Przez kraj Skipetarów/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez kraj Skipetarów
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W wieży pramatki
Wydawca Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch das Land der Skipetaren
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
W wieży pramatki.

Wjechaliśmy przez bramę. Według opowiadania krawca i widoku z daleka spodziewaliśmy się budynku w stylu zamkowym. Ale jakże wyglądał z blizka!
Był istotnie wysoki i długi, ale napół rozpadły. Patrzyły na nas puste jamy okien, a dach był w wielu miejscach zniszczony. Tynk z muru dawno już opadł, a wzdłuż frontu leżał pył z cegieł, które się rozpadały pod wpływem działania powietrza.
Podjechaliśmy przed wysokie drzwi, gdzie nas przyjął człowiek, którego wydłużona, wisielcza, twarz nie budziła bynajmniej zaufania.
— To Humun, służący pana — objaśnił krawiec.
A więc poznaliśmy już człowieka, któregośmy się mieli wystrzegać. Skłonił mi się głęboko z uszanowaniem i wskazał na dwu tęgich chłopców, stojących za nim i rzekł:
— Effendim, pan mój dowiedział się ze smutkiem, że ty chodzić nie możesz, wydał więc rozkaz, żeby ci ludzie zanieśli cię do niego. Są tak silni, że im się możesz powierzyć.
Zsiadłem z konia. Parobcy podali sobie prawe ręce, a lewe oparli sobie na ramionach. Na prawych rękach usiadłem, o lewe oparłem się, przez co powstało coś w rodzaju fotelu do noszenia. Tak przeniesiono mnie przez sieć i dwa pokoje do komnaty przyjęć. Towarzysze udali się za mną.
Pokój ten był znośnie umeblowany. Dokoła ścian biegły nizkie sofy, a na podwyższeniu naprzeciw wejścia siedział pan zamku. Obok niego zobaczyłem takie same podwyższenie, przeznaczone dla mnie prawdopodobnie, a przed nim leżało kilka poduszek dla towarzyszy.
Ci, którzy mnie przynieśli, zatrzymali się w drzwiach. Pan ukłonił się, nie wstając z miejsca i powiedział:
— Bądź pozdrowion, dostojny effendi! Niech Allah błogosławi wejściu twemu w mój dom i użyczy ci u mnie dni długich! Wybacz, że nie powstaję, ale nikris[1] dręczy mnie w nogach i nie mogę się ruszać. Niechaj cię do mnie przyniosą i posadzą po mej prawicy. Towarzysze twoi niechaj spoczną tu przed nami.
Posadzono mnie obok niego, a trzej towarzysze usiedli naprzeciw nas. Wyraziłem kilka słów podziękowania i usprawiedliwienia, które jednak on przerwał mi z zapewnieniem, że nie ja, lecz on winien mi wdzięczność.
Ci, którzy mnie tu przynieśli, odeszli, a służący podał fajki i kawę. Na Wschodzie zwykle ocenia się bogactwo pana domu wedle fajek. Przykładając tę miarę, należało Murada uważać za bardzo bogatego człowieka.
Jego fajka i ta, którą ja otrzymałem, miały cybuchy z prawdziwego drzewa różanego, poowijanego nitkami złotemi i wysadzanego perłami i drogimi kamieniami. Bursztyn należał do gatunku owych pół przeźroczystych, dymnych, za jakie na Wschodzie płacą więcej niż za przeźroczyste. Małe fingany[2] stały na złotych spodkach wspaniałej ażurowej roboty, a gdy kawy pokosztowałem, musiałem przyznać, że tylko raz piłem lepszą w Kairze. Według wschodniego zwyczaju spożywano ją razem z miałko utartym osadem. Filiżaneczka zawierała może cztery naparstki.
Tytoń był także dobry. Szkoda, że głowy fajek były tak małe! Co piętnaście pociągnięć trzeba je było napełniać na nowo, czem zajmował się ulubieniec swego pana, Humun.
Ponieważ dobry obyczaj wymaga, żeby gościa nie pytać zaraz o jego stosunki, zamieniliśmy tylko zwykłe towarzyskie frazesy. Następnie przysunął się do mnie pan domu i zapytał:
— Czy miałeś dzisiaj dobrą podróż, effendim?
— Allah mię prowadził! — odrzekłem.
— Krawiec Afrit powiedział mi, że przybywasz ze Zbigancy.
— Byłem tam od wczoraj.
— A gdzie przed tem?
— W Radowicz i Ostromdży.
— Więc byłeś ciągle w drodze?
— Tak, gdyż jedziemy z Edreneh i ze Stambułu.
— Ze Stambułu? Allah był łaskaw na ciebie, że pozwolił ci się urodzić w mieście padyszacha!
— Ja się tam nie urodziłem. Przybyłem tam z Damaszku przez Falesthin[3].
— Więc jesteś Damasceńczykiem?
— Także nie. Jestem Frankiem, Germani i podróżowałem z mojej ojczyzny do wielkiej Sahar[4], aby stamtąd udać się do Gypt[5] i Belad el Arab[6].
— Allah jest wielki! Czy porobiłeś tam dobre interesa?
— Nie podróżuję dla interesów. Zwiedzam kraje i staram się poznać mieszkających w nich ludzi, ich języki i obyczaje. Dlatego na tak długi czas porzuciłem ojczyznę.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
— Dlatego? Allah! Jaki ci to przyniesie pożytek, że zobaczysz doliny i góry, ludzi i zwierzęta, pustynie i bory? Co ci z tego, że zobaczysz, jak się ubierają i usłyszysz, jak mówią?
To było dawne zapatrywanie, z którem spotykałem się często. Ci ludzie nie mogą tego w żaden sposób zrozumieć, że można zwiedzać obce kraje i ludzi z czysto poznawczych względów. Podróż w interesach lub pielgrzymka do Mekki. Poza to ich zrozumienie nie sięga.
— Czy ty lubisz dżografię[7] — zapytałem.
— Bardzo. Chętnie takie książki czytuję.
— Kto je napisał?
— Uczeni, którzy byli w tych krajach.
— I jesteś wdzięczny im za to, że cię bawią i uczą swojemi książkami.
— Naturalnie!
— W mej ojczyźnie są także ludzie, którzy sobie życzą takich książek. Czyta je wiele, wiele tysięcy. Muszą więc być tacy, którzy piszą takie książki i podróżują w dalekie strony, aby je poznać. Do nich ja należę.
— Więc jesteś także ehli dżografia. Mimoto pytam cię, co masz z tego? Porzucasz dom swój i harem, wyrzekasz się życiowych rozkoszy, aby na obczyźnie niewygody, głód i pragnienie znosić, a nawet wystawiać się na niebezpieczeństwa.
— Tak się rzecz ma istotnie.
— Potem siadasz i piszesz, aż cię oczy bolą, ażeby ciekaw i dowiedzieli się, na co patrzyłeś. Ale tobie to się na nic nie przyda.
— Czy podróż nie jest rozkoszą?
— Nie, to bardzo uciążliwe.
— Więc nie wyszedłbyś, na przykład, na wysoką górę, aby zobaczyć wschód słońca?
— Nie, bo mózg mój jest zdrowy. Nacobym porzucał wygodny dywan, gdzie mogę pić kawę i palić? Naco się mam wspinać, aby potem znowu w dół schodzić? To do niczego. Słońce wschodzi i zachodzi, chociaż mnie tam niema na górze. Allah to mądrze urządził i ja nie potrafię wspinaniem się nic już dodać do tego.
Takie są poglądy tych ludzi! Allah il Allah i wszędzie Allah! Oto hasło i usprawiedliwienie ich duchowego i cielesnego lenistwa.
— Więc nie podjąłbyś się trudów i niebezpieczeństw wielkiej podróży dlatego jedynie, aby poznać obczyznę? — zapytałem.
— Nie.
— Ale ja mam z tego korzyść, bo żyję z tego.
— Jakto, czyż możesz zjeść góry i wypić rzeki, które widziałeś?
— Nie, ale gdy taką książkę napiszę, dostaję za to pieniądze i to mój dochód.
— Ach! — rzekł — teraz rozumiem. Ty nie jesteś geografem, lecz kitabdżi[8].
— Nie, kitabdżi płaci mi za to, co napiszę, drukuje to potem w książce i sprzedaje czytelnikom. W ten sposób obaj zarabiamy.
Przyłożył palec do nosa, zamyślił się na chwilę i powiedział:
— Teraz już wiem. Ty jesteś tym, który przywozi kawę z Arabii, a kitabdżi rozprzedaje ją między ludzi.
— Tak jest mniej więcej.
— Czy spisujesz wszystko, na co patrzyłeś?
— Nie, tylko rzeczy zajmujące.
— A cóż jest zajmującem?
— Co moje myśli i uczucia zaprząta w sposób niezwykły.
— Na przykład, kiedy poznasz naprawdę dobrego człowieka?
— Tak jest. Taki się znajdzie w książce.
— Albo bardzo złego?
— O takim także piszę, żeby czytelnicy nauczyli się nim gardzić.
Spoważniał i posunął cybuchem pod turbanem. Nie podobało mu się to; budziło w nim wątpliwości.
— Hm! — mruknął. — W kraju twoim poznają więc jednych i drugich, złych i dobrych?
— Tak jest.
— Piszesz także ich imiona?
— Oczywiście.
— Kim i czem są, w jakiej miejscowości i w jakim domu mieszkają?
— Nawet bardzo dokładnie.
— Co zrobili, o czem z nimi mówiłeś i czego dowiedziałeś się o nich?
— To wszystko!
— Allah, Allah! Jesteś wielkim zdrajcą! — Należy się ciebie bać!
— Dobrzy nie potrzebują się mnie obawiać, gdyż sławić ich będą we wszystkich krajach, ponieważ te książki tłómaczy się na inne języki. Złych jednak spotka słuszna kara, jeśli będą znani i obudzą powszechną odrazę i pogardę ku sobie.
— Czy napiszesz także o Zbigancy?
— Nawet bardzo dużo, bo tam wiele przeżyłem.
— A potem także o Kilissely?
— Niewątpliwie, bo Kilissely to tak piękna miejscowość, że jej pominąć nie mogę.
— Co o niem napiszesz?
— Nie wiem jeszcze. Muszę na to zaczekać, co tu zobaczę, usłyszę, dowiem się i przeżyję. Wspomnę jednak z pochwałą o tem, że masz wspaniałe fajki i doskonałą kawę.
Spojrzał cicho przed siebie i nastała chwila milczenia.
Nie robił bynajmniej na nas wrażenia, że jest bogaty. Jego chusta turbanowa była stara i brudna zarówno, jak kaftan. Na nogach jego nic nie widziałem, gdyż owinięte były z powodu podagry; tylko bose stopy tkwiły w starych, cienkich, wydeptanych pantoflach.
Był w istocie bardzo długi i chudy. Twarz poryły mu zmarszczki przedwczesne. Ostre rysy, małe, przenikliwie kłujące oczy, silnie rozwinięta dolna szczęka i szerokie usta z pochylonymi w dół kącikami nie nadawały bynajmniej jego obliczu pociągającego wyglądu. Tak, zupełnie tak należało sobie wyobrażać twarz skąpca, pamiętającego jedynie o zysku, gromadzącego tylko pieniądze bez pytania, w jaki sposób do nich przychodzi.
— Mam nadzieję — powiedział wkońcu — że ci się u mnie spodoba, że tylko dobrze o mnie napiszesz.
— Jestem o tem przekonany. Przyjąłeś mnie tak gościnnie, że mogę ci być tylko wdzięczny.
— Przyjąłbym cię jeszcze inaczej i zastawiłbym lepiej stół przed tobą, ale pani mego domu wyjechała, a ja się ruszać nie mogę. Nikris męczy mi nogi. Dostałem jej w wojsku.
— A więc byłeś żołnierzem? Może oficerem?
— Nawet czemś o wiele lepszem i wyższem. Byłem asker cachredżii[9] i dostarczałem bohaterom sułtana żywności i ubrań.
Ach, dostawca wojenny! Przyszli mi na myśl biedni, pół nadzy i wygłodzeni żołnierze i wory, które ci panowie dostawcy napełnili sobie podczas wojny.
— Więc piastowałeś istotnie urząd bardzo wysoki i cieszyłeś się największem zaufaniem padyszacha — odrzekłem.
— Tak jest — rzekł dumnie. — Dostawca wygrywa bitwy i prowadzi wojowników do zwycięstwa. Bez niego niema odwagi, ani waleczności, tylko głód, nędza i choroba. Ojczyzna zawdzięcza mi wiele, bardzo wiele.
— Czy powinienem wspomnieć o tem w mej książce?
— Tak, wspomnij; proszę cię o to. Czy masz dużo dobrego do napisania o kraju padyszacha i o jego poddanych?
— Bardzo dużo — odrzekłem krótko, gdyż zauważyłem, że rozmowa schodzi na najmilszy dla niego temat.
— Ale także i nieco złego?
— Są przecież wszędzie ludzie źli i dobrzy.
— Czy wielu z nich u nas spotkałeś? Szczególnie w ostatnich czasach i to w tej okolicy.
Poruszył znowu te sprawy. Chciał zejść na ten temat.
— W takim razie czytelnicy dowiedzą się o wszystkiem. O gdybym dostał taką książkę!
— Nie mógłbyś jej przeczytać, gdyż nie będzie napisana w twoim języku.
— Możebyś mi przynajmniej teraz coś z niej opowiedział.
— Chyba później, gdy wypocznę.
— Polecę więc wskazać ci mieszkanie. Przedtem jednak mógłbyś mi opowiedzieć cośkolwiek.
— Jestem naprawdę bardzo znużony, ale na dowód, iż cenię życzenia moich przyjaciół, da ci mój towarzysz Halef krótki przegląd tego, co przeżyliśmy w czasach ostatnich.
— Niech więc zaczyna! Słucham.
Halefowi było bardzo przyjemnie, że miał opowiadać, gniewało go jednak, że ten człowiek wzywał go do tego w sposób tak krótki, rozkazujący. Wiedziałem, co zaraz nastąpi.
— Pozwól najpierw — zaczął Halef — że zaznajomię cię z tym, który będzie łaskaw poświęcić ci swoje słowa. Jestem hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Mój sławny ród dosiada najlepszych klaczy hassi ferdżahn w pustyni, a wojownicy mojej ferkahh zabijają lwa włócznią. Przodek mego pradziada jeździł z prorokiem do bitwy, a praszczur tych bohaterów jadał melony z Abrahamem, ojcem Izaaka. Czy szereg twoich przodków jest tak zupełny?
— Szereg moich przodków sięga wysoko — odrzekł Murad, cokolwiek zakłopotany.
— To dobrze. Nie wolno bowiem nikogo sądzić wedle jego fajek i filiżanek, lecz wedle znanej liczby ojców. W raju czekają na mnie setki tych, których jestem umiłowanym potomkiem. Nie każdego uważam za godnego mej mowy, ale że mój pan i przyjaciel hadżi effendi Kara Ben Nemzi emir życzył sobie, żebym opowiadał, żądam, żebyś mi poświęcił swoją uwagę.
Odbyło się to wszystko z takim spokojem, jak gdyby Halef sam był przy tem, gdy jego praszczur jadał z Abrahamem melony. Zachowywał się tak, jak gdyby robił łaskę gospodarzowi, uznając go godnym swej mowy.
Teraz przedstawił mu w dobrze obmyślonych słowach zarys ostatnich wypadków. Żaden prawnik nie uczyniłby tego lepiej. Nie powiedział ani zgłoski, któraby zdradziła dawnemu dostawcy, iż wiemy, kim on jest dla nas.
Cieszyłem się w duchu Halefem i skinąłem mu głową na pochwałę, gdy skończył i rzucił mi spojrzenie z zapytaniem, jak rzecz swoją wykonał.
Murad Habulam udawał, że zapomniał się ze zdumienia. Odstawił fajkę, co u muzułmanina znaczy bardzo wiele, złożył ręce i zawołał:
— O Allah, Allah! Ześlijże Twego posłańca zemsty na ziemię, ażeby ogniem strawił tych złoczyńców, których zbrodnie wołają o pomstę do nieba! Czyż mam uwierzyć w to, co słyszałem? Nie mogę, nie, nie mogę!
Zapadł w milczenie, wyjął różaniec i zaczął perły jego przepuszczać pomiędzy chudymi palcami, jakby się modlił. Potem podniósł głowę, spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
— Effendi, czy potwierdzasz prawdą słów tego hadżego?
— Słowo w słowo.
— A więc chciano was w ostatnich czasach codziennie zabić.
— Tak jest.
— I uszliście tak szczęśliwie mordercom? Jesteście w takim razie wielkimi ulubieńcami Allaha!
— A gdyby się było mordercom udało, to oni byliby ulubieńcami Allaha?
— Nie, ale śmierć wasza byłaby zapisana w księdze żywota, a co tam zapisane, tego nawet sam Allah zmienić nie może. To kismet.
— Wobec tego mam nadzieją, że kismet tych łotrów spełni się i że jeszcze na ziemi dosięgnie ich zasłużona kara.
— To zależało od ciebie, ponieważ ich oszczędzałeś.
— Nie chciałem być ich sędzią.
— Czy to wszystko przedstawisz w swojej książce? O Szucie, o Aladżych, o Manachu el Barsza, o Barudzie el Amazat i o starym Mibareku?
— Wspomną o wszystkich.
— To dla nich kara okropna! Czy myślisz, że spotkasz się z nimi raz jeszcze?
— Całkiem pewnie, bo mnie ścigają. Tu w twoim domu jest oczywiście bezpiecznie; zawdzięczam to tobie i zacnemu krawcowi Afritowi. Ale jutro, skoro tylko wyjadę, będą złoczyńcy znowu za mną.
— Nie zrobisz memu domowi tego wstydu, żebyś miał tylko jedną noc przespać pod moim dachem.
— Namyślę się nad tem. Zresztą, wedle twego własnego zdania, jest to już od wieków zapisane w księdze żywota, jak długo zostaną u ciebie. Ani ty, ani ja nie zdołamy tego zmienić. Nawet sam Allah tego nie potrafi.
— Tak jest, ale spodziewam się, że długo jeszcze będę nad sobą widział światło twych oczu. Mieszkam w swoim domu sam jeden, a ty upiększysz mój byt i skrócisz cierpienia nóg moich, jeśli tu na dłużej się zatrzymasz.
— Mnie byłoby także przyjemnie, gdybym długo mógł być w twem towarzystwie. Odbywałeś podobno dalekie podróże?
— Kto to powiedział?
— Krawiec.
Poznałem po jego twarzy, iż rzekomy Afrit skłamał. Mimoto odrzekł:
— Tak, nogi moje, kiedy były jeszcze zdrowe, stąpały po miastach i wsiach wielu krajów.
— A przedtem zastrzegłeś się, że nie wylazłbyś na górę, aby wschód słońca oglądać.
— Teraz, gdyż choruję na nogi — bronił się.
— Czemu owijasz nogi, a stopy same zostawiasz bose?
Spojrzałem przytem ostro na niego. Zakłopotał się. Czyżby w jakimś celu udawał podagrę?
— Bo nogi bolą mnie w kolanach, a nie w stopach — odpowiedział.
— Więc nie czujesz bólu w wielkim palcu?
— Nie.
— I nie jest spuchnięty?
— Nic mu nie brakuje.
— A jak w wieczór z gorączką?
— Nie miałem jeszcze nigdy.
Tem się zdradził, gdyż, jeśli tego nie było, to nie miał także podagry. Był zupełnie nieświadom objawów tej choroby. Wiedziałem już, co mam sądzić. Aby wspomnieć jeszcze o jego wrzekomej bibliotece, powiedziałem:
— W chorobie i samotności znajdujesz pewnie ulgę i rozrywkę w wielu książkach, znajdujących się w twem posiadaniu.
— Książki? — spytał zdumiony.
— Tak, jesteś wysoko uczony i posiadasz mnóstwo pism, których ci zazdrościć należy.
— Kto to powiedział?
— Także krawiec.
Karzeł zmyślił oczywiście to kłamstwo, aby zwabić mnie do pułapki. Habulam to zrozumiał, bo zauważył:
— Panie, moja biblioteka bynajmniej tyle nie warta, jak sądzisz. Dla mnie wystarcza, ale dla człowieka, jak ty, jest zbyt nieznaczna.
— Mimoto spodziewam się, że mi ją pozwolisz obejrzeć.
— Dobrze, ale nie teraz. Jesteś znużony i każę was zaprowadzić do waszego mieszkania.
— Gdzie ono?
— Nie w tym domu, gdyż tu zanadtoby wam przeszkadzano. Przygotowano dla was na mój rozkaz kulle jaszly anaja; tam będziecie jak u siebie.
— Zastosujemy się do twej woli. Dlaczego ten budynek nazywa się wieżą pramatki?
— Ja sam nie wiem. Powiadają, że stara niewiasta wracała często po śmierci i stawała wieczorem w śmiertelnej koszuli na ganku wieży i błogosławiła stamtąd swoje dzieci. Czy wierzysz w strachy?
— Nie.
— Więc staruszki także bać się nie będziesz?
— Ani myślę! Czy odwiedza ten budynek czasem i teraz?
— Ludzie tak twierdzą i dlatego nie wchodzą nocą do wieży.
Naco on mi te skrupuły wyliczał? Jeśli w wieży straszyło, to był to raczej powód do tego, żebym nie przyjął tam noclegu. Może ktoś w szatach widma miał nam co zrobić, aby potem zwalić odpowiedzialność na staruszkę? To myśl dziecinna, która mogła tylko zrodzić się w głowie takich ludzi.
— Ucieszylibyśmy się — odpowiedziałem — widokiem stracha i spytalibyśmy go, co się tam dzieje w krainie umarłych.
— Odważyłbyś się?
— Z pewnością.
— Ale mogłoby ci to wyjść na złe. Nie należy z duchem rozmawiać, gdyż łatwo życiem to przypłacić.
— Nie zdaje mi się. Allah nie pozwoli potępionemu porzucić piekielnych męczarni i przechadzać się po ziemi. Dobrych duchów natomiast bać się niema potrzeby, przebrane zaś strachy zaatakujemy bez pardonu. A teraz proszę cię, każ nas zaprowadzić do wieży.
— Będziecie musieli przejść częścią ogrodu, którym się zachwycisz. Kosztuje mnie dużo pieniędzy i jest tak piękny jak park szczęśliwych za bramą pierwszego nieba.
— W takim razie żałuję, że się tem nie będę rozkoszował, gdyż nie mogę przechadzać się po nim.
— Jeśli chcesz, to możesz w nim mimoto przyjemnie jakiś czas spędzić. Nie trzeba iść, możesz jechać. Moją żonę także chodzenie męczy. Dlatego kupiłem dla niej fotel na kółkach i na nim ją wożą. Teraz niema jej w domu i ty możesz go użyć.
— O to dla mnie wielkie dobrodziejstwo.
— Każę zaraz przynieść ten fotel. Humun cię powiezie i wogóle służyć wam będzie.
Ten gałgan miał nas pewnie obserwować tak, żebyśmy nic nie przedsięwzięli, czegoby on nie zobaczył. Odpowiedziałem zatem:
— Nie śmiem pozbawiać cię przybocznego sługi. Nauczyłem się zresztą korzystać z pomocy towarzyszy.
— Do tego ja nie dopuszczę — odparł. — Oni są tak samo jak ty moimi gośćmi i byłoby niegrzecznością z mej strony postępować z nimi jak z osobami podrzędnemi. Nie sprzeciwiaj się więc. Humun ma polecenie wykonywać wasze rozkazy i być zawsze przy was.
Być zawsze przy nas? To znaczy, że oddano nas pod jego dozór. Jak go się pozbyć?
Wsiadłem do fotelu i pożegnałem się z gospodarzem. Służący mnie wysunął, a reszta ruszyła za nim.
Przebyliśmy wielką sień domu głównego i wyszliśmy na dziedziniec, służący prawdopodobnie za ogólny skład gnoju. Po dwu stronach stały dwie chałupy, napełnione słomą. Czwartą stronę dziedzińca tworzyły stajnie, z przechodem w środku, przez który dostaliśmy się do ogrodu.
Była to murawa, na której wznosiło się kilka stert siana. Potem doszliśmy do kilku grządek warzywnych. Kwitnęło tam trochę kwiatów. I to miał być słynny ogród szczęśliwych? No, w takim razie prorok nie miał szczególnego wyobrażenia o smaku muzułmanów.
Minąwszy grządki, weszliśmy znowu na trawnik, większy od poprzedniego. Stało na nim także kilka kopic, ułożonych z siana i zboża rozmaitego rodzaju. Tu wynurzyła się „wieża pramatki“.
Był to okrągły, bardzo stary, budynek z czterema, umieszczonemi nad sobą, oknami, zatem dość wysoki. Szyb w oknach, jak zwykle, brakło. Wejście stało otworem.
Parter zajmowała jedna komnata, z której wiodły w górę dość niepewne schody. Ujrzałem pod ścianami rogóże, a na nich poduszki. W środku umieszczona była na nizkich nogach deska, która miała nam prawdopodobnie stół zastąpić. Więcej mebli nie znalazłem.
— Oto mieszkanie wasze, panie — objaśnił Humun, wsunąwszy mnie do środka.
— Czy często tu goście mieszkają?
— Nie. To najlepszy z naszych pokoi, a pan dając wam go, chce was właśnie odznaczyć.
— A jakie są pokoje nad nami?
— Jeszcze dwa takie same jak ten, a potem komnata z pięknym widokiem w dal. Niema w nich mebli, bo nikt tam nigdy nie mieszka.
Otaczająca nas ściana wyglądała tak niemal, jakby częste, choć małe, trzęsienia ziemi wyrywały kamienie z muru. Nie było tu ani tynku, ani komina.
Po drodze przyszło mi na myśl, jak się pozbyć służącego. Spotkaliśmy robotnika z kaprawemi oczyma i przypomniał mi się mimowoli przesąd ludzi wschodnich o istnieniu „złego wzroku“. Włosi nazywają to, jak wiadomo, jettatura.
Skoro człowiek ze „złym wzrokiem“ spojrzy tylko ostro na drugiego, może się ten drugi spodziewać rzeczy najgorszych. Ktoś obdarzony przypadkiem ostrem, przenikliwem, spojrzeniem popada łatwo w podejrzenie, że jest jettatore i wszyscy go unikają.
Aby dzieci ustrzec przed złym wzrokiem, obwiązuje im się szyję czerwonemi wstążkami, albo zawiesza się kawałek korala w kształcie ręki.
Dorośli mogą tylko jednym sposobem bronić się przed skutkami złego wzroku. Polega on na tem, że się przed dotyczącym człowiekiem podnosi rękę z rozczepierzonymi palcami. Kto to zrobi i oddali się potem prędko, ten jest zabezpieczony przed zgubnem działaniem jettatury.
— Jestem z tego mieszkania bardzo zadowolony — powiedziałem. — Zapewne przyniesiesz nam jeszcze na wieczór lampę?
— Rozumie się, a to w czasie podania kolacyi. Czy masz jeszcze jakie życzenie, panie?
— Wody, oto wszystko, czego nam na teraz potrzeba.
— Spieszę, by jej wam przynieść. Mam nadzieję, że nie będziecie narzekali na moją usługę. Takich panów, jak wy, należy obsługiwać jak najprędzej. Słyszałem, co mówiliście do pana. Posiadacie mój szacunek i oddanie się. Serce mi drżało, kiedy słuchałem o niebezpieczeństwach, przez was przebytych. Allah was osłaniał swoją potęgą, bo inaczej bylibyście już dawno zginęli.
— Tak, Allah nas zawsze ocalał. Obdarzył mnie też czemś, co mnie chroni w każdem niebezpieczeństwie tak, że żaden wróg nic mi zaszkodzić nie zdoła.
Ciekawość obudziła się w nim natychmiast.
— Co to jest, panie? — zapytał wyczekująco.
— Moje oko.
— Twoje oko? Jakto?
— Popatrz mi raz otwarcie i prosto w oczy!
Uczynił to.
— No i nie zauważyłeś niczego?
— Nie, effendi.
— Czy nie uderza cię nic w moich oczach?
— Nie.
— To właśnie jest dla mnie dobre, że nic po mnie nie poznać. Ja natomiast rzucę tylko wzrokiem na mych nieprzyjaciół i są zgubieni.
— Jakże to, panie?
— Bo im się już nic w życiu nie powiedzie. Na kogo popatrzę, ten, o ile zechcę, straci odtąd szczęście. Spojrzenie moje pozostanie przy nim na zawsze. Dusza jego nadal do mnie należy i skoro tylko o nim pomyślę, aby mu życzyć czegoś złego, spotka go to rzeczywiście.
— Panie, to prawda? — spytał z pośpiechem i przerażeniem. — Masz może kem bakysz[10] w oczach?
— Tak mam „zły wzrok“, ale działam nim tylko przeciwko wrogo usposobionym dla mnie.
— W takim razie niech mnie Allah chroni! Nie chcę już z tobą nic mieć do czynienia. Allah w’ Allah!
Wyciągnął ku mnie wszystkich dziesięć palców, obrócił się i wybiegł z największym pośpiechem. Towarzysze wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Dobrze to urządziłeś, zihdi — rzekł Halef. — On już nie wróci; ma nieczyste sumienie. Dostaniemy innego służącego.
— Tak i to prawdopodobnie tego, którego ja sobie życzę, Janika, narzeczonego młodej chrześcijanki.
— Dlaczego to przypuszczasz?
— Bo Humun jest jego nieprzyjacielem z powodu Anki. Nienawidzi go i tak sprawą pokieruje, że Habulam odda służbę przy nas jego nienawistnemu rywalowi. A teraz pomóżcie mi zejść na poduszkę i idźcie zaraz, by zbadać teren. Muszę poznać urządzenie w tej wieży.
Gdy usiadłem na mojem miejscu, weszli tamci trzej na wieżę, lecz powrócili niebawem. Halef oznajmił:
— Wątpię bardzo, czy grozi tu nam jakie niebezpieczeństwo. Obie izby pierwszego i drugiego piętra są całkiem takie same, jak ta.
— Czy w oknach są okiennice, jak tu?
— Tak i dadzą się zamknąć silnymi drewnianymi ryglami.
— Możemy się więc postarać, żeby nocą nikt nie wlazł bez wywołania szelestu. A jak tam całkiem na górze wygląda?
— Jest tam otwarte ze wszystkich stron miejsce z dachem, spoczywającym na kamiennych kolumnach. Dokoła biegnie kamienna balustrada.
— Widziałem ją od zewnątrz. Tam pewnie wychodziła staruszka, by błogosławić swe dzieci.
— Terazby nie wyszła, bo dawny otwór zamurowany — rzekł Halef.
— To ma niezawodnie swój powód. Jak jednak wchodzi się do owej komnaty z pięknym widokiem? Ponieważ jest otwarta, więc tam deszcz pada, a woda spływałaby po schodach do dolnych komnat. Temu chyba zapobiegli.
— Tak, otwór schodowy zamknięty jest przykrywą, która daje się podnieść. Zarówno przykrywa, jako też otwór opatrzone są po brzegach gumelastyką tak, że szczelnie przystają do siebie. Podłoga nachyla się cokolwiek ku środkowi, a w murze jest dziura, którą woda może odpłynąć.
— Hm! Ta otwarta komnata może się dla nas stać niebezpieczną. Tamtędy wleźć można tutaj do nas.
— Na to za wysoko.
— O nie. Ta izba sięga tylko tak wysoko, że stojąc, głową dotykam powały. Jeżeli obie komnaty nad nami mają tę samą wysokość, to podłoga otwartej znajduje się najwyżej jedynaście łokci nad nami. Dolicz dwa łokcie muru, kryjącego komnatę z góry, to wyniesie to około trzynastu łokci.
— Trzebaby mieć merdiwan[11] tej wysokości, a taki pewnie tutaj się znajdzie.
— Ja też tak myślę. Czy przykrywę w podłodze można zamknąć?
— Nie.
— Widzicie! A tamte komnaty nie mają żadnych przykryw do zamknięcia schodowych otworów?
— Nie.
— A więc mają nieprzyjaciele nasi, posiadający zapewne drabinę, do nas wolną drogę. Wyjdą tam i zakradną się do nas potem z góry, skąd ich się spodziewać nie będziemy. Ja muszę sam wyjść, aby się dobrze przypatrzyć. Osko, czy możesz mnie wziąć na barki?
— Tak, panie, wyliź!
Usiadłem mu w pozycyi jeźdźca na ramionach, a on mnie wyniósł.
Każde piętro wieży składało się tak jak parter z jednej izby, a podłogi miały otwory na schody. Były one otwarte z wyjątkiem piętra najwyższego, gdzie znajdowała się silna i ciężka klapa do zamykania. Gumowe jej brzegi przytykały szczelnie do podłogi. Mur, tworzący górną komnatę, miał tylko dwa łokcie wysokości, a między słupami, na których dach spoczywał, znajdowały się wolne miejsca. Przez nie odsłaniał się miły widok na dalekie pola i gaje owocowe.
W górze prowadził balkon dokoła wieży. Kamienie słabo się tam trzymały, a w niektórych miejscach nawet pospadały. Niebezpiecznie tu było wychylać się i to było pewnie przyczyną, że zamurowano tam drzwi, które stamtąd niegdyś prowadziły na zewnątrz.
To jedyne miejsce było dla nas groźne. Na górę można było wejść po drabinie, a następnie do nas schodami. Chcąc się zabezpieczyć przeciwko temu, musieliśmy przykrywę dobrze zamknąć od wnętrza, żeby jej z zewnątrz nie można było otworzyć.
Widok zasępił się nieco. Już w ostatnich godzinach naszej jazdy zauważyliśmy chmury, które następnie zasłoniły widnokrąg i piętrzyły się coraz to wyżej.
Zaledwie zeszliśmy do naszego mieszkania, pojawił się młody, silny chłopak z dwoma naczyniami wody do picia i mycia. Miał twarz rozumną i szczerą, a przypatrywał się nam przyjaznym, badawczym wzrokiem.
— Sallam! — pozdrowił. — Pan mnie do was z wodą przysyła, effendi. Jedzenie będzie wkrótce gotowe.
— Dlaczego Humun nie przychodzi?
— Pan go potrzebuje.
— Twierdził właśnie coś przeciwnego.
— Nogi zaczynają go boleć, więc mu potrzeba służących.
— A więc ciebie dostaniemy?
— Tak, panie, jeśli sobie kogo innego nie życzysz.
— Ty mi się lepiej od Humuna podobasz. Ty jesteś Janik, narzeczony Anki?
— Tak, panie. Obdarowałeś ją bardzo hojnie. Przypatrzyła się pieniądzom dopiero w domu i mam ci je tera z oddać, bo pewnie się pomyliłeś. Tyle dać nie chciałeś.
Podał mi pieniądze.
— Nie wezmę ich, gdyż wiedziałem, co daję. Należą do twojej Anki.
— To jednak za dużo, panie!
— Nie. Ty może także dar taki otrzymasz, jeśli, będę zadowolony z twojej obsługi.
— Ja nie chcę bakszyszu, effendi! Jestem ubogi, ale cię chętnie obsłużę. Anka powiedziała mi, że jesteś naszego wyznania i że nawet widziałeś w Rzymie Ojca Świętego. Jest to więc rzeczą mego serca okazać ci uszanowanie.
— Widzę, że jesteś chłopak zacny i cieszyłbym się, gdybym ci się mógł przysłużyć. Czy masz jakie życzenie?
— Mam tylko jedno: nazwać Ankę jak najrychlej swoją żoną.
— Więc staraj się, żebyś niebawem miał tych tysiąc piastrów!
— Ach! Anka się wygadała! Ja zresztą mam już prawie tysiąc, tylko Anka nie jest jeszcze tak daleko.
— Ile tobie jeszcze brakuje?
— Tylko dwieście.
— Do kiedy je sobie zarobisz?
— No, to potrwa jeszcze ze dwa lata. Trzeba mieć cierpliwość. Ukraść tych pieniędzy nie mogę, a Habulam płaci skąpo.
— A coby było, gdybym ci tych dwieście darował?
— Panie, żartujesz!
— Nie żartowałbym z tak dzielnego chłopca. Dam ci tę kwotę, a potem możesz Ance w oszczędzaniu dopomóc. Chodź i weź!
Było to ledwie pięćdziesiąt koron. Dałem mu je z przyjemnością, bo był wart tego, a pieniądze nie były moje. Radość opanowała go ogromna; nie umiał sobie wytłumaczyć, jak mógł obcy bez żadnego powodu obdarować go tak sowicie. Właściwej przyczyny nie powiedziałem mu oczywiście. Cel osiągnąłem, gdyż byłem pewien, że Janik stanowczo stanie po naszej stronie.
Podał każdemu z nas rękę i zapewnił, że uczyni wszystko, aby zdobyć nasze zadowolenie.
Zacząłem go ostrożnie wypytywać o pana, a wynik śledztwa był następujący:
Habulam był bratem Manacha el Barsza, poborcy podatkowego, zbiegłego z Uskub z powodu sprzeniewierzeń. Dlatego wydała mi się twarz Habulama tak znaną. Był podobny do brata. Manach często zajeżdżał do Habulama, a ponieważ jako zbieg tu przynajmniej bał się pokazywać, ukrywał się w stodole, w pobliżu naszej wieży. Kryjówka miała być wprawdzie tajemnicą wobec służby, ale wynaleziono ją dawno. Oczywiście o tem milczano. Janikowi także polecono nie oddalać się od nas, ile możności, i donosić panu o wszystkiem, co będziemy mówili.
— To powiedz mu — rzekłem — że nie zrozumiałeś nas, bo rozmawialiśmy w obcym języku, którego ty nie znasz.
— To będzie najlepsze; ale teraz muszę odejść, bo jedzenie już będzie gotowe.
Wychodząc, musiał Janik drzwi za sobą zostawić otwarte, iżbym się mógł podejrzanej szopie przypatrzyć. Była dość obszerna, a naprzeciwko nas zauważyłem na dole miejsce, odbijające od reszty otoczenia. To było wejście zapewne. Ze szczytu lejkowatego dachu sterczała w górą tyka z wiechciem słomy. Kto wie, czy ten przyrząd nie służył do tajnych znaków.
Niebawem powrócił Janik z wielkim koszem w ręku. Zawartość jego rozłożył na stole. Jadło składało się z placka kukurudzianego, zimnego mięsa i ciepłej, mile pachnącej jajecznicy.
— Panie — rzekł Janik. — Anka mi szepnęła, żebyście nie jedli jumurta jemeki[12].
— Czy zauważyła coś podejrzanego? — Pan sam robił jajecznicę i wysłał Ankę z kuchni. Ona jednak podpatrzyła, że wyjął z kieszeni torebkę papierową z syczan zehiri[13].
— Czy i teraz był jeszcze w kuchni?
— Tak; pytał mnie, o czem mówiliście, ja zaś odpowiedziałem, jak mi kazałeś. Na to polecił mi być dla was bardzo uprzejmym i o ile możności z wami rozmawiać, żebyście mi odpowiadać musieli i nabrali może ochoty do zawiązania ze mną rozmowy. Obiecał mi bakszyszu pięć piastrów, jeśli się dobrze sprawię.
— Więc rozważ, czy zaprzedasz swoją duszę piekłu za pięć piastrów!
— Ani za tysiące! Anka każe wam jednak powiedzieć, że placek i mięso możecie spożyć bez obawy.
— Posłuchamy jej. Jumurta jemeki natomiast dam zaraz wróblom skosztować.
Jak wspaniale było urządzone nasze mieszkanie, można było wnosić z tego, że izba nasza służyła kilku rodzinom wróbli za ognisko domowe i dobroczynne miejsce zamieszkania. Z muru wypadło kilka kamieni, a w powstałych stąd dziurach znajdowały się gniazda tych zuchwałych proletaryuszy, nie mających nawet tyle zmysłu dla porządku i stylu, żeby miejsca do wylęgania się urządzić pewnie i w formie przyjemnej.
Wróble nie bały się nas widocznie. Wlatywały i wylatywały bez wahania i przypatrywały nam się z gniazd z tą obelżywą poufałością, z jaką wróble patrzą zawsze na ludzi, dla których nie czują najmniejszego respektu.
Rzuciłem w kąt kilka kawałków jajecznicy, a ptaki zleciały się, aby się czubić o to i dziobać. Były teraz wszystkie z nami w wieży. Na dworze zrobiło się pochmurno, a dalekie grzmoty zapowiadały zbliżanie się burzy.
— Przynieś nam lampę — rzekłem do Janika — i skorzystaj z tej sposobności, aby panu powiedzieć, że pozamykamy wszystkie okiennice w wieży i zaryglujemy je od środka.
— Dlaczego?
— Zapyta cię pewnie o to. Donieś mu, że zabezpieczamy się tak dlatego, że nie chcemy ducha pramatki wpuścić do wieży.
Po jego odejściu wyleźli towarzysze na wyższe piętra, aby dobrze pozamykać okiennice. Niebawem wrócił Janik z lampą glinianą, w której było tak mało oliwy, że musiała za godzinę zgasnąć.
— Czemu przyniosłeś tak mało oliwy? — zapytałem.
— Pan mój nie dał więcej; powiedział, że się wnet spać położycie. Ale Hanka jest mądra dziewczyna i wsunęła mi to potajemnie.
Dobył z kieszeni flaszeczkę pełną oliwy i postawił przed nami.
— To chyba skąpstwo niezwykłe — rzekłem. — Pan twój chce, żebyśmy się znaleźli w ciemnościach; w takim razie jest się bezbronnym.
Doleciał mnie trwożny pisk i ćwierkanie. To spowodowało, że popatrzyłem na wróble. Siedziały napuszone w gniazdach i zachowywały się tak, jakby miały boleści. Jeden wyleciał z dziury i upadł na ziemię, gdzie potrzepotał jeszcze skrzydłami i nie poruszył się więcej. Nie żył już.
— Tak prędko! — rzekł Halef. — Ten drab wrzucił niezawodnie dobrą porcyę trucizny do jajecznicy.
— Potrzeba też odpowiedniej do zabicia czterech tęgich mężczyzn. Na nas nie podziałałaby ona oczywiście tak prędko jak na wróbla. Ten człowiek nietylko fałszywy z gruntu, lecz także głupi w najwyższym stopniu. Pomyślał sobie zapewne, że padniemy martwi tak łatwo jak ten wróbel i nie będziemy mieli nawet czasu na zemstę.
Teraz już kilka ptaków leżało na ziemi. Żal mi było biednych zwierzątek, ale musiałem je poświęcić, aby nabrać pewności.
— Co zrobisz z tym plackiem, zihdi? — spytał mnie Halef. — Czy pójdziemy do Habulama i zmusimy go harapem do zjedzenia jajecznicy?
— Wykonamy pierwszą część twego projektu, ale drugiej zaniechamy. Zaraz zaniesiemy mu placek ugarnirowany nieżywymi ptakami.
— Panie, nie czyń tego — prosił Janik — bo źle będzie ze mną, gdyż on pomyśli, że ja was ostrzegłem.
— Zapobiegniemy temu w ten sposób, że udamy, jakobyśmy cię poczęstowali jajecznicą, a ty będziesz okazywał, że cierpisz wskutek tego na silne kurcze w żołądku. Czy potrafisz to?
— Sądzę, że tak.
— Reszta to moja rzecz. Czy możesz nam powiedzieć, gdzie zastaniemy Habulama?
— W tej izbie za selamlikiem[14], w której siedzieliście z nim razem. Drzwi zaraz odnajdziecie. Jeśli nie tam, to w kuchni go spotkacie. Powiedziała mi Anka, że on chce patrzeć na to, jak będą dla was przyrządzali achszam taami[15].
— A gdzie jest kuchnia?
— Na lewo od drzwi podwórzowych. Przewożono cię koło nich. Ale bądźcie rozumni i nie pokażcie się przedwcześnie, bo się ukryje.
Janik wyszedł, a my wkrótce po nim; ja rozumie się w fotelu na kółkach. Halef niósł placek, przykrywszy go końcem kaftana. Nie szliśmy wpoprzek przez dziedziniec, lecz zwróciliśmy się ku stajniom, aby się nie dać spostrzec i trzymaliśmy się ścian budynku głównego.
Szukaliśmy najpierw pana domu w jego pokoju. Ponieważ podłoga w komnacie przyjęć wyścielona była rogożami, nie sprawiliśmy żadnego szmeru. Osko otworzył drzwi dalsze i zaglądnął do środka.
— Czego chcesz? — zabrzmiał trwożny głos Habulama.
W tej samej chwili wsunął mnie Omar z fotelem do izby. Ujrzawszy mnie, rozłożył Habulam wszystkich dziesięć palców, wyciągnął je ku mnie i krzyknął bardzo przestraszony:
— Haza fi aman Allah — Niech mnie Bóg zachowa w swojej opiece! Wyjdź, wyjdź! Ty masz złe spojrzenie!
— Tylko dla wrogów, a nie dla ciebie — odrzekłem.
— Nie, nie! Nie mogę pozwolić, byś na mnie patrzył.
— Nie obawiaj się! Dopóki będziesz dla mnie usposobiony przyjaźnie, nic ci moje oko nie zaszkodzi.
— Ja w to nie wierzę! Zabieraj się!
Odwrócił się z przerażeniem, aby na mnie nie spoglądać i wyciągnął do drzwi obie ręce.
— Muradzie Habulam — odezwałem się głosem surowym — a tobie co? Czy w ten sposób postępuje się z gościem? Powtarzam jeszcze raz, że ci mój wzrok nie zaszkodzi i nie odejdę stąd, dopóki nie pomówię z tobą o przyczynie mojego przyjścia. Odwróć się więc śmiało do mnie i spojrzyj mi w twarz.
— Czy możesz mnie na Allaha zapewnić, że wzrok twój, choć na mnie padnie, nic mi nie zaszkodzi.
— Ręczę ci.
— Więc się odważę. Pamiętaj jednak, że dosięgnie cię moje najstraszniejsze przekleństwo, jeśli mi nieszczęście przyniesiesz.
— Tego się nie boję, bo wzrok mój spocznie na tobie z przyjaźnią, nie czyniąc ci żadnej szkody.
Teraz dopiero odwrócił się do mnie, ale na twarzy jego odbił się taki lęk, że się w duszy ubawiłem serdecznie.
— Czego sobie życzysz odemnie? — spytał.
— Przyszedłem do ciebie po małe wyjaśnienie, a zarazem, aby przedłożyć ci uprzejmie pewną prośbę. Jest zwyczaj łamania się chlebem z gośćmi. Ty nie mogłeś tego uczynić, bo ci przeszkodziła podagra.
Zatrzymałem się i udałem, że teraz dopiero przypatrzyłem się lepiej jego nogom. W rzeczywistości jednak, gdy tylko wszedłem, nie zauważyłem już na nich poprzednich okładów.
Habulam stał przedemną całkiem prosto. Szerokie pludry opadały w obfitych fałdach na kolana, a ruchy jego były pod wpływem strachu tak szybkie i silne, że trudno było nawet pomyśleć o jakiejś bolesnej chorobie. To też mówiłem dalej po przerwie, wywołanej zdumieniem:
— Co widzę! Czy Allah cudu dokonał? Choroba ustąpiła!
Znalazł się teraz w tak wielkim kłopocie, że wyjąkał tylko kilka słów niezrozumiałych.
— I ty się boisz moich oczu? — zacząłem w dalszym ciągu — Wzrok mój przynosi szczęście tym, którzy są dla mnie usposobieni przyjaźnie. Jestem pewien, że tylko memu spojrzeniu zawdzięczasz to nagłe polepszenie. Ale biada tym, co żywią złe względem mnie zamiary! Wzrok mój stanie się dla nich źródłem największych nieszczęść. Nawet gdy jestem zdala, wystarczy myśl moja, aby ich nawiedziło zło, którego im życzę.
Moje ostatnie słowa dały mu bardzo stosowny powód do wymówki. Skorzystał z tego natychmiast.
— Tak effendi — zawołał — tak rzeczywiście być może. Cierpię na to od wielu lat. Zaledwie odemnie odszedłeś, doznałem w nogach nieopisanego uczucia. Spróbowałem chodzić, co się też udało. Nigdy jeszcze nie czułem się tak krzepkim i zdrowym, jak teraz. To sprawiło tylko twoje spojrzenie.
— Więc staraj się, żeby było tak dalej! Zmiana w twoich zapatrywaniach wywołałaby także pogorszenie się obecnego stanu zdrowia, a nawet zachorowałbyś ciężej, niż przedtem.
— Effendi, dlaczego miałbym myśleć o tobie inaczej? Nie wyrządziłeś mi nic złego, przeciwnie uleczyłeś mnie z cierpienia. Ja jestem twoim przyjacielem, a ty moim.
— Oczywiście. Żałowałem też bardzo, że nie mogłem się z tobą ucztą naszą podzielić. Nie będziesz jednak narzekał, iż nie znamy zasad grzeczności i przyjaźni. Przynosimy ci właśnie najsmaczniejszą część jedzenia i prosimy, żebyś ją spożył w naszej obecności. My z przyjemnością zaczekamy i cieszyć się będziemy, gdy spożyjesz ten dar na cześć naszą. Hadżi Halefie Omarze, podaj!
Halef zdjął koniec kaftana z placka, przystąpił do Habulama i zaskoczył go następującemi słowy:
— Panie, weź to jadło przyjaźni i uczyń nam tę łaskę, żebyśmy mogli zobaczyć, jak ci będzie smakowało.
Na talerzu leżało sześć martwych wróbli Stropiony Habulam wodził wzrokiem od jednego do drugiego z nas poczem zapytał:
— Co to ma znaczyć? Dlaczego leżą nieżywe wróble na jumurta jemeki?
— Dałem im tego skosztować i w tej chwili zginęły wszystkie z rozkoszy, którą im smak potrawy zgotował. Teraz są to już djur el djinne[16]; unoszą się w rajskich ogrodach i słowiczymi głosami śpiewają chwałę twej sztuki kucharskiej.
Nie sięgnął po placek. Zbladł i wyjąkał:
— Effendi, ja ciebie nie rozumiem. Jak mogły wróble od jajecznicy poginąć?
— Oto właśnie chciałem ciebie zapytać; dlatego tutaj przyszedłem.
— Czy ja potrafię na to odpowiedzieć?
— Ty wiesz najlepiej. Czy nie ty ją przyrządzałeś?
— Ja? Skąd ci przyszła myśl, że sam ją smażyłem?
— Sądziłem, że powodowany uczuciem przyjaźni przyrządziłeś nam tę potrawę własnemi rękoma.
— To mi nawet przez myśl nie przeszło. Nie jestem aszdży[17] i byłbym wszystko popsuł.
— Więc powiedz nam, komu wdzięczni być mamy za ten dobry placek?
— Smażyła go służąca Anka.
— Poczęstuj ją nim i powiedz, żeby sama spróbowała. To nie uemr taami[18], lecz elum jemeki[19]. Kto to spożyje, na tego opadają cienie śmierci.
— Panie, przerażasz mnie!
— Przestraszyłbyś się jeszcze bardziej, gdybym nie miał złego wzroku. Leżelibyśmy teraz jako trupy tam w wieży, a dusze nasze ukazywałyby się nocami razem z duchem staruszki i oskarżałyby tę lekkomyślną, która śmierć usmażyła z plackiem. Szczęściem cieszę się wzrokiem bystrym, który wszystko przenika. Nic mu nie ujdzie, ani dobrego, ani złego. Chociaż tego nie okazuję, to jednak umiem patrzeć człowiekowi w serce i wiem dokładnie, jakie tam uczucia panują. Dlatego poznałem zaraz truciznę na myszy i aby ci tego dowieść, dałem tego ptakom niebieskim, które też co rychlej zginęły.
— Allah! Czy mam w to uwierzyć?
— Ja ci to mówię, więc musisz wierzyć.
— Ale jak się to stało?
— Sądzę, że ty to wiesz.
— Nie wiem ani słowa o tem. To dla mnie niepojęte. U mnie w kuchni niema trucizny.
— Ale szczury są w domu?
— Nawet bardzo dużo.
— Jest więc i trucizna do tępienia ich?
— Tak, sprowadziłem ją z Uskub.
— A gdzie ją przechowujesz?
— Tu, w mojej własnej izbie. Leży tam na gzymsie przy ścianie. Tylko ja mogę ją dostać stamtąd.
Spojrzałem na wskazane miejsce. Na wązkim występie muru stały różne pudełka i skrzynki; torebki aptecznej nie ujrzałem. Możliwe, że miał ją jeszcze w kieszeni. Wobec tego powiedziałem:
— Ponieważ mi tego wytłómaczyć nie umiesz, przeto posłużę się znów mym wzrokiem, przenikającym wszystko, co ukryte. Oto widzę w kuchni dziewczynę Ankę i ciebie. Po chwili ona wychodzi na podwórze z twego polecenia, ty zaś wyjmujesz syczan zehiri z kieszeni i sypiesz do jajecznicy.
Cofnął się o kilka kroków.
— Effendi! — zawołał.
— Czy tak nie było?
— Nie, wszak trucicielem nie jestem!
— Czy ja to powiedziałem? Pomyliłeś się zapewne i wziąłeś truciznę za cukier.
— Nie, nie! Twoje oko cię łudzi. Nie byłem wtedy wcale w kuchni!
— Kiedy ja cię tam widzę moim wzrokiem duchowym!
— Nie, ty jesteś w błędzie. To był niezawodnie ktoś inny.
— Ja się nigdy nie mylę. Sięgnij do kaftana, a znajdziesz w nim jeszcze tę truciznę.
Wsunął mimowoli rękę do kieszeni, ale ją wyjął natychmiast i zawołał:
— Ja nie wiem, czego ty chcesz, effendi! Naco miałbym nosić w kieszeniach truciznę?
— Aby jej użyć przeciwko szczurom.
— Ale ja nie mam teraz trucizny!
— Poszukaj tylko w prawej kieszeni; tam widzę torebkę.
Sięgnął ręką jeszcze raz, wyciągnął ją i zapewniał:
— Tam nic niema.
— Muradzie Habulam, jeśli dotąd prawdę mówiłeś, to teraz kłamiesz. Torebka jest tam.
— Nie, effendi!
— Hadżi Halefie, ty ją wyjmij!
Halef przystąpił doń i już rękę wyciągnął. Habulam cofnął się i rzekł gniewnie:
— Czego chcesz, panie? Czy myślisz, że jestem pierwszy lepszy charłak, z którym można robić, co się komu podoba? Nikt nie ma prawa przeszukiwać moich kieszeni, zwłaszcza w moim własnym domu!
Na to podniósł Halef palec i pogroził:
— Ty, Muradzie Habulam, nie sprzeciwiaj się! Gdy rozgniewasz mojego effendiego, spojrzy na ciebie natychmiast złym wzrokiem, a potem ja nie dałbym ani jednego para za twoje życie. Rozważ to dobrze!
Halef sięgnął teraz bez przeszkody do kieszeni i wydobył torebkę.
— No, Habulamie! — rzekłem. — Kto miał słuszność?
— Ty effendi — wyjąkał — ale ja doprawdy nie pojmuję, skąd się to u mnie wzięło w kieszeni. Ktoś ją tam chyba włożył, aby mnie zgubić.
— Czy sądzisz, że ja w to uwierzę?
— Musisz, bo przysięgam ci na brodę proroka. Tego nikt nie zrobił, tylko Janik, bo on był w kuchni.
— On chyba najtrudniej.
— Ty go nie znasz, to człowiek bardzo podstępny; rozmyśla tylko nad sposobami wyrządzenia drugim złego. Poco on was do mnie przysłał? Czyż nie jest przy was dlatego, by wam usługiwać? To on nie wie, że na was nie czekałem? Dlaczego nie przeszkodził wam w przyjściu do mnie?
— Bo nie mógł. Aby nie spotkać się z jego oporem, wysłałem go do stajni, poczem wyruszyliśmy sami pokryjomu.
— A jednak to tylko on był!
— Ty go niewinnie posądzasz. Zjadł trochę jajecznicy, bo z gościnności odstąpiliśmy mu cokolwiek. Czy zrobiłby to, gdyby zatruł potrawę?
— Jak? On jadł to, on?
— Sam go zapytaj! Czyż nie widzisz, że brakuje całego kawałka?
Ten kawałek odcięliśmy i schowali.
— O Allah, w takim razie musi umrzeć!
— Niestety!
— A winę ponosisz ty, bo mu to dałeś!
— Nie, ty jesteś winny! Dlaczego przysłałeś nam ten placek śmiertelny. Ja się nie pozwolę oszukać. Nie ukarzę cię jednak jeszcze, lecz zostawię ci czas na skruchę. Strzeż się wymyślać przeciwko nam coś złego. Powinienbym właściwie dom twój opuścić, ale wtedy zostałoby u ciebie nieszczęście, któreby cię pochłonęło. Dlatego z litości zatrzymam się do jutra, żebyś się mógł poprawić. Teraz zostawimy cię samego. Rozważ, jak nieroztropnie postąpiłeś i dalej jeszcze chcesz postępować!
Nie odpowiedział na to ani słowa. Ja umyślnie wyrażałem się niejasno. Chciałem niedopuścić do tego, żeby on odczuł, co o nim myślimy. Kiedyśmy wyszli od niego na dziedziniec, błysnęło i huknął piorun. Rozpętała się burza, więc pospieszyliśmy do wieży, gdzie już czekał na nas Janik.
Z powodu burzy i bardzo spóźnionej pory zrobiło się dość ciemno. Halef chciał zapalić lampę, ale ja nie pozwoliłem na to. Drzwi tylko przymknięto tak, że ze swego miejsca mogłem przez szparę wyglądać na ogród i mieć szopę na oku.
Chociaż nie było prawdopodobnem, żebym mógł coś wyśledzić, bo należało się spodziewać, że postępować będą z wielką ostrożnością, to jednak dopomógł mi nadzwyczajnie przypadek. Oto oślepiająca błyskawica rozjaśniła na chwilę ciemności i w tym przeciągu czasu zobaczyłem ludzi pod szopą. Dwaj z nich, pochyleni ku ziemi, starali się zrobić wejście w ten sposób, że wyjęli kilka snopów zboża.
Kto to byli ci ludzie? Napewno ci, których oczekiwaliśmy. Słota, wskutek której wszyscy mieszkańcy pochowali się w izbach, nastręczyła im dobrą sposobność dostania się niepostrzeżenie do kryjówki. Postanowiłem ich podsłuchać.
Najpierw poleciłem Janikowi stanąć obok szpary i wypatrzyć odpowiednią chwilę. Ustawiczne błyskanie się ułatwiało mu niezmiernie to zadanie. Gdy mi oznajmił, że już nie widać nikogo i że wejście zatkano, kazałem się jemu i Osce zanieść pod szopę. Skoro się tylko oddalili, usiłowałem się wcisnąć między poziomo ułożone snopy. Było to trudne do pewnego stopnia, gdyż samym swoim ciężarem przylegały dość silnie do siebie. Należało także usilnie unikać hałasu.
W tym względzie na rękę był mi plusk deszczu, wycie wichru i nieustanne prawie grzmoty. Głową naprzód wciskałem się, coraz to dalej i dalej, pomiędzy snopy. Słoma żyta, z której były zrobione, nie była pomierzwiona, lecz tak związana, że nie tylko zachowywała swą naturalną długość dorosłego człowieka, lecz snopy dłuższe były niż sama słoma. To też grubość ścian szopy była większa od długości mojego ciała, dlatego mogłem się w niej schować z nogami, nie wystawiając mimoto głowy we wnętrzu.
Snopy leżały kłosami do środka. Wsunąłem się powoli i cicho tak daleko, że kłosy okrywały twarz moją zupełnie, ja zaś mogłem dokładnie objąć okiem całe puste miejsce w środku. Burza nadzwyczajnie mi w tem dopomogła. Ruchy moje wywoływały szelest słomy i wypadanie ziarna, co w innym wypadku niewątpliwieby mnie było zdradziło. Jakbym się był bronił, nie mając swobody ruchów? Każda kula byłaby mnie trafiła, ponieważ nie zdołałbym był się pochylić. Jedyny ratunek polegałby na tem, żebym nieprzyjaciół uprzedził. To też jeszcze na dworze wziąłem do rąk rewolwery, gdyż ściśnięty snopami nie byłbym zdołał sięgnąć za pas lub do kieszeni. Wszystko inne, nawet nóż i zawartość kieszeni, zostawiłem w wieży. Gdybym coś tutaj zgubił, nie znalazłbym już z pewnością.
Kolista podstawa całej szopy mogła mieć czternaście łokci średnicy, a ściany około czterech łokci grubości, wewnętrzne puste miejsce obejmowało zatem ze sześć łokci tak, że tuzin osób mogło zmieścić całkiem wygodnie. Janik podał mniejszą przestrzeń. W środku wbity był w ziemię potężny słup, podtrzymujący słomiany dach szopy. Dokoła leżały snopy, służące jak o siedzenia, na słupie zaś wisiała latarnia, oświetlająca ciemne to miejsce. Wejście tworzyło kilka mniejszych snopów, które łatwo można było wysunąć i wsunąć. Z zewnątrz nie było tego widać, ale od wnętrza doskonale.
Na co Murad Habulam zbudował tę kryjówkę? Czyżby tylko dla ukrywania w niej brata Manacha el Barsza? W takim razie mógł to zrobić daleko mniejsze. Przytem musiałoby się w domu i obejściu znaleźć inne, wygodniejsze miejsce na pobyt dla jednej osoby. Zresztą były poborca podatkowy przyjeżdżał zawsze wierzchem, potrzebna więc była także kryjówka dla konia.
Nie, ta szopa przeznaczona była pewnie na przyjęcia dla większych towarzystw. Służyła do tajnych zebrań. Łatwo nasuwało się przypuszczenie, że zachodzące tutaj osoby należały do stronników Szuta.
Jeśli tak rzeczy stały w istocie, to Murad Habulam był wybitnym członkiem tej bandy zbrodniarzy. On, co udawał, że cierpi na podagrę, takie zdrowe miał nogi, iż mimo niepogody poszedł do szopy. Siedział naprzeciw mnie, koło niego zajęli miejsca z boku Manach el Barsza i Barud el Amazat. Za nim zaś Mibarek z ręką na temblaku. Przy wejściu stał służący Humun, a naprzeciw niego Miridit, brat zabitego rzeźnika ze Zbigancy. Przybył więc i on, jak to przypuszczałem.
Z tej strony, gdzie ja byłem ukryty, znajdowały się trzy osoby: obaj Aladży i szpieg Suef. Nie mogłem ich zobaczyć, ponieważ siedzieli poniżej mej głowy, ale słyszałem ich rozmowę.
Naliczyłem więc razem dziewięć osób, przeciwko którym miało się bronić nas czterech. Ich suknie przemokły od deszczu, a łuski zboża tak gęsto je oblepiły, że barwy nie można było rozpoznać.
Pierwszy przemówił Miridit, czyniąc mało mnie obchodzącą uwagę:
— Nie powinniśmy byli ukrywać koni w lasku. Przy tych grzmotach nie jesteśmy ich pewni.
— Nie obawiaj się — odrzekł Habulam. — Moi parobcy dobrze będą pilnowali.
Konie stały więc w jakimś lasku pod strażą parobków naszego gospodarza. To upewniło mnie, że on oprócz Humuna ma jeszcze kilku powierników.
Mibarek wyciągnął rękę z temblaka i kazał Barudowi el Amazat odwinąć opatrunek. Habulam podał mu puszkę z maścią, zamówioną widocznie poprzednio w tym celu. Na ziemi stał dzbanek z wodą, którą rany obmyto.
Zobaczyłem, że mój onegdajszy strzał przeszył mu mięśnie ramienia, a wczorajsza kula strzaskała mu łokieć. Obie rany sprawiały z pewnością ból nadzwyczajny, zwłaszcza że o odpowiednim opatrunku nawet mowy nie było. W najlepszym razie mogła mu ręka zesztywnieć, ale prawdopodobnie groziła amputacya przedramienia. Jeśliby ranny nie miał przez dłuższy czas odpowiedniej opieki, należało się napewno spodziewać gangreny.
Po obmyciu uszkodzonych części ręki owinięto mu je szmatą, posmarowaną maścią i obwiązano potem suknem. Stary nie drgnął nawet twarzą przy tej operacyi. Musiał mieć nerwy bardzo silne, bo nie byłby zniósł tego bólu.
— Allah, Allah! A to cię ten cudzoziemiec urządził! — rzekł Habulam. — Ta ręka nie będzie już nigdy taka, jak była.
— Nie; stałem się kotrum[20], nędzny kotrum, który władzę w ręce utracił — zgrzytnął Mibarek. — Ale zato zginie ten łotr śmiercią dziesięciokroć boleśniejszą. Czy tak łatwo dał się w sieci wprowadzić?
— Tak łatwo jak wrona, której kładzie się w zimie na śniegu mięso w trąbce papierowej. Ten głupi ptak wsadza tam głowę, aby wydobyć mięso, a ponieważ trąbka posmarowana jest oksą[21], więc przylepia mu się do głowy; wtedy można go schwytać rękoma, gdyż nic nie widzi. Taką torebkę włożyliśmy temu obcemu na głowę. Brat przedstawiał mi go jako bardzo mądrego, ale on sam tego nie dowiódł.
— Nie; mądry nie jest on wcale, lecz ma szatana, który go pilnuje.
— W takim razie mylisz się, bo on nie ma dyabła, lecz kem bakysz.
— Allah w’ Allah! — zawołał Mibarek z przerażeniem. — Czy to prawda?
— Powiedział o tem memu służącemu Humunowi i przestrzegał go. Ale najgorsze to, że ma nietylko zwykły, bezpośrednio działający zły wzrok, lecz kem bakysz jyraka doghru[22]. Wystarczy mu tylko wyobrazić sobie w myśli osobę i przypatrzyć się jej okiem ducha, a spojrzenie jego sprowadzi na dotyczącego wszystko złe, jakiego mu życzy.
— Niechaj się Allah nad nami zmiłuje! Nie dyabeł, lecz jego złe oko czyni go niezwyciężonym. Kto z nim walczy, musi naturalnie spojrzeć na niego i jest zgubiony. Nie można więc z tym człowiekiem walczyć otwarcie, lecz należy zabić go skrycie, a przytem uważać, żeby na nas nie padł wzrok jego.
— W takim razie nic z naszego pięknego planu? — spytał Murad Habulam.
— Nie; chyba, że któryś z was ma odwagę udać chajjala[23]. Nie radziłbym tego jednak nikomu, bo spocznie na nim oko obcego i przyniesie mu zgubę. Kto był do tego wyznaczony?
— Humun.
— Nie, nie! — zawołał trwożnie służący. — Z początku byłem gotów do tego, ale teraz ani nie myślę udawać ducha pramatki. Życie mi na to zbyt cenne.
— To może inny się znajdzie — rzekł Habulam, a gdy wszyscy zaprzeczyli mówił dalej. — A więc nie? Musimy zatem coś innego wymyślić. Jesteśmy razem i możemy się umówić.
— To nie wymaga długiej narady — oświadczył Barud el Amazat. — Życzymy sobie śmierci tych ludzi. Musimy ich pozabijać, zanim ten obcy zdoła na nas popatrzeć. To może się udać tylko wówczas, gdy we śnie na nich napadniemy.
— Całkiem słusznie — potwierdził Manach el Barsza. — Zaczekamy, dopóki nie zasną i wpadniemy na nich, o ile trucizna na szczury mego brata nie wygubi ich przedtem.
— Trucizna na szczury? — spytał Mibarek. — Czy jej dostali?
— Tak, umówiłem się oto z Habulamem, kiedy oznajmiłem mu wasze przybycie. Miał ją im podać w jajecznicy, którą prawdopodobnie już zjedli.
— W takim razie śmierć ich już pewna, o ile nie zjedli za mało.
— O, dałem trzy pełne garście — rzekł Habulam. — To dość na dziesięciu ludzi, ale tym drabom nic to nie zaszkodziło.
— Wcale? Dlaczegóż?
— Bo placka z jaj właśnie nie jedli. Ten hultaj ze złym wzrokiem poznał natychmiast, że potrawa zatruta.
— Przecież to niemożliwe!
— Niemożliwe? Chciałbym wiedzieć, co dlatego giaura wogóle jest niemożliwe! Pomyślcie sobie! Przyszedł do mnie z trzema towarzyszami i przyniósł jajecznicę. Swoim uprzejmie szyderczym sposobem powiedział, że najlepsza część uczty należy się gospodarzowi i żebym dlatego zjadł jajecznicę.
— Oj jej!
— I zażądał w dodatku, żebym ją zjadł w jego oczach. Obłożył ją nawet nieżywymi wróblami, którym dał jej przedtem skosztować.
— O Allah! Zatem rzecz się zdradziła!
— Naturalnie. Na nieszczęście zjadł także Janik trochę jajecznicy i musi umrzeć.
— Nie szkoda tego człowieka! — wtrącił zgryźliwie Humun.
— Bo jest twym nieprzyjacielem? Zważ, jakie na mnie przez to padnie podejrzenie! Mogą mnie zaskarżyć o trucicielstwo.
Opowiedział całe zdarzenie zdumionym słuchaczom, a potem rzekł:
— Jajecznica zniszczona razem z wróblami i niech kto teraz powie, że była zatruta!
— Dowiedzie tego śmierć Janika.
— O nie! Kto wie, co on spożył? Powiem, że zjadłem sam jajecznicę i nie zaszkodziła mi ani trochę.
— Czy ci obcy będą jeszcze jedli dziś wieczór?
— Sądzę, że tak. Muszę im podać wieczerzę, ale oczywiście bez trucizny; nie chcę się narażać na to, by mię wzięto za truciciela i dowiedziono tego. Nie, dziś wieczorem uraczeni będą tak obficie i dobrze, jak gdyby byli najmilszymi moimi gośćmi.
— Mojem zdaniem zrobisz dobrze. Ta gościnność ich złudzi i rozprószy ich podejrzenia. Ukołyszą się w pewności, a to nam ułatwi przedsięwzięcie nasze. Nakarm ich więc dzisiaj tak hojnie, jak tylko zdołasz. Możesz to zrobić, bo koszta są drobnostką w porównaniu z korzyściami, jakie masz z naszego związku i jeszcze mieć będziesz.
— Korzyściami! Mówisz tak, jak gdybyście mi już przynieśli miliony. Zyski, które mi dajecie, są znikome w porównaniu z niebezpieczeństwem, na jakie narażam się jako wasz ajent.
— Oho!
— Zastanów się tylko nad obecnym wypadkiem. Jeśli zabijemy tych obcych i to się rozniesie, będę zgubiony. Cały mój wpływ nie wystarczy na ocalenie mi życia. Wy odjedziecie i nie dacie się złowić. Nie macie ojczyzny, ani majątku nieruchomego. Gdybym chciał się ratować ucieczką, musiałbym stracić wszystko, co posiadam.
— Więc zabierz się mądrze do rzeczy — mruknął Mibarek.— Ani ślad nie powinien zostać z tych nienawistnych.
— Naturalnie! Trzeba ich drobno posiekać i wrzucić do stawu szczupakom — zauważyli tamci.
— A ja potem jeść będę szczupaki? — spytał Habulam z giestem odrazy. — Ani myślę!
— To też to niepotrzebne. Ryby sprzedasz. Musimy się jednak śpieszyć, żeby przed nastaniem dnia wszystko było gotowe; strzelać nam nie wolno.
Nastąpiła długa narada na tem, w jaki sposób należy na nas napaść i zadusić lub zabić.
W końcu zgodzili się na to, że wlezą zapomocą drabiny na wieżę z zewnątrz, podniosą klapę i zejdą po schodach aż na parter, gdzie będziemy spali już mocno.
— A może będą czuwać te draby — wtrącił któryś.
— Wątpię — odpowiedział Habulam. — Na cóż mieliby czuwać? Zaryglują drzwi i okiennice, a ponieważ nie przypuszczają, żeby od góry wchodził kto do wieży, będą się czuli bezpieczni. Zresztą możemy się przedtem przekonać, czy już posnęli.
— W jaki sposób?
— Podsłuchamy pod okiennicami. Jestem pewien, że będą spali. W ciemności trudno nie zasnąć.
— Niewątpliwie dałeś im lampę?
— Rozumie się, ale tylko tyle oleju, że musi zgasnąć na długo przed północą.
Stary łotr nie domyślał się, że nas Janik zaopatrzył w oliwę.
— A czy schody nie trzeszczą? — pytał Barud el Amazat.
— Nie, ponieważ są z kamienia; niektóre się może chwieją, ale hałasu nie będzie.
— Byłaby głupia historya, gdybyśmy razem ze schodami spadli na dół z łomotem.
— Zbyteczne obawy. Zresztą weźmiemy z sobą latarnię, aby schody oświetlić, zanim na nie wstąpimy.
— Aby nas hultaje zauważyli?
— Nie. Tam jest więcej piątr i światło nie może paść z jednego na drugie. Gdy się na sam dół dostaniemy, zostawimy latarnię i zabierzemy ją dopiero wówczas, kiedy łotry żyć już nie będą.
— W takim razie jestem zadowolony. Mimo to jednak nie spodziewam się, żeby sprawa poszła gładko. Musimy dzieła dokonać w ciemności i to bez szmeru. To trudne.
— No, ja nie odczuwam wielkiego strachu; musimy tylko porozumieć się dokładnie i rozdzielić role, aby każdy wiedział, co czynić. Wówczas wszystko pójdzie spokojnie i w porządku.
— Jak sobie wyobrażasz nasze role?
— Myślę, że każdemu z nas należy przeznaczyć, kogo ma chwycić, iżbyśmy nie w łazili sobie w drogę nawzajem. Na tego obcego giaura trzeba liczyć dwu ludzi.
— To my zrobimy — rzekł jeden z Aladżych. — Ja i brat bierzemy go na siebie.
— Dobrze. Wyszukajmy teraz najdzielniejszych z pomiędzy siebie po jednym na osobę. Po Aladżych jest Miridit najsilniejszy. Niech więc podejmie się sprzątnięcia tego, którego nazywają Oską.
— Nie — wtrącił Barud el Amazat. — Oski żądam ja dla siebie. On mnie szuka, chce na mnie wywrzeć zemstę, musi więc za to zginąć pod mojemi pięściami.
— Chce się zemścić na tobie? Za co?
— Ponieważ uwiodłem mu córkę i zaprzedałem ją do niewoli. Komu, to was nic nie obchodzi.
— No, to zaiste żart, na który sobie nie każdy ojciec pozwoli.
— Od tego też czasu następował mi ustawicznie na pięty.
— Co to za człowiek? Wygląda na Serba.
— To Czarnogórzec. Dawniej byliśmy dobrymi przyjaciółmi.
— Więc obraził cię, a ty ukarałeś go w ten sposób, że mu córkę wykradłeś?
— Nic mi złego nie zrobił. Jego córka Senica była pięknością. Pewien pan ją zobaczył i zapragnął mieć za żonę. Zwrócił się zatem do mnie i dał mi sumę bardzo wysoką. Co wy uczynilibyście na mojem miejscu?
— Staralibyśmy się zarobić pieniądze! — zaśmiał się Murad Habulam.
— Bardzo słusznie! Porwałem ją, co mi przyszło z łatwością, bo ufała mi, jako przyjacielowi ojca i oddałem owemu obcemu. On wziął ją ze sobą do Egiptu, skąd mu ją wkrótce uprowadzono.
— Kto to uczynił?
— Ten sam, który zawinił temu wszystkiemu, ten łotr, który się Kara Ben Nemzi nazywa.
— Ten cudzoziemiec?
— Tak.
— Niechaj go Allah potępi!
— Jest nadzieja, że dziś jeszcze spełni się twoje życzenie. Ta Senica kochała oczywiście innego, a mianowicie syna bogatego kupca w Stambule, imieniem Islę, który spotkał się w Egipcie z tym Niemcem. On to odkrył Senicę, uprowadził ją, oddał Isli, który wyjechał z nią do Stambułu i tam się ożenił. Jestem tylko ciekawy, jak ten cudzoziemiec zdołał wyśledzić jej miejsce pobytu.
— Właśnie dzięki swojemu złemu wzrokowi — rzekł Habulam. — On wszystko widzi i odkrywa. Czy ten, któremu sprzedałeś Senicę, a któremu on ją uprowadził, nie zemścił się na nim potem?
— Chciał, ale nie doszło do tego, gdyż dyabeł opiekuje się tym łotrem. Jemu samemu, czy też któremuś z jego towarzyszy podróży, udało się potem zamordować mego przyjaciela. Teraz ścigają mnie razem z Oską. Zemsta nademną jest oczywiście najgorętszem życzeniem starego Czarnogórca.
— Tego mu się wkrótce odechce!
— I moje takie zdanie; dlatego zostawcie starego mnie. Miridit niech wyszuka tego, którego nazywają Omarem.
Miridit stał bez ruchu dotychczas na swojem miejscu z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, nie wtrącając się do ogólnej rozmowy ani jednem słowem. Teraz jednak wykonał ręką ruch, jakby się przed czem zastrzegał i rzekł spokojnie:
— Ten Omar nic mnie dziś nie obchodzi.
— Nie? — zapytał Habulam ze zdumieniem. — Wybrałeś sobie zatem innego? Może tego, którego oni nazywają Halefem? Uważałem cię za odważniejszego, niż się teraz okazujesz.
Oko Miridita błysnęło gniewem; mimoto zapytał w tonie spokojnym:
— Ty sądzisz, że mi brakuje odwagi?
— Tak. Wybrałeś dla siebie najmniejszego z naszych obecnych wrogów!
— Kto to powiedział? Czy może ja?
— No, tego można się łatwo domyślić.
— Nie pozwalaj sobie na żadne domysły. Zarzucisz mi może, że mię zupełnie odwaga opuściła, jeśli oświadczę wam dzisiaj, że nie podejmuję się żadnego z nich zabić.
— To oświadczenie Miridita stropiło wszystkich w najwyższym stopniu.
— Czy chcesz przez to zaznaczyć, że wogóle nie zamierzasz wziąć udziału w walce z naszymi wrogami? — spytał Habulam pośpiesznie.
— Tak, to miałem na myśli.
— To byłoby względem nas złamaniem wiary, przeto mam nadzieję, że tylko żartujesz.
— Powiedziałem zupełnie poważnie.
Nastąpiła przerwa w rozmowie, podczas której spojrzenia wszystkich zwróciły się na jego zastygłe oblicze. Ale wnet zaczął Barud el Amazat:
— Jeśli tak myślisz w istocie, to lepiej było dla nas wcale nie zawierać z tobą znajomości. Kto nie jest z nami, ten przeciwko nam. Musielibyśmy ciebie uważać za naszego wroga, gdybyś obstawał przy swym zamiarze.
Miridit odpowiedział, wstrząsając głową:
— Wrogiem waszym nie jestem. Nie przeszkodzę wam w przedsięwzięciu, ale pomagać też nie będę.
— Dzisiaj rano mówiłeś inaczej.
— Od tego czasu zmieniło się moje zdanie.
— Więc nie uważasz już tych ludzi za naszych wspólnych nieprzyjaciół?
— Przeciwnie, uważam, bo mego brata zabili, ale ja zawarłem z nimi mitareke[24].
— Mitareke! Oszalałeś! Jak się to zgadza z twoimi słowami, które słyszeliśmy przedtem po twojem przybyciu?
— Nie widzę w tem żadnej sprzeczności.
— A jednak ona jest i to bardzo wielka. Rozstałeś się z nami rano z mocnem postanowieniem zabicia obcych, a przynajmniej tego Kara Ben Nemzi. Byliśmy więc rozczarowani, kiedy przyszedłeś z wieścią, że nie udało ci się planu wykonać. Teraz oznajmiasz nawet, że zawarłeś z nim zawieszenie broni. Przypuszczaliśmy, że ci umknęli, ale wedle tego, co teraz powiadasz, ty rozmawiałeś nawet z nimi!
— Tak się właśnie stało.
— I zawarłeś istotnie barysz szarti[25].
— Tylko tymczasowo.
Im spokojniej mówił Miridit, tem bardziej niecierpliwił się Barud el Amazat, wkońcu podniósł się z siedzenia, przystąpił do Miridita i rzekł surowo:
— Tego nie było ci wolno uczynić!
— Czemu nie? Kto mógł cokolwiek mieć przeciwko temu?
— My, rozumie się, że my. Jesteś naszym sprzymierzeńcem; z tego względu nie masz prawa czynić coś podobnego bez naszej zgody. Twoja umowa jest nieważna, bo zawarta bez nas i przeciw nam. Przyjmij to od nas do wiadomości!
Miridit ściągnął brwi, oczy zaczęły mu błyskać, ale jeszcze zapanował nad sobą i odrzekł tak spokojnie, jak pierwej:
— Uważasz się zatem za uprawnionego do rozkazywania mnie?
— Tak jest. Nas wszystkich łączy przymierze i nikomu z nas nie wolno nic przedsiębrać wbrew woli drugich. Dlatego muszę ci powiedzieć, że postąpiłeś nieroztropnie i bardzo lekkomyślnie!
— Bin szejtanlar — do tysiąca dyabłów! — zawołał teraz Miridit gniewnie. — Ty odważasz się mnie to przedstawiać, ty, którego ja wcale nie znam, o którym nie wiem nawet, kto on, skąd przybywa i gdzie znajdzie wejście do piekła? Spróbuj jeszcze jedną taką obelgę na mnie rzucić, a kula moja zaprowadzi cię do otchłani, w której mieszka baba boculmanun[26]. Jestem Miridit, syn najsławniejszego i najdzielniejszego plemienia Arnautów i nie ścierpię żadnej obrazy z twej strony. Zbliżając się do mnie z takiemi słowy, stanąłeś nad brzegiem grobu. Jeden mój chwyt i runiesz na dół!
— Oho! Ja jestem także uzbrojony — odrzekł Barud el Amazat, kładąc rękę na głowni pistoletu.
— Stać! — zawołał Mibarek. — Czyż przyjaciele mają się pożerać w niezgodzie? Barudzie el Amazat, to bardzo dobrze, że się dla naszej sprawy zapalasz, ale nie wolno ci tego czynić w słowach obelżywych. Usiądź napowrót! Miridit wyzna otwarcie, w jaki sposób zawarł z tymi ludźmi zawieszenie broni.
Barud usiadł niechętnie, a Miridit oświadczył:
— Dałem cudzoziemcowi mój czekan.
— Allah! To święty zwyczaj, przy którym nigdy nie można cofnąć umowy. Na jak długo broń tę zatrzymał?
— Dopóki mi jej nie zwróci dobrowolnie.
— To tak, jak na wieczne czasy!
— Jeśli mu się tak spodoba, to muszę się z tem pogodzić.
— Nie chcę cię ganić, bo nie znam jeszcze powodów twego kroku. Z człowiekiem, któremu się przysięgło krwawą zemstę, nie zawiera się takiego pokoju bez dostatecznych przyczyn. Zawdzięczasz zapewne dużo temu cudzoziemcowi, którego oby Allah potępił.
— Zawdzięczam mu wszystko, bo własne życie. Było w jego ręku, a jednak mi go nie zabrał.
— Opowiedz nam, jak się to stało!
Miridit zdał sprawę z nieudałego napadu i przedstawił wszystko tak zgodnie z prawdą, że postępowanie moje ukazało się w najlepszem świetle. Zakończył uwagą:
— Widzicie więc, że nie działałem lekkomyślnie. Kerem silahdan daha kuwwetli dir[27]. Nieuważałem tego przysłowia dotychczas za prawdziwe, ale teraz jestem całkiem innego zdania. Brat mój sam winien jest swej śmierci. Skoro wystąpiłem wobec cudzoziemca jako mściciel krwi brata, to mógł napadnięty pozbawić mnie bezwarunkowo życia, aby ocalić swoje. Znajdowałem się zupełnie w jego mocy, a mimoto ani włos nie spadł mi z głowy. Kan kani iczin[28], tak opiewa prawo krwawego odwetu, lecz Koran nakazuje: Adżyma adżymaji iczin[29]. Jak myślicie, czy Koranowi, czy nakazom ludzi grzesznych winien jestem posłuszeństwo? Czyż nie czytamy w świętych księgach: Szikri nimet goge doghru getir[30]? Ten cudzoziemiec wyświadczył mi największe dobrodziejstwo, jakie tylko istnieje. Gdybym za to godził na jego życie, ściągnąłbym raz na zawsze gniew Allaha na siebie. Dlatego dałem mu czekan. Jeśli z tego powodu ręka moja nie zwraca się przeciwko niemu, to nie podejrzewajcie, że wobec was wrogo wystąpię. Czyńcie, co chcecie! Nie przeszkadzam wam, ale nie żądajcie odemnie, żebym się przyczynił do zamordowania mego dobroczyńcy.
Mówił to bardzo poważnie i z wielkim naciskiem, a słowa jego wywarły zamierzony skutek. Reszta patrzyła na siebie przez chwilę w milczeniu. Nie mogli mu nie przyznać słuszności, ale to, że chciał mnie oszczędzać, było im wysoce niemiłe.
— Szejtan bu Nemczeji derile zaczile jut — Niech dyabeł połknie tego Niemca ze skórą i z kościami! — zawołał w końcu Mibarek. — Wygląda to tak, jakby temu człowiekowi wszystko musiało udawać się i wychodzić na dobre. Liczyłem pewnie na ciebie. Przyznaję, że zaszedł tu nieznaczny powód do tego, żeby pójść za podszeptem dobrego serca, ale nie wolno ci posuwać się w tem zbyt daleko. Skoro ci on życie darował, to pojmuję, że wzdrygasz się teraz zabrać mu jego życie, ale dlaczego chcesz drugich oszczędzać? Im nic nie masz do zawdzięczenia. Jego postanowili Aladży przepędzić na tamten świat, a ty powinieneś zabrać się do Omara i nie widzę przyczyny, dla której cofasz się przed tem.
— Mam dostateczny powód do tego. On wszystko czyni w porozumieniu z towarzyszami. Wdzięczność moja odnosi się nie tylko do niego, lecz także i do nich. A gdybym był nawet tylko względem niego zobowiązany, nie byłoby mi wolno atakować jego towarzyszy, bo sprawiłbym jemu tem boleść. Przyszedłem wam powiedzieć, że nie możecie liczyć na mnie w tej sprawie. Postanowiłem trzymać się od niej zdala i postanowieniu temu zostanę wierny w każdym razie.
— Zważ skutki!
— Nie potrzebuję na nic zważać.
— Może niezupełnie! Czy ci to tak obojętne, że naszą przyjaźń utracisz?
— Czy to groźba? Jeśli tak, to byłoby lepiej, gdybyś jej był nie wypowiedział. Dałem cudzoziemcowi mój czekan, a zatem moje yrza mebni wad[31] i dotrzymam go. Ktoby mi chciał w tem przeszkodzić, będzie miał ze mną do czynienia. Jeśli chcecie przyjaźń zamienić w nienawiść, to czyńcie to w imię Allaha, ale nie sądźcie, że ja się was obawiam. Zachowam się zupełnie bezstronie, ale tylko o ile wy mnie zostawicie w spokoju. Oto wszystko, co wam miałem powiedzieć. Teraz mogę odejść.
Zwrócił się ku wyjściu.
— Stój! — zawołał Habulam. — Bądź rozumny i zostań!
— Jestem rozumny, ale pozostanie nie miałoby żadnego celu.
— W taką niepogodę nie możesz przecież odejść!
— Wcale na deszcz nie zważam!
— Trudno jednak podczas burzy jechać do Zbigancy!
Rzucił badawczo wzrokiem na Miridita. Ten zrozumiał spojrzenie i odrzekł:
— Nie obawiaj się, ja nie użyję przeciwko wam podstępu. Mylisz się, przypuszczając, że tu zostanę i rozmówię się potajemnie z tymi ludźmi. Idę pod drzewa do mego konia, dosiądę go i odjadę. Powiedziałem, że wam nie stanę w drodze i słowa mego nie złamię.
Schylił się, by usunąć snopy, tworzące drzwi. Tamci zrozumieli, że się nie da zatrzymać. Dlatego odezwał się Mibarek:
— Skoro chcesz nas rzeczywiście opuścić, to przysięgnij na brodę proroka, że nie ujmiesz się za obcymi!
Miridit odpowiedział z gniewnym ruchem ręki:
— To żądanie jest dla mnie obelgą. Dałem wam słowo i musicie mi wierzyć. Czy ty nie zwykłeś dotrzymywać twojego? Mimoto złożę przysięgę, bo nie chcę rozstać się z wami w niezgodzie. Czy jesteś zadowolony?
— Tak; ale zważ dobrze, jaka kara cię spotka, gdyby ci przyszło na myśl nas oszukać! My nie pozwalamy z sobą żartować!
Powiedziano to w tonie, wyzywającym dumę Miridita. On odszedł od wejścia, przystąpił tuż do starego i rzekł:
— I to odważa się mówić mnie ten, którego cała istota i działalność jest jednem ogromnem kłamstwem. Ktoś ty? Stary Mibarek, święty? Ty byłeś także kaleką Buzrą. Czy to nie było oszustwem? Skąd ty pochodzisz i jakie twoje imię właściwe? Tego nikt nie wie i nie potrafi powiedzieć. Przyszedłeś w te strony, jak choroba, jak taan[32], od której niech Allah swoich wiernych obroni. Usadowiłeś się w ruinie jak sukutan, jak bengi[33], który zatruł wszystko dokoła. Ja sam jestem tylko grzesznym człowiekiem, ale z tobą porównywać się nie chcę, a tem mniej zniosę twoje obelgi. Jeśli ci się wydaje, że masz władzę, której bać się należy, to pozostawiam ten strach ludziom słabym. Wystarczy jedno słowo któregoś z nas i będziesz zgubiony. Ja nigdy go nie wymówię, o ile mnie do tego nie zmusisz. Zanim się w ten sposób stanę zdrajcą względem ciebie, użyję innego słowa, słowa, którego się nie słyszy, lecz widzi i czuje. A jeśli chcesz wiedzieć, jakie to słowo, to popatrz: mam je w ręku!
Dobył noża z za pasa i potrząsnął nim nad Mibarekiem.
— Allah! Czy chcesz mnie zakłuć? — zawołał Mibarek ze strachem.
— Ani teraz, ani później tego nie zrobię, jeśli do tego nie dasz powodu. Nie zapomnij o tem! A teraz dobranoc!
Schował nóż, odsunął snopy i wylazł. Na skinienie Habulama poszedł za nim Humun ostrożnie. Powróciwszy niebawem, oznajmił, że Miridit się rzeczywiście oddalił.
— Temu Allah rozum odebrał! — mruknął Barud el Amazat — Na niego już liczyć nie można.
— Istotnie — potwierdził Mibarek. — Ale on mi nie groził daremnie. Postaram się, żeby nie mógł nam szkodzić.
— Czy chcesz go zabić? — spytał Manach el Barsza.
— Nie wiem jeszcze, co zrobię, ale mamy nowy dowód, że tego Franka trzeba koniecznie sprzątnąć z tego świata. Teraz zachodzi pytanie, kto ma zabić Omara.
— Ja go biorę na siebie — rzekł Humun.
— Dobrze! Pozostaje więc jeszcze ten mały hadżi. Niestety ja dopomóc wam nie mogę, bo jestem ranny.
— To oddajcie go w moje ręce — odezwał się Manach el Barsza. — Będzie to dla mnie rozkoszą zdmuchnąć światło jego życia. On mały i słaby pozornie, ale nie należy go niedoceniać. Ten karzeł posiada odwagę pantery, a zręczny jest jak atmadża[34]. Słyszeliśmy także, że cieszy się znaczną siłą fizyczną. Nie uważajcie więc tego za brak odwagi, iż jego zamierzam zabić. Co do tego zaś, kiedy to wykonamy, radzę nie obierać jakiejś oznaczonej godziny. Będziemy nadsłuchiwali co chwila. Skoro tylko spostrzeżemy, że się pokładli, przystąpimy do dzieła.
— Tak i ja sądzę — oświadczył Habulam. — Ja muszę wszystko przygotować i oddalę się teraz. Humun pójdzie ze mną, ale będę go przysyłał od czasu do czasu do was z zapytaniem, czy już zaczynać.
— Zaczekaj jeszcze chwilę! — prosił Mibarek. — Chciałbym się jeszcze o niektóre uboczne rzeczy zapytać.
To skłoniło mnie do odwrotu. Po odejściu gospodarza niełatwoby mi może było szopę opuścić. Należało przypuścić, że zachowaliby wtedy milczenie, a w takim razie usłyszeliby szelest słomy. Teraz zaś zabrzmiały ich głosy tak donośnie, że uszedł ich uwagi szmer spowodowany powolnem i ostrożnem wyłażeniem. Udało się. Ale jak teraz dostać się do wieży? Nie było to daleko, ale nie miałem na czem się oprzeć. Wtem otworzyły się drzwi i Osko wychylił głowę, co zresztą czynił co kilka minut. Zauważył mnie, przybiegł, wziął jak wór na plecy i zaniósł do wieży, a tam posadził na dywanie tak, że drzwi miałem przed sobą. Kazałem je o tyle otworzyć, że z zewnątrz można było rzucić okiem do środka.
— Naco to? — spytał Omar. — Deszcz tu napada.
— To drobnostka. Burza nadciąga z drugiej strony. Gospodarz powinien móc tu zaglądnąć, żeby nas tu wszystkich razem zobaczył. Janik tylko niechaj tak stanie, żeby go nie było widać.
Służący zajął miejsce za drzwiami, ja zaś opowiedziałem, co widziałem i usłyszałem. Starałem się przytem nie zdradzić się wyrazem twarzy, że rozmowa nasza odnosi się do rzeczy tak ważnej. Gdyby Habulam i Humun tu zaglądnęli i ujrzeli mnie mówiącego, musieliby pomyśleć, że rozmawiamy o czemś zupełnie niewinnem.
Opowiadanie trwało tak długo, że po skończeniu jego musiałem przypuścić, iż Murad Habulam już do zamku powrócił. Dlatego kazałem drzwi znowu zamknąć.
Z moich słuchaczy Halef się najbardziej rozsrożył.
— Panie — rzekł — poszedłbym do tych drabów do szopy i posłał im kulę w łeb każdemu. Wówczas mielibyśmy spokój i moglibyśmy dalej ruszyć spokojnie.
— Chcesz być mordercą?
— Mordercą? A tobie co? To drapieżne zwierzęta. Jak zabijam śmierdzącego szakala, albo hyenę, nie czyniąc sobie z tego wyrzutów, tak mogę ubezwładnić tych łotrów, nie obciążając tem sumienia.
— Nie jesteśmy ich sędziami!
— Oho! Godzą na nasze życie. Znajdujemy się względem nich w stanie własnej obrony.
— To prawda, ale możemy udaremnić ich zamachy, nie pozbawiając ich życia.
— W takim razie ich się nie pozbędziemy i będą nas dalej ścigać.
— Jeśli będziemy tak uważali jak dotąd, to nic nam nie zrobią.
— Czyż mamy się ustawicznie dręczyć myślą o tych łotrach? Czy odczuwamy jaką przyjemność z tej podróży? Czy ta jazda może wzbogacić naszą wiedzę? Jedziemy przez ten kraj, jak owe mrówki, idące przez drogę w oczekiwania, że ktoś je rozdepcze. Dziękuję za tę przyjemność! Wystrzelajmy więc te szakale w ludzkiej postaci, gdzie i kiedy zdołamy!
— Ja wiem dobrze — odrzekłem — w jakiem znajdujemy się położeniu. Jeśli ich oddamy sędziemu, wyśmieją się z nas potajemnie. Jeśli natomiast sami zastosujemy prawo odwetu, postąpimy wbrew przykazaniom mej wiary i zasadom ludzkości. Musimy więc zaniechać jednego i drugiego i starać się obronić tym nieprzyjaciołom, nie dopuszczając się zbrodni.
— Ależ to nie jest zbrodnia!
— W moich oczach, tak. Jeżeli mogę się przed nieprzyjacielem inaczej obronić, to zabicie go jest karygodnem. Podstępem zdobywa się często tyle, co siłą.
— Cóż poczniesz?
— Pozwolę im wleźć na wieżę i postaram się, żeby zleźć nie mogli.
— Tak, to niezła myśl, ale jeżeli potrafią wyleźć, to zdołają także zleźć tą samą drogą.
— A jeżeli zabierzemy im drabinę, gdy będą na górze?
— Hm! W takim razie zejdą schodami.
— Gdyby tak uczynili, zdradziliby się ze złymi względem nas zamiarami. Zresztą możemy im zamknąć tę drogę. Potrzeba tylko młotka i dużych gwoździ, aby wieko przybić do podłogi.
Janik okazał gotowość dostarczenia tych rzeczy razem z dużą klamrą żelazną.
— To dobre — mówiłem dalej. — Ta klamra najlepiej posłuży do tego celu. Przymocujemy wieko nad najwyższymi schodami, że go z zewnątrz podnieść nie będzie można. Potem nie będą się mogli dostać na schody, a że usuniemy drabinę, więc będą musieli stać na deszczu aż do rana. To ostudzi ich przedsiębiorczość.
— Zihdi — rzekł Halef — twój plan godzi mnie z twoją zwyczajną dobrodusznością. To myśl wcale ładna wiedzieć o tych łotrach, że są tam, gdzie będą musieli zostać przez całą noc. Usiąść nie będą mogli, bo tam deszcz ze wszystkich stron pada i na podłodze jest z pewnością dużo wody. Ten najwyższy kat[35] zbudowany jest jak latarnia, w której szyb niema. Służył tylko do wyglądania i deszcz ma zewsząd wstęp wolny. Ponieważ zamurowano drzwi, prowadzące na balkon, a wieko się szczelnie zamyka, woda deszczowa niema zapewne którędy odpłynąć.
— O, przeciwnie — wtrącił Janik. — Jest tam dziura niewielka, którą woda odpływa.
— Czy nie da się zatkać?
— Bardzo łatwo. Kłaków jest poddostatkiem.
— Pysznie! Zatkamy ją zatem mocno. Niech sobie mordercy na górze w wodzie postoją i nabawią się gośćca, reumatyzmu, rwania i dziesięciu tysięcy rodzajów zaziębienia. Chciałbym, żeby stali w wodzie po pachy i...
Wstał i zaczął się szybko przechadzać. Miał jakąś myśl. Naraz zatrzymał się przed służącym, położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Janiku, ty najlepszy i najwierniejszy przyjacielu! Kocham cię, ale umiłowałbym cię stokroć więcej, gdybyś miał rzecz, której mi trzeba.
— Jaką? — spytał zagadnięty.
— Potrzeba mi przyrządu, który się pewnie u was nie znajdzie. Prawda, że nie macie tulumby[36]?
— Wielkiej nie, ale jest za to bostan fyszkyrmaju[37], na dwóch kołach.
— Człowiecze! Przyjacielu! Bracie! Coza dzielny chłopiec z ciebie! Nie przypuszczałem nawet, że posiadacie sikawkę!
— Pan sprowadził ją z Uskub zeszłego roku, bo podpalano mu ciągle stodołę. Stoi zawsze w ogrodzie, gotowa do użytku.
— Ileż wody może pomieścić?
— Trochę więcej niż duża kurna[38].
— To dobre; ale na co mi się przyda bostan fyszkyrmaju, jeśli brak do tego rzeczy najważniejszej.
— Jakiej?
— Kyrby[39], długiego kyrby. Tego tu niema? Mały hadżi był w natchnieniu. Pytania zadawał tak gorliwie, jakby chodziło o szczęście świata całego.
— Owszem jest. Ale tylko akar sugetirdżi[40], jakiego się używa do gaszenia pożaru. Teraz tylko pytanie, jak długi ma być.
— Żeby dostał do krawędzi wieży.
— Będzie taki, a może nawet trochę dłuższy.
— Człowieku, niech cię uścisnę! Pójdź do mej piersi! Tyś jest radością mojego istnienia, rozkoszą życia i szczęściem dni moich! Mamy więc sikawkę i węża. To zachwycające! Wąż tak długi, jak mi właśnie potrzebny. Ktoby pomyślał, że tu w Kilissely znajdzie się taki przyrząd!
— To łatwo pojąć. Bez węża i sikawka nie pomogłaby wiele, bo musielibyśmy wodę nosić z daleka — odpowiedział Janik.
— Ze stawu?
— Nie; to byłoby za daleko. Jest tu zaraz koło wieży przy samym murze wielki su deliki[41], zawsze napełniony. Tam się stawia sikawkę, a węża ciągnie się tam, gdzie się pali.
— Su deliki, z którego można napełnić sikawkę! Czy głęboki, czy wielki? Czy dużo tam jest wody?
— Nie wiem, naco ci wody potrzeba, ale myślę, że do twego zamiaru wystarczy.
— Tak sądzisz? To rzeczywiście wspaniałe! Słowa twoje są jak krople rosy, spadające na niwy spragnione. Mowa twoja warta sto piastrów i gdy kiedyś zostanę bin kire bin sahibi[42], otrzymasz nawet tysiąc. Więc ty nie wiesz, naco mi wody potrzeba?
— Nie.
— I nie przeczuwasz?
— Nie.
— W takim razie niech Allah chroni twój mózg, podobny do wyschłej studni. Uważaj, mój zihdi pewnie już odgadł, co zamierzam. Nieprawdaż, panie?
Ponieważ to pytanie do mnie było zwrócone, przeto skinąłem głową.
Z oczu jego biła wewnętrzna radość. W zachwyt wprawiał go pomysł spłatania figla naszym wrogom. To też był dość rozczarowany, gdy mu odpowiedziałem poważnie:
— To tylko czodżukluk[43]; nic więcej.
— Zidhi, tego mi nie mów. Te łotry wyjdą na wieżę, by nas pozabijać. Ty się postarasz, żeby zleźć stamtąd nie mogli i przez całą noc na górze zostali. Zgoda, ale ja chcę od siebie coś dodać, żeby im tam na górze nie było zbyt dobrze. Napompujemy im do komnaty pełno wody. Jest ona wprawdzie otwarta ze wszystkich stron, ale ściana sięga przecież mężczyźnie po piersi i potąd niech stoją w wodzie. A może tobie ich żal? Czy cię to wzrusza, że się mogą ci mordercy zaziębić i dostać małego disz agryssy[44].
— To nie. Trzeba sprawić, żeby noc spędzili możliwie najniewygodniej, ale mimoto nie pochwalam twego zamiaru.
— Ale kara musi ich spotkać!
— Całkiem słusznie. Jednak możesz przez to sobie i nam zaszkodzić.
— Nie, zihdi. Przygotujemy wszystko tak, że nikt nic nie zauważy. Co wy na to Omarze i Osko?
Obydwaj z nim się zgadzali i wszyscy trzej dopóty szturmowali do mnie z prośbami, dopóki, choć z przykrością, nie dałem przyzwolenia.
Janik wyszedł i powrócił niebawem ze zwiniętym w krąg wężem i sznurem. Towarzysze moi wyleźli z nim na górę i wkrótce usłyszałem mimo szmeru, wywołanego deszczem, głośne uderzenia młotka. Janik miał go razem z klamrą w kieszeni i teraz po przywiązaniu węża przybili wieko tak mocno, że nikt nie zdołałby z góry dostać się do wieży.
Powróciwszy, rzekł Halef tonem najwyższego zadowolenia:
— Dobrze zrobiliśmy to, zihdi. Ty sam lepiej nie potrafiłbyś tego.
— Jakże przymocowaliście węża?
— Tak, że zwisa z wieży, a na dole da się przyśrubować do sikawki.
— A jeśli go zobaczą, przystawiając drabinę?
— Janik powiada, że drabinę przyłożą pewnie z drugiej strony, gdzie im drzewa nie będą przeszkadzały. Ujście węża wchodzi do górnej komnaty, ale tak, że woda ściekać będzie po ścianie bez szumu. Musieliby w ciemności bardzo szukać, żeby go znaleść. W innych izbach okiennice pozamykane także szczelnie teraz życzę sobie jedynie, żeby goście kąpielowi niebawem się pojawili.
— To jeszcze potrwa czas jakiś, bo Habulam wspomniał, że przyśle nam dobrą wieczerzę.
— Czy mam pójść po nią? — zapytał Janik.
— Dobrze. Udaj jednak, że istotnie kosztowałeś jajecznicy i że cierpiałeś boleści. Staraj się też pomówić z Anką! Może będzie miała jaką wiadomość dla nas.
Poszedł, my zaś czekaliśmy w ciszy na jego powrót, nie mając już nic istotnego do omówienia. Halef leżał na swej opończy i zacierał ręce, śmiejąc się zcicha i wyrzucając od czasu do czasu niezrozumiałe okrzyki. Myśli jego zaprzątnięte były zupełnie urządzeniem kąpieli dla nieprzyjaciół.
Janik wrócił, ale nie sam. Przyniósł wieczerzę, a że nie mógł udźwignąć wszystkiego, przeto towarzyszył mu Humun. Nie wszedł jednak, lecz pozostał na dworze, dopóki Janik nie wziął od niego ciężaru, poczem oddalił się z największym pośpiechem.
Jedzenie było wyśmienite. Dostaliśmy tęgą misę balyk czorbaju[45], tak dobrej, że lepszej w Pradze, ani w Wiedniu nie podają. Ponieważ łyżek nie było, otrzymaliśmy filiżanki, któremi czerpaliśmy zupę. Potem nastąpił ogromny iblik dolduri[46] w cieście z mąki, fig i tłuczonych orzechów. Następnie oglak kebabi[47], wcale niezła, pomimo że spotyka się często u ludzi uzasadniony wstręt do mięsa koźlego. Do tego podano tłusty pilaw i rozmiękczone migdały. Deser stanowiły owoce i cukry, których nie kosztowaliśmy jednak. Z tamtych potraw została także więcej niż połowa. Bylibyśmy nie tknęli niczego, ale Anka kazała nas uspokoić, że możemy jeść bez obawy, gdyż sama wszystko przyrządzała i że podczas tego nikt do kuchni nie wchodził.
— Ale twój pan jest w mieszkaniu? — spytałem Janika.
— Tak. Siedzi, pali fajkę i patrzy przed siebie. Kazał mnie zawołać i zapytał, co mi dolega. Zrobiłem minę okropną i powiedziałem, że zjadłem ajwę[48], prawdopodobnie niedojrzałą, bo spowodowała wielki ból brzucha.
— To było bardzo mądrze z twej strony. Teraz sądzi może, że nic ci nie wiadomo o jego trucicielstwie i nie będzie uważał za konieczne udawać przed tobą.
— To słuszne. Nie krył się z niczem zaiste. Dał mi całkiem wyraźnie do poznania, że jest wściekły na was i chciał wiedzieć o wszystkiem, co tylko robicie i mówicie. Opowiadałem mu, że noga cię boli, że chodzić nie możesz, że znużenie wasze jest tak wielkie, iż życzycie sobie spocząć jak najrychlej. Na to kazał mi zaraz po jedzeniu przygotować dla was łóżka do spania. Potem mam zaraz sam pójść na spoczynek. Im prędzej się położycie, mówił, tem wcześniej wstaniecie, a ja będę musiał też być wyspany, by wam móc usługiwać.
— Bardzo rozumnie z jego strony! Gdzie sypiasz zazwyczaj?
— Z Humunem i resztą służby.
— To nieprzyjemne! Nie możesz się więc oddalić niepostrzeżenie, a nam ciebie przecież potrzeba.
— O, co do tego, to nie obawiaj się, effendi. Od dzisiaj nikt nie chce spać ze mną, a Humun wskazał mi na rozkaz pana miejsce noclegu pod dachem. Jeśli sobie życzysz, udam, że idą spać, lecz powrócę tutaj do wieży. Będzie już zaryglowane, ale ja zapukam.
— Lecz nie tak, jak zazwyczaj. To mógłby także kto inny uczynić. Zapukaj do okiennicy, która wychodzi na tamtą stroną, raz, potem dwa, a wkońcu trzy razy. W ten sposób będziemy wiedzieli, że to ty jesteś i otworzymy. Powiedz o tem także Ance. Nie wiadomo, co się może u Habulama pod twą nieobecność zdarzyć. Niechaj uważa i zawiadomi nas w danym razie.
Janik zabrał naczynie i przyniósł nam jeszcze kilka koców do nakrycia. Po jego powtórnem odejściu zgasiliśmy światło. Okiennice i drzwi były zaryglowane, ale miały tyle szpar, że z zewnątrz można było zobaczyć, iż światła u nas już niema.
W dwie godziny później powrócił Janik. Na umówiony znak wpuściliśmy go do środka.
— Przyszedłem tak późno — szepnął do nas — ponieważ przyszło mi na myśl Habulama podsłuchać. Kazał wszystkim iść spać, a sam zakradł się z Humunem do szopy. Obydwaj właśnie tam wleźli.
— W takim razie wiemy już, o co idzie. Będą przekonani, że śpimy; możemy więc spodziewać się, że lada chwila wyjdą na wieżę.
— Trzeba zobaczyć — rzekł Halef i wylazł wraz z innymi na górę.
Deszcz padał ciągle i szeleścił tak mocno, że niepodobna było słyszeć kroków kogoś z zewnątrz nadchodzącego.
Siedziałem sam w dolnej komnacie i czekałem. Po jakimś czasie zeszli wszyscy czterej, a Halef oznajmił:
— Zihdi, oni są już na górze. Właśnie włazi ostatni; było tam siedm osób.
— W szopie było dziewięciu. Miridit odjechał, a Mibarek musiał pozostać, bo jest zraniony.
— To się zgadza. Teraz odstawimy drabinę i sprowadzimy sikawkę.
— Weźcie z sobą koce, bo pomokniecie do nitki.
Zrobili tak, poczem odemknęli drzwi i wyszli. Ja powstałem, opierając się o ścianę i otworzyłem okiennicę, wychodzącą na wewnątrz. Na dworze było ciemno, lecz pomimo ciemności i gęstego deszczu dostrzegłem niebawem czterech ludzi, robiących coś koło okiennicy. Następnie doszło mnie miarowe skrzypienie dźwigni od sikawki. Przyśrubowali węża i pompowali z wszystkich sił. Jama z wodą znajdowała się tuż pod mem oknem.
Od czasu do czasu dawał się słyszeć przyciszony głos komendy Halefa. Mały hadżi był mimo deszczu w swoim żywiole.
Na górze panowała cisza. Można się było domyślić, że pompowanie skutek odniosło. Prawdopodobnie łotry nie zdawali sobie sprawy, skąd woda pochodzi, ale wystrzegali się zdradzenia swej obecności. Starali się niewątpliwie usilnie otworzyć klapę nad schodami. Habulam wspomniał był, że weźmie z sobą świder w tym celu. Możliwe było w każdym razie, że wyrwą klamrę. Wtedy zeszliby na dół; dlatego przygotowałem się na przyjęcie ich z rewolwerem w ręku. Ale mimo że bystro nadsłuchiwałem w kierunku schodów, nie usłyszałem nic. Halef dobrze przymocował przykrywę.
Tak minął czas dość długi, więcej niż godzina; poczem wszyscy czterej towarzysze wrócili.
— Skończyliśmy, zihdi — oznajmił Halef z zadowoleniem.
— Pompowaliśmy z całej siły, a teraz przemokliśmy jak kury. Czy pozwolisz lampę zapalić?
— Tak, lepiej nam będzie ze światłem.
Zapalił lampę i dolał oleju. Następnie wyszli wszyscy na górę aż do komnaty, nad którą stali w wodzie nasi wrogowie. Tam otworzył Halef okiennicę i usłyszałem głos jego:
— Allah sallem wer, czelebilerim — Allah niech was pozdrowi, moi panowie! Czy chcecie w tej dusznej spiekocie zaczerpnąć trochę świeżego powietrza? Jak wam się tam wspaniały widok podoba? Nasz effendi każe was zapytać, czy ma przysłać wam swój dalekowidz, iżbyście lepiej deszcz rozpoznać mogli.
Nadsłuchiwałem, ale odpowiedzi nie było. Wyszydzeni zachowywali się całkiem spokojnie.
— Dlaczego właściwie kąpiecie się w nocy tam na górze? — mówił Halef dalej. — Czy to taki zwyczaj w tych stronach? Bardzoby mnie bolało, gdyby woda nie miała odpowiedniej ciepłoty. Nie należy jednak nikogo podglądać w kąpieli i dlatego będziemy tacy grzeczni, że się usuniemy. Jest nadzieja, że do rana będziecie gotowi; wtenczas ja, wasz sługa najuniżeńszy, pozwolę sobie dowiedzieć się o wasze wysokie zdrowie.
Zeszedł razem z tamtymi i zaśmiał się do mnie:
— Zihdi, oni świetnie wpadli w pułapkę; żaden z nich nie waży się słowa powiedzieć. Zdawało mi się, że słyszałem, jak kłapali zębami. Teraz możemy zasnąć wygodnie, bo nikt nam już nie przeszkodzi.
— Tak, śpijcie spokojnie — rzekł Janik. — Jesteście znużeni jazdą, ale ja jestem jeszcze żwawy. Ja będę czuwał i zbudzę was w razie potrzeby. Ale wszelkie obawy już zbyteczne. Ci ludzie w żaden sposób na dół nie zejdą. Mogłaby tylko woda przedostać się do nas przez powałę. Ale i w takim razie nie byłoby niebezpieczeństwa.
Miał słuszność, a ponieważ zasługiwał w całej pełni na nasze zaufanie, przeto położyliśmy się na spoczynek.





  1. Podagra.
  2. Filiżanki.
  3. Palestyna.
  4. Sahara.
  5. Egipt.
  6. Arabia.
  7. Geografia.
  8. Księgarz.
  9. Dostawcą armii.
  10. „Zły wzrok“.
  11. Drabina.
  12. Jajecznica.
  13. Trucizna na szczury.
  14. Pokój przyjęć.
  15. Wieczerza.
  16. Rajskie ptaki.
  17. Kucharz.
  18. Potrawa życia.
  19. Potrawa śmierci.
  20. Kaleka.
  21. Klej na ptaki.
  22. Zły wzrok, działający na odległość.
  23. Widmo.
  24. Zawieszenie broni.
  25. Pokój.
  26. Ojciec potępienia — dyabeł.
  27. Wspaniałomyślność jest silniejszą od broni.
  28. Krew za krew.
  29. Oszczędzaj drugich, aby cię oni oszczędzali.
  30. Wdzięczność prowadzi do nieba.
  31. Słowo honoru.
  32. Zaraza.
  33. Po arabsku: cykuta i lulek.
  34. Wróbel.
  35. Piętro.
  36. Sikawka pożarowa.
  37. Sikawka ogrodowa.
  38. Wanna.
  39. Wąż gumowy.
  40. Do sprowadzania wody.
  41. Zbiornik wody.
  42. Milionerem.
  43. Dzieciństwo.
  44. Ból zębów.
  45. Zupa rybia.
  46. Kapłon nadziewany.
  47. Pieczeń z jednorocznego koźlęcia.
  48. Pigwa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.