<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Winnetou |
Podtytuł | czerwonoskóry gentleman |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Aleksander Ripper |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Gdzie się stykają obszary: Teksasu, Arizony i Nowego Meksyku, a zatem nad dopływami rzeki Rio Grande del Norte, wznoszą się góry Sierra de los Organos, Rianca i Guadelupe i tworzą kraj, pełen dzikich, przecinających się bezładnie pasm górskich. Występują one na widnokręgu bądź jako olbrzymie nagie baszty, bądź pokrywają je gęste dziewicze bory, a tu i ówdzie poprzerzynane są albo kenionami o prawie prostopadłych ścianach, albo łagodnie opadającemi dolinami, które tak wyglądają, jak gdyby od swojego powstania były odcięte od świata zewnętrznego. A mimo to przenosi wiatr pył kwiatowy i nasiona przez te grzbiety i granie, dzięki czemu rozwija się tam roślinność, mimo to błądzi po skałach czarny i szary niedźwiedź, szukający w nich samotności, mimo to znalazł tu dziki bizon kilka przesmyków, którymi w trzodach, liczących tysiące sztuk, przeciska się podczas swoich wiosennych i jesiennych wędrówek, mimo to zjawiają się tutaj białe i miedziano-barwne postaci, tak dzikie jak te okolice, a gdy znikną, nikt nie wie, dlaczego tu były, gdyż chropawe kamienne olbrzymy są nieme, milczy puszcza dziewicza, a człowiek nie rozumie dotąd mowy zwierząt.
Tu zachodzi odważny myśliwiec, zdany tylko na siebie i swoją strzelbę, zapędza się zbieg, popadłszy w zatarg z cywilizacyą, zakrada się Indyanin, wypowiadający wojnę całemu światu, ponieważ cały świat stara się jego zniszczyć. W tych okolicach wychyla się z pomiędzy gałęzi czapka futrzana trapera, to znowu szeroki sombrero[1] Meksykanina, to wreszcie kłąb czupryny dzikiego. Czego oni chcą tutaj? Co ich gna między te zamknięte wyżyny? Na to istnieje tylko jedna odpowiedź: wrogie usposobienie względem ludzi i zwierząt, walka o byt, który nie zawsze można nazwać godnym tej walki.
W dole na równinie stykają się z sobą krainy Apaczów i Komanczów, a na tem pograniczu dokonywują się bohaterstwa, o których milczy historya. Z powodu starć tych wojowniczych ludów udaje się w góry niejeden rozbity oddział i musi walczyć tu stopa za stopą z potęgami, których pokonanie wydaje się niemożliwością.
Rio Pecos wytryska w Sierra Jumanes, płynie z początku w kierunku południowo wschodnim, a wchodząc potem w Sierra Rianca, zwraca się wprost na południe. Opuszczając to pasmo, zakreśla na zachód wielki łuk, ujęty po prawej i lewej stronie przez góry, które odstępują od siebie po obu brzegach na tyle, że wzdłuż rzeki ciągnie się to szerszy to węższy pas preryi, pokryty bujną trawą, niknącą dopiero w borze, który spływa ze wzgórz.
Jest to wysoce niebezpieczny teren. W prawie nieprzerwanych ścianach gór mało gdzie przebija się szczelina lub parów, a kto tu spotka się z wrogiem, nie zdoła go wyminąć, jeśli nie zechce zostawić konia, bez którego zginąłby może tak samo.
Dostaliśmy się do tej doliny, którą już dawniej raz przejeżdżałem, jednakże w liczniejszem i pewniejszem towarzystwie. Teraz było nas tylko czterech, a siły nasze osłabiała konieczność pilnowania jeńca, który wprawdzie okazywał nadzwyczajne posłuszeństwo, ale bardzo łatwo mógł chować zdradę w sercu.
Jechał on w środku obok Boba. Sam prowadził pochód, a ja z Marshallem, który dzielnie się trzymał podczas całej drogi, zamykałem orszak.
Uciążliwość podróży zwiększała jeszcze ta okoliczność, że jakkolwiek to była połowa sierpnia, mimo to przez większą część doby dokuczał nam chłód, gdyż słońce zapadało poza ciemne wzgórza zaraz po południu. Nic też dziwnego, że dość rzadko zrzucaliśmy z siebie koce.
Hoblyn jechał ciągle pomiędzy nami wolno, a wiązaliśmy go tylko na noc. Za prawdziwość wiadomości, których nam udzielał, ręczył swojem życiem. Pewnego dnia przed południem zapytał mnie Marshall:
— Czy daleko jeszcze do Skettel Pik i Head Pik?
— Jutro może dotarlibyśmy do gór, jeślibyśmy nie musieli przedtem zboczyć na prawo, co Hoblyn uważa za konieczne.
— Czy nie byłoby lepiej udać się pierwej w góry w celu odszukania Freda Morgana?
— To właśnie byłoby nieodpowiednie, gdyż mógłby nas spostrzec. On niezawodnie tam już jest, wszak dzisiaj mamy czternastego sierpnia. Sądzę jednak, że Patrik pojechał do doliny, a gdzie będzie syn, tam znajdzie się pewnie i ojciec. Zresztą Patrik może być tylko o kilka godzin drogi przed nami, ciągle bowiem następowaliśmy mu na pięty. Dzisiaj w nocy obozował stąd o sześć mil, a jeśli z nami równocześnie, to znaczy z brzaskiem dnia, wyruszył, to będzie o trzy godziny drogi dalej od nas.
— Have care! — zawołał w tej chwili Sam na przodzie. — Tam na skraju lasu leży na ziemi jeszcze zielona gałązka, którą niewątpliwie niedawno odłamano, co wskazywałoby na to, że ktoś tu był na krótko przed nami.
Podjechawszy bliżej, zsiedliśmy z koni. Sam podniósł z ziemi gałązkę i po oglądnięciu podał mnie, mówiąc:
— Przypatrz się jej naprzykład, Charley!
— Hm, założyłbym się, że zerwano ją zaledwie przed godziną!
— Ja taksamo myślę.
Teraz ja się pochyliłem ku ziemi.
— Dwaj ludzie. Popatrz!
Wyjąłem z kieszeni dwa patyczki, którem sobie był przyciął podług śladów stóp, zbadanych na miejscu obozu Patrika.
— To oni; miara zgadza się zupełnie! Nie możemy jechać dalej, Samie.
— Masz słuszność. On nie powinien zauważyć, że jedzie ktoś za nim. Ale skoro ci rabusie zsiadali tutaj z koni, to chyba nie bez jakiegoś zamiaru. Tam konie ich skopały piasek nogami, a ślady stóp prowadzą w las. Zobaczmy!
Kazaliśmy tamtym trzem zaczekać, a sami weszliśmy po śladach do lasu. Po przebyciu nieznacznej przestrzeni Sam, idący przodem, przystanął, albowiem tuż przed nim ziemia była stratowana, a powłoka mchu rozluźniona, co wyglądało tak, jak gdyby pod nią kopano, a potem położono ją na dawnem miejscu. Pochyliwszy się, odsunąłem mech.
— Motyka! — rzekł Sam.
— Rzeczywiście! — potwierdziłem ja, zaskoczony tem niespodzianie. — Tu leżała motyka.
Pod mchem ukazał się całkiem dokładny odcisk motyki.
— Oni zabrali ją z sobą, ale skąd się ona tutaj wzięła? — zapytał Sam.
— Na to bardzo łatwo odpowiedzieć. Gdy kapitan z porucznikiem, zakopawszy swój skarb, opuścili dolinkę, pozbyli się motyki, ponieważ im w drodze przeszkadzała. Zapewne znajdziemy na skrajnych drzewach jakiś znak, zrobiony na wypadek powrotu, gdyż motyki musianoby użyć przy wydobywaniu skarbu z ziemi.
Przykrywszy ślad mchem napowrót, powróciłem, aby się drzewom przypatrzyć i rzeczywiście na dwóch drzewach po obu stronach tropu zobaczyłem ślady trzech nacięć, jednego nad drugiem, a oprócz tego odłamano u obu drzew po trzy dolne gałęzie.
— O czem to świadczy, Charley? Jak sądzisz? — zapytał mnie Sans-ear.
— To nietrudno odgadnąć. On rzeczywiście zamierza udać się na dolinkę.
— Trzeba koniecznie dostać się tam przed nim. Zachodzi tylko pytanie, czy on skieruje się prosto tam, czy pierwej ojca odszuka.
— O tem zaraz się dowiemy.
W tym celu zwróciłem się do Hoblyna z pytaniem:
— Czy daleko jeszcze tam, gdzie droga od rzeki skręca do dolinki?
— Najwyżej dwie godziny drogi, jeśli sobie dobrze przypominam.
— Jedźmy więc tam. Jeśli Patrik obrał tę drogę, to podążył wprost do kryjówki, jeśli zaś zachowa nadal teraźniejszy kierunek, to chce widocznie pierwej pójść po ojca. My zastosujemy się do tego, co on zrobił! Zresztą niewątpliwie długo tu bawili, skoro jest zaledwie o godzinę drogi przed nami. Z tego powodu należałoby trochę zaczekać, by nas nie spostrzegł, gdyby się z jakiejkolwiek przyczyny zatrzymał.
— All right, Charley! Posłuchamy twej rady. Lecz nie bądźmy tacy nieostrożni jak on i nie zostawiajmy koni na otwartem miejscu. Zaprowadźcie je między drzewa i weźcie co z torb do jedzenia, gdyż ja naprzykład nie miałem nic w zębach od wschodu słońca.
Postąpiliśmy podług jego wskazówki i ułożyliśmy się na mchu. Wtem krzyknął Hoblyn z lekka, wskazując ręką pomiędzy drzewa:
— Popatrzcie tam do parowu, panowie! Wydało mi się, że zobaczyłem na jego najwyższym punkcie coś błyszczącego, podobnego do ostrza włóczni.
— To nie może być! — odrzekł Sam — Ktoby potrafił na taką odległość spostrzec koniec włóczni?
— Niemożliwem to nie jest — odpowiedziałem ja — zwłaszcza, jeśli wzrok spocznie przypadkiem na tym właśnie punkcie, w którym się przedmiot znajduje. Takie włócznie jednak noszą tylko Indyanie, musieliby więc...
W tej chwili ujrzałem także ja błysk najpierw w górze, a potem nieco niżej.
— Słuchajcie, ludzie — zawołałem — to mogą być tylko Indyanie! Szczęście nasze, że wleźliśmy tu w zarośla. Gdybyśmy dalej byli pojechali, byliby nas niewątpliwie dostrzegli, ponieważ mamy słońce naprzeciw siebie.
Wydobyłem lunetę i zwróciłem ją na parów. Widok, który się przedstawił moim oczom, zaniepokoił mię w wysokim stopniu.
— Przypatrz się, Samie, lepiej tym ruchom! — rzekłem, podając szkła jemu. — Jest ich przynajmniej stupięćdziesięciu.
Sam przyłożył dalekowidz do oka, poczem wręczył go Bernardowi.
— Zobaczcie i wy raz czerwonoskórych, master Marshall! Czy mieliście już kiedy do czynienia z Komanczami?
— Nie. Czy to są oni?
— Tak. W tej okolicy możnaby się także spodziewać Apaczów, oni jednak noszą inaczej czupryny, aniżeli ci, którzy nadchodzą. Czy widzicie czerwone i błękitne farby, któremi pomalowali sobie facyaty? To znak pewny, że są na drodze wojennej. Dla tego wypolerowali tak groty włóczni, a we wszystkich kołczanach tkwią zatrute strzały, o których dziś naprzykład nie chciałbym nic słyszeć. Coby było, Charley, gdyby tędy przeszli?
— Spostrzegliby nas niezawodnie.
— Żebyśmy tak mogli wyjść z zarośli, usunąć tę gałązkę i nasze ślady pozacierać! Ale to będzie trudno!
— To nie przydałoby się też na nic, gdyż dalej w górze zobaczyliby nasz trop i doszliby po nim aż tutaj.
— To pewna, ale przynajmniej zyskalibyśmy czas na to, żeby stąd wyruszyć i salwować się, zanim powrócą.
— To prawda. Ślady kopyt są zaraz tutaj na skraju. Może się to da zrobić bez opuszczenia naszej kryjówki.
Za mną stał zeschły, cienki świerk. Odciąwszy go, jak wędką przyciągnąłem nim gałązkę. Następnie poszukałem suchych szpilek, a wziąwszy garść, posypałem niemi ślady, które co prawda tak były lekkie, że mogło je zauważyć tylko bystre oko Indyanina.
— Ciekaw jestem, czy to co pomoże, Charley! Mnie nie wywiódłbyś tem w pole.
— O ile?
— Czy klon ma sosnowe szpilki?
Rzeczywiście tuż nad śladami kopyt stał klon, ale na to nie można już było poradzić tembardziej, że całą naszą uwagę zajęli byli Indyanie, którzy doszedłszy do dolnej części parowu, zatrzymali się tam i wysłali kilku wojowników na zwiady.
— Heigh-dey, nie idą tutaj! — zawołał Sam z radością.
— Z czego o tem wnosicie? — zapytał Bernard.
— Wytłómacz mu to, Charley, ponieważ ty grasz wobec niego rolę nauczyciela!
— To bardzo proste. Z tych trzech wywiadowców dwaj jadą wzdłuż wzgórza z biegiem rzeki, a jeden ku wodzie. Chcą się zatem przeprawić, lecz nie pójdą w górę rzeki, gdyż w takim razie nie przeszukiwaliby terenu ku dołowi, lecz ku górze. Ci dwaj mają zbadać to miejsce wedle śladów co do jego bezpieczeństwa, trzeci zaś, czy Pecos można tutaj przepłynąć.
Niebawem wrócili wszyscy trzej do czekających i widocznie przynieśli zadowalającą wiadomość, gdyż oddział ruszył wprost ku rzecze. Teraz mogliśmy ich policzyć gołem okiem, przyczem okazało się, że podałem poprzednio raczej zbyt małą, niż za wielką ich liczbę. Byli to sami młodzi i silni ludzie, którzy należeli prawdopodobnie do dwu plemion lub wsi, ponieważ prowadzili pochód dwaj dowódcy.
— Czy ci dwaj z orlemi piórami to wodzowie? — zapytał Bernard.
— Tak.
— Słyszałem, że wodzowie zawsze jeżdżą na siwkach.
— Na siwkach, hi! hi! hi! — zaśmiał się Sam.
— Fałszywie wam powiedziano, Bernardzie! — rzekłem. — W starym kraju zdarza się, że wódz jeździ na siwym koniu, ale tu nie. Indyanin nie lubi wogóle jasnych maści u konia i już na polowaniu nie może używać siwka, ponieważ biel odstrasza zwierzynę. Tylko w zimie, kiedy ta barwa na tle śniegu jest zarazem maską, dosiada czasem przy pewnych przedsięwzięciach siwego konia i narzuca na siebie białą opończę. Ja sam próbowałem już tego z dobrym skutkiem na Północy.
Tymczasem wszystkie konie weszły już były w wodę, a chociaż rzeka miała tu wielki spad, trzymały się przecież tak dzielnie, że wylądowały po drugiej stronie zaledwie o kilka łokci niżej.
Z prawdziwą ulgą na sercu odetchnęło całe nasze towarzystwo, gdyż niebezpieczeństwo groziło niemałe. Sam pogłaskał klacz swoją po szyi, mówiąc:
— Jak sądzisz, stara Tony? Co byłoby, gdyby czerwoni dzisiaj byli obcięli mnie uszy, a tobie ogon? Tak, tak, to się już dawniej stało! Lecz, Charley, co będzie naprzykład z Patrikiem i jego stakemanami? Wszak jego trop zobaczą Indyanie napewno!
— Nic mu nie zrobią — odrzekł Hoblyn.
— Nic? A to czemu?
— Bo go znają. To są Komancze z plemienia Rakurrojów. Kapitan i on palili z nimi fajkę pokoju, gdyż wiele z tego, co nam zostawało, sprzedawaliśmy im przeważnie.
— To źle, bo w takim razie gotów jeszcze coś z nimi wspólnie przedsięwziąć.
— Musimy cierpliwie przeczekać to wszystko, Samie — pocieszałem go. — Nie weźmie on ich chyba z sobą na dolinę. Z uprzejmości może spędzić z nimi kilka godzin, aby z wodzami wypalić kalumet, a potem znów będzie panem siebie.
Podszedłem na skraj lasu i wystawiłem głowę, ażeby wyjrzeć za dzikimi, którzy wtedy byli już za najbliższym zakrętem rzeki i zniknęli za górą. Zanim się odwróciłem, rzuciłem mimowolnie okiem w górę rzeki i schowałem głowę czemprędzej między gałęzie. Sam zauważył ten szybki ruch wywołany przestrachem i zapytał:
— Co tam? Czy z góry nadchodzą także Indyanie?
— Zdaje się, bo jeden stoi u wyjścia z górnego parowu.
Sans-ear miał jeszcze przy sobie lunetę i przyłożył ją do oka.
— Zounds, to prawda! Ale to tylko jeden, jeśli za nim więcej się nie kryje. Ale, co ja widzę! To Apacz naprzykład!
— Rzeczywiście?
— Tak i to wódz. Jego długie włosy zwisają aż na grzbiet konia. Teraz zjeżdża ku wodzie.
— Dajno mnie lunetę!
Lecz i przez szkło niestety nic już nie zobaczyłem, gdyż Indyanin znajdował się już w wodzie poza wyniosłością brzegu z tej strony.
— Wiesz, co tu się święci, Charley? Komancze nie przypuszczają, że ich ścigają Apacze, a ten wódz poszedł przodem, żeby ich mieć na oku. Dyabelnie mądrze sobie poczyna, gdyż nie trzymał się ich tropu, lecz obrał sobie drogę powyżej nich przez góry najbliższym wąwozem. Odstąpcie, bo ci hultaje cieszą się bystremi oczyma! On w każdym razie tędy przejdzie, pochwyćcie więc konie za nozdrza, bo przywykły parskać, gdy się zbliża Indyanin. Tylko u mojej Tony jest więcej oleju w głowie. No, cicho!
Nie mogliśmy go widzieć, jak zdążał ku nam, ponieważ znajdowaliśmy się na górnej części zakrętu doliny, ale już w kilka minut potem, jak Sam wypowiedział przestrogę, doleciał nas tętent konia.
Reszta towarzyszy cofnęła się, tylko ja położyłem się poza dość gęstym krzakiem. Indyanin jechał zwolna, patrząc uważnie na ziemię. Czyżby spostrzegł kilka zdeptanych źdźbeł trawy, lub jakie inne ślady? Widocznie tak było, bo nagle zatrzymał się naprzeciwko mnie i rzucił okiem na szpilki, które przedtem rozsiałem, wreszcie w jednej chwili stanął na ziemi z tomahawkiem w ręku, gdyż powziął podejrzenie.
— Ognia, Charley! — zakomenderował zcicha Sam.
Ja jednak równie szybko jak Indyanin z konia zeskoczył, przecisnąłem się przez krzaki ku niemu. Muskularna jego ręka zamierzyła się do straszliwego ciosu.
— Winnetou! Czy wielki wódz Apaczów chce zabić swojego brata?
Czerwony opuścił rękę, a ciemne jego oko zabłysło.
— Szarlih!
Z ust jego padło tylko to słowo, lecz w tonie tak radosnym, że dumny Indyanin wolałby był tę radość ukryć, aniżeli głośno objawić. Potem wziął mnie w ramiona i przycisnął do siebie. Ucieszony nadzwyczaj tem spotkaniem, zapytałem:
— Co mój brat robi tutaj nad rzeką Pecos?
On zaś zatknął za pas tomahawk i odparł:
— Te pchły, Komancze, opuścili swój obóz, aby Apaczom oddać krew swoją. Wielki Duch mówi, że Winnetou zabierze ich skalpy. A co sprowadza mego białego brata na tę dolinę? Wszak brat mój przed wielu miesiącami twierdził, że pojedzie znowu przez Wielką Wodę do wigwamu swojego ojca i swoich sióstr, a potem uda się na wielką pustynię, straszliwszą aniżeli Mapimi i Estaccado!
— Widziałem wigwam mojego ojca i byłem na Saharze, lecz duch sawanny wzywał mnie do siebie w świetle dnia i we śnie w nocy, dlatego usłuchałem jego głosu.
— Brat mój dobrze postąpił. Serce preryi jest wielkie i szerokie, ono zawiera w sobie życie i śmierć, a kto raz tętno jego poczuł, choć odejdzie, mimoto wróci zawsze. Howgh!
Wziął konia za uzdę i wszedł ze mną pod drzewa. Tu zobaczył moich towarzyszy, chociaż się ich nie spodziewał, gdyż go nie uprzedziłem o ich obecności. Mimoto nie okazał najmniejszego zdziwienia, a nawet zachował się tak, jak gdyby ich nie zauważył, bo sięgnąwszy ręką do torby przy siodle, wydobył fajkę i worek z tytoniem i usiadł z godnością na ziemi.
— Winnetou jeździł daleko na północ po świętą glinę do fajki, a Szarlih pierwszy z niej ze mną zapali.
— Dziś jeszcze inni wypuszczą z niej dym pokoju.
— Winnetou pali tylko z walecznymi mężami, w których sercu nie gnieździ się fałsz, na których ustach mieszka tylko prawda, lecz Winnetou wie, że jego biały brat wdaje się tylko z takimi ludźmi.
— Czy wielki wódz Apaczów słyszał co o dzielnym i rozumnym strzelcu Sans-earze?
— Winnetou zna go, lecz go jeszcze nie widział. Sans-ear jest chytry jak wąż, roztropny jak lis, a mężny jak jaguar; pije krew czerwonych ludzi i zaznacza ich zgony na kolbie swojej strzelby, lecz oni zamordowali mu żonę i dziecko. On zresztą zabija tylko złych. Widzę jego konia. Czemu on się nie zbliży, by wypalić z Winnetou fajkę pokoju?
Sam podniósł się i przystąpił, widocznie trochę zakłopotany obecnością człowieka, który znany był jako największy, najwaleczniejszy i najsprawiedliwszy wojownik preryi.
— Mój czerwony brat dobrze się wyraził; zabijam tylko złych, a dobrzy liczyć mogą na moją pomoc — rzekł tonem skromności.
Skinąłem także na Bernarda.
— Niechaj wódz Apaczów rzuci też jasnem okiem na tego wojownika, który był niedawno jeszcze bardzo bogaty, lecz za sprawą białych rabusiów stracił ojca, dyamenty i dolary. Morderca jest tu nad Rio Pecos i zginie z jego ręki.
— Winnetou jest jego bratem i pomoże mu schwytać mordercę ojca. Howgh!
To ostatnie słowo było u Winnetou zepewnieniem, którego zawsze dotrzymywał. Zyskałem więc dla Bernarda pomoc, o jakiej nawet nie marzyliśmy dotąd. Tymczasem Apacz napełnił już był sobie fajkę i zapalił. Wydmuchnąwszy dym po trzykroć ku niebu i ku ziemi, uczynił tosamo we wszystkie cztery strony świata, poczem podał kalumet mnie. Ja powtórzyłem to także i wręczyłem fajkę Samowi. Kiedy i Marshall zrobił swoje, wróciła fajka do rąk Winnetou. Następnie spytał się Sam Apacza:
— Czy mój czerwony brat ma w pobliżu wielu wojowników?
— Uff!
Było to u Winnetou zawsze okrzykiem zdziwienia, Sam nie znał jeszcze zwyczaju Apacza, a otrzymawszy w odpowiedzi tylko to słowo, sądził, że go źle zrozumiano. Dla tego jeszcze raz powtórzył:
— Pytałem, czy mój brat ma w pobliżu swoich wojowników?
— Uff! Niech mi mój biały brat powie, ilu niedźwiedzi potrzeba do stratowania tysiąca mrówek?
— Tylko jednego.
— A ilu krokodyli do pożarcia stu ropuch?
— Tylko jednego.
— A ilu wodzów Apaczów do zabicia tych much, Rakurrojów? Gdy Winnetou wykopie strzałę wojenną, nie bierze z sobą wojowników, lecz idzie sam. On nie jest wodzem jednego szczepu, lecz jest królem wszystkich Apaczów. Skoro wyciągnie rękę czy tu, czy tam, śpieszą tysiące wojowników pod jego rozkazy. Ma on wiele języków, które mu donoszą, co czynią synowie Komanczów i ma dość tomahawków i noży na wytępienie swoich wrogów.
Następnie zwrócił się do mnie:
— Mąż powinien tylko pięścią przemawiać, lecz mój biały brat niech mi powie, co go złączyło z tymi ludźmi, których przy nim tutaj zastałem.
Zdałem mu krótko, ale dokładnie sprawę z wypadków, które sprowadziły nas nad Rio Pecos. On słuchał uważnie, a potem patrzał przez chwilę na ziemię. Wydmuchnąwszy dym poraz ostatni, wstał i schował kalumet do kieszeni.
— Niech moi biali bracia udadzą się za mną!
To rzekłszy, wyprowadził swego konia z zarośli i dosiadł go, my zaś szybkim krokiem puściliśmy się za nim w drogę. Winnetou jechał na znanym mi już z dawniejszych czasów grubokościstym gniadoszu, który wyglądał jak zajeżdżony koń pociągowy i tylko taki znawca jak Winnetou mógł go używać do swoich wyjazdów. W cwale był ten koń niedościgniony, w kłusie spokojny, w kroku nieznużony i wydatny, a płuca miał zupełnie zdrowe. Roztropność jego nie ustępowała sprytowi klaczy Sama, ostremi zaś i twardemi jak stal kopytami nieraz już zmusił do ucieczki szarego wilka, a nawet pumę. Gdy Winnetou wsiadł na siodło, zdawało się, że wierzchowiec i jeździec tworzą jedno ciało, jedną duszę, jedną wolę i jedno postanowienie. Nie zdarzyło się też nigdy jeszcze, żeby temu zwierzęciu zabrakło siły, wytrwałości, odwagi albo zręczności.
Dojechawszy do tropu Komanczów, poznaliśmy, że ta zgraja czuła się całkiem bezpieczną, gdyż nie zadawała sobie najmniejszego trudu, ażeby ślady swe zatrzeć. Jechaliśmy tak z godzinę, zatrzymując się na każdym zakręcie drogi, aby rzucić okiem na leżący przed nami teren. Wtem nagle na rogu lasu szarpnął Apacz konia w tył, wskazał prawą ręką przed siebie, a lewą dał znak, żebyśmy milczeli i byli ostrożni. Ja wyciągnąłem głowę naprzód i wytężyłem wzrok, lecz nic nie zdołałem zauważyć.
Winnetou powiesił strzelbę na kuli u siodła, wziął w rękę nóż, zsiadł z konia i nie rzekłszy ani słowa, zniknął między drzewami.
— Co to może być, Charley? — zapytał Sam.
— Nie wiem.
— To dziwne stworzenie ten Apacz! Czy nie mógł was pierwej zawiadomić, co zamierza zrobić?
— Czy nie słyszałeś jego zdania, że mąż powinien przemawiać czynami? Widocznie zauważył coś podejrzanego i poszedł, by się przekonać. Sam niewątpliwie tego się domyśliłeś, nie było więc potrzeba osobnego wyjaśnienia.
— Ale mógł powiedzieć, co spostrzegł.
— To my także niebawem zobaczymy.
— Gdyby był przed nami nie zataił swego zamiaru, to wiedzielibyśmy teraz naprzykład, czego się trzymać i jak się zachować.
— To było i jest zbyteczne, bo to pewna, że mamy tu czekać, dopóki nie powróci, albo nie da znaku, żebyśmy poszli dalej. To przecież bardzo proste.
— Massa, oh, ah, usłyszeć massa? — przerwał Bob tę naszą sprzeczkę.
— Co?
— Jakiś człowiek krzyknąć!
— Gdzie?
— Tam za rogiem!
Spojrzałem pytająco na drugich, lecz nikt nic nie słyszał. Mimoto mógł murzyn mieć słuszność.
— Wtem zabrzmiał — a teraz nie uszło to niczyjej uwagi — głos drwinkarza. Każdy inny byłby naprawdę wziął te dźwięki za głos wipp-por-willa, ja natomiast wiedziałem, że pochodziły z ust Apacza, gdyż jeszcze w czasie poprzednich naszych podróży obraliśmy sobie ten znak do porozumiewania się i używaliśmy go często.
— Wipp-por-will tutaj? — rzekł Sam. — Ciekaw jestem naprzykład, gdzieby nie można spotkać tej kreatury.
— Tę kreaturę widziałeś i słyszałeś dziś poraz pierwszy. To Winnetou na nas woła. Naprzód, on jest tam na skraju lasu!
Ja wziąłem konia Apacza za cugle, a reszta towarzyszy ruszyła za mną. Winnetou stał w odległości kilkuset kroków na skraju lasu, w którym zniknął, gdy ujrzał, że posłuchaliśmy jego wołania. Przybywszy na to miejsce, zsiadłem z konia i wszedłem pomiędzy drzewa, gdzie zobaczyłem Apacza, a u jego stóp leżącego młodego człowieka, skrępowanego własnym pasem. Miał oczy zwrócone z nieopisaną trwogą na Winnetou i jęczał zcicha.
— Niedołęga!
Rzuciwszy z pogardą to jedno słowo, odwrócił się Apacz dumnie od pojmanego. Był to biały. Na mój widok rozjaśniło się nieco jego oblicze, gdyż wobec tego, że ja należałem do jego rasy, wstąpiła weń zapewne jakaś nadzieja, która wzmogła się jeszcze, kiedy Sam doń przystąpił.
— Biały, Jankes! — zawołał mały myśliwiec. — Czemu mój czerwony brat postępuje z nim jak z wrogiem?
— Złe oko! — odrzekł krótko Winnetou.
Za nami zabrzmiał teraz okrzyk, a gdy się odwróciłem, ujrzałem Marshalla, jak przypatrywał się jeńcowi z nieopisanym wyrazem twarzy.
— Holfert! Na miłość Boga, a wy skąd tutaj?
— Marshall! Master Marshall! — odrzekł zagadnięty, widocznie znajomy Bernarda. Jego zachowanie się jednak świadczyło, że obecność mego przyjaciela niemile go dotknęła.
— Co to za człowiek? — zapytałem.
— Pochodzi z Knoxville, nazywa się Holfert i był pomocnikiem w naszym handlu — odrzekł Bernard.
Pomocnik Marshalla w pobliżu miejsca, gdzie spodziewaliśmy się zastać Morgana! Teraz wpadłem na pewną myśl.
— Czy był jeszcze u was, kiedy zwinęliście interes?
— Tak.
Do jeńca zaś zwróciłem się z następującemi słowami:
— Master Holfert, szukaliśmy was już oddawna. Czy powiecie mi, gdzie się znajduje wasz dobry przyjaciel, który się nazywa Fred Morgan?
Dawny pomocnik Marshalla przestraszył się niezmiernie, a po chwili zapytał:
— Czy jesteście detektywem, sir?
— Czem jestem, o tem dowiecie się w czasie właściwym, narazie tylko zaznaczam, że nie chciałbym z wami urzędowo postąpić, bo przypuszczam, że uwiedziono was tylko. A więc odpowiadajcie. Gdzie Morgan?
— Rozwiążcie mnie, sir, wtedy wyjawię wszystko.
Bernard przybrał minę, jak gdyby słuchał rzeczy niepodobnych do wiary.
— O rozwiązaniu więzów nie może być mowy, chyba w najlepszym razie o rozluźnieniu. Bobie, zrób to!
— Bobie i ty? — zawołał Holfert zdumiony.
— Bob także tu, yes! Oh, gdzie jego massa Bern, tam jego nigger Bob. Czemu massa Holfert nie zostać w Lu’ville, lecz pójść w góry? Dlaczego massa Holfert być związany?
Murzyn rozluźnił nieco jeńcowi więzy, dzięki czemu ten mógł usiąść prosto, ja zaś prowadziłem przesłuchanie dalej:
— A więc poraz trzeci: Gdzie Morgan?
— Nad Head Pik.
— Jak długo byliście teraz razem?
— Przeszło miesiąc.
— A gdzie go spotkaliście?
— On zamówił mnie do Austin.
— Zamówił? Ach! Więc znaliście się przedtem?
Pojmany umilkł, ja zaś wydobyłem rewolwer.
— Przypatrzcieno się tej zabawce! Wiem bardzo dobrze, z kim mam do czynienia, życzę sobie jednak, żebyście mi opowiedzieli o śmierci pryncypała i o zniknięciu jego mienia. Jeśli się będziecie wzbraniali, lub skłamiecie, dostaniecie kulą w łeb. Tu na Zachodzie załatwiają się ludzie z rozbójnikiem o wiele prędzej, niż w Stanach.
— Ja nie jestem mordercą! — wyjąkał w najwyższem przerażeniu.
— Słyszeliście już odemnie, że wiem zupełnie dobrze, kto wy jesteście! Idzie teraz o to, czy mamy was uważać za zatwardziałego, czy skruszonego człowieka. A zatem, czy znaliście Morgana już dawniej?
— To jest mój krewny.
— A czy odwiedzał was w Louisville?
— Tak.
— Co dalej? Nie będę wam zadawał wielu pytań, gdyż możecie mówić i bez tego. Uważajcie na rewolwer!
— Jeśli master Marshall odejdzie, opowiem wszystko.
Musiałem uwzględnić to wzruszenie odkrytego tak niespodzianie mordercy.
— Niech się stanie wedle waszej woli!
Skinąłem na Bernarda, a ten się oddalił, lecz powrócił łukiem i stanął za plecyma jeńca pod drzewem.
— A zatem!
— Morgan bywał u mnie częściej i zachęcał, żebym z nim grał.
— Czy odwiedzał was w waszem mieszkaniu?
— Tak, nigdy w sklepie. Z początku sprzyjało mi szczęście, dlatego grałem namiętnie dalej. Potem przegrywałem coraz to więcej, aż zadłużyłem się u niego na kilka tysięcy dolarów. Gdy nie miałem skąd zapłacić, zagroził mi doniesieniem, ja bowiem na wekslach, które mu dawałem, sam podpisywałem pryncypała. Nie mogłem się inaczej ocalić, dla tego musiałem mu powiedzieć, gdzie przechowywano klucz od sklepu.
— Czy wiedzieliście, po co chciał się tam dostać?
— Tak. Mieliśmy się podzielić zdobyczą i udać się potem do Meksyku. Przedtem jednak musieliśmy się rozłączyć z ostrożności przed pościgiem, on zaś oznaczył mi czas spotkania w Austin.
— Czy zdradziliście mu, że pryncypał zawsze klucz nosił przy sobie?
— Tak, lecz nie przypuszczałem, że Patrik go zamorduje, gdyż zapewniał mię, że go tylko ogłuszy. Obaj więc zaczailiśmy się, ale on, zamiast tylko ogłuszyć pryncypała, przebił go nożem. Potem otworzyliśmy bramę i położyliśmy zwłoki w sieni. Znalezione mienie rozdzieliliśmy zaraz pomiędzy siebie.
— On zabrał dyamenty, a wy resztę?
— Tak się stało. Mnie, jako zawodowcowi, nie trudno było zamienić moją część, oczywiście ze stratą, na pieniądze...
— A teraz... Ach zgaduję! Owe pieniądze odebrał wam Morgan?
— Niestety!
— Jak mogliście być na tyle nieoględnym, żeby sądzić, iż taki zły człowiek postąpi z wami uczciwie? Wszak łatwo było sobie wyobrazić, że on tylko na to wyprowadził was tutaj, ażeby bezkarnie stać się panem całego łupu. W jaki sposób pozbawił was pieniędzy?
— Wczoraj wieczorem odbywał on straż, a ja spałem mocno. Wtem uczułem, że mnie ktoś dotknął i zbudziłem się jeszcze wczas, bo Morgan zabrał mi już był broń i pulares i zamierzał wbić mi nóż w serce. Strach dodał mi sił. Odepchnąłem napastnika na bok, zerwałem się i uciekłem. On puścił się za mną w pogoń, ale z powodu ciemności nie mógł mnie schwytać. Biegłem przez całą noc, gdyż przypuszczałem, że pójdzie moim śladem, skoro tylko dzień nastanie. Dopiero niedawno ośmieliłem się tutaj ukryć, aby się trochę przespać, lecz to mi się nie udało, gdyż przechodzili tędy Indyanie, wobec tego postanowiłem dalej uciekać, kiedy nagle zobaczyłem tego czerwonego, który mię tu znalazł, pomimo że starałem się uniknąć jego wzroku.
Człowiek ten był strasznie znużony. Może ten stan zdrowia skłonił go do tego, że się tak otwarcie do wszystkiego przyznał, gdyż w brzmieniu jego głosu nie było znać żalu, ani wewnętrznego wzruszenia.
Teraz zwróciłem się do Bernarda z temi słowy:
— On do was należy. Co z nim zrobicie?
Przejęty opowiadaniem o zgonie ojca milczał Marshall. W sercu jego niewątpliwie walczyła chęć zemsty z litością. Zapytał jeszcze jeńca o to i o owo, a wkońcu tak rzekł do nas:
— Ten łotr zasłużył może na śmierć, ale puśćmy go wolno. Bóg go osądzi!
— To gorsze od szybkiej śmierci, Bernardzie. Bez broni i bez konia, bez pomocy i wszelkiego doświadczenia nie zajdzie zbyt daleko.
— To zabierzmy go z sobą, dopóki nie nadarzy nam się sposobność pozbycia się go.
— Zawadzałby nam bardzo, gdyż mamy już jednego jeńca. Mogliby się łatwo porozumieć.
— To zawsze będzie nas czterech przeciwko dwom.
— Tu nie idzie o to, żeby fizycznie dla nas nie byli groźni, ja myślę o innych okolicznościach, przez które moglibyśmy popaść w niebezpiecznie położenie. Jabym radził dać mu jednego z naszych koni jucznych i trochę broni. Zapytajcie Winnetou!
Apacz przysłuchiwał się z boku całej rozprawie, a teraz przystąpił i odwiązał pas z rąk Holferta.
— Wstać!
Jeniec podniósł się, a Winnetou wskazał na jego rękę:
— Czy biały człowiek zmył ze swej ręki krew zamordowanego?
— Tak — odrzekł Holfert, przestraszony brzmieniem tego głosu.
— A więc była krew na tej ręce, krwi zaś nie zmywa się wodą, lecz także krwią. Tak chce Manitou i tego domaga się Wielki Duch sawanny. Czy biały człowiek widzi gałąź tam nad brzegiem rzeki?
— Widzę.
— Niech więc pójdzie po nią. Jeśli mu się uda ją zerwać, to będzie mu wolno żyć, gdyż gałązka jest oznaką pokoju i łaski.
Ten warunek dziwaczny zaskoczył nas wszystkich do pewnego stopnia niespodzianie. Holfert poszedł ku brzegowi, oddalonemu o jakich czterysta kroków. Spełnić ten warunek było bardzo łatwo, gdyż gałązka znajdowała się nie w wodzie, lecz tuż nad brzegiem. Jeniec doszedł tam i sięgnął po nią ręką. Wtem podniósł Winnetou swoją strzelbę, nabijaną srebrnymi gwoździami, huknął wystrzał, a Holfert runął z przestrzeloną głową do wody.
Winnetou z zimną krwią nabił nanowo wystrzeloną lufę.
— Biały człowiek nie przyniósł gałązki, musi więc umrzeć. Duch sawanny, jako sprawiedliwy i miłosierny, nie użycza łaski, wiodącej do zguby. Białego mordercę byliby i tak zabili Komancze, stakemani, albo pożarły kujoty!
Następnie dosiadł Apacz konia i odjechał, nie oglądając się za nami.
W milczeniu i w poważnym nastroju ruszyliśmy wszyscy za nim.
Ślady Komanczów dalej były wyraźne. Że przedsięwzięli wyprawę wojenną, tego dowodziły ich twarze pomalowane, ale cel ich widocznie był daleki, bo w przeciwnym razie byliby się zachowywali ostrożniej. Winnetou znał niewątpliwie ich zamiary, ale zbyt lubiał milczeć, żeby miał bez zapytania zrobić o tem jakąś uwagę. Właśnie miałem zbliżyć się do niego, kiedy nagle usłyszeliśmy przed sobą huk jednego, a potem jeszcze dwu wystrzałów.
Wobec tego zatrzymaliśmy się natychmiast, Winnetou zaś skinął, ażebyśmy zawrócili, a sam pojechał do najbliższego zakrętu. Tam zsiadł z konia, wpadł w krzaki i wychylił się z nich niebawem, aby nas ręką do siebie przywołać.
— Komancze i dwie twarze blade!
To rzekłszy, wlazł znowu w zarośla, a my trzej udaliśmy się za nim, Bob natomiast został przy Hoblynie i koniach.
Dolina rzeki rozszerzyła się tu przed nami w wielką kotlinę, w której przedstawił się oczom naszym niespodziany widok. Tuż nad prawym brzegiem rzeki zatknęli obaj wodzowie Komanczów swoje włócznie w ziemię, a tarcze oparli o drzewce. Sami siedzieli na trawie, paląc kalumet z dwoma białymi. Konie tych czterech ludzi pasły się w pobliżu. Przed nimi odbywała się wojowniczo dzika, a jednak pokojowa, scena. To Komancze zawodzili taniec wojenny, w którym zwykle okazują swoje mistrzostwo we władaniu bronią. Zbyt byli od nas oddaleni, by można było rozpoznać rysy większej części wojowników, dla tego przyłożyłem do oczu lunetę. Potem zaś rzekłem do Sans-eara, podając mu szkła:
— Holla, a to kto? Samie, zobaczno!
On zaś wziąwszy odemnie dalekowidz, popatrzył i zaraz zawołał cicho:
— s’death! To Fred Morgan z synem! Skąd oni się wzięli tu wśród Indyan?
— To bardzo łatwo wytłómaczyć. Patrik był ciągle w niewielkiej odległości przed nami, a Morgan zapędził się za Holfertem i tak się spotkali. Słyszałeś także, że nie potrzebują kryć się przed Indyanami.
— Prawdopodobnie tak będzie, a to mię bardzo martwi!
— Czemu?
— Jak wyrwiemy ich z pomiędzy Indyan?
— Przypuszczam, że się odłączą od nich, gdyż chyba nie będzie im zależało na tem, żeby Indyanie dowiedzieli się o skarbie, który chcą wydobyć.
— W takim razie najlepiej zostańmy tutaj i uważajmy, co zrobią.
— Zdaje się, że nic nam tu nie grozi, gdyż zapewne żaden czerwony nie ma zamiaru wrócić.
— A Morgan, który ściga Holferta, nie może nadejść? — zapytał Marshall.
— Dowie się od swego syna i od Komanczów, że go nie spotkali i pomyśli, że ten udał się inną drogą — odrzekłem ja. — Czy zaprowadzimy konie do kryjówki?
Winnetou skinął głową na znak zgody, ja zaś wyszedłem, aby się tem zająć. Ponieważ zanosiło się na dłuższy pobyt w tem miejscu, przeto zdjęto ciężary z koni jucznych i zaprowadzono je razem z innemi głębiej do lasu.
Gdy Hoblyn ujrzał dolinę, wyciągnął rękę i powiedział:
— Sir, tam na prawo prowadzi parów, przez który musimy przejść.
— Tam? To bardzo źle!
— Czemu, Charley? — wtrącił Sam.
— Ponieważ nie możemy się tam dostać przed Morganem i jego towarzyszem. Przecież to zupełnie jasne, że obaj natychmiast po odejściu Komanczów ruszą w drogę.
— Nie obawiajcie się, sir! — zauważył Hoblyn. — Te drogę zna tylko kapitan i ja. Porucznik pójdzie inną, która biegnie dołem wzdłuż łożyska pewnego dopływu.
— W takim razie jestem spokojny. Możemy więc bez obawy przypatrywać się zabawie Indyan.
Komancze podzieleni na dwie części, zwalczali się na pozór wzajemnie, bądź to w zwartych grupach, bądź też rozsypani w pojedynkę. Okazywali przytem zręczność i szybkość ruchów, które wprawiały w podziw widza europejskiego. Nie używają oni w czasie takich popisów ani siodeł, ani nawet zwyczajnych wędzideł. Przywiązują tylko derkę, skórę lub rogóżkę do grzbietu konia, a po obu stronach tych przedmiotów mocny szeroki rzemień, przez który przetyka jeździec rękę, ilekroć chce się położyć na jedną, albo drugą stronę konia, zaczepiony jedną nogą o jego grzbiet. Dzięki temu szczególnemu sposobowi siodłania i ćwiczeniu mogą wojownicy używać konia jako tarczy, oraz zachowywać na tyle swobodę ruchów, żeby drogą ponad grzbiet koński, albo pod szyję posłać nieprzyjacielowi strzałę, albo kulę w razie uzbrojenia bronią palną. Każdy jest w tem tak zręczny, że potrafi stosownie do potrzeby przerzucać się to na jedną, to na drugą stronę z szybkością i łatwością, która przyniosłaby zaszczyt jeźdźcom cyrkowym. Konie idą przytem tak pewnie, że kula, zarówno jak strzała, rzadko tylko chybiają celu. Rzemień, w którym zwisa ręka, zaczepiona tuż przy ramieniu, przymocowany jest do grzywy u końca karku końskiego, wskutek czego, nawet gdyby derka się zsunęła, nie straci jeździec tego punktu oparcia. Jeśli wojownik dobrze przywiąże pętlę, to przy wykonywaniu owych sztuczek obejdzie się nawet bez derki i siodła, gdyż stopy, ubrane w mokassyny, trzymają się grzbietu końskiego tak pewnie, jak gdyby był pokryty skórą bawolą. Gdy ci niezwykli jeźdźcy strzelają przez grzbiet koński, mierzą oczywiście z góry, gdy zaś pod szyję, nakładają strzałę z dołu, co dzięki nieustannemu ćwiczeniu przychodzi im tak łatwo, jak gdyby strzelali w sposób zwyczajny.
Całą naszą uwagę tak była pochłonęła wojenna zabawa, bardzo podobna do arabskiej „fantazyi“, że tylko jeden raz oglądnąłem się poza siebie i to na nasze szczęście w sam czas, gdyż z przerażeniem zobaczyłem dwu jeźdźców, zjeżdżających skrajem lasu i przypatrujących się bardzo starannie tropowi Komanczów.
— Have care, panowie, tam nadchodzą ludzie! — ostrzegłem towarzyszy.
Wszyscy spojrzeli poza siebie, a Hoblyn zawołał:
— Kapitan z Conchezem!
— To on, naprawdę! Prędzej w las i zatrzeć ślady!
Stało się to w dwie minuty. Wszyscy cofnęli się, tylko ja i Winnetou zostaliśmy na nieco wysuniętem miejscu, z którego mogliśmy śledzić ruchy przybyszów, nie pokazując się im oczywiście.
Byli już bardzo blizko nas i pewnie byliby pojechali na zakręt, gdyby Indyanie nie podnieśli byli naraz wojennego okrzyku, który zabrzmiał jak wycie dzikich zwierząt. Obaj jeźdźcy osłupieli, rzucili ostrożnie wzrokiem poza zakręt i zaprowadzili potem konie tam, gdzie przedtem stały nasze. My cofnęliśmy się wtedy do towarzyszy.
Tuż za przybyszami stały blizko siebie dwa klony. Poza te drzewa udało mi się podejść i podsłuchać ich rozmowę, prowadzoną półgłosem. Na wszelki wypadek miałem przy sobie tomahawk.
— To Komancze — rzekł kapitan. — Nie potrzebujemy się ich obawiać. Musimy jednak wpierw wiedzieć, co to za biali są z nimi.
— Z tej odległości nie rozpoznamy.
— Możnaby po ubraniu rozróżnić. Przedniego nie znam, a drugiego wódz mi zasłania.
— Kapitanie, przypatrzcie się temu kasztankowi, tam między tymi czterema końmi! Co wy na to?
— Caraio! To kasztanek porucznika!
— Ja też tak sądzę. Wobec tego tym drugim będzie zapewne on.
— Słusznie! Teraz nachyla się naprzód. Czy widzisz ten pstry sarafan? To on! Co począć?
— Gdybym wiedział, co właściwie chcecie z nim zrobić, wówczas dałoby się może co o tem pomówić.
— Teraz muszę ci już wszystko wyjawić. Oto, co było najlepszego z naszych skarbów, zakopałem w tych stronach, nie chcąc przechowywać tego w hidespot, gdyż między nami jest kilku, którym nie można ufać. Miejsce, w którem te rzeczy leżą, znam tylko ja i porucznik. Czekał on na swego ojca i zamiast do naszego obozu zamówił go tu nad Rio Pecos. To wzbudziło we mnie podejrzenie, a ponieważ po ostatniej wyprawie do Estaccado ruszył wprost tutaj, nie odwiedziwszy mnie przedtem, nabrałem przekonania, że postanowił porwać nam skarby. Z Indyanami spotkał się tylko przypadkiem. Zachodzi teraz pytanie, czy mamy udać się do nich zaraz, by go ukarać, czy też śledzić, a potem pochwycić na gorącym uczynku.
— To ostatnie w każdym razie najlepsze. Jeśli teraz do niego przyjdziemy, nie potrafimy dowieść mu złego czynu. Powie poprostu, że przybył tutaj tylko po ojca, a kto wie, jakich potem jeszcze użyje dróg do osiągnięcia swego celu. Jest nas dwu, a ich także dwu, a na Indyan zdawać się zawsze jest niebezpiecznie.
Conchez zadawał sobie widocznie trudu, aby kapitana odwieść od pierwszego zamiaru, niewątpliwie bowiem zależało mu na tem, żeby się dowiedzieć o kryjówce.
— Masz słuszność! Rakurrojowie są na wojennej wyprawie i zatrzymają się tutaj najwyżej godzinę, a Patrik zaraz potem wyruszy. Ale musi jeszcze dość daleko jechać, zanim skręci do miejsca, gdzie się znajduje kryjówka. Nie powinniśmy oczywiście pozwolić na to, żeby co wziął, jeśli... jeśli... wogóle skarb jeszcze jest.
— Jeśli jest jeszcze? Któżby go zabrał, skoro tylko wy dwaj o nim wiecie!
— Hm, Sans-ear i Old Shatterhand, którzy nam zadali porażkę.
— Jak mogliby oni wpaść na trop tajemnicy?
— Całkiem poprostu. Chciałem Hoblyna wysłać za porucznikiem i byłem na tyle nieostrożny, że wydałem mu już odpowiednie wskazówki. Tymczasem on zniknął bez śladu, a ja nie mogę pozbyć się myśli, że sprzymierzył się z tymi myśliwcami, aby życie ocalić.
— Hm, w takim razie byłoby może najlepiej...
— No, co...?
— Zwrócić się do Komanczów.
— I zdradzić im naszą tajemnicę, ażeby nam zabrali skarb? Mamy zresztą jeszcze czas do namysłu, gdyż, jak widzę, wyciągają Indyanie worki z żywnością. Przekąśmy i my co. Idź po mięso!
Conchez, idąc do konia, byłby mnie bezwarunkowo zobaczył, dlatego cofnąłem się, jak mogłem, najspieszniej, a za sekundę usunąłem się z obrębu jego pola widzenia.
Przybywszy do towarzyszy, przedstawiłem im wynik podsłuchów.
— Czy nic naprzykład nie powiedzieli o trzech wojażerach, którzy z porucznikiem pojechali za kupcami? — zapytał Sam. — Jeden z nich musiał chyba zostać z Patrikiem.
— O tem nic nie wspomnieli. Może Patrik zamordował tego jednego, ażeby mieć wolną rękę. Ale co zrobimy z tymi dwoma?
— Puśćmy ich spokojnie, Charley!
Na te słowa potrząsnął Winnetou głową i zauważył:
— Niechaj moi biali bracia pamiętają, że mają tylko jeden skalp na głowie.
— Któżby go nam miał wyciąć? — odparł Sam.
— Te węże, Rakurrojowie.
— To im się nie uda. Oni całkiem zabiorą się stąd wkrótce, gdyż znajdują się na ścieżce wojennej.
— Mój biały brat jest roztropnym strzelcem i walecznym wojownikiem, lecz nie zna dróg Komanczów. Ci czerwoni mężowie zdążają do grobu swojego wodza Czu-ga-chata[2], jak to czynią co roku w dniu, w którym zabił go wódz Apaczów, Winnetou.
Teraz dopiero wyjaśniło się, dlaczego Winnetou śledził ten oddział.
— To wszystko jedno — rzekł Sam. — Jeśli są na takiej drodze, to po jakiego licha troszczyliby się naprzykład o nas i o stakemanów?
— Ja także nie chciałbym plamić się krwią bezpotrzebnie — dodałem od siebie.
— Niechaj moi biali bracia czynią, co im się podoba — rzekł Apacz. — Ja twierdzę, że moi bracia oszczędzają wroga, który jest rozbójnikiem i mordercą i oddadzą za to krew własną. Apacz powiedział. Howgh!
Było mi właściwie przykro, że musiałem sprzeciwiać się znakomitemu Apaczowi, lecz dzisiaj popłynęła już krew jednego człowieka, a nie mogłem znowu pogodzić się z tem, żeby zwracać broń choćby przeciwko mordercy, jeśli nie nakazywała tego konieczność dozwolonej obrony własnej.
Te myśli mię jeszcze zaprzątały, kiedy od obozu Komanczów zabrzmiały okrzyki, które świadczyły, że zaszło tam coś niespodziewanego i niezwykłego. Spostrzegliśmy, że na kapitanie i jego towarzyszu także wywarło to silne wrażenie. Ja pomknąłem prędko łukiem na skraj lasu, aby się dowiedzieć o przyczynie tego zgiełku.
Dostawszy się na miejsce, skąd roztaczał się przedemną swobodny widok, ujrzałem Komanczów, stłoczonych nad brzegiem i przypatrujących się jakiemuś przedmiotowi, którego nie mogłem rozpoznać. Po jakimś czasie wrzucono go znowu do wody, a wszyscy wojownicy utworzyli krąg dokoła wodzów i obudwu białych. Potem nagle wszyscy dosiedli koni i ruszyli w dalszą drogę. Wtedy ja powróciłem do swoich.
— Co się tam stało? — zapytał Bernard.
— Znaleźli coś w rzece, może trupa Holferta.
Winnetou zaczął uważnie przysłuchiwać się naszej rozmowie, gdyż obecność nasza byłaby zdradzona, jeśliby się nasze domysły sprawdziły.
— Czy mój biały brat sądzi, że człowiek nieżywy może tak daleko popłynąć?
— To zależy od pewnych warunków. Rzeka jest tutaj głęboka, rwąca i ma gładkie brzegi, nie łatwo więc na nich co osiądzie.
Nie rzekłszy ani słowa, wstał Apacz i zniknął na lewo pomiędzy drzewami. Ja byłem pewny, że pójdzie pod osłoną lasu w górę rzeki tak daleko, żeby go nie można było zobaczyć, a potem popłynie wodą na podejrzane miejsce, by się przekonać, jaki to przedmiot zwrócił na siebie uwagę Komanczów.
Musiałem przyznać w duchu, że to przedsięwzięcie nie było bezpiecznem nawet dla tak znakomitego pływaka, jakim był Winnetou. Po pierwsze mógł kapitan z Conchezem w tym samym celu udać się nad rzekę, a powtóre nie było wykluczonem, czy Komancze, nie nabiorą podejrzenia, wnosząc, że gdzie jest świeży trup z raną od strzału, tam musi się też znajdować ktoś, kto tę ranę zadał, oraz czy nie oddalili się, aby w stosownym czasie wrócić i poszukać wroga zabitego. Skoro jest regułą na wojnie, żeby nie zostawiać za sobą niezdobytej, a przynajmniej niezamkniętej twierdzy, to równie niebezpiecznem jest na dzikim Zachodzie nie wiedzieć dobrze, kogo się ma za plecami.
Przestrzeń, którą Winnetou miał przepłynąć w dół, a potem w górę rzeki, wynosiła może pół mili. Jako dobry pływak potrzebował na to najwyżej pół godziny czasu, doliczywszy już do tego dziesięć minut drogi lądowej. Ale nie minął jeszcze kwadrans, kiedy kapitan z towarzyszem ruszyli z miejsca. Nie mogliśmy niestety ich zatrzymać.
Obaj, jak się tego spodziewałem, pojechali do miejsca postoju Komanczów i zwrócili się potem ku rzece. Wobec tego należało ochronić Winnetou, który tam, gdzie wszedł w wodę, niewątpliwie złożył broń i odzież i wziął co najwyżej nóż z sobą. Trzeba było oczywiście zrobić to niepostrzeżenie.
— Zostańcie tutaj!
Z temi słowy opuściłem kryjówkę i tak szybko, jak na to gęsto rosnące drzewa pozwalały, pośpieszyłem skrajem lasu w dół rzeki aż tam, skąd można było kulą dosięgnąć punktu, na którym ów przedmiot na nowo wrzucono do wody. Ale nie stanąłem jeszcze dobrze, kiedy spostrzegłem, że kapitan podniósłszy strzelbę, wystrzelił do wody, jednak nie trafił dzięki niezwykłej zręczności Winnetou w nurkowaniu. W niespełna pięć sekund po wystrzale wyskoczył Apacz z wody jak ryba, dostał się na brzeg i rzucił na kapitana. Wtem podniósł Conchez karabin, a równocześnie wybiła stanowcza chwila dla mnie, żeby mu posłać kulę. Należało tylko życia jego oszczędzać. Błyskawicznym ruchem odwrócił się Winnetou od kapitana, poskoczył ku Conchezowi i podrzucił mu w górę lufę wtedy, gdy miał pociągnąć za cyngiel, wskutek czego strzał poszedł w powietrze. Winnetou wyrwał mu strzelbę z ręki, ujął za lufę, by jej użyć jako maczugi i zawczasu jeszcze skoczył potężnie w bok, gdyż kapitan zamierzył się nań właśnie kolbą z tyłu.
Winnetou gotował się już do walki przeciw obydwom, kiedy z dołu zabrzmiało głośne wycie, a tem samem potwierdziło się moje przypuszczenie co do tego, że Komancze nie odjechali daleko, lecz usłyszawszy strzał kapitana, wrócili cwałem.
Zaledwie ich Apacz spostrzegł, wytrącił kapitanowi z rąk strzelbę, która szczęściem była tylko jednorurką, wrzucił ją do wody i popędził w górę rzeki takimi skokami, jak ścigana pantera.
Wiedziałem, że w tego rodzaju biegu mógł Winnetou przez dziesięć minut iść w zawody z najszybszym wyścigowcem. On sam uczył mnie tych skoków, przy których należy rzucać się w powietrze, przenosząc punkt ciężkości zawsze na jedną nogę, służącą zarazem za sprężynę, a zmieniać nogę w chwili zmęczenia. W niespełna dziesięć minut dotarł do ubrania, poczem był z pewnością na tyle mądry, że umykał jeszcze pewną przestrzeń, zanim skręcił w las i powrócił pod jego osłoną do nas.
Ja popędziłem jak najszybciej do naszej kryjówki.
— Wstawać prędzej! Musimy uciekać!
— All devils! A to dokąd naprzykład? — zapytał Sam. — Tam nadchodzą Komancze, a obaj biali są także z nimi!
— To szczęście! Przebiegną obok nas i zajmą się szukaniem śladów Winnetou. Prędzej, konie na skraj! Skoro nas tylko miną, pędźcie co siły w dół rzeki ich własnym tropem, żeby potem waszego nie odróżnili. Ja zostanę, żeby kryć odwrót i zaczekać na Apacza.
— Ty sam? — zapytał Sans-ear.
— Oczywiście — odrzekłem, rzucając znacząco okiem na Hoblyna, któremuśmy nie ufali. — Towarzysze nasi nie są jeszcze na tyle doświadczeni. Muszę ich oddać tobie w opiekę!
— Well! A więc naprzód! Te draby już przeszły!
Rzeczywiście przebiegł wtedy obok nas ostatni z Komanczów. Róg lasu był teraz między nami a nimi, wobec czego nie mogli nas dostrzec. Gdy Sam z tamtymi odjechał, zatarłem nasze ślady, o ile się tylko dało. Ledwie się z tem uporałem, kiedy zaszeleściło podszycie lasu i Winnetou stanął przedemną.
— Uff! Ci szakale, Komancze, szukają śladów Apacza. Gdzie towarzysze mojego białego brata?
— Odjechali naprzód.
— Myśli mego brata są zawsze rozsądne. Blade twarze nie długo będą na nas czekały!
Włożył czemprędzej ubranie, które trzymał dotychczas w ręku i wyprowadził potem swego konia na wolne pole. Jeden rzut oka w górę rzeki pouczył mnie, że na razie byliśmy bezpieczni przed Komanczami, dlatego spytałem:
— Co mój brat znalazł w rzece?
— Zwłoki bladej twarzy. Winnetou postąpił dzisiaj dwa razy bezmyślnie, jak chłopiec, lecz nie obawia się niczego, a spodziewa się, że biali bracia mu przebaczą!
Było to wyznanie, jakiego dumny Apacz nie byłby pewnie uczynił wobec nikogo innego. Ja nie odpowiedziałem nic na to, gdyż Winnetou pędził już na swoim wierzchowcu tak, że mustang mógł ledwie nadążyć.
Tam, gdzie droga nasza wiodła na prawo w góry, odgałęziając się od tropu Komanczów, zatrzymali się nasi. Sam zsiadł, aby przy pomocy towarzyszy poowijać koniom nogi, przy czem musiano porozcinać kilka koców zabranych z hide-spot. Następnie ruszyliśmy naprzód w parów. Winnetou szedł z tyłu pieszo, aby pozacierać ślady, gdyby jakie powstały.
Za pierwszym zakrętem parowu zatrzymałem się i oddałem swego konia Bernardowi, prosząc, by go prowadził, dopóki za nimi nie przyjdę. To zastanowiło Sama, bo zapytał:
— Co chcesz uczynić, Charley?
— Zaczekać tutaj, by zobaczyć, co zrobią czerwoni — odpowiedziałem.
— Well, masz słuszność! W ten sposób dowiemy się, czy zrozumieją nasze podstępy.
Towarzysze pojechali naprzód, ja zaś wlazłem w zarośla. Już po niedługim czasie usłyszałem tętent. To Komancze powracali, ale nie wszyscy. Był to tylko mały oddział. A gdzie była reszta? Spostrzegłem także między nimi obydwu Morganów; kapitana i Concheza jednak nie było. Indyanie posuwali się naprzód bardzo powoli i z wzrokiem utkwionym w ziemię. Tam, gdzie myśmy się byli zatrzymali, ażeby koniom nogi poobwijać, stanęli, a jeden z wodzów zeskoczył z konia, schylił się i podniósł z ziemi jakiś przedmiot, którego nie mogłem rozpoznać. Po krótkiej naradzie odłączyli się obydwaj biali i jeden z wodzów od reszty oddziału, aby wejść w parów piechotą.
Badając bystremi oczyma nawet pozornie nic nie znaczące rzeczy, zbliżali się coraz to więcej. Były to dla mnie chwile bardzo niebezpieczne. Jednak dzięki naszej przezorności nie zdołali nic zauważyć. Gdy mnie mijali, zobaczyłem ów przedmiot w ręku wodza. Była to wełniana nitka, którą przy rozcinaniu koców któryś z nas rzucił niebacznie na ziemię. Życie nas wszystkich wisiało więc teraz dosłownie na tej nitce.
Wywiadowcy zapuścili się jeszcze trochę dalej w parów, ale wkrótce zawrócili, widocznie nabrawszy przekonania, że nikt tędy nie przeszedł ani nie przejechał. Wobec tego wyniku badań uznali, że nie potrzebują już milczeć.
— Tu nie było nikogo — usłyszałem słowa Freda Morgana. — Ślady końskie pochodziły od naszych koni.
— Ale kto był ten czerwonoskóry i dwaj biali, których nie znaleźliśmy jeszcze? — zapytał syn.
— O tem się wkrótce dowiemy, ponieważ ujść nam nie mogą. Czerwony był nagi, trudno więc było rozróżnić, do jakiego szczepu należał.
— Wyrządził nam niezłą przysługę, jeśli to był rzeczywiście trup tego Holferta, o którym mi opowiadałeś.
— To nie ulega wątpliwości. Ale w jaki sposób dostał się Indyanin na to miejsce, gdzie obozowaliśmy tak długo. Czy był tam już przedtem, czy przyszedł później? Ja sądzę...
Więcej nie słyszałem, ponieważ mnie minęli. Z pochwyconych słów wywnioskowałem, że narazie nie groziło nam nic i że kapitan wolał nie pokazywać się Komanczom, zapewne dlatego, że jedynie w ten sposób mógł złapać porucznika na gorącym uczynku. Mnie wydało się oczywiście wątpliwem, czy on i Conchez potrafią ukryć się przed bystrym wzrokiem Komanczów.
Teraz doszli trzej wywiadowcy znów do swego oddziału, który na skutek krótkiego rozkazu swojego wodza zawrócił i zniknął za drzewami. Ja osiągnąłem zatem mój cel, dlatego pośpieszyłem za towarzyszami, do których dotarłem dopiero w pół godziny, ponieważ o taką przestrzeń mnie wyprzedzili. Winnetou spojrzał na mnie pytająco, ja zaś opowiedziałem o tem, co widziałem.
— Well! — rzekł Sam. — Udało nam się spłatać im figla.
— Synowie Komanczów — dodał Apacz — mają oczy, a nie widzą, a uszy ich są zatkane, że nie słyszą kroków swoich nieprzyjaciół. Niech moi biali bracia pozdejmują koniom mokassyny!
Posłuchano chętnie tej rady Winnetou, gdyż konie, mając poobwijane kopyta, z wielką trudnością posuwały się wzdłuż parowu, zasypanego złomami skał i drzewami, postrącanemi z obu stron przez wiek lub burze. Z każdą chwilą wchodziliśmy w coraz dzikszą okolicę, aż koło wieczora dotarliśmy do łańcucha wzgórz, biegnącego równolegle z Sierrą z północy na południe. Przekroczywszy te wzgórza, jechaliśmy jeszcze dalej aż do zachodu słońca, a o tym czasie znaleźliśmy znakomite miejsce na obóz.
Wieczór i noc upłynęły spokojnie, a krótki wyjazd na zwiady, podjęty rano przezemnie, utwierdził mie w przekonaniu, że nas nie ścigano.
Dalszą drogę odbywaliśmy przez okolice, coraz uboższe w lasy, ponieważ zaczynało brakować wody, jak o tem świadczyło mnóstwo wyschłych łożysk rzecznych, których głębokość dowodziła dawnej obfitości wód. W miarę zbliżania się do takich łożysk, poplątanych jak sieć między sobą, widział podróżny brzeg przeciwległy prawie podobny do tego gruntu, na którym się znajdował. Zwolna zaznaczał się coraz wyraźniej wspomniany pas, aż wkońcu stawał nagle jeździec nad przepaścią, której okropność łagodziło tylko to, że na dnie jej było tak jasno jak na górze. Mimo to strome ściany przepaści stanowiły dla podróżnych trudne do przebycia przeszkody.
Po dokładniejszem przypatrzeniu się tym dolinom można poznać, że w porze deszczowej bywają one całe wypełnione wodą, gdyż w rozmaitych miejscach powstaje na skałach znak, który wskazuje, jak wysoki był stan wody. Oko widza spoczywa tu przyjemnie na poukładanych na sobie przepysznie skałach o malowniczych, a często dziwacznych zarysach. Na ogromnym obszarze piętrzą się piramidy i sześcienne masy, wznoszą się potężne kolumny i łuki, a woda powymywała gdzieniegdzie tak szczególne zakręty, wyżłobiła tak dziwne kontury, podobne do ozdób, że trudno oprzeć się myśli, jakoby nie wykonała ich ręka ludzka.
Dna tych łożysk nie bywają dostatecznie wklęsłe ku środkowi. Zejść zaś na dół ze stromych i wysokich brzegów jest nadzwyczaj trudno. Płaskowyż jednak tak gęsto poprzecinany jest takiemi suchemi łożyskami, że idąc wzdłuż ich brzegu, spotyka się co chwila doliny boczne, które prowadzą do łożyska głównego. Ponieważ ciągnie się ono zwykle w pewnym kierunku, przeto może służyć jako gościniec, o tyle wygodny i bezpieczny, że podróżnego można jedynie z brzegu zobaczyć. Ale łączy się z tem także ta niekorzyść, że i podróżny nie dojrzy nieprzyjaciela, dopóki ten nie stanie bespośrednio przed nim.
Jechaliśmy taką doliną ciągle w kierunku zachodnim, a im dalej posuwaliśmy się naprzód, tem płytsza ona się stawała i tem mniej uchodziło do niej dolin bocznych, aż wkońcu zarysowały się przed nami porosłe lasem wzgórza Sierry Rianki.
U stóp gór napotkaliśmy znowu liczne dopływy Rio Pecos, a wśród nich także ten, który wytryskał w szukanej przez nas dolinie.
Do tej doliny dotarliśmy już późno popołudniu. Zajmowała ona przestrzeń długą może na półtorej mili, a około pół mili szeroką. Okalały ją wzgórza, pokryte lasem, a nad wijącym się na dnie potokiem widniała zieleń. Niestety nie mogliśmy tu popaść koni, gdyż byłoby to zdradziło zaraz naszą obecność.
— Czy to jest napewno ta dolina, o którą nam chodzi? — zapytałem Hoblyna, ponieważ łatwo się było pomylić.
— To nie ulega wątpliwości, sir. Tam w górze pod dębem nocowałem z kapitanem, gdy byłem tu poraz pierwszy.
— Jabym radził obejrzeć się za jaką boczną doliną, żebyśmy mogli tam konie pod dozorem którego z nas zostawić na paszy. W ten sposób ułatwilibyśmy sobie tu robotę, mając wolne ręce.
— To niezły pomysł — rzekł Sam — ale co poczęlibyśmy wtedy, jeślibyśmy nagle potrzebowali koni. Ja swojej Tony nie puszczę tak daleko od siebie!
— Well! W takim razie musimy w lesie poszukać kryjówki. Ja z Bobem zbadam tę stronę, a Winnetou drugą. Wy reszta poczekajcie tu na nas.
Zsiadłem z konia, wziąłem rusznicę i udałem się z murzynem w las, który się wznosił dość stromo po zboczu doliny. Z powodu powalonych drzew i nagromadzonych przez siły natury głazów nie łatwo było konie tutaj umieścić. Nie szliśmy blizko siebie, lecz w pewnem oddaleniu równolegle. Nagle może w połowie zamierzonej drogi, krzyknął Bob głośno:
— Massa, oh, ah, massa przyjść prędko!
Zwróciłem się ku niemu i zobaczyłem, jak poskoczył ku nizkiemu bukowi, chwycił się najniższego konara i wspiął się na drzewo.
— Co tam, Bobie?
— Massa przyjść prędko na pomoc nigrowi! O nie przyjść, biegnąć i sprowadzić wszystkich ludzi, aby zabić potwora!
Nie potrzebowałem pytać, jakiego on miał na myśli potwora, gdyż ten wypadł zaraz przez podszycie lasu. Był to szary niedźwiedź z owego miłego gatunku, który myśliwi nazywają grizzly.
Słyszałem ów straszny głos lwa, który Arab nazywa „rad“, czyli grzmotem, słyszałem ryk bengalskiego tygrysa, a wtedy serce mi drżało, chociaż ręka musiała zachować równowagę. Lecz głuchy, chrapliwy, zawzięty i demoniczny pomruk szarego niedźwiedzia przenika aż do szpiku kości i wywołuje u najśmielszego nawet człowieka uczucie, podobne, jak podczas kłapania zębami z tą różnicą, że tego uczucia doznaje niejeden nietylko w zębach, lecz także w całem ciele.
Może na ośm kroków przedemną wyprostował się niedźwiedź na tylnych łapach i rozwarł paszczę. Było jasnem, że jeden z nas musi zginąć. Wymierzyłem mu w oko i wypaliłem, a zaraz w następnej chwili wycelowałem w serce i wystrzeliłem powtórnie. Odrzuciwszy strzelbę, dobyłem noża i skoczyłem w bok, aby lepiej uderzyć. Olbrzymi zwierz, jak gdyby obydwie kule przeleciały obok niego bez skutku, zrobił ku mnie jeden krok, drugi, trzeci, czwarty, ale w chwili, kiedy zamierzałem go pchnąć, opuścił wzniesione do góry łapy, wydał jakiś krząkliwy ryk, postał z minutę i runął nagle jak pod uderzeniem maczugi. Jedna kula wbiła mu się w mózg, a druga w serce, obie zatem w sam środek życia. Pantera albo jaguar zwinąłby się jak kot w takich warunkach, mój grizzly zaś kroczył sobie spokojnie dalej. Niewiele brakowało, a byłby mię rozmiażdżył w okamgnieniu.
— Ah, ah! Dobrze, pięknie! — zawołał Bob. — Czy niedźwiedź być dobrze zabity?
— Tak; zejdź na dół!
— Ale, czy on napewno nie żyć, massa? Nie pożreć nigra Boba?
— Jest zupełnie martwy.
Tak samo szybko, jak uciekł murzyn na drzewo zlazł teraz na ziemię, ale gdy się przybliżył, zadrżały mu nogi. Ja sam nachyliłem się całkiem ostrożnie nad niedźwiedziem i wbiłem mu kilkakrotnie nóż pomiędzy znane drugie a trzecie żebro.
— Oh, ah, wielki niedźwiedź, większy jak cały Bob! Czy Bob może jeść niedźwiedź?
— Tak, szynka i łapy są delikatne.
— O, massa dać Bobowi łapy i szynki, bo nigger także bardzo delikatny.
— Dostaniesz swoją część, jak każdy z nas. Ale zaczekaj tutaj; ja zaraz przyjdę.
— Bob czekać tutaj? A jeśli niedźwiedź znowu dostać życie?
— To wskoczysz napowrót na drzewo!
I rzeczywiście w chwilę potem siedział murzyn na drzewie. Nie był on tchórzem, bo wobec ludzi zawsze stawał mężnie, ale szarego niedźwiedzia nigdy w życiu nie widział, dla tego rozumna jego ostrożność nie dziwiła mię wcale.
Przeszukałem najpierw otoczenie, aby się przekonać, czy tylko ten jeden niedźwiedź wyszedł z kryjówki, czy też znajdowała się w pobliżu cała rodzina. Na szczęście znalazłem ślady tylko tego jednego zwierzęcia, co mię znacznie uspokoiło. Zresztą ani Bob, ani ja nie byliśmy długo sami. Moje strzały usłyszeli oczywiście towarzysze, a ponieważ nie wiedzieli, jaki powód je wywołał, przeto pośpieszyli na to miejsce, gdzie strzały padły.
Wszyscy uznali zabite zwierzę za jedną z największych sztuk, jakie do tego czasu widziano, a Winnetou nachylił się, ażeby swój worek z lekami zanurzyć w jego krwi.
— Mój biały brat dobrze trafił. Dusza niedźwiedzia będzie mu wdzięczna, gdyż prędko i bez męki wyzwoliła się z okowów ciała, a teraz może pójść do wiecznych ostępów ojców swoich!
Indyanie wierzą, że w każdym szarym niedźwiedziu mieszka dusza słynnego jakiegoś strzelca, która odbywa w ten sposób pokutę, jak gdyby w czyśćcu. Apacz pomógł mi zdjąć skórę ze zwierzęcia i odciąć najcenniejsze kawałki mięsa. Resztę przykryto gałęziami i kamieniami, ziemią i mchem, ażeby nie spostrzegły tego sępy, które mogły zdradzić naszą obecność.
Kiedy ja zajęty byłem walką z niedźwiedziem, wyszukał Winnetou tymczasem po drugiej stronie doliny kryjówkę dla koni. Ponieważ był jeszcze jasny dzień, przeto odważyliśmy się rozniecić ogień celem upieczenia soczystych łap niedźwiedzich, które nam też smakowały wybornie, gdyśmy zasiedli do wieczerzy.
Gdy się ściemniło, owinęliśmy się kocami, a po ustanowieniu porządku straży, ułożyliśmy się na spoczynek. Przez całą noc spaliśmy bez przeszkody, a większa część następnego przedpołudnia upłynęła także bez żadnego wypadku.
U wejścia do doliny pełnił każdy z nas po kolei straż nawet w dzień. Około południa tego dnia Sam, który objął był dopiero co służbę po swoim poprzedniku, powrócił zaraz i doniósł:
— Nadchodzą!
— Kto? — zapytałem.
— No, tego naprzykład nie mogę dokładnie powiedzieć, bo jeszcze są za daleko.
— Ilu ich jest?
— Dwu na koniach.
— Pokaż!
Udałem się z nim na wskazane miejsce i przy pomocy lunety poznałem obydwu Morganów, którzy mieli jeszcze z kwadrans drogi do doliny. Wszystkie ślady naszej obecności były skrzętnie zniszczone, a ponieważ oprócz tego przeważaliśmy liczebnie, przeto mogliśmy z zupełnym spokojem oczekiwać ich przybycia.
Właśnie skierowaliśmy się byli z Samem do doliny z powrotem, kiedy nagle zatrzeszczało nad nami w zaroślach. Pomyślałem najpierw, że to może niedźwiedź, ale uważniejsze nadsłuchiwanie przekonało nas, że to jakieś dwie inne istoty z góry do nas się zbliżały.
— All devils, Charley, kto to może być?
— Zaraz zobaczymy. Chodźmy czemprędzej w krzaki!
Obaj ukryliśmy się tak, że gałęzie całkiem nas zasłaniały, ale mimoto byliśmy każdej chwili gotowi do obrony, gdyby się zjawiły dzikie zwierzęta. W kilka minut potem poznaliśmy, że to nie były zwierzęta, lecz dwaj ludzie, którzy schodzili z góry, prowadząc konie za sobą. Byli to kapitan i Conchez. Konie ich wyglądały bardzo znużone, a cała powierzchowność jeźdźców również dowodziła, że ciężką podróż odbyli.
Nieopodal naszej kryjówki stanęli, bo stąd mieli już swobodny widok w dal.
— Nareszcie! — zawołał kapitan z westchnieniem ulgi. — To była jazda, jakiej nie życzyłbym sobie powtórzyć. Ale przybywamy przynajmniej na czas, bo widzę, że nikogo tu jeszcze przed nami nie było.
— Poczem to poznajesz? — zapytał jego towarzysz.
— Moja kryjówka jeszcze nienaruszona. Morganowie zatem nie byli, a kto inny nie mógłby się chyba dostać w te odległe strony.
— Prawdopodobnie macie słuszność, a w takim razie nie myślicie już zapewne o Sans-earze i Old Shatterhandzie?
— W istocie nie biorę ich w rachubę. Gdyby byli ścigali Morganów, byliby musieli natknąć się na Komanczów, a to byłoby przeszkodziło im w dalszym pochodzie.
— Mnie jednak niepokoi sprawa z tym nieznanym nagim Indyaninem nad Rio Pecos i białym trupem w wodzie?
— To nas teraz nic nie obchodzi. Nikt nam tu zaszkodzić nie może, gdyż za nami są Komancze, na których natknąłby się każdy, komuby przyszło na myśl nas ścigać.
— Sądzicie więc, że czerwoni są napewno za nami?
— To tak nie ulega wątpliwości jak to, że tu stoję przy tobie. Oni zabili Indyanina, jeśli był ich nieprzyjacielem — czego jednak nie przypuszczam, gdyż Apacz nie zapędzałby się tak daleko — a potem ruszyli za nami. Spieszyliśmy się przecież tak bardzo, że musieliśmy zostawić ślady jak trzoda bizonów.
— A jeśli nas tutaj znajdą?
— To nic strasznego. Jesteśmy przecież ich przyjaciółmi. Zdziwią się co najwyżej, że nie daliśmy się im poznać, a ja im to wytłómaczę w ten sposób, że opowiem im o poruczniku, który — carajo, dam się powiesić, jeśli to nie on tam już nadchodzi!
— To on!
— Dobrze! W takim razie mamy go nareszcie. Niech poczuje, co to znaczy oszukiwać kapitana i towarzyszy!
— Widać tylko ich dwóch, a w tem dowód, że Komancze idą za nami. Ale kapitanie, czy naprawdę chcecie dzisiaj wydobyć skarb w mojej obecności?
— Tak.
— Dla kogo?
— Dla nas.
— „Dla nas“, może znaczyć dla całego naszego towarzystwa, albo tylko dla nas dwu.
— Cobyś ty wolał?
— To łatwiej pomyśleć, aniżeli powiedzieć. Jeśli jednak uprzytomnicie sobie, jak teraz rzeczy stoją w hidespot, to lepiej chyba tam nie wracać. Po tak długich trudach i mękach, jakieśmy wycierpieli, pragnie człowiek wkońcu trochę spokoju i wygód. Wy możecie sobie ten spokój zapewnić dzięki temu, co macie w swej kryjówce, a jest tego tyle, że i dla mnie wystarczy.
— Mówisz, jak z książki. Teraz jednak idzie przedewszystkiem o to, żeby tym dwom łajdakom dobrze dać po palcach! Tam jest dla nas miejsce, jak wymarzone, a skarb znajduje się blizko.
Czyżby niespodziewający się niczego kapitan miał na myśli nasz obóz? Rzeczywiście, prowadząc za sobą konie, skierowali się prosto w tę stronę, nie troszcząc się o nic tak dalece, że nie spostrzegli śladów, zostawionych przezemnie i przez Sans-eara. Co prawda, trzeba było mieć dobre oczy, aby je rozpoznać. Ja z Samem poszedłem, rozumie się, zaraz za nimi.
Nasi usłyszeli, że ktoś obcy się zbliża, podnieśli się z ziemi. Jakie wspaniałe zrobili miny ci sami gentlemani, gdy wyszedłszy z ostatnich krzaków, poznali Indyanina, którego ścigali nad Rio Pecos. Ja omal się nie roześmiałem głośno.
— Hoblyn! — zawołał Conchez, poznawszy swego kolegę.
— Hoblyn? — spytał kapitan. — Naprawdę! Jak dostałeś się do Sierry Rianki i kto są ci ludzie?
Wtem ja przystąpiłem z tyłu do niego bliżej i poklepałem go po ramieniu.
— Znajomi, sami znajomi, kapitanie. Zbliżcie się do nas, usiądźcie i rozgośćcie się swobodnie!
— A kto wy, sennor? — zapytał.
— Ja przedstawię wam tych ludzi, wobec tego na mnie przyjdzie kolej na końcu. Ten czarny master nazywa się Bob i był najlepszym przyjacielem niejakiego mr. Wiliamsa, znanego wam dobrze. Ten biały gentleman to pan Marshall z Louisville, który ma kilka słów pomówić z Morganami, waszymi rywalami w pewnym zawodzie. Ten bronzowy monseigneur nazywa się Winnetou. To nazwisko chyba nieraz już obiło się o wasze uszy, dla tego nie będę wygłaszał osobnej przemowy przy zaznajamianiu was z nim. Tego gentlemana nazywają zwykle Sans-ear, a mnie czasami Old Shatterhand.
Kapitan tak osłupiał ze strachu, że nie zdobył się na inną odpowiedź, tylko wyjąkał okrzyk:
— Czy to być może?
— Nawet bardzo! Siądźcie sobie przy nas wygodnie, tak jak to ja uczyniłem w hide-spot, kiedy was podsłuchałem i wziąłem sobie wasz pistolet na pamiątkę. Przedwczoraj leżałem znowu obok was, kiedy podsłuchiwaliście Komanczów i wywnętrzaliście się serdecznie przed sobą. Bobie, odbierz broń tym panom i zwiąż im cokolwiek ręce i nogi!
— Sennor! — wybuchnął kapitan.
— Dobrze już, dobrze! Pomówimy z wami jak ze stakemanami. Nie zadawajcie sobie nadaremnie trudu, gdyż, zanim Morgani dotrą do doliny, będziecie skrępowani, zakneblowani, albo... martwi!
To wszystko spadło na nich tak prędko i niespodzianie, że zapomnieli nawet o obronie.
— Sennor capitano, gdzie się znajduje kryjówka, której się zachciewa Morganom? — zapytałem.
— Te rzeczy do was nie należą!
— Tak wy się na to zapatrujecie, ale ja sądzę, że może będą nasze. Nie zmuszam was bynajmniej do wypaplania tajemnicy, lecz stawiam tylko jedno pytanie, na które żądam odpowiedzi: Co się stało z tak zwanymi wojażerami, którzy poszli z waszym porucznikiem, i z kupcami, przez nich ściganymi.
— Kupcy... hm, nie wiem...
— Well, bo ja wiem już. A wojażerowie?
— Dwu zapewne wróciło do hide-spot, a trzeciego zamordował w drodze porucznik. Znaleźliśmy jego zwłoki.
— Ja taksamo myślałem! Teraz pozwólcie spokojnie knebel sobie założyć! To tylko na to, żebyście nie zdradzili nas przed Morganami.
Ledwie uporaliśmy się z nimi, kiedy u wejścia do doliny ukazali się obaj wspomniani, zatrzymali się na minutę i rzucili okiem na teren. Potem Patrik ścisnął konia ostrogami i nadbiegł kłusem, a ojciec za nim, co wskazywało na to, że nie mieli zamiaru zabawić tutaj dłużej. Wprost naprzeciwko nas, o jakich dwadzieścia kroków, rósł młody krzak ożyny. Tam oni się skierowali.
— Tutaj ojcze! — rzekł Patrik.
— Tu? Ktoby to był przypuścił, że tak niepokaźne miejsce kryje w sobie ten skarb!
— Musimy się prędko z tem załatwić! Niewiadomo, kto byli ci dwaj biali i czy Komanczom udało się ich pochwycić.
Obaj zeskoczyli z siodeł i przywiązali konie nad brzegiem potoku. Gdy spragnione zwierzęta piły wodę, uklękli obaj opryszkowie, odłożyli broń i zaczęli nożami usuwać zarośla. Następnie wzięli się do rozkopywania ziemi.
— Tu — rzekł Patrik i pokazał wkrótce jakąś paczkę, zaszytą troskliwie w skórę bawolą.
— Czy to już wszystko?
— Wszystko, ale jest tego dość: banknoty, depozyty. Trzeba prędko zasypać i zakryć dziurę i zniknąć stąd lotem błyskawicy!
— Może zostaniecie trochę dłużej!
Te słowa wypowiedział Sam, a równocześnie ja stanąłem jednym skokiem pomiędzy nimi a ich bronią, reszta zaś towarzyszy wymierzyła do nich z rusznic. Sans-ear podobny był do tygrysa, gotowego rzucić się na swoją ofiarę. W pierwszej chwili zaskoczyło ich to zupełnie, lecz opamiętali się rychło i chcieli chwycić za broń. Lecz ja wyciągnąłem do nich rewolwer i zagroziłem temi słowy:
— Zatrzymajcie się tam, gdzie stoicie, gdyż pierwszy zaraz krok przepłacicie życiem!
— Kto wy jesteście? — zapytał Fred Morgan.
— To wam powie rzekomy mr. Meercroft, wasz syn.
— Jakiem prawem napadacie tutaj na nas?
— Takiem samem, z jakiem wy napadaliście na drugich, naprzykład na mr. Marshalla w Louisville, potem na pociąg, a dawniej jeszcze na farmę niejakiego Sama Hawerfielda, który teraz stoi przed wami. Bądźcie łaskawi położyć się plackiem na ziemi!
— Tego nie zrobimy!
— Sądzę, że upór wasz zmięknie, gdy wymienię wam nasze nazwiska. Tu stoi wódz Apaczów, Winnetou, to jest Sans-ear, dawny Sam Hawerfield, a mnie znacie już zapewne z tego, co wam syn wasz o mnie powiedział. Liczę do trzech, jeśli potem nie będziecie leżeli, zginiecie. Raz... dwa...!
Z zaciśniętymi zębami i pięściami posłuchali rozkazu.
— Bobie, zwiąż ich!
— Bob związać bardzo pięknie, całkiem mocno, massa! — rzekł czarny, zabierając się odrazu do spełnienia tej obietnicy.
W czasie tego zajścia bawił Bernard przy tamtych jeńcach. Teraz zastąpił go Bob, dzięki czemu mógł on się przybliżyć do nas. Na jego widok rozwarł Fred Morgan oczy, jak gdyby widmo zobaczył.
Bernard rzucił nań krótkie spojrzenie, nie mówiąc ani słowa, ale w spojrzeniu jego tkwiło zimne, spokojne postanowienie sprawiedliwego odwetu.
— Bobie, wyprowadź tamtych! — rzekł Sam. — I my nie potrzebujemy naprzykład dłużej się tu zatrzymywać i osądzimy krótko i węzłowato tych ludzi!
Murzyn sprowadził Concheza i kapitana, a za nimi przyszedł Hoblyn, który dotychczas trzymał się lepiej, aniżeli można było spodziewać się tego po stakemanie.
— Kto będzie mówił? — zapytał Bernard.
— Charley! — rzekł Sam.
— Nie — zauważyłem ja. — My wszyscy jesteśmy stronami poszkodowanemi, tylko Winnetou nic nie dotyka. On jest wodzem preryi, niech przeto zabierze głos dla załatwienia tej sprawy.
Wszyscy zgodzili się na to, Apacz zaś skinął głową potakująco.
— Wódz Apaczów słyszy mowę ducha sawanny i będzie sprawiedliwym sędzią nad białymi. Niech moi bracia wezmą broń do rąk, gdyż jedynie mężowie mogą sądzić pojmanych!
Poszliśmy za tym indyańskim zwyczajem, a on zaczął:
— Jak się nazywa ten biały?
— Hoblyn — odparł Sam.
— Co on uczynił?
— Był stakemanem.
— Czy zabił którego towarzysza moich braci?
— Nie.
— Komu teraz dopomagał, stakemanom, czy moim braciom?
— Nam.
— W takim razie niech moi bracia rozstrzygają sercem, nie strzelbą. Winnetou życzy sobie, żeby ten człowiek odzyskał wolność, lecz nie wracał już do stakemanów!
Wszyscy przyjęliśmy wyrok Apacza, który na mnie tak podziałał, że pochwyciłem strzelbę i nóż Freda Morgana i podałem Hoblynowi, mówiąc:
— Weźcie sobie tę broń! Jesteście wolni.
— Dziękuję wam, sir! — rzekł uradowany. — Ja nie zrobię wam zawodu.
Widać było po nim, że miał szczerą chęć dotrzymania tej obietnicy. Winnetou mówił dalej:
— Kto jest ta blada twarz?
— Dowódca stakemanów.
— To wystarczy; on musi umrzeć! Czy moi bracia tak samo sądzą?
Nikt nie zaprzeczył, czyli wyrok zatwierdzono.
— A jak się nazywa ten człowiek?
— Conchez.
— To imię, jakie noszą fałszywi ludzie z Południa. Czem on był?
— Stakemanem.
— Czego szukał tutaj? Chciał własnych towarzyszy ograbić ze skalpu. Ma dwie dusze i dwa języki. Niechaj umiera!
I teraz nie podniósł się nikt dla obrony stakemana, wobec czego Winnetou mówił dalej:
— Ale nie zginą z ręki uczciwego męża, lecz tego, którego jeszcze mamy osądzić. Jak się nazywa ten człowiek?
— Patrik.
— Zdjąć z niego więzy, a on niech wrzuci stakemanów do wody! Żadna broń nie śmie ich dotknąć, niechaj utoną w wodzie!
Bob rozwiązał Patrika, a ten wykonał dany sobie rozkaz z gotowością, jaką okazać może tylko bardzo zatwardziały grzesznik. Widział, że jest zgubiony, a odczuwał widocznie przyjemność z tego, że przedtem na swych towarzyszach spełni urząd kata. Skazańcy byli tak związani, że nawet nie próbowali się opierać. Ja odwróciłem głowę, by nie patrzeć na to miejsce, gdzie dwu ludzi miało zginąć dziesięćkrotnie zasłużoną, lecz gwałtowną śmiercią,
W dwie minuty było po wszystkiem. Patrik pozwolił się znowu związać, bo nie pozostawało mu nic innego w jego położeniu.
— Któż są te dwie blade twarze? — zapytał Winnetou.
— Ojciec i syn.
— Jakie zbrodnie zarzucają im moi bracia?
— Ja — odrzekł Sam — oskarżam ich o mord, popełniony na mojej żonie i mojem dziecku.
— Ja oskarżam starszą bladą twarz o to, że zamordowała mego ojca — dodał Bernard.
— A ja go oskarżam za rozbójniczy napad na pociąg i zabicie jednego urzędnika kolejowego — dokończyłem ja. — Syna jego oskarżam o zamach morderczy na mnie i na was. Te zbrodnie wystarczą na ich potępienie, choć możnaby ich więcej przytoczyć.
— Mój brat słusznie powiedział: to wystarczy. Niechaj umrą, a czarny mąż ich zabije!
— Stój! — zawołał Sam. — Do tego nie dopuszczę ja, który ścigałem ich od wielu lat. Krzywda, którą oni mnie wyrządzili, jest ich najdawniejszą zbrodnią. Życie ich mnie się należy, a karby ich mojej strzelbie. Gdy oni odpokutują za owe morderstwo, będzie Sans-ear zadowolony i wraz ze swoją Tony znajdzie odpoczynek w jakiej szczelinie górskiej lub na preryi, gdzie bieleją kości tysiąca strzelców!
— Żądanie mego brata jest słuszne. Niech więc weźmie sobie morderców i postąpi z nimi jak zechce!
— Samie! — powiedziałem pocichu, pochylając się ku niemu, ażeby słów moich nikt oprócz niego nie usłyszał — Nie plam się krwią morderców, strzelając do bezbronnych z zimną krwią. Taka zemsta hańbi chrześcijanina i jest grzechem. Zdaj to na murzyna!
Zawzięty myśliwiec utkwił wzrok w ziemi i milczał. Aby mu dać czas do namysłu, przystąpiłem z Bernardem do konia Freda Morgana. W kieszeniach u siodła znaleźliśmy tylko kilka pereł, które jubiler poznał jako swoje. Wobec tego zbadaliśmy jego samego, a owocem tego była przyszyta z jednej strony do jego bawolej koszuli paczka, która zawierała banknoty niemałej wartości. Była to niewątpliwie część, odebrana Holfertowi. Bernard schował tę paczkę.
W tej chwili z miejsca, gdzie stały nasze konie, doleciało mnie trwożne parsknięcie, które, jak mi się zdawało, wydał mój mustang. Zaniepokojony tem podszedłem do konia i zobaczyłem, jak z podniesioną grzywą i z iskrzącemi oczyma starał się wyrwać z rzemienia, a to zachowanie się wskazywało na to, że albo znajdowało się w pobliżu drapieżne zwierzę, albo Indyanie. Uświadomiwszy to sobie, krzyknąłem dla ostrzeżenia towarzyszy, ale oni już nie dosłyszeli, gdyż w tej chwili zabrzmiało przed doliną okropne wycie.
Poskoczyłem czemprędzej na skraj zarośli i spojrzałem przez gałęzie. Oczom moim przedstawił się groźny widok. Cały plac roił się od dzikich. Trzech czy czterech klęczało nad Samem, którego powalono na ziemię. Dwu innych zarzuciło lasso na Winnetou i wlokło go za sobą. Hoblyn leżał na ziemi ze strzaskaną czaszką, a Bernarda nie mogłem wcale zobaczyć, tylu się nań rzuciło.
Rakurrojowie udali się więc rzeczywiście za kapitanem, podeszli niepostrzeżenie podczas sceny sądowej i tak niespodzianie wpadli na towarzyszy, że wszelki opór byłby szaleństwem. Co mogłem dla nich uczynić? Nic, chyba tylko siebie ocalić. Bardzo łatwo byłbym zastrzelił z pół tuzina czerwonoskórych, ale komuby to było przyniosło korzyść? Oprócz Hoblyna nikt jeszcze był nie zginął, a znając Komanczów, spodziewałem się, że napadniętych poprowadzą z sobą, aby im w domu zadać powolną śmierć męczeńską. Wróciłem więc do swego konia, odwiązałem go i ciągnąc go za sobą, wspiąłem się na górę, jak tylko mogłem najszybciej. Na uratowanie czegoś więcej nie było czasu, gdyż dzicy niewątpliwie widzieli, jak wchodziłem w zarośla i byliby usiłowali mnie pochwycić.
Wspinałem się wraz z koniem z wielką trudnością, gdyż stok góry był stromy, gdy jednak dostałem się na szczyt, skończył się drzewostan, który mi w ucieczce przeszkadzał. Tam wskoczyłem na siodło i puściłem się wzdłuż grzbietu z takim pośpiechem, jak gdyby mię ścigała zgraja Indyan. Po drugim stoku góry zjechałem znowu na inną dolinę. Śladów swoich nie starałem się bynajmniej ukryć, bo wiedziałem, że prześladowcy znajdą je napewno i pójdą za nimi. Chciałem tylko czerwonych wywieść w pole.
Na takiej nieprzerwanej gonitwie skierowanej na zachód upłynęła mi część dnia, poczem dostałem się do rzeczki, która nadawała się do moich celów. Tam zwróciłem konia, bo woda płynęła w skalistem łożysku, dzięki czemu kopyta nie zostawiały żadnych śladów, i jechałem przeciwko prądowi przez taki czas, jaki uważałem za wystarczający do znużenia moich prześladowców. Po krótkim odpoczynku zaś obwiązałem koniowi nogi szmatami i drogą okrężną wróciłem tam, skąd rozpocząłem ucieczkę.
Słońce już było zaszło, kiedy ujrzałem pasmo wzgórz, za którem leżała nieszczęsna dolina. Dalej nie mogłem zbliżyć się tego samego dnia, wyszukałem więc w lesie miejsce, pokryte mchem i stosowne na nocleg. Mój wierzchowiec tak był wyczerpany chodem z powodu owinięcia nóg, że nawet nie miał ochoty paść się, lecz położył się natychmiast obok mnie na ziemi.
Jakże prędko zmieniły się nasze stosunki! Nie byłem jednak usposobiony do tkliwych rozmyślań. W tem położeniu można było tylko czynami coś zdziałać, a do tego potrzebowałem przedewszystkiem spoczynku i snu. Poleciwszy się opiece Boga, zamknąłem oczy, a otworzyłem je napowrót, kiedy słońce stało już wysoko na niebie.
Najpierw rozejrzałem się za paszą dla konia, przywiązałem go tam i wybrałem się, aby oglądnąć pole walki wczorajszej. Był to wprawdzie zamiar bardzo niebezpieczny, ale musiałem się nań odważyć, jeśli chciałem pomóc towarzyszom. Skradałem się na górę powoli, krok za krokiem, przez co na drogę, którą zwykły piechur przebyłby w dziesięciu minutach, ja potrzebowałem dwóch godzin. Potem zacząłem z jeszcze większą ostrożnością schodzić z góry. Gdy już prawie mijałem potężny stary dąb, usłyszałem jakiś szczególny głos:
— Pst!
Oglądnąłem się, lecz nic nie dostrzegłem.
— Pst!
Wydało mi się, że głos pochodził z góry, dla tego spojrzałem w tym kierunku.
— Pst, massa!
Ach! W górze nad pierwszą gałęzią była wypróchniała dziura, a z niej krzywiła się do mnie w uśmiechu czarna twarz Boba.
— Czekać, massa, Bob zejść! — szepnął mi stamtąd.
Zaraz potem wśród bardzo nieznacznego szmeru rozstąpiły się gałęzie leszczyny, rosnące dokoła pnia.
— Massa wejść do pokoju; żaden Indyanin nie znaleźć potem mądry Bob i massa!
Poszedłem za jego radą i znalazłem się we wnętrzu spróchniałego drzewa, którego otwór zakrywała całkiem leszczyna.
— Lack a day, jak to odkryłeś? — zapytałem.
— Bydlę uciekać przed Bobem, wleźć w drzewo i patrzeć w górze przez okno. Bob zrobić tak samo.
— Jakie to było zwierzę?
— Bob nie wiedzieć. Być wielkie, mieć cztery nogi, dwa oczy i ogon.
Z tego zarówno dokładnego jak bystrego opisu domyślałem się, że to był szop.
— Kiedy znalazłeś to drzewo?
— Zaraz, kiedy przyjść Indian.
— A więc od wczoraj siedzisz tutaj? Co słyszałeś przez ten czas i co widziałeś?
— Bob słyszeć i widzieć dużo Indian.
— Więcej nic?
— Czy to nie dość?
— Czy tutaj dzikich nie było?
— Być tu, ale nie zauważyć Bob. Potem zrobić ogień, kiedy przyjść wieczór i piec szynkę z niedźwiedzia, którego massa zabić. Czemu wolno jeść naszego niedźwiedzia?
Oburzenie poczciwego murzyna było wprawdzie usprawiedliwione, ale fakt zmienić się nie dał.
— Co dalej?
— Potem być rano i Indian odejść.
— Ach, odeszli! Dokąd?
— Bob nie wiedzieć, bo nie móc iść za nimi, ale widzieć jak dużo Indian opuścić dolinę. Małe okno w górze, można śledzić wszystko. Być także massa Winnetou i massa Sam i massa Bern! Mieć dużo sznurów i rzemieni na rękach.
— A potem?
— Potem kręcić się Indian tam i sam, chcieć schwytać Bob, ale Bob być mądry.
— Ilu jest jeszcze?
— Bob nie wiedzieć, ale znać miejsce, gdzie.
— No?
— Tam, gdzie niedźwiedź. Bob patrzeć przez okno.
Spojrzałem w górę i przekonałem się, że pustem wnętrzem drzewa można było rzeczywiście wydostać się na górę, czego zresztą Bob dowiódł. Wylazłem więc aż do otworu w pniu, który murzyn nazywał oknem, a stamtąd mogłem istotnie rzucić okiem ku przeciwległej ścianie doliny. Ze zgrozą dostrzegłem pod pniem buka, na który uciekł był Bob przed niedźwiedziem, siedzącego w kucki Indyanina. Widocznie więc po odprowadzeniu jeńców rozstawiono potajemnie załogę na dolinie, aby nas pojmała, skoro tylko wrócimy.
W niepewności, co należało teraz począć, zlazłem znów na dół i powiedziałem do murzyna:
— Tam jest tylko jeden, Bobie!
— Gdzieindziej być jeszcze jeden i jeszcze jeden, ale Bob nie wiedzieć dokładnie, w którem miejscu.
— Zaczekaj tutaj na mnie!
— Massa chcieć iść? O, massa zostać tu z Bobem!
— Musimy dołożyć wszelkich starań, żeby ocalić naszych przyjaciół.
— Ocalić? Ocalić massa Bern? O to być bardzo pięknie, bardzo dobrze! Bob także ocalić massa Bern i massa Sam i massa Winnetou!
— Więc zachowuj się cicho, żeby cię nie schwytano!
Opuściłem wypróchniałe drzewo. Cieszyłem się bardzo tem, że przynajmniej jeden jeszcze wyszedł cało, chociaż ten jeden był tylko murzynem. Musiałem Indyanom przyznać, że sprytnie sobie postąpili, zostawiając straż przy mięsie, które mogło mieć dla nas siłę przyciągającą i przyprawić nas o zgubę.
W godzinę potem znajdowałem się po drugiej stronie doliny nie dalej jak o trzy łokcie od Indyanina, który stał nieruchomy jak posąg z tym wyjątkiem, że dwoma palcami bawił się zawieszoną na szyi gwizdawką, którą można naśladować głos sępa. Tych piszczałek używano często dla sygnałów. Było więc prawdopodobnem, że tym razem umówiono się co do takiego znaku.
Ów młody jeszcze Indyanin miał zaledwie ośmnaście lat, który to wiek pozwalał na domysł, że może odbywał wtedy pierwszą swoją wyprawę wojenną. Ozdoby jego głowy i czystość ubrania oraz broń dowodziły, że był synem wodza. Czy miałem go zabić, czy miałem zniszczyć to młode, pełne nadziei życie? Nie!
Przysunąłem się cicho do niego, a pochwyciwszy go lewą ręką za gardło, zadałem mu prawą pięścią cios tak ostrożny, że staremu nicby się było nie stało. Jego jednak ogłuszyło to natychmiast. Potem go skrępowałem, zakneblowałem i tak przywiązałem do drzewa, że otoczony zewsząd zaroślami wprost był niewidoczny. Piszczałkę mu odebrałem, a ukrywszy się, przyłożyłem ją do ust i świsnąłem. Natychmiast zaszeleściło naprzeciwko mnie w zaroślach, a stamtąd wyszedł stary Indyanin, który ruszył prosto na mnie, ale jedno uderzenie kolbą rozciągnęło go na ziemi. Nie zginął on oczywiście, lecz padł ogłuszony, bo nie miałem zamiaru go zabić, chciałem tylko nieszkodliwym go uczynić.
W pobliżu było niezawodnie więcej Indyan, aniżeli dwu albo trzech, zwabiać ich zaś zapomocą świstawki i zabijać w ten sposób nie tylko nie chciałem, gdyż to byłoby się równało rzezi, ale także nie mogłem. Przedewszystkiem musiałem się dowiedzieć, gdzie są konie Indyan. Jakkolwiek było to dość niebezpiecznem, mimo to wydałem z siebie głos, naśladujący rżenie ogiera, a na skutek tego stamtąd, gdzie przedtem stały nasze konie, otrzymałem kilkakrotną odpowiedź.
Teraz zdałem się na los szczęścia, a związawszy starego Indyanina jego własnym rzemieniem, wziąłem młodego na barki i pobiegłem pod osłoną drzew dokoła zakrętu, tworzącego tylną ścianę doliny, ku miejscu, na którem znajdowały się konie. Było ich sześć, co niezbicie dowodziło, że jeszcze czterech Indyan pilnowało doliny. Ci jednak niewątpliwie zajęli stanowiska dalej ku wejściu, dzięki czemu miałem dość czasu na swoje przygotowania.
Najpierw więc udałem się do Boba, który wylazłszy w górę wydrążenia dębowego, patrzył przez swoje okno. Ujrzawszy, że się zbliżam, zsunął się na dół i wyglądnął pomiędzy gałęzie leszczyny.
— Massa, ah, złapać Indyanina! Massa zabić Indyanina?
— Nie. Trzeba go tylko przytrzymać tutaj. Czy pomożesz mi w ocaleniu massy Bernarda?
— Czy Bob ocalić massa Bern, kochany dobry massa Bern? Jak to Bob zrobić?
— Weźmiesz tego Indyanina i zniesiesz go w prostym kierunku na dół, dopóki nie dojdziesz do wielkiego drzewa klonowego. Tam złożysz go na ziemi i zaczekasz na mnie.
— Bob tak zrobić, massa!
— Ale nie dotkniesz jego więzów. Gdyby się on uwolnił, ty byłbyś zgubiony!
— Bob nie być zgubiony!
— To dobrze. Więc dalej do dzieła!
Olbrzymi murzyn zarzucił sobie Indyanina na plecy i poszedł na dół, ja natomiast powróciłem do koni Komanczów. Właściwości terenu nie pozwalały na to, żeby usunąć stamtąd wszystkie sześć zwierząt, to znaczy wyprowadzić je z doliny na górę, a potem na dół. Sam jednak mogłem lepiej tego dokonać, aniżeli z pomocą murzyna, ponieważ konie indyańskie czują nieprzezwyciężony wstręt do czarnej rasy, której wyziewów nie znoszą. Wsiąść wprawdzie pozwolą na siebie murzynowi, ale żadną miarą nie pójdą za nim, gdy zechce je prowadzić za uzdę.
Co już przedtem zauważyłem, to się teraz sprawdziło. Skarby nasze, zarówno te, które wieźliśmy z hide-spot, jako też odebrane obydwu Morganom przepadły. Złoto to deadly dust „śmiercionośny pył“. Ze stu ludzi, udających się na poszukiwanie złota do digginów i na dziki Zachód, ginie dziewięćdziesięciu. Blask i dźwięk uwodzicielskiego kruszcu budzi ponure demony i tylko w opiece prawa zaznacza się jego błogosławiona potęga.
Zdjąwszy z koni gurty, poprzywiązywałem jednego do drugiego głową do ogona tak, że tworzyły nieprzerwany szereg. Następnie wziąłem pierwszego za cugle i ruszyłem w górę po stromem zboczu. Oporne zwierzęta sprawiały mi niemało kłopotu, ale trud mój wynagrodziła ta okoliczność, że reszta Indyan znajdowała się niewątpliwie daleko, skoro nie usłyszeli parskania i tupotu końskiego. Mimo tych trudności dostałem się z końmi szczęśliwie na górę, a po drugiej stronie na dół. Komancze, pozbawieni w ten sposób swoich wierzchowców, nie mogli już doścignąć swoich towarzyszy, a zarazem udaremniony został ich zamiar główny ujęcia mnie i Boba.
Murzyn siedział pod oznaczonem drzewem i pilnował Indyanina. Było mu widocznie nieswojo w tem sam na sam z nieprzyjacielem, dlatego odetchnął na mój widok z radością i ulgą.
— O pięknie, że przyjść massa. Indyan robić oczy jak dyabeł, mruczeć i krząkać, jak bydlę, ale nigger Bob dać mu klapsa na gębę, że cicho być!
— Nie powinieneś go bić, Bobie, to nie po rycersku. Oprócz tego jest to obrazą, za którą Indyanin płaci jedynie śmiercią. Gdyby kiedyś wydostał się na wolność i spotkał się z tobą, byłbyś zgubiony!
— Nigger Bob zgubiony? Oh, ah, massa! W takim razie lepiej zaraz zabić Indian, żeby on nie wydostać się na wolność!
Dobył rzeczywiście noża i przytknął ostrze jego do piersi Komancza.
— Stój, Bobie, nie mordować! Przyda nam się to bardzo, jeśli go zostawimy przy życiu. Pomóż mi przywiązać go do konia.
Wyjąłem knebel z ust Indyanina.
— Niech mój czerwony brat oddycha, ale nie wolno mu mówić, dopóki go nie zapytam!
— Maram bądzie mówił, kiedy jemu się spodoba — odparł Indyanin. — Blada twarz i tak zabije mnie i skalp mój zabierze, choć będę milczał.
— Maram będzie żył i skalp swój zachowa, gdyż Old Shatterhand zabija wroga jedynie w walce.
— Blada twarz jest Old Shatterhand? Uff!
— To prawda. Maram nie jest już moim wrogiem, lecz przyjacielem. Old Shatterhand zaprowadzi go do wigwamu jego ojca.
— Ojcem Marama jest Tokejchun[3], wódz wojowników Rakurrojów. On zabije Marama za to, że został jeńcem bladej twarzy.
— Czy mój brat chce być wolnym?
Indyanin spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Czy Old Shatterhand może puścić wolno wojownika, którego życie i skalp należą do niego?
— Jeśli mój młody czerwony brat przyrzeknie mi, że nie umknie, lecz towarzyszyć mi będzie do wigwamów swojego plemienia, to rozwiążę go, dam mu konia i broń jego, wiszącą u siodła.
— Uff! Old Shatterhand ma silną pięść i wielkie serce i nie jest podobny do innych bladych twarzy. Ale czy jego język nie jest podwójny?
— Ja zawsze mówię prawdę. Czy mój czerwony brat będzie mi posłuszny, dopóki nie staniemy przed obliczem Tokejchuna?
— Maram podda się woli Old Shatterhanda!
— Niechaj więc weźmie z rąk moich ogień pokoju, który go pochłonie, jeśli nie dotrzyma słów swoich!
Ze znajdującej się nieopodal kryjówki przyprowadziłem mojego konia i wyjąłem z torby u siodła dwa słomiane cygara, zabrane z zapasów w hide-spot. Znalazły się także zapałki, wkrótce zatem po uwolnieniu Indyanina z więzów zapaliliśmy cienkie „habanos“ wśród zwyczajnych formalności.
— Czy blade twarze nie mają Wielkiego Ducha, któryby kazał róść świętej glinie na kalumet? — zapytał Maram.
— Biali mają ducha, większego od wszystkich duchów. On im dał wiele gliny, ale oni palą z fajki tylko w swoich wigwamach, gdyż nauczył ich „jeść dym pokoju“ z tych cygar, nie zabierających tak wiele miejsca, jak fajka.
— Uff! Sikarr? Wielki duch bladych twarzy jest mądry. Sikarr łatwiej nosić, niż kalumet.
Bob zrobił zdziwioną minę, widząc, że w pobliżu tak strasznych wrogów palę cygaro z Indyaninem, którego dopiero przed chwilą przywiązać miał do konia.
— Massa, Bob także zapalić pokój! — powiedział.
— Masz tu cygaro, ale pal na koniu, bo musimy już ruszać!
Komancz wybrał z pomiędzy owych sześciu koni swojego i wsiadł nań. O ile dotąd Indyan poznałem, to wcale nie obawiałem się, żeby mi ten uciekł. Bob dosiadł drugiego konia, w każdym razie po niemałym wysiłku. Resztę powiązałem cuglami tak, że je było wygodnie prowadzić, poczem usiadłem na mego mustanga i ruszyliśmy w drogę.
Między wgłębieniem, w którem znajdowaliśmy się obecnie, a nieszczęsną dla naszego towarzystwa doliną ciągnęło się wzgórze, opadające ku równinie. Najpierw puściliśmy się ku owemu wzgórzu, potem objechaliśmy je dokoła, aby w ten sposób dostać się na trop Indyan. To nam się wprawdzie udało, ale spostrzegli nas podczas tego z doliny Indyanie, bo z wściekłości strasznie zawyli, my jednak nie troszczyliśmy się o to, a Maram o tyle zapanował nad sobą, że nawet nie drgnął i nie próbował oglądnąć się poza siebie.
W milczeniu odbywaliśmy dalszy pochód tropem Indyan aż do wieczora i o tym czasie dotarliśmy do Rio Pecos, gdzie znaleźliśmy miejsce odpowiednie na nocleg. W derkach indyańskich znajdowało się sporo suszonego mięsa, dzięki czemu zabezpieczeni byliśmy przed głodem i nie potrzebowaliśmy strzelać zwierzyny. Od owych czterech Komanczów zaś byliśmy tak daleko, że nas w nocy doścignąć nie mogli.
Maram położył się spać natychmiast, ja zaś naprzemian z Bobem czuwałem. O świcie zdjąłem z czterech luźnych koni wszystko, co miały na sobie, i wpędziłem je w rzekę. One przepłynęły przez wodę i zniknęły w lesie na drugim brzegu. Indyanin patrzył na to, nie rzekłszy ani słowa.
Trop, którym ruszyliśmy dalej, był bardzo wyraźny, a to dowodziło, że Komancze nie bali się żadnego niebezpieczeństwa. Trzymali się ciągle prawego brzegu i jechali z biegiem rzeki aż tam, gdzie ona wkracza w górną Siera Guadelupe. Tu jednak rozdzielił się trop ku mojemu zdumieniu. Większa część dzikich zwróciła się ku górom, a reszta zachowała dotychczasowy kierunek.
Wobec tego zsiadłem z konia, by zbadać ślady. W drugim z wymienionych tropów zobaczyłem odciski kopyt starej Tony, które znałem zbyt dobrze, żebym się mógł pomylić. Na krótko przedtem zaś znaleźliśmy byli ślady obozu noclegowego.
— Synowie Komanczów udali się w góry, by odwiedzić grobowiec wielkiego wodza? — zapytałem Marama, przerywając dotychczasowe milczenie.
— Mój brat tak powiedział.
— A ci — rzekłem, wskazując na drugi trop — chcą zaprowadzić jeńców do wigwamów Komanczów.
— Tak polecili obaj wodzowie Rakurrojów.
— Synowie Rakurrojów mają także u siebie skarby bladych twarzy?
— Zatrzymali je, gdyż nie wiedzą, do której z bladych twarzy należą.
— A gdzie Komancze rozbili swoje wigwamy?
— Na sawannie, położonej tu nad tą wodą i nad rzeką, zwaną przez blade twarze Rio Grande.
— A więc na sawannie pomiędzy tymi dwoma łańcuchami gór?
— Tak jest.
— W takim razie nie pojedziemy tym tropem, lecz wprost na południe.
— Niech mój brat czyni, jak mu się podoba, lecz niech wie o tem, że tam niema wody dla niego, ani dla koni!
Spojrzałem mu ostro w oczy.
— Czy mój czerwony brat widział kiedy góry, położone nad wielką rzeką, a pozbawione wody? Każda rzeka otrzymuje wodę z gór.
— Mój brat zobaczy, kto ma słuszność, on czy Komancz!
— Ja domyślam się, dlaczego Maram nie chce iść w góry.
— Niechaj mi to mój brat powie!
— Synowie Rakurrojów jadą z jeńcami wzdłuż rzeki, która płynie łukiem. Jeśli obiorę kierunek wprost na południe, doścignę ich, zanim się dostaną do swoich wigwamów.
Czerwony zamilkł, czując, że go przejrzałem. Śladów, jak się o tem po obliczeniu przekonałem, było szesnaście, czyli to znaczyło, że trzynastu Indyan prowadziło Winnetou, Sama i Bernarda. Jeńcy byli pewnie troskliwie związani, dlatego nawet gdybym ich doścignął, mogłem ich prędzej podstępem ocalić, aniżeli siłą.
Skręciłem więc na południe, przynaglając konie do jak największego pośpiechu. Była to jazda bardzo uciążliwa, ponieważ nie znalem okolicy, a od Marama trudno było także czegoś pewnego się dowiedzieć. Ale mimoto szczęśliwie już do następnego południa przebyliśmy góry, a przed sobą ujrzeliśmy ciągnącą się daleko sawannę. Po lewej stronie błyszczały wody Rio Pecos, ku któremu zdążaliśmy teraz.
Z gór zjeżdżaliśmy przez gęsty las, który towarzyszył nam jeszcze dalej na znacznej przestrzeni wzdłuż rzeki. Nad jednym z potoków, wpadających tam do Rio Pecos, natrafiliśmy znowu na ślady Komanczów, zostawione tam poprzedniego południa, a nieopodal nad drugim potokiem znaleźliśmy miejsce po obozie, w którym wypoczywali czerwoni, zanim przeminął największy skwar dzienny.
Postanowiłem tutaj także nieco odpocząć, nie zatrzymałem się jednak nad samą rzeką, lecz nieco dalej w zaroślach, aby się zabezpieczyć przed odkryciem. Niebawem okazał się ten środek ostrożności bardzo skutecznym. Zaledwie bowiem usiedliśmy obydwaj z Maramem, wrócił Bob, który poszedł był konia napoić i zawołał:
— Massa, oh, oh, jeźdźcy się zbliżać; jeden, dwa, pięć, sześć jeźdźców. Uciekać, massa, czy zabić jeźdźców?
Poskoczyłem na skraj zarośli i ujrzałem rzeczywiście sześć koni, po trzy jeden za drugim w dwu grupach, jadących ku nam w górę rzeki. Dwa ostatnie z każdej grupy niosły pakunki, a na pierwszych siedzieli dwaj jeźdźcy. Mieliśmy więc do czynienia tylko z dwoma nieprzyjaciółmi, jeśli to rzeczywiście byli nieprzyjaciele, gdyż mimo oddalenia poznałem, że to byli biali.
Ale za tymi jeźdźcami pędziło pięć postaci, a to mogli być tylko Indyanie. Ci już za pięć minut musieli doścignąć białych. Nie ulegało wątpliwości, że to był pościg, aby więc wiedzieć, jak się miałem zachować, przyłożyłem lunetę do oczu.
— Zounds! — wyrwało mi się z ust mimowolnie, gdyż pierwszym jeźdźcem był Fred Morgan, a drugim jego syn, Patrik.
Zaraz wyłoniło się pytanie, czy zabić ich, czy też żywcem pochwycić. Postanowiłem nie plamić się krwią tych rozbójników, lecz wziąłem rusznicę do ręki i czekałem. Oni zbliżali się do nas coraz bardziej, a Indyanie byli nie dalej za nimi, jak o pięćset kroków. Już nawet parskanie koni nas dolatywało, a za chwilę mieli uciekający minąć naszą kryjówkę. Lecz zanim się to stało, wypaliłem dwa razy, mierząc w głowy wierzchowców, wskutek czego oba padły. Konie juczne, które były do nich przywiązane, przestraszone strzałami usiłowały się uwolnić. Jeźdźcy znaleźli się oczywiście na ziemi, ja zaś zamierzałem już rzucić się na nich, gdy wtem wydali wojenny okrzyk nadbiegający czerwoni, do których przyłączył się także Maram. W jednej chwili otoczono mnie, a trzy tomahawki i dwa noże błysnęły nad moją głową.
— Cha! — zawołał Maram, wyciągając rękę. — Ta blada twarz jest przyjacielem Marama.
Napastnicy odstąpili odemnie wprawdzie, lecz skutków ich napadu niepodobna już było naprawić, bo obaj pierwsi jeźdźcy, którzy spadli z koni, mieli czas powstać i uciec w krzaki, a konie juczne stanąwszy dęba na okrzyk Indyan, porwały rzemienie i jak szalone pobiegły do rzeki, gdzie utonęły, skoro tylko wskoczyły do wody, gdyż ciężko były obładowane. Były to nasze konie juczne, jak to zaraz z początku poznałem.
Czterej Indyanie popędzili za zbiegami, a piątego ja zatrzymałem przy sobie.
— Niech mi mój czerwony brat powie, czemu wojownicy Komanczów ścigają swoich białych przyjaciół? — zapytałem go.
— Biali mają usta jak węże, a języki o dwóch końcach. W nocy zabili straż i uciekli ze skarbami.
— Ze złotem?
— Zabrali kruszec i wszystkie kartki, zaszyte w skórę.
Po tem wyjaśnieniu zostawił nas, a sam pobiegł za towarzyszami. Z jego słów zatem wynikało, że Morgani obawiali się, czy Komancze oddadzą im skarby i dla tego uciekli z nimi. Owemi „kartkami“ były naturalnie kwity depozytowe i banknoty, które chcieliśmy Morganom odebrać. W tem miejscu właśnie, gdzie konie wskoczyły w wodę, tworzyła rzeka nagły zakręt, a zaraz niżej niebezpieczny wir. Utraciliśmy przeto wszelką nadzieję wydobycia pochłoniętego przez rzekę deadly dust, śmiertelnego pyłu.
Co należało teraz uczynić? Troska o przyjaciół była oczywiście większa od chęci schwytania obu wrogów, tembardziej, że tego podjęło się aż pięciu Komanczów, na których można było zdać pościg.
— Dlaczego mój biały brat strzela do konia, a nie do jeźdźca? — zapytał Maram. — Czy Old Shatterhand nie nauczył się mierzyć?
— Dlaczego Old Shatterhand nie zabił Komancza Marama, nad którego sercem już się nóż unosił? Położyłem trupem konie, aby pomówić z jeźdźcami.
— Old Shatterhand pomówi z nimi, ponieważ będzie ich ścigał ze swoimi czerwonymi braćmi.
Omal nie roześmiałem się z jego usiłowania, żeby mię odwieść od dalszego śledzenia tropu.
— On nie będzie ich ścigał — odpowiedziałem. — Wojownicy Komanczów są rozumni i mężni; pochwycą złe blade twarze i sprowadzą do swoich wigwamów. Niech Maram dosiędzie konia i jedzie za mną!
Ten wypadek odebrał mi wszelką chęć wypoczynku, a zarazem zbliżył chwilę ziszczenia się moich zamiarów. Dotąd przyjaciołom naszym towarzyszyło trzynastu jeźdźców, po odliczeniu zaś obu Morganów, pięciu Komanczów i zamordowanej straży zostało do pilnowania ich tylko pięciu Indyan. W tych warunkach było ich łatwiej ocalić.
Puściwszy więc znów konie szybszem tempem, dojechaliśmy o zmroku do tego miejsca, na którem, jak to wykazało dokładne badanie tropu, ów mały oddział Komanczów odpoczywał około południa. Widocznie ucieczka Morganów, zamordowanie straży i pewność, że nikt ich nie ściga, zmniejszyły ich zwykły pośpiech.
Chociaż Maram ciągle rozglądał się za miejscem na nocleg i domagał się wypoczynku, mimoto musiał jeszcze jechać ze cztery mile angielskie, dopóki się tak nie ściemniło, że śladów już nie można było rozpoznać. Wtedy dopiero pozwoliłem zsiąść z koni i ułożyć się do snu. Ledwie zaszarzał świt, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Trop prowadził teraz w dół rzeki na sawannę. Tu i ówdzie napotykaliśmy ścieżki bawole, które nam zastępowały niejako utorowaną drogę. Stan śladów świadczył, że zbliżaliśmy się ciągle do ściganych. Była chwila, kiedy myślałem, że natknę się na nich około południa, tymczasem stało się inaczej, bo przybyliśmy na miejsce, stratowane przez wiele koni, skąd wiodły dalej ślady co najmniej czterdziestu kopyt.
— Uff! — zawołał Maram.
Więcej nie powiedział, tylko oko zabłysło mu radością, chociaż rysy twarzy pozostały nieruchome. Ja jednak zrozumiałem go dobrze. To eskorta, która prowadziła naszych towarzyszy, zetknęła się w tem miejscu z oddziałem Komanczów i pod jego osłoną pośpieszyła do obozu.
— Jak daleko jeszcze do wsi obozowej Komanczów? — spytałem Indyanina.
— Rakurrojowie nie mieszkają w obozie, lecz w takiej wsi, która jest większa od miast bladych twarzy. Jeśli mój brat prędko pojedzie, dostanie się tam, zanim jeszcze słońce skryje się poza trawami.
Maram miał słuszność, gdyż rzeczywiście pod wieczór ukazało się na widnokręgu kilka ciemnych linii w których przez lunetę poznałem długie szeregi namiotów.
Była to znaczna osada, założona prawdopodobnie dla polowań na bawoły. Przybycie jeńców tak widocznie zajęło Komanczów, że chociaż byliśmy dość blizko obozu, mimoto nie spotkaliśmy nikogo.
Wstrzymałem konia i zapytałem Marama:
— Tam są wigwamy Komanczów?
— Tak, to one — odrzekł Indyanin.
— Czy będzie tam wielki wódz, Tokejchun?
— Ojciec Marama jest zawsze przy swoich dzieciach.
— Może mój czerwony brat pojedzie tam z wiadomością, że Old Shatterhand chce odwiedzić wielkiego wodza.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Czy Old Shatterhand nie będzie się bał tylu wrogów? Wprawdzie kładzie on trupem bawołu i niedźwiedzia, ale nie zdoła pozabijać Komanczów, których jest tak wielu jako drzew w lesie.
— Old Shatterhand zabija zwierzęta w lesie, ale nie swoich czerwonych braci. Nie obawia się Siouksów, Keiowehów, Apaczów, ani Komanczów, ponieważ jest przyjacielem wszystkich dzielnych wojowników, a kulę posyła tylko złemu i zdrajcy. Old Shatterhand tu zaczeka. Niech mój brat idzie!
— Ależ Maram jest jego jeńcem! Co będzie, jeśli umknie teraz memu bratu?
— Maram nie jest już moim jeńcem. Maram jadł ze mną dym pokoju, jest więc wolny!
— Uff!
Z temi słowy na ustach ścisnął Indyanin konia ostrogami i odjechał cwałem. Ja i Bob zsiedliśmy z koni, ułożyliśmy się na ziemi, a zwierzęta puściliśmy na paszę. Poczciwy murzyn przybrał minę nader stroskaną.
— Massa, co Indian zrobić z nigger Bob, jeśli go massa zabrać do Indian?
— To dopiero zobaczymy.
— Zobaczyć dopiero to zła rzecz. Czy ma Bob czekać, aż Indian spalić go na palu?
— Może nie będzie tak źle, jak sądzisz. W każdym razie musimy udać się do Komanczów, jeśli chcemy ocalić twojego massę Bernarda.
— Oh, ah, tak, nigger Bob ocalić massa Bern, dać się upiec, ugotować, pożreć, jeśli tylko Indian uwolnić massa Bern!
To heroiczne postanowienie przypieczętował taki grymas uśmiechu, że Indyanom byłały odeszła chęć zjedzenia murzyna. Następnie wziął sobie Bob kawał suszonego mięsa, aby przed śmiercią męczeńską skosztować jeszcze życiowych rozkoszy.
Nie czekaliśmy długo na wynik naszego oznajmienia, gdyż wkrótce przybył do nas liczny oddział jeźdźców, którzy, otoczywszy nas, utworzyli wielkie koło, a potem wyjąc i potrząsając bronią, tak zaczęli zacieśniać to koło, że zdawało się, iż nas stratują. Następnie grupa z czterech wodzów zbliżyła się rzeczywiście ventre a terre i przeskoczyła przez nas. Bob padł na wznak, ja zaś pozostałem spokojnie na miejscu, nie poruszywszy ani o włos głową w prawo, lub w lewo.
— Oh, ah, Indian zajechać na śmierć Bob i massa! — ryknął murzyn, podnosząc ostrożnie głowę, by się przekonać, co się koło niego dzieje.
— Bądź o to spokojny. Oni próbują tylko, czy mamy odwagę, czy też się ich boimy.
— Próbują? Oh, niech Indian tylko przyjść, Bob być odważnym, dużo odważnym!
Po tych słowach wyprostował się napowrót z miną straszliwą i to w sam czas, gdyż wodzowie zsiedli byli właśnie z koni i szli prosto ku nam. Najstarszy z nich odezwał się pierwszy:
— Czemu biały mąż nie powstanie, skoro się do niego zbliżają wodzowie Komanczów?
— Chce im w ten sposób okazać, że wita ich chętnie — odparłem. — Niechaj moi czerwoni bracia usiądą obok mnie!
— Wodzowie Komanczów mogą zająć miejsce tylko obok wodza. Gdzie biały mąż ma swoje wigwamy i swoich wojowników?
Na to ja wziąłem tomahawk w prawą rękę.
— Wódz musi być mocny i dzielny. Jeśli czerwoni mężowie nie wierzą, że jestem wodzem, niech walczą ze mną, a wtedy dowiedzą się, czy mówię prawdę.
— Jak bladej twarzy na imię?
— Czerwoni i biali wojownicy, oraz myśliwi nazywają mnie Old Shatterhand.
— Biały mąż zapewne sam sobie przybrał to imię!
— Jeśli wodzowie Komanczów chcą ze mną walczyć, mogą wziąć tomahawki i noże, a ja tylko z rękami stanę do walki. Howgh!
— Biały mąż wypowiada dumne słowa; będzie mu wolno udowodnić, czy jest odważny. Niech wsiądzie na swego konia i pojedzie z wojownikami Rakurrojów!
— Czy ci wojownicy wypalą ze mną kalumet?
— Wprzód muszą się naradzić, czy mogą to uczynić.
— Mogą, gdyż przybywam do nich w pokoju!
Ja dosiadłem mojego konia, a Bob wdrapał się z trudem na swego. O murzyna nie troszczyli się wcale, jak się zdawało, gdyż Indyanin zachowuje się wobec czarnej rasy jeszcze dumniej niż biały, mnie natomiast wzięli wodzowie w środek. W szalonym cwale pojechaliśmy ku wsi obozowej pomiędzy szeregi namiotów, gdzie przed największym namiotem czerwoni zatrzymali się i zsiedli, każąc mnie tosamo zrobić.
Boba nie widziałem, ponieważ wszyscy ci wojownicy, którzy byli po mnie wyjechali, otoczyli mnie dokładnie. Wódz, który przedtem do mnie przemawiał, pochwycił za moją strzelbę.
— Niech blada twarz wyda nam swoją broń!
— Ja zatrzymam ją, ponieważ jestem u was dobrowolnie, a nie jako jeniec.
— Mimoto złoży nam biały mąż broń swoją na ten czas, dopóki czerwoni mężowie nie dowiedzą się czego chce od nich.
— Czy czerwoni mężowie obawiają się jego? Kto żąda oddania mojej broni, ten się mnie boi.
Wódz uczuł się skrzywdzonym na swym honorze wojownika i rzucił na drugich pytające spojrzenie. Niewątpliwie dostrzegł w ich oku uspokajającą odpowiedź, gdyż rzekł:
— Wojownicy Komanczów nie znają trwogi, ani bojaźni! Biały mąż może zatrzymać swoją broń.
— Jak się nazywa mój brat czerwony?
— Old Shatterhand stoi przed Tokejchunem, przed którym drżą nieprzyjaciele.
— Proszę mego brata Tokejchuna, by mi wyznaczył chatę, w której mógłbym zaczekać, dopóki wojownicy Komanczów nie rozmówią się ze mną!
— Twoje słowa są dobre. Blada twarz zamieszka tymczasem w namiocie, zanim wojownicy Rakurrojów nie naradzą się, czy mają zapalić z nim kalumet.
Skinął ręką i ruszył przodem, ja zaś wziąłem mustanga za cugle i udałem się za nim. Indyanie utworzyli szpaler, wśród którego przeszliśmy wygodnie. Ujrzałem przytem niejedną starą i niejedną młodą twarz kobiecą, patrzącą z podziwem na białego, który poważył się wejść do jaskini lwa. Szczęściem nie było to plemię Komanczów, z którem w swoim czasie walczył Winnetou.
Namioty i chaty były tu tak samo ustawione jak u Indyan północnych, u których takie wsi obozowe już dawniej widziałem. Pracę nad ich budową wykonują tylko kobiety, ponieważ Indyanin nie zna innego zajęcia prócz wojny, polowania i rybołowstwa, a resztę prac zwala na barki tej płci, którą u nas nazywają słabszą.
Kobiety zbierają skóry, które mają być użyte na ściany namiotów, rozkładają je na słońcu i oznaczają na nich węglem formę, poczem wykrawują kawałki i zszywają cienkimi rzemykami. Następnie znoszą tyki, oraz inny materyał na to miejsce, gdzie ma stanąć mieszkanie. Tam wykopują zapomocą najprymitywniejszych narzędzi kolisty rów, na dwie stopy głęboki a w środku umieszczają stosownie do wielkości mieszkania mniej lub więcej tyk, wysokich przynajmniej na tyle, co średnica wykopanego rowu. Górą zgina się tyki ku sobie i związuje wikliną lub młodą leszczyną. Praca to niełatwa, ponieważ kobiety muszą się wspinać na tyki, a podczas wiązania trzymać się na nich tylko nogami. Gdy rusztowanie w ten sposób już stanie, zaczyna się najtrudniejsza część budowy, a to pokrywanie skórami rusztowania, które oparte jest w środku swej wysokości na tykach, zakończonych widłami i przywiązanych rzemieniami do tyk pionowych. W ten sposób powstaje wewnątrz pierwszego koła drugie, dzielące całe miejsce na dwie części. Obydwa koła tyk pokrywa się potem skórami w ten sposób, że w górze pozostaje otwór na dym płonącego w środku namiotu ogniska. Oba koliste przedziały można za pomocą plecionek, albo skór dzielić stosownie do potrzeb właściciela na dowolną ilość mniejszych przedziałów.
Namiot, do którego mnie wprowadzono, był mały i chwilowo niezamieszkany. Przywiązałem konia z zewnątrz, odsunąłem zasłonę drzwi, złożoną z dwu skór i wstąpiłem do środka, nie troszcząc się o wodza, który też nie wszedł za mną.
Już w dwie minuty po mojem wejściu rozsunęła się zasłona, a w drzwiach ukazała się prastara Indyanka. Zrzuciwszy z pleców grubą wiązkę chróstu, wyszła, a po chwili wróciła z dużym, lecz nadbitym garnkiem, w którym znajdowało się mięso i coś jeszcze, roznieciła ogień i wstawiła weń ten garnek.
Rozciągnąłem się na ziemi i jąłem się jej w milczeniu przypatrywać, wiedząc o tem, że wedle pojęć indyańskich nie zgadzałoby się to z moim honorem, gdybym zapuścił się w rozmowę z nią. Wyobrażałem sobie również, że znajdowałem się tu niejako na stacyi obserwacyjnej, że w tajemnicy przedemną zaglądały przez różne szpary inne jeszcze oczy.
Woda zaczęła się w garnku gotować, a po namiocie rozszedł się zapach wołowiny. Może w godzinę później postawiła stara przedemną garnek z wrzątkiem, dając znak, co mam z tem zrobić, poczem opuściła namiot. Ja zaraz zabrałem się do jedzenia i muszę przyznać, że zmiatałem porządnie znaleziony w garnku kawał polędwicy bawolej, nie pogardzając potem rosołem, pomimo że czystość naczynia byłaby nie zadowoliła nawet najbardziej skromnego w tym względzie gościa. Cała ta potrawa przyrządzona była oczywiście bez soli, o której Indyanin nie chce nic wiedzieć.
Sądząc sprawiedliwie, musiałem sobie przyznać, że obchodzono się ze mną nadzwyczaj wytwornie. Co się zaś tyczy owego garnka, to dziś jeszcze mógłbym się założyć, że był jedynym w całym obozie.
Posiliwszy się dostatecznie, rozciągnąłem się znowu, położyłem sobie koc pod głowę i oddałem się rozmyślaniom, które odpędzały sen od moich powiek. To też zauważyłem, że nakarmiono także mego konia, oraz że dwaj ludzie chodzili cicho na straży dokoła mojej chaty. Nareszcie ogień się wypalił, a wkrótce potem ja zasnąłem. Stałem wprawdzie, a raczej leżałem w przededniu ważnych wypadków, ale noc nieprzespana na nicby mi się była nie przydała. Dlatego dopiero rano zbudziło mnie jakieś krząkanie. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem znowu starą Indyankę, jak roznieciwszy ogień, postawiła nad nim znany już garnek.
Ona pełniła swoje obowiązki w milczeniu, nie rzuciwszy nawet okiem na mnie, ja zaś nie miałem powodu skarżyć się na tę obojętność. Spożywszy śniadanie z niemniejszym apetytem, jak poprzednią wieczerzę, postanowiłem wyjść przed namiot. Zaledwie jednak wychyliłem głowę przez drzwi, skoczył ku mnie jeden ze strażników z włócznią, jak gdyby mię chiał na nią nadziać.
Na to nie mogłem oczywiście pozwolić, jeśli nie chciałem raz na zawsze utracić swojej powagi wobec moich gospodarzy, ująłem przeto włócznię oburącz tuż przy grocie, odepchnąłem ją od siebie, a potem znowu przyciągnąłem tak nagle, że czerwony wojownik nie zdołał jej utrzymać, lecz puścił ją i padł jak długi tuż pod moje stopy.
— Uff! — ryknął, zrywając się i chwytając za nóż.
— Uff! — powtórzyłem ja także, dobywając noża, a lewą ręką wrzucając włócznię do namiotu.
— Niech mi blada twarz odda włócznię!
— Niech ją sobie czerwonoskóry sam weźmie!
Z miny jego poznałem, że mu się moja rada nie wydała bezpieczną, ani dobrą, wnet jednak otrzymał pomoc w drugim strażniku, który tymczasem obszedł dokoła namiotu i rozkazał szorstko:
— Niech biały mąż wejdzie do środka!
On także przysunął mi włócznię tak blizko do twarzy, że nie mogłem oprzeć się pokusie, by nie powtórzyć z nim poprzednio wykonanego szczęśliwie eksperymentu. W jednej chwili leżał on w tem samem miejscu, co pierwszy strażnik, a włócznia jego wpadła również do namiotu. Ale tego im już było za wiele. Wydali okrzyk, który poruszył cały obóz.
Wprost naprzeciwko mej chaty stała większa, a przed nią wsparte o ścianę trzy tarcze. Na krzyk straży rozchylono zasłony, a z namiotu wyjrzała ciemna głowa dziewczęcia, zapewne, aby zbadać przyczynę hałasu. Na małą chwilę spoczęła na mnie para czarnych ognistych oczu i główka znowu zniknęła. W dwie sekundy potem wyszli ku nam czterej wodzowie. Na rozkazujące skinienie Tokejchuna odstąpili strażnicy.
— Co blada twarz robi tutaj przed chatą?
— Ja chyba dobrze nie słyszę! Mój czerwony brat chciał pewnie zapytać, co ci dwaj czerwoni wojownicy mają tutaj do czynienia!
— Uważają, żeby bladej twarzy nie stało się co złego, dlatego niech biały mąż pozostanie w swojej chacie!
— Czy w orszaku Tokejchuna znajdują się tak źli ludzie, czy też rozkaz jego znaczy tak mało, że musi dopiero strażą otaczać gościa swego? Old Shatterhand nie potrzebuje opieki, gdyż pięścią potrafi sam roztrzaskać każdego, ktoby knował przeciwko niemu coś złego, lub kłamstwo wymyślał. Moi czerwoni bracia mogą spokojnie wrócić do swego wigwamu, ja zaś oglądnę wieś, a potem przyjdę z nimi pomówić.
Wstąpiłem napowrót do chaty, aby zabrać z sobą strzelby, których oczywiście nie mogłem zostawić, kiedy jednak znowu chciałem wyjść na dwór, najeżył się przeciwko mnie z tuzin włóczni. A więc niewola! Czy miałem się bronić, czy też nie? Po krótkim namyśle poszedłem ku tylnej ścianie namiotu, uderzyłem w nią tomahawkiem i wyrąbałem w twardej skórze otwór, przez który mogłem się wydostać z namiotu. Kiedy się po tej stronie ukazałem, ujrzałem przed sobą osłupiałe twarze, poczem podniósł się taki ryk, jak gdyby tysiąc niedźwiedzi spuszczono z łańcuchów. Wodzowie, którzy byli wrócili do swego namiotu, wyszli zeń znowu z pośpiechem, mało licującym z ich zwyczajną godnością, przecisnęli się przez wojowników ku mnie, jak gdyby mnie chcieli pojmać.
O obronie trudno było myśleć, bo byłbym sam zgubiony, a towarzysze razem ze mną. Wyjąłem więc z kieszeni lunetę, rozdzieliłem ją na dwie części i wymierzyłem je ku nim groźnie.
— Stać, bo zginą wszyscy synowie Komanczów!
Odskoczyli istotnie, gdyż nie znając jeszcze wcale przyrządu w tym rodzaju, nie wiedzieli, jakie skutki mogło wywołać jego użycie.
— Co biały człowiek chce zrobić? — zapytał Tokejchun. — Czemu nie siedzi w wigwamie?
— Old Shatterhand jest wielkim guślarzem bladych twarzy — odrzekłem. — On pokaże czerwonym mężom, że potrafi zabić wszystkie dusze Komanczów.
Schowałem lunetę napowrót i wziąłem do ręki sztuciec Henryego.
— Niechaj czerwoni mężowie popatrzą na ten pal, tam przed namiotem!
Wskazałem na tykę, stojącą przed jednym z dalszych namiotów, poczem podniosłem strzelbę i wypaliłem; kula przedziurawiła górny koniec tyki, a dokoła dał się słyszeć pomruk uznania. Wiadomo, że dziki ceni odwagę i zręczność nawet w największym swoim wrogu. Przy drugim strzale wcisnęła się kula o cal niżej pod pierwszą, a trzecia w tem samem oddaleniu pod drugą. Pochwały jednak nie dostałem tym razem, gdyż Indyanie znali tylko dwururki, a nie mieli pojęcia o własnościach sztućca. Po czwartym strzale stał cały tłum bez ruchu, po piątym, szóstym i siódmym zdumienie wzmogło się jeszcze bardziej, a potem przeszło w stroskanie, widoczne na wszystkich twarzach. Ja powiesiłem strzelbę spokojnie na ramieniu i rzekłem:
— Czy czerwoni mężowie widzą teraz, że Old Shatterhand jest wielkim guślarzem? Ktoby mu wyrządził coś złego, musiałby umrzeć. Howgh!
Teraz przeszedłem przez tłum i nikt nie spróbował mnie zatrzymać. Po obu stronach ulicy, utworzonej przez dwa szeregi namiotów, stały niewiasty i dziewczęta przed drzwiami, wytrzeszczając na mnie oczy jak na jakąś wyższą istotę. Byłem zadowolony z wrażenia, jakie wywarła na nich ta niewinna blaga.
Przed jednym z najbliższych namiotów stała straż, co dowodziło, że się tam znajdował więzień. Kto to mógł być? Namyślałem się jeszcze, czy zapytać o to strażnika, kiedy z wnętrza zabrzmiał głos dobrze mi znajomy.
— Massa, oh, ah, wypuścić nigger Bob! Indian złapać Bob, zabić i zjeść!
Na to ja przystąpiłem do namiotu otworzyłem drzwi i wypuściłem murzyna. Straż była tak zalękła, że nie spróbowała stawić mi oporu, a także wśród idących za mną dzikich nie podniosły się głosy sprzeciwu.
— Czy wsadzono cię tu zaraz, gdyśmy przyszli do obozu? — zapytałem czarnego.
— Tak, massa, Indian zdjąć Bob z konia i zaprowadzić do chaty, tam Bob siedzieć do teraz.
— W takim razie nie masz pojęcia, gdzie może być twój massa Bernard?
— Bob nic nie wiedzieć i nie słyszeć o massa Bern.
— Chodź i trzymaj się tuż za mną.
Zaledwie minęliśmy kilka dalszych namiotów, spotkaliśmy owych czterech wodzów w licznem towarzystwie. Wyprzedzili oni nas ostrożnie poza namiotami, aby mi w przechadzce przeszkodzić. Ja położyłem rękę na kolbie sztućca, lecz Tokejchun dał mi już zdaleka znak ręką, że nie zbliża się we wrogich zamiarach. Wobec tego stanąłem i zaczekałem na niego.
— Dokąd się mój biały brat wybiera? Niechaj przyjdzie na miejsce narady, gdzie pomówią z nim wodzowie Komanczów!
Dotychczas byłem dla Tokejchuna „białym mężem“, albo „bladą twarzą“, a teraz nazywał mnie swoim „białym bratem“. Ta zmiana wskazywała, że szacunek tych ludzi dla mnie w wysokim stopniu się zwiększył.
— Czy moi czerwoni bracia zapalą ze mną kalumet?
— Najpierw pomówią z nim, a jeśli słowa jego będą dobre, stanie się synem Komanczów.
— To niechaj moi bracia zaprowadzą tam Old Shatterhanda!
Ruszyliśmy znów napowrót obok mojego namiotu. Nieco dalej ujrzałem Tony Sans-eara, przywiązaną do pala, obok zaś konia Winnetou i Bernarda. Jeńców jednak nie było w pobliżu, gdyż byłbym musiał zauważyć ich straże.
Nareszcie przybyliśmy na miejsce, gdzie rząd namiotów rozszerzał się i tworzył prawie kolisty plac, otoczony kilku szeregami Indyan. Tam zapewne miano urządzić naradę.
Wodzowie podeszli ku środkowi i usiedli, a pewna część dzikich, uprzywilejowanych z jakiegoś powodu, usiadła naprzeciwko nich w półkolu. Ja nie robiąc wielkich zachodów, usiadłem także i dałem nawet znak Bobowi, żeby uczynił to samo. Postępowanie moje nie podobało się widocznie wodzom.
— Czemu biały mąż siada, gdy się ma odbyć sąd nad nim? — spytał Tokejchun.
Na to ja zrobiłem ręką ruch lekceważenia i odpowiedziałem:
— A czemu czerwoni mężowie siadają, kiedy Old Shatterhand chce ich sądzić?
Jakkolwiek twarze ich były nieruchome, to jednak zauważyłem, że zaskoczyły ich moje słowa.
— Język białego męża jest żartobliwy. Pozwalamy białemu mężowi siedzieć. Ale dlaczego on uwalnia czarnego męża i sprowadza go na naradę? Czy biały mąż nie wie, że nigrowi nie wolno siedzieć przy mężu czerwonym?
— Ten czarny jest moim służącym. Gdy ja mu każę usiąść, to posłucha mię, chociażby tysiąc wodzów z niechęcią na to patrzyło. Ja jestem gotów. Narada może się zacząć!
Ratunek swój widziałem tylko w tym zuchwałym sposobie postępowania, przy równoczesnem unikaniu obrazy wprost. Przeczuwałem, że przez to wzbudzę w nich poszanowanie dla siebie, gdy tymczasem bierne posłuszeństwo mogło mię o zgubę przyprawić.
Tokejchun zapalił kalumet i podał go siedzącym dokoła Indyanom, mnie tylko pominął przy tej ceremonii. Potem podniósł się i zaczął mówić. Wobec obcych są Indyanie nadzwyczaj milczący, gdzie jednak o to chodzi, rozwijają wymowność, nie ustępującą w niczem gadatliwości, panującej na europejskich zgromadzeniach. Są między nimi wodzowie, słynni szeroko z wymowy, którzy zabierają się do dzieła z taką samą zręcznością retoryczną, jak wielcy mowcy cywilizowanych narodów w dawnych i nowych czasach. Ich kwiecisty język przypomina bardzo sposób wyrażania się ludów wschodnich.
Tokejchun rozpoczął zwykłym wstępem, czyli oskarżeniem przeciwko całej rasie bladych twarzy.
— Niechaj biały mąż słucha, gdyż przemówi wódz Komanczów, Tokejchun! Ubiegło już wiele słońc od czasu, kiedy czerwoni mężowie mieszkali sami na ziemi pomiędzy obydwiema Wielkiemi Wodami. Budowali oni miasta, sadzili drzewa i polowali na bizony. Do nich należał blask słońca i deszcz, do nich rzeki i jeziora, do nich lasy, góry i wszystkie sawanny wielkiego kraju. Mieli oni żony i córki, braci i synów i byli bardzo szczęśliwi. Wtem zjawiły się blade twarze, których barwa jest jako śnieg, lecz serce jako sadza z dymu. Przyszli w liczbie niewielkiej, a czerwoni mężowie przyjęli ich w swoich wigwamach. Oni jednak przywieźli z sobą broń ognistą i wodę ognistą, sprowadzili innych bogów i innych kapłanów, przynieśli zdradę, choroby i śmierć. Przybywało ich coraz to więcej przez Wielką Wodę. Języki ich były fałszywe, a noże ostre. Czerwoni mężowie wierzyli im, a zato byli oszukiwani. Musieli im wydać kraj, w którym leżały groby ich ojców, wypędzano ich z wigwamów i myśliwskich ostępów, a kiedy się bronili, zabijano ich bez miłosierdzia. Blade twarze, chcąc zwyciężyć czerwonych, siały niezgodę wśród ich plemion, które giną teraz, jak kujoty w pustyni. Przekleństwo niech na nich spadnie po tylekroć, ile jest gwiazd na niebie, ile liści na drzewach w lesie!
Głośne wyrazy zadowolenia nagrodziły ten okrzyk wodza, który mówił tak donośnie, że go wszyscy dokoła wyraźnie mogli usłyszeć.
— Jedna z tych bladych twarzy — ciągnął dalej — przybyła do chat Komanczów. Ten biały ma barwę kłamców i język zdrajców. Ale czerwoni wojownicy posłuchają jego słów i osądzą go sprawiedliwie. Niechaj zabierze głos w swej obronie!
Tokejchun usiadł, a po nim powstawali inni wodzowie jeden po drugim, przemawiali podobnie, a kończyli swe oskarżenia białej rasy wezwaniem, żebym ja się usprawiedliwił. Ja zaś podczas tych mów wydobyłem szkicownik i starałem się narysować siedzących przedemną wodzów, razem ze stojącymi na dalszym planie wojownikami.
Po czwartej przemowie skinął na mnie Tokejchun ręką, pytając:
— Co robi biały mąż, gdy wodzowie Komanczów przemawiają?
Wtedy ja wydarłem kartkę i podałem mu.
— Niechaj wielki wódz Rakurrojów sam zobaczy, co robiłem!
— Uff! — zawołał głośno, rzuciwszy okiem na kartkę.
— Uff, uff, uff! — dało się słyszeć jeszcze po trzykroć, gdy trzej inni wodzowie spostrzegli rysunek.
— To są jakieś czary — rzekł Tokejchun — Biały człowiek zaklina dusze Komanczów na tej białej skórze. Tu jest Tokejchun, tutaj jego trzej bracia, a tam wojownicy i namioty. Co blada twarz z tem uczyni?
— Czerwony mąż zobaczy to zaraz!
Wziąłem kartkę z jego ręki i pozwoliłem popatrzeć na nią stojącym za nim wojownikom. Potem zmiąłem ją na kulkę i włożyłem do lufy.
— Tokejchunie, sam powiedziałeś, że zakląłem dusze wasze na tym papierze, a teraz tkwią one w lufie mej strzelby. Czy mam je wystrzelić w powietrze, żeby je wszystkie wichry roztrzaskały i żeby nigdy nie doszły do wiecznych ostępów?
Ten figiel wywołał o wiele silniejsze wrażenie, niż się spodziewałem. Wszyscy czterej wodzowie zerwali się z ziemi, a dokoła zabrzmiał wielki okrzyk zgrozy. Starając się ich uspokoić, odezwałem się w te słowa:
— Niechaj czerwoni mężowie usiędą i zapalą ze mną kalumet. Skoro staną się moimi braćmi, oddam im ich dusze.
Wodzowie usiedli znowu czemprędzej, a Tokejchun pochwycił fajkę. Wtem wpadłem na pomysł, przy pomocy którego mogłem jeszcze bardziej zmienić ich wrogie usposobienie na pokojowe. Oto jeden z wodzów miał na bluzie myśliwskiej jako szczególną ozdobę dwa mosiężne guziki wielkości talara. Do niego więc przystąpiłem całkiem blizko i poprosiłem, żeby mi na chwilę pożyczył tej ozdoby, zapewniając, że otrzyma ją zaraz napowrót. Nie czekając jednak na jego odpowiedź, oderwałem oba guziki i cofnąłem się o kilka kroków, zanim on zdołał temu przeszkodzić.
— Moi czerwoni bracia widzą tu w moich palcach te dwa guziki, po jednym w każdej ręce. Niechaj dobrze uważają!
Udałem, że rzuciłem oba guziki w powietrze i pokazałem im próżne ręce.
— Niech moi bracia popatrzą! Gdzie są guziki?
— Niema ich! — zawołał właściciel z wzrastającym gniewem.
— Poleciały w górę ku słońcu. Niechaj je mój czerwony brat zestrzeli stamtąd!
— Tego nie dokaże ani żaden biały, ani czerwony mąż, ani nawet czarodziej!
— A ja to zrobię! Niechaj czerwoni bracia uważają, gdy guziki będą spadały!
Ponieważ w mojej strzelbie tkwiła kartka z rysunkiem, przedstawiającym wodzów, przeto wziąłem do tego starą dwururkę, leżącą obok Tekejchuna, wymierzyłem prosto w górę i wypaliłem. W kilka sekund uderzyło coś tuż przed nami o ziemię. Właściciel guzika przyskoczył i wydobył go nożem z ziemi.
— Uff, to on!
Kiedy wszyscy przypatrywali się guzikowi, który w dziwny sposób spadł ze słońca, położyłem drugi guzik na wylocie lufy i podniosłem strzelbę. Huknął strzał, a każdy z obecnych spojrzał w górę. Wtem Bob wrzasnął przeraźliwie, zerwał się z ziemi i zaczął się pocierać po ramieniu.
— Oh, ah, massa mnie trafić, strzelić w ramię nigger Bob!
Guzik uderzył rzeczywiście o jego ramię, a teraz leżał obok niego na ziemi. Wódz podniósł go i schował prędko oba klejnoty, przyczem zrobił minę, jak gdyby postanowił nigdy już nie pozwolić na rzucanie ich do słońca. Ta sztuczka, choć taka mała, wywarła nadzwyczajne wrażenie. Wszyscy nie mogli wyjść z zadziwienia, że rzuciłem guziki na słońce, a potem zestrzeliłem je stamtąd. Guziki były istotnie w górze, w przeciwnym bowiem razie nie byłby jeden tak mocno wbił się w ziemię, a drugi nie byłby Bobowi wytłukł takiego sińca. Wodzowie siedzieli cicho na ziemi, nie wiedząc widocznie, jak się wobec tego zachować, a ich otoczenie z ciekawością czekało na to, co dalej nastąpi. To zaciekawienie postanowiłem zaspokoić w sposób trochę niebezpieczny. Obok Tokejchuna leżała jeszcze fajka i skórzany worek z tytoniem, pomieszanym jak zwykle u Indyan z liśćmi konopi. Wziąłem tę fajkę, napełniłem tytoniem i trzymając ją w ręce, w postawie możliwie najdumniejszej, tak zacząłem mówić:
— Moi czerwoni bracia wierzą w Wielkiego Ducha i mają słuszność, gdyż ich Manitou jest także moim Manitou. On jest panem nieba i ziemi, ojcem wszystkich narodów i chce, żeby wszyscy ludzie żyli z sobą w pokoju i zgodzie. Czerwonych mężów jest tylu, ile źdźbeł trawy pomiędzy tymi namiotami; blade twarze zaś dorównywają liczbą ilości źdźbeł wszystkich preryi i sawann. Biali przybyli tu przez Wielką Wodę i wypędzili czerwonych z myśliwskich ostępów. Niewątpliwie źle zrobili, ale czerwoni mężowie żywią nienawiść względem wszystkich bladych twarzy. Czy czerwoni mężowie nie wiedzą, że jest dużo narodów bladych twarzy i że nie wszystkie usuwały czerwonych wojowników z ich siedzib? Czy Komancze chcą popełnić tę niesprawiedliwość i potępić niewinnych razem z winnymi? Old Shatterhand nie należy do tych, którzyby czerwonym wojownikom uczynili kiedykolwiek coś złego. Niechaj moi czerwoni bracia przypatrzą się Old Shatterhandowi, który stoi przed wami! Czy widzą u jego pasa jaki skalp czerwonego męża? Czy znajdą na jego włóczni, jego legginach i mokassynach włosy swoich braci? Kto może powiedzieć, że on zanurza rękę w krwi czerwonych ludzi? Old Shatterhand leżał w lesie ze swoimi przyjaciółmi, kiedy wojownicy Rakurrojów palili kalumet z dwoma jego wrogami, a mimoto ani włos nie spadł im z głowy. On pojmał Marama, syna wielkiego wodza, Tokejchuna, jednak nie zabił go, lecz wrócił mu jego broń i zaprowadził go do wigwamu ojca. Mogąc pozbawić życia sześciu wojowników Rakurrojów, nie wyrządził im nic złego, przywiązał tylko do drzewa jednego z nich, ażeby jego bracia mogli go znaleźć i odwiązać. Czy nie mógł on pójść za wojownikami, którzy udali się w góry, zadać śmierć wielu z nich i znieważyć grobowca wielkiego wodza? Czy nie strzelił do owych bladych twarzy, które zamordowały straże Komanczów i umknęły ze złotem? Wszak Old Shatterhand trzyma w lufie dusze Komanczów, a mimoto nie chce ich zgubić, może wszystkie worki z lekami rzucić na słońce, żeby już więcej nie spadły, a mimoto pragnie zostać bratem Rakurrojów i wypalić z nimi kalumet. Wodzowie Komanczów są mężni, mądrzy i sprawiedliwi. Kto w to nie uwierzy, tego Old Shatterhand zabije rurą, z której tysiąc kul wylatuje. Na znak tej gotowości zje teraz z nimi dym pokoju.
Zapaliłem fajkę, pociągnąłem dymu i wydmuchnąłem go dwa razy ku niebu i ziemi, a potem na cztery strony świata, a wreszcie podałem fajkę Tokejchunowi. Na szczęście udało mi się rzeczywiście go zaskoczyć, bo wziął kalumet, pociągnął zeń sześć razy i podał go dalej. Ostatni wódz zwrócił mi go, poczem ja usiadłem znowu, lecz tym razem już w środku pomiędzy nimi.
— Czy mój biały brat odda nam teraz nasze dusze? — zapytał jeden z wodzów.
Musiałem odpowiedzieć bardzo ostrożnie.
— Czy jestem już pośród czerwonych mężów jako syn Komanczów?
— Old Shatterhand jest naszym bratem. Dostanie dla siebie chatę i będzie mógł czynić, co mu się spodoba.
— Którą chatę mnie odstąpicie?
— Old Shatterhand jest wielkim wojownikiem, otrzyma więc namiot, który sam sobie wybierze.
— W takim razie niechaj moi czerwoni bracia pójdą ze mną, ażebym w tym celu mógł się przypatrzeć namiotom.
Wodzowie spełnili ochoczo moje życzenie. Poszedłem więc jeszcze dalej wzdłuż rzędu namiotów aż do tego, przy którym stało czterech ludzi na straży. Tam przyłożywszy ręce do ust, zawyłem, jak kujot, na co dała się słyszeć zaraz odpowiedź z wnętrza namiotu. Wtedy ja poskoczyłem ku drzwiom i zawołałem:
— Tu będzie mieszkanie Old Shatterhanda!
Wodzowie spojrzeli na siebie w najwyższem zdumieniu, gdyż nie przypuszczali, że mój wybór padnie właśnie na ten namiot, chociaż to można było łatwo przewidzieć.
— Tego namiotu mój brat nie dostanie.
— Dlaczego?
— On należy do nieprzyjaciół Komanczów.
— Kto są ci nieprzyjaciele?
— Dwaj biali mężowie i jeden czerwony.
— Jak się nazywają ci ludzie?
— Czerwonym jest Winnetou, wódz Apaczów, a jednym z białych Sans-ear, zabójca Indyan.
Ta odpowiedź wielce mię zastanowiła, gdyż wynikało z niej, że Komancze chyba nie wiedzieli jeszcze wcale, że ja byłem towarzyszem pojmanych. Wprawdzie ja sam nie wspomniałem o tem Maramowi ani słowem, ale Patrik niewątpliwie ich o tem uwiadomił.
— Old Shatterhand chce zobaczyć tych ludzi!
Z temi słowy na ustach wszedłem do środka, a wodzowie w tej chwili za mną.
Jeńcy leżeli na ziemi z powiązanemi rękami i nogami, przymocowani do tyk namiotowych. Poznali oni niewątpliwie mój głos, ale nie rzekli ani słowa, żaden z nich nie okazał nawet tego przyjemnego uczucia, jakie wywołać u nich musiała moja obecność.
— Co ci ludzie zawinili? — zapytałem.
— Zabili wojowników Komanczów.
— Czy mój czerwony brat widział to na własne oczy?
— Wiedzą o tem wojownicy Rakurrojów!
— Wojownicy Rakurrojów będą musieli dowieść tego. Ten namiot do mnie należy, a ci trzej ludzie są moimi gośćmi!
Dobyłem noża, aby rozciąć jeńcom więzy, gdy wtem ujął mnie jeden z wodzów za ramię.
— Ci ludzie muszą umrzeć! Mój biały brat nie może ich uważać za swoich gości!
— Kto mi tego zabroni?
— Czterej wodzowie Rakurrojów!
— Niech się ośmielą!
Po tej groźbie stanąłem pomiędzy nimi a jeńcami, a potem zwróciłem się z rozkazem do murzyna, który wszedł był za wodzami do namiotu.
— Bobie, porozcinaj sznury, najpierw Winnetou!
Murzyn zakradł się już był tymczasem do swego pana, ale posłuchał mnie, pomyślawszy prawdopodobnie, że Winnetou bardziej może się przydać niż Bernard.
— Niech czarny człowiek schowa swój nóż! — zawołał ten sam wódz, lecz Winnetou był już wtedy wolny od więzów.
— Uff! — wrzasnął wódz, widząc, że zlekceważono jego rozkaz i chciał rzucić się na Boba, który klęczał już nad Samem, by go uwolnić.
W tej chwili ja zastąpiłem mu drogę, a on dobywszy noża, ugodził mnie na szczęście tylko w ramię, ponieważ odskoczyłem w bok. On nie miał już czasu noża z rany wyjąć, gdyż ja pięścią powaliłem na ziemię najpierw jego, a zaraz potem jego sąsiada, wreszcie porwałem za gardło trzeciego, a Winnetou pomimo opuchłych rąk chwycił za szyję Tokejchuna.
Zabrzmiało tylko jedno jedyne „uff!“ Na dworze stali strażnicy, mimoto we dwie minuty byliśmy panami chaty, a wodzowie leżeli na ziemi związani i zakneblowani.
— Haevens! To się nazywa pomoc! — rzekł Sam, rozcierając sobie członki znieruchomiałe wskutek bolu i zatamowania krwi. — Charley, jak tego dokazałeś naprzykład?
— Później wam to wyjaśnię, a teraz uzbrójcie się przedewszystkiem. Ci czterej mają dość broni na sobie.
Na wszelki wypadek otworzyłem także mój worek z amunicyą i nabiłem sztuciec nanowo. Podczas tego wydałem odpowiednie zarządzenia, które zmierzały do natychmiastowego zabicia czterech wodzów, gdyby nas chciano zaatakować. Potem wyszedłem z chaty. Straże odsunęły się nieco z uszanowania dla wodzów, a opodal stała znaczna liczba Komanczów, którzy podeszli byli za wodzami ciekawi dalszego przebiegu przygody. Zwróciłem się najpierw do straży:
— Czy moi bracia słyszeli, że zostałem wodzem Komanczów?
Zapytani spuścili oczy na znak potwierdzenia.
— Niechaj tedy czerwoni wojownicy dobrze pilnują namiotu i nie pozwolą wejść nikomu, dopóki wodzowie nie rozkażą.
Teraz przystąpiłem do innych.
— Niechaj moi bracia zwołają wszystkich na naradę!
Komancze rozprószyli się, ja zaś udałem się na oznaczone miejsce. Kto nie zna zwyczajów Indyan, ten osądziłby moje zachowanie się jako wysoce zuchwałe, ale taki postąpiłby niesłusznie. Indyanin nie jest bynajmniej tym „dzikim“, za jakiego się go uważa. Ma on swoje niewzruszone prawa i obyczaje. Kto z nich umie korzystać, nie naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. W tym wypadku zresztą chodziło już z góry o śmierć albo życie, więcej zatem aniżeli życia nie mogłem na szwank wystawić przez żadne gorsze zuchwalstwo.
Po drodze udało mi się zatrzeć ślady nieznacznego pchnięcia w ramię, poczem usiadłem tam, gdzie przedtem siedziałem. W dziesięć minut cały plac zapełnił się wojownikami. W środku pozostało wolne miejsce, gdzie usiedli uprzywilejowani. Wszędzie zgromadzeniu towarzyszy zwykle wielki zgiełk, tu jednak pośród tak zwanych dzikich nie padło ani jedno słowo. Każdy przyszedł poważnie i cicho, wyszukał sobie miejsce i stał potem bez ruchu jak posąg, czekając na to, co miało nastąpić.
Skinąłem na odszczególnionych, żeby się do mnie zbliżyli. Ci usiedli przedemną w półkolu, a wtedy ja zabrałem głos pierwszy.
— Old Shatterhand został wodzem Komanczów. Moi bracia już to słyszeli zapewne?
— Wiemy o tem — odrzekł jeden za wszystkich.
— Miał on jako wódz otrzymać chatę, która się jemu spodoba, a on wybrał sobie namiot z jeńcami. Czy ten namiot był już wtedy jego własnością?
— Należał już do niego!
— A mimoto zabroniono mu objąć go w posiadanie. Czy wodzowie Komanczów są kłamcami? Jeńcy zażądali ochrony od Old Shatterhanda! Czy mógł im tego odmówić?
— Nie.
— Wziął ich w opiekę, mówiąc, że są jego gośćmi. Czy było mu wolno to uczynić?
— Miał do tego prawo i obowiązek, ale nie może ich uchylać od sądu. Wolno mu tylko bronić ich i umrzeć z nimi.
— Ale może rozwiązać ich pęta, jeśli swoją osobą za nich zaręczy?
— Oczywiście.
— Old Shatterhand uczynił więc tylko to, do czego miał prawo, a mimoto jeden z wodzów chciał go zabić. Nóż ugodził go jednak tylko w ramię. Jak wolno Komanczowi postąpić, jeśli drugi człowiek zechce go pozbawić życia we własnym jego namiocie?
— Wolno mu zabić go.
— I wszystkich, którzy chcą pomóc mordercy?
— Wszystkich!
— Moi bracia są mądrzy i sprawiedliwi. Czterej wodzowie Rakurrojów usiłowali mnie zabić, lecz ja im darowałem życie. Grzmotnąłem nimi tylko o ziemię. Teraz leżą związani w mojej chacie, a goście moi stoją przy nich na straży. Krew za krew, łaska za łaskę! Żądam uwolnienia moich gości w zamian za wolność tych, którzy mię zdradziecko napadli. Niech się moi bracia naradzą, a ja zaczekam. Ostrzegam jednak, żeby moi bracia zostawili w spokoju moich gości, gdyż oni zabiją wodzów, jeśli kto inny wejdzie do chaty zamiast Old Shatterhanda.
Ani jednym rysem twarzy nie okazali Komancze potężnego wrażenia, jakie musiała na nich wywrzeć ta przemowa. Cofnąłem się od nich tak daleko, żeby nie słyszeć ich słów. Oni utworzyli, jak to przypuszczałem odrazu, radę, stojącą pod władzą wodzów. Na ich skinienie zbliżyło się z różnych stron placu kilku ludzi, którzy, jak się zdawało, powiadomieni o stanie rzeczy, donieśli o tem reszcie zgromadzonych. To zarządzenie wywołało pewien ruch w zebraniu, ale mnie przy tem nic nie groziło. Potem nastąpiła bardzo długa narada, wreszcie trzej z nich powstali i zbliżyli się do mnie.
— Czy nasz biały brat trzyma w swej chacie w niewoli wodzów Rakurrojów?
— Tak jest.
— On wyda ich wojownikom Komanczów, gdyż nad nimi ma się odbyć sąd.
— Moi bracia zapominają, że wojownicy nie mogą nigdy sądzić swojego wodza, chyba gdyby się okazał tchórzem w walce. Wodzowie Rakurrojów napadli w złych zamiarach Old Shatterhanda, znajdują się w jego wigwamie i tylko on może ich ukarać.
— A co on z nimi uczyni?
— Zabije ich, jeśli nie uzyska uwolnienia swoich gości.
— Czy Old Shatterhand zna tych ludzi?
— Nawet bardzo dobrze.
— To Sans-ear, zabójca Indyan.
— Czy moi bracia widzieli, żeby pozbawił życia którego z Komanczów?
— A ten pimo[4] Winnetou, który setki Komanczów wysłał do wiecznych ostępów?
— Czy który z Rakurrojów zginął z jego ręki?
— Zaiste, nie. A kto ten trzeci?
— Człowiek z Północy, który nie wyrządził krzywdy żadnemu synowi czerwonej kobiety.
— Jeśli mój brat zabije wodzów, to zginie także sam razem ze swoimi gośćmi!
— Moi bracia żartują! Kto chce zabić Old Shatterhanda? Czyż on nie ma dusz Komanczów w swojej strzelbie?
Czerwoni znaleźli się w kłopocie i musieli się namyślić. Nie mogli przecież wodzów wydać nam na pastwę!
— Niech mój brat zaczeka, dopóki nie wrócimy!
Oddalili się i narada zaczęła się nanowo. O ile zdołałem dostrzec, to nie widziałem w żadnej twarzy ani śladu nienawiści lub wściekłości na mnie. Broniłem się odważnie i ufałem im, nie było więc to dla nich wstydem, że prowadzili ze mną układy. Prawie w pół godziny potem przyszli do mnie od nich trzej wysłańcy i oświadczyli:
— Dajemy wolność Old Shatterhandowi i jego gościom na czwartą część słońca!
Wpadli więc na stary indyański pomysł urządzenia sobie przyjemności przez wypuszczenie pojmanych i urządzenie potem na nich zajmującego polowania. Z tem łączyła się dla nich ta korzyść, że oddalali od wodzów wszelkie niebezpieczeństwo. Zostawiali więc nam sześć godzin czasu. To było trochę za mało. W razie wyruszenia jednak przed wieczorem zwłoka ta rozciągała się na całą noc, a wtedy nie mogli nas ścigać. W naszem położeniu byłoby to głupotą, gdybym był nie przyjął tych warunków. Musiało się to jednak stać z odpowiednią powściągliwością.
— Old Shatterhand zgadza się na ten czas, jeśli goście jego otrzymają z powrotem broń, którą im odebrano.
— Dostaną ją.
— I wszystko, co mieli z sobą?
Słowem „wszystko“ obejmowałem głównie rzeczy wartościowe, które Bernard wiózł przy sobie, gdyż nie wiedziałem, czy mu je odebrano.
— Wszystko!
— Moich białych gości pojmano, chociaż nie zrobili Rakurrojom nic złego. Wodzowie zaś mają odzyskać wolność, mimo że usiłowali mnie zabić. To nierówna zamiana!
— Czego mój brat jeszcze żąda?
— Za pchniecie mnie nożem w ramię dadzą wodzowie trzy konie, które ja sam sobie wybiorę. Zostawię im zato trzy z naszych.
— Mój brat jest mądry jak lis. On wie, że jego konie zmęczone, ale stanie się wedle jego życzenia. Kiedy Old Shatterhand wypuści wodzów ze swojego wigwamu?
— Gdy będzie odjeżdżał od czerwonych braci.
— A wyda dusze z lufy?
— Nie, wystrzeli z niej w powietrze.
— Niechaj więc rusza, dokąd mu się podoba. Jest on wielkim wojownikiem i chytrym szakalem. Zmysły wodzów były przyćmione, kiedy palili z nim kalumet pokoju. Howgh!
Tak skończył się handel, mogłem więc już odejść. Stojący dokoła czerwonoskórcy puścili mnie bez przeszkody, ja zaś udałem się powoli bez pośpiechu do swojego wigwamu. Tam czekali na mnie towarzysze, oczywiście z wielką niecierpliwością, a gdy sam się zjawiłem, poznali, że dobrze sprawą pokierowałem.
— No? — spytał Bernard, nie mogąc z ciekawości czekać ani chwili dłużej.
— Czy odebrano wam dyamenty i papiery?
— Nie. Dlaczego o to pytacie?
— Gdyż musieliby wam je zwrócić. Mamy wolność na sześć godzin.
— Wolność, massa? — zawołał Bob. — Być wolny Bob i massa Bern. Ale tylko sześć godzin, a potem Indyan znowu złapać massa Bern i Bob?
— Well! — rzekł Sam. — To przechodzi nasze najśmielsze nadzieje. Wpadliśmy naprzykład we wściekle djablą historyę. A co tam z Tony?
— Otrzymasz i ją i wszystko, co było twoje. Reszta koni bardzo znużona. Jakkolwiek niechętnie wyrzekam się mego zacnego mustanga, to jednak zgodziłem się z nimi, że wybiorę sobie z koni wodzów trzy sztuki.
— Heigh day, Charley! — śmiał się Sam. — Sześć godzin czasu i pięć dobrych koni, to wystarczy dla takich trzech starych wygów, jak my jesteśmy. Sądzę bowiem, że nie wybierzesz chyba capów!
Teraz musiałem im opowiedzieć, co przeżyłem od tego czasu, kiedyśmy się tak nagle i nieszczęśliwie rozstali. Nie skończyłem jeszcze, kiedy ze dworu zabrzmiało jakieś niewyraźne wołanie. Wyszedłszy zaraz, zobaczyłem starą, która mi jeść gotowała.
— Niechaj blada twarz idzie!
— Dokąd?
— Do Marama.
Było to szczególne poselstwo. Zawiadomiwszy o tem towarzyszy, udałem się do chaty, położonej naprzeciwko mojego wczorajszego mieszkania. Przed nią stały dwa konie, a na jednym z nich siedział Maram.
— Niechaj mój brat wybierze sobie konie!
A więc o to chodziło! Dosiadłszy konia, pojechałem z Maramem na preryę, gdzie znajdowała się znaczna ilość spętanych koni. Młody Indyanin zaprowadził mnie wprost do karego ogiera i rzekł:
— To najlepszy koń Rakurrojów. Maram otrzymał go od ojca i darowuje go Old Shatterhandowi za to, że mu nie zabrał jego skalpu.
Ten bogaty, wspaniały wprost dar był dla mnie wielką niespodzianką. Na takim koniu niepodobna było mnie doścignąć. Oczywiście dar przyjąłem, a dla Bernarda i Boba wziąłem także dwa konie, z których mogli być zadowoleni.
W powrocie zatrzymał się Maram przed swoim namiotem.
— Niech mój biały brat zsiądzie i wejdzie!
Nie mogłem odrzucić tego zaproszenia, wstąpiłem do środka, gdzie skosztowałem kołacza, przyrządzanego świetnie przez Indyan. Gdy, pożegnawszy się, wyszedłem z chaty, zobaczyłem ciemnooką dziewczynę, którą zauważyłem był już rano, zajętą przy moich koniach. Pakowała nam żywność i pokraśniała, kiedy ją zaskoczyłem.
— Kto jest ta córka Rakurrojów? — spytałem.
— To Hi-la-dih[5], córka wodza Tokejchuna. Ona prosi cię, żebyś przyjął to, co ci ofiaruje, ponieważ oszczędziłeś jej brata Marama.
Podałem dziewczynie rękę, mówiąc:
— Niechaj Manitou użyczy ci wiele szczęścia i wielu słońc, ty kwiecie sawanny. Twoje oko jest jasne, twe czoło czyste. Oby także twoje życie było tak niezamąconem i czystem!
Wskoczyłem na siodło i zaprowadziłem konie do przyjaciół. Oni, a szczególnie Sam, wpadli w zachwyt na widok karego ogiera.
— Charley! — rzekł Sans-ear — On wart prawie tyle, co moja Tony, tylko ona ma krótszy ogon i dłuższe uszy. Zresztą wszystko jest w porządku, gdyż ci czerwoni hultaje dali nam wszystko, czego nam brakowało. Ale już pewnie szósta godzina będzie. Ruszajmy, a potem naprzykład zobaczymy, czy nas powtórnie dostaną.
Wpakowaliśmy na konie to, cośmy jeszcze mieli zabrać i uwolniliśmy z więzów naszych jeńców.
— Massa, teraz precz, — upominał Bob — bardzo prędko precz, żeby Indyan nie nadejść i nie złapać massa Bern, Sam, Charley i Winnetou!
Wodzowie nie ruszyli się z miejsc, dopóki znajdowaliśmy się w namiocie. Wreszcie dosiedliśmy koni i puściliśmy się w drogę. Ulica namiotów była pusta. Nie pokazał się ani jeden Indyanin, chociaż z pewnością zewsząd się nam przypatrywali, gdyśmy wyjeżdżali. Wydawało mi się tylko, że przy namiocie Tokejchuna czworo oczu wyzierało przez szparę w zasłonie. Sto serc oczekiwało z utęsknieniem pory, kiedy będzie można rozpocząć pościg za nami. Ale w każdym razie dwa serca życzyły sobie, żebyśmy umknęli szczęśliwie.