<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Stakemani.

Pomiędzy Teksas, Arizoną, Nowym Meksykiem a terytoryum indyańskiem, albo mówiąc inaczej, pomiędzy odnogami gór Ozark, dolną i górną Sierra Guadelupe a górami Gualpa, leży ujęta dokoła wzgórzami, odgraniczającemi górny bieg Rio Pecos, oraz źródła rzek Red River, Sabina, Trinidad, Brazos i Kolorado, rozległa i okropna połać kraju, którą możnaby nazwać Saharą Stanów Zjednoczonych.
Puste płaszczyzny suchego, rozżarzonego piasku, przeplatane skalnymi pokładami, nie użyczają roślinności warunków do choćby najkrótszego bytu. Nagle, bez żadnego przejścia, następuje zimna noc po dziennym skwarze. Ani samotny dżebel, ani zieleniejące wadi nie przerywa, jak na Saharze, martwej, jednostajnej, pustyni, cichy bir nie wyczarowuje swą wilgocią żadnej oazy. Brak tu nawet stopniowania o charakterze stepowym między porosłymi lasem terenami górzystymi a dziczą, pozbawioną wszelkiego życia. Wszędzie staje przed oczyma śmierć bez osłony w swej najstraszliwszej postaci. Tylko tu i ówdzie sterczy — nie wiadomo jaką siłą wydobyty i zachowany — samotny krzak merkity z liśćmi jak ze skóry, jak gdyby drwił sobie z oczu ludzkich, spragnionych zieloności. Również ze zdziwieniem spotyka się gdzieniegdzie gatunek dzikich kaktusów, rosnących pojedynczo lub w grupach, albo też pokrywających gęsto rozległe płaszczyzny. Gdy je człowiek widzi, napróżno usiłuje odgadnąć i wyjaśnić sobie zagadkę ich bytu. Lecz ani merkita, ani kaktus nie czynią na widzu przyjemnego wrażenia. Barwa ich szaro-brunatna, a kształty brzydkie. Pokrywa je gruby pył piaskowy, a biada koniowi, którego nierozważny jeździec skieruje na taką kaktusową oazę. Twarde i ostre jak igły kolce tak mu nogi poranią, że już nigdy nie potrafi chodzić. Jeździec musi go się wyrzec natychmiast, a zwierzę ginie marnie, jeśli go sam właściciel nie zabije.
Na przekór wszelkim strachom, jakimi ta pustynia przeraża, odważył się przecież człowiek na nią wstąpić. Wiodą przez nią gościńce do Santa Fé i fortu Union w górę do Paso del Norte i w dół ku obficie nawodnionym preryom i lasom prowincyi Teksas. Tamtejszy „gościniec“ nie ma jednak nic wspólnego z bitemi drogami w krajach cywilizowanych. Czasem wprawdzie przejedzie przez pustynię w największym pośpiechu samotny jeździec, lub rastreador, jakieś towarzystwo zuchwalców, lub dwuznaczna gromadka Indyan, kiedy niekiedy zaskrzypi po beznadziejnem pustkowiu powolny jak ślimak szereg wozów, zaprzężonych wołami, ale napróżno szukałbyś tam drogi we właściwem tego słowa znaczeniu. Nawet nie widać wyjeżdżonych kołami brózd. Każdy jedzie konno, lub na wozie, własnym torem, dopóki widzi na ziemi jakieś oznaki tego, że posuwa się we właściwym kierunku. Oznaki te jednak nikną z czasem nawet dla najwprawniejszego oka, a od tego punktu zaznaczony jest kierunek za pomocą wbitych w ziemię palików.
Mimoto pochłania ta pustynia ofiary, wobec jej rozmiarów o wiele liczniejsze i okropniejsze od tego haraczu, którym zadowalnia się afrykańska Sahara i środkowo azyatycka Szamo. Trupy ludzi i zwierząt, resztki wozów i siodeł, oraz inne, przerażające pozostałości leżą po drodze i na drodze i opowiadają nieme dzieje, niedosłyszalne wprawdzie dla ucha, lecz tem wyraźniejsze dla oka i wyobraźni. A w górze unoszą się ścierwożerne sępy, śledząc z niepokojącą wytrwałością każdy ruch, jaki się pod nimi odbywa, jak gdyby wiedziały, że im pewna zdobycz nie ujdzie.
Jak się ta pustynia nazywa? Mieszkańcy położonych dokoła obszarów nadają jej rozmaite, bądź angielskie, bądź francuskie, lub też hiszpańskie nazwy. W dalszych jednak stronach z powodu pali, wbitych na oznaczenie drogi, znana jest pod nazwą Llano estaccado.
W kierunku od dopływów rzeki Red River ku Sierra Rianca jechali dwaj jeźdźcy na straszliwie pomęczonych koniach. Biedne zwierzęta pochudły tak, że została na nich tylko skóra i kości, a sierść im się najeżyła, jak pióra ptakowi, który nazajutrz ma paść martwy w klatce. Potykając się za każdym niemal krokiem, wlokły bezsilne nogi tak powoli, że każdej chwili można było spodziewać się upadku. Oczy krwią im podbiegły, a suchy język zwieszał się z pomiędzy warg, które utraciły już swoją prężność. Pomimo spieki nie wystąpiła na nich ani kropla potu, a u pyska ani płatek piany, co dowodziło, że oprócz krwi, zgęstniałej od słonecznego żaru, nie było w nich ani kropli innej wilgotności.
Końmi tymi była Tony i mój mustang, a więc i jeźdźcami mogli być tylko Sam i Old Shaterhand.
Już od pięciu dni jechaliśmy przez Llano estaccado i z początku znajdowaliśmy wodę tu i ówdzie, teraz jednak zabrakło jej zupełnie. Jadąc w tej spiekocie ciągle myślałem o tem, jak praktyczną rzeczą byłoby, gdyby sprowadzono numidyjskie wielbłądy na tę pustynię.
Mały, zawiędły, Sam wisiał na szyi swojego konia, jak gdyby jakaś niewidzialna, a dobroczynna, siła na nim go utrzymywała. Usta miał otwarte, a w oczach ów tępy, bezduszny, wzrok, wskazujący na zbliżanie się zupełnego odrętwienia. Mnie samemu zdawało się, że ołów ciąży mi na powiekach, a krtań była tak wyschła, że nie próbowałem nawet jednego słowa wymówić, bojąc się, żeby najmniejszy dźwięk nie rozsadził mi gardła. W żyłach płynął roztopiony kruszec. Czułem, że najdalej za godzinę zesuniemy się z koni na ziemię i zginiemy z pragnienia.
— Wody! — stęknął Sam.
Podniosłem głowę, nie wiedząc, co na to odrzec. Wtem potknął się mój koń i stanął. Zadałem sobie niemało trudu, by go z miejsca poruszyć, lecz nadaremnie. Stara Tony poszła w tej chwili za jego przykładem.
— Zsiadać! — szepnąłem prawie, a mimoto każdy dźwięk tego słowa sprawiał mi ból niewymowny. Zdawało mi się, że cały przewód oddechowy od płuc aż do warg nadziany jest tysiącami szpilek.
Zlazłem z konia, wziąłem go za cugle i poszedłem dalej w milczeniu. Uwolnione od ciężaru zwierzę powlokło się za mną powoli. Sam ciągnął za sobą swoją Rozynantę, lecz był widocznie jeszcze bardziej znużony odemnie. Zataczał się poprostu i za każdym krokiem zdawało się, że upadnie. Tak posuwaliśmy się jeszcze z milę angielską, kiedy naraz usłyszałem za sobą westchnienie. Oglądnąwszy się, ujrzałem poczciwego Sama na piasku z zamkniętemi oczyma. Przystąpiłem i usiadłem obok niego, nie mówiąc ani słowa, gdyż żadne gadanie nie mogło zmienić naszego położenia.
Taki więc miał być koniec mojego życia i moich wędrówek! Starałem się wspomnieć sobie o rodzicach i rodzeństwie w dalekiej ojczyźnie, starałem się zebrać myśli do modlitwy, ale napróżno, gdyż mózg mi się gotował. Padliśmy ofiarą sztuczki, którą niejeden już przypłacił życiem.
Od Santa Fé i przez Paso del Norte wracają często tamtędy na wschód oddziały poszukiwaczy złota, którym sprzyjało szczęście w kopalniach i digginach kalifornijskich, i muszą przebyć Llano estaccado, gdzie właśnie czyha na nich niebezpieczeństwo, tkwiące nietylko w warunkach klimatycznych i topograficznych, lecz także jeszcze innych. Ludzie, którzy nie mieli szczęścia w kopalniach i stracili chęć do pracy uczciwej, osobniki podupadłe moralnie i materyalnie, jakie Wschód z siebie wypluwa, przedstawiciele wszelkiego rodzaju zepsucia, schodzą się na skraju Estaccada i urządzają zasadzki na poszukiwaczy złota. Ponieważ są to przeważnie silne i zahartowane postaci, a odwagę swoją wypróbowały już w tysiącznych potrzebach i walkach, przeto w każdym razie niebezpiecznie jest z niemi się zaczepić. Ci rabusie wpadli na pomysł tak okrutny i niegodziwy, że gorszego niepodobna sobie wyobrazić. Oto zabierają pale, wskazujące drogę, i wbijają je w innym, fałszywym, kierunku, po którym dostają się podróżni w najgłębsze okropności pustyni i prosto w objęcia śmierci z głodu i pragnienia. Potem rabusie przywłaszczają sobie mienie nieżywych bez szczególnego wysiłku i niebezpieczeństwa. Wskutek tego bielą się kości setek ludzi w głębokiej samotności na słońcu, gdy tymczasem krewni napróżno oczekują ich powrotu, lub przynajmniej skąpej wieści o nich.
Szliśmy dotąd z ufnością z biegiem owych pali i dopiero około południa zauważyliśmy, że jesteśmy na złej drodze. Nie wiedząc, kiedy zboczyliśmy z drogi właściwej, nie mogliśmy wracać, zwłaszcza że stan nasz czynił nam każdą minutę coraz droższą. Sam nie potrafił już iść dalej, a ja byłbym uszedł także najwyżej milę, gdybym siły wytężył aż do ostatka. Choć żywi, czuliśmy, że znajdujemy się już w grobie, z którego mogła nas wyrwać jakaś szczęśliwa okoliczność i to gdyby nastąpiła możliwie najprędzej.
Wtem zabrzmiał nademną ochrypły i przeraźliwy krzyk. Spojrzawszy w górę, zobaczyłem sępa, który prawdopodobnie niedawno zerwał się z ziemi, a teraz zatoczył nad nami koło, jak gdyby uważał nas już za swą pewną i niechybną zdobycz. Jego obecność tutaj wskazywała na to, że niedaleko od nas leżała gdzieś ofiara pustyni, albo siedział zaczajony stakeman[1], jak nazywają rozbójników Estaccada. Rzuciłem wzrokiem dokoła, aby odkryć jaki ślad jego.
Chociaż żar słońca i gorączki pędził mi krew do naczyń krwionośnych w oczach tak, że mnie bolały i groziły odmówieniem służby, mimoto zobaczyłem w oddaleniu mniej więcej tysiąca kroków kilka punktów, które nie mogły być ani kamieniami, ani innemi wzniesieniami gruntu. Wziąłem do ręki strzelbę i starałem się tam zbliżyć.
Nie uszedłem był jeszcze ani połowy tej przestrzeni, kiedy rozpoznałem trzy kujoty, a nieco opodal kilka sępów. Zwierzęta te siedziały dokoła jakiegoś ciała. Musiał to być człowiek lub zwierzę, jeszcze nie całkiem martwe, gdyż kujoty i sępy byłyby się już podzieliły jego trupem. Mimo wszystko widok kujotów napełnił mię czemś w rodzaju nadziei, ponieważ one, jako nie mogące długo obejść się bez wody, nie zapuszczają się zbyt daleko na wyschłe obszary pustyni. Zresztą trzeba było zobaczyć, co za ciało otoczyły. Już podniosłem był nogę, aby iść dalej, kiedy zaświtała mi myśl, pod wpływem której wymierzyłem czemprędzej ze strzelby.
Byliśmy blizcy śmierci z pragnienia, wody zaś nigdzie nie było. Czy jednak krew tych zwierząt nie mogła orzeźwić nas choć w nieznacznym stopniu? Złożyłem się więc, lecz z powodu osłabienia i gorączki ręce nie dopisały, bo wylot lufy chwiał się o kilka cali to w jedną, to w drugą stronę. Usiadłem więc na ziemi, wsparłem rękę na kolanie i w ten sposób dopiero wystrzeliłem.
Wypaliłem raz i drugi, a dwa kujoty zaczęły się tarzać w piasku. Na ten widok zapomniałem o osłabieniu i pobiegłem pospiesznie na to miejsce. Pierwszy wilk miał przestrzeloną głowę, ale drugi strzał był taki, że musiałbym go się wstydzić przez całe życie, gdyby nie usprawiedliwiał mnie mój stan i choroba. Kula strzaskała drugiemu zwierzęciu tylko przednie nogi, a ono wyjąc z bolu walało się po piasku.
Dobyłem noża, przeciąłem pierwszemu wilkowi żyłę na szyi i zacząłem ssać krew, jak gdyby to był nektar olimpijski. Następnie wyjąłem skórzany kubek, napełniłem go krwią i przystąpiłem do człowieka, leżącego na ziemi jak martwy. Był to murzyn. Zaledwie rzuciłem na jego nie czarną teraz, lecz brudną ciemnoszarą twarz, omal kubka nie upuściłem na ziemię.
— Bob!
Na ten okrzyk otworzył on lekko powieki.
— Wody! — westchnął.
Ukląkłem obok niego, podniosłem go i przytknąłem mu kubek do ust.
— Pij!
On rozchylił wargi, lecz wyschnięte gardło nie mogło już przełykać, wskutek czego upłynęło sporo czasu, zanim wlałem weń ten płyn wstrętny. Potem upadł murzyn napowrót.
Teraz należało pomyśleć o Samie. Zużytkowałem naumyślnie pierwej krew śmiertelnie ugodzonego zwierzęcia, ponieważ byłaby się ścięła prędzej, aniżeli krew uszkodzonego tylko zewnętrznie.
Przystąpiłem teraz do zranionego kujota, a chociaż wściekle godził we mnie zębami, nie zabiłem go, lecz wziąwszy za kark, powlokłem aż do Sans-eara. Tam przygniotłem go do ziemi, żeby się nie mógł poruszyć i otworzyłem mu żyłę.
— Samie, masz, pij!
Mały westman leżał na ziemi zupełnie zobojętniały, ale teraz się podniósł.
— Pić? Oh!
Skwapliwie pochwycił kubek i wypróżnił go za jednym razem, wobec czego napełniłem ponownie. Sam wypił poraz drugi.
— Krew! Brrr, a jednak to lepsze, niżby kto sądził.
Wysączyłem resztę krwi i zerwałem się prędko, gdyż zbiegły przedtem trzeci kujot powrócił i pomimo obecności murzyna zajął się martwym jego towarzyszem. Nabiłem strzelbę nanowo, podszedłem bliżej i zastrzeliłem go. Krwią jego wzmocnił się murzyn na tyle, że zaczął ruszać członkami i całkiem oprzytomniał.
Podróżnik miewa często spotkania, które nazwać można cudownemi, a takiem było właśnie spotkanie murzyna, którego znałem bardzo dobrze. Korzystałem w swoim czasie z gościny jego pana, jubilera Marshalla w Louisville i polubiłem wiernego i wesołego czarnoskórca. Synowie jubilera odbyli ze mną wyprawę myśliwską w góry Cumberlanda i odprowadzili mnie potem nad Mississipi. Byli to mili młodzieńcy, z których towarzystwa bardzo byłem zadowolony. Nie mogłem sobie wyjaśnić, w jaki sposób dostał się stary, siwowłosy, Bob na tę pustynię.
— Czy już wam lepiej, Bob? — zapytałem.
— Lepiej, bardzo lepiej, całkiem lepiej — odrzekł, poznawszy mnie widocznie dopiero teraz. — Massa, czy to być może? Massa Charley, całkiem, bardzo wielki myśliwiec? Oh, nigger Bob być bardzo szczęśliwy, że zetknąć się z massa, bo massa Charley ocalić massa Bern, który zupełnie być zabity, bardzo nieżywy.
— Bernard? A gdzie on?
— Gdzie być massa Bern? — Oglądnął się i wskazał na południe. — Massa Bern tam być! O, nie, być tam, albo tam, albo tam!
Obrócił się przytem dokoła własnej osi i pokazał na zachód, północ i wschód. Poczciwy Bob sam nie znał miejsca pobytu swego młodego pana.
— Co Bernard robi tu na Llano estaccado?
— Co robić? Bob tego nie wiedzieć, gdyż Bob nie widzieć massa Bern, on odejść z wszystkimi innymi massa,
— Kto są ci ludzie, z którymi jeździ?
— Być myśliwcami, być kupcami, być... oh Bob nie wiedzieć wszystkiego!
— Dokąd chciał jechać?
— Do Californ, do Francisko, do młodego massa Allan.
— A więc Allan jest we Francisko?
— Massa Allan tam być i kupić bardzo wiele złota dla massa Marshalla. Ale massa Marshall nie potrzebować już złota, bo massa Marshall już nie żyć.
— Master Marshall umarł? — zapytałem zdumiony gdyż jubiler trzymał się wówczas bardzo rzeźko.
— Umrzeć nie wskutek choroby, lecz wskutek morderstwa.
— Zamordowali go? — zawołałem przerażony. — Kto?
— Bob nie znać morderców i nikt ich nie znać. Mordercy przyjść w nocy, pchnąć nożem w piersi massy Marshalla i zabrać wszystkie kamienie, klejnoty i złoto massy Marshalla. Kto być mordercą i dokąd pójść, tego nie wiedzieć ani szeryf, ani jury, ani massa Bern, ani Bob.
— Kiedy to się stało?
— Przed wiele tygodni, wiele miesięcy; pięć miesięcy. Massa Bern zostać bardzo ubogi i napisać do massa Allan w Californ, lecz nie otrzymać odpowiedzi i dla tego sam pójść szukać massę Allana.
Była to zaiste straszna wiadomość. Morderstwo i rabunek zburzyły szczęście tej zacnej rodziny, pozbawiły życia ojca i wtrąciły w nędzę obu synów. Wszystkie kamienie i klejnoty zniknęły. Ta wieść przypomniała mi odrazu dyamenty, odebrane Fredowi Morganowi. Ale co mogło sprawcę zapędzić z Louisville na preryę?
— Jak odbywaliście podróż?
— Z Memfis do fortu Smith, a potem przez góry do Preston. Bob jechać i chodzić aż do wielka, straszna pustynia Estaccad, gdzie już wody nie znaleźć. Koń i Bob się zmęczyć, Bob spaść na ziemię, koń pobiec, a Bob zostać na ziemi. Potem straszna bieda, Bob prawie umrzeć z pragnienia, aż przyjść massa Charley i dać Bobowi krew do ust. O, massa, ocalić massę Marshalla, a Bob kochać massę tak bardzo, jak cały świat, całą ziemię!
Było to zaiste życzenie, do którego spełnienia nie przywiązywałem żadnej nadziei. Nie wiem, skąd pochodziła ufność murzyna do mnie, ale zaspokoić jej teraz również nie mogłem. Mimoto pytałem dalej:
— Ilu ludzi liczyło wasze towarzystwo?
— Bardzo wiele: dziewięć ludzi i Bob.
— Dokąd zmierzaliście najpierw?
— Tego Bob nie wiedzieć. Bob zawsze jechać z tyłu i nie słychać, co massa mówić.
— Masz nóż i szablę. Czy wszyscy byliście uzbrojeni?
— Dużo flint, rusznic, nóżów, pistoletów i rewolwerów.
— A kto był waszym przewodnikiem?
— Ten człowiek nazywać się Wiliams.
— Przypomnij sobie jeszcze raz dobrze, gdzie pojechali, kiedy z konia upadłeś?
— Nie wiedzieć już, tam i tam.
— Kiedy to było? O jakiej porze dnia?
— Być wkrótce wieczór i... ah, oh, teraz Bob wiedzieć. Massa Bern pojechać prosto w słońce, kiedy Bob upaść z konia.
— Dobrze! Czy możesz już chodzić?
— Bob znowu biegać, jak jeleń. Krew dobre lekarstwo na pragnienie.
Rzeczywiście mnie także tak orzeźwił ten szczególny napój, że nawet gorączka znikła. Obok mnie stał już Sam, w którym również nastąpiła ta zmiana. Przyszedł, aby nam się przysłuchać i wyglądał znacznie lepiej, aniżeli jeszcze przed pięciu minutami.
Towarzystwo, w którem znajdował się Bernard Marshall, musiało być tak samo wyczerpane, jak my, bo dzielny młodzian nie byłby opuścił wiernego sługi. Może pragnienie i gorączka tak szalały w jego wnętrznościach, że już nie był panem swoich myśli i zmysłów. Ostatnia wskazówka Boba naprowadzała na to, że taksamo jak my zdążał ku zachodowi. Jak jednak mieliśmy się dostać do niego, jak go ratować, kiedy nam właśnie tak bardzo potrzeba było pomocy, a konie nasze wypowiedziały nam służbę?
Długo nad tem myślałem, ale nie przyszła mi żadna myśl zbawcza, chociaż przypuszczałem, że towarzystwo nie będzie jeszcze zbyt daleko. Dlaczego jednak nie zostawili żadnych śladów?
Zwróciłem się do Sama z następującą prośbą:
— Zostań tutaj przy koniach! Może one o tyle się wzmocnią, że potem z milę ubiegną. Jeśli do dwu godzin nie wrócę, pójdziesz za moim śladem.
— Well, Charley! Nie polecisz zbyt daleko, gdyż ten łyk soku kujociego nie wystarczy naprzykład na długo.
Rozumie się samo przez się, że teraz nie mówiliśmy do siebie „wy“, jak w pierwszym dniu znajomości, lecz „ty“ zwyczajem westmanów.
Zbadawszy ziemię, przekonałem się, że ślady Boba wiodły od miejsca, na którem leżał, ku północy. Idąc za nimi, dostałem się w niespełna dziesięć minut na trop dziesięciu koni, które szły ze wschodu na zachód. Tu ze znużenia spadł murzyn z konia, czego nie zauważono widocznie, jeśli był w znacznej odległości od swego oddziału. Ślady pouczyły mię nadto, że koń jego pobiegł za tamtemi. Wszystkie zwierzęta musiały być bardzo znużone, gdyż potykały się często, a wlokły się tak, że suwały krok za krokiem kopytami po piasku.
Ta okoliczność sprawiła, że ślady były nadzwyczaj wyraźne, dzięki czemu mogłem szybko podążać naprzód. Powiadam „szybko“ i rzeczywiście tak było, chociaż dziś jeszcze nie potrafiłbym wyjaśnić, czy ten okropny napój, czy też troska o Bernarda Marshalla dała mi tyle sił niespodzianie.
Uszedłszy może z milę, ujrzałem kilka pojedynczo rosnących kaktusów, zeschłych już tak zupełnie, że nabrały już żółtego koloru. Potem zobaczyłem je w grupach, które coraz to więcej gęstniały, aż wkońcu utworzyły nieprzejrzaną przestrzeń, ciągnącą się daleko poza linię horyzontu.
Oczywiście trop, którym szedłem, nie prowadził pomiędzy niebezpieczne rośliny, lecz dokoła nich. Ruszyłem tamtędy, lecz niedaleko, gdyż naraz zaświtała mi myśl, która użyczyła mi nowych sił.
Gdy na rozżarzonych nizinach półwyspu Florida spiekota, pochłaniająca wodę, tak się wzmoże, że ludziom i zwierzętom grozi śmierć z pragnienia, ziemia zaś mimoto jest jako „płynny ołów, a niebo jak rozżarzony kruszec“ bez jednej chmurki na sobie, wówczas ludzie zapalają trawy i wszelkie rośliny, a ogień sprowadza deszcz. Sam widziałem to dwukrotnie, a kto choć do pewnego stopnia obeznany jest z prawami, siłami i zjawiskami natury, wyjaśni to sobie bez naukowych tłómaczeń.
O tem pomyślałem w tej chwili i równocześnie ukląkłem, aby nożem wyciąć potrzebne do zapalenia włókna. W kilka minut potem buchnął ogień, który z początku zwolna, lecz potem szybciej ogarniał coraz to szerszą przestrzeń, aż wreszcie rozlało się morze płomieni, którego granic niepodobna było objąć okiem.
Przeżyłem już kilka pożarów preryi, ale żaden nie posuwał się z takim łoskotem, jak to piekło kaktusowe, w którem poszczególne rośliny pękały z hukiem rusznicowego wystrzału, jak gdyby cały korpus wojska stanął do walki. Płomienie buchały w niebo, a nad nimi unosiła się para i dym, przez które przelatywały drzazgi z kaktusów, wyrzucanych w górę jak strzały. Czułem, jak ziemia drżała mi pod nogami, a w powietrzu huczało głucho jakby odgłosem bitwy.
To była najlepsza pomoc, jaką — przynajmniej teraz — mogłem dać Bernardowi Marshallowi. Potem wróciłem, nie troszcząc się o to, czy potem rozpoznam ich ślady, czy nie. Nadzieja tak mnie pokrzepiła, że na drogę powrotną byłbym potrzebował zaledwie pół godziny, tymczasem nawet to było zbyteczne, gdyż wkrótce spotkałem Sama i Boba z obydwoma końmi, które nabrały już nieco sił.
— Zounds, Charley, co się tam dzieje właściwie? Najpierw wydało mi się, że mamy trzęsienie ziemi, teraz jednak widzę naprzykład, że zapalił się ten piekielny piasek.
— Piasek nie, Samie, lecz kaktusy, których tam rośnie mnóstwo.
— Jak się zajęły? Ty chyba nie podłożyłeś ognia!?
— Właśnie, że to uczyniłem.
— Ależ, człowiecze, w jakim celu?
— Aby deszcz sprowadzić!
— Deszcz? Nie weź mi tego za złe, Charley, ale zdaje, mi się, że dla rozrywki dostałeś lekkiego bzika!
— Czy nie wiesz, że u niektórych dzikich uchodzą zbzikowani za bardzo rozumnych?
— Ty sam pewnie nie przypuszczasz, iż zrobiłeś coś mądrego. Gorąco podwoiło się teraz raczej, niż zmniejszyło.
— Gorąco się wzmogło, a z niem rozwinie się elektryczność!
— Daj mi naprzykład spokój z elektrycznością! Nie mogę jej ani zjeść, ani wypić i nie wiem wogóle, co to za kreatura.
— Niebawem ją usłyszysz, gdyż wkrótce zerwie się burza, może nawet z piorunami.
— Przestańże! Biedny Charley, dostałeś naprawdę bzika!
Spojrzał na mnie z wyraźnym i poważnym niepokojem. Ja zaś wskazałem ręką ku górze, pytając:
— Czy widzisz te zbliżające się pary wodne?
— Do stu piorunów, Charley! Na końcu gotów jestem przypuścić, że nie zwaryowałeś!
— Pary utworzą chmurę, która musi się gwałtownie wyładować.
— Charley, jeśli to się sprawdzi, to ja jestem osłem, a ty najmędrszym człowiekiem w Stanach Zjednoczonych i poza niemi!
— To za wiele, mój Samie! Widziałem taki pożar na Florydzie i tutaj zastosowałem poprostu ten środek, ponieważ sądzę, że nie zaszkodzi nam odrobina deszczu. Popatrz, oto masz już tę chmurę. Skoro tylko kaktusy się spalą, zacznie się burza, a jeżeli nie wierzysz, to przypatrz się tylko swojei Tony, jak wywija ogonem i wyrzuca nozdrzami! Mój mustang także wietrzy już deszcz, który, co prawda, nie rozszerzy się o wiele dalej jak na przestrzeń pożaru. Chodźcie naprzód, żeby na nas dobrze spadł!
Poszliśmy pieszo, chociaż mogliśmy już pojechać, gdyż zwierzęta okazywały żwawość, jak na swe siły niezwykłą i pchały się poprostu naprzód. Instynktem poczuły, że znajdą upragnione orzeźwienie.
Proroctwo moje spełniło się rzeczywiście. W pół godziny potem rozszerzyła się owa mała chmura tak dalece, że całe niebo nad nami wyglądało czarno. Nareszcie zaczął padać deszcz, ale nie zwolna, jak w strefach umiarkowanych, lecz nagle, jak gdyby chmury były stałemi naczyniami, które teraz poprzewracano. Zdawało się, że ktoś grzmoci nas pięściami po plecach i w przeciągu minuty przemoczyło nas tak zupełnie, jak gdybyśmy w ubraniach przepłynęli przez rzekę. Oba konie stały z początku cicho i wysoce zadowolone z tego, że je deszcz oblewał, a potem nawet zaczęły brykać, co dowodziło, że odzyskały siły zupełnie. Nas również ogarnęło nader przyjemne uczucie. Rozłożyliśmy koce, by nałapać jak najwięcej drogocennej wilgoci, poczem to, czego nie zdołaliśmy wypić, wlaliśmy do skórzanych worów.
Największą radość okazywał murzyn Bob. Zataczał koła, przewracał kozły i robił miny, które wskutek przeciwieństwa w zabarwieniu twarzy i włosów były nieopisanie śmieszne.
— Massa, massa, oh, oh, woda, dobra woda, dużo wody! Bob zdrów, Bob mocny, Bob znowu jechać, biegać, chodzić aż do Californ. Massa Bern będzie miał także wodę?
— Prawdopodobnie, gdyż wątpię, czy wyjechał daleko poza pole kaktusowe. Ale pij, bo wnet przestanie padać!
Murzyn podniósł szeroko krysy kapelusza, który mu był upadł na ziemię, przytrzymał go denkiem na dół, rozszerzył grube wargi tak, że powstała przepaść od ucha do ucha, odrzucił głowę wstecz i wpuścił orzeźwiający napój między zęby.
— Oh, ach, to dobrze, massa. Bob pić jeszcze wiele więcej! — Nadstawił znowu kapelusz, lecz rozczarował się srodze. — Ah, deszcz się skończyć; woda już nie przyjść!
Rzeczywiście ustał deszcz po ostatnim grzmocie tak samo prędko, jak się zaczął, co nam nie sprawiło już przykrości, gdyż ugasiliśmy zupełnie pragnienie, a ponadto napełniliśmy wory.
— A teraz posilmy się trochę — rzekłem — potem zaś dalej w drogę, aby dotrzeć do Marshalla!
W kilku minutach zjedliśmy po kawałku suszonego mięsa bawolego, a następnie dosiadłszy koni, pokłusowaliśmy naprzód. Bob okazał się przy tej sposobności tak doskonałym biegunem, że z łatwością dotrzymywał nam kroku.
Ślady zatarły się oczywiście po deszczu. Znałem jednak ich kierunek i niebawem zauważyłem łupę z harbuza, porzuconą prawdopodobnie przez jednego z ludzi, jadących przed nami.
Pole kaktusowe ciągnęło się niewątpliwie daleko ze wschodu na zachód, gdyż zdawało się, że czarne spalenisko poprostu się nie skończy. To mię pocieszało, gdyż wnosiłem stąd, że deszcz orzeźwił także tych, których szukaliśmy. Wreszcie minęliśmy spalenisko, a poza niem ukazała się w dali ciemna grupa, złożona z ludzi i zwierząt. Wziąłem do rąk lunetę i naliczyłem dziewięciu ludzi i dziesięć koni. Ośm postaci siedziało na ziemi, dziewiąta zaś, dosiadłszy konia, oddzieliła się od towarzystwa i ruszyła cwałem wprost na nas. Wtem jeździec musiał nas dostrzec, gdyż osadził konia. Przypatrzywszy mu się lepiej, poznałem Bernarda Marshalla.
Odgadłem jego zamiar. On znajdował się w stanie takiego znużenia i zobojętnienia, że tak samo jak inni nie zauważył braku swego sługi. Dzięki jednak ożywczemu deszczowi odzyskał znowu duchową prężność i uznał za swój obowiązek odszukać Boba i wrócić z nim do swoich ludzi. Domysł mój potwierdzała także ta okoliczność, że prowadził za sobą drugiego konia za cugle. To, że nikt się doń nie przyłączył, dotknęło mię trochę przykro. Byłbym się wobec tego założył, że towarzystwo składało się z samych Jankesów, dla których życie murzyna, zwłaszcza gdy nie jest ich sługą, znaczy tyle, co nic.
Pierwszy jeździec przypatrzył się nam dokładnie, zawołał ku swoim kilka słów i natychmiast wsiedli wszyscy na konie, wziąwszy broń do rąk.
— Naprzód, Bobie, wylegitymuj nas! — rozkazałem murzynowi.
Ten puścił się pędem, a my ruszyliśmy za nim dobrym krokiem. Skoro tylko Marshall poznał służącego, zniknęła jego nieufność, towarzystwo zaś zsiadło z koni i oczekiwało nas w pokojowej postawie. Bob tylko cokolwiek biegł przodem, dla tego usłyszeliśmy, co oznajmił głośno jubilerowi:
— Nie strzelać, nie kłuć; bardzo dobrzy, piękni ludzie; massa Charley, który zabija tylko Indsmen i łotrów, ale pozwala żyć gentlemanom i murzynom!
— Charley! Czy to być może? — zawołał zaskoczony niespodzianką Marshall i spojrzał bystro ku mnie.
W ojczyźnie jego ubierałem się bardziej gentlemanlike, aniżeli to na sawannie jest możliwe. Twarzy z małą bródką niełatwo poznać po kilku miesiącach z poza dziko wyrosłej, pełnej brody, a ponieważ nie widział mnie jeszcze nigdy w mojej obecnej powłoce, przeto nie wziąłem mu tego za złe, że nie poznał mnie odrazu zdaleka. Teraz jednak w oddaleniu trzydziestu długości konia przekonał się, że Bob miał słuszność. W jednej chwili stanął obok i podał mi z konia rękę.
— Charley, czy to prawda? Czy to wy rzeczywiście? Wszak wybraliście się byli do fortu Benton i w Góry Śnieżyste! Skąd zeszliście tu na Południe?
— Byłem i tam, Bernardzie, ale wydało mi się tam za zimno, dla tego zesunąłem się nieco niżej, a teraz witam was w Estaccado! Może mnie przedstawicie swoim towarzyszom?
— Oczywiście! Charley, zapewniam was, że tysiąc dolarów nie sprawiłoby mi takiej przyjemności jak wasza obecność. Zsiądźcie i przystąpcie bliżej!
To rzekłszy, zaznajomił mnie ze swoimi ludźmi, a potem zarzucił mnie tysiącem pytań, na które odpowiadałem, jak mogłem. Towarzystwo jego składało się z samych Jankesów, pięciu wojażerów z Towarzystwa dla sprzedaży futer i z trzech ludzi, tak obwieszonych bronią, że trudno było uważać ich za westmanów. Ja przypuszczałem, że to są pewnie owi wspomniani przez Boba kupcy. Oni jednak wyglądali raczej na awanturników, udających się na Zachód w celu zdobycia szczęścia w uczciwy, albo nieuczciwy sposób. Najstarszy z wojażerów, przedstawiony mi jako Wiliams, był dowódcą oddziału i wydawał się wcale znośnym „szopem“, że użyję zwykle spotykanego na Zachodzie wyrażenia. Gdy odpowiedziałem na kilka małoznaczących pytań Bernarda, zwrócił się do mnie, z czego wywnioskowałem, że Sam nie robił na nim wielkiego wrażenia.
— Wiemy już mniej więcej, kim jesteście, a teraz pragnęlibyśmy usłyszeć, dokąd zmierzacie.
— Może do Paso del Norte, a może gdzie indziej, sir. Zależy to od tego, jakie będziemy mieli zajęcie.
Nie uważałem za stosowne powiedzieć mu więcej, aniżeli mu na razie było potrzeba.
— A czem się trudnicie?
— Rozglądamy się trochę po świecie.
— Lack-a-day, to jest praca, przy której się człowiek nie nudzi, choćby nie potrzebował się zbytnio natężać. Jesteście w takim razie zamożni, jeśli nie bogaci nawet. Widać to także po waszej błyszczącej broni!
Jego przypuszczenie było niestety mylne, gdyż posiadałem właśnie tylko tę broń i kilka drobnostek, zostawionych w domu. Pytanie jego nie podobało mi się wcale, a jeszcze mniej podstępny wzrok i napół szyderczy, a napół pośpieszny ton, w jakim je wypowiedział. Był to człowiek nieostrożny i pomimo swojej znośnej powierzchowności wzbudził we mnie podejrzenie. Postanowiłem nadal mieć go ciągle na oku, a narazie odpowiedziałem, nie potwierdzając, ani zaprzeczając jego pytania:
— Zdaje mi się, że na Estaccadzie wszystko jedno czy jestem ubogi, czy zamożny.
— Macie słuszność, sir. Jeszcze pół godziny temu byliśmy wszyscy blizcy śmierci i tylko cud nas ocalił, cud, jaki się rzadko zdarza w tych stronach.
— Jaki?
— Oczywiście, że deszcz. Wy może przybywacie z okolicy, w której nie padał?
— Owszem, padał i u nas, gdyż samiśmy go wywołali.
— Wywołali? Co chcecie przez to powiedzieć, sir?
— Że bylibyśmy zginęli tak samo, jak wy, gdybyśmy byli nie zrozumieli, że niema innego środka ocalenia, jak spowodowanie chmur i piorunów.
— Słuchajcie, master kłapaczu, spodziewam się, że nie uważacie nas za ludzi, którym można zamydlić oczy, gdyż w przeciwnym razie byłoby źle z waszą skórą. Byliście pewnie kiedyś w Utah nad wielkiem słonem jeziorem i należycie do „świętych ostatnich dni“, którzy także robią podobne cuda.
— Byłem już tam rzeczywiście, lecz teraz nie mam do czynienia z ostatnimi dniami, lecz przedewszystkiem z dniem dzisiejszym i z wami. Czy pozwolicie nam przyłączyć się do was?
— Owszem, zgadzamy się tembardziej, że jesteście znajomym master Marshalla. Jak możecie się we dwóch zapuszczać w Llano Estaccado?
Nieufność moja względem niego kazała mi udawać lekkomyślnego i niedoświadczonego:
— Na to nie potrzeba odwagi. Droga jest wytyczona, wchodzi się więc, a potem wychodzi szczęśliwie.
— Good lack, to prędko się z tem załatwiacie! Czy słyszeliście już co o stakemanach?
— Co to za ludzie?
— Otóż macie! Nie chcę o nich mówić, aby nie wywołać wilka z lasu, to tylko powiem, że kto we dwójkę puszcza się na Estaccado, musi być zuchem jak Old Firehand, lub Old Shatterhand, albo być takim mądrym jak pogromca Indyan, Sans-ear. Czy słyszeliście kiedy o którymś z tych ludzi?
— Być może, teraz jednak obojętny jestem na takie wieści. Jak długo trzeba jeszcze jechać, aby się wydostać z Estaccada?
— Dwa dni.
— Znajdujemy się oczywiście na drodze właściwej?
— Dlaczegoż miałoby być przeciwnie?
— Ponieważ wydało mi się, że pale zwróciły się nagle na południowy wschód, zamiast na południowy zachód.
— To może się wydawać wam, lecz nie takiemu staremu i wytrawnemu wojażerowi, jak ja. Ja znam Estaccado jak własny worek na kule.
Podejrzenie moje się wzmogło. Jeśli rzeczywiście był tak doświadczony, to musiał wiedzieć, że zboczył z właściwego kierunku. Postanowiłem podejść go bliżej.
— Jak się to dzieje, że towarzystwo posyła was tak głęboko na południe? Zdaje mi się, że na północy jest więcej futer, aniżeli na południu.
— Jacyście wy mądrzy! Futro to skóra, a skóra to futro. Udajemy się na południe nie tylko dla tego, że i tutaj żyją czarne i szare niedźwiedzie, racoony[2], opossum i inne zwierzęta, dostarczające futer, ale także w tym celu, aby podczas wędrówki bawołów nagromadzić kilka tysięcy skór.
— Ach tak! Ja sądziłem, że w parkach i dokoła nich można skór nabyć z większą łatwością. Zresztą, jako wojażer, jesteście w bardzo dobrem położeniu, ponieważ nie potrzebujecie się obawiać Indyan. Opowiadano mi, że towarzystwo używa wojażerów równocześnie jako listonoszy i sztafet, a taki list jest podobno najlepszym talizmanem przeciwko atakom Indyan. Czy to prawda?
— Tak. Nietylko nic nam nie grozi ze strony Indyan, lecz nawet zawsze możemy liczyć na ich pomoc.
— To pewnie i wy macie takie listy?
— Naturalnie. Wystarczy mi pokazać pieczęć, a każdy Indyanin użyczy mi pomocy.
— Rozciekawiacie mnie, sir. Pokażcie mi łaskawie taką pieczęć! Dobrze?
Zauważyłem, że się zakłopotał, lecz starał się to pokryć gniewną miną.
— Czy słyszeliście co kiedy o tajemnicy listowej? Tylko Indyanom wolno mi pokazywać listy.
— Nie chciałem poznać treści listu, a z waszej odpowiedzi widzę, że nie znajdujecie się chyba nigdy w tem położeniu, żebyście musieli legitymować się przed białymi!
— W tym wypadku legitymuję się strzelbą. Zapamiętajcie to sobie!
Udałem bardzo przygnębionego jego ostrem wystąpieniem i zamilkłem, niby strasznie zakłopotany. Mały Sam łypnął okiem nie ku mnie — to byłoby mnie zdradziło — lecz do swojej Tony, jak gdyby zgadzał się z nią w najwyższym stopniu, ja zaś odwróciłem się do Marshalla:
— Bob opowiedział mi, dokąd i w jakim celu przedsięwzięliście tę podróż. Czy nie macie ani śladu mordercy, który was pozbawił wszystkiego?
— Najmniejszego. Zresztą niewątpliwie więcej osób było czynnych przy tem morderstwie.
— Gdzie znajduje się Allan?
— W San Francisko, a przynajmniej stamtąd pisane były wszystkie jego listy.
— Well, w takim razie odszukacie go łatwo. Czy pójdziecie dzisiaj dalej, czy tu staniecie obozem?
— Ułożyliśmy się, że tu zostaniemy.
— W takim razie rozsiodłam mego konia.
Podniosłem się, zdjąłem siodło i uzdę z mustanga i dałem mu trochę kukurydzy. Sam zrobił to samo ze swoją klaczą. Unikaliśmy przy tem rozmowy z sobą, co zresztą byłoby zbytecznem, gdyż rozumieliśmy się bez słów. Dwaj myśliwi, obcujący z sobą przez kilka tygodni, odczytują sobie myśli z wyrazu oczu. Do Marshalla nie przemówiłem także ani jednego słowa potajemnie. Wśród obojętnych przeważnie rozmów upłynęła reszta dnia aż do wieczora.
— Rozstawcie straże, sir! — rzekłem do Wiliamsa. — Jesteśmy znużeni i chcemy się wyspać.
On wykonał to polecenie, ale dziwnym sposobem nie wyznaczył na wartę ani mnie, ani Sama, ani Marshalla.
— Śpijcie pomiędzy nimi, żeby nie mogli rozmawiać z sobą potajemnie! — szepnąłem do Marshalla, który przy tej wskazówce spojrzał na mnie ze zdumieniem, ale był jej posłuszny.
Konie pokładły się, ponieważ paszy dla nich nie było. Podczas gdy inni ułożyli się do snu, tworząc obszerne koło, ja ułożyłem się obok mojego mustanga, oparłszy głowę na jego brzuchu jak na poduszce. Tamci użyli siodeł w tym celu. Ja wybrałem sobie to wyjątkowe stanowisko z ważnego powodu. Samowi wystarczyło jedno skinienie z mej strony na to, żeby się umieścił pomiędzy wojażerami, wskutek czego tylko na posterunkach mogli się porozumiewać.
Gwiazdy powschodziły, lecz może z powodu deszczu wisiała pomiędzy niemi a ziemią taka mgła, że nie świeciły tak jasno, jak innymi wieczorami. Dwaj kupcy odbywali pierwszą straż, która minęła zupełnie spokojnie. Druga warta przypadała na Wiliamsa i najmłodszego wojażera. Gdy przyszła kolej na nich, nie spali jeszcze. Powstali i zaczęli patrolować w półkole. Zapamiętałem sobie dokładnie punkt, na których spotykali się regularnie. Jeden z tych punktów znajdował się w pobliżu konia, na którym jechał Bob i to wydało mi się okolicznością korzystną, ponieważ należało przypuścić, że murzynowi nie dano dobrego preryowego konia, przed którego instynktem trzebaby się mieć na baczności.
Nie mogłem dostrzec, czy ci dwaj ludzie rozmawiali z sobą przy każdem spotkaniu, ale odgłos ich kroków pozwalał na domysł, że stawali na chwilę, aby sobie coś szepnąć. W czasie pobytu na sawannie zaostrzyłem był sobie bardzo słuch. Jeśli się tym razem nie myliłem, to mieliśmy tu do czynienia z bardzo szczwanymi ludźmi.
Poczołgałem się ostrożnie łukiem do konia. Był to widocznie bardzo cierpliwy i łagodny człapak, gdyż nie zdradził mego zbliżenia się ani parsknięciem, ani żadnym ruchem. Mogłem więc przylgnąć do jego ciała tak szczelnie, że byliby mnie w żaden sposób nie odkryli.
Właśnie nadchodził Wiliams z jednej, a wojażer z drugiej strony. Zanim się odwrócili, doleciały mnie całkiem wyraźnie następujące słowa:
— Ja jego, a ty murzyna!
Słowa te powiedział Wiiiams. Gdy powrócili, usłyszałem znowu:
— Oczywiście, że ich także!
Wydało mi się, że na przeciwległym punkcie stycznym zapytał drugi o mnie i o Sama. Gdy się znowu do mnie zbliżyli, zabrzmiały słowa:
— Pshaw! Jeden mały, a drugi... to będzie przecież we śnie!
„Małym“ był oczywiście Sam, a „drugim“ ja. Nie ulegało wątpliwości, że postanowili nas zamordować chociaż nie wiedziałem, dlaczego. Gdy się znowu przybliżyli, usłyszałem dokładną odpowiedź:
— Wszystkich trzech!
Być może, iż po drugiej stronie padło pytanie, czy trzej kupcy mają los nasz podzielić. Tych pięciu wojażerów chciało się więc do nas zabrać; pięciu przeciwko pięciu. Wynik tego przedsięwzięcia mógł być dla nich jak najkorzystniejszy. Byliby nas uśmiercili, nie skaleczywszy się nawet, gdyby mnie było nie przyszło na myśl, ich podsłuchać. Teraz znowu się zeszli obydwaj rozbójnicy.
— Ani minuty prędzej... wszystko w porządku! — rzekł Wiiiams do towarzysza.
Zajmująca rozmowa dobiegła do końca. Ostatnie słowa odnosiły się oczywiście do chwili, w której czyn miano spełnić. Teraz chodziło o to, kiedy to nastąpi, czy we śnie, czy dzisiaj, czy jutro? Prawdopodobniejsza była pierwsza pora, a że obywaj łotrzy mieli się jeszcze co najwyżej kwadrans przechadzać, przeto należało ich uprzedzić.
Przygotowałem się do skoku. Oni spotkali się znowu, nie zamieniwszy już ani słowa i odwrócili się równocześnie. Zaledwie Wiiiams mnie minął, zerwałem się za nim z ziemi, pochwyciłem go lewą ręką za gardło tak, że nie zdołał głosu wydać z siebie, a pięścią prawej uderzyłem go w skroń tak silnie, że obsunął się cicho na ziemię.
Teraz ruszyłem naprzód zamiast niego i zetknąłem się na przeciwległym punkcie z drugim strażnikiem, który nie spodziewał się niczego i uważał mnie za Wiliamsa. Jego spotkał ten sam los. Obaj musieli tak leżeć przynajmniej dziesięć minut, zanim mogli odzyskać przytomność. Wobec tego poszedłem szybko do grupy śpiących. Dwu tylko jeszcze nie spało, a to Sam i Bernard, którego tak zaniepokoiła wyszeptana przezemnie wskazówka, że nie mógł zasnąć.
Odwinąłem lasso z bioder, a Sam uczynił to samo.
— Tylko tych trzech wojażerów! — szepnąłem, a potem zawołałem głośno: — Dalej, wstawać, ludzie!
W jednej chwili wszyscy byli na nogach, nawet murzyn Bob, ale równocześnie owinęły się pętle naszych lass dokoła rąk i ciała dwu wojażerów. Natychmiast rzemienie zacisnęły się tak silnie, że pojmani nie mogli nawet pomyśleć o ich rozerwaniu. Bernard Marshall prawie bezwiednie rzucił się na trzeciego i przytrzymał go, dopóki nie związałem go własnem jego lassem. Stało się to tak prędko, że byliśmy już gotowi, kiedy jeden z kupców opamiętał się i krzyknął, chwytając strzelbę:
— Zdrada! Do broni!
Sam roześmiał się głośno.
— Zostawno swoją ognistą sikawkę, mój chłopcze; zabrakłoby kapsli tobie i tamtym, hihihi!
Gdy ja podsłuchiwałem, przezorny Sam pozdejmował kapsle z kominków, dowodząc tem, jak bystro mnie zrozumiał, chociaż nie zamieniliśmy z sobą ani słowa.
— Nie obawiajcie się, ludzie, nie stanie się wam nic złego! — uspokoiłem ich. — Ci chcieli nas i was zamordować, dla tego zrobiliśmy ich nieszkodliwymi narazie.
Pomimo ciemności widać było przestrach, jaki wywołały moje słowa. Nawet Bob przystąpił czemprędzej do mnie.
— Massa, czy chcą zamordować i Boba?
— I ciebie także!
— Więc umrzeć, wisieć na Estaccad, wysoko na pal!
Jeńcy nie odezwali się wcale. Liczyli napewne na pomoc straży.
— Bobie, tam leży Wiliams, a tam jego towarzysz. Przynieś ich! — rozkazałem murzynowi.
— Już nieżywi? — zapytał.
— Tylko bezprzytomni.
— Ja przynieść ich!
Olbrzymi czarny przyniósł jednego po drugim na swoich szerokich barkach, poczem ich natychmiast związano. Teraz mogłem już wyjaśnić kupcom, dlaczego to uczyniliśmy. Kupcy wpadli w straszną wściekłość i domagali się natychmiastowej śmierci wojażerów. Musiałem im się oczywiście sprzeciwić.
— Sawanna rządzi się także swojemi prawami i ustawami. Gdyby stanęli przeciwko nam z bronią w ręku, kiedy życie nasze zależałoby od mgnienia oka, moglibyśmy ich powystrzelać, ale wobec tego stanu rzeczy nie wolno nam popełnić morderstwa. Musimy tylko złożyć sąd na nich.
— Oh, oh, tak jury — rzekł murzyn, ciesząc się już z góry widowiskiem — a potem Bob powiesić wszystkich pięciu!
— Teraz nie czas na to. Noc ciemna, a ognisk nie mamy, trzeba więc zaczekać do dnia. Jest nas siedmiu, pięciu więc może spać swobodnie, a dwu będzie czuwało. O jeńców możemy być spokojni, dopóki słońce nie zejdzie.
Kosztowało mnie sporo trudu, zanim przeparłem swoje zdanie, doprowadziłem jednak do tego, że pięciu ułożyło się znów na spoczynek, ja zaś z jednym z kupców stanąłem na straży. W godzinę potem zluzowano nas, a ostatnią wartę wziął Sam na siebie, gdyż o tym czasie zaczynało już szarzeć i para oczu wystarczała zupełnie do naszego bezpieczeństwa.
Przez całą noc nie odezwał się żaden z pojmanych. Kiedyśmy jednak powstali, zauważyłem, że Wiliams i jego towarzysz już byli przytomni. Zjedliśmy najpierw śniadanie, a koniom daliśmy porcyę kukurydzy. Potem przystąpiliśmy do rozprawy. Sam skinął na mnie i powiedział:
— Oto nasz szeryf; on naprzykład zacznie jury.
— Nie, Samie, ty musisz objąć przewodnictwo.
— Ja? Heigh-ho! Co ci się stało? Sam Hawerfield szeryfem! Kto pisze książki, ten się lepiej do tego nadaje!
— Nie jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych, oprócz tego nie byłem tak długo jak ty na sawannie. Jeśli się ty usuwasz, to Bob to zrobi!
— Bob? Murzyn szeryfem? To byłoby największe głupstwo, jakiebyśmy popełnili w tej norze piaskowej. Muszę się zatem zgodzić, jeśli naprzykład ty nie przystajesz na inne załatwienie sprawy przewodnictwa.
Usiadł w odpowiedniej postawie i przybrał minę, z której wynikało dokładnie, że w tym sądzie preryowym będzie się kierował przynajmniej tą samą troskliwością i sprawiedliwością, co w jury cywilizowanego hrabstwa.
— Usiądźcie w koło, moi panowie! Wy wszyscy jesteście wotantami, a Bob niech stoi, ponieważ będzie konstablem!
Bob przyciągnął mocniej rzemień od pałasza i starał się przybrać minę, pełną jak największej godności.
— Konstablu, zdejm więzy z jeńców, gdyż znajdujemy się w kraju wolnym, niech więc nawet mordercy stają tutaj przed sędzią wolni.
— A jeżeli drapnąć wszyscy pięć, to... — ośmielił się murzyn zauważyć.
— Słuchać! — huknął nań Sans-ear. — Nikt z tych ludzi nie umknie, gdyż odebraliśmy im broń, a zanimby naprzykład zrobili dziesięć kroków, dosięgłyby ich nasze kule!
Zdjęto więźniom rzemienie, a oni podnieśli się, milcząc wciąż jeszcze zawzięcie. Każdy z nas miał strzelbę pod ręką i o ucieczce rzeczywiście ani mowy nie było.
— Ty siebie nazywasz Wiliams — zaczął Sam. — Czy to twoje imię właściwe?
Zapytany odrzekł z miną upartą:
— Nie będę wam odpowiadał. Wy sami jesteście mordercami, wy napadliście na nas i powinniście stanąć przed sądem!
— Czyń, co chcesz, mój chłopcze. Masz wolną wolę, ale pamiętaj, że milczenie znaczy tyle, co przyznanie się. A więc czy rzeczywiście jesteś wojażerem?
— Tak.
— Udowodnij to! Gdzie masz listy?
— Nie mam żadnych.
— Dobrze, mój chłopcze! To wystarczy zupełnie, aby wiedzieć, z kim się ma do czynienia. Czy powiesz mi, o czem wczoraj na warcie rozmawiałeś z swoim towarzyszem i co postanowiłeś?
— Nic! Nie zamieniliśmy ani słowa.
— Ten czcigodny mąż podszedł was i słyszał wszystko dokładnie. Nie jesteście westmanami, gdyż prawdziwy preryowy myśliwiec, byłby się o wiele mądrzej zabrał do rzeczy.
— My nie jesteśmy westmanami? All devils, skończcie już raz tę komedyę, a my wam potem pokażemy, że nie boimy się żadnego z was. Cóż wy za jedni? Greenhorny, które nas we śnie zaskoczyły, aby nas zamordować i ograbić!
— Nie rozdrażniaj się niepotrzebnie, mój synu! Dowiesz się jeszcze, kto to te greenhorny, które cię sądzić mają na śmierć i życie. Ten mąż powalił was sam jeden pięścią, a dokonał tego tak poprawnie, że nikt tego nie zauważył, nawet wy sami. Właściciel tak pięknej pięści nazywa się Old Shatterhand. A teraz przypatrzcie się mnie! Czy może ten, któremu Nawajowie obcięli uszy, nazywać siebie Sans-ear? My więc jesteśmy tymi dwoma, którzy mogą się sami zapuścić w Llano Estaccado. Prawdą jest również to, że kazaliśmy wczoraj padać deszczowi. Któż bowiem inny mógł to uczynić? A może słyszał kto kiedy, żeby deszcz dobrowolnie padał na Estaccado?
Wrażenie, jakie nasze nazwiska wywarły na tych pięciu ludziach, nie było zaiste zbyt zachęcające. Wiliams zabrał głos pierwszy. Rozważywszy sobie sytuacyę, wpadł właśnie dzięki naszym nazwiskom na myśl, że nie potrzebuje się obawiać gwałtu z naszej strony.
— Jeśli rzeczywiście jesteście tymi, za kogo się podajecie, to spodziewamy się sprawiedliwości. Powiem wam prawdę. Nosiłem dawniej inne nazwisko, lecz to nie zbrodnia, gdyż wy właściwie także nie nazywacie się Old Shatterhand i Sans-ear. Każdemu wolno przybrać sobie nazwisko, jakie mu się spodoba.
— Well! Nie jesteś też oskarżony o zmianę nazwiska!
— A morderstwa także nie możecie nam zarzucić, gdyż nie popełniliśmy go, ani nie chcieliśmy popełnić. Rozmawialiśmy wprawdzie wczoraj wieczorem o morderstwie, ale czy wymówiliśmy przytem wasze nazwiska?
Poczciwy Sam patrzył długo przed siebie, aż wkońcu rzekł z niezadowoleniem:
— Tego nie uczyniliście istotnie, ale z waszych słów można było o wszystkiem wywnioskować.
— Wniosek to jeszcze nie dowód, oparty na rzeczywistości. Taki sąd sawannowy to rzecz bardzo chwalebna, ale on może sądzić tylko na podstawie faktów, a nie domysłów. My przyjęliśmy do siebie uprzejmie Sans-eara i Old Shatterhanda, a oni w nagrodę za to chcą nas zabić. Dowiedzą się o tem wszyscy myśliwi od Wielkiego Jeziora aż po Mississipi, od Meksykańskiej zatoki aż do rzeki Niewolników, a każdy powie, że ci dwaj wielcy westmani są zbójami i mordercami.
Musiałem w duszy przyznać, że ten łotr dobrze prowadził swoją obronę, która Sama tak zaskoczyła niespodzianie, że się z miejsca poderwał.
— s’death! Tego nikt nie powie, gdyż my was nie skażemy na śmierć. Jesteście wolni, jak sądzę! Co wy, panowie, na to?
— Są rzeczywiście niewinni! — rzekli trzej kupcy których przekonanie o winie oskarżonych od początku nie było zbyt wielkie.
— Ja także nie mogę nic przeciwko nim podnieść — rzekł Bernard. — Kim są i jak się nazywają, to nas nic nie obchodzi, nasze oskarżenie opiera się tylko na domysłach, a nie na dowodach.
Murzyn Bob poprostu osłupiał, kiedy spostrzegł, że pozbawiono go nadziei powieszenia winowajców. Co do mnie, byłem z tego zwrotu sprawy dość zadowolony, przewidziałem go nawet i dlatego nietylko wczoraj doradzałem zwłokę, lecz pozostawiłem dzisiaj Samowi przewodnictwo. On jako myśliwiec posiadał wprawdzie rzadką przebiegłość, lecz brakło mu zdolności do wzięcia mordercy w ogień pytań krzyżowych. Na preryi nie jest się nigdy pewnym swego życia, na cóż więc niszczyć pięć żyć ludzkich, skoro nie zaszedł najmniejszy wrogi uczynek? W przeciwnym bowiem razie musianoby zabijać nieprzyjaciela za sam jego domniemany zamiar. Mniej zależało mi na śmierci tych ludzi, ile raczej na naszem bezpieczeństwie, a w tym względzie można było zarządzić, co było potrzebnem. Nie mogłem jednak nie ukłuć Sama za to, że dał na sobie wymóc to, na co powinniśmy byli raczej pozwolić z łagodności i łaski. Gdy więc zwrócił się z zapytaniem o moje zdanie, odrzekłem:
— Czy wiesz, Samie, co jest zaletą twojej Tony?
— Co?
— Że ma olej w głowie.
— Egad, przypominam sobie, a ty masz także widocznie dobrą pamięć na rzeczy tego rodzaju. Ale co ja jestem temu winien, że jestem myśliwcem, a nie uczonym w prawie? Ty może potrafiłbyś wydobyć co z tych ludzi, czemu więc nie przyjąłeś godności szeryfa? Teraz oni są wolni, gdyż muszę dotrzymać słowa.
— Oczywiście, gdyż moje zdanie nie mogłoby teraz rozstrzygnąć. Zwalnia się ich od oskarżenia o zamach morderczy, lecz w innym względzie jeszcze nie. Master Wiliams, zapytam was teraz o pewną rzecz, a od waszej odpowiedzi będzie zależało, co się dalej z wami stanie. W którym kierunku można najprędzej dostać się nad Rio Pecos?
— Prosto na zachód.
— W jakim czasie?
— W przeciągu dwu dni.
— Uważam was za stakemanów, chociaż chcieliście nas wczoraj przed nimi ostrzec i chociaż razem z całym oddziałem, co prawda po dostatecznem znużeniu, trzymaliście się właściwego kierunku. Zostaniecie z nami przez dwa dni jako nasi jeńcy. Jeżeli po upływie tego czasu nie będziecie jeszcze nad tą rzeką, to zginiecie, gdyż ja sam dam wam skosztować kuli albo rzemienia, lub odbędzie się nowe jury nad wami. Teraz wiecie już, o co idzie! Przywiążcie ich do ich koni i naprzód!
— Ach, och! To być dobrze! — zawołał Bob. — Jeśli nie przyjść nad rzekę, to Bob powiesić ich na drzewie!
Już w kwadrans potem znajdowaliśmy się w drodze. Jeńcy, przywiązani do koni, jechali oczywiście w środku. Bob, nie chcąc widocznie złożyć urzędu konstabla, nie odstępował ich i trzymał pod najsurowszą opieką. Sam dowodził tylną strażą, ja zaś z Marshallem prowadziłem pochód.
Wczorajszy wypadek był oczywiście przedmiotem rozmowy, ja jednak nie miałem ochoty zbytnio się nad nim rozwodzić. W końcu rzekł Marshal, przerywając rozmowę o wojażerach:
— Czy to prawda, co twierdził Sans-ear, że wywołaliście deszcz?
— Tak.
— To dla mnie niepojęte, chociaż wiem, że nie mówicie nigdy nieprawdy.
— Spowodowałem deszcz, ażeby siebie i was ocalić.
Objaśniłem mu to proste postępowanie, za pomocą którego płanetnicy i guślarze niektórych dzikich ludów zdobywają u swych współplemieńców nadzwyczajny szacunek.
— Wobec tego wszyscy zawdzięczamy wam życie. Bylibyśmy zginęli z pragnienia tam, gdzieście nas spotkali.
— Nie bylibyście zginęli z pragnienia, lecz z ręki morderców. Przypatrzcie się tylko derkom tych, tak zwanych, wojażerów; pod niemi znajdują się jeszcze pełne wory z wodą. Oni nie cierpieli najmniejszego pragnienia. Byłbym ich bezwarunkowo wystrzelał, gdybym nie czuł wstrętu do przelewu krwi ludzkiej. Jak się nazywa najmłodszy z nich, który wczoraj stał na straży razem z Wiliamsem?
— Meercroft.
— Zapewne także przybrane nazwisko. Ten łotr wydaje mi się, pomimo swego młodego wieku, najbardziej podejrzanym. Odnoszę nawet wrażenie, że podobną twarz już gdzieś widziałem w niezbyt zachęcających okolicznościach. Biada im, jeśli w oznaczonym czasie nie dostaniemy się nad rzekę! Teraz podajcie mi bliższe szczegóły zamordowania i ograbienia waszego ojca!
— Niema żadnych bliższych szczegółów. Allan udał się do Francisko po zakupy złota, a my zostaliśmy we czwórkę z Bobem i gospodynią, ponieważ robotnicy i pomocnicy mieszkali poza domem. Ojciec stale wychodził wieczorem, jak o tem wiecie, aż pewnego pięknego poranku znaleźliśmy jego trupa w zamkniętej sieni, pracownia zaś i sklep były otwarte, a wszystko, co przedstawiało jakąś wartość, zniknęło. Ojciec nosił przy sobie zawsze klucz, którym odmykało się wszystkie drzwi. Ten klucz po zamordowaniu zabrano ojcu i dokonano przy jego pomocy rabunku.
— Nie nasunęło się wam żadne podejrzenie?
— Tylko jeden z pomocników mógł wiedzieć o kluczu, wszelkie jednak policyjne śledztwa nie przyniosły żadnego wyniku. Pomocników oddaliliśmy, a oni zniknęli gdzieś bez echa. Pomiędzy zrabowanymi klejnotami znajdowały się znaczne depozyty, za które musiałem zapłacić. Pozostała kwota wystarczyła mi zaledwie na podróż do Kalifornii w celu odszukania brata, o którym nagle wszelkie wieści ucichły.
— Więc nie spodziewacie się pochwycić kiedyś złodzieja i odebrać przynajmniej części własności?
— Bynajmniej! Sprawcy są pewnie razem ze swą zdobyczą już poza granicami kraju, a chociaż umieściłem ogłoszenie o tym strasznym wypadku we wszystkich większych gazetach Europy i Ameryki i dodałem dokładny opis zrabowanych przedmiotów, mimoto na nic mi się to nie przyda, gdyż wytrawny złoczyńca znajdzie dość środków i dróg do zabezpieczenia się przed pościgiem.
— Chciałbym przeczytać to ogłoszenie!
— Możecie! Noszę przy sobie numer „Morning Heralda“, aby mieć pod ręką to ogłoszenie na wszelki wypadek.
Wydobył z kieszeni gazetę i podał mnie. Jadąc dalej, przeczytałem opis i wpadłem w podziw znowu nad jednem z owych wyższych zrządzeń, które niedowiarkowie nazywają przypadkiem. Skończywszy czytać, złożyłem papier i oddałem Marshallowi, mówiąc:
— A coby było, gdybym sprawcę, a przynajmniej jednego ze sprawców dokładnie wam oznaczył?
— Wy, Charley? — zapytał pośpiesznie.
— I dopomógł wam do odzyskania przynajmniej części straty?
— Nie róbcie lichych żartów, Charley! Wy znajdowaliście się na preryi wówczas, kiedy czyn popełniono. Jakże potrafilibyście dokonać tego, co nie udało się ludziom, dotkniętym tem najbliżej?
— Bernardzie, jestem człowiek prosty, ale szczęśliwy ten, kto z młodych lat zdołał ocalić i zachować aż do poważnego wieku męskiego swoją wiarę dziecięcą. Jest oko, czuwające nad wszystkiem, i ręka, która najgorsze zamiary zamienia dla nas w dobre, a dla tego oka, dla tej ręki leżą Louisville i sawanna blizko siebie. Popatrzcie na to!
Wydobyłem i podałem mu sakiewkę. On wziął ją z gorączkowem podnieceniem, a gdy ją otwierał, ręce mu drżały. Zaledwie okiem rzucił na zawartość sakiewki, wydał okrzyk jak zaskoczony radosną niespodzianką:
— Panie, mój Boże, nasze dyamenty! Tak, to one, to naprawdę te same! W jaki sposób...
— Stójcie! — przerwałem mu. — Pohamujcie się, mój młody panie! Idący za nami nie potrzebują słyszeć dokładnie, o czem mówimy. Jeśli to wasze kamienie, to zatrzymajcie je sobie, żebyście zaś mnie przypadkiem nie wzięli za opryszka, to wam opowiem, w jaki sposób do nich przyszedłem.
— Charley, co wam na myśl przychodzi! Jak możecie sądzić, żebym ja...
— Powoli, powoli! Krzyczycie, jak gdyby w Australii miano usłyszeć, o co nam tutaj chodzi!
Poczciwego Bernarda istotnie pozbawiła radość potrzebnego w takich razach spokoju. Cieszyłem się z całego serca jego szczęściem i żałowałem tylko, że razem z kamieniami niepodobna było zwrócić mu życia ojca.
— Opowiadajcie, Charley! Ciekawym, jak moje kamienie dostały się w wasze ręce — prosił mnie.
— Sprawcę mordu i rabunku miałem już prawie w ręku. Był tak blizko mnie, że tą nogą strąciłem go z lokomotywy, na której stałem, a Sam ścigał go, choć bezskutecznie. Lecz spodziewam się, że dostanę go znowu w ręce i to wkrótce może po drugiej stronie Rio Pecos. On bowiem zwrócił się tam pewnie z powodu jakiegoś nowego łajdactwa, na którego ślad również wpadniemy.
— Opowiadajcie, Charley, opowiadajcie!
Opowiedziałem mu o napadzie na pociąg, dokonanym przez Ogellallajów, wraz ze wszystkimi szczegółami i przeczytałem potem list Patrika do Freda Morgana. Bernard przysłuchiwał się z największą uwagą, a potem rzekł:
— Pochwycimy go, Charley, pochwycimy i dowiemy się także, gdzie reszta klejnotów się podziała!
— Nie zaczynajcie znowu krzyczeć, Bernardzie! Zostawiliśmy wprawdzie naszych towarzyszy za sobą o kilka długości końskich, tu na Zachodzie jednak należy się ukrywać z najdrobniejszą nawet rzeczą, gdyż nierozwaga nigdy nie przynosi pożytku.
— Chcecie naprawdę oddać mi kamienie bez żadnego warunku i bez żadnych pretensyi?
— Oczywiście, przecież są wasze!
— Charley, jesteście... lecz posłuchajcie! — rzekł i sięgnąwszy do sakiewki, wyciągnął jeden z większych dyamentów. — Zróbcie mi tę przyjemność i weźcie to na pamiątkę odemnie!
— Pshaw! Ani mi się śni, Bernardzie! Zresztą nawet nie możecie nic darować, gdyż te kamienie należą nietylko do was, lecz i do brata.
— Allan zgodzi się na to, co ja uczynię!
— Być może, jestem nawet o tem przekonany; zważcie jednak, że te kamienie nie są jeszcze wszystkiem, coście utracili. Zatrzymajcie zatem ten kamień, a kiedyś przy rozstaniu dacie mi coś innego, co was nic nie będzie kosztowało, dla mnie zaś będzie miłą pamiątką. Teraz jedźcie dalej w tym samym kierunku, a ja zaczekam na Sama.
Zostawiłem go sam na sam z jego szczęściem i zatrzymałem się, ażeby wszystkich przepuścić obok siebie, dopóki nie nadjechał Sans-ear.
— Co nadzwyczajnego załatwiałeś tam na przedzie? — zapytał mnie. — Biliście rękami powietrze, jak gdybyście nam chcieli przedstawić balet na koniach.
— Czy wiesz, kto jest mordercą ojca Bernarda?
— No? Nie dowiedziałeś się chyba teraz o tem!
— Owszem!
— Well done! Tobie się wszystko udaje. Drugi latami nieraz dobija się swego celu, a ty po to samo potrzebujesz tylko sięgnąć we śnie w powietrze i masz to. No, któżto? Spodziewam się, że się nie przeliczyłeś!
— Fred Morgan.
— Fred Morgan? On? Charley, uwierzę ci we wszystko, ale nie w to. Morgan jest łotrem wśród westmanów, ale na Wschód nie zachodzi.
— Nie będę się sprzeczał. Ale kamienie były własnością Marshalla i już mu je oddałem.
— Ha, skoro to uczyniłeś, to musisz być nadzwyczajnie pewnym. Ucieszy się biedny chłopiec! Wobec tego jest nowy powód do pomówienia kilku słów z tym Morganem. Obym jak najprędzej mógł dla niego naciąć karby!
— A co zrobimy, gdy się z nim załatwimy?
— Co zrobimy? Hm, ja tylko za nim udałem się na Południe i poszedłbym aż do Meksyku, Brazylii i Kraju Ognistego. Jeśli go jednak tu znajdę, to wszystko mi jedno, dokąd się potem zwrócę. Może przyjdzie mi chęć wyjechać do starej Kalifornii, gdzie podobno nie brak sposobności do nadzwyczajnych przygód.
— W takim razie idziemy razem. Pozostaje mi jeszcze kilka miesięcy czasu, a nie chciałbym poczciwego Bernarda puszczać samego w tę daleką i niebezpieczną drogę.
— Well, a więc zgoda! Postaraj się przedtem o to, żebyśmy wydostali się z tego piasku i z tego towarzystwa, które mi się teraz mniej podoba, aniżeli rano, a szczególnie nie przypada mi do smaku twarz tego młodego. To gęba, że tylko bić i zdaje mi się, że widziałem ją już raz przy jakiejś złej robocie.
— Mnie tak samo się zdaje. Może sobie przypomnę, gdzie się z nim zetknąłem.
Jechaliśmy bez przeszkody aż do wieczora. Gdy się ściemniło, zatrzymaliśmy się, a zaopatrzywszy konie i zjadłszy po kawałku twardego suszonego mięsa, udaliśmy się na spoczynek. Jeńców skrępowano na noc, a straż pilnowała, żeby się nie uwolnili. Gdy nadszedł ranek, ruszyliśmy znowu naprzód i już około południa znaleźliśmy się na obszarze mniej wyjałowionym. Kaktusy, napotkane po drodze, były soczystsze, a tu i ówdzie wystawały już z piasku kępki żółtozielonej trawy, którą konie żarłocznie skubały. Zwolna zaczęły się te kępki łączyć w szersze płaszczyzny, pustynia zmieniła się w łąkę, wobec czego musieliśmy z koni pozsiadać, aby je zaspokoić. Z iście wilczym głodem rzuciły się też one na zieleń. Nie mogliśmy im na zbyt wiele pozwolić dlatego spętaliśmy i przywiązaliśmy je do palików, żeby pasły się tylko na długość lass. Teraz byliśmy pewni, że znajdziemy niebawem wodę, wobec tego nie oszczędzaliśmy już resztek tej, którą mieliśmy z sobą.
Gdyśmy się tak cieszyli, że straszna pustynia została już nareszcie za nami, przystąpił do mnie Wiiiams i zapytał:
— Sir, czy teraz wierzycie, że powiedziałem prawdę?
— Wierzę.
— Więc oddajcie nam broń i konie i puśćcie nas wolno. Nie zrobiliśmy wam nic złego i mamy prawo tego żądać.
— Być może, ponieważ jednak nie mogę sam rozstrzygać, muszę przeto poradzić się drugich.
Zeszliśmy się na naradę, którą ja rozpocząłem z góry obmyślanym wstępem.
— Panowie! Pustynię minęliśmy szczęśliwie, a przed nami otwiera się kraj dobry. Teraz zachodzi pytanie, czy możemy jeszcze razem pozostać. Dokąd zamierzacie się udać? — zwróciłem się przedewszystkiem do kupców.
— Do Paso del Norte — brzmiała odpowiedź.
— My czterej pojedziemy do Santa Fé, drogi więc nasze się rozchodzą. A teraz jeszcze pytanie, co zrobić z tymi pięciu ludźmi.
Tę ważną sprawę załatwiono po krótkiej naradzie w ten sposób, że postanowiono wypuścić wojażerów na wolność i to nie dopiero jutro, lecz dzisiaj jeszcze. Nie sprzeciwiało się to mojemu planowi, przeto jeńcy otrzymali swoją własność napowrót i ruszyli w drogę natychmiast. Na pytanie, w którą stronę się zwrócą, odpowiedział Wiliams, że pójdą wzdłuż rzeki Pecos aż do Rio Grande, aby tam zapolować na bawoły. W pół godziny po nich odjechali także kupcy i niebawem obie grupy zniknęły na widnokręgu.
My siedzieliśmy jeszcze dalej w milczeniu, aż Sam przerwał ciszę słowami:
— Jak sądzisz o nich, Charley?
— Że nie pójdą do Rio Grande, lecz zastąpią nam drogę do Santa Fé.
— Well, ja myślę tak samo. Roztropnie postąpiłeś, mówiąc im, iż tam się udamy. Czy zatrzymamy się tutaj, czy też zaraz dalej ruszymy?
— Jabym radził zostać. Za tamtymi pójść nie możemy, gdyż oni tego właśnie się spodziewają i będą uważali, ponieważ zaś czekają nas może trudy, którym nie podołałyby jeszcze nasze konie, to dobrze będzie, jeśli pozwolimy im do jutra spocząć i paść się.
— A jeśli ci ludzie w nocy powrócą i napadną na nas? — zapytał Marshall.
— To zmusiliby nas nareszcie, żebyśmy tak pogadali z nimi, jak na to zasługują. Zresztą ja wyjadę na zwiady. Wezmę to na siebie, ponieważ mój koń najsilniejszy. Wy zostaniecie oczywiście tutaj aż do mego powrotu, który nastąpi prawdopodobnie dopiero wieczorem.
Dosiadłszy konia, pojechałem śladami wojażerów. Wiodły one w kierunku południowo zachodnim, tymczasem trop kupców szedł bardziej ku południowi.
Jechałem kłusem. Wojażerowie oddalili się wolnym krokiem, potem jednak niewątpliwie jazdę przyśpieszyli, gdyż upłynęło z pół godziny, zanim ich zobaczyłem. Wiedziałem, że nie mieli dalekowidza, mogłem więc za nimi swobodnie jechać, nie spuszczając ich z soczewki mojej lunety.
Po upływie pewnego czasu odłączył się jeden z nich ku memu zdumieniu od reszty i zwrócił się prosto ku zachodowi, gdzie ciągnęły się na preryi pasy zarośli, jak półwyspy, co wskazywało na istnienie potoków. Co miałem zrobić i za kim podążyć? Czy za tymi czterema, czy też za owym jednym? Przeczucie mówiło mi, że ten jeden nosił się z jakimś planem przeciwko nam. Dokąd się reszta udała, to mi było obojętnem, ponieważ stale oddalali się od naszego obozu, ale wiadomość o tem, co ten jeden zamierzał, mogła nam przynieść wielką korzyść, dla tego ruszyłem za nim.
W trzy kwadranse mniej więcej zniknął mi z oczu w zaroślach. Puściłem cwałem mustanga i zatoczyłem łuk, by się nie zdradzić, gdyby powracał tą samą drogą. Niedaleko od miejsca, na którem on skrył się w zarośla, dostałem się także ja do nich, jechałem jednak niemi jeszcze przez jakiś czas, dopóki nie dotarłem do małego, wolnego i otoczonego krzakami, placu, porosłego soczystą zielenią. Tutaj ku mojej wielkiej radości wytryskało źródło czystej wody. Zsiadłem z konia, przywiązałem go tak, że mógł się paść i poić, a potem napiłem się sam znakomitej wody i poszedłem tam, gdzie spodziewałem się natrafić na trop jeźdźca,
Stało się to wkrótce, a nawet zauważyłem ku mojemu zdumieniu, że przejechało tędy kilku jeźdźców i że znajdowała się tu porządna ścieżka, której często używano. Nie wstąpiłem na nią, gdyż mogła być strzeżoną przez człowieka, który mnie mógł poczęstować każdej chwili kulą. Przeciskałem się więc równolegle do niej pomiędzy krzakami, dopóki głośne parskanie nie zwróciło mojej uwagi.
Właśnie miałem zamiar wejść w krzak, aby zobaczyć, gdzie stał koń, który zaparskał, kiedy odskoczyłem błyskawicznie: tuż przedemną leżał na ziemi człowiek z głową pomiędzy zaroślami w ten sposób, że mógł się przypatrywać ścieżce, gdy tymczasem jego niepodobna było z niej zobaczyć. Była to zapewne straż, z której obecności należało wnosić, że w pobliżu znajduje się całe towarzystwo.
Człowiek ten nie spostrzegł mnie, ani nie posłyszał. Cofnąłem się o kilka kroków, żeby go obejść i udało mi się to tak zupełnie, że w pięć minut zbadałem cały teren.
Ścieżka biegła ku szerokiej polanie, na której środku rosły gęste zarośla, tak poprzeplatane dzikim chmielem, że trudno było przez nie coś zobaczyć. Stamtąd doleciało mnie parskanie. Poczołgałem się skrajem polany, aby zobaczyć, czy w zaroślach znajduje się jaki otwór, lecz nie znalazłem żadnego. Niezawodnie zakryto go gdyż w tej chwili właśnie odezwał się jeden, a potem drugi głos, zdradzając obecność większej liczby ludzi.
Czy miałem się odważyć i podejść ich, czy nie? Było to niebezpieczne, lecz mimoto postanowiłem to uczynić. W kilku szybkich skokach przeniosłem się na drugą stronę polany i to w miejscu, gdzie strażnik nie mógł mnie spostrzec, bo zarośla znajdowały się pomiędzy mną a nim. Dopóki mogłem iść niepostrzeżenie, krzaki były tak gęste, że nie dało się przebić ich nawet wzrokiem. Tylko w jednem miejscu, tuż przy korzeniach, można było wsunąć się w nie, leżąc na ziemi. Szło mi to wprawdzie powoli, bardzo powoli, lecz przecież dokonałem tego i zauważyłem, że zwarte od zewnątrz zarośla były tak wyrąbane, że środek ich tworzył wolne miejsce o trzydziestu mniej więcej łokciach średnicy. Po jednej stronie tego miejsca zobaczyłem nie mniej jak ośmnaście koni, poprzywiązywanych tuż obok siebie. Nieopodal mojej kryjówki siedziało siedmnastu mężczyzn na ziemi obok kupy rozmaitych przedmiotów, przykrytych bawolemi skórami. Doznałem wrażenia, że widzę jaskinię zbójecką, w której łotry gromadzą wszystko, co zabiorą ofiarom napadów.
Właśnie mówił jeden z tych ludzi do wszystkich. Był to Wiiiams, ten sam, jak się teraz przekonałem, który oddzielił się był od reszty wojażerów. Słyszałem każde jego słowo.
— Jeden z nich pewnie nas podsłuchał, gdyż nagle tak uderzono mię pięścią w głowę, że runąłem jak pień.
— Podsłuchano cię? — zapytał surowo drugi, odziany w dość bogate meksykańskie ubranie. — Jesteś tuman, z którego nie mamy żadnego pożytku. Jak można się nie ustrzec przed podsłuchaniem i to w dodatku na Estaccado, na którem niema gdzie się ukryć!
— Nie bądź zbyt surowy, kapitanie! — rzekł Wiliams. — Gdybyś wiedział, kto to był, przyznałbyś, że sam nie czujesz się wobec niego bezpiecznym.
— Ja? Czy mam ci kulą łeb strzaskać? A więc nietylko podsłuchano cię, lecz nawet powalono, powalono pięścią jak dziecko, jak tchórza?
Żyły nabrzmiały Wiliamsowi na czole.
— Wiedz, kapitanie, że tchórzem nie jestem. Ten, który mnie pokonał, rozciągnąłby i ciebie jednem uderzeniem.
Kapitan zaśmiał się głośno:
— Opowiadaj dalej!
— I Patrik, który nazwał siebie Meercroft, runął pod jego uderzeniem.
— Patrik? Ten z czaszką byka? I kiedyż to?
Wiliams opowiedział zdarzenie aż do chwili, w której puściliśmy wojażerów na wolność.
— Carajo, łotrze, zastrzelę cię, jak psa! Ten drab wraz z czterema moimi najlepszymi ludźmi dopuścił do tego, że go jakieś przybłędy podsłuchały, a potem powaliły i pojmały, jak chłopca bez szpiku w kościach, który nie odstąpił jeszcze nigdy od matczynego fartuszka!
— Tunder-storm, kapitanie, czy wiesz, kto byli ci dwaj ludzie, z których jednego zwano Charleyem, a drugiego z początku Samem Hawerfieldem? Gdyby ci dwaj weszli tutaj teraz tylko ze strzelbami w ręku i z nożami za pasem, nie wiedziałby niejeden, czy ma się bronić, czy poddać. To byli Old Shatterhand i mały Sans-ear.
Dowódca zerwał się z miejsca i zawołał:
— Kłamco! Chcesz tylko tem usprawiedliwić swoje tchórzostwo!
— Kapitanie, przebij mnie, a przekonasz się, że nie zadrga mi nawet powieka!
— Mówisz więc istotnie prawdę?
— Tak.
— Jeśli tak, per todos los santos, to muszą ci obaj zginąć, a z nimi murzyn, gdyż ci dwaj myśliwcy nie spoczną, dopóki nas nie odkryją i nie zniszczą.
— Nic nam nie zrobią, gdyż uradzili jechać natychmiast do Santa Fé.
— Milcz! Jesteś tysiąc razy głupszy od nich, a mimoto sam nie powiedziałbyś im, dokąd idziesz naprawdę. Znam bardzo dobrze sposoby tych północnych obieżylasów. Jeśli zechcą szukać naszych śladów, to znajdą je, choćbyśmy powietrzem jechali. Nie jesteśmy nawet pewni, czy któryś z nich nie siedzi teraz już w krzakach i nie słyszy naszej rozmowy.
Słowa te wywołały we mnie nie obojętne wrażenie, mówca zaś rzekł w dalszym ciągu:
— Ja znam bardzo dobrze ich sposoby, gdyż przez cały rok byłem ze słynnym Florimontem, którego biali nazywali tylko Track Smeller[3], a Indyanie As-ko-lah[4]. U jego boku poznałem wszystkie ich sztuczki. Zapewniam was, że ci ludzie nie udadzą się do Santa Fé, ani nie opuszczą dzisiaj swego obozu. Wiedzą, że jutro jeszcze znajdą wasze ślady i że konie ich muszą przedewszystkiem wypocząć. Potem wyruszą jutro za nami, wzmocnieni na duchu i na ciele i chociaż my ich napewno położymy trupem, to oni rozciągną przynajmniej połowę z nas na ziemi. Słyszałem, że Old Shatterhand ma strzelbę, z której może strzelać przez cały tydzień, nie nabijając. Dyabeł mu ją sporządził, a on zapisał mu za to duszę. Wobec tego musimy na nich napaść jeszcze dzisiaj wieczorem, gdy będą spali pod osłoną jednej tylko straży na szczęście, gdyż jest ich tylko czterech. Czy znasz dobrze to miejsce?
— Tak — odrzekł Wiliams.
— To bądźcie gotowi. Punktualnie o północy musimy być tam, ale bez koni. Podejdziemy i zaskoczymy ich tak, że zabraknie im czasu pomyśleć o obronie.
Zacny kapitan nie znał nas przecież tak dokładnie, jak sądził, gdyż byłby wydał zupełnie inne zarządzenia. Na preryi zdarza się tak samo jak w cywilizowanych krajach skłonność do przesady, która robi „z muchy słonia“, jak się to zwykle powiada. Jeśli się myśliwiec raz lub dwa razy postawi dzielnie do swoich wrogów, a w dodatku zdoła bystrość swoją zaznaczyć, to głoszą o nim od obozu do obozu, wszędzie coś dodadzą, aż wkońcu zostaje on bohaterem, a imię jego działa prawie tak samo jak jego broń. Ja dostałem dopiero co nawet strzelbę od dyabła, a tem cudownem narzędziem był mój zwykły sztuciec, z którego mogłem dwadzieścia pięć razy wystrzelić.
— Gdzie jest Patrik z tamtymi? — zapytał dowódca.
— Udał się do Head Pik, by tam poczekać na ojca, jak ci o tem sam doniósł. Przy tej sposobności zabierze się do tych trzech kupców, którzy mają broń bardzo ładną i wiozą z sobą dużo pieniędzy.
— Przyśle mi więc zdobycz?
— Przez dwu ludzi, a trzeciego weźmie z sobą.
— Najlepsze strzelby zabierzemy obydwu myśliwcom. Słyszałem, że z Sans-eara strzelby można strzelać na odległość tysiąca dwustu kroków.
Wtem zabrzmiało z oddali szczekanie psa preryowego. Był to znak źle obrany, gdyż w tych stronach nie żyły te zwierzęta.
— Antonio nadchodzi z palami, które potem ma zanieść na Estaccado — rzekł kapitan. — Niech ich tam nie składa, lecz wejdzie tutaj. Od kiedy ci westmani znajdują się w naszem pobliżu, musimy rozwinąć czujność zdwojoną.
Słowa te upewniły mnie już całkiem, że mamy do czynienia z dobrze zorganizowaną bandą palowców, a na ukryte pod skórami przedmioty składały się niezawodnie nagromadzone tutaj łupy, dawniej własność ludzi, którzy te straty jeszcze życiem przypieczętować musieli.
W tej chwili rozchyliła się tuż przedemną ściana zarośli, utworzona tylko ze zwisających powoi, dzięki czemu łatwo mogła się podnosić. Przez otwór wjechało trzech jeźdźców, których konie wlokły za sobą znaczną ilość tyk, przymocowanych rzemieniami po obu stronach siodeł na wzór Indyańskich tyk namiotowych.
Przybycie tych ludzi zaprzątnęło tak dalece uwagę obecnych, że ja mogłem się cofnąć wygodnie. Przedtem jednak postarałem się o dowód, że tam byłem. Oto dowódca złożył był za sobą pas z nożem i dwoma okutymi mosiądzem pistoletami tak, że jednego z nich mogłem ręką dosięgnąć. Zabrałem więc pistolet i zacząłem powoli czołgać się wstecz, zacierając za sobą cal po calu ślady. To samo uczyniłem także poza ścianą zarośli, poczem przemknąłem szybko przez polanę i wpadłem znowu w zarośla. Stąd posuwałem się dalej wstecz na palcach rąk i nóg, aby trop zniszczyć za sobą, dopóki nie oddaliłem się na tyle, że mogłem już w wyprostowanej postawie powrócić do mego konia. Odwiązawszy go, objechałem takim łukiem, że stakemani nie mogli odkryć mojej obecności.
Kiedy przybyłem do towarzyszy, zaczął już mrok zapadać. Zauważyłem po ich minach, że się już o mnie niepokoili i z niecierpliwością oczekiwali mojego powrotu.
— Przyjść massa Charley! — zawołał Bob tonem, w którym odczułem niemały stopień przywiązania do mej osoby. — O, Bob być w strachu i wszyscy o massa Charley!
Tamci byli mniej sangwiniczni. Kazali mi usiąść obok siebie, a potem Sam zapytał:
— No?
— Kupcy będą zabici!
— Przypuszczałem to! Ci wojażerowie, a w rzeczywistości stakemani, zmienili kierunek i napadną w nocy na swe ofiary, jeśli nie uczynili tego jeszcze za dnia.
— Zgadnij, kto był ten Meercroft!
— Słyszałeś już nie raz odemnie, że chętniej borykam się z niedźwiedziem, niż odgaduję coś, co można mi zaraz powiedzieć!
— Nazwisko Meercroft było fałszywe, a...
— Nie byłbym też na tyle głupim, żebym wierzył.
— A — skończyłem przerwane zdanie — ten człowiek nazywa się Patrik Morgan!
— Pa...trik... Mor...gan...! — zawołał Sam poraz pierwszy, od kiedy go znałem, z miną wielkiego zmartwienia. — Patrik Morgan! Czy to być może? O Samie Hawerfield, ty stary coonie[5], jaki z ciebie osioł! Masz tego łotra już pomiędzy palcami, jesteś szeryfem w sądzie nad nim i puszczasz go znowu wolno! Charley, czy wiesz pewnie, że to jest on?
— Nawet bardzo dokładnie. Pojmuję już teraz, dlaczego wydał mi się tak znanym: on podobny do ojca.
— All right! Teraz mi się rozjaśnia! Z tego samego powodu przyszło mnie także na myśl, że go już gdzieś widziałem. Gdzie on jest? Przypuszczam, że nie zdoła nam umknąć!
— Zamorduje owych trzech kupców, a potem uda się tylko z jednym towarzyszem do Skettel Pik i Head Pik, aby tam spotkać się z ojcem.
— W takim razie ruszamy za nim!
— Stój, Samie! Wieczór już zapada, nie zobaczymy więc jego śladów, a oprócz tego musimy się przygotować na zaszczytne odwiedziny.
— Odwiedziny? Któż tu przyjdzie?
— Ten Patrik jest członkiem bandy stakemanów, którzy opodal mają swój obóz. Ich dowódca, Meksykanin, którego nazywają kapitanem, odbył niewątpliwie pod starym Florimontem wcale niezłą szkołę. Podsłuchałem tych rozbójników, gdy Wiliams opowiadał im o naszej przygodzie. Chcą na nas uderzyć punktualnie o północy.
— Przypuszczają więc, że tu zostaniemy?
— Istotnie.
— Well, w takim razie niech się spełni ich życzenie, gdyż teraz dopiero zatrzymamy się naprawdę i powitamy ich serdecznem good evening! Ilu ich jest?
— Dwudziestu jeden.
— To trochę za dużo na nas czterech! Wobec tego ja radzę zrobić tak: Zapalmy ognisko, poukładajmy dokoła nasze bluzy, żeby je te łotry wzięły za nas, sami zaś ustawmy się nieco dalej, żeby napastnicy weszli pomiędzy nas a płomienie. W ten sposób będziemy mieli dobry cel.
— To dobry plan — oświadczył Bernard — i zdaniem mojem jedyny, jaki się da wykonać w naszem położeniu.
— Pięknie! W takim razie poszukajmy zaraz materyału na ognisko, zanim całkiem się ściemni — rzekł Sam, powstając.
— Siedź! — odrzekłem na to ja. — Czy sądzisz rzeczywiście, że w ten sposób możemy stanąć do walki z dwudziestu jeden ludźmi.
— Czemu nie? Uciekną zaraz po pierwszych strzałach, bo nie będą wiedzieli, kogo mają za sobą.
— A jeżeli ten capitano jest na tyle mądry, że zrozumie nasz podstęp? Wtedy czeka nas ciężka przeprawa, w której wyginiemy pomimo oporu.
— Na podobne rzeczy powinien być myśliwiec zawsze przygotowany!
— W takim razie musiałbyś także wyrzec się schwytania obydwu Morganów!
— Behold, to słuszne! Z twoich słów widać, że najchętniej zabrałbyś się stąd pocichu i nie zaczepiał tych rabusiów. Tymczasem takiego kroku nie usprawiedliwilibyśmy ani wobec Boga, ani wobec tych wszystkich zacnych ludzi, którzy podróżują przez Estaccado!
— Pojmujesz moje zapatrywanie w tej sprawie całkiem błędnie. Ja mam inny plan, i zdaje mi się, że lepszy.
— No, jaki?
— Wpaść na ich hide-spot[6] i zabrać im konie oraz zapasy, gdy oni nas tutaj będą szukali.
— Good lack, to prawda! Ale mówisz o uprowadzeniu koni. Czy chcą na nas uderzyć pieszo?
— Właśnie. Z tego też wnoszę, że opuszczą swoją kryjówkę na dwie godziny przed północą, gdyż tyle czasu będą potrzebowali, aby się tu dostać.
— Czy tylko nie zawiodą cię twoje rachuby?
— Niema obawy! Czekając tutaj na nich, narażamy na niebezpieczeństwo nasze życie, jeśli zaś zabierzemy im żywność, amunicyę i konie, to przynajmniej przez dłuższy czas nie będą mogli uprawiać swego rzemiosła, a my nie wydamy nawet jednego strzału.
— Oni zostawią pewnie kogoś na straży!
— Znam miejsce, na któremby się strażnik w danym razie znajdował.
— Pomyśl, że będą nas ścigali!
— To samo uczyniliby niezawodnie, gdybyśmy tu na nich zaczekali, a wtedy dopiero musielibyśmy umykać.
— Masz niestety słuszność! Kiedy więc ruszamy?
— Za kwadrans będzie już zupełnie ciemno. O tej porze się wybierzemy.
— O to być pięknie! — rzekł murzyn. — Bob jechać razem i wziąć wszystkie rzeczy, jakie leżeć u zbójców. To lepiej, niż zostać i zastrzelić Boba!
Tymczasem noc zaległa okolicę, że było widać zaledwie o kilka kroków. Wyjechaliśmy więc, ja na czele, a reszta za mną wzorem Indyan jeden za drugim.
Oczywiście nie puściliśmy się prosto do kryjówki, lecz zatoczyliśmy jak największe koło, po którem dostaliśmy się na miejsce w zaroślach, oddalone może o milę angielską od obozu stakemanów. Przywiązaliśmy tu konie i udaliśmy się pieszo ku kryjówce. Chociaż zarówno Marshall jak i murzyn nie mieli wielkiej wprawy w skradaniu się, mimoto dotarliśmy niepostrzeżenie na skraj polany wprost naprzeciwko zarośli, w których przedtem leżała warta.
Światło nad obozem dowodziło, że płonęło ognisko, a przynajmniej pochodnia, dokoła nas jednak było tak ciemno, że mogłem bez obawy przejść przez polanę w wyprostowanej postawie. Odnalazłem szczęśliwie to miejsce, z którego podsłuchałem był poprzednią rozmowę, a przecisnąwszy się pomiędzy korzeniami, ujrzałem wszystkich, jak stali w pełnem uzbrojeniu gotowi do drogi.
— Gdybyśmy byli znaleźli choć najmniejszy ślad, to należałoby przypuścić, że jeden z tych dwu myśliwców był tutaj, żeby nas podsłuchać. Gdzie się podział ten pistolet? Może zgubiłem go podczas jazdy dziś rano i nie zauważyłem tego, odkładając pas. Hoblyn, czy widziałeś rzeczywiście ich wszystkich czterech, siedzących razem?
— Wszystkich czterech! Było trzech białych, a jeden czarny, a ich konie, z których jeden nie miał ogona i wyglądał jak kozioł bez rogów, pasły się obok.
— To stara klacz Sans-eara, sławna, jak on sam. Oczywiście nie dostrzegli ciebie?
— Nie. Podjechałem z Wiliamsem tylko na taką odległość, na jaką pozwalał wzgląd na nasze bezpieczeństwo i poczołgałem się potem po ziemi, dopóki nie zobaczyłem dobrze wszystkiego.
Uczeń Florimonta był więc na tyle rozsądny, że wysłał patrol naprzeciw. Szczęściem stało się to wówczas, kiedy ja już byłem znowu razem z przyjaciółmi.
— W takim razie wszystko dobrze pójdzie! Ty Wiliams, jesteś znużony i zostaniesz tutaj, a ty Hoblyn obejmiesz wartę na drodze. Reszta naprzód za mną!
Przy świetle niezbyt jasno płonącego ognia zobaczyłem, jak otwarto wejście. Dziewiętnastu ludzi opuściło kryjówkę, a dwaj wymienieni zostali. Jeszcze nie wszyscy zniknęli byli na ścieżce, kiedy ja znów znalazłem się obok Sama.
— Jak tam, Charley? Zdaje mi się, że oni wyruszają!
— Tak. Dwu zostało w domu, jeden jako straż na drodze, a Wiliams w samej kryjówce. Ten drugi nie jest uzbrojony, ale strażnik ma już strzelbę w ręku. Teraz nie zaczniemy jeszcze na wypadek, gdyby zapomniawszy co, powrócili. Ale przygotujmy się tymczasem. Chodź, Samie! Wy dwaj zostaniecie tutaj, dopóki was nie zawołamy, lub nie przyjdziemy po was!
Po tem zarządzeniu podeszliśmy aż do drogi. Tam staliśmy z dziesięć minut, zanim się ukazał strażnik, który widocznie nie obawiał się ani trochę o swoje bezpieczeństwo, gdyż szedł tak powoli i swobodnie, że może po upływie kwadransa zbliżył się do nas. Teraz było już pewnem, że nikt nie wróci, przeto należało nie zwlekać.
Ja przycisnąłem się z jednej, a Sam z drugiej strony do krzaka. W chwili, gdy strażnik znalazł się pomiędzy nami, pochwycił go Sam za gardło. Ja oderwałem od bluzy jego dużą szmatę, zwinąłem ją w kłąb i wcisnąłem między zęby. Następnie własnem jego lassem skrępowaliśmy mu ręce i nogi i w tym stanie przywiązali do krzaku.
Potem udaliśmy się do wejścia, gdzie ja odsunąłem trochę na bok gałęzie dzikiego chmielu. Wiliams siedział przy ogniu i piekł kawałek mięsa. Był zwrócony do mnie plecyma, dzięki czemu mogłem się do niego zbliżyć niepostrzeżenie.
— Trzymajcie wyżej, master Wiliams, bo przypalicie! — odezwałem się nagle.
Stakeman odwrócił się, a skoro mnie poznał, wprost nie mógł się ruszyć z miejsca.
— Dobry wieczór! Omal że nie zapomniałem przywitać się z wami, a gentlemanom waszego pokroju należy się nie byle jaka grzeczność.
— Old... Old... Shat... Shatterhand! — wyjąkał, wytrzeszczając na mnie oczy. — Czego tu chcecie?
— Muszę oddać kapitanowi pistolet, który dzisiaj zabrałem, kiedyście mu opowiadali o swojej przygodzie.
Wiiiams skurczył jedną nogę, jak gdyby próbował się podnieść i oglądnął się, czy może dosięgnąć strzelby, przy nim bowiem tylko nóż leżał.
— Siedźcie spokojnie, master, bo za najmniejszy ruch zapłacicie życiem. Po pierwsze: mam nabity pistolet waszego kapitana, a powtóre: wystarczy wam spojrzeć ku wejściu, aby zobaczyć, że jest tu nas więcej!
Stakeman obrócił się i dostrzegł Sama, który mierzył do niego z rusznicy.
— Thunder-storm... jestem zgubiony!
— Może jeszcze nie, jeśli będziecie posłuszni. Bernard, Bob, do mnie!
Na ten okrzyk ukazali się wezwani w wejściu.
— Przy siodłach wiszą lassa, Bobie. Weź jedno i zwiąż tego człowieka!
— O wszystkie piekła! Żywcem mnie już drugi raz nie pochwycicie!
Z temi słowy pchnął się palowiec własnym nożem w serce i padł na ziemię.
— Boże, bądź miłościw jego duszy! — rzekłem.
— Na sumieniu tego łotra ciąży może więcej niż sto żyć ludzkich — odezwał się Sam ponuro. — Nigdy jeszcze nóż nie trafił właściwiej, jak tym razem w tego człowieka.
— On siebie sam osądził — odparłem. — Dobrze, że my nie musieliśmy tego uczynić.
Następnie wysłałem Boba po Hoblyna, który też niebawem leżał przed nami na ziemi. Gdy mu wyjęto z ust knebel, odetchnął głęboko i ciężko i pełen przerażenia utkwił wzrok na zwłokach towarzysza rozbojów.
— Zginiesz tak, jak ten, jeśli nam nie dasz żądanych wyjaśnień.
— Powiem wszystko! — przyrzekł wylękły rabuś.
— Gdzie złoto schowane?
— Zakopane za workami z mąką.
Pozdejmowaliśmy skóry i zaczęliśmy badać zapasy. Było tam poprostu mnóstwo tego wszystkiego, co kiedykolwiek przewożono przez Estaccado. Broń wszelkiego rodzaju, proch, ołów, naboje, lassa, siodła, worki, koce, zupełne ubrania myśliwskie, sukna i calico, ozdoby, nieprawdziwe korale i sznury pereł, noszone z upodobaniem przez Indyanki, towary szmuklerskie, różne narzędzia, oraz wiele puszek pełnych pemmikanu[7], wielka ilość innych środków żywności, a po wszystkiem poznać było, że pochodziło z grabieży.
Bob rzucał dokoła siebie workami, jak gdyby to były kapciuchy z tytoniem. Marshall wyszukał między narzędziami motykę i łopatę. Wzięto się do kopania i niebawem wydobyto tyle piasku złotego i ziarnek, że można było dobrze konia tem objuczyć.
Zgroza mnie zdjęła na myśl, ilu biednych poszukiwaczy złota musiało zginąć, zanim nagromadzono tu taką ilość deadly dust[8], który słusznie zasługuje na to miano. Powracający poszukiwacze przynoszą z sobą nie wiele tego do ojczyzny i zmieniają owoce swojej pracy na przekazy i kwity depozytowe, albo na papierowe pieniądze. Pomordowani mieli niezawodnie te papiery przy sobie. Gdzie się więc teraz mogły znajdować?
— Gdzie są pieniądze i papiery, które zabraliście ograbionym? — zapytałem Hoblyna.
— W kryjówce, daleko stąd. Kapitan nie chciał ich tu przechowywać, gdyż należeli do naszego towarzystwa członkowie, którym nie ufał.
— Więc tylko on wie o tej kryjówce?
— On i porucznik.
— Kto jest porucznikiem?
— Patrik Morgan.
Teraz błysnęła mi przez głowę myśl. „Wzbogacimy się w każdym razie,“ pisał ten człowiek do ojca. Czyżby zamierzał zdradzić swego towarzysza?
— Czy nie potrafisz określić, gdzie mniej więcej może być ta kryjówka?
— Nie. Przypuszczam, że kapitan nie dowierza porucznikowi, który odjechał dzisiaj z jeszcze jednym do Head Pik nad Rio Pecos. Jutro miałem ja z dwoma jeszcze ludźmi udać się za nim, żeby go śledzić.
— Ach! Wobec tego kapitan opisał ci to miejsce całkiem dokładnie?
Zapytany milczał z zakłopotaniem.
— Powiedz prawdę! W przeciwnym bowiem razie zginiesz! Jeśli zaś nie skłamiesz, to dostąpisz łaski, chociaż wszyscy zasłużyliście na stryczek.
— Dobrze się domyślacie, sir!
— Które to miejsce?
— Polecono mi natychmiast po odjeździe stąd odszukać je i zastrzelić porucznika, gdyby się tam zbliżył. To mała dolinka, którą znam bardzo dokładnie, ponieważ raz już tam byłem. Opis nie na wieleby wam się przydał, gdyż mimo to nie zdołalibyście jej znaleźć.
— Czy kapitan oznaczył ci tylko dolinkę, czy też wymienił jaki punkt szczególniejszy?
— Punktu nie podał, kazał tylko ukryć się i posłać porucznikowi kulę w łeb, gdyby wszedł na dolinkę.
— To mi wystarcza. Darowuję ci życie, oczywiście pod tym warunkiem, że zaprowadzisz nas do tej doliny.
— Owszem, dopełnię tego warunku.
— Zapamiętaj sobie jednak, że pożegnasz się ze światem, jeślibyś usiłował nas oszukać. Teraz pojedziesz z nami nie jako wolny, lecz jako jeniec.
— Well! — rzekł Sam. — Wobec tego byłoby ukończone nasze badanie tutaj. Co dalej?
— Zabierzemy z sobą tylko złoto i przedmioty dla nas potrzebne, jak: broń, amunicyę, tytoń i żywność, oraz kilka drobnostek na podarunki dla Indyan na wypadek, gdybyśmy się z nimi spotkali. Wy wybierajcie, a ja przypatrzę się tymczasem koniom.
Odrazu wpadły mi w oko cztery krępe michigańskie kłusaki, które doskonale nadawały się do dźwigania ciężarów. Oprócz tych mogły się nam przydać dzięki swoim zaletom jeszcze tylko trzy mustangi. Dwa z nich przeznaczyłem dla Bernarda i Boba, którzy jechali dotąd na lichych człapakach, a na jednego miał wsiąść Hoblyn.
Siodła juczne, podobne do tych, jakie noszą muły, znalazły się także. Po jednem więc przywiązałem do każdego kłusaka. Następnie owinięto w koce to wszystko, co mieliśmy z sobą zabrać, a tak powstało ośm pakunków, po dwa na jednego konia. Resztę przedmiotów ułożyliśmy w wielki stos, umieściwszy na tem miejscu poprzednio proch, któregośmy nie potrzebowali, oraz wszystkie łatwo zapalne materyały.
— Co zrobimy z tamtymi końmi? — zapytał Sam.
— Bob rozpęta je i wypędzi na preryę. Nie jest to wprawdzie rozumny sposób pozbawienia stakemanów ich wierzchowców, ale żal mi zabijać niewinne zwierzęta. Ty prowadź orszak, a ja zostanę i podpalę stos.
— Czemu nie mamy uczynić tego zaraz? — spytał mnie Marshall.
— Ogień będzie widoczny zdaleka. Stakemani, nie znalazłszy nas w naszym obozie, wrócą czemprędzej i mogliby nas pomimo ciemności doścignąć. Lepiej zatem będzie, jeśli wy odjedziecie dość daleko, a ja dopędzę was wkrótce na moim koniu.
— Well, to słuszne, Charley, a więc naprzód, boys! — zawołał Sam i ruszył przodem, prowadząc za cugle jednego z koni jucznych; za nim poszły trzy inne, a Bernard i Bob zamykali mały orszak, wiodąc między sobą przywiązanego do konia Hoblyna. Ja stanąłem przy swoim koniu i zaczekałem, aż ucichł odgłos kopyt wierzchowców moich towarzyszy, wreszcie po upływie jeszcze jednego kwadransu, nie chcąc dłużej zwlekać, bo stakemani mogli mię zaskoczyć niespodziewanie, wszedłem znów do kryjówki, by stos podpalić.
Z podartego koca sporządziliśmy przedtem rodzaj lontu, ażeby go można było zapalić i usunąć się z tego miejsca, zanimby płomień doszedł do prochu. Należało się także spodziewać wybuchu, ponieważ włożyliśmy byli do koca mnóstwo naboi. Zapaliwszy więc lont, wziąłem konia za cugle i wyprowadziłem ścieżką na preryę. Przy ostatnich zaroślach wskoczyłem na siodło. Wtem dał się słyszeć straszny huk i trzask. To dowodziło, że ogień dosięgnął zawiniętych w kocu naboi. Ścisnąłem konia ostrogami i odjechałem tak szybko, jak na to ciemność pozwalała, aby się wydostać z kręgu światła płonącej kryjówki. Ogień pochłonął całe mienie stakemanów, zagrabione nieszczęśliwym podróżnym Estaccada.





  1. Człowiek zmieniający położenie pali (palowiec).
  2. Szop, pracz.
  3. Wywąchiwacz tropów.
  4. Niedźwiedzie serce.
  5. Racoon, niedźwiedź pracz, ulubiona nazwa, którą traperzy chętnie nadają sobie samym.
  6. Kryjówka.
  7. Konserwy z mięsa.
  8. Śmiertelny pył.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.