i kiedyż znów trawa Zielone swoje ujrzy źdźbła?
PIERWSZY KUPIEC. Dni idą, A zmian nie widać; zboże wyniszczało, Chudoba padła lub pada, wyziewy Wciąż jeszcze wiszą nad ziemią, choroby Niosąc i paląc spiekotą.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Powiedzcie: Co słyszeliście w świecie o demonach, Zakupujących dusze?
PIERWSZY KUPIEC. Jedni mówią, Że to są twory z wilczemi głowami
I że ich członki mają szybkość burzy, W przeustawicznym wysuszone ogniu. Inni dowodzą znów, że są postaci Nizkiej a grubej; ten i ów zaś twierdzi, Że mu się zdali czemś więcej, niż ludźmi, Że są wysocy, smagli, z piętnem znoju, Tak, jak my, pani. Lecz wszyscy się godzą W jednem: że wzrok ich taką ma potęgę, Iż łamie ludzi i sieć im zarzuca Na te ich dusze, i że wszyscy ludzie Gotowi sprzedać swe biedne płomyki, Swe wątłe dusze, tylko że ty, pani, Umiesz je swojem przekupywać złotem.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Dziękować Bogu, Maryi i aniołom, Żem jest bogata... Dlaczego sprzedają?
PIERWSZY KUPIEC. Owi demoni płacą sto i więcej Koron za jedną niepokaźną duszę, Podobną duszy człowieka, co leży U bramy zamku, w izbie odźwiernego. Licha to dusza, nie warta stu groszy, Ale za dusze, równe twojej, pani, Słyszę, ze płacą pięćkroć sto tysięcy Koron i nad to.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Jak można za kupę Złota oddawać duszę? Czyż mogiła Jest czemś tak strasznem?
PIERWSZY KUPIEC. Jedni ją sprzedają, Ponieważ pieniądz się błyszczy, a inni, Ponieważ czują przestrach przed mogiłą; Inni dlatego, że ich sąsiadowie Sprzedali przedtem; inni, że jest pewna Radość w rzuceniu nadziei, w utracie Wszelkiej radości, w zbyciu się oporu, W otwarciu ramion płomieniom wieczystym, W puszczeniu na wiatr wszystkich, wszystkich żagli. Gdy się wyczerpie twoje złoto, pani, Z radością wielką wszyscy pójdą w targi.
KSIĘŻNICZKA KASIA. We waszym głosie słyszę coś, kupcowie, Co mnie przeraża. Kiedyście mówili O owych ludziach, którzy swoją duszę I swego Boga oddają za złoto, Źrenice wasze płonęły, od razu Znikło też dziwne zmęczenie, widoczne Na waszej twarzy. Przebaczcie, kupcowie, Ale mówiący, że marnem mem złotem Służę ludowi, mieliście, zda mi się, Uśmiech na twarzy.
PIERWSZY KUPIEC. Tylko z grzechów ludzkich My się śmiejemy. Tyleśmy widzieli Krajów i tyle rozmaitych ludzi — Cóż w tem dziwnego, że wszystek ten ludek Zawisnął sobie, niby na sznureczku
Od niewieściego trzewika, nad stosem Wiecznych płomieni?!...
KSIĘŻNICZKA KASIA. Jest w was coś takiego, Co w lęk mnie wprawia, coś, czego my, ludzie, Nie posiadamy. Może pochodzicie Z najodleglejszych jakichś części świata?
(DRUGI KUPIEC, który nadsłuchiwał pode drzwiami po prawej stronie, podchodzi ku przodowi sceny, a podczas tego, po lewej, słychać głosy i kroki ludzkie).
DRUGI KUPIEC na stronie do PIERWSZEGO. Są już u wejścia. Idźmy stąd. Gotowi Jeszcze nas poznać i serca nam zmrozić Swemi zdrowaśki lub skórę nam spalić Święconą wodą.
PIERWSZY KUPIEC. Zegnaj nam. Musimy Niejedną milę przebyć przed porankiem. Wierzchowce nasze już tam biją ziemię Z niecierpliwości.
(Odchodzą na prawo. W tej samej chwili wchodzi przeciwnemi drzwiami grupa wieśniaków.)
KSIĘŻNICZKA KASIA. A czego wy chcecie?
WIEŚNIAK. Pani, kucnąwszy przy watrze i stare Opowiadając klechdy, słyszeliśmy Naraz jakowyś brzęk, jakby na ziemię Upadł czerwieniec, Szukamy, daremnie.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Zbyt wy strachliwi, ja nic nie słyszałam.
STARY WIEŚNIAK. Tak, my strachliwi, bo jedno człowieka Możnego słowo może nas wyrzucić Z naszej zagrody, a miesiąc posuchy Spalić doszczętnie wszystkie oziminy Na naszym płonym gruncie: wichrów, gradów, Burz i powodzi myśmy niewolnicy; Na targowiskach strach nam skręca łokcie I tuż za nami siada przy kominku. A złe przeczucia tak są nieodstępne Od nas, jak kucie w drzewie od dzięciołów.
KSIĘŻNICZKA KASIA. O złych przeczuciach nie mówcie w tym domu.
(OONA wchodzi dzwiami z lewej strony.)
OONA. Ktoś się nam włamał do skarbca! nieszczęście! Drzwi są otwarte, a złoto skradzione!
(Wieśniacy zaczynają lamentować.)
KSIĘŻNICZKA KASIA. Nie lamentujcie!
(Płacz ustaje.)
Widział tu kto kogo?
OONA. Że też ma dobra pani utraciła Wszystko swe złoto! Nieszczęście! Nieszczęście!
KSIĘŻNICZKA KASIA. Wy trzej po mojej prawicy, dosiądźcie Koni i cwałem w drogę! Dam zagrodę Temu, kto schwyci złodzieja.
(podczas jej słów wchodzi na scenę człowiek z kluczami u pasa.)
ODŹWIERNY. Zaprawdę, Niesamowite dzieją się tu sprawy — Złe duchy były! Siedziałem przy bramie W mojej kamiennej budce, gdy tuż obok Dwa przeleciały puszczyki, szepczące Ludzkimi głosy.
STARY WIEŚNIAK. Bóg zapomniał o nas.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Stary człowieku, nigdy On nie zawarł Bramy, jeżeli nie otworzył drugiej. Jestem w rozpaczy, bo budzi się we mnie Plan wielce smutny: ale ja mam wiarę — — Przestańcie płakać, starzy moi ludzie — Nie zapomina On świata, lecz ciągle Lepi go w glinie, lepi na swój obraz I podobieństwo. Wieki za wiekami Glina buntuje się przeciwko Jego Palcom, bój ciągły tocząc o swój stary, Ciężki, ponury i bezkształtny spokój... Czasem się skręci i skurczy, i wówczas Lud jakiś pada — dziś się wykręciła W stronę przeciwną i powstały hufce Duchów piekielnych.
Zostawcie mnie samą, Bo smutna jestem — słyszę jakieś wrzenie, Jakby się zbliżał piorun.
(Schodzi od drzwi kaplicy na dół.)
Nie, zostańcie Jeszcze chwileczkę. Gdy się znów spotkamy, Obym wam dała zapomnienie klęski!
(Do OONY).
Weź te dwa klucze - ten jest od śpichlerza, Ten od szafarni.
(Do STAREGO WIEŚNIAKA).
A wam, mój staruszku, Daję ten kluczyk. Otwiera komorę, Gdzie leżą zioła lekarskie: rumianek, Babka, żywokost, tysiącznik i inne — Na górnej półce książka z przepisami, Znacie się na tem: niegdyś leczyliście Kozy i bydło.
STARY WIEŚNIAK. Cóż to znaczy, pani?! Czyżbyście we śnie widzieli swą trumnę?
KSIĘŻNICZKA KASIA. Nie, nie! w mem sercu smutny plan się budzi: Wielki słyszałam płacz w rozlicznych chatach — Muszę, tak, muszę iść, choć nie wiem, dokąd. A wy się módlcie za ten naród biedny,
Izba SZEMUSA RUY. OBAJ KUPCY siedzą przy jednym i drugim końcu stołu. Przed nimi zwoje pergaminów i wielka ilość małych sakiewek z pieniędzmi.
PIERWSZY KUPIEC. Już nas ta pani okradać nie będzie — Niema nic więcej, prócz myszy, w jej skrzyniach.
DRUGI KUPIEC. Ostatniej nocy, przedzierzgnięty w sowę, Na Donegalskie pofrunąłem turnie I tam, na stromem usiadłszy urwisku, Ujrzałem statki, wiozące ludowi Zboże i mąkę. Za pięć dni tu będą,
PIERWSZY KUPIEC. Ja, szarej sowy wziąwszy na się postać, Mknąłem i mknąłem w mrokach ku wschodowi I tam spostrzegłem, jak sto ciężkich wołów K'nam źelaznemi poganiano kijmi. I one, bracie, za pięć dni tu staną.
(Podczas ich rozmowy weszli do środka wieśniacy, prowadzeni prze Teiga i Szemusa, którzy, stanąwszy po obu stronach drzwi, czynią porządek w tłumie, od czasu do czasu dodając ludziom odwagi gestami i szeptami.)
Cisną się i cisną... Od dnia posuchy tak się tu gromadzą, Jak liść jesienny, który głuche wiatry
Zwiewają w kupę... Handel! handel! handel!
PIERWSZY KUPIEC. Któż z nami zechce pohandlować?
SZEMUS.Panie, Brak pożywienia obrał ich z odwagi, Prócz czterech, pięciu ... Masz tutaj jednego — Czas i na innych przyjdzie, że nabiorą Ducha.
MĘŻCZYZNA W ŚREDNIM WIEKU. Ja — owszem, lecz za dobrą cenę.
PIERWSZY KUPIEC czytając w pergaminie. Dżon Maher, człowiek bogaty, o zmysłach Tępych, spokojnych, uległego serca. Pewnym jest w oczach aniołów ... Dam dwieście, Dwieście za duszę, marne tchnienie wiatru.
MĘŻCZYZNA. Chcę trzysta koron... Czytaliście właśnie, Iż żadna klęska nie uczyni ze mnie Waszego sługi.
PIERWSZY KUPIEC. Tu coś więcej stoi. „Często po nocy budzi się z przestrachu,
Aby nie zostać biednym“... To jest twoje
Niedomaganie... Dwieście koron?
(MĘŻCZYZNA liczy pieniądze i odchodzi.)
DRUGI KUPIEC. Handel! Zdaje się niemal, że niema w was duszy — Chyba jedynie na wiarę parafii. Handel! hej, handel!... Czy wolicie umrzeć? Żyła tu przedtem kobieta, nie chciała Iść z nami w targi i zmarła — w czerwonych Spoczywa kwiatach, ze świeczkami wokół, Powtykanemi w butelki.
KOBIETA. A jaką Dacie też cenę za moją?
PIERWSZY KUPIEC. Ej, piękna, Wdzięczna i młoda — sądzę, że nie dużą.
(Czyta w pergaminie.)
Listy miłosne chowa w małym dzbanku, W górze, na murku, pomiędzy klepsydrą A garnkiem pieprzu.
KOBIETA. Przeklęty pergamin!
PIERWSZY KUPIEC czyta. Chowa je pilnie przed oczyma męża, Który pojechał zakupywać konie
I nie powrócił... Jesteś pewna! damy Koron pięćdziesiąt.
(KOBIETA zabiera się ku wyjściu.)
Damy setkę.
(KOBIETA bierze pieniądze i znika w tłumie.)
Handel! Handel! hej handel! Tylko z miłosierdzia Zakupujemy te dusze. Tysiące Przeróżnych grzechów oddało je w ręce Naszego Pana, nimeśmy tu przyszli. Snadź gotowiście umierać, dopóki Jeszcze wam kości świecą poprzez skórę. Chodźcie na handel — albo czyż wolicie Zyć pokrzywami, szczawiem i jarmużem? Lub czy mniemacie, że głód się wyczerpie? Zdrów on i czerstwy, nasz on i naszego Przemocarnego władcy! nie ustąpi, Dopokąd swego nie dobieży celu. On to pokrywa żółtymi wyziewy Te wasze pola wyschnięte, zatraty On je strasznemi napełnia widziadły I coraz groźniej z każdą rośnie chwilą. Patrzcie, jak ściemnia światło dnia... Czyż spokój, Drapieżnym ptakom znan, jest czemś tak strasznem? One — i wszystkie naszemu władyce Posłuszne dusze, i te, które żyją Z tym drugim wielkim duchem, osiągnęły
Cel swego bytu, spokój, kiedy wami Jak gdyby jakieś rzucało wahadło.
(Wchodzi ALEEL z potarganemi u harfy strunami.)
ALEEL. Weźcie mą duszę; jestem nią umęczon! Nie chcę zapłaty!
PIERWSZY KUPIEC czyta. Pieśniarz... On sam jeden Miał umysł zwrócon ku strzygom i chochłom, Ku opowieściom o przebojach Fenian, Ku onym królom Czerwonego Szczepu, O życie ludzi wzdyć się nie troszczący ...
Dziś się to wszystko zmieniło...
ALEEL. Ponieważ Nie odstępuje mnie jej lico blade, Księżniczki Kasi lico... Smutek świata Siadł na jej czole: nazbyt mnie krępować Poczęły więzy jej skargi, dlategom Porwał te więzy!... Zabierzcie mą duszę!
PIERWSZY KUPIEC. Wziąć nie możemy, bo należy do niej.
ALEEL. Weźcie ją! weźcie!... Pomódz jej nie mogę, I to mnie dręczy...
PIERWSZY KUPIEC. Nie, nie, my nie chcemy.
ALEEL. Czyż tak już nikłą ta wasza potęga — ? Wszystkie dni moje dźwigać mam ten ciężar? Niechaj was moje pochłonie szyderstwo!
PIERWSZY KUPIEC. Weźcie go precz stąd; on mi na zawadzie!
(TEIG i SZEMUS wyprowadzają ALEELA pomiędzy tłum.)
DRUGI KUPIEC. Wzrok jego, bracie, napełnił mnie dreszczem I strasznym lękiem.
PIERWSZY KUPIEC. Nachyl się, pocałuj Tę moją obręcz, na której spoczęły Wargi naszego Mistrza oną chwilą, Kiedy nas słał tu... Odzyskasz znów spokój.
(DRUGI KUPIEC całuje złotą obrączkę, okalającą głowę pierwszego kupca.)
SZEMUS. Nazwisko jego Aleel, stracił zmysły W ostatnich czasach, lecz niemasz w nim złości. Szał jego minął, można być z nim razem I tak go wodzić, jak dziecko.
PIERWSZY KUPIEC. Hej! handel! Handel! hej handel! Czyście wy pogłuchli?
SZEMUS. Opowiadają, żeście zbyt zniżyli Cenę za ową kobietę...
PIERWSZY KUPIEC. Więc teraz Ofiarowuję wielki grosz — zważajcie: Dam tysiąc koron za starą kobietę, Co brzydką była przez całe swe życie.
(STARA WIEŚNIACZKA staje na przedzie sceny, a on rozwija pergamin i czyta.)
Kradła czasami drób, jeśli ją żniwa Kiedy zawiodły — lecz dwakroć na tydzień Szła do kaplicy, gdy się poszczęściło, I tam składała ofiarę... Bierz pieniądz.
STARA WIEŚNIACZKA z ukłonem. Bóg wam błogosław, Panie!
(Zaczyna lamentować.)
Panie! panie! Ból straszny czuję.
PIERWSZY KUPIEC. Imię, które-ś rzekła, Dla potępionych jest jak ogień. Precz stąd!
(WIEŚNIACZKA odchodzi.)
Patrzcie, jak płoną te złote czerwieńce! Handel! Czyż lęk wam, że ta wiedźma stara Nieco narzeka? Czyście wszyscy tchórze!?
WIEŚNIAK. Nie jestem tchórzem, chcę sprzedać pół duszy.
PIERWSZY KUPIEC. Jakto pół duszy?
WIEŚNIAK. Pół moich widoków Pójścia do nieba.
PIERWSZY KUPIEC. Napisano tutaj: Człek ten we wszystkiem szedł pośrednią drogą — Zajął sam środek wahadła. Nikt odeń Nie doznał złego ni dobrego... Odejdź! Nie chcę nabywać twojej duszy.
PIERWSZY KUPIEC. Co? chcecie wstrzymywać nas zdala Od naszych włości? Od wiecznej rozkoszy? Hej! skończcie handel, a my do naszego Odejdziem Pana... Handel! handel! handel!
KRZYK WIEŚNIAKÓW. Księżniczka Kasia! Jest księżniczka Kasia!
KSIĘŻNICZKA KASIA wchodzi. Wciąż handlujecie?
PIERWSZY KUPIEC.Tobie na przekorę! Poco tu przyszłaś, szafirowooka Święta?
KSIĘŻNICZKA KASIA. Chcę moją zaprzedać wam duszę Za wielką cenę.
PIERWSZY KUPIEC. Jeśli warta ceny?
KSIĘŻNICZKA KASIA. Lud ginie z głodu, dlatego się tłoczy Ku wam. Słyszałam jego krzyk i krzyk ten Wciąż mi brzmi w uszach — dzień i noc: chcę koron Pięćset tysięcy, aby ich wyżywić, Póki nie przejdzie czas posuchy; nadto, Jeśliście znęcić umieli te biedne Dusze czerwieńców swych brzękiem, ja pragnę Wykupić wszystkie i zwrócić je Bogu. Swoją chcę sprzedać wam duszę!
WIEŚNIAK. Przenigdy! Nie czyń nam tego. Dusze biednych ludzi Nie mają ceny tak wielkiej przed Bogiem, Jaką ma, pani, twoja dusza. Pani! Cóżby bez ciebie czyniły niebiosa?
INNY WIEŚNIAK. Patrz, jak im szpony kurczą się w skórzanych Tych rękawicach.
PIERWSZY KUPIEC. Pięćkroć sto tysięcy! Damy tę cenę! Jest złoto! Gdy z nami Rozmawiasz, pani, dusze się zwracają Ku wysokościom, bo oblicze twoje Wielką rozsiewa naokoło światłość, Migotliwymi napełnia blaskami Serca tych ludzi, a dzięki tym blaskom, Mogłaby zmarnieć nasza ciężka praca — Ponad głębiami Onby się mógł ruszyć I nam odebrać te dusze. Do dzisiaj One naszemi były-li przez poły, Gdyż przenikały je na wskróś twe jasne, Promienne oczy, rabując im szczęście Zadowolenia. — Lecz podpisać musisz: Taką kupując duszę, jak twa, pani, Formy pominąć nie możemy. Podpisz Tem oto piórem — pochodzi od kura, Co zapiał ongi, kiedy Piotr się zaparł
Swojego Mistrza. Kto zaś pióra tego Użył, ten w piekle w wielkich jest honorach.
(KSIĘŻNICZKA KASIA nachyla się, aby podpisać pergamin.)
ALEEL wpada na przód sceny i wyrywa jej z rąk pergamin. Wielkiego wodza zaznać masz miłości — Gromada dzieci winna igrać, pani, Wokół twych kolan! Zostaw tych wieśniaków Stworzycielowi niebios!...
KSIĘŻNICZKA KASIA. Jam bez myśli — — Krzyk tylko słyszę — krzyk tych biednych ludzi.
ALEEL rzuca pergamin na ziemię. Miałem widzenie pod kępą dzikiego Bzu i leszczyny: że mamy usłyszeć, Jak Archanioły toczyć będą próżną Czaszkę szatana grzbietem gór!
PIERWSZY KUPIEC.Precz! Precz z nim!
(TEIG i SZEMUS wypychają go tak szorstko, że ALEEL pada w tłumie na ziemię.)
KSIĘŻNICZKA KASIA podnosi pergamin i, podpisawszy go, zwraca się do tłumu. Bierzcie pieniądze; teraz chodźcie ze mną. Zdala od tego skażonego miejsca Dam z was każdemu czerwieńców do syta.
(Wychodzi; tłum wieśniaków otacza ją i całuje po rękach. ALEEL i OBAJ KUPCY pozostali sami.)
PIERWSZY KUPIEC. Kosztowny dzisiaj zdobyliśmy klejnot Dla dyademu szatana.
DRUGI KUPIEC. Musimy Iść stąd i czekać, dopóki nie umrze, Ponad jej zamkiem w postaci puszczyków Czuwać będziemy jeszcze rok niejeden I strzedz naszego klejnotu, aż przyjdzie Chwila zabrania jej duszy.
PIERWSZY KUPIEC. Nie. Poco? W powietrzu tylko zawiśniemy nad nią, Bo na minuty liczy się jej życie. Gdy tu przybyła, spostrzegłem w jej oczach Pomrok mogiły, i stopy jej ciężkie, Niby obute w trzewiki z ołowiu; Wzrok jej tkwił w ziemi, jak gdyby robactwo Już ją wzywało ku sobie; a kiedy Podpisywała swe imię, jej serce Jęło się łamać... Cicho!... Cicho!... Słyszę Bramy piekielne skrzypiące w zawiasach: Idzie k'nam odgłos wieczystej biesiady, By nas pokrzepić.
DRUGI KUPIEC. A teraz na skrzydłach Wzbijmy się, bracie, w powietrzne przestwory, By śród nich w szpony pochwycić jej duszę.
(Ulatują w górę. ALEEL czołga się w środku izby. Zapadł mrok, i ciemność na ziemi wzrasta stopniowo. — Słychać daleki grzmot i odgłos zrywającej się burzy.)
ALEEL. Bramy spiżowe otwarte na oścież — Balor na grzmiącym zjawia się rydwanie, Demoni ciężkie podnieśli powieki Nad źrenicami, które w dniach pradawnych W głazy zmienili bogowie. Zdradziecki Jawi się Barach i chutnego rodu Idzie Kailitin, on, co druidyczny Przekwit i zanik spuścił był na dziecię Sualtamowe i Dektery (pierwszy Król Hell go znowu wywyższył, zabiwszy Naisiego i srogo złamawszy Serce Deirdry), — a wszystkie ich głowy Ku tejże samej zwracają się stronie, Za życia bowiem zwalczały z uporem, Z niehamowaną, chytrą zaciekłością, Piękno i spokój.
(Wchodzi OONA; zatrzymuje się jednak we drzwiach.)
ALEEL podniósł się w połowie do góry, kolanem i ręką opierając się o ziemię. Klęknij, stara czaplo, Zdala od ślepej nawałnicy.
OONA. Gdzież jest Księżniczka Kasia? Gdzie? Przez dni te wszystkie Była tak blada, a ręka jej — czułam —
Drżała, spotkawszy przy kądzieli moją — I teraz nie wiem, dokąd poszła.
ALEEL.Innych Ma już księżniczka przyjaciół — tak, innych, Przemieszkujących w tym straconym świecie.
(Wskazuje na dół.)
Oto Orchila, naprzód; blada, piękna, Lice jej żyje, a ciemna jej postać Do mgieł podobna, gdy się nagromadzą W porze jutrzennej, bo tej, co umiała Rozbudzać żądzę, serce li się krwawi, Podczas gdy drudzy konają. Naokół Mgławą ma ciżbę kobiet, głośnym śmiechem Przywabiających szatany, za sobą Straszne wypary krwi, zmienionej w grzechy, Tylko te wszystkie, białe jak gwoździki, Drobne paznogcie wyrosły w ogromne Szpony.
(Chwyta OONĘ, ciągnie ją na środek sceny i gwałtownym ruchem wskazuje na dół. Szum wiatru.)
Już swoje zaczynają pieśni — Wciąż na ich wargach brzmi jakaś melodya.
OONA rzuca się twarzą na ziemię. O Twórco świata! chroń ją od demonów! A jeśli trzeba zginąć jakiej duszy, To zabierz moją!
(ALEEL klęka obok, ale zdaje się słów jej nie słyszeć; wzrok utkwił w ziemię, jakby chcąc ją przebić. Wieśniacy wracają. Niosą księżniczkę Kasię i kładą ją na ziemi pomiędzy Ooną i Aleelem. Leży jak umarła.)
OONA. Że też tyle naczyń Z surowej gliny trwa, a porcelana Pęka na dwoje.
(Całuje ręce KSIĘŻNICZKI KASI.)
WIEŚNIAK. Byliśmy pod drzewem, Tam, gdzie się skręca droga, gdy księżniczka Zbladła i nagle zasłabła. A gdyśmy Nieśli ją tutaj, czarna nawałnica Przyćmiła przestwór, prawie z nóg nas waląc. Trzeba zasunąć zaporę, bo żaden Śmiertelny człowiek nie oprze się czarnej, Oślepiającej, groźnej, nagłej burzy.
(Jeden ze stojących bliżej zasuwa zaporę.)
OONA. Sza! sza! zbudziła się z omdlenia.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Ludzie, Trzymajcie, proszę, trzymajcie mnie mocno, Bo nawałnica porwie mnie.
(OONA bierze ją w ramiona. Jedna z kobiet zaczyna zawodzić.)
KSIĘŻNICZKA KASIA nawpół się podniósłszy. Do stóp mi złóżcie wszystkie worki złota!
(Kładą jej woreczki z pieniądzmi pod stopy.)
Idźcie, starego sprowadźcie Neala, Niech on, gdy umrę, każdego wysłucha I sprawiedliwie rozsądzi i rozda... On was ziołami leczy, wie najlepiej, Kto jest w największej pośród was potrzebie.
WIEŚNIACZKA na tyłach tłumu. A czy mi dosyć wydzieli, bym mogła Wyżywić dzieci, aż przejdzie posucha?
INNA WIEŚNIACZKA. Królowo niebios i wy wszyscy Święci, Zgubcie nas wszystkich, byle tylko księżna Mogła ocaleć.
KSIĘŻNICZKA KASIA. Nachylcie się ku mnie, Ty, moja Uno, i ty też Aleelu: Spoglądam na was jako ta jaskółka Na swoje patrzy gniazdo pod okapem, Nim ponad grzmiące tonie wód uleci... Przestańcie płakać tak gorzko, wszak tutaj Została jeszcze na wielkim ołtarzu Niejedna świeca, choć jedna upadła. Aleelu, bracie! Ty, który śpiewałeś O dawnym rodzie, nieznającym troski Naszego świata, mającym li tchnienie
W swoich powiewnych kształtach, bądź mi zdrowy! Zegnaj mi, Uno, coś len przędła ze mną, Słodka, jak sen ich po skończonych pląsach: Burza mi siadła we włosach, czas odejść.
(Umiera..)
OONA. Podajcie mi tu zwierciadło.
(Jedna z wieśniaczek przynosi jej lusterko z izby. OONA trzyma je nad wargami KSIĘŻNICZKI KASI. Cisza na chwilę — potem przytłumiony okrzyk OONY:)
Umarła.
WIEŚNIACZKA. Była na świecie wielką, białą lilią.
INNA WIEŚNIACZKA. Piękniejsza była ode gwiazd pobladłych.
STARA WIEŚNIACZKA. Złamane kwiecie, które tak kochałam!
(ALEEL bierze zwierciadło z rąk OONY i rzuca je o ziemię, rozbijając na drobne kawałki.)
ALEEL. Rozbiłem ciebie, bo niema już lica, Co napełniało cię pięknością: zamrzyj I ty, me serce, albowiem już poszła Ta, której słowo, nasycone smętkiem, Czyniło z ciebie żyjącego ducha, Podczas gdy dzisiaj jestem już zmartwiałą Gliną pożądań. A ty, dumna ziemio, I rozpienione ty morze, zagińcie!
Nie usłyszycie już więcej jej błędnych, Samotnych kroków, zostaniecie same Wpośród głośnego boju archaniołów Z hufcem szatanów.
(Wstaje, reszta klęczy, atoli na ziemi taka panuje ciemność, że nie można rozeznać ich kształtów.)
A ja, który płaczę, Ja was przeklinam, ty, Czasie, ty, Zmiano! Ty, Przeznaczenie! i żadnej nie żywię Innej nadziei, prócz tej, abym wielkiej Doczekał chwili, kiedy was na głowę Strącą w bezdenne przepaście.
(Błyskawica, w ślad za nią grom.)
WIEŚNIACZKA. Niech klęknie, Nim jego klątwa ściągnie nam na głowy Łyski i gromy.
ALEEL.Anioły i czarty Walczą w przestworach; to miecze śpiżowe Tak o śpiżowe uderzają hełmy.
(Błyskawica, w ślad za nią grom.)
Szeroki oszczep, wyrzucon z rzemieńca, Na wskroś tam przekłuł źrenicę Balora, I ciemny zastęp rozpierzchł się, jęczący, Jak ongi pierzchał z brzegów Moytury.
STARZEC. Wszechmoc, za nasze rozgniewana grzechy, Zatraca świat nasz, i wnet już pomrzemy.
(Widziadlana światłość rozprasza ciemności. Wieśniacy zdają się klęczeć na skalistem urwisku góry; mgły nawałnicowe, od czasu do czasu przerzynane światłem, otaczają ich i płyną poza nimi. Nawpół w świetle, nawpół w mroku stoją aniołowie w zbrojach. Zbroje ich stare i zużyte, miecze ich czarne i poszczerbione. Stoją, niby w szyku bojowym, i surowo patrzą na dół. Wieśniacy rzucają się na ziemię.)
ALEEL. Przestańcie patrzeć na te wpół otwarte Wierzeje piekieł, mówcie raczej do mnie, Którego serce tak przejęte Bogiem, Że już o ziemskich nie chce myśleć sprawach — Mówcie mi o tej, która tutaj leży.
(Chwyta jednego z aniołów.)
Nie prędzej wrócisz w krainę wieczności, Aż gdy przemówisz.
ANIOŁ. Światłość pada na dół Bramy perłowe otwarte na oścież, A ona poszła w przybytek pokoju; Marya z sercem po siedmkroć przebitem, Pocałowała jej wargi, a święte Włosy spłynęły na jej twarz; pobudki Rozważa Światłość Światłości, nie czyny — Mrok mroków tylko z czynami się liczy.
(ALEEL puszcza ANIOŁA i klęka.)
OONA. Powiedz chodzącym w przybytkach pokoju, Że pragnę umrzeć i odejść już do tej,
Którą tak kocham; lata, niby wielkie Czarne bawoły, stąpają po ziemi, Bóg niby skotarz pogania je z tyłu, A mnie ich ciężkie zdeptały kopyta.
(Coś, jak gdyby głos surmy, dobywa się z wnętrza, światłości. Widzenie rozpływa się powoli, w ciemnościach słabo się rysują postacie klęczących wieśniaków.)
KSIĘŻNICZKA KASIA. (The Countess Cathleen.) W poemat niniejszy włączyłem legendę, tak jak ją podają „Baśnie i podania ludu irlandzkiego“ („Fairy and Folk Tales of the Irish Peasantry“), na wiarę, że jest to rodzime, starodawne podanie irlandzkie. Potem słyszałem jednak, że rodowód jej jest późniejszy.
Wydawca „Folklore’a“ zwrócił się w swem piśmie z prośbą o informacye co do waryantów, pochodzenia i t. d. tego podania, lecz bez skutku. Jedyne znane mi podanie, do mego podobne przedmiotu, znalazłem w Larmini’ego „West Irish Folk Tales“ (podaniach zachodnio-irlandzkich) — o matce, która na lat siedm poszła do piekła, aby odkupić duszę swego syna, a potem została jeszcze lat siedm dla odkupienia innych dusz. ADENE (Etain.) Słynna królowa legendarna, którą uprowadził Meder, król chochlików. BALOR, dowódca ciemnych zastępów wielkim boju Dobrego i Złego Życia i Śmierci, Światła i Ciemności, stoczonym na wybrzeżach Moytury w pobliżu Sligo. BARACH (Borrach.) Barach wywabił FERCUSA na biesiadę, aby w jego nieobecności pomordować synów USNY. Fergus, związany przysięgą, że nigdy nie odmówi udziału w jego ucztach, zmuszony był pójść — wbrew
swojej woli. [130]CAILITIN. Druid Cailitin i jego synowie zwalczali Cuhoollina czarnoksięską sztuką. CONHOR (Concobar) był królem Wszechirlandyi w okresie królów „Czerwonego Rodu“. CUHOOLLIN, wielki bohater z cyklu „Czerwonego Rodu“. DANAAN (Tuath de Danaan) oznacza Ród Bogów Danu. Były to potęgi światła, życia i ciepła, i walczyły z FOMOROHAMI, t. j., potęgami nocy, śmierci i zimna. Z czasem, gdy je przestano czcić i składać ofiary, malały stopniowo w wyobraźni ludu, aż w końcu zeszły do kategoryi chochlików etc. DECTERA (Dechtera), matka CUHOOLLINA. DEIRDRE, bohaterka jednej z najpiękniejszych legend gaelickich.
Kochał ją Concobar, ona uciekła od niego z Naisim, została jednak w zdradziecki z powrotem ujęta sposób. Jest to smutna a piękna kobieta z cyklu „Czerwonego Rodu“, tak jak GRANIA jest smutną a piękną kobietą z cyklu o Fenianach. FENIANIE, wielki zakon rycerski, na którego czele stał FINN. FERGUS — pieśniarz cyklu „Czerwonego Rodu“, tak jak OISIN cyklu legend o Fenianach. Był królem Wszechirlandyi i, jak opiewa podanie, opracowane przez Samuela Fergusona, zrzekł się tronu, aby módz swobodnie polować po lasach. HELL (Piekło). W dawniejszych podaniach irlandzkich piekło zawsze jest zimne, być może dlatego, ponieważ Fomorohy, potęgi zła były Władcami północy i zimy. Chrześciaństwo starało się, o ile możności zastosować
do wierzeń swoich, w Irlandyi tak samo, jak i gdzieindziej, symbole pogańskie, a poeci irlandzcy, śpiewający o „zimnej posadzce piekła“, powtarzali symbole pogańskie. W opowieściach ludu i w Keating’a opisie piekła spotykamy się, mimo to, także ze zwykłym symbolem ognia. MAIVE, Słynna królowa z cyklu „Czerwonego Rodu“. Według podania, pochowana została w kamiennym grobie na Knocknarea. Ferguson mówi o „muszlowym grobie Maivy na szczycie Knocknarei“, grób ten atoli jest z kamieni. [131]ORCHIL. Fomoroh i czarownica, o ile dobrze sobie przypominam.
Zresztą, zapomniałem wszystko, com o niej wiedział dawniej. POOKA, duch, który przedzierzga się raz w psa, raz w konia, raz w osła lub orła. SUALTAM, ojciec Cuhoollina.
USNA, ojciec NAISIEGO, kochanka Deirdry, oraz Ardana i Ainlego, jej przyjaciół. Cudny lament Deirdry nad ich zwłokami przetłómaczył pięknie Samuel Ferguson.