<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Winnetou | |
Podtytuł | czerwonoskóry gentleman | |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ | |
Data wyd. | 1910 | |
Druk | Aleksander Ripper | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Tłumacz | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Od wczesnego ranka przebyłem znaczną przestrzeń. Opanowało mię pewne znużenie, które zwiększały jeszcze silne promienie słońca, dochodzącego już do zenitu. Postanowiłem więc zatrzymać się, ażeby odpocząć i spożyć obiad. Prerya rozciągała się przedemną w dal nieskończoną, tworząc falę za falą. Od pięciu dni, kiedy to Ogellallajowie rozbili nasze szczupłe grono, nie zauważyłem ani godnego wzmianki zwierzęcia, ani śladu człowieka i zatęskniłem wkońcu za jakąś rozumną istotą, za której pośrednictwem mógłbym się przekonać, czy z powodu długotrwałego milczenia nie zapomniałem zupełnie mowy ludzkiej.
Ponieważ w tej okolicy nie było potoku, ani innej wody, zarówno jak lasu, ani zarośli, przeto nie potrzebowałem długo wybierać, lecz mogłem stanąć, gdzie mi się podobało. To też w pierwszem zagłębieniu falistego gruntu, na które natrafiłem, zeskoczyłem na ziemię, spętałem mego mustanga, zdjąłem zeń derkę i wyszedłem na wzniesienie, aby się tam położyć. Konia musiałem zostawić na dole, ażeby go nie dostrzegł zbliżający się nieprzyjaciel, dla siebie zaś obrałem punkt wyższy, by móc objąć wzrokiem całą okolicę. Nie obawiałem się, żeby mię tam kto zobaczył, gdyż zaraz położyłem się na ziemi.
Miałem dostateczne powody do ostrożności. Wyruszyliśmy byli z nad brzegów Platte w liczbie dwunastu ludzi w tym zamiarze, żeby po wschodniej stronie Gór Skalistych zejść do Teksas. W tym samym czasie opuściły były różne plemiona Siouksów swoje wsi obozowe, aby wywrzeć zemstę za to, że kilku ich wojowników zabito w ostatnich czasach. Wprawdzie wiedzieliśmy o tem, lecz pomimo naszej przebiegłości wpadliśmy im w ręce i po krwawej walce, w której pięciu z nas utraciło życie, rozprószyliśmy się na wszystkie strony.
Ponieważ po tropie, którego nie zdołaliśmy zatrzeć zupełnie, Indyanie musieli poznać, że udaliśmy się na południe, przeto nie ulegało wątpliwości, że będą nas ścigali. Trzeba było mieć się na baczności, jeśli się chciało uniknąć tego szczęścia, żeby, owinąwszy się derką wieczorem, zbudzić się rano bez skalpu w wiecznych ostępach.
Położyłem się więc na ziemi, wydobyłem kawałek suszonego mięsa bawolego, natarłem je w braku soli prochem strzelniczym i spróbowałem doprowadzić zębami do stanu, któryby pozwolił tę skórzaną substancyę bez niebezpieczeństwa dla zdrowia przenieść do żołądka. Następnie wyjąłem z kieszeni „własnoręcznie“ zrobione cygaro, zapaliłem je zapomocą punksu[1] i zacząłem wydmuchiwać z dymu figury z taką przyjemnością, jak gdybym był plantatorem w Wirginii i palił skubane w rękawiczkach środkowe listki najlepszego goosefoot.
Leżałem tak na kocu jeszcze niedługo, kiedy oglądnąwszy się przypadkiem poza siebie, ujrzałem na widnokręgu punkt, poruszający się wprost ku mnie pod kątem ostrym do mojego kierunku. Zsunąłem się wobec tego natychmiast ze wzniesienia tak daleko, że mnie całkiem zasłoniło i przypatrywałem się dalej zjawisku, w którem wnet rozpoznałem jeźdźca, zwyczajem Indyan siedzącego koniowi prawie na karku.
Zobaczyłem go w odległości może półtorej mili angielskiej. Koń jego wlókł się tak powoli, że potrzebował z pół godziny, aby przebyć milę. Spojrzawszy ponownie w dal, zobaczyłem z przerażeniem jeszcze cztery punkty, poruszające się w ślad za nim. Pierwszy jeździec był białym, czego niezbicie dowodziło jego ubranie. Czyżby tamci byli Indyanami, którzy go ścigali? Popatrzywszy przez dalekowidz, przekonałem się, że domysł mój był prawdziwy. Uzbrojenie i tatuowanie zbliżających się wskazywało na to, że to są Ogellallajowie, czyli członkowie najbardziej wojowniczego i najokrutniejszego plemienia Siouksów. Oni mieli konie znakomite, tymczasem koń białego wydawał się całkiem miernem bydlęciem. Biały zbliżył się wreszcie do mnie tak, że mu się mogłem szczegółowo przypatrzyć.
Był to człowiek chudy i nizkiego wzrostu, a na głowie miał stary kapelusz pilśniowy bez kresy. Okoliczność ta nie wpadłaby w oko na preryi, jako coś szczególnego, tu jednak odsłaniała brak, uderzający niezwykle. Ten człowiek nie miał obojga uszu, a miejsce, na którem znajdowały się niegdyś, pokryte było śladami aktu przemocy. Widocznie poobcinano mu je bez litości. Z ramion zwisała mu ogromna dera, osłaniająca zupełnie górną część ciała tak, że wyzierały z pod niej tylko niezmiernie chude nogi w osobliwych butach, z których w Europie śmianoby się do rozpuku, należały bowiem do rodzaju obuwia, jakie wyrabiają i noszą zwykle gauchowie z południowej Afryki. Takie buty wyrabia się w ten sposób, że zdejmuje się skórę z nogi końskiej po odcięciu kopyta, wtyka się nogę ludzką w tę rurę, dopóki ciepła, i czeka się, aż ostygnie. Skóra przylgnie szczelnie do nogi i do stopy, tworząc temsamem doskonałe obuwie, które tę tylko ma właściwość, że się w niem chodzi na własnych podeszwach. U siodła wisiało coś podobnego do strzelby, co jednak przypominało raczej kostur, znaleziony przypadkowo w lesie. Klacz miała wysokie wielbłądzie nogi, głowę dużą, uszy przerażającej długości, ale była bez ogona, słowem wyglądała tak, jak gdyby ją poskładano z końskich, oślich i wielbłądzich części ciała. Szła z głową spuszczoną ku ziemi, uszy zaś, jakby zbyt ciężkie, zwieszały się tuż przy samej głowie jak u psa nowofundladzkiego.
Nowicyusz albo i doświadczony człowiek w innych okolicznościach uśmiałby się na widok tego jeźdźca i konia, mnie jednak wydał się ten człowiek, pomimo swej osobliwej postaci, jednym z owych westmanów, których trzeba wprzód poznać, zanim się oceni ich wartość. On nie przeczuwał widocznie, że tak blizko za nim podąża czterech najstraszliwszych wrogów preryowego myśliwca, bo nie byłby jechał tak wolno i swobodnie, lecz byłby czasem oglądnął się przynajmniej na nich.
W odległości stu kroków odemnie natrafił obcy na mój trop. Kto pierwszy go spostrzegł, czy jeździec, czy jego klacz, tego nie mógłbym powiedzieć, dość, że zwierzę się zatrzymało, spuściło głowę jeszcze niżej i zaczęło zezować ku śladom mego mustanga, przyczem ruszało żywo uszyma, to spuszczając je naprzód, to kładąc w tył, co wyglądało tak, jak gdyby jakaś niewidzialna siła chciała mu je z głowy powykręcać. Zauważyłem, że obcy zamierza zeskoczyć z siodła, aby trop zbadać dokładnie, na co byłby niepotrzebnie stracił wiele cennego czasu. To też powstrzymałem go od tego okrzykiem:
— Halo, hej, człowieku! Jedźcie dołem i przybliżcie się trochę ku mnie!
Równocześnie zmieniłem swoją postawę, aby mię mógł zobaczyć. Klacz także głowę podniosła, wyprężyła uszy naprzód, jak gdyby się starała pochwycić w nie mój okrzyk jak piłkę i wywijała przytem pilnie kawałkiem ogona.
— Hallo, master! — odpowiedział jeździec. — Na drugi raz zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej! Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które nie powinny nic słyszeć. Chodź, Tony!
Na skutek tej zachęty rozstawiła klacz niesłychanie długie nogi i stanęła potem sama obok mojego mustanga, a spojrzawszy nań wyniośle i z wielką niechęcią, zwróciła się do niego wprost niegrzecznie pewną częścią ciała, należała bowiem do tych, nie rzadko na preryi spotykanych, zwierząt, które żyją wyłącznie dla swego pana, a każdemu innemu opierają się tak, że na nic mu się nie przydają.
— Sam wiem dobrze, jak głośno wolno mi mówić — odparłem. — Skąd przybywacie i dokąd zmierzacie?
— To was dyabelnie mało obchodzi!
— Tak wam się zdaje? Nie grzeszycie zbytnią uprzejmością. Takie świadectwo mogę wam już teraz wystawić z czystem sumieniem, chociaż zamieniliśmy zaledwie dwa słowa. Muszę wam się jednak przyznać, że jestem przyzwyczajony do tego, żeby na moje pytania odpowiadano!
— Hm, tak; wydajecie mi się bardzo dostojnym gentlemanem — rzekł, patrząc na mnie lekceważąco. — Dla tego zaraz wam udzielę żądanego wyjaśnienia.
Po tych słowach skinął ręką poza siebie, oraz przed siebie, a potem dodał:
— Przybywam stamtąd, a tam zmierzam.
Ten człowiek zaczął mi się podobać. Uważał mię pewnie za zabłąkanego członka z grona niedzielnych myśliwych. Prawdziwy westman nie troszczy się o swoją powierzchowność i okazuje szczerą niechęć do wszystkiego, co czyste. Kto latami włóczy się po dzikim Zachodzie, tego wygląd zewnętrzny nie nadaje się do salonu. Taki westman domyśla się w każdym porządnie odzianym człowieku greenhorna, po którym nie można się spodziewać niczego dobrego. Ja właśnie zaopatrzyłem się był niedawno w forcie Wilfers w nowe ubranie, a broń zawsze lubiałem trzymać w porządku, a te dwie okoliczności nie dopuszczały pełnego uznania dla mnie w oczach sawannowego myśliwca. Dlatego nie wziąłem za złe tej lakonicznej odpowiedzi obcego, lecz odrzekłem spokojnie, wskazując tak samo, jak on przed siebie:
— To starajcie się dojść „tam“, ale uważajcie na czterech Indyan, którzy dążą za waszym tropem! Nie spostrzegliście ich chyba dotychczas?
Obcy utkwił we mnie jasne, bystre, oczka z wyrazem zdumienia i wesołości równocześnie.
— Nie spostrzegłem? Hihihi! Aż czterech Indyan jabym miał nie zauważyć! Wy naprzykład wydajecie mi się wcale szczególną figurą! Ci poczciwcy jadą za mną już od rana, ale ja się za nimi nie oglądam, gdyż sposoby tych panów są mi znane. Za dnia będą się trzymali w odpowiedniem oddaleniu, a spróbują podejść mnie dopiero, gdy się na noc ułożę. Ale bardzo się przeliczą naprzykład, gdyż urządzę im pierścień, po którym znajdę się na ich tyłach. Dotąd nie miałem jeszcze odpowiedniego terenu do tego. Będę mógł to zrobić dopiero tu między falami. Jeżeli chcecie się nauczyć, jak się do takiej rzeczy bierze stary westman, to zaczekajcie tu z dziesięć minut. Ale wy pewnie zaniechacie tego, gdyż człowiek waszego pokroju naprzykład dyabelnie nie ma ochoty wciągać do nosa indyańskiej perfumy. Come on, Tony!
Nie troszcząc się już dalej o mnie, odjechał, a w pół minuty zniknął razem ze swoją słynną klaczą pomiędzy wyniosłościami terenu.
Plan jego dobrze pojąłem, gdyż na jego miejscu byłbym podobnie postąpił. On postanowił zatoczyć łuk, dostać się w ten sposób poza swoich wrogów, aby zaś to uskutecznić, musiał się do nich zbliżyć, zanimby ze zmienionego kierunku przejrzeli jego taktykę. Zbytecznem jednak dla niego było cofać się poza Indyan, wystarczało zakreślić łuk tak krótki, iżby sami musieli przejechać obok niego. Dotąd śledzili go dokładnie, wiedzieli, jak daleko znajduje się przed nimi, nie mogli zatem przypuścić, żeby był znowu blizko.
Ponieważ było czterech przeciwko jednemu, przeto przygotowałem się odrazu na to, że będę musiał użyć broni. Zbadałem ją zatem i czekałem na dalszy przebieg wypadków.
Zbliżając się z każdą chwilą, dojechali byli Indyanie już prawie do miejsca, gdzie trop obcego stykał się z moim, kiedy nagle jadący na przedzie zatrzymał konia i odwrócił się do towarzyszy. Wydało im się przecież podejrzanem, że ścigany przez nich biały gdzieś zniknął. Odbyli więc krótką naradę, podczas której stali tuż obok siebie. Kulą z rusznicy mogłem ich już dosięgnąć, ale to było niepotrzebne, gdyż w tej chwili huknął jeden strzał, a zaraz po nim drugi. Dwaj Indyanie spadli z koni bez życia, a równocześnie rozległ się tryumfalny okrzyk:
— O-hi-hi-hiii! — wydany gardłowym głosem, podobnie jak to czynią Indyanie przy wojennym okrzyku.
Ale tym razem nie podniósł tego okrzyku Indyanin, lecz mały myśliwiec, który wychylił się z zagłębienia po dwu wystrzałach, udając, że chce uciekać. Klacz zamieniła się teraz w całkiem inne zwierzę. Wyrzucała kopytami, aż trawa w górę wylatywała, głowa jej z nastawionemi uszyma zrównała się w tym zapale z szyją, a każda żyła, każde ścięgno na jej ciele naprężyło się do ostatecznych granic. Jeździec i koń jakby się zrośli z sobą. Biały wywinął strzelbą i nabił ją w cwale z pewnością, która świadczyła o tem, że nie poraz pierwszy znalazł się w takiem położeniu.
Za nim rozległ się trzask dwu wystrzałów. Indyanie wypalili do niego, lecz nie trafili. Wobec tego wrzasnęli jak wściekli, porwali za tomahawki i popędzili za nim. Aż do tej chwili nie oglądnął się na nich ścigany, teraz jednak, uporawszy się z nabijaniem, skręcił nagle konia. Zdawało się, że koń myśli o postanowieniach swego pana, bo stanął i wyprężył się jak kozioł do rznięcia drzewa. Jeździec podniósł strzelbę i wymierzył prędko. W następnej chwili błysnęło raz po razu, przyczem klacz ani drgnęła, a obaj Indyanie spadli z koni z przestrzelonemi głowami.
Ja trzymałem ciągle kolbę przy ramieniu, lecz cyngla nie nacisnąłem, gdyż mały myśliwiec nie potrzebował mojej pomocy. Teraz zsiadł z konia, aby zbadać poległych, a ja zbliżyłem się ku niemu.
— No, sir, czy wiecie teraz naprzykład, jak się czerwonym łajdakom urządza pierścień? — zapytał.
— Thank you, master! Przekonałem się, że mogę się od was czegoś nauczyć.
Mój uśmiech musiał mu się jednak wydać trochę dwuznacznym, gdyż spojrzał na mnie bystro i rzekł:
— Może wy bylibyście także wpadli na taki pomysł?
— Pierścień nie był tu tak bardzo potrzebny. Tam, gdzie można się ukryć pomiędzy falami gruntu, wystarczy ukazać się nieprzyjacielowi w większej odległości, a potem wrócić poprostu własnym śladem. Pierścień jest odpowiedniejszy na równej, otwartej, preryi.
— Patrzcie! Skądże wy o tem wiecie? Kto wy właściwie jesteście, hę?
— Piszę książki.
— Piszecie książki? — powtórzył i cofnął się o krok w zdumieniu, przybierając minę, napół podejrzliwą, a na pół litościwą. — Czyście chorzy, sir?
Wskazał przytem na czoło. Ja zaś domyśliłem się zaraz o jakiej chorobie mówił.
— Nie — odrzekłem.
— Nie? To was chyba niedźwiedź zrozumie, ale nie ja. Ja strzelam do bawołu, bo muszę jeść, ale z jakiego powodu wy piszecie książki?
— Ażeby je ludzie czytali.
— Sir, nie weźcie mi tego za złe, ale ja twierdzę, że to największe głupstwo, jakie tylko można wymyślić! Kto chce czytać książki, niech je sobie sam pisze, to naprzykład pojmie każde dziecko. Ja także zwierzyny dla nikogo nie strzelam! Aha, więc jesteście book maker? W takim razie poco przyjeżdżacie na sawannę? Czy będziecie naprzykład tu pisali książki?
— Czynię to zwykle dopiero po powrocie do domu. Opowiadam w tych książkach wszystko, co przeżyłem i na co patrzałem, a tysiące ludzi czytają to i wiedzą całkiem dobrze, co się dzieje na sawannie, a nie potrzebują mimoto sami udawać się na preryę.
— Czy i o mnie tam wspomniecie?
— To się rozumie!
Nieznajomy odskoczył jeszcze o krok, a potem przystąpił tuż do mnie, położył prawą dłoń na rękojeści noża, a lewą na mem ramieniu i rzekł:
— Sir, tam stoi wasz koń. Powieście się na nim i zabierzcie się stąd precz, jeśli nie chcecie, żeby wam kilka cali ostrego, zimnego, żelaza zakradło się pomiędzy żebra. Toż przy was nie można słowa powiedzieć, ani ręką ruszyć, żeby się cały świat o tem nie dowiedział. Niech was porwie to, czy owo! Dyrdajcie sobie stąd czemprędzej!
Mały człowieczek dosięgał mi ledwie do ramienia, a mimoto groził mi wcale poważnie. Bawiło mnie to oczywiście w duszy, choć tego po sobie nie okazywałem.
— Zapewniam, że tylko dobrze o was napiszę! — rzekłem.
— Idźcie! Tego żądam i tak być musi!
— To dam wam słowo, że wcale nie będę o was pisał!
— To nic nie znaczy! Kto pisuje książki dla drugich, ten zwaryował, a waryat nigdy nie dotrzymuje słowa. A więc precz, człowiecze, bo mi żółć gotowa wejść w palce i spowodować coś niemiłego dla was!
— Co takiego?
— Zaraz zobaczycie!
Spojrzałem z uśmiechem w jego gniewem płonące oczy i powiedziałem spokojnie:
— No, to pokażcie!
— A więc patrzcie! Jak wam się podoba ta klinga?
— Wcale, wcale! Zaraz wam tego dowiodę!
W jednej chwili pochwyciłem go, a zagiąwszy mu ręce w tył, wsunąłem między nie a grzbiet moją lewą rękę i przycisnąłem je do siebie mocno, a wreszcie ująłem prawą w przegubach tak silnie, że wypuścił nóż z ręki. Ten niespodziany napad tak stropił małego człeka, że rzemieniem od worka z kulami związałem mu ręce na plecach zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch w celu oporu.
— All devils! — zawołał. — A wam co znowu! Co chcecie ze mną zrobić naprzykład?
— Hallo, master! Zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej — odpowiedziałem mu podobnie jak on mnie poprzednio. — Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które nie powinny nic słyszeć!
Wypuściłem go i szybkim ruchem pochwyciłem jego nóż i strzelbę, które był odłożył podczas badania poległych Indyan. On próbował sobie ręce uwolnić, z wysiłku krew nawet do twarzy mu nabiegła, lecz nie udało mu się rozerwać rzemienia.
— Dajcie spokój, master! Będziecie skrępowani, dopóki ja zechcę! — poradziłem mu. — Chciałem wam tylko pokazać, że book maker zwykł tak przemawiać do ludzi, jak oni do niego. Dobyliście na mnie noża, chociaż ja nie obraziłem was, ani nie uszkodziłem, podpadacie więc według prawa sawanny takiej karze, jaka mnie się spodoba. Nikt mi tego nie zgani, jeśli teraz tak się urządzę, że to ostre, zimne, żelazo zakradnie się wam między żebra, zamiast mnie.
— Pchnijcie! — odrzekł ponuro. — Najlepiej będzie, jeśli mię zdmuchniecie, gdyż pozwolić się jednemu człowiekowi oko w oko w biały dzień pokonać i związać bez naruszenia jemu włosa na głowie, to hańba, której nie przeżyje Sans-ear!
— Sans-ear? Wy jesteście Sans-ear? — zawołałem.
Słyszałem wiele, bardzo wiele, o tym słynnym westmanie, którego nikt jeszcze nie widział w towarzystwie kogoś drugiego, ponieważ on nie uznawał nikogo godnym tego, żeby się doń mógł przyłączyć. Przed wielu laty musiał u Nawajów zostawić uszy, dla tego przybrał sobie to szczególne nazwisko „Bezuchy“, złożone z wyrazów, wziętych z dwóch języków. Pod tem nazwiskiem znano go jak daleko sięgała sawanna, a nawet i dalej.
Westman nie odpowiedział na moje pytanie. Dopiero gdy je powtórzyłem, odrzekł:
— Moje nazwisko nic was nie obchodzi! Jeśli złe, to go nie warto podawać, a jeśli dobre, to należałoby je uchronić od obecnej hańby.
Przystąpiłem doń i rozwiązałem mu ręce.
— Macie tu swoją strzelbę i nóż. Jesteście wolni. Możecie odejść, gdzie wam się spodoba!
— Nie róbcie głupich żartów! Czy mogę tu zostawić hańbę klęski, poniesionej z rąk greenhorna? Żeby to choć był jaki setny chłop, jak czerwony Winnetou, długi Haller, Old Firehand albo Old Shatterhand, wtedy, tak wtedy...
— Greenhorna? Czy naprawdę sądzicie, że nowicyusz potrafiłby wypłatać takiego figla wam, dzielnemu Sans-earowi?
— A cóż wy jesteście? Wyglądacie tak, jak gdybyście wyszli prosto od krawca, a broń wasza wyczyszczona tak pięknie, jak na maskaradę.
— Ale dobra! Zobaczycie! Uważajcie dobrze!
Podniosłem z ziemi kamień wielkości dwudolarówki, wyrzuciłem wysoko w powietrze, złożyłem się szybko i trafiłem go w chwili, w której siła rzutu i siła przyciągania ziemi pozwoliły mu dosięgnąć największej wysokości. Zdawało się, że kamień zawisł w powietrzu, a kula pchnęła go jeszcze wyżej.
Setki razy ćwiczyłem się dawniej w tem strzelaniu, zanim mi się udało. Nie była to zresztą nadzwyczajna sztuka. Ale mały westman spojrzał na mnie parą oczu, w których odbił się niemal wyraz strapienia.
— Heavens! To był strzał! Czy się zawsze udaje?
— Dziewiętnaście razy na dwadzieścia.
— No, to poszukać takiego strzelca! Jak brzmi naprzykład wasze nazwisko?
— Old Shatterhand.
— Nie może być! Old Shatterhand musi być o wiele, o wiele starszy, bo inaczej nie nazywaliby go: Starą „grzmotliwą ręką“.
— Zapominacie, że słowa Old używa się często nie tylko na oznaczenie wieku.
— To słuszne! Ale, hm! Nie weźcie mi tego za złe, sir! Old Shatterhand leżał raz pod grizzlim, który go we śnie zaskoczył i zdarł mu skórę z pleców aż po żebra. Zraniony westman przylepił sobie potem szczęśliwie kawał rumpsteaku, ale blizna z pewnością będzie widoczna naprzykład!
Na to ja rozpiąłem bluzę myśliwską i znajdującą się pod nią białą koszulę ze skóry jelenia.
— Popatrzcie!
— Do stu piorunów! A to was ładnie urządził! Pewnie było widać wszystkich sześćdziesiąt ośm żeber.
— Prawie. Stało się to nad rzeką Red-River. Leżałem z tą okropną raną przez dwa tygodnie nad rzeką obok niedźwiedzia, zdany tylko na siebie samego, dopóki nie znalazł mnie wódz Apaczów, Winnetou, którego imię wypowiedzieliście dopiero co.
— W takim razie jesteście Old Shatterhand! Hm, posłuchajcie: „Czy sądzicie, że ja naprzykład jestem okropnym głupcem?“
— Nie, tak nie sądzę. Popełniliście tylko błąd, biorąc mnie za greenhorna i nic więcej. Ze strony nowicyusza nie spodziewaliście się takiego ataku. Sans-eara można tylko niespodzianką zwyciężyć.
— Oho! Wy nie potrzebowaliście chyba urządzać niespodzianki, bo nie wielu zapewne posiada taką siłę bawolą. Dać się przez was zaskoczyć nie jest bynajmniej hańbą. Moje imię i nazwisko brzmi właściwie Sam Hawerfield. Jeżeli chcecie mi zrobić przyjemność, to nazywajcie mnie Sam!
— A wy mnie Charley, jak wszyscy moi przyjaciele. Oto moja ręka!
— Zgoda, niech tak będzie, sir! Stary Sam nie ściska odrazu palców pierwszemu lepszemu, ale wam podaję rękę natychmiast. Proszę was tylko, nie zgniećcie mi ręki na pudding! Ja potrzebuję jej jeszcze nadal.
— Bez obawy, Samie! Ta ręka niejedno mi jeszcze wyświadczy, tak samo jak moja gotowa zawsze wam służyć. Ale teraz wolno chyba będzie zapytać powtórnie: skąd i dokąd?
— Przybywam teraz trochę z Kanady, gdzie dotrzymywałem towarzystwa ścinaczom drzewa, a chcę teraz naprzykład udać się do Teksas i do Meksyku, gdzie podobno tak dużo jest łotrów, że aż serce się śmieje na myśl o kulach i pchnięciach, jakie tam można otrzymać.
— Moja droga także tam prowadzi. Jadę właśnie do Teksas i do Kalifornii, a wszystko mi jedno, czy zboczę nieco przez Meksyk. Czy mogę się do was przyłączyć?
— Dziwne pytanie! Owszem! Wy byliście już na Południu, takiego mi właśnie potrzeba. Ale powiedzcie mi bez żartu: czy rzeczywiście robicie książki?
— Tak.
— Hm! Skoro to robi Old Shatterhand, to niewątpliwie jest to coś innego, aniżeli sobie myślałem. Powiem wam jednak, że ja wolę niespodzianie wpaść w jamę niedźwiedzią, aniżeli wepchać pióro w atrament. Przez całe życie nie skleiłbym pierwszego słowa. A teraz powiedzcie mi, skąd się tu biorą Indyanie! To Ogellallajowie, przed którymi trzeba się mieć na baczności.
Podzieliłem się z nim wiadomościami o ruchach tych czerwonych.
— Hm! — mruknął Sam. — Wobec tego wskazanem jest nie zatrzymywać się tu długo. Natknąłem się wczoraj na trop, przed którym trzeba mieć respekt. Naliczyłem co najmniej sześćdziesiąt koni. Zejdziemy im chyba z drogi i skierujemy się wprost na południe, chociaż tam dopiero jutro w południe natrafimy na wodę. Jeśli rychło wyruszymy, dotrzemy jeszcze dzisiaj wieczorem do kolei, biegnącej ze Stanów do krajów zachodnich, a jeżeli przybędziemy o czasie właściwym, zobaczymy naprzykład pociąg, gdy będzie koło nas przejeżdżał.
— Jestem gotów do drogi. Ale co zrobimy z trupami?
— Co zrobimy? Nie wiele. Zostawimy je tutaj, tylko najpierw im uszy zabiorę.
— Musimy je zakopać, gdyż mogą zdradzić naszą obecność.
— Niech je znajdą, Charley. Ja chcę tego właśnie.
Sam zaniósł zwłoki Indyan na grzbiet wzniesienia, poukładał je obok siebie, poobcinał im uszy i włożył w ręce.
— Tak, Charley! Zobaczą trupy i dowiedzą się zaraz, że tu był Sans-ear. Nie uwierzylibyście, jakie to nędzne uczucie, kiedy człowiek chce w zimie zmarznąć w uszy, a nie ma ich. Byłem raz na tyle niezręczny, że dałem się złapać czerwonym. Kilku z nich zabiłem, a jednemu obciąłem tylko ucho, nie trafiwszy go dobrze tomahawkiem. Dla szyderstwa obcięli mi za to uszy, nim jeszcze życie odebrali, co z wielką ochotą byliby zrobili. Uszu mię wprawdzie pozbawili, lecz życia nie, bo Sam Hawerfield zabrał się niespodzianie. Ale za moich dwoje uszu... no... policzcie!
Podniósł strzelbę i pokazał na niej nacięcia. Każde z nich kosztowało życie Indyanina. Teraz wyciął cztery nowe kreski i mówił dalej:
— To sami czerwoni. Tu na górze jest ośm karbów dla białych, którym moje kule życie odebrały. Za co, o tem wam kiedyś opowiem. Mam jeszcze dwu odszukać, ojca i syna, dwu największych łotrów na świecie bożym. Gdy ich odnajdę, skończy się dzieło mojego życia.
Oczy jego zabłysły naraz wilgocią, a ogorzała twarz nabrała wyrazu rzewności, wzruszenia i miłości. Domyśliłem się, że serce starego myśliwca upomniało się było także niegdyś o swoje prawa. Może jego tak samo, jak wielu innych, rzucił ból, albo zemsta w objęcia dziczy, gdyż preryowy myśliwiec nic nie wie o tem wzniosłem przykazaniu: Kochajcie waszych nieprzyjaciół!
Sam nabił na nowo strzelbę. Był to jeden z owych strasznych samopałów, jakie się nierzadko spotyka na preryi. Drzewce straciło już swoją formę pierwotną. Karb siedział na karbie, nacięcie na nacięciu, a każde zosobna przypominało śmierć jednego wroga. Lufa pokryta grubą rdzą wyglądała jak gdyby się wyciągnęła i nikt obcy nie potrafiłby strzelać z niej znośnie. W ręku właściciela natomiast strzelba taka nie chybia. Przywykły do niej przez całe życie, zna on jej wszystkie zalety i wady i gdy w nią wpuści kulę na proch, założy się o życie i o zbawienie duszy, że swego celu dosięgnie.
— Tony! — zawołał „Bezuchy“.
Klacz pasła się dotychczas w pobliżu. Na zawołanie przybiegła i stanęła przy nim tak wygodnie, że wystarczyło mu rękę wyciągnąć, aby wskoczyć na siodło.
— Samie, toż wy macie znakomitego konia! Na pierwszy rzut oka niktby dolara za niego nie ofiarował, po przypatrzeniu się jednak poznałby każdy, że nie dalibyście go za tysiąc.
— Tysiąc? Pshaw! Powiedzcie: milion! Znam w Górach Skalistych miejsca, skąd mógłbym łopatami wybierać pieniądze i jeśli kiedyś spotkam człowieka, który zasłuży na to, żeby go Sam Hawerfield całem sercem umiłował, to pokażę mu te miejsca. Nie potrzebuję więc oddawać mojej Tony za pieniądze. Powiem wam tylko tyle, Charley: Ten, którego teraz nazywają Sans-ear, był niegdyś całkiem inny, pełen szczęścia i rozkoszy, jako dzień pełen światła i morze pełne wody. Był młodym farmerem i miał żonę, za którą byłby tysiąc razy życie oddał w ofierze i dziecko, które przedstawiało dlań wartość dziesięciu tysięcy żyć. Tę żonę przywiózł był do domu na swej najlepszej klaczy, zwanej Tony. Kiedy później klacz urodziła źrebię, zdrowe, żwawe i rozumne jak rzadko, czemu nie miało się ono także Tony nazywać? Czy nie mówię słusznie?
— Oczywiście — odrzekłem, wzruszony głęboko dziecięcą naiwnością, która przebijała się teraz z tej chropowatej skorupy.
— Well! Potem przyszło owych dziesięciu, o których wam przedtem wspomniałem. Była to zgraja Busheaderów, którzy wtenczas grasowali po okolicy. Spalili moją farmę, zabili mi żonę i dziecko, zastrzelili klacz, której użyć nie mogli, ponieważ nie chciała nosić na sobie obcego. Tylko źrebię uniknęło śmierci dlatego, że wybiegło w pole. Powróciwszy z polowania, zastałem zwierzę, jako jedynego świadka mojego szczęścia. Cóż wam więcej powiem? Ośmiu z tych łajdaków padło z mojej ręki i od kul tej strzelby. Dwaj, którzy z życiem uszli, będą także moi, gdyż na czyj trop Sans-ear raz wejdzie, ten mu nie umknie, choćby zabiegł aż między Mongołów. W tym właśnie celu udaję się do Meksyku i Teksas. Z młodego i żwawego farmera zrobił się siwy przebiegacz lasów i preryi, myślący tylko o krwi i zemście, źrebię zaś zmieniło się w istotę, podobniejszą do kozła, niż do dobrego konia. Lecz oboje są dzielni jeszcze dziś i wytrzymają razem niejedną przygodę, dopóki nie świśnie strzała lub kula, nie zaszumi tomahawk i nie skróci życia jednemu z nich. Drugie — czy człowiek, czy zwierzę — zginie samo ze zmartwienia i tęsknoty.
Sans-ear przesunął dłonią po oczach, a potem wskoczył na siodło i dodał:
— Tyle o dawnych dziejach, Charley! Jesteście pierwszym, któremu je opowiadam, chociaż was widzę poraz pierwszy, i będziecie prawdopodobnie ostatnim. Słyszeliście zapewne o mnie już często, a mnie także obiło się o uszy nieraz wasze nazwisko, ilekroć przyszło mi na myśl przysiąść się do jakich ludzi przy ognisku. Dlatego chciałem wam pokazać, że nie uważam was za obcego. A teraz zróbcie mi tę przyjemność i zapomnijcie o tem, że się wam pozwoliłem zaskoczyć! Będę się starał wam udowodnić, że stary Hawerfield potrafi zawsze zrobić to, co do niego należy.
Tymczasem i ja rozpętałem swego mustanga i wsiadłam nań. Sans-ear powiedział był przedtem, że pojedziemy ku południowi, tymczasem ruszył prosto na zachód. Nie pytałem go o nic, gdyż on z pewnością kierował się dobrze obmyślanym zamiarem. Nie dotknąłem również tego, że zabrał z sobą włócznie czterech Indyan. On mi przypominał żywo starego Sama Hawkensa, z którym miał wspólne imię.
Przebyliśmy już dość długą przestrzeń, nie przemówiwszy do siebie ani słowa, kiedy nagle mały westman zatrzymał swego konia, zsiadł i wetknął jedną włócznię w szczyt jednej z fal terenu zapewne w tym celu, aby Indyanom zostawić drogowskazy, któreby ich zaprowadziły do zabitych, oraz by im pokazać, że zemsta Sans-eara porwała znowu cztery ofiary. Następnie wyjął z torby ośm grubych szmat, z których cztery dał mnie.
— Charley, zsiądźcie tutaj i owińcie tem kopyta mustanga! Na tego rodzaju gruncie nie zostanie z nich dzięki temu ani śladu, a czerwonym będzie się zdawało, że odjechaliśmy przez powietrze. Teraz skierujecie się wprost na południe, dopóki nie dostaniecie się do kolei, gdzie na mnie zaczekacie. Ja zatknę jeszcze te trzy włócznie, a potem wrócę naprzykład do was. Spotkamy się napewno, a gdybyśmy się pomylili o jaki kawałek, to sygnałem będzie w dzień krzyk sępa, nocą zaś wycie kujota.
W pięć minut potem nie widzieliśmy się już wzajemnie. Jechałem pogrążony w cichej zadumie we wskazanym mi kierunku. Okrycie kopyt przeszkadzało koniowi w biegu, dla tego po przebyciu może pięciu mil zsiadłem i zdjąłem mu szmaty, tem bardziej że chodziło tylko o ukrycie naszych śladów w pobliżu wbitych włóczni.
Teraz mógł mustang biec prędzej. Prerya stawała się coraz to równiejsza, a na niej zaczęły się tu i ówdzie pojawiać małe krzaki orzechów i dzikiej czereśni. Słońce stało jeszcze nad zachodnim nieboskłonem, kiedy na południu ujrzałem prostą linię, ciągnącą się ze wschodu na zachód.
Czyżby to był tor kolei, o której wspomniał Sans-ear? To pomyślawszy, zwróciłem się ku niej i wkrótce zobaczyłem przed sobą szyny na nasypie, który dosięgał wysokości człowieka.
Opanowało mnie szczególne uczucie: niejasne, a mimoto zrozumiałe. Na obecnym postoju zetknąłem się znów po długim przeciągu czasu z cywilizacyą. Wystarczało zaczekać na pociąg, dać ręką znak, wsiąść do wagonu i pojechać na wschód lub na zachód.
Przywiązawszy konia lassem do palika, zacząłem w zaroślach szukać drzewa na ognisko. Na zboczu nasypu rósł krzak, pod którym schyliłem się, aby podnieść trochę gałęzi i spostrzegłem ku memu zdumieniu na ziemi młot. Leżał on tam niewątpliwie od niedawna, gdyż sam tłuczek błyszczał nadzwyczajnie, a na bokach i okuciu rączki nie było ani śladu rdzy, która musiałaby go pokryć, gdyby choć przez kilka dni wystawiony był na działanie rosy nocnej. To wszystko dowodziło, że tego dnia lub najdawniej poprzedniego przebywali na tem miejscu ludzie.
Zbadałem najpierw zwróconą do mnie stronę nasypu, lecz nie znalazłem nic uderzającego. Następnie wydostałem się na nawierzchnię i szukałem znowu przez jakiś czas bezskutecznie. Wtem zauważyłem kępkę wonnej, odznaczającej się krótkiemi źdźbłami gramy, która wpadła mi w oko przez to, że tego rodzaju trawa rzadka jest w tych stronach. Na niej wyciśnięty był świeży jeszcze ślad nogi ludzkiej, pozostawiony co najwyżej przed dwiema godzinami. Źdźbła, pogięte krawędzią podeszwy, już się były podniosły, ale na wewnętrznej części odcisku widać było dokładnie szerokość pięty i palców. Ślad pochodził od mokassynu. Czyżby Indyanie byli w pobliżu? Na co wskazywałby w takim razie młot? Czy biali nie noszą także indyańskich mokassynów? Czy nie mógł to być dróżnik kolejowy, który używa tego wygodnego obuwia? Takie pytania nasunęły mi się zaraz do głowy. Mimoto zdawało mi się, że nie powinienem uspokajać się żadnym domysłem. Tu chodziło o pewność.
Co prawda, badanie nasypu było rzeczą wysoce niebezpieczną. Po obu stronach mógł za każdym krzakiem znajdować się zaczajony nieprzyjaciel, a z nawierzchni widać mnie było daleko. W innych warunkach nie byłby mnie ten młot tak zaniepokoił, byłbym też bezzwłocznie zaczął badania. Teraz jednak, wiedząc, że Ogellallajowie grasują w tych stronach, musiałem zważać na najmniejszą drobnostkę. Przewiesiłem rusznicę przez plecy i wziąłem w rękę tylko rewolwer. Skradając się od krzaku do krzaku, przesunąłem się po dość wielkiej przestrzeni, lecz bez żadnego wyniku. Powróciłem drugą stroną, także napróżno. Badanie przeprowadziłem na zachód od miejsca, na którem pasł się mój koń. Potem ruszyłem na wschód, z początku także bez skutku. Wobec tego postanowiłem się przedostać przez nasyp i prędko na rękach i nogach przelazłem wpoprzek nawierzchni. Wtem wydało mi się, że czuję szczególny szmer taki, jaki powstaje, gdy się usuwa piasek. Wpadło mi też w oko to, że piasek tworzył tutaj kolistą powierzchnię, wyglądającą tak, jak gdyby go ktoś naumyślnie rozsypał. Zacząłem skwapliwie grzebać palcami. Wnet z przerażeniem spostrzegłem, że ręka zabarwiła mi się krwawo, a piasek był także czerwony i wilgotny. Leżąc na ziemi całem ciałem, zbadałem wszystko dokładniej i przekonałem się, że zakryto tu piaskiem dużą i głęboką kałużę krwi.
To mię naprowadziło na domysł, że tu popełniono morderstwo; krwi zwierzęcej bowiem nie staranoby się tak ukryć. Na górze śladów nie było, gdyż twardy grunt nie dopuszczał odcisków, kiedy jednak rzuciłem okiem na drugą stronę, porosłą trawą bawolą, zauważyłem kilka śladów nóg ludzkich, oraz dwa długie pasy, jak gdyby ciągnięto człowieka, którego nogi wlokły się po ziemi.
W tem miejscu było nader niebezpiecznie przechodzić z jednej strony na drugą. Krew nie wsiąknęła była jeszcze zupełnie w ziemię, a ślady były tak świeże i dobrze utrzymane, że prawdopodobne morderstwo mogło się zdarzyć niedawno, a mordercy znajdować się jeszcze całkiem blizko. Dla tego zlazłem po tej stronie nasypu, poszedłem wstecz znaczną przestrzeń i dopiero tam poczołgałem się przez nasyp na drugą stronę ku wschodowi.
Odbyło się to bardzo powoli, gdyż przy wszelkich ruchach i postawach ciała musiałem zastosować całą przebiegłość i zręczność, aby nie dać się spostrzec, gdyby niebezpieczeństwo było blizko. Szczęściem rosły tu krzaki bliżej siebie, a chociaż musiałem starannie ukrywać się za każdym i przenikać bystro wzrokiem następny, zanim się odważyłem przebiec przez dzielącą je przestrzeń, dostałem się przecież bez wypadku poniżej miejsca, gdzie przedtem zauważyłem krew na nasypie.
Naprzeciwko grupki czereśni, pod którą leżałem zaczajony, rósł krzak, oddalony od niej o ośm metrów. Jakkolwiek czereśniowe zarośla przeszkadzały mi w swobodnem patrzeniu i pomimo gęstości tamtego krzaku wydało mi się, że widzę pod nim coś jakby ciało ludzkie. Przedmiot ten mógł być przykryty, tworzył jednak ciemną masę, odbijającą od otoczenia, przez które dostawało się światło i miał długość ciała ludzkiego. Czy porzucono tam zamordowanego, czy też był to może jeden z morderców? Postanowiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Na cóż narażałem się na niebezpieczeństwo? Wszak mogłem zaczekać na Sama, a potem najspokojniej pojechać z nim dalej! Ale preryowy myśliwiec musi wiedzieć, jakiego wroga ma przed i za sobą, a jakiego obok siebie. Bada on sumiennie najdrobniejszą okoliczność, o której wiedzieć musi, której znajomość podnosi jego bezpieczeństwo, która jednak nie przyszłaby na myśl najbystrzejszemu uczonemu i profesorowi. Myśliwiec preryowy wnioskuje z najbardziej nieznacznych rzeczy, które dla niewtajemniczonego nie stoją w żadnym związku. Kto inny wyśmiałby się nawet z tych wniosków, tymczasem one okazują się często słusznymi. Jednego dnia przebywa westman na swym mustangu czterdzieści i pięćdziesiąt mil angielskich, a w następnym posunie się naprzód zaledwie o pół mili, ponieważ musi dobrze zbadać, czy może dalej krok uczynić. Jeśli zaś sam z takiej ostrożności nie korzysta, to może się swem doświadczeniem przysłużyć drugim, może im dobrze poradzić, może ich ostrzec, dać potrzebne wyjaśnienia. Oprócz tego tkwi w każdym człowieku żądza nabrania pewności o każdem niebezpieczeństwie i przeciwdziałania ze wszystkich sił wszelkiemu złemu, pomijając już urok, jaki na każdą naturę wywiera śmiałe przedsięwzięcie.
Wziąłem leżącą nieopodal gałąź, założyłem na nią kapelusz i wywołując naumyślnie szelest, wysunąłem ją z krzaku czereśni tak, że z przeciwnej strony musiało się wydawać, jakoby ktoś usiłował się stąd przecisnąć. Po tamtej stronie nic się nie ruszyło. Albo nie było tam nieprzyjaciela, albo miałem do czynienia z kimś zbyt przebiegłym i doświadczonym na to, żeby się dał wziąć na taką fintę.
Postanowiłem odważyć się na wszystko. Wsunąłem się napowrót, rozpędziłem się, w dwu skokach przebiegłem wolną przestrzeń i z nożem, gotowym każdej chwili do pchnięcia, wpadłem w zarośle. Pod połamanemi gałęziami leżał człowiek, ale nieżywy. Podniosłem w górę gałęzie i ujrzałem twarz, zmienioną okropnie od drgawek przedśmiertnych, z zakrwawioną czaszką. Był to biały, którego oskalpowano. W plecach tkwiła mu strzała z haczkami o zwróconych w tył ostrzach. Nie ulegało wątpliwości, że zrobili to Indyanie, znajdujący się na ścieżce wojennej.
Czy oddalili się, czy też zatrzymali się jeszcze w pobliżu? Musiałem się o tem koniecznie dowiedzieć. Ślady ich widać było stąd wyraźnie, a prowadziły z nasypu kolejowego na preryę. Poszedłem tymi śladami od krzaku do krzaku przygotowany na to, że każdej chwili dostanę strzałę, lub sam kogoś pchnę nożem. Ślady świadczyły, że było dwu mężczyzn i dwu młodzieńców. Podczas gdy ja posuwałem się naprzód tylko na końcach palców u rąk i nóg, co wymaga wielkiej wprawy i siły niezwykłej, oni nie starali się ukryć swego tropu, jak gdyby czuli się tutaj zupełnie bezpiecznie.
Wiatr wiał z południowego wschodu, a więc z tej strony, w którą zdążałem. To też nie przestraszyłem się zbytnio, usłyszawszy parskanie konia, gdyż nie mógł mnie zwietrzyć. Poczołgałem się dalej i znalazłem się wreszcie u celu, to jest zobaczyłem dość, aby się cofnąć. Przedemną stało w zaroślach z sześćdziesiąt koni, posiodłanych na sposób indyański z wyjątkiem dwu. Tylko same siodła z nich pozdejmowano, aby ich prawdopodobnie w obozie użyć jako siedzeń lub podściółek pod głowę. Zwierząt strzegło tylko dwu ludzi. Jeden z nich, młody jeszcze, miał na nogach buty z grubej skóry, które były prawdopodobnie własnością zamordowanego, znalazłem go bowiem prawie bez ubrania. Rzeczy jego rozdzielili mordercy pomiędzy siebie. Ten młodzik musiał zatem należeć do owych czterech ludzi, których trop przyprowadził mnie tutaj.
Indyanin obcuje często z białymi, nie rozumiejącymi jego mowy. Z tego powodu wyrobił się między czerwonoskórymi a „blademi twarzami“ język mimiczny, a znaki jego i ich znaczenie musi rozumieć każdy, kto się wyprawia na dziki Zachód. Wobec żywości temperamentu i drażniących przyczyn dzieje się często, że ten czy ów posługuje się mową z towarzyszeniem mimiki, znaczącej to samo, co słowa. Obaj wartownicy mówili o jakimś bardzo obchodzącym ich przedmiocie, gdyż, sądząc, że nikt ich nie widzi, giestykulowali w sposób, który byłby na nich ściągnął naganę starych, poważnych wojowników. Pokazywali na zachód, dawali znaki na ogień i konia, a zatem na lokomotywę, zwaną przez Indyan koniem ognistym, uderzali łukami w ziemię, jak gdyby rąbali lub bili młotem, mierzyli jak do strzelania, wykonywali ruchy, naśladujące pchnięcie i zamach tomahawkiem. To mi wystarczyło, cofnąłem się więc niezwłocznie, starając się zatrzeć ślady za sobą.
Z tego też powodu upłynęło wiele czasu, zanim dostałem się do swego konia. Znalazł on tymczasem towarzysza, gdyż obok pasła się klacz Sama, który leżał sobie wygodnie w krzakach i żuł potężny kęs suszonego mięsa.
— Ilu ich jest, Charley? — zapytał mnie.
— Kogo?
— Indyan.
— A wy skąd o nich wiecie?
— Stary Sans-ear wydaje się wam teraz greenhornem, jak wy jemu poprzednio. Mylicie się jednak grubo, hihihi!
Był to śmiech, wydany półgłosem i świadczący o pewności siebie, jaki już raz u niego słyszałem. Tak śmiał się ten westman, ilekroć czuł swoją przewagę nad kimś drugim. Pod tym względem był także podobny do Sama Hawkensa, który zwykle wybuchał takim śmiechem.
— O ile, Samie?
— Czy trzeba wam to dopiero mówić? Co bylibyście zrobili, gdybyście przyszedłszy tutaj, znaleźli byli obok konia ten młot zamiast Sama Hawerfielda?
— Byłbym zaczekał, dopókiby nie wrócił.
— Naprawdę? Nie chętniebym w to naprzykład uwierzył. Nie było was, kiedy nadszedłem. Ponieważ mogło wam się stać coś złego, przeto puściłem się za wami.
— Ja jednak mogłem zajmować się czemś, w czem byłaby mi przeszkodziła wasza obecność. Zresztą myślę, że Old Shatterhand nie przedsięweźmie niczego bez nieodzownej ostrożności. Jak daleko byliście za mną?
— Najpierw tu, potem tam, z tej i stamtej strony, a wreszcie koło tego biedaka, którego zdmuchnęli czerwoni. Mogłem się poruszać szybko, gdyż wiedziałem, że jesteście przedemną. Ujrzawszy zabitego, pomyślałem, że pewnie jesteście na zwiadach i wróciłem, gdzie naprzykład czekałem na was spokojnie. A zatem wielu jest Indyan?
— Może sześćdziesięciu.
— Popatrz! A więc to oddział, którego trop wczoraj widziałem. Czy są na ścieżce wojennej?
— Tak.
— Czy obóz założyli na krótko?
— Pozdejmowali siodła.
— Do pioruna! W takim razie postanowili pewnie coś tutaj zrobić. Czy nie zauważyliście niczego?
— Chcą, jak mi się zdaje, wyrwać szyny, ażeby pociąg uległ katastrofie, skoro nadejdzie, a potem mają zamiar go ograbić.
— Czyście zwaryowali? To byłoby straszne niebezpieczeństwo dla railroaderów razem z ich podróżnymi. Skądże wy o tem wiecie?
— Podsłuchałem ich.
— A rozumiecie narzecze Ogellallajów?
— Tak, ale tym razem tego nie było potrzeba, gdyż warta przy koniach rozmawiała wyraźną mimiką.
— To zawodzi czasami. Opiszcie mi tę mimikę!
Uczyniłem to, a mały myśliwiec zerwał się z ziemi, lecz wnet pohamował się i usiadł napowrót.
— Zrozumieliście dobrze. Musimy wobec tego pociągowi pójść na pomoc. Nie wolno nam jednak śpieszyć się zbytnio, gdyż nad tak poważnemi rzeczami należy się namyślić spokojnie i naradzić. A więc sześćdziesięciu? U mnie zmieści się co najwyżej jeszcze dziesięć karbów na rusznicy. Gdzie potem będę nacinał?
Pomimo powagi położenia omal nie roześmiałem się głośno. Ten mały człowiek miał przed sobą sześćdziesięciu Indyan i zamiast się bać ich przewagi liczebnej, troszczył się o miejsce na karby.
— Iluż zamierzacie trupem położyć? — spytałem.
— Tego sam jeszcze nie wiem naprzykład, bo uciekną na widok dwudziestu lub trzydziestu białych.
Sam brał więc w rachubę to samo, co ja sobie myślałem, czyli tę okoliczność, że przyłączy się do nas personal kolejowy i podróżni.
— Główna rzecz — zauważyłem — żebyśmy odgadli, na który pociąg chcą napaść. Byłoby źle, gdybyśmy obrali fałszywy kierunek.
— Z waszego sprawozdania wynika, że mają na myśli pociąg z Mountain, nadchodzący z zachodu, i to mnie dziwi. Pociąg wschodni wiezie zawsze więcej towarów i rzeczy, przedstawiające wartość dla Indyan. Nie pozostaje nam nic innego, jak rozdzielić się, jeden pójdzie na wschód, a drugi na zachód.
— Musimy to zaiste zrobić, jeśli nam się nie uda nabrać pewności. Gdybyśmy tak mogli wiedzieć, skąd i kiedy przechodzą pociągi!
— Kto to może wiedzieć! Jak długo żyję, nie siedziałem jeszcze w tem, co oni nazywają wagonem, gdzie ze strachu nie wie człowiek, gdzie nogi włożyć. Ja lubię preryę i moją Tony. Przy robocie nie spotkaliście jeszcze Indyan?
— Nie. Widziałem wogóle tylko konie. Ze wszystkiego należy wnosić, że wiedzą, kiedy pociąg nadejdzie i zdaje się, że nie zabiorą się do roboty przed nocą. Brakuje jeszcze co najwyżej pół godziny do zmroku. Potem podejdziemy ich i zasiągniemy potrzebnych nam wiadomości.
— Well! Niech tak będzie!
— Ale w takim razie trzeba, żeby jeden z nas zajął stanowisko tu na torze. Czerwonym może przyjść na myśl zabrać się do rzeczy z drugiej strony. Ja sądzę jednak, że oni z naszej strony wyrwą szyny, ponieważ muszą miejsce ataku urządzić między pociągiem a sobą.
— To niekoniecznie, Charley! Przypatrzcie się mojej Tony! Nie przywiązuję jej nigdy, ani nie pętam, ale to sławnie mądre bydlę ma nos, któremu mogę zaufać. Czy widzieliście kiedy konia, któryby nie parskał, skoro zwietrzy nieprzyjaciela?
— Nie.
— No, to patrzcie na jedyny wyjątek w tym względzie, na moją Tony. Parskanie ostrzega wprawdzie pana, lecz równocześnie zdradza dwie rzeczy: gdzie jest pan i koń, oraz to, że pana ostrzeżono. Toteż oduczyłem tego moją Tony, a mądre zwierzę mnie pojęło. Puszczam ją zawsze wolno na paszę, a ona skoro tylko zwietrzy nieprzyjaciela, przychodzi do mnie i trąca mnie nozdrzami.
— A jeśli, jak dzisiaj, nic nie zauważy?
— Pshaw! Wiatr wieje prosto od Indyan. Pozwolę, żebyście mnie zastrzelili na miejscu, jeśli Tony każdego czerwonoskórca nie oznajmi na tysiąc kroków. Zresztą te draby mają oczy jak orły i mogą was zauważyć zdaleka, nawet gdy się położycie na torze. Zostańcie więc tutaj całkiem spokojnie, Charley!
— Dobrze. Zaufam raz waszej Tony tak samo, jak wy. Znam ją dopiero od niedawna, ale przekonałem się już prawie, że ona nie zawodzi.
Dobyłem znowu cygaro własnego wyrobu i zapaliłem. Sam rozwarł oczy, jak mógł najszerzej, a potem usta, nozdrza zaś rozszerzyły mu się i wciągały pożądliwie woń ziela, a na twarzy jego odmalował się zachwyt. Westman nie często kosztuje dobrego tytoniu, a paleniu oddaje się zazwyczaj namiętnie.
— O wonderfull...! Charley...! Czy to być może, macie cygaro?
— To się rozumie! Jeszcze jest z tuzin. Chcecie zapalić?
— Dawajcie! Jesteście zuch, dla którego należy mieć całą dynię[2] szacunku!
Zapalił podane mu cygaro, połknął indyańskim zwyczajem dym z kilku pociągnięć i wydmuchnął go potem z żołądka. Twarz miał przytem tak rozanieloną, jakby się dostał do siódmego nieba Mahometa.
— Hang sorrow, a to przyjemność! Czy mam zgadnąć, jaka to sorta, Charley?
— No, zgadnijcie! Jesteście znawcą?
— Właśnie!
— No?
— Goosefoot z Wirginii lub Marylandu!
— Nie.
— Co! Wobec tego pomyliłem się pierwszy raz. To goosefoot, bo znam ten smak i ten zapach!
— Nie.
— W takim razie to brazylijski legittimo.
— Również nie.
— Curassao z Bahii?
— Znowu nie.
— No, a cóż?
— Przypatrzcie się cygaru!
Wyjąłem nowe cygaro, rozwinąłem je i podałem mu środek i liść do owijania.
— Czy zwaryowaliście, Charley, że takie cygaro rujnujecie! Każdy nastawiacz łapek ofiaruje wam za to, zwłaszcza gdy długo nie palił, pięć do ośmiu skórek bobrowych!
— Za dwa lub trzy dni dostanę nowe.
— Za trzy dni? Nowe? Skądże?
— Z mojej fabryki.
— Co? Wy macie fabrykę cygar?
— Tak.
— Gdzie?
— Tam — rzekłem, wskazując na mego mustanga.
— Charley, proszę was, róbcie ze mną żarty tylko wtedy, kiedy są coś warte naprzykład!
— To nie żart, lecz prawda.
— Gdybyście nie byli Old Shatterhandem, pomyślałbym naprawdę, że u was w głowie czegoś za dużo, albo za mało!
— Przypatrzcie się najpierw tytoniowi!
Sam Hawerfield zabrał się troskliwie do badania.
— Nie znam go, ale dobry, bardzo dobry.
— Teraz pokażę wam moją fabrykę.
Poszedłem do mustanga, rozluźniłem siodło i wydobyłem z pod niego małą poduszkę, którą rozwinąłem.
— Sięgnijcie tam!
Wezwany wyciągnął garść liści.
— Charley! Nie róbcie ze mnie błazna. To są przecież liście czereśni i lentysków!
— Słusznie! Dodajcie do tego trochę dzikich konopi, a liść zewnętrzny jest tylko rodzajem wołowego języka, który wy tu nazywacie verhally. Ta poduszka jest rzeczywiście moją fabryką tytoniu. Ilekroć znajdę gatunek tych liści, zbieram je wedle potrzeby, wkładam do poduszki i wsuwam ją pod siodło. Tak powstaje ciepło, liście zaczynają się rozkładać i oto cała moja sztuka!
— Trudno uwierzyć!
— A jednak to prawda! Takie cygaro jest wprawdzie tylko nędznym surogatem i nawet palacz z podniebieniem, jak skóra bawola, pociągnie raz co najwyżej i wyrzuci je potem, lecz pobiegajcie sobie parę lat po preryi i zapalcie potem coś takiego, a wyda wam się, że to goosefoot. Widzicie to przecież na własnej osobie!
— Charley, rośniecie w mojem wyobrażeniu!
— Tylko nie zdradźcie tego, skoro znajdziecie się między ludźmi, nie znającymi Zachodu! Uważaliby was za Tunguza, Kirgiza, lub Ostiaka z natartemi dziegciem i smołą narządami smaku i powonienia!
— Tunguz, czy Ostiak, to mi wszystko jedno, jeśli tylko cygaro smakuje. Zresztą nie wiem nawet, gdzie można znaleźć ludzi tego rodzaju.
Odsłonięcie mej tajemnicy nie popsuło mu bynajmniej smaku, przeciwnie wypalił cygaro do końca, a wyrzucił tylko mały niedopałek, którego nie mógł już w ustach utrzymać.
Tymczasem słońce pochyliło się i zmrok już zaczął zapadać, a niebawem zrobiło się tak ciemno, że mogliśmy przystąpić do wykonania naszego zamiaru.
— Czy teraz? — zapytał Sam.
— Tak.
— W jaki sposób?
— Dojdziemy razem do koni czerwonoskórych, zakradniemy się pod obóz, a za nim znów się spotkamy.
— Dobrze; a gdyby nas co zmusiło do ucieczki, gdybyśmy się nawzajem stracili z oczu, to zejdziemy się nad wodą prosto stąd na południe. Las, opadający z gór, wysuwa tam najdalszą swą odnogę na preryę. Dwie mile od końca odnogi, na południowym skraju boru jest coś w rodzaju preryowej zatoki, gdzie się łatwo odszukamy.
— Dobrze! A więc naprzód!
Nie zdawało mi się prawdopodobnem, żeby nas miano rozpędzić, należało się jednak przygotować na wszelki wypadek.
Wyruszyliśmy w drogę.
Było już tak ciemno, że mogliśmy w wyprostowanej postawie przejść przez tor. Potem zwróciliśmy się na lewo i poszliśmy wzdłuż nasypu, trzymając w ręku noże na wypadek wrogiego spotkania. Oko przyzwyczaja się na preryi bardzo prędko do ciemności; na odległość kilku kroków bylibyśmy poznali każdego Indyanina. Obok zwłok zabitego białego dostaliśmy się na miejsce, gdzie przedtem stały konie. Były tam jeszcze dotychczas.
— Wy w prawo, a ja w lewo — szepnął Sam i odszedł cicho odemnie.
Zawróciłem łukiem dokoła koni i dostałem się na miejsce, wolne od zarośli, gdzie leżały ciemne postaci Indyan. Nie rozniecili ognia i zachowywali się tak cicho, że można było słyszeć szelest chrząszcza w trawie. Nieco opodal ujrzałem trzy postaci, siedzące i zajęte rozmową. Ku nim zacząłem się skradać, jak mogłem, najostrożniej.
Kiedy znalazłem się zaledwie o sześć kroków za nimi, poznałem w jednym z nich ku mojemu zdumieniu białego. Co go łączyło z Indyanami? Jeńcem ich nie był. To było jasne odrazu. Może był to jeden z owych preryowych człapaków, którzy przystają bądź to do czerwonych, bądź do białych w miarę, jak się to nadaje do ich rozbójniczych zamiarów. Mógł to także być jeden z owych białych myśliwców, którzy dostawszy się do niewoli, ocalają życie swoje tylko w ten sposób, że biorą sobie za żonę indyańską dziewczynę i należą potem do szczepu. Ale wtedy miałoby jego ubranie, które dobrze widziałem mimo ciemności, bardziej indyański krój i części składowe.
Dwaj inni byli wodzami, na co wskazywały pióra, przymocowane do wysoko podniesionego pukla włosów. Do tego przedsięwzięcia zeszli się zatem widocznie wojownicy dwu plemion, lub dwu wsi.
Wszyscy trzej siedzieli na skraju wolnego placu, tuż pod krzakiem, poza którym zbliżyłem się do nich tak, że mogłem podsłuchać kilka słów z ich rozmowy. Przysunąłem się do nich i położyłem się tak blizko, że mogłem ich prawie ręką dosięgnąć.
W ich rozmowie nastąpiła była widocznie przerwa. Milczeli przez kilka minut, poczem jeden z wodzów zapytał myśliwca żargonem, złożonym ze słów obcych i indyańskich, jakim się posługuje Indyanin w stosunkach z białymi.
— Czy mój biały brat wie, że właśnie tym najbliższym koniem ognistym nadejdzie mnóstwo złota.
— Wiem o tem — odrzekł zapytany.
— A kto mu to powiedział?
— Jeden z ludzi, mieszkających w stajni konia ognistego.
— Czy złoto przywiozą z kraju Wajkurów[3]?
— Tak.
— I oddadzą ojcu bladych twarzy[4], który z niego chce zrobić dolary?
— Tak jest.
— Ojciec bladych twarzy nie dostanie nawet tyle z tego złota, żeby sobie mógł zrobić pół dolara! Czy dużo ludzi pojedzie na koniu ognistym?
— Tego nie wiem, ale żeby ich było jak najwięcej, mimoto mój czerwony brat pobije ich wszystkich przy pomocy swoich wojowników.
— Wojownicy Ogellallajów przyniosą do domu dużo skalpów, a ich żony i córki zatańczą z radości. Czy jeźdźcy konia ognistego będą mieli z sobą dużo rzeczy, któreby się przydały czerwonym wojownikom? Ubrania, broń, callico?
— Wszystko to i wiele innych rzeczy. Ale czy czerwoni wojownicy dadzą białemu bratu to, co mu przyrzekli?
— Mój biały brat otrzyma wszystko złoto i srebro, które koń ognisty przywiezie. My się tego zrzekamy, bo w naszych górach jest więcej nuggetów, niż potrzebujemy. Ka-wo-mien, wódz Ogellallajów — przytem wskazał ręką na siebie — poznał swego czasu rozumną i mężną bladą twarz, która powiedziała, że złoto jest tylko deadly dust[5], stworzonym przez złego ducha ziemi na to, żeby ludzi robić złodziejami i mordercami.
— Ta blada twarz była strasznie głupia. Jak jej było na imię?
— To nie był wcale głupiec, lecz bardzo mądry i waleczny wojownik. Synowie Ogellallajów byli nad wodami Broad-forku, aby stamtąd przynieść sobie skalpy kilku traperów, którzy na ich terytoryum połowili mnóstwo bobrów. Między nastawiaczami łapek znajdował się pewien biały, którego wszyscy uważali za głupca, ponieważ przybył tylko na to, aby zbierać chrząszcze i rośliny, oraz przypatrzyć się sawannie. Ale w jego głowie mieszkała mądrość, a w jego ramieniu siła. Strzelba jego nigdy nie chybiała, a nóż jego nie obawiał się wielkiego niedźwiedzia Gór Skalistych. Ów mądry biały chciał swoim braciom dać rozum przeciwko czerwonym mężom, lecz oni wyśmiali się z niego. Dla tego zginęli wszyscy, a skalpy ich zdobią do dzisiaj wigwamy Ogellallajów. On nie opuścił swych białych braci w ich nieszczęściu i położył trupem wielu czerwonych mężów, którzy jednak jako znacznie liczniejsi powalili go, chociaż stał jako dąb leśny, druzgocący wszystko, gdy pada pod siekierą woodmana. Pojmano go i zaprowadzono do wsi Ogellallajów. Tu nie zabito go, ponieważ był odważnym wojownikiem i niejedna dziewczyna z czerwonego narodu pragnęła jako skwaw pójść do jego wigwamu. Największy wódz Ogellallajów, Ma-ti-ru, gotów był oddać mu swą córkę i jej wigwam, lecz on pogardził kwiatem preryi, porwał konia wodza, wykradł broń swoją napowrót, zabił kilku wojowników i umknął.
— Kiedy to się stało?
— Słońce zwyciężyło od tego czasu cztery zimy.
— A jak się nazywał ten biały?
— Pięść jego była jako łapa niedźwiedzia. Samą ręką roztrzaskał wiele czaszek czerwonych mężów, a wiele także i białych, dla tego nazywali go biali myśliwcy: Old Shatterhand.
Była to rzeczywiście jedna z moich przygód dawniejszych, o której opowiedział teraz Ka-wo-mien. Poznałem jego dopiero teraz, zarówno jak siedzącego obok niego Ma-ti-ru. Obydwaj wzięli mnie byli wówczas do niewoli. Opowiadający mówił prawdę, musiałem mu tylko w duchu zarzucić to, że co do mojej osoby wyrażał się zbyt ozdobnie.
— Old Shatterhand? Ja go znam! — odrzekł biały. — Znajdował się swojego czasu w hide-spot[6] Old Firehanda, kiedy z kilku dzielnymi towarzyszami napadłem był na nich, aby im zabrać skórki wydrze i bobrowe. Umknąłem wówczas tylko z dwoma ludźmi, dla tego bardzo życzyłbym sobie spotkać się jeszcze z tym łotrem. Zwróciłbym mu kapitał z obfitym procentem!
Tego również poznałem. Był to dowódca owych busheaderów, którzy uderzyli byli na nas nad południowem Saskaczawan, gdzie jednak tak zostali przyjęci, że tylko trzech ich z życiem uszło. Ten był jednym z owych rozbójników preryowych, których należy się więcej obawiać niż Indyan najdzikszych, ponieważ łączą w sobie wady obu ras w zdwojonej mierze. Ma-ti-ru, który milczał dotychczas, podniósł rękę i powiedział:
— Biada mu, jeśli jeszcze raz wpadnie w ręce czerwonych mężów! Przywiążą go do pala, a Ma-ti-ru odejmie mu każdy mięsień od kości. On zabił wojowników Ogellallajów, porwał najlepszego konia wodzowi i odepchnął od siebie serce najpiękniejszej z córek sawanny!
Gdyby ci trzej ludzie byli wiedzieli, że ten, przeciwko któremu miotali takie groźby, leżał za nimi zaledwie o kilka piędzi!
— Czerwoni mężowie nie zobaczą go już nigdy, ponieważ wyjechał daleko za morze do kraju, gdzie słońce pali jak ogień, gdzie piasek jest większy od sawanny, gdzie ryczy lew, a mężowie mogą mieć po kilka żon.
Siedząc nieraz u ognisk obozowych, wspominałem przy sposobności, że zamierzam zwiedzić Saharę. To nastąpiło, a teraz podczas wyprawy przez preryę dowiedziałem się ku mojemu zdumieniu, że wieści o tem dostały się już do Indyan. Tutaj z nożem w ręku udało mi się prędzej zostać znanym szeroko człowiekiem, a niżeli w kraju przy pomocy pióra.
— On powróci — rzekł Ma-ti-ru. — Kto przesiąknął tchem preryi, ten pragnie go, dopóki Wielki Duch życia mu nie poskąpi!
Pod tym względem czerwony wódz miał słuszność. Jak góral tęskni na dolinach za górami aż do rozchorowania się, a żeglarz nie może rozstać się z morzem, tak samo dzieje się z każdym, kogo prerya raz weźmie w objęcia. Nic dziwnego więc, że na nią wróciłem.
Wtem wskazał Ka-wo-mien na niebo.
— Niech mój biały brat spojrzy na gwiazdy! Czas już udać się na drogę konia ognistego. Czy żelazne ręce, odebrane białemu słudze konia przez moich wojowników, są dość silne do przerwania jego drogi?
To pytanie wyjaśniło mi, kim był zamordowany. Niewątpliwie był to urzędnik kolejowy, który dla zbadania toru szedł po przestrzeni z narzędziami, nazwanemi przez wodza „żelaznemi rękami“.
— Są silniejsze od rąk dwudziestu czerwonych mężów — odrzekł biały.
— A czy mój biały brat umie się z niemi obchodzić?
— Tak. Niechaj czerwoni bracia pójdą za mną! Za godzinę nadejdzie pociąg. Ale niechaj bracia moi zważą raz jeszcze, że wszystko złoto i srebro do mnie należy.
— Ma-ti-ru nigdy nie kłamie! — zapewnił dumnie wódz, powstając z miejsca. — Złoto jest twoje, a wszystko inne wraz ze skalpami bladych twarzy stanie się własnością walecznych wojowników Ogellallajów.
— A wy mi dacie muły, które poniosą moje złoto, i ludzi, pod których osłoną udam się nad Canadian.
— Dostaniesz muły, a wojownicy Ogellallajów będą ci towarzyszyli aż do granic kraju Actlan[7]. Jeśli zaś koń ognisty przywiezie dużo rzeczy, które spodobają się Ka-wo-mienowi i Ma-ti-ru, to zaprowadzą cię jeszcze dalej, aż do miasta Actlan, gdzie, jak mówiłeś, syn twój czeka na ciebie.
Rzekłszy to, wydał okrzyk, na który zerwali się Indyanie natychmiast. Wobec tego ja zacząłem się cofać. Niedaleko od miejsca, na którem leżałem, usłyszałem lekki szmer, jak gdyby trawę musknął lekki wiatr.
— Samie!
Tchnąłem raczej, aniżeli wymówiłem to słowo, mimoto podniosła się w odległości kilku kroków do połowy mała postać mego towarzysza. Trwało to jednak tylko mgnienie oka, poczem równie cicho zabrzmiało:
— Charley!
Poczołgałem się do niego.
— Coście widzieli? — zapytałem go.
— Nie wiele. Indyan, podobnie jak i wy.
— A słyszeliście?
— Nic, ani słowa, a wy?
— Bardzo wiele. Ale chodźcie! Oni wyruszą w każdym razie na zachód, musimy więc śpieszyć, ażebyśmy wczas dostali się do naszych koni.
Ja pomknąłem naprzód, a on za mną. Dotarłszy do kolei, przeszliśmy przez nasyp na drugą stronę, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę.
— Samie, pójdźcie do koni i jedźcie z pół mili wzdłuż kolei, a potem zaczekajcie na mnie. Chciałbym dopóty nie opuścić Indyan, dopóki nie zorjentuję się dokładnie.
— Czy nie mógłbym ja wziąć tego na siebie? Wyście tyle wyszpiegowali, że wstydzić się muszę tego, iż nic nie zrobiłem.
— To być nie może, Samie! Mój mustang was posłucha, a wasza Tony nie dałaby się może ruszyć z miejsca.
— W tem macie naprzykład wielką słuszność, Charley. Postąpię zatem wedle waszej wskazówki.
Po tych słowach poszedł wyprostowany swoją drogą, nie troszcząc się oczywiście w ciemności o swoje ślady. Ledwie mi on zniknął z oczu, ujrzałem, leżąc po tej stronie nasypu, Indyan, przemykających szybko jeden po drugim.
Udałem się za nimi w ten sposób, że posuwałem się ciągle równolegle z nimi. Niedaleko miejsca, gdzie młot znalazłem, zatrzymali się i zaczęli piąć się na wał. Wtedy ja cofnąłem się w zarośla i wkrótce doszedł do moich uszu odgłos uderzeń młota. Widocznie więc busheader zabrał się do dzieła i zaczął odebranemi drożnikowi narzędziami odrywać szyny od podstawy.
Dla mnie nadszedł był już czas. Opuściłem teren domniemanej bitwy i pośpieszyłem naprzód. W pięć minut potem doścignąłem Sama.
— Pracują nad szynami? — spytał mnie.
— Tak.
— Słyszałem to. Jeśli się tu do szyny przyłoży ucho, słyszy się naprzykład uderzenia młota.
— Teraz naprzód, Samie! Za trzy kwadranse nadejdzie pociąg, musimy się dostać do niego, zanim Indyanie zdołają światła zobaczyć.
— Słuchajcie, Charley, ja nie pójdę z wami!
— Dlaczego?
— Jeśli obaj opuścimy to miejsce, to za dużo cennego czasu stracimy na nowe zwiady, jeśli zaś ja wrócę do Indyan, żeby ich śledzić, to powiadomię was o wszystkiem dokładnie, gdy do mnie przyjedziecie.
— To prawda! A wasza Tony?
— Zaczeka na mnie tutaj.
— Dobrze! Wiem, że niczego nie popsujecie.
— Możecie mi pod tym względem zaufać. A więc zabierajcie się, Charley! Znajdziecie mnie potem tutaj.
Dosiadłem konia i pojechałem tak szybko, jak na to ciemność pozwalała, naprzeciwko pociągu. Należało dotrzeć doń tak daleko, żeby Indyanie nie zauważyli, iż się zatrzymał. Noc rozjaśniała się coraz bardziej. Powschodziły gwiazdy i rzucały tyle łagodnego światła na preryę, że na kilka długości konia można było wszystko dokładnie rozróżnić. Z tego powodu wzmagała się z każdym krokiem szybkość mej jazdy, nieprzerwanej żadną przeszkodą na przestrzeni może trzech mil angielskich.
W tej odległości od Indyan zatrzymałem się, zsiadłem z konia, przywiązałem go i spętałem mu przednie nogi, gdyż hałas, spowodowany przez zbliżający się pociąg, mógł go spłoszyć i skłonić do ucieczki.
Następnie nazbierałem, ile tylko mogłem, zeschłej trawy, położyłem na nią trochę chróstu i sporządziłem potem także pochodnię, przywiązawszy wiązkę trawy do kija, wyłamanego z zarośli. Tak przygotowany do wstrzymania pociągu, pościeliłem derkę na torze, usiadłem na niej i przykładałem co chwila ucho do szyn, lub podnosiłem się, aby wypatrywać w stronę, z której miał pociąg nadejść.
Już może po dziesięciu minutach czekania usłyszałem lekki turkot, który wzmagał się z każdą sekundą, potem dostrzegłem w dali mały, jasny, punkt, wychylający się z pomiędzy gwiazd na widnokręgu. Nie mogła to jednak być gwiazda, gdyż punkt powiększał się uderzająco i zbliżał szybko.
To nadchodził pociąg.
Wkrótce rozdzieliło się światło na dwa punkty. Teraz należało wziąć się do dzieła. Zapaliłem prędko kupę chróstu, który buchnął od razu w górę tak wysokim płomieniem, że musiano ogień zobaczyć w pociągu. Turkot wzmagał się ciągle. Wkrótce zobaczyłem klin świetlny, wywołany przez obydwie latarnie. Za minutę mógł pociąg przelecieć obok mnie.
Wobec tego zapaliłem pochodnię i wywijając nią nad głową, z całych sił biegłem naprzeciwko pociągu. Maszynista poznał, że chcę pociąg zatrzymać, bo trzy przeraźliwe świsty zabrzmiały wkrótce tuż jeden po drugim. W ślad za tem przywarły się do kół hamulce, a rozdzierający uszy zgrzyt, turkot, syk i wycia napełniły powietrze, poczem pociąg stanął tam, gdzie płonęło ognisko. Maszynista wychylił się ku mnie i zapytał:
— Hallo, człowiecze! Co to ma znaczyć? Czy chcecie wsiąść do pociągu?
— Nie, sir. Ośmieliłbym się właśnie prosić was o coś przeciwnego. Wysiadajcie!
— Ani myślę!
— A jednak musicie to uczynić, gdyż na przodzie są Indyanie, którzy szyny wyrwali.
— Co? Indyanie? s’death! Czy mówicie prawdę, człowieku?
— Nie mam powodu kłamać.
— Co się stało? — spytał mnie teraz także konduktor.
— Podobno czerwonoskórcy są przed nami — odpowiedział mu maszynista.
— Naprawdę? Czy widzieliście ich?
— Widziałem i podsłuchałem. To Ogellallajowie.
— To najgorsi ze wszystkich! Ilu ich było?
— Około sześćdziesięciu.
— A do kata! W tym roku już trzeci raz napadają te draby na pociąg, ale my ich pięknie odeślemy do domu. Już dawno pragnę sposobności do dania im trochę po palcach. Jak daleko stąd się znajdują?
— Prawie o trzy mile.
— W takim razie nakryjcie światła, maszynisto! Te hultaje mają bystre oczy. Słuchajcie, master, jestem wam niewymownie wdzięczny za to, żeście nas ostrzegli. Jesteście preryowcem, jak świadczy wasze ubranie?
— Czemś podobnem. Mam z sobą jeszcze jednego, który uważa na Indyan, zanim my nie nadejdziemy.
— To rozumnie z waszej strony. Miejsca, ludzie! Nie grozi żadne nieszczęście, przeciwnie zapowiada się nawet przyjemność.
Z najbliższego wozu usłyszano naszą rozmowę i natychmiast pootwierano wszystkie drzwi. Podróżni powyskakiwali i cisnęli się, zasypując nas okrzykami i zapytaniami. Dopiero po napomnieniu konduktora nastał jaki taki spokój.
— Czy wieziecie złoto i srebro? — zapytałem konduktora.
— Kto to powiedział?
— Indyanie. Dowodzi nimi biały busheader, któremu oni obiecali wszystek kruszec jako udział w zdobyczy, a resztę wraz ze skalpami mają wziąć czerwoni.
— Ach! Skąd ten łajdak mógł się dowiedzieć, jaki mamy ładunek?
— Zdaje się, że od jakiegoś urzędnika, chociaż nie wiem, w jaki sposób.
— Już my to z niego wydobędziemy, byleśmy go tylko dostali żywcem w nasze ręce, czego sobie bardzo życzę. Ale podajcie, master, swoje szanowne nazwisko ażebyśmy wiedzieli, jak do was mówić.
— Mój towarzysz nazywa się Sans-ear, a ja...
— Sans-ear? Do stu piorunów, to tęgi zuch, który w tej sprawie potrafi zdziałać tyle, co tuzin innych! A wy?
— Mnie na preryi nazywają Old Shatterhand.
— Old Shatterhand, którego przed trzema miesiącami w Montanie ścigało stu Siouksów, który całą przestrzeń Yellow-Stone od Śnieżnej Góry aż do fortu Union przebiegł na łyżwach śniegowych w przeciągu trzech dni?
— Tak.
— Sir, słyszałem o was niejedno i cieszę się, że was dzisiaj spotykam! Ale to szczególne! Czy nie ocaliliście już swego czasu pociągu, który chciał zniszczyć Paranoh, biały wódz Siouksów?
— Ocaliłem rzeczywiście. Był ze mną wtedy Winnetou, wódz Apaczów i najsłynniejszy Indyanin, jak daleko sięga prerya! Czas jednak, sir, coś postanowić. Indyanie wiedzą dokładnie, kiedy pociąg ma nadejść i mogliby się czegoś domyślić, gdybyśmy się dłużej ociągali.
— Macie słuszność! Przedewszystkiem więc trzeba nam wiedzieć, jakie zajmują stanowiska. Kto chce uderzyć na nieprzyjaciela, musi znać zarządzenia, jakie on poczynił.
— Mówicie, jak wielki dowódca, sir. Niestety nie mogę wam dać odpowiednich wyjaśnień. Chcąc was ostrzec, nie mogłem czekać, dopóki Indyanie się nie ustawią. O tem wszystkiem dowiemy się od mego towarzysza. Prosząc was o to, żebyście coś postanowili, chciałem się tylko dowiedzieć, czy jesteście skłonni podjąć z nimi walkę, czy też nie.
— Naturalnie, naturalnie, że ich zaatakuję — odrzekł skwapliwie. — Mam przecież obowiązek popsuć tym ludziom raz na zawsze apetyt na nasze towary. Wy i wasz towarzysz to za mało na sześćdziesięciu Indyan, nie powinniście wcale puszczać się na...
— Pshaw, sir! — wpadłem mu w słowo. — Co nam wolno, a czego nie wolno, to wiemy lepiej od innych. Sans-ear zdmuchnął dzisiaj rano w biały dzień czterech czerwonych w przeciągu dwu minut, a ja powiadam, że bez waszej pomocy wyślemy kilka tuzinów Ogellallajów do wiecznych ostępów. Mniej tu chodzi o liczbę, a więcej o inne rzeczy, które trzeba mieć w pięści i w głowie. Jeśli wystrzelę z mego sztućca w ciemności dwadzieścia pięć razy bez nabijania, to Indyanie nie będą wiedzieli, czy stoi przeciwko nim dwu, czy dwudziestu. Słuchajcie, ludzie, czy są którzy z was uzbrojeni?
Pytanie to było właściwie zbyteczne. Wiedziałem, że każdy z tych ludzi nosił z sobą coś na kształt strzelby, lecz konduktor zrobił taką minę, jak gdyby chciał objąć kierownictwo, a do tego ja dopuścić nie mogłem. Aby poprowadzić nocny atak na Indyan, do tego trzeba było czegoś więcej, aniżeli to, co mógł zdziałać urzędnik kolejowy, choćby nawet był dzielny i odważny. Na moje pytanie odpowiedziano powszechnem: tak, a konduktor dodał:
— Mam między podróżnymi szesnastu robotników kolejowych, którzy umieją doskonale obchodzić się ze swemi strzelbami i nożami, oraz dwudziestu wojskowych, jadących do fortu Palwieh i uzbrojonych w strzelby, rewolwery i noże. Oprócz tego jest tu jeszcze kilku gentlemanów, którym będzie przyjemnie poskrobać trochę głębiej pod skórą poczciwych Indyan. Hej, kto z nami, ludzie?
Wszyscy bez wyjątku zgłosili się z gotowością do ataku, a chociaż niejednemu może brakowało odwagi, to mimoto godził się na wszystko, ażeby nie uchodzić za tchórza. Tacy ludzie jednak byliby oczywiście nie na wiele się przydali, dlatego wolałem ich zostawić. Toteż rzekłem:
— Słuchajcie, panowie! Jesteście dzielnymi mężami; ale sami widzicie, że wszyscy pójść nie mogą. Jest tu kilka ladies, których nie wypada zostawić bez opieki. Jeśli nawet zwyciężymy, o czem nie wątpię, to mogłoby się zdarzyć, że zbiegowie rozgromionych Indyan, przechodząc tędy, rzuciliby się na pociąg. Dla tego musimy zostawić kilku odważnych ludzi na straży. Ktoby się chciał podjąć tego zadania, niechaj się zgłosi!
Znalazło się ośmiu, którzy gotowi byli bronić pociągu z narażeniem własnego życia. Byli to mężowie trzech pań, oraz pięciu podróżnych, którzy robili na mnie wrażenie, jak gdyby lepiej rozumieli się na cenach towarów żelaznych, wina, cygar i konopnego nasienia, aniżeli na władaniu nożem. Pierwszym trudno było brać za złe ich kroku, wszak mieli przedewszystkiem obowiązki względem swoich żon.
— Pociąg nie może się obejść bez służby! Kto tu zostanie? — zapytałem konduktora.
— Maszynista z palaczem — brzmiała odpowiedź. — On może też objąć dowództwo nad tymi dzielnymi gentlemanami. Ja pójdę oczywiście z wami i będę dowodził całym oddziałem.
— Dobrze, sir! Byliście już pewnie nieraz na wyprawie przeciw Indyanom?
— Tu nie potrzeba żadnego przygotowania! Ci Yambarikowie[8] umieją tylko podstępem napadać na swych przeciwników. W otwartym i regularnym boju szukają zawsze ocalenia w ucieczce. Będziemy mieli łatwą robotę.
— Wątpię, sir! To Ogellallajowie, najchciwsi krwi ze wszystkich Siouksów, a dowodzą nimi słynni wodzowie Ka-wo-mien i Ma-ti-ru.
— Nie chcecie chyba przez to napędzić mnie strachu przed nimi? Jest nas tu przeszło czterdziestu mężczyzn, a sprawa bardzo prosta. Kazałem światła zasłonić, ażeby czerwoni nie zmiarkowali, że mnie ostrzeżono. Teraz jednak zdejmiemy maski, a wy wsiądziecie na maszynę i każecie maszyniście dojechać tuż do zburzonego miejsca. Tam zatrzymamy się, zeskoczymy i wpadniemy na tych opryszków, że ani jeden z nich nie ujdzie. Potem naprawimy tor i będziemy się starali nadrobić tę godzinę zwłoki.
— Muszę przyznać, że okazujecie zdolności na wcale dzielnego pułkownika konnicy, który największą przyjemność widzi w stratowaniu nieprzyjaciela w rozpędzie. Ale do tego potrzeba innych warunków, aniżeli są obecne. Jeśli swój zamiar rzeczywiście uskutecznicie, to zapędzicie swoich czterdziestu ludzi na pewną śmierć, a ja ani myślę brać udziału w wykonaniu takiego planu.
— Co? Wy nie chcecie nam pomóc? Czy z tchórzostwa, czy też ze złości na to, że nie odegracie roli dowódcy?
— Tchórzostwo? Pshaw! Jeśli naprawdę słyszeliście kiedy o mnie, to z waszej strony jest to wielką nierozwagą, że wymawiacie takie słowo. Old Shatterhand mógłby dostać ochoty udowodnienia wam pięścią na czaszcze, że przynosi zaszczyt swojemu nazwisku. Co zaś do złości, to jest mi obojętne, do kogo będą należały skalpy i pociąg, do was, czy do Indyan. Ale do swojej skóry na głowie mam ja wyłączne prawo, postaram się też o zachowanie jej jeszcze przez pewien czas. Good evening, moi panowie!
Odwróciłem się, lecz konduktor ujął mnie za ramię.
— Stopp, master! To nie wypada! Ja objąłem tutaj naczelne dowództwo i wymagam posłuszeństwa. Nie zostawię pociągu w takiem oddaleniu od pola walki, gdyż odpowiadam za każdą stratę. Przeprowadzę więc swój plan następujący: Wy poprowadzicie pociąg na miejsce, a my nie opuścimy wozów, dopóki się tam nie dostaniemy. Dobry wódz musi uwzględnić każdą okoliczność, a więc i tę, że może przegrać bitwę. W takim wypadku będą dla nas wozy bezpiecznem schronieniem, skąd będziemy mogli się bronić, dopóki nie otrzymamy posiłków z zachodniego lub wschodniego pociągu. Nieprawdaż, moi panowie?
Wszyscy przyznali mu słuszność. Między nimi nie było ani jednego westmana, a plan konduktora miał pozory praktyczności, które zrobiły na podróżnych wrażenie. Zadowolony z tego wyniku, rzekł do mnie konduktor:
— A zatem wsiadać, sir!
— Bardzo pięknie! Wy rozkazujecie, ja słucham!
Jednym szybkim skokiem znalazłem się na mustangu, którego rozpętałem podczas rozmowy.
— O nie, my dear. Ja myślę o maszynie!
— A ja o koniu, sir. Nasze zdania tu się właśnie rozchodzą.
— Nakazuję wam zsiąść!
Pchnąłem konia ku niemu, pochyliłem się nad nim, i odpowiedziałem:
— Człowieku, zdaje się, że nie zetknęliście się jeszcze nigdy z prawdziwym westmanem, bo w przeciwnym razie przemawialibyście do mnie innym tonem. Bądźcie tacy dobrzy i stańcie sami na lokomotywie!
Pochwyciłem go prawą ręką za piersi i pociągnąłem w górę. Jednem silnem ściśnięciem kolan pod pędziłem mustanga tuż pod maszynę, a w następnej chwili wpadł kolejowy strategik pod osłonę na lokomotywie, ja zaś pocwałowałem dalej.
Zrobiło się od gwiazd tak jasno, ze zarośla nie przeszkadzały mi wcale w szybkiej jeździe. W nie więcej jak pół godziny dostałem się do Sama.
— No? — zapytał, gdy zsiadłem z konia. — Myślałem, że sprowadzicie tu ludzi!
Opowiedziałem mu, dlaczego się to nie stało.
— Postąpiliście słusznie, Charley, bardzo słusznie! Taki railroader[9] patrzy na takich jak my przez ramię, ponieważ się naprzykład trzy razy dziennie nie fryzują. Oni oczywiście plan wykonają, ale się zdziwią, hi hi hi!
Podczas tej, półgłosem prowadzonej, rozmowy zrobił ręką ruch skalpowania i rzekł:
— Ale nie słyszałem jeszcze od was, o czem dowiedzieliście się u Indyan.
— Ka-wo-mien i Ma-ti-ru są dowódcami
— Ach, w takim razie będzie walka, którą uraduje się stare serce moje.
— Znajduje się przy nich biały, który im zdradził, że pociąg wiezie złoto i srebro.
— On chce złoto i srebro posiąść, a im zostawić skalpy?
— Istotnie.
— Myślałem tak sobie. To pewnie busheader?
— Ja go znam. Napadł był niegdyś na hide-spot Old Firehanda, musiał jednak zostawić wszystko w spokoju.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem. Zresztą nie byłoby w tem nic zajmującego, gdyż ludzie tego rodzaju przybierają sobie codziennie inne nazwisko. Czy byliście na zwiadach?
— Tak. Czerwoni rozdzielili się i ustawili po obu stronach kolei, mniej więcej w środku pomiędzy miejscem zniszczonem a swymi końmi, przy których zastałem znowu dwu ludzi na straży. Ale co my zrobimy, Charley? Czy pójdziemy naprzykład z pomocą kolejarzom, czy też oddalimy się precz?
— Jest to naszym obowiązkiem, Samie. Musimy im pomóc. A może wy jesteście innego zdania?
— Wcale nie. Co do obowiązku macie zupełną słuszność, a oprócz tego pamiętajcie o moich uszach, za które mi jeszcze nie zapłacono. Stawiam w zakład moją Tony za żabę zieloną, że jutro rano kilku nieżywych będzie obok kolei leżało bez uszu. Ale co teraz robić, Charley?
— My rozdzielimy się także i ustawimy po obu stronach nasypu pomiędzy Indyanami a ich końmi.
— Well! Ale posłuchajcie! Przyszła mi dobra myśl. Co sądzicie o porządnem stampedo[10]?
— Hm! Byłoby dobre, gdybyśmy mieli przewagę i gdyby nam chodziło o zupełne wytępienie Indyan, ale teraz nie radziłbym tego. Kolejarze przegrają sprawę, a my dwaj nie potrafimy uczynić nic innego, jak zatrzymać Indyan aż do najbliższego pociągu, albo napędzić im nagle strachu, żeby umknęli. W obu wypadkach będzie dobrze, jeśli będą się mogli oddalić. Jeśli jednak zabierzemy im konie, zatrzymamy ich tem samem w pobliżu. Czy nie słyszeliście nigdy o tem, że w pewnych okolicznościach trzeba nieprzyjacielowi budować złote mosty?
— Poznałem dotychczas tylko drewniane, murowane i żelazne mosty. Jestem z całym szacunkiem dla waszego poglądu, Charley, ale jeśli sobie naprzykład wyobrażę, jakie miny porobią czerwoni, gdy zechcą dosiąść koni, a nie znajdą ich wcale, to czuję swędzenie we wszystkich palcach. A co główna rzecz, czy nie moglibyśmy ich przez to właśnie do szpiku przerazić, że wpędzimy na nich konie?
— To słuszne! Ale lepiej będzie zaczekać, aż się ta cała sprawa jakoś wyjaśni.
— Nie sprzeciwiam się, lecz jedno musicie mi przyznać w każdym razie!
— Co?
— Że wartoby usunąć z drogi obydwu dozorców. Nie?
— W zasadzie jestem stanowczym nieprzyjacielem rozlewu krwi, lecz w tym wypadku przyznaję wam słuszność; to smutna konieczność. Gdy padną stróże, konie znajdą się w naszej mocy. Zaprowadźmy więc najpierw nasze zwierzęta w bezpieczne miejsce, a potem do dzieła!
Oddaliliśmy się nieco, poczem ja uwiązałem mego konia tak krótko, że mógł się poruszać tylko na przestrzeni kilku kroków, a Sam uczynił to samo ze swoją Tony. Chociaż pewny był jej na wypadek stampeda, to jednak mogła uciekająca trzoda popędzić w kierunku naszych koni i porwać je za sobą.
Od koni puściliśmy się łukiem na tyły Indyan. Świateł lokomotywy wciąż jeszcze nie było widać, co dowodziło, że albo plan konduktora znalazł przeciwników, albo że poprostu bano się przedsięwziąć wyprawy bez mojego przewodnictwa.
Dostawszy się do koni Indyan, rozpoznaliśmy z łatwością postać obu strażników, którzy nie stali ani nie siedzieli spokojnie, lecz pojedyńczo patrolowali dookoła. Jeden z nich zbliżał się powoli do krzaka, za którym myśmy się ustawili. W chwili, kiedy koło niego przechodził, błysnęło ostrze noża i pogrążyło mu się w sercu, że nie wydał głosu z siebie. Gdy nadszedł drugi, spotkał go ten sam los. Kto nie zna preryi, nie potrafi sobie wyobrazić, z jaką zawziętością zwalczają się obie rasy, których członkowie krok za krokiem brodzą we krwi przeciwników.
Odwracając się, aby nie patrzeć na upadek drugiej ofiary, rzuciłem okiem na konia, stojącego najbliżej i zauważyłem na nim wygodne siodło hiszpańskie z wysokiemi strzemionami, takie, jakich używają w Ameryce środkowej i południowej. Koń ten zresztą osiodłany był nie na sposób indyański. Czyżby należał do białego, pomyślałem sobie i przystąpiłem bliżej. Po obu stronach siodła wisiały torby, w których znalazłem trochę papierów i dwie sakiewki.
Zawartości sakiewek nie mogłem teraz zbadać. Wszystko to więc schowałem do kieszeni.
— Co poczniemy teraz? — zapytał Sam.
— Ja pójdę w prawo, a wy w lewo. Ale stójcie i popatrzcie przed siebie!
— To pociąg, naprawdę pociąg nadjeżdża naprzykład! Zatrzymajmy się jeszcze, Charley, aby zobaczyć, jak kij popłynie[11]!
A więc zdanie konduktora przecież zwyciężyło. Ostre światła lokomotywy zbliżały się, lecz powoli, bardzo powoli, gdyż chodziło o to, żeby poznać, gdzie są szyny wyrwane. Niebawem doleciał nas głośniejszy turkot kół, aż wreszcie stanął pociąg tuż nad przerwą szyn.
Jaka wściekłość musiała porwać dzikich na widok, że główny warunek ich zwycięstwa spełznął na niczem. Ci odgadli zapewne, że ostrzeżono jadących przed niebezpieczeństwem. Kolejarze byliby teraz najrozsądniej postąpili, gdyby się byli spokojnie zachowali w wozach. Byłem niemal pewny, że to uczynią, lecz rozczarowałem się; niestety wozy otwarły się, a biali powyskakiwali, żeby ruszyć natychmiast do ataku. Ale skutki tego fałszywego kroku miały się zaraz okazać. Pchając się naprzód, dostali się biali w krąg najsilniejszego światła lokomotywy, tworząc w ten sposób dla Indyan cel tak dokładny, że ci lepszego życzyć sobie nie mogli. Huknęła jedna salwa, potem druga, a następnie rozdarło powietrze wycie tak okropne i wstrząsające, jakie sobie trudno wyobrazić.
Z wystrzelonemi rusznicami w ręku popędzili dzicy naprzód, lecz zastali tylko zabitych i rannych, gdyż reszta odwróciła się natychmiast, aby się schronić w wozach. Kilku Indyan pochyliło się, aby poległym skalpy poobcinać, lecz wnet musieli tego zaniechać, gdyż z pierwszych wozów zaczęto do nich strzelać.
W tem położeniu najrozsądniejszą rzeczą było ruszyć wstecz zapomocą tak zwanej kontrpary, ale to nie nastąpiło. Być może, iż maszynista i palacz siedzieli w wozach razem z innymi.
— Teraz zacznie się naprzykład regularne oblężenie — rzekł Sam.
— Wątpię! Czerwoni wiedzą, że mają czas tylko do najbliższego pociągu i spróbują pójść do szturmu, chociaż nigdy tego chętnie nie czynią.
— A my? Tu bardzo trudno postanowić coś właściwego.
— Postanowienie tylko wtedy coś warte, jeśli się je szybko wykona. Najlepszym środkiem zaczepnym jest ogień. Śpieszmy do koni! Obaj objedziemy je w wielkiem półkolu, zsiadając co pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków, aby preryę podpalić. Pierwej jednak wywołamy stampedo, aby nieprzyjaciołom przeszkodzić w szybkim ataku i odjąć im możność ucieczki. W obecnych warunkach nie da się zaiste nic lepszego zrobić.
— Do stu piorunów! Ten plan przysporzy im dużo kłopotu! Ale obawiam się, że spalimy przy tem wagony!
— Broń Boże! Nie wiem wprawdzie, czy zawierają palne materyały, jak olej i smołę, ale ich drzewo jest dość twarde, aby oprzeć się ogniowi trawy. Oprócz tego należy wziąć na uwagę to, że Indyanom pozostanie tylko jeden środek ocalenia przed usmażeniem się w ogniu. Muszą zapalić tak zwany przeciwogień i uczynią to w bezpośredniej blizkości pociągu. Ja naprzykład starałbym się na ich miejscu dostać na szyny pod wagonami.
— A czy pomyśleliście nad tem, jakiego czasu będzie nam potrzeba do rozniecenia ognia za pomocą naszych powolnych punksów? Pochodni nie możemy zrobić, bo zdradziłyby nas!
— Dobry preryowiec musi być przygotowanym na wszelkie wypadki. Ja zachowałem sobie na podobne okoliczności dostateczną ilość zapałek. Macie!
— Brawo, Charley! A więc teraz stampedo, a potem do naszych koni!
— Stać, Samie! Teraz widzę, że byłem głupi nie do przebaczenia! Wszak nie potrzebujemy wcale naszych koni, gdyż mamy innych podostatkiem. Ja biorę tego gniadego!
— A ja tego kasztana! Dalejże przeciąć lassa!
Uczyniliśmy to, pomykając szybko od jednego konia do drugiego. Potem zapaliliśmy znajdujące się za końmi zarośla i wskoczyliśmy na siodła. Płomień wysunął się z początku tylko na kilka cali w górę, dzięki czemu Indyanie nie mogli go dostrzec, my zaś mogliśmy przystąpić do dzieła, bez obawy, żeby nas zauważyli.
— Gdzie się potem spotkamy? — zapytał Sam.
— Tam przy torze, tylko nie przed ogniem, lecz pomiędzy płomieniami. Zrozumieliście?
— Bardzo dobrze. A więc go on, stary kasztanie!
Konie były już rozdrażnione podczas rozcinania pęt, a gdy teraz zwęszyły ogień, najeżyły grzywy. Kilka stanęło dęba, gotowe każdej chwili rzucić się do ucieczki. Odjechałem na prawo w głąb preryi, zatoczyłem cwałem półkole o promieniu jednej mili angielskiej, zeskoczyłem pięć razy, aby trawę zapalić i znalazłem się znowu w blizkości nasypu, kiedy przyszło mi na myśl, że dopuściliśmy się wielkiej nieostrożności. Oto, idąc za popędem chwili, zapomnieliśmy o naszych własnych zwierzętach.
Zawróciłem konia natychmiast i popędziłem w prostej linii ku miejscu, na którem zostawiliśmy je poprzednio. Ogniste koło oświetlało teraz każdy przedmiot. Zdala dolatywał od preryi tętent uciekających koni, a w pobliżu zabrzmiało wycie wściekłości i strachu, jakie może się wydobyć tylko z indyańskich gardzieli. Pod kołami wagonów zamigotało kilka małych płomyków. Nie pomyliłem się zatem, przypuściwszy, że Indyanie poszukają ocalenia w przeciwogniu. Na lewo stał mój mustang, obok długonogiej Tony, a z prawej strony nadbiegał Sam tak szybko, że koń jego niemal brzuchem dotykał ziemi. On także uprzytomnił sobie w ostatniej chwili grzech zaniedbania.
Ale Indyanie dostrzegli równocześnie nasze konie i w kilkunastu ruszyli prosto ku nim. Dwaj najszybsi z nich znajdowali się od nas już tylko o kilka kroków. Przyciągnąłem silniej rzemień od strzelby, podniosłem się na siodle i pochwyciłem za tomahawk. W tygrysich skokach rzucił się koń mój naprzód i stanął na miejscu równocześnie z obu czerwonoskórcami. Jeden rzut oka wystarczył, aby ich poznać. Byli to dwaj wodzowie.
— Nazad, Ma-ti-ru! To moje konie!
Wezwany odwrócił w tę stronę głowę i poznał mnie.
— Old Shatterhand! Giń, płazie bladych twarzy!
Z tym okrzykiem na ustach wyrwał z za pasa nóż i jednym skokiem znalazł się obok mego konia, by go pchnąć, lecz mój tomahawk tak go ugodził, że runął zaraz na ziemię. Drugi wskoczył już był na grzbiet mego konia, nie zauważył jednak, że koń był skrępowany.
— Ka-wo-mien, ty, rozmawiałeś przedtem o mnie z białym zdrajcą, teraz ja z tobą pomówię!
Wódz zrozumiał, że grozi mu zguba na koniu, którym nie można było kierować i zsunął się z niego, ażeby zniknąć w zaroślach. Wtedy ja zawinąłem tomahawkiem nad głową, jak do rzutu, a ciężka broń tak uderzyła Indyanina w ozdobioną piórami czaszkę, że upadł. Trzy strzały powaliły jeszcze tyluż czerwonych, poczem ogień tak się przybliżył, że już nie było czasu na dalszą walkę. Przeciąłem pęta mojego mustanga i wskoczyłem nań. Podczas tego gniady zerwał się i uciekł także.
— Hallo, Charley, teraz w tę przerwę! — zawołał Sam.
Dobiegł on był właśnie w tej chwili na miejsce, zeskoczył z kasztana w pędzie, wsiadł na klacz, pochylił się z siodła, aby jej przeciąć rzemienie i popędził obok mnie ku wolnemu miejscu, gdzie płomienie nie zdołały się jeszcze połączyć.
Przedostaliśmy się szczęśliwie, a skręciwszy na lewo poza płomienie, zatrzymaliśmy się natychmiast. Tu zapaliłem ogień poraz trzeci. Ziemia była czarna od pożaru i ochłodziła się już nieco. Przed nami i za nami widać było czarny pas wypalonej trawy. Po obu jego stronach szalało morze płomieni i rozchodził się żar, który tak dalece pochłaniał tlen z powietrza, że prawie niepodobna było oddychać.
Ten stan poprawiał się jednak z każdą minutą. Im dalej posuwał się ogień, tem bardziej oziębiało się powietrze, a w pół godziny gorzał już tylko horyzont purpurowemi barwami. Dokoła nas rozciągała się prerya tak czarna, że widziało się zaledwie o kilka kroków, gdyż gwiazdy przysłonił dym.
— Bless me, a to był skwar piekielny! — rzekł Sam. — Dziwiłbym się, gdyby pociąg żadnej szkody nie odniósł.
— Ja sądzę, że nie jest uszkodzony. Wagony urządzone są już na ten wypadek, ponieważ zdarza się często, że pociąg musi przebywać pożar lasu albo sawanny.
— Co teraz czynić, Charley? Indyanie zauważyli nas i będą się mieli na baczności.
— Widzą nas i teraz jeszcze, ponieważ znajdujemy się pomiędzy nimi a jasnym horyzontem. Trzeba w nich wzbudzić mniemanie, że odchodzimy. Może pomyślą, że należymy do oddziału myśliwców, po których pośpieszyliśmy, aby ich sprowadzić na pomoc. Ruszymy cwałem na północ, skierujemy się potem na wschód i zawrócimy półkolem.
— Takie jest naprzykład także moje zdanie. Sądzę również, że sprawa skończy się dla kilku czerwonych utratą uszu. Wasz tomahawk naprzykład także przedtem dzielnie pracował.
— Lecz ugodzeni mimoto nie zginęli — odrzekłem sucho.
— Nie zginęli? O ile naprzykład?
— Zostali tylko ogłuszeni tomahawkiem.
— Tylko ogłuszeni? Czy jesteście przy zmysłach? Jak można tylko ogłuszać Indyanina, który tak dobrze dostanie się pod rękę! Będziecie znowu mieli z nimi do czynienia!
— A jednak są powody, z których przynajmniej jeden pojmiecie.
— Nie, ani jednego, Charley. Domyślam się, że to byli wodzowie, a tych właśnie nie należy oszczędzać.
— Byłem niegdyś ich jeńcem, którego mogli zabić. Lecz oni tego nie uczynili. Musiałem ich dobroć niewdzięcznością odpłacić, kiedy od nich umknąłem, dlatego nadałem tomahawkowi tylko połowę rozpędu.
— Nie weźcie mi tego za złe, Charley, lecz to było z waszej strony okropną głupotą! Tak, gdyby te draby umiały być wdzięczne! Tymczasem oni powiedzą co najwyżej, że Old Shatterhandowi brak siły w ręku na rozbicie czaszki czerwonego. Sądzę jednak, że ogień błąd wasz naprawił.
Podczas tej rozmowy, którą prowadziliśmy, krzycząc jeden do drugiego, pędziliśmy obok siebie przez preryę. Stara klacz tak dzielnie wyrzucała długiemi nogami, że dotrzymywała kroku memu mustangowi. Po upływie kilku minut dotarliśmy znów do toru, a to do miejsca, położonego może o milę od pociągu. Tu spętaliśmy i przywiązaliśmy konie i zaczęliśmy się skradać wzdłuż nasypu do miejsca napadu.
Atmosfera przepełniona była wonią spalenizny, a miałki popiół pokrywał całą równinę. Lekki wiatr unosił go w górę i pobudzał organy oddechowe do kaszlu, który nas łatwo mógł zdradzić. Światła lokomotywy były całkiem wyraźne, ale ani po jednej, ani po drugiej stronie nasypu nie było widać dzikich. Przyczołgawszy się bliżej, spojrzałem bystrzej i przekonałem się, że rzeczywiście stało się to, co przypuszczałem. Oto Indyanie schowali się przed ogniem na torze, a to pod kołami wagonów. Leżeli tam ciasno jeden obok drugiego i nie śmieli się ruszyć ze strachu przed kulami białych.
Wtem wpadłem na pewien pomysł. Wykonać go było trudno, ale należało się spodziewać, że sprowadzi skutek stanowczy.
— Samie, wróćcie do koni, żeby nam ich nie zabrali Indyanie!
— Pshaw! Oni szczęśliwi, że mają bezpieczną kwaterę!
— Ja ich z niej wypędzę.
— Czy za pomocą strzelby?
— Nie.
Objaśniłem mu mój plan, a on skinął głową uradowany.
— Well, Charley, to dobra myśl. Idźcież prędzej na górę, żeby was nie pochwycili podczas skoku. Ja naprzykład będę we właściwej chwili z końmi pod ręką i hi hi hi, potem wjedziemy między nich, jak bawół między kujoty.
Mały westman poczołgał się z powrotem, ja zaś posunąłem się na ziemi dalej z nożem w prawej ręce, aby w razie zaskoczenia być zaraz gotowym do obrony. Dostałem się szczęśliwie do miejsca, gdzie na torze stała lokomotywa. Wielkie koła rozpędowe i moja nizka postawa nie pozwalały mi zobaczyć, co się działo na górze. Posunąłem się jeszcze wyżej po zboczu i w dwu szybkich skokach znalazłem się na „koniu ognistym“.
Głośny okrzyk zabrzmiał podemną. Ja zaś wziąłem za korbę i w następnej chwili zaczął pociąg cofać się wstecz. Złożony z wielu głosów krzyk, wywołany częścią bólem, a częścią zdumieniem, rozległ się pod kołami. Ujechawszy ze trzydzieści kroków, zatrzymałem pociąg, a potem ruszyłem znów naprzód.
— Psie! — wrzasnął ktoś tuż koło mnie i jakaś postać z nożem w ręku usiłowała wspiąć się na górę.
Był to biały, którego natychmiast jednem silnem uderzeniem nogą zrzuciłem na dół.
— Tu, Charley! — usłyszałem naraz.
Po lewej stronie siedział Sans-ear na swojej Tony, trzymając jedną ręką mustanga za cugle, a drugą broniąc się przeciwko nacierającym nań dwom dzikim. Przedemną biegli nieuszkodzeni przez koła Indyanie do swoich koni w złudnej nadziei, że zwierzęta pomimo ognia nie opuściły swego stanowiska.
Na wołanie Sama zatrzymałem pociąg natychmiast i podbiegłem ku tej grupie. Lecz obaj Indyanie spostrzegli mnie natychmiast i umknęli. Wobec tego wsiadłem na koń i niebawem znaleźliśmy się w największej gęstwie uciekających. Krok nasz nie był tak niebezpieczny, jakby się może zdawało. Indyan opanował istotnie paniczny przestrach, a gdy w dodatku przekonali się, że im konie przepadły, rozbiegli się przed nami, jak gromada płochliwej zwierzyny, w którą wdarła się sfora myśliwca.
Wtem usłyszałem głośny okrzyk Sama:
— All devils, to Fred Morgan! Hallo, szatanie! Giń!
Zwróciłem głowę w tę stronę i ujrzałem przy świetle płonącego jeszcze na widnokręgu ognia, że zamierzył się do potężnego cięcia, które jednak nie dosięgło celu, gdyż przeciwnik pochylił się w tej chwili i zniknął w gromadzie uciekających.
Sam podpędził klacz swoją do niezwykłego skoku, dzięki któremu znalazł się w samym ich środku. Nie mogłem jednak śledzić dalszego ciągu tego intermezza, gdyż wynurzyło się przedemną kilku czerwonoskórych, którzy zaprzątnęli mię sobą całkowicie, zanim odstąpili odemnie.
Nie ścigałem ich, gdyż już dość krwi popłynęło i nie ulegało wątpliwości, że po tej nauczce nie przyjdzie im już na myśl powracać. Chcąc zawiadomić Sama, żeby zaniechał pościgu, który oprócz niebezpieczeństwa żadnej korzyści przynieść mu nie mógł, zacząłem tak głośno, jak tylko potrafiłem, naśladować kujota i pojechałem napowrót do pociągu.
Personal wysiadł, a gdy maszynista, wypuściwszy parę, szukał zabitych i rannych, konduktor stał obok i przeklinał. Na mój widok rzucił się na mnie z wściekłością:
— Jakiem prawem pozwoliliście sobie naruszyć lokomotywę i wypędzić nam czerwonoskórych, których trzymaliśmy już tak pewnie, że bylibyśmy ich wytępili do ostatniego?
— Zwolna, zwolna, człowieku! Cieszcie się, że odeszli. Bardzo łatwo mogli oni was przytrzymać, zamiast wy ich. Nawarzyliście i tak dosyć piwa!
— Kto podpalił preryę?
— Ja.
— Czyście zwaryowali? A przedtem porwaliście się na mnie! Czy wiecie, że mogę was zaaresztować i wydać w ręce court de justice?
— O tem nie wiem, lecz zgadzam się na to, żebyście Old Shatterhanda ściągnęli z konia, zamknęli do wagonu i wydali sądowi. Ciekawym tylko, jak się weźmiecie do tego.
Konduktor zakłopotał się widocznie.
— Ależ takiego zamiaru właściwie nie miałem, sir! Wprawdzie zrobiliście głupstwo, ale przebaczę wam.
— Dziękuję, sir. Bardzo to przyjemnie robi się człowiekowi w sercu, gdy możni tego świata okazują skłonność do łaski i miłosierdzia. Cóż teraz uczynicie?
— Każę chyba naprawić szyny i rozpocząć dalszy ciąg jazdy. Czy grozi nam może ponowny napad Indyan?
— Tego się nie obawiajcie, sir! Wasz atak został tak znakomicie obmyślony i przeprowadzony, że im odejdzie ochota do powrotu.
— Sądzę, że chyba nie drwicie sobie ze mnie, sir! Gdyby tak było, to musiałbym to sobie bardzo surowo wyprosić. Nie jestem przecież winien temu, że tylu ich było i że w ten sposób przygotowali się na nasz atak.
— Ja was uprzedziłem. Ogellallajowie umieją doskonale obchodzić się z bronią. Z waszych szesnastu robotników i dwudziestu członków milicyi padło nie mniej jak dziewięciu. Ja za to nie odpowiadam. Jeżeli zaś zważycie, że ja i mój przyjaciel, we dwóch tylko, zmusiliśmy do ucieczki całą zgraję, to wyobrazicie sobie, co byłoby się stało, gdybyście mnie byli posłuchali.
Konduktor miał widocznie ochotę sprzeciwiać się jeszcze, lecz przystąpili drudzy i przyznali mi słuszność. Wobec tego rzekł on półgębkiem:
— Czy zostaniecie tu, dopóki nie odjedziemy?
— To się rozumie! Prawdziwy westman niczego na pół nie robi. Weźcie się do roboty, zapalcie kilka ognisk — zarośli tutaj podostatkiem — i postawcie kilku ludzi na straży na wypadek, gdyby czerwonoskórcy mieli powrócić.
— Wybyście się tego nie podjęli, sir?
— Czego?
— Pilnowania?
— Ani myślę. Dość już dla was uczyniłem, a czeka mnie jeszcze niejeden trud, zanim się tam dostaniecie, gdzie wam będzie wygodnie. Wasza strategia sama wam to już powie, jak należy wartę urządzić.
— Ależ my nie mamy takich bystrych i wprawnych oczu, jak wy!
— Wytężcie je, sir, wytężcie cokolwiek, a będziecie widzieli tak samo bystro, jak ja. Cicho, ludzie! Posłuchajcie tu na lewo! Czy co słyszycie?
— Tak. To koń nadbiega. Pewnie dziki!
— Pshaw! Czy sądzicie istotnie, że Indyanin nadjeżdżałby tak głośno, żeby was napaść? To mój towarzysz, którego radzę przyjąć uprzejmie. To Sans-ear, który nie zna żartów!
Rzeczywiście nadjechał Sam i zsiadł ze swojej Tony z taką miną, jak gdyby chciał cały świat zdławić.
— Czy słyszeliście znak mój? — spytałem go.
Skinął tylko głową i zwrócił się do konduktora:
— Czy to wy obmyślacie takie plany wyprawy?
— Tak — odrzekł zapytany z taką naiwnością, że ledwie powstrzymałem się od śmiechu.
— Well, sir, w takim razie moje uszanowanie, gdyż moja stara klacz więcej ma flaków w głowie, aniżeli wy widzieliście kiedykolwiek. Ale z was mogą jeszcze być ludzie. Uważajcie tylko, żeby was nie obrano prezydentem! Zostań, Tony, ja zaraz wrócę!
Poczciwy kolejarz stał osłupiały, nie wiedząc, jak się wobec tego zachować. Gdyby był nawet znalazł jaką odpowiedź na to, nie byłby miał do kogo z tem się zwrócić, gdyż Sans-ear zniknął w ciemnościach nocnych. Pytałem siebie w duchu, co mogło zacnego Sama wprawić w tak nadzwyczajnie zły humor i nie mogłem nic innego znaleźć jak to, że przyczyną tego był Fred Morgan, czyli ów biały rabuś, którego strąciłem z lokomotywy. Domyśliłem się, dokąd Sam teraz się udał i byłbym także to uczynił, lecz dotąd nie miałem na to czasu. W kilka minut potem powrócił mały westman. Usiadłszy na nasypie, zacząłem przypatrywać się przygotowaniom, jakie przy świetle ognisk czyniono do naprawy toru. Sam zajął miejsce koło mnie, ale mina jego nie była łagodniejsza, przeciwnie nawet ile możności jeszcze surowsza.
— No? — zapytałem go.
— Co, no? — ofuknął mnie.
— Czy nie żyją?
— Nie żyją? To śmieszne! Jak mogą nie żyć dwaj indyańscy wodzowie, skoro poskrobaliście ich po głowie jak muchę, którą pod skrzydłem swędzi. Czy wiecie, co przedtem powiedziałem konduktorowi?
— Co?
— Że Tony ma więcej flaków w głowie, niż on.
— Cóż z tego wynika?
— Domyślcie się sami! Tony naprzykład zabiłaby Ka-wo-miena i Ma-ti-ru całkiem, a nie do połowy. Ich już niema.
— To i owszem!
— Owszem? Toż to straszna rzecz, żeby takich dwu puszczać wolno, skoro się już miało w ręku ich skalpy.
— Przedstawiłem wam moje powody, Samie! Przestańcie już piorunować! Powiedzcie lepiej, co wam tak humor popsuło!
— Well! To mogło rozzłościć najobojętniejszego człowieka, a cóż dopiero mnie! Czy wiecie, kogo spotkałem?
— Freda Morgana.
— Egad! Kto wam to powiedział?
— Wykrzyknęliście głośno jego nazwisko, gdyście go poznali.
— Tak? Nic o tem nie wiem. Zgadnijcie, kto to?
— Chyba nie morderca waszej żony i dziecka!
— Naturalnie! Któżby inny?
Zerwałem się na równe nogi.
— O, to dziwny zbieg okoliczności! — rzekłem. — Czy zdołaliście go pochwycić?
— Uciekł mi ten łotr, ten drab, za góry i rzeki! Powyrywałbym sobie uszy ze złości, gdybym je tylko miał!
— Widziałem przecież, jak pędziliście za nim na koniu w sam środek Indyan.
— To się na nic nie zdało. Straciłem go już potem z oczu. Może tak przypadł do ziemi, że przejechałem obok niego, ale on będzie moim. Muszę go znaleźć. Koni niema, możemy się więc trzymać śladów stóp.
— To będzie trudne zadanie! Można wprawdzie łatwo odróżnić ślady białego od śladów czorwonoskórca, ale kto wam powie, czy nie będzie na tyle mądry, żeby chodzić tak jak Indyanie stopami do środka? A zresztą czy wszędzie znajdzie się teren, na którym będzie można trop poznać?
— Macie słuszność, Charley. Cóż więc robić?
Sięgnąłem ręką do kieszeni i wydobyłem sakiewki i papiery, znalezione przy koniu białego.
— Może tu znajdzie się na to jaka wskazówka.
Otworzyłem sakiewkę. Niedaleko nas płonęło ognisko, a blask jego padł na zawartość, którą dokładnie zdołałem rozpoznać. Wydałem okrzyk zdumienia.
— Kamienie, prawdziwe kamienie, dyamenty! Samie, wpadła nam w ręce ogromna fortuna!
Skąd miał je ten busheader i jak dostały się z nim razem na dziką sawannę? W uczciwy sposób pewnie do tego nie przyszedł, było więc bezwarunkowo moim obowiązkiem odszukać prawowitego właściciela.
— Dyamenty? s’death, naprawdę? Pokażcieno! Jeszcze nigdy w życiu nie trzymałem w palcach takiego naprzykład drogiego kawałka ziemi.
Podałem Samowi sakiewkę, mówiąc:
— To brazylijskie. Przypatrzcie się!
— Hm! Co za dziwne stworzenia z tych ludzi! Przecież to tylko kamień, nawet nie rzetelny, dobry kruszec. Prawda, Charley?
— To węgiel, Samie, tylko węgiel!
— Węgiel, czy koks, wszystko mi jedno. Ja nie oddałbym za ten cały kram mojej starej pukawki! Co zrobicie z tem śmieciem?
— Oddam prawowitemu właścicielowi.
— A kto nim jest?
— Na razie nie wiem, ale niewątpliwie się dowiem, gdyż tak ogromna strata nie przebrzmi bez echa i rozpiszą się o tem po wszystkich gazetach.
— Hihihi, w takim razie musimy od jutra zaabonować. Prawda, Charley?
— Może nie będzie potrzeba. Może w tych papierach coś znajdziemy.
— To popatrzcie się zaraz!
Uczyniłem to i znalazłem dwie bardzo dobre mapy Stanów Zjednoczonych, oraz list tej treści:
Kochany ojcze!
Bardzo mi Ciebie potrzeba; przybywaj tak prędko, jak tylko możesz, bez względu na to, czy ci się sztuczka z kamieniami udała, czy nie. Wzbogacimy się w każdyim razie. W połowie sierpnia spotkasz mnie w Sierra Rianka, tam, gdzie Rio Pecos wypływa z pomiędzy Skettel-Pik a Head Pik. Resztę omówimy ustnie.
Data obok Galveston była oddarta, wobec czego nie mogłem oznaczyć, kiedy list napisano. Przeczytałem go Samowi.
— Behold! — zawołał, gdy skończyłem. — To się zgadza, gdyż syn jego naprzykład nazywa się właśnie Patrik. Tych dwu właśnie brakuje mi do dziesięciu, których muszę jeszcze pochwycić. Ale powiedzcie mi, jak się nazywają te dwie góry?
— Skettel Pik i Head Pik.
— Czy znacie je?
— Cokolwiek. Jeździłem z Santa Fé do gór Organos, a że w Sierra Rianka miały się znajdować niedźwiedzie, zboczyłem w tamte strony.
— Czy byliście także nad Rio Pecos?
— Oczywiście.
— W takim razie jesteście człowiekiem, jakiego mi właśnie potrzeba. Mieliśmy się udać do Teksas i do Meksyku, a tymczasem możemy pójść trochę na prawo. Zresztą zamierzałem udać się tam tylko dla tego, że spodziewałem się zastać tam tych ludzi, ponieważ jednak oznajmiają mi tak ładnie, gdzie ich szukać, byłbym głupcem, gdybym nie pokazał im Sans-eara i jego Tony. Czy pójdziecie ze mną, jeżeli jutro nie znajdziemy śladu Freda Morgana?
— Oczywiście! Ja go także potrzebuję, gdyż od niego dowiem się najpewniej, do kogo należą kamienie.
— Schowajcie zatem te rzeczy i zobaczmy, co robią railroaderzy!
Konduktor poustawiał straże stosownie do mej rady. Personal kolejowy razem z robotnikami wziął się do naprawy toru, a podróżni częścią stali, przypatrując się ich robocie, częścią zaś zajmowali się poległymi i rannymi, lub spoglądali z podziwem na nas dwóch, nie śmiejąc przeszkodzić nam w rozmowie. Dopiero gdyśmy powstali, przystąpiło do nas kilku, aby nam wyrazić swoją wdzięczność za pomoc przeciw Indyanom udzieloną. Ci ludzie widocznie mieli więcej rozumu od konduktora. Nadto pytali nas, w jaki sposób mogliby nam okazać swoje uznanie w formie podarunku. Wtedy ja poprosiłem, żeby nam sprzedali ołowiu, prochu, tytoniu, chleba i zapałek, jeśliby posiadali któryś z tych artykułów. Wszyscy sięgnęli natychmiast do swoich zapasów i niebawem zaopatrzono nas aż nadto w to wszystko, czegośmy potrzebowali. Zapłaty za to wprost przyjąć nie chcieli, wobec tego nie mogłem się im z tem narzucać dłużej.
Tak upłynął krótki czas, potrzebny do naprawy toru. Potem pochowano narzędzia, a konduktor zbliżył się do nas i zapytał:
— Czy wsiądziecie, panowie? Zabiorę was chętnie, dokąd wam się spodoba.
— Dziękuję, sir! Zostaniemy tutaj — odrzekłem ja.
— Skoro taka wasza wola, to nie będę nalegał. Będę musiał oczywiście moją przełożoną władzę pisemnie uwiadomić o dzisiejszym wypadku i nie omieszkam wspomnieć o was z uznaniem. Wynagrodzenie was potem nie minie.
— Dziękuję. Na nic nam się to nie przyda, gdyż nie zostajemy w tym kraju!
— Do kogo należą zdobyte tutaj trofea?
— Wedle prawa sawanny własność zwyciężonego dostaje się zawsze do rąk zwycięzcy.
— My zwyciężyliśmy, możemy więc Indyanom zabrać wszystko, co mają przy sobie. Dalej ludzie! Każdy z nas musi sobie zachować pamiątkę z dzisiejszej walki.
Na to przystąpił Sam i powiedział:
— Pokażcie nam, sir, Indyanina, którego zwyciężyliście, lub zdołaliście zabić!
Konduktor spojrzał nań z pewnem zakłopotaniem.
— Jak to rozumiecie?
— Jeśli położyliście którego trupem, to wolno wam zabrać sobie jego własność, ale inaczej nie.
— Samie, zostawcie im tę przyjemność! — zwróciłem się do towarzysza. — Nam tego nie potrzeba!
— Skoro tak sądzicie, to dobrze — odpowiedział mnie westman, a do konduktora rzekł: — Ale skalpów nam nie naruszycie!
— I weźmiecie do pociągu zwłoki zamordowanego dróżnika, który tam leży. To wasz obowiązek! — dodałem ja.
To życzenie musiano mi spełnić. Kolejarze odszukali zabitych Indyan, ograbili ich z broni i innych przedmiotów, poczem włożywszy poległych białych do wagonów, ruszyli po krótkiem pożegnaniu w dalszą drogę. Przez krótki czas dolatywał nas jeszcze turkot oddalającego się pociągu, aż wkońcu zostaliśmy znowu sami na rozległej, cichej, sawannie.
— Co teraz, Charley? — zapytał Sam.
— Spać.
— Myślicie, że Indyanie nie zjawią się jeszcze raz po odjeździe tych walecznych ludzi?
— Wątpię.
— Mnie jednak dziwiłoby to naprzykład bardzo, gdyby Fred Morgan nie wrócił, aby przynajmniej spróbować odszukać konia, a z nim kamieni!
— To możliwe, lecz nieprawdopodobne. Kto znajdzie konia, który uciekł przed ogniem? Nadto wie on, że oprócz kolejarzy są tutaj jeszcze inni ludzie, którym się nie może pokazać, jeśli nie zechce narazić się na największe niebezpieczeństwo.
— On poznał mnie taksamo jak ja jego, dziwiłbym się przeto, gdyby nie miał ochoty wpakować mi kuli lub ostrego żelaza!
— Musimy na to zaczekać. Na dziś jednak jesteśmy bezpieczni. Mimoto radziłbym oddalić się od kolei na tyle, żebyśmy nabrali pewności, że nam nikt nie przeszkodzi.
— Well! A więc naprzód!
Wsiadłszy na konie, odjechaliśmy z milę angielską na północ. Zatrzymawszy się tam, spętaliśmy zwierzęta i zawinęliśmy się w koce.
Byłem rzeczywiście znużony i usnąłem niebawem. We śnie wydało mi się, że słyszę turkot pociągu, który biegł ze wschodu na zachód. Niewątpliwie była to rzeczywistość, lecz nie ocknąłem się całkiem i zasnąłem nanowo.
Gdy się zbudziłem, było jeszcze bardzo wcześnie. Mimoto siedział Sam już koło mnie, paląc z zadowoleniem jedno z otrzymanych wczoraj odemnie cygar.
— Good morning, Charley! Widzę istotnie pewną różnicę między tem zielem, a waszymi patentowanymi smokers, których manufakturę trzymacie pod siodłem. Zapalcie sobie także jedno, a potem przystąpimy do dzieła. Śniadania musimy się wyrzec, dopóki nie natrafimy na wodę.
— Żebyśmy ją tylko wkrótce znaleźli; to dla koni konieczne, gdyż nie mają się gdzie popaść.
Zapaliłem sobie cygaro i rozpętałem konia.
— Jak pojedziemy? — zapytał Sam.
— Ślimakiem aż tam, gdzie stał pociąg. W ten sposób żaden ślad nam nie ujdzie.
— Ale nie obok siebie.
— Oczywiście. W odpowiedniem oddaleniu. A więc naprzód!
Na miałkim popiele spalonej trawy zaznaczyły się były niewątpliwie bardzo wyraźnie ślady zbiegłych Ogellallajów, lecz wiatr tak je przez noc pozwiewał, że nie było widać ani odrobiny. Wskutek tego przybyliśmy na swoje miejsce bez żadnego wyniku.
— Czy widzieliście co, Charley? — zapytał Sam.
— Nie.
— Ja taksamo. Niech kaczka kopnie taki wiatr, który nadchodzi wtenczas, kiedy go najmniej potrzeba! Gdybyście listu nie mieli, nie wiedzielibyśmy istotnie, co począć.
— A więc dalej nad Rio Pecos!
— Well, wpierw jednak muszę powiedzieć czerwonym, komu mają być wdzięczni za wczorajszą przyjemność.
Ja zsiadłem z konia i rozciągnąłem się na nasypie, on zaś zabrał się do dzieła, w którem ja nie mogłem uczestniczyć. Niebawem leżeli zabici Indyanie obok siebie z poobcinanemi uszami.
— A teraz chodźcie! — rzekł Sam. — Droga do najbliższej wody daleka, a ciekaw jestem, kto ją lepiej wytrzyma, wasz mustang, czy moja stara Tony.
— Wasze zwierzę niesie mniejszy ciężar.
— Well, Charley, wprawdzie trochę mniej ludzkiego mięsa, lecz więcej oleju w głowie. Że mi ten Morgan uciekł, temu nie jestem winien, ale, że wy nie zdmuchnęliście dokładnie obu wodzów, to naprzykład przebaczę wam dopiero wtedy, gdy mi pomożecie schwytać Morgana!
Pomiędzy Teksas, Arizoną, Nowym Meksykiem a terytoryum indyańskiem, albo mówiąc inaczej, pomiędzy odnogami gór Ozark, dolną i górną Sierra Guadelupe a górami Gualpa, leży ujęta dokoła wzgórzami, odgraniczającemi górny bieg Rio Pecos, oraz źródła rzek Red River, Sabina, Trinidad, Brazos i Kolorado, rozległa i okropna połać kraju, którą możnaby nazwać Saharą Stanów Zjednoczonych.
Puste płaszczyzny suchego, rozżarzonego piasku, przeplatane skalnymi pokładami, nie użyczają roślinności warunków do choćby najkrótszego bytu. Nagle, bez żadnego przejścia, następuje zimna noc po dziennym skwarze. Ani samotny dżebel, ani zieleniejące wadi nie przerywa, jak na Saharze, martwej, jednostajnej, pustyni, cichy bir nie wyczarowuje swą wilgocią żadnej oazy. Brak tu nawet stopniowania o charakterze stepowym między porosłymi lasem terenami górzystymi a dziczą, pozbawioną wszelkiego życia. Wszędzie staje przed oczyma śmierć bez osłony w swej najstraszliwszej postaci. Tylko tu i ówdzie sterczy — nie wiadomo jaką siłą wydobyty i zachowany — samotny krzak merkity z liśćmi jak ze skóry, jak gdyby drwił sobie z oczu ludzkich, spragnionych zieloności. Również ze zdziwieniem spotyka się gdzieniegdzie gatunek dzikich kaktusów, rosnących pojedynczo lub w grupach, albo też pokrywających gęsto rozległe płaszczyzny. Gdy je człowiek widzi, napróżno usiłuje odgadnąć i wyjaśnić sobie zagadkę ich bytu. Lecz ani merkita, ani kaktus nie czynią na widzu przyjemnego wrażenia. Barwa ich szaro-brunatna, a kształty brzydkie. Pokrywa je gruby pył piaskowy, a biada koniowi, którego nierozważny jeździec skieruje na taką kaktusową oazę. Twarde i ostre jak igły kolce tak mu nogi poranią, że już nigdy nie potrafi chodzić. Jeździec musi go się wyrzec natychmiast, a zwierzę ginie marnie, jeśli go sam właściciel nie zabije.
Na przekór wszelkim strachom, jakimi ta pustynia przeraża, odważył się przecież człowiek na nią wstąpić. Wiodą przez nią gościńce do Santa Fé i fortu Union w górę do Paso del Norte i w dół ku obficie nawodnionym preryom i lasom prowincyi Teksas. Tamtejszy „gościniec“ nie ma jednak nic wspólnego z bitemi drogami w krajach cywilizowanych. Czasem wprawdzie przejedzie przez pustynię w największym pośpiechu samotny jeździec, lub rastreador, jakieś towarzystwo zuchwalców, lub dwuznaczna gromadka Indyan, kiedy niekiedy zaskrzypi po beznadziejnem pustkowiu powolny jak ślimak szereg wozów, zaprzężonych wołami, ale napróżno szukałbyś tam drogi we właściwem tego słowa znaczeniu. Nawet nie widać wyjeżdżonych kołami brózd. Każdy jedzie konno, lub na wozie, własnym torem, dopóki widzi na ziemi jakieś oznaki tego, że posuwa się we właściwym kierunku. Oznaki te jednak nikną z czasem nawet dla najwprawniejszego oka, a od tego punktu zaznaczony jest kierunek za pomocą wbitych w ziemię palików.
Mimoto pochłania ta pustynia ofiary, wobec jej rozmiarów o wiele liczniejsze i okropniejsze od tego haraczu, którym zadowalnia się afrykańska Sahara i środkowo azyatycka Szamo. Trupy ludzi i zwierząt, resztki wozów i siodeł, oraz inne, przerażające pozostałości leżą po drodze i na drodze i opowiadają nieme dzieje, niedosłyszalne wprawdzie dla ucha, lecz tem wyraźniejsze dla oka i wyobraźni. A w górze unoszą się ścierwożerne sępy, śledząc z niepokojącą wytrwałością każdy ruch, jaki się pod nimi odbywa, jak gdyby wiedziały, że im pewna zdobycz nie ujdzie.
Jak się ta pustynia nazywa? Mieszkańcy położonych dokoła obszarów nadają jej rozmaite, bądź angielskie, bądź francuskie, lub też hiszpańskie nazwy. W dalszych jednak stronach z powodu pali, wbitych na oznaczenie drogi, znana jest pod nazwą Llano estaccado.
W kierunku od dopływów rzeki Red River ku Sierra Rianca jechali dwaj jeźdźcy na straszliwie pomęczonych koniach. Biedne zwierzęta pochudły tak, że została na nich tylko skóra i kości, a sierść im się najeżyła, jak pióra ptakowi, który nazajutrz ma paść martwy w klatce. Potykając się za każdym niemal krokiem, wlokły bezsilne nogi tak powoli, że każdej chwili można było spodziewać się upadku. Oczy krwią im podbiegły, a suchy język zwieszał się z pomiędzy warg, które utraciły już swoją prężność. Pomimo spieki nie wystąpiła na nich ani kropla potu, a u pyska ani płatek piany, co dowodziło, że oprócz krwi, zgęstniałej od słonecznego żaru, nie było w nich ani kropli innej wilgotności.
Końmi tymi była Tony i mój mustang, a więc i jeźdźcami mogli być tylko Sam i Old Shaterhand.
Już od pięciu dni jechaliśmy przez Llano estaccado i z początku znajdowaliśmy wodę tu i ówdzie, teraz jednak zabrakło jej zupełnie. Jadąc w tej spiekocie ciągle myślałem o tem, jak praktyczną rzeczą byłoby, gdyby sprowadzono numidyjskie wielbłądy na tę pustynię.
Mały, zawiędły, Sam wisiał na szyi swojego konia, jak gdyby jakaś niewidzialna, a dobroczynna, siła na nim go utrzymywała. Usta miał otwarte, a w oczach ów tępy, bezduszny, wzrok, wskazujący na zbliżanie się zupełnego odrętwienia. Mnie samemu zdawało się, że ołów ciąży mi na powiekach, a krtań była tak wyschła, że nie próbowałem nawet jednego słowa wymówić, bojąc się, żeby najmniejszy dźwięk nie rozsadził mi gardła. W żyłach płynął roztopiony kruszec. Czułem, że najdalej za godzinę zesuniemy się z koni na ziemię i zginiemy z pragnienia.
— Wody! — stęknął Sam.
Podniosłem głowę, nie wiedząc, co na to odrzec. Wtem potknął się mój koń i stanął. Zadałem sobie niemało trudu, by go z miejsca poruszyć, lecz nadaremnie. Stara Tony poszła w tej chwili za jego przykładem.
— Zsiadać! — szepnąłem prawie, a mimoto każdy dźwięk tego słowa sprawiał mi ból niewymowny. Zdawało mi się, że cały przewód oddechowy od płuc aż do warg nadziany jest tysiącami szpilek.
Zlazłem z konia, wziąłem go za cugle i poszedłem dalej w milczeniu. Uwolnione od ciężaru zwierzę powlokło się za mną powoli. Sam ciągnął za sobą swoją Rozynantę, lecz był widocznie jeszcze bardziej znużony odemnie. Zataczał się poprostu i za każdym krokiem zdawało się, że upadnie. Tak posuwaliśmy się jeszcze z milę angielską, kiedy naraz usłyszałem za sobą westchnienie. Oglądnąwszy się, ujrzałem poczciwego Sama na piasku z zamkniętemi oczyma. Przystąpiłem i usiadłem obok niego, nie mówiąc ani słowa, gdyż żadne gadanie nie mogło zmienić naszego położenia.
Taki więc miał być koniec mojego życia i moich wędrówek! Starałem się wspomnieć sobie o rodzicach i rodzeństwie w dalekiej ojczyźnie, starałem się zebrać myśli do modlitwy, ale napróżno, gdyż mózg mi się gotował. Padliśmy ofiarą sztuczki, którą niejeden już przypłacił życiem.
Od Santa Fé i przez Paso del Norte wracają często tamtędy na wschód oddziały poszukiwaczy złota, którym sprzyjało szczęście w kopalniach i digginach kalifornijskich, i muszą przebyć Llano estaccado, gdzie właśnie czyha na nich niebezpieczeństwo, tkwiące nietylko w warunkach klimatycznych i topograficznych, lecz także jeszcze innych. Ludzie, którzy nie mieli szczęścia w kopalniach i stracili chęć do pracy uczciwej, osobniki podupadłe moralnie i materyalnie, jakie Wschód z siebie wypluwa, przedstawiciele wszelkiego rodzaju zepsucia, schodzą się na skraju Estaccada i urządzają zasadzki na poszukiwaczy złota. Ponieważ są to przeważnie silne i zahartowane postaci, a odwagę swoją wypróbowały już w tysiącznych potrzebach i walkach, przeto w każdym razie niebezpiecznie jest z niemi się zaczepić. Ci rabusie wpadli na pomysł tak okrutny i niegodziwy, że gorszego niepodobna sobie wyobrazić. Oto zabierają pale, wskazujące drogę, i wbijają je w innym, fałszywym, kierunku, po którym dostają się podróżni w najgłębsze okropności pustyni i prosto w objęcia śmierci z głodu i pragnienia. Potem rabusie przywłaszczają sobie mienie nieżywych bez szczególnego wysiłku i niebezpieczeństwa. Wskutek tego bielą się kości setek ludzi w głębokiej samotności na słońcu, gdy tymczasem krewni napróżno oczekują ich powrotu, lub przynajmniej skąpej wieści o nich.
Szliśmy dotąd z ufnością z biegiem owych pali i dopiero około południa zauważyliśmy, że jesteśmy na złej drodze. Nie wiedząc, kiedy zboczyliśmy z drogi właściwej, nie mogliśmy wracać, zwłaszcza że stan nasz czynił nam każdą minutę coraz droższą. Sam nie potrafił już iść dalej, a ja byłbym uszedł także najwyżej milę, gdybym siły wytężył aż do ostatka. Choć żywi, czuliśmy, że znajdujemy się już w grobie, z którego mogła nas wyrwać jakaś szczęśliwa okoliczność i to gdyby nastąpiła możliwie najprędzej.
Wtem zabrzmiał nademną ochrypły i przeraźliwy krzyk. Spojrzawszy w górę, zobaczyłem sępa, który prawdopodobnie niedawno zerwał się z ziemi, a teraz zatoczył nad nami koło, jak gdyby uważał nas już za swą pewną i niechybną zdobycz. Jego obecność tutaj wskazywała na to, że niedaleko od nas leżała gdzieś ofiara pustyni, albo siedział zaczajony stakeman[12], jak nazywają rozbójników Estaccada. Rzuciłem wzrokiem dokoła, aby odkryć jaki ślad jego.
Chociaż żar słońca i gorączki pędził mi krew do naczyń krwionośnych w oczach tak, że mnie bolały i groziły odmówieniem służby, mimoto zobaczyłem w oddaleniu mniej więcej tysiąca kroków kilka punktów, które nie mogły być ani kamieniami, ani innemi wzniesieniami gruntu. Wziąłem do ręki strzelbę i starałem się tam zbliżyć.
Nie uszedłem był jeszcze ani połowy tej przestrzeni, kiedy rozpoznałem trzy kujoty, a nieco opodal kilka sępów. Zwierzęta te siedziały dokoła jakiegoś ciała. Musiał to być człowiek lub zwierzę, jeszcze nie całkiem martwe, gdyż kujoty i sępy byłyby się już podzieliły jego trupem. Mimo wszystko widok kujotów napełnił mię czemś w rodzaju nadziei, ponieważ one, jako nie mogące długo obejść się bez wody, nie zapuszczają się zbyt daleko na wyschłe obszary pustyni. Zresztą trzeba było zobaczyć, co za ciało otoczyły. Już podniosłem był nogę, aby iść dalej, kiedy zaświtała mi myśl, pod wpływem której wymierzyłem czemprędzej ze strzelby.
Byliśmy blizcy śmierci z pragnienia, wody zaś nigdzie nie było. Czy jednak krew tych zwierząt nie mogła orzeźwić nas choć w nieznacznym stopniu? Złożyłem się więc, lecz z powodu osłabienia i gorączki ręce nie dopisały, bo wylot lufy chwiał się o kilka cali to w jedną, to w drugą stronę. Usiadłem więc na ziemi, wsparłem rękę na kolanie i w ten sposób dopiero wystrzeliłem.
Wypaliłem raz i drugi, a dwa kujoty zaczęły się tarzać w piasku. Na ten widok zapomniałem o osłabieniu i pobiegłem pospiesznie na to miejsce. Pierwszy wilk miał przestrzeloną głowę, ale drugi strzał był taki, że musiałbym go się wstydzić przez całe życie, gdyby nie usprawiedliwiał mnie mój stan i choroba. Kula strzaskała drugiemu zwierzęciu tylko przednie nogi, a ono wyjąc z bolu walało się po piasku.
Dobyłem noża, przeciąłem pierwszemu wilkowi żyłę na szyi i zacząłem ssać krew, jak gdyby to był nektar olimpijski. Następnie wyjąłem skórzany kubek, napełniłem go krwią i przystąpiłem do człowieka, leżącego na ziemi jak martwy. Był to murzyn. Zaledwie rzuciłem na jego nie czarną teraz, lecz brudną ciemnoszarą twarz, omal kubka nie upuściłem na ziemię.
— Bob!
Na ten okrzyk otworzył on lekko powieki.
— Wody! — westchnął.
Ukląkłem obok niego, podniosłem go i przytknąłem mu kubek do ust.
— Pij!
On rozchylił wargi, lecz wyschnięte gardło nie mogło już przełykać, wskutek czego upłynęło sporo czasu, zanim wlałem weń ten płyn wstrętny. Potem upadł murzyn napowrót.
Teraz należało pomyśleć o Samie. Zużytkowałem naumyślnie pierwej krew śmiertelnie ugodzonego zwierzęcia, ponieważ byłaby się ścięła prędzej, aniżeli krew uszkodzonego tylko zewnętrznie.
Przystąpiłem teraz do zranionego kujota, a chociaż wściekle godził we mnie zębami, nie zabiłem go, lecz wziąwszy za kark, powlokłem aż do Sans-eara. Tam przygniotłem go do ziemi, żeby się nie mógł poruszyć i otworzyłem mu żyłę.
— Samie, masz, pij!
Mały westman leżał na ziemi zupełnie zobojętniały, ale teraz się podniósł.
— Pić? Oh!
Skwapliwie pochwycił kubek i wypróżnił go za jednym razem, wobec czego napełniłem ponownie. Sam wypił poraz drugi.
— Krew! Brrr, a jednak to lepsze, niżby kto sądził.
Wysączyłem resztę krwi i zerwałem się prędko, gdyż zbiegły przedtem trzeci kujot powrócił i pomimo obecności murzyna zajął się martwym jego towarzyszem. Nabiłem strzelbę nanowo, podszedłem bliżej i zastrzeliłem go. Krwią jego wzmocnił się murzyn na tyle, że zaczął ruszać członkami i całkiem oprzytomniał.
Podróżnik miewa często spotkania, które nazwać można cudownemi, a takiem było właśnie spotkanie murzyna, którego znałem bardzo dobrze. Korzystałem w swoim czasie z gościny jego pana, jubilera Marshalla w Louisville i polubiłem wiernego i wesołego czarnoskórca. Synowie jubilera odbyli ze mną wyprawę myśliwską w góry Cumberlanda i odprowadzili mnie potem nad Mississipi. Byli to mili młodzieńcy, z których towarzystwa bardzo byłem zadowolony. Nie mogłem sobie wyjaśnić, w jaki sposób dostał się stary, siwowłosy, Bob na tę pustynię.
— Czy już wam lepiej, Bob? — zapytałem.
— Lepiej, bardzo lepiej, całkiem lepiej — odrzekł, poznawszy mnie widocznie dopiero teraz. — Massa, czy to być może? Massa Charley, całkiem, bardzo wielki myśliwiec? Oh, nigger Bob być bardzo szczęśliwy, że zetknąć się z massa, bo massa Charley ocalić massa Bern, który zupełnie być zabity, bardzo nieżywy.
— Bernard? A gdzie on?
— Gdzie być massa Bern? — Oglądnął się i wskazał na południe. — Massa Bern tam być! O, nie, być tam, albo tam, albo tam!
Obrócił się przytem dokoła własnej osi i pokazał na zachód, północ i wschód. Poczciwy Bob sam nie znał miejsca pobytu swego młodego pana.
— Co Bernard robi tu na Llano estaccado?
— Co robić? Bob tego nie wiedzieć, gdyż Bob nie widzieć massa Bern, on odejść z wszystkimi innymi massa,
— Kto są ci ludzie, z którymi jeździ?
— Być myśliwcami, być kupcami, być... oh Bob nie wiedzieć wszystkiego!
— Dokąd chciał jechać?
— Do Californ, do Francisko, do młodego massa Allan.
— A więc Allan jest we Francisko?
— Massa Allan tam być i kupić bardzo wiele złota dla massa Marshalla. Ale massa Marshall nie potrzebować już złota, bo massa Marshall już nie żyć.
— Master Marshall umarł? — zapytałem zdumiony gdyż jubiler trzymał się wówczas bardzo rzeźko.
— Umrzeć nie wskutek choroby, lecz wskutek morderstwa.
— Zamordowali go? — zawołałem przerażony. — Kto?
— Bob nie znać morderców i nikt ich nie znać. Mordercy przyjść w nocy, pchnąć nożem w piersi massy Marshalla i zabrać wszystkie kamienie, klejnoty i złoto massy Marshalla. Kto być mordercą i dokąd pójść, tego nie wiedzieć ani szeryf, ani jury, ani massa Bern, ani Bob.
— Kiedy to się stało?
— Przed wiele tygodni, wiele miesięcy; pięć miesięcy. Massa Bern zostać bardzo ubogi i napisać do massa Allan w Californ, lecz nie otrzymać odpowiedzi i dla tego sam pójść szukać massę Allana.
Była to zaiste straszna wiadomość. Morderstwo i rabunek zburzyły szczęście tej zacnej rodziny, pozbawiły życia ojca i wtrąciły w nędzę obu synów. Wszystkie kamienie i klejnoty zniknęły. Ta wieść przypomniała mi odrazu dyamenty, odebrane Fredowi Morganowi. Ale co mogło sprawcę zapędzić z Louisville na preryę?
— Jak odbywaliście podróż?
— Z Memfis do fortu Smith, a potem przez góry do Preston. Bob jechać i chodzić aż do wielka, straszna pustynia Estaccad, gdzie już wody nie znaleźć. Koń i Bob się zmęczyć, Bob spaść na ziemię, koń pobiec, a Bob zostać na ziemi. Potem straszna bieda, Bob prawie umrzeć z pragnienia, aż przyjść massa Charley i dać Bobowi krew do ust. O, massa, ocalić massę Marshalla, a Bob kochać massę tak bardzo, jak cały świat, całą ziemię!
Było to zaiste życzenie, do którego spełnienia nie przywiązywałem żadnej nadziei. Nie wiem, skąd pochodziła ufność murzyna do mnie, ale zaspokoić jej teraz również nie mogłem. Mimoto pytałem dalej:
— Ilu ludzi liczyło wasze towarzystwo?
— Bardzo wiele: dziewięć ludzi i Bob.
— Dokąd zmierzaliście najpierw?
— Tego Bob nie wiedzieć. Bob zawsze jechać z tyłu i nie słychać, co massa mówić.
— Masz nóż i szablę. Czy wszyscy byliście uzbrojeni?
— Dużo flint, rusznic, nóżów, pistoletów i rewolwerów.
— A kto był waszym przewodnikiem?
— Ten człowiek nazywać się Wiliams.
— Przypomnij sobie jeszcze raz dobrze, gdzie pojechali, kiedy z konia upadłeś?
— Nie wiedzieć już, tam i tam.
— Kiedy to było? O jakiej porze dnia?
— Być wkrótce wieczór i... ah, oh, teraz Bob wiedzieć. Massa Bern pojechać prosto w słońce, kiedy Bob upaść z konia.
— Dobrze! Czy możesz już chodzić?
— Bob znowu biegać, jak jeleń. Krew dobre lekarstwo na pragnienie.
Rzeczywiście mnie także tak orzeźwił ten szczególny napój, że nawet gorączka znikła. Obok mnie stał już Sam, w którym również nastąpiła ta zmiana. Przyszedł, aby nam się przysłuchać i wyglądał znacznie lepiej, aniżeli jeszcze przed pięciu minutami.
Towarzystwo, w którem znajdował się Bernard Marshall, musiało być tak samo wyczerpane, jak my, bo dzielny młodzian nie byłby opuścił wiernego sługi. Może pragnienie i gorączka tak szalały w jego wnętrznościach, że już nie był panem swoich myśli i zmysłów. Ostatnia wskazówka Boba naprowadzała na to, że taksamo jak my zdążał ku zachodowi. Jak jednak mieliśmy się dostać do niego, jak go ratować, kiedy nam właśnie tak bardzo potrzeba było pomocy, a konie nasze wypowiedziały nam służbę?
Długo nad tem myślałem, ale nie przyszła mi żadna myśl zbawcza, chociaż przypuszczałem, że towarzystwo nie będzie jeszcze zbyt daleko. Dlaczego jednak nie zostawili żadnych śladów?
Zwróciłem się do Sama z następującą prośbą:
— Zostań tutaj przy koniach! Może one o tyle się wzmocnią, że potem z milę ubiegną. Jeśli do dwu godzin nie wrócę, pójdziesz za moim śladem.
— Well, Charley! Nie polecisz zbyt daleko, gdyż ten łyk soku kujociego nie wystarczy naprzykład na długo.
Rozumie się samo przez się, że teraz nie mówiliśmy do siebie „wy“, jak w pierwszym dniu znajomości, lecz „ty“ zwyczajem westmanów.
Zbadawszy ziemię, przekonałem się, że ślady Boba wiodły od miejsca, na którem leżał, ku północy. Idąc za nimi, dostałem się w niespełna dziesięć minut na trop dziesięciu koni, które szły ze wschodu na zachód. Tu ze znużenia spadł murzyn z konia, czego nie zauważono widocznie, jeśli był w znacznej odległości od swego oddziału. Ślady pouczyły mię nadto, że koń jego pobiegł za tamtemi. Wszystkie zwierzęta musiały być bardzo znużone, gdyż potykały się często, a wlokły się tak, że suwały krok za krokiem kopytami po piasku.
Ta okoliczność sprawiła, że ślady były nadzwyczaj wyraźne, dzięki czemu mogłem szybko podążać naprzód. Powiadam „szybko“ i rzeczywiście tak było, chociaż dziś jeszcze nie potrafiłbym wyjaśnić, czy ten okropny napój, czy też troska o Bernarda Marshalla dała mi tyle sił niespodzianie.
Uszedłszy może z milę, ujrzałem kilka pojedynczo rosnących kaktusów, zeschłych już tak zupełnie, że nabrały już żółtego koloru. Potem zobaczyłem je w grupach, które coraz to więcej gęstniały, aż wkońcu utworzyły nieprzejrzaną przestrzeń, ciągnącą się daleko poza linię horyzontu.
Oczywiście trop, którym szedłem, nie prowadził pomiędzy niebezpieczne rośliny, lecz dokoła nich. Ruszyłem tamtędy, lecz niedaleko, gdyż naraz zaświtała mi myśl, która użyczyła mi nowych sił.
Gdy na rozżarzonych nizinach półwyspu Florida spiekota, pochłaniająca wodę, tak się wzmoże, że ludziom i zwierzętom grozi śmierć z pragnienia, ziemia zaś mimoto jest jako „płynny ołów, a niebo jak rozżarzony kruszec“ bez jednej chmurki na sobie, wówczas ludzie zapalają trawy i wszelkie rośliny, a ogień sprowadza deszcz. Sam widziałem to dwukrotnie, a kto choć do pewnego stopnia obeznany jest z prawami, siłami i zjawiskami natury, wyjaśni to sobie bez naukowych tłómaczeń.
O tem pomyślałem w tej chwili i równocześnie ukląkłem, aby nożem wyciąć potrzebne do zapalenia włókna. W kilka minut potem buchnął ogień, który z początku zwolna, lecz potem szybciej ogarniał coraz to szerszą przestrzeń, aż wreszcie rozlało się morze płomieni, którego granic niepodobna było objąć okiem.
Przeżyłem już kilka pożarów preryi, ale żaden nie posuwał się z takim łoskotem, jak to piekło kaktusowe, w którem poszczególne rośliny pękały z hukiem rusznicowego wystrzału, jak gdyby cały korpus wojska stanął do walki. Płomienie buchały w niebo, a nad nimi unosiła się para i dym, przez które przelatywały drzazgi z kaktusów, wyrzucanych w górę jak strzały. Czułem, jak ziemia drżała mi pod nogami, a w powietrzu huczało głucho jakby odgłosem bitwy.
To była najlepsza pomoc, jaką — przynajmniej teraz — mogłem dać Bernardowi Marshallowi. Potem wróciłem, nie troszcząc się o to, czy potem rozpoznam ich ślady, czy nie. Nadzieja tak mnie pokrzepiła, że na drogę powrotną byłbym potrzebował zaledwie pół godziny, tymczasem nawet to było zbyteczne, gdyż wkrótce spotkałem Sama i Boba z obydwoma końmi, które nabrały już nieco sił.
— Zounds, Charley, co się tam dzieje właściwie? Najpierw wydało mi się, że mamy trzęsienie ziemi, teraz jednak widzę naprzykład, że zapalił się ten piekielny piasek.
— Piasek nie, Samie, lecz kaktusy, których tam rośnie mnóstwo.
— Jak się zajęły? Ty chyba nie podłożyłeś ognia!?
— Właśnie, że to uczyniłem.
— Ależ, człowiecze, w jakim celu?
— Aby deszcz sprowadzić!
— Deszcz? Nie weź mi tego za złe, Charley, ale zdaje, mi się, że dla rozrywki dostałeś lekkiego bzika!
— Czy nie wiesz, że u niektórych dzikich uchodzą zbzikowani za bardzo rozumnych?
— Ty sam pewnie nie przypuszczasz, iż zrobiłeś coś mądrego. Gorąco podwoiło się teraz raczej, niż zmniejszyło.
— Gorąco się wzmogło, a z niem rozwinie się elektryczność!
— Daj mi naprzykład spokój z elektrycznością! Nie mogę jej ani zjeść, ani wypić i nie wiem wogóle, co to za kreatura.
— Niebawem ją usłyszysz, gdyż wkrótce zerwie się burza, może nawet z piorunami.
— Przestańże! Biedny Charley, dostałeś naprawdę bzika!
Spojrzał na mnie z wyraźnym i poważnym niepokojem. Ja zaś wskazałem ręką ku górze, pytając:
— Czy widzisz te zbliżające się pary wodne?
— Do stu piorunów, Charley! Na końcu gotów jestem przypuścić, że nie zwaryowałeś!
— Pary utworzą chmurę, która musi się gwałtownie wyładować.
— Charley, jeśli to się sprawdzi, to ja jestem osłem, a ty najmędrszym człowiekiem w Stanach Zjednoczonych i poza niemi!
— To za wiele, mój Samie! Widziałem taki pożar na Florydzie i tutaj zastosowałem poprostu ten środek, ponieważ sądzę, że nie zaszkodzi nam odrobina deszczu. Popatrz, oto masz już tę chmurę. Skoro tylko kaktusy się spalą, zacznie się burza, a jeżeli nie wierzysz, to przypatrz się tylko swojei Tony, jak wywija ogonem i wyrzuca nozdrzami! Mój mustang także wietrzy już deszcz, który, co prawda, nie rozszerzy się o wiele dalej jak na przestrzeń pożaru. Chodźcie naprzód, żeby na nas dobrze spadł!
Poszliśmy pieszo, chociaż mogliśmy już pojechać, gdyż zwierzęta okazywały żwawość, jak na swe siły niezwykłą i pchały się poprostu naprzód. Instynktem poczuły, że znajdą upragnione orzeźwienie.
Proroctwo moje spełniło się rzeczywiście. W pół godziny potem rozszerzyła się owa mała chmura tak dalece, że całe niebo nad nami wyglądało czarno. Nareszcie zaczął padać deszcz, ale nie zwolna, jak w strefach umiarkowanych, lecz nagle, jak gdyby chmury były stałemi naczyniami, które teraz poprzewracano. Zdawało się, że ktoś grzmoci nas pięściami po plecach i w przeciągu minuty przemoczyło nas tak zupełnie, jak gdybyśmy w ubraniach przepłynęli przez rzekę. Oba konie stały z początku cicho i wysoce zadowolone z tego, że je deszcz oblewał, a potem nawet zaczęły brykać, co dowodziło, że odzyskały siły zupełnie. Nas również ogarnęło nader przyjemne uczucie. Rozłożyliśmy koce, by nałapać jak najwięcej drogocennej wilgoci, poczem to, czego nie zdołaliśmy wypić, wlaliśmy do skórzanych worów.
Największą radość okazywał murzyn Bob. Zataczał koła, przewracał kozły i robił miny, które wskutek przeciwieństwa w zabarwieniu twarzy i włosów były nieopisanie śmieszne.
— Massa, massa, oh, oh, woda, dobra woda, dużo wody! Bob zdrów, Bob mocny, Bob znowu jechać, biegać, chodzić aż do Californ. Massa Bern będzie miał także wodę?
— Prawdopodobnie, gdyż wątpię, czy wyjechał daleko poza pole kaktusowe. Ale pij, bo wnet przestanie padać!
Murzyn podniósł szeroko krysy kapelusza, który mu był upadł na ziemię, przytrzymał go denkiem na dół, rozszerzył grube wargi tak, że powstała przepaść od ucha do ucha, odrzucił głowę wstecz i wpuścił orzeźwiający napój między zęby.
— Oh, ach, to dobrze, massa. Bob pić jeszcze wiele więcej! — Nadstawił znowu kapelusz, lecz rozczarował się srodze. — Ah, deszcz się skończyć; woda już nie przyjść!
Rzeczywiście ustał deszcz po ostatnim grzmocie tak samo prędko, jak się zaczął, co nam nie sprawiło już przykrości, gdyż ugasiliśmy zupełnie pragnienie, a ponadto napełniliśmy wory.
— A teraz posilmy się trochę — rzekłem — potem zaś dalej w drogę, aby dotrzeć do Marshalla!
W kilku minutach zjedliśmy po kawałku suszonego mięsa bawolego, a następnie dosiadłszy koni, pokłusowaliśmy naprzód. Bob okazał się przy tej sposobności tak doskonałym biegunem, że z łatwością dotrzymywał nam kroku.
Ślady zatarły się oczywiście po deszczu. Znałem jednak ich kierunek i niebawem zauważyłem łupę z harbuza, porzuconą prawdopodobnie przez jednego z ludzi, jadących przed nami.
Pole kaktusowe ciągnęło się niewątpliwie daleko ze wschodu na zachód, gdyż zdawało się, że czarne spalenisko poprostu się nie skończy. To mię pocieszało, gdyż wnosiłem stąd, że deszcz orzeźwił także tych, których szukaliśmy. Wreszcie minęliśmy spalenisko, a poza niem ukazała się w dali ciemna grupa, złożona z ludzi i zwierząt. Wziąłem do rąk lunetę i naliczyłem dziewięciu ludzi i dziesięć koni. Ośm postaci siedziało na ziemi, dziewiąta zaś, dosiadłszy konia, oddzieliła się od towarzystwa i ruszyła cwałem wprost na nas. Wtem jeździec musiał nas dostrzec, gdyż osadził konia. Przypatrzywszy mu się lepiej, poznałem Bernarda Marshalla.
Odgadłem jego zamiar. On znajdował się w stanie takiego znużenia i zobojętnienia, że tak samo jak inni nie zauważył braku swego sługi. Dzięki jednak ożywczemu deszczowi odzyskał znowu duchową prężność i uznał za swój obowiązek odszukać Boba i wrócić z nim do swoich ludzi. Domysł mój potwierdzała także ta okoliczność, że prowadził za sobą drugiego konia za cugle. To, że nikt się doń nie przyłączył, dotknęło mię trochę przykro. Byłbym się wobec tego założył, że towarzystwo składało się z samych Jankesów, dla których życie murzyna, zwłaszcza gdy nie jest ich sługą, znaczy tyle, co nic.
Pierwszy jeździec przypatrzył się nam dokładnie, zawołał ku swoim kilka słów i natychmiast wsiedli wszyscy na konie, wziąwszy broń do rąk.
— Naprzód, Bobie, wylegitymuj nas! — rozkazałem murzynowi.
Ten puścił się pędem, a my ruszyliśmy za nim dobrym krokiem. Skoro tylko Marshall poznał służącego, zniknęła jego nieufność, towarzystwo zaś zsiadło z koni i oczekiwało nas w pokojowej postawie. Bob tylko cokolwiek biegł przodem, dla tego usłyszeliśmy, co oznajmił głośno jubilerowi:
— Nie strzelać, nie kłuć; bardzo dobrzy, piękni ludzie; massa Charley, który zabija tylko Indsmen i łotrów, ale pozwala żyć gentlemanom i murzynom!
— Charley! Czy to być może? — zawołał zaskoczony niespodzianką Marshall i spojrzał bystro ku mnie.
W ojczyźnie jego ubierałem się bardziej gentlemanlike, aniżeli to na sawannie jest możliwe. Twarzy z małą bródką niełatwo poznać po kilku miesiącach z poza dziko wyrosłej, pełnej brody, a ponieważ nie widział mnie jeszcze nigdy w mojej obecnej powłoce, przeto nie wziąłem mu tego za złe, że nie poznał mnie odrazu zdaleka. Teraz jednak w oddaleniu trzydziestu długości konia przekonał się, że Bob miał słuszność. W jednej chwili stanął obok i podał mi z konia rękę.
— Charley, czy to prawda? Czy to wy rzeczywiście? Wszak wybraliście się byli do fortu Benton i w Góry Śnieżyste! Skąd zeszliście tu na Południe?
— Byłem i tam, Bernardzie, ale wydało mi się tam za zimno, dla tego zesunąłem się nieco niżej, a teraz witam was w Estaccado! Może mnie przedstawicie swoim towarzyszom?
— Oczywiście! Charley, zapewniam was, że tysiąc dolarów nie sprawiłoby mi takiej przyjemności jak wasza obecność. Zsiądźcie i przystąpcie bliżej!
To rzekłszy, zaznajomił mnie ze swoimi ludźmi, a potem zarzucił mnie tysiącem pytań, na które odpowiadałem, jak mogłem. Towarzystwo jego składało się z samych Jankesów, pięciu wojażerów z Towarzystwa dla sprzedaży futer i z trzech ludzi, tak obwieszonych bronią, że trudno było uważać ich za westmanów. Ja przypuszczałem, że to są pewnie owi wspomniani przez Boba kupcy. Oni jednak wyglądali raczej na awanturników, udających się na Zachód w celu zdobycia szczęścia w uczciwy, albo nieuczciwy sposób. Najstarszy z wojażerów, przedstawiony mi jako Wiliams, był dowódcą oddziału i wydawał się wcale znośnym „szopem“, że użyję zwykle spotykanego na Zachodzie wyrażenia. Gdy odpowiedziałem na kilka małoznaczących pytań Bernarda, zwrócił się do mnie, z czego wywnioskowałem, że Sam nie robił na nim wielkiego wrażenia.
— Wiemy już mniej więcej, kim jesteście, a teraz pragnęlibyśmy usłyszeć, dokąd zmierzacie.
— Może do Paso del Norte, a może gdzie indziej, sir. Zależy to od tego, jakie będziemy mieli zajęcie.
Nie uważałem za stosowne powiedzieć mu więcej, aniżeli mu na razie było potrzeba.
— A czem się trudnicie?
— Rozglądamy się trochę po świecie.
— Lack-a-day, to jest praca, przy której się człowiek nie nudzi, choćby nie potrzebował się zbytnio natężać. Jesteście w takim razie zamożni, jeśli nie bogaci nawet. Widać to także po waszej błyszczącej broni!
Jego przypuszczenie było niestety mylne, gdyż posiadałem właśnie tylko tę broń i kilka drobnostek, zostawionych w domu. Pytanie jego nie podobało mi się wcale, a jeszcze mniej podstępny wzrok i napół szyderczy, a napół pośpieszny ton, w jakim je wypowiedział. Był to człowiek nieostrożny i pomimo swojej znośnej powierzchowności wzbudził we mnie podejrzenie. Postanowiłem nadal mieć go ciągle na oku, a narazie odpowiedziałem, nie potwierdzając, ani zaprzeczając jego pytania:
— Zdaje mi się, że na Estaccadzie wszystko jedno czy jestem ubogi, czy zamożny.
— Macie słuszność, sir. Jeszcze pół godziny temu byliśmy wszyscy blizcy śmierci i tylko cud nas ocalił, cud, jaki się rzadko zdarza w tych stronach.
— Jaki?
— Oczywiście, że deszcz. Wy może przybywacie z okolicy, w której nie padał?
— Owszem, padał i u nas, gdyż samiśmy go wywołali.
— Wywołali? Co chcecie przez to powiedzieć, sir?
— Że bylibyśmy zginęli tak samo, jak wy, gdybyśmy byli nie zrozumieli, że niema innego środka ocalenia, jak spowodowanie chmur i piorunów.
— Słuchajcie, master kłapaczu, spodziewam się, że nie uważacie nas za ludzi, którym można zamydlić oczy, gdyż w przeciwnym razie byłoby źle z waszą skórą. Byliście pewnie kiedyś w Utah nad wielkiem słonem jeziorem i należycie do „świętych ostatnich dni“, którzy także robią podobne cuda.
— Byłem już tam rzeczywiście, lecz teraz nie mam do czynienia z ostatnimi dniami, lecz przedewszystkiem z dniem dzisiejszym i z wami. Czy pozwolicie nam przyłączyć się do was?
— Owszem, zgadzamy się tembardziej, że jesteście znajomym master Marshalla. Jak możecie się we dwóch zapuszczać w Llano Estaccado?
Nieufność moja względem niego kazała mi udawać lekkomyślnego i niedoświadczonego:
— Na to nie potrzeba odwagi. Droga jest wytyczona, wchodzi się więc, a potem wychodzi szczęśliwie.
— Good lack, to prędko się z tem załatwiacie! Czy słyszeliście już co o stakemanach?
— Co to za ludzie?
— Otóż macie! Nie chcę o nich mówić, aby nie wywołać wilka z lasu, to tylko powiem, że kto we dwójkę puszcza się na Estaccado, musi być zuchem jak Old Firehand, lub Old Shatterhand, albo być takim mądrym jak pogromca Indyan, Sans-ear. Czy słyszeliście kiedy o którymś z tych ludzi?
— Być może, teraz jednak obojętny jestem na takie wieści. Jak długo trzeba jeszcze jechać, aby się wydostać z Estaccada?
— Dwa dni.
— Znajdujemy się oczywiście na drodze właściwej?
— Dlaczegoż miałoby być przeciwnie?
— Ponieważ wydało mi się, że pale zwróciły się nagle na południowy wschód, zamiast na południowy zachód.
— To może się wydawać wam, lecz nie takiemu staremu i wytrawnemu wojażerowi, jak ja. Ja znam Estaccado jak własny worek na kule.
Podejrzenie moje się wzmogło. Jeśli rzeczywiście był tak doświadczony, to musiał wiedzieć, że zboczył z właściwego kierunku. Postanowiłem podejść go bliżej.
— Jak się to dzieje, że towarzystwo posyła was tak głęboko na południe? Zdaje mi się, że na północy jest więcej futer, aniżeli na południu.
— Jacyście wy mądrzy! Futro to skóra, a skóra to futro. Udajemy się na południe nie tylko dla tego, że i tutaj żyją czarne i szare niedźwiedzie, racoony[13], opossum i inne zwierzęta, dostarczające futer, ale także w tym celu, aby podczas wędrówki bawołów nagromadzić kilka tysięcy skór.
— Ach tak! Ja sądziłem, że w parkach i dokoła nich można skór nabyć z większą łatwością. Zresztą, jako wojażer, jesteście w bardzo dobrem położeniu, ponieważ nie potrzebujecie się obawiać Indyan. Opowiadano mi, że towarzystwo używa wojażerów równocześnie jako listonoszy i sztafet, a taki list jest podobno najlepszym talizmanem przeciwko atakom Indyan. Czy to prawda?
— Tak. Nietylko nic nam nie grozi ze strony Indyan, lecz nawet zawsze możemy liczyć na ich pomoc.
— To pewnie i wy macie takie listy?
— Naturalnie. Wystarczy mi pokazać pieczęć, a każdy Indyanin użyczy mi pomocy.
— Rozciekawiacie mnie, sir. Pokażcie mi łaskawie taką pieczęć! Dobrze?
Zauważyłem, że się zakłopotał, lecz starał się to pokryć gniewną miną.
— Czy słyszeliście co kiedy o tajemnicy listowej? Tylko Indyanom wolno mi pokazywać listy.
— Nie chciałem poznać treści listu, a z waszej odpowiedzi widzę, że nie znajdujecie się chyba nigdy w tem położeniu, żebyście musieli legitymować się przed białymi!
— W tym wypadku legitymuję się strzelbą. Zapamiętajcie to sobie!
Udałem bardzo przygnębionego jego ostrem wystąpieniem i zamilkłem, niby strasznie zakłopotany. Mały Sam łypnął okiem nie ku mnie — to byłoby mnie zdradziło — lecz do swojej Tony, jak gdyby zgadzał się z nią w najwyższym stopniu, ja zaś odwróciłem się do Marshalla:
— Bob opowiedział mi, dokąd i w jakim celu przedsięwzięliście tę podróż. Czy nie macie ani śladu mordercy, który was pozbawił wszystkiego?
— Najmniejszego. Zresztą niewątpliwie więcej osób było czynnych przy tem morderstwie.
— Gdzie znajduje się Allan?
— W San Francisko, a przynajmniej stamtąd pisane były wszystkie jego listy.
— Well, w takim razie odszukacie go łatwo. Czy pójdziecie dzisiaj dalej, czy tu staniecie obozem?
— Ułożyliśmy się, że tu zostaniemy.
— W takim razie rozsiodłam mego konia.
Podniosłem się, zdjąłem siodło i uzdę z mustanga i dałem mu trochę kukurydzy. Sam zrobił to samo ze swoją klaczą. Unikaliśmy przy tem rozmowy z sobą, co zresztą byłoby zbytecznem, gdyż rozumieliśmy się bez słów. Dwaj myśliwi, obcujący z sobą przez kilka tygodni, odczytują sobie myśli z wyrazu oczu. Do Marshalla nie przemówiłem także ani jednego słowa potajemnie. Wśród obojętnych przeważnie rozmów upłynęła reszta dnia aż do wieczora.
— Rozstawcie straże, sir! — rzekłem do Wiliamsa. — Jesteśmy znużeni i chcemy się wyspać.
On wykonał to polecenie, ale dziwnym sposobem nie wyznaczył na wartę ani mnie, ani Sama, ani Marshalla.
— Śpijcie pomiędzy nimi, żeby nie mogli rozmawiać z sobą potajemnie! — szepnąłem do Marshalla, który przy tej wskazówce spojrzał na mnie ze zdumieniem, ale był jej posłuszny.
Konie pokładły się, ponieważ paszy dla nich nie było. Podczas gdy inni ułożyli się do snu, tworząc obszerne koło, ja ułożyłem się obok mojego mustanga, oparłszy głowę na jego brzuchu jak na poduszce. Tamci użyli siodeł w tym celu. Ja wybrałem sobie to wyjątkowe stanowisko z ważnego powodu. Samowi wystarczyło jedno skinienie z mej strony na to, żeby się umieścił pomiędzy wojażerami, wskutek czego tylko na posterunkach mogli się porozumiewać.
Gwiazdy powschodziły, lecz może z powodu deszczu wisiała pomiędzy niemi a ziemią taka mgła, że nie świeciły tak jasno, jak innymi wieczorami. Dwaj kupcy odbywali pierwszą straż, która minęła zupełnie spokojnie. Druga warta przypadała na Wiliamsa i najmłodszego wojażera. Gdy przyszła kolej na nich, nie spali jeszcze. Powstali i zaczęli patrolować w półkole. Zapamiętałem sobie dokładnie punkt, na których spotykali się regularnie. Jeden z tych punktów znajdował się w pobliżu konia, na którym jechał Bob i to wydało mi się okolicznością korzystną, ponieważ należało przypuścić, że murzynowi nie dano dobrego preryowego konia, przed którego instynktem trzebaby się mieć na baczności.
Nie mogłem dostrzec, czy ci dwaj ludzie rozmawiali z sobą przy każdem spotkaniu, ale odgłos ich kroków pozwalał na domysł, że stawali na chwilę, aby sobie coś szepnąć. W czasie pobytu na sawannie zaostrzyłem był sobie bardzo słuch. Jeśli się tym razem nie myliłem, to mieliśmy tu do czynienia z bardzo szczwanymi ludźmi.
Poczołgałem się ostrożnie łukiem do konia. Był to widocznie bardzo cierpliwy i łagodny człapak, gdyż nie zdradził mego zbliżenia się ani parsknięciem, ani żadnym ruchem. Mogłem więc przylgnąć do jego ciała tak szczelnie, że byliby mnie w żaden sposób nie odkryli.
Właśnie nadchodził Wiliams z jednej, a wojażer z drugiej strony. Zanim się odwrócili, doleciały mnie całkiem wyraźnie następujące słowa:
— Ja jego, a ty murzyna!
Słowa te powiedział Wiiiams. Gdy powrócili, usłyszałem znowu:
— Oczywiście, że ich także!
Wydało mi się, że na przeciwległym punkcie stycznym zapytał drugi o mnie i o Sama. Gdy się znowu do mnie zbliżyli, zabrzmiały słowa:
— Pshaw! Jeden mały, a drugi... to będzie przecież we śnie!
„Małym“ był oczywiście Sam, a „drugim“ ja. Nie ulegało wątpliwości, że postanowili nas zamordować chociaż nie wiedziałem, dlaczego. Gdy się znowu przybliżyli, usłyszałem dokładną odpowiedź:
— Wszystkich trzech!
Być może, iż po drugiej stronie padło pytanie, czy trzej kupcy mają los nasz podzielić. Tych pięciu wojażerów chciało się więc do nas zabrać; pięciu przeciwko pięciu. Wynik tego przedsięwzięcia mógł być dla nich jak najkorzystniejszy. Byliby nas uśmiercili, nie skaleczywszy się nawet, gdyby mnie było nie przyszło na myśl, ich podsłuchać. Teraz znowu się zeszli obydwaj rozbójnicy.
— Ani minuty prędzej... wszystko w porządku! — rzekł Wiiiams do towarzysza.
Zajmująca rozmowa dobiegła do końca. Ostatnie słowa odnosiły się oczywiście do chwili, w której czyn miano spełnić. Teraz chodziło o to, kiedy to nastąpi, czy we śnie, czy dzisiaj, czy jutro? Prawdopodobniejsza była pierwsza pora, a że obywaj łotrzy mieli się jeszcze co najwyżej kwadrans przechadzać, przeto należało ich uprzedzić.
Przygotowałem się do skoku. Oni spotkali się znowu, nie zamieniwszy już ani słowa i odwrócili się równocześnie. Zaledwie Wiiiams mnie minął, zerwałem się za nim z ziemi, pochwyciłem go lewą ręką za gardło tak, że nie zdołał głosu wydać z siebie, a pięścią prawej uderzyłem go w skroń tak silnie, że obsunął się cicho na ziemię.
Teraz ruszyłem naprzód zamiast niego i zetknąłem się na przeciwległym punkcie z drugim strażnikiem, który nie spodziewał się niczego i uważał mnie za Wiliamsa. Jego spotkał ten sam los. Obaj musieli tak leżeć przynajmniej dziesięć minut, zanim mogli odzyskać przytomność. Wobec tego poszedłem szybko do grupy śpiących. Dwu tylko jeszcze nie spało, a to Sam i Bernard, którego tak zaniepokoiła wyszeptana przezemnie wskazówka, że nie mógł zasnąć.
Odwinąłem lasso z bioder, a Sam uczynił to samo.
— Tylko tych trzech wojażerów! — szepnąłem, a potem zawołałem głośno: — Dalej, wstawać, ludzie!
W jednej chwili wszyscy byli na nogach, nawet murzyn Bob, ale równocześnie owinęły się pętle naszych lass dokoła rąk i ciała dwu wojażerów. Natychmiast rzemienie zacisnęły się tak silnie, że pojmani nie mogli nawet pomyśleć o ich rozerwaniu. Bernard Marshall prawie bezwiednie rzucił się na trzeciego i przytrzymał go, dopóki nie związałem go własnem jego lassem. Stało się to tak prędko, że byliśmy już gotowi, kiedy jeden z kupców opamiętał się i krzyknął, chwytając strzelbę:
— Zdrada! Do broni!
Sam roześmiał się głośno.
— Zostawno swoją ognistą sikawkę, mój chłopcze; zabrakłoby kapsli tobie i tamtym, hihihi!
Gdy ja podsłuchiwałem, przezorny Sam pozdejmował kapsle z kominków, dowodząc tem, jak bystro mnie zrozumiał, chociaż nie zamieniliśmy z sobą ani słowa.
— Nie obawiajcie się, ludzie, nie stanie się wam nic złego! — uspokoiłem ich. — Ci chcieli nas i was zamordować, dla tego zrobiliśmy ich nieszkodliwymi narazie.
Pomimo ciemności widać było przestrach, jaki wywołały moje słowa. Nawet Bob przystąpił czemprędzej do mnie.
— Massa, czy chcą zamordować i Boba?
— I ciebie także!
— Więc umrzeć, wisieć na Estaccad, wysoko na pal!
Jeńcy nie odezwali się wcale. Liczyli napewne na pomoc straży.
— Bobie, tam leży Wiliams, a tam jego towarzysz. Przynieś ich! — rozkazałem murzynowi.
— Już nieżywi? — zapytał.
— Tylko bezprzytomni.
— Ja przynieść ich!
Olbrzymi czarny przyniósł jednego po drugim na swoich szerokich barkach, poczem ich natychmiast związano. Teraz mogłem już wyjaśnić kupcom, dlaczego to uczyniliśmy. Kupcy wpadli w straszną wściekłość i domagali się natychmiastowej śmierci wojażerów. Musiałem im się oczywiście sprzeciwić.
— Sawanna rządzi się także swojemi prawami i ustawami. Gdyby stanęli przeciwko nam z bronią w ręku, kiedy życie nasze zależałoby od mgnienia oka, moglibyśmy ich powystrzelać, ale wobec tego stanu rzeczy nie wolno nam popełnić morderstwa. Musimy tylko złożyć sąd na nich.
— Oh, oh, tak jury — rzekł murzyn, ciesząc się już z góry widowiskiem — a potem Bob powiesić wszystkich pięciu!
— Teraz nie czas na to. Noc ciemna, a ognisk nie mamy, trzeba więc zaczekać do dnia. Jest nas siedmiu, pięciu więc może spać swobodnie, a dwu będzie czuwało. O jeńców możemy być spokojni, dopóki słońce nie zejdzie.
Kosztowało mnie sporo trudu, zanim przeparłem swoje zdanie, doprowadziłem jednak do tego, że pięciu ułożyło się znów na spoczynek, ja zaś z jednym z kupców stanąłem na straży. W godzinę potem zluzowano nas, a ostatnią wartę wziął Sam na siebie, gdyż o tym czasie zaczynało już szarzeć i para oczu wystarczała zupełnie do naszego bezpieczeństwa.
Przez całą noc nie odezwał się żaden z pojmanych. Kiedyśmy jednak powstali, zauważyłem, że Wiliams i jego towarzysz już byli przytomni. Zjedliśmy najpierw śniadanie, a koniom daliśmy porcyę kukurydzy. Potem przystąpiliśmy do rozprawy. Sam skinął na mnie i powiedział:
— Oto nasz szeryf; on naprzykład zacznie jury.
— Nie, Samie, ty musisz objąć przewodnictwo.
— Ja? Heigh-ho! Co ci się stało? Sam Hawerfield szeryfem! Kto pisze książki, ten się lepiej do tego nadaje!
— Nie jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych, oprócz tego nie byłem tak długo jak ty na sawannie. Jeśli się ty usuwasz, to Bob to zrobi!
— Bob? Murzyn szeryfem? To byłoby największe głupstwo, jakiebyśmy popełnili w tej norze piaskowej. Muszę się zatem zgodzić, jeśli naprzykład ty nie przystajesz na inne załatwienie sprawy przewodnictwa.
Usiadł w odpowiedniej postawie i przybrał minę, z której wynikało dokładnie, że w tym sądzie preryowym będzie się kierował przynajmniej tą samą troskliwością i sprawiedliwością, co w jury cywilizowanego hrabstwa.
— Usiądźcie w koło, moi panowie! Wy wszyscy jesteście wotantami, a Bob niech stoi, ponieważ będzie konstablem!
Bob przyciągnął mocniej rzemień od pałasza i starał się przybrać minę, pełną jak największej godności.
— Konstablu, zdejm więzy z jeńców, gdyż znajdujemy się w kraju wolnym, niech więc nawet mordercy stają tutaj przed sędzią wolni.
— A jeżeli drapnąć wszyscy pięć, to... — ośmielił się murzyn zauważyć.
— Słuchać! — huknął nań Sans-ear. — Nikt z tych ludzi nie umknie, gdyż odebraliśmy im broń, a zanimby naprzykład zrobili dziesięć kroków, dosięgłyby ich nasze kule!
Zdjęto więźniom rzemienie, a oni podnieśli się, milcząc wciąż jeszcze zawzięcie. Każdy z nas miał strzelbę pod ręką i o ucieczce rzeczywiście ani mowy nie było.
— Ty siebie nazywasz Wiliams — zaczął Sam. — Czy to twoje imię właściwe?
Zapytany odrzekł z miną upartą:
— Nie będę wam odpowiadał. Wy sami jesteście mordercami, wy napadliście na nas i powinniście stanąć przed sądem!
— Czyń, co chcesz, mój chłopcze. Masz wolną wolę, ale pamiętaj, że milczenie znaczy tyle, co przyznanie się. A więc czy rzeczywiście jesteś wojażerem?
— Tak.
— Udowodnij to! Gdzie masz listy?
— Nie mam żadnych.
— Dobrze, mój chłopcze! To wystarczy zupełnie, aby wiedzieć, z kim się ma do czynienia. Czy powiesz mi, o czem wczoraj na warcie rozmawiałeś z swoim towarzyszem i co postanowiłeś?
— Nic! Nie zamieniliśmy ani słowa.
— Ten czcigodny mąż podszedł was i słyszał wszystko dokładnie. Nie jesteście westmanami, gdyż prawdziwy preryowy myśliwiec, byłby się o wiele mądrzej zabrał do rzeczy.
— My nie jesteśmy westmanami? All devils, skończcie już raz tę komedyę, a my wam potem pokażemy, że nie boimy się żadnego z was. Cóż wy za jedni? Greenhorny, które nas we śnie zaskoczyły, aby nas zamordować i ograbić!
— Nie rozdrażniaj się niepotrzebnie, mój synu! Dowiesz się jeszcze, kto to te greenhorny, które cię sądzić mają na śmierć i życie. Ten mąż powalił was sam jeden pięścią, a dokonał tego tak poprawnie, że nikt tego nie zauważył, nawet wy sami. Właściciel tak pięknej pięści nazywa się Old Shatterhand. A teraz przypatrzcie się mnie! Czy może ten, któremu Nawajowie obcięli uszy, nazywać siebie Sans-ear? My więc jesteśmy tymi dwoma, którzy mogą się sami zapuścić w Llano Estaccado. Prawdą jest również to, że kazaliśmy wczoraj padać deszczowi. Któż bowiem inny mógł to uczynić? A może słyszał kto kiedy, żeby deszcz dobrowolnie padał na Estaccado?
Wrażenie, jakie nasze nazwiska wywarły na tych pięciu ludziach, nie było zaiste zbyt zachęcające. Wiliams zabrał głos pierwszy. Rozważywszy sobie sytuacyę, wpadł właśnie dzięki naszym nazwiskom na myśl, że nie potrzebuje się obawiać gwałtu z naszej strony.
— Jeśli rzeczywiście jesteście tymi, za kogo się podajecie, to spodziewamy się sprawiedliwości. Powiem wam prawdę. Nosiłem dawniej inne nazwisko, lecz to nie zbrodnia, gdyż wy właściwie także nie nazywacie się Old Shatterhand i Sans-ear. Każdemu wolno przybrać sobie nazwisko, jakie mu się spodoba.
— Well! Nie jesteś też oskarżony o zmianę nazwiska!
— A morderstwa także nie możecie nam zarzucić, gdyż nie popełniliśmy go, ani nie chcieliśmy popełnić. Rozmawialiśmy wprawdzie wczoraj wieczorem o morderstwie, ale czy wymówiliśmy przytem wasze nazwiska?
Poczciwy Sam patrzył długo przed siebie, aż wkońcu rzekł z niezadowoleniem:
— Tego nie uczyniliście istotnie, ale z waszych słów można było o wszystkiem wywnioskować.
— Wniosek to jeszcze nie dowód, oparty na rzeczywistości. Taki sąd sawannowy to rzecz bardzo chwalebna, ale on może sądzić tylko na podstawie faktów, a nie domysłów. My przyjęliśmy do siebie uprzejmie Sans-eara i Old Shatterhanda, a oni w nagrodę za to chcą nas zabić. Dowiedzą się o tem wszyscy myśliwi od Wielkiego Jeziora aż po Mississipi, od Meksykańskiej zatoki aż do rzeki Niewolników, a każdy powie, że ci dwaj wielcy westmani są zbójami i mordercami.
Musiałem w duszy przyznać, że ten łotr dobrze prowadził swoją obronę, która Sama tak zaskoczyła niespodzianie, że się z miejsca poderwał.
— s’death! Tego nikt nie powie, gdyż my was nie skażemy na śmierć. Jesteście wolni, jak sądzę! Co wy, panowie, na to?
— Są rzeczywiście niewinni! — rzekli trzej kupcy których przekonanie o winie oskarżonych od początku nie było zbyt wielkie.
— Ja także nie mogę nic przeciwko nim podnieść — rzekł Bernard. — Kim są i jak się nazywają, to nas nic nie obchodzi, nasze oskarżenie opiera się tylko na domysłach, a nie na dowodach.
Murzyn Bob poprostu osłupiał, kiedy spostrzegł, że pozbawiono go nadziei powieszenia winowajców. Co do mnie, byłem z tego zwrotu sprawy dość zadowolony, przewidziałem go nawet i dlatego nietylko wczoraj doradzałem zwłokę, lecz pozostawiłem dzisiaj Samowi przewodnictwo. On jako myśliwiec posiadał wprawdzie rzadką przebiegłość, lecz brakło mu zdolności do wzięcia mordercy w ogień pytań krzyżowych. Na preryi nie jest się nigdy pewnym swego życia, na cóż więc niszczyć pięć żyć ludzkich, skoro nie zaszedł najmniejszy wrogi uczynek? W przeciwnym bowiem razie musianoby zabijać nieprzyjaciela za sam jego domniemany zamiar. Mniej zależało mi na śmierci tych ludzi, ile raczej na naszem bezpieczeństwie, a w tym względzie można było zarządzić, co było potrzebnem. Nie mogłem jednak nie ukłuć Sama za to, że dał na sobie wymóc to, na co powinniśmy byli raczej pozwolić z łagodności i łaski. Gdy więc zwrócił się z zapytaniem o moje zdanie, odrzekłem:
— Czy wiesz, Samie, co jest zaletą twojej Tony?
— Co?
— Że ma olej w głowie.
— Egad, przypominam sobie, a ty masz także widocznie dobrą pamięć na rzeczy tego rodzaju. Ale co ja jestem temu winien, że jestem myśliwcem, a nie uczonym w prawie? Ty może potrafiłbyś wydobyć co z tych ludzi, czemu więc nie przyjąłeś godności szeryfa? Teraz oni są wolni, gdyż muszę dotrzymać słowa.
— Oczywiście, gdyż moje zdanie nie mogłoby teraz rozstrzygnąć. Zwalnia się ich od oskarżenia o zamach morderczy, lecz w innym względzie jeszcze nie. Master Wiliams, zapytam was teraz o pewną rzecz, a od waszej odpowiedzi będzie zależało, co się dalej z wami stanie. W którym kierunku można najprędzej dostać się nad Rio Pecos?
— Prosto na zachód.
— W jakim czasie?
— W przeciągu dwu dni.
— Uważam was za stakemanów, chociaż chcieliście nas wczoraj przed nimi ostrzec i chociaż razem z całym oddziałem, co prawda po dostatecznem znużeniu, trzymaliście się właściwego kierunku. Zostaniecie z nami przez dwa dni jako nasi jeńcy. Jeżeli po upływie tego czasu nie będziecie jeszcze nad tą rzeką, to zginiecie, gdyż ja sam dam wam skosztować kuli albo rzemienia, lub odbędzie się nowe jury nad wami. Teraz wiecie już, o co idzie! Przywiążcie ich do ich koni i naprzód!
— Ach, och! To być dobrze! — zawołał Bob. — Jeśli nie przyjść nad rzekę, to Bob powiesić ich na drzewie!
Już w kwadrans potem znajdowaliśmy się w drodze. Jeńcy, przywiązani do koni, jechali oczywiście w środku. Bob, nie chcąc widocznie złożyć urzędu konstabla, nie odstępował ich i trzymał pod najsurowszą opieką. Sam dowodził tylną strażą, ja zaś z Marshallem prowadziłem pochód.
Wczorajszy wypadek był oczywiście przedmiotem rozmowy, ja jednak nie miałem ochoty zbytnio się nad nim rozwodzić. W końcu rzekł Marshal, przerywając rozmowę o wojażerach:
— Czy to prawda, co twierdził Sans-ear, że wywołaliście deszcz?
— Tak.
— To dla mnie niepojęte, chociaż wiem, że nie mówicie nigdy nieprawdy.
— Spowodowałem deszcz, ażeby siebie i was ocalić.
Objaśniłem mu to proste postępowanie, za pomocą którego płanetnicy i guślarze niektórych dzikich ludów zdobywają u swych współplemieńców nadzwyczajny szacunek.
— Wobec tego wszyscy zawdzięczamy wam życie. Bylibyśmy zginęli z pragnienia tam, gdzieście nas spotkali.
— Nie bylibyście zginęli z pragnienia, lecz z ręki morderców. Przypatrzcie się tylko derkom tych, tak zwanych, wojażerów; pod niemi znajdują się jeszcze pełne wory z wodą. Oni nie cierpieli najmniejszego pragnienia. Byłbym ich bezwarunkowo wystrzelał, gdybym nie czuł wstrętu do przelewu krwi ludzkiej. Jak się nazywa najmłodszy z nich, który wczoraj stał na straży razem z Wiliamsem?
— Meercroft.
— Zapewne także przybrane nazwisko. Ten łotr wydaje mi się, pomimo swego młodego wieku, najbardziej podejrzanym. Odnoszę nawet wrażenie, że podobną twarz już gdzieś widziałem w niezbyt zachęcających okolicznościach. Biada im, jeśli w oznaczonym czasie nie dostaniemy się nad rzekę! Teraz podajcie mi bliższe szczegóły zamordowania i ograbienia waszego ojca!
— Niema żadnych bliższych szczegółów. Allan udał się do Francisko po zakupy złota, a my zostaliśmy we czwórkę z Bobem i gospodynią, ponieważ robotnicy i pomocnicy mieszkali poza domem. Ojciec stale wychodził wieczorem, jak o tem wiecie, aż pewnego pięknego poranku znaleźliśmy jego trupa w zamkniętej sieni, pracownia zaś i sklep były otwarte, a wszystko, co przedstawiało jakąś wartość, zniknęło. Ojciec nosił przy sobie zawsze klucz, którym odmykało się wszystkie drzwi. Ten klucz po zamordowaniu zabrano ojcu i dokonano przy jego pomocy rabunku.
— Nie nasunęło się wam żadne podejrzenie?
— Tylko jeden z pomocników mógł wiedzieć o kluczu, wszelkie jednak policyjne śledztwa nie przyniosły żadnego wyniku. Pomocników oddaliliśmy, a oni zniknęli gdzieś bez echa. Pomiędzy zrabowanymi klejnotami znajdowały się znaczne depozyty, za które musiałem zapłacić. Pozostała kwota wystarczyła mi zaledwie na podróż do Kalifornii w celu odszukania brata, o którym nagle wszelkie wieści ucichły.
— Więc nie spodziewacie się pochwycić kiedyś złodzieja i odebrać przynajmniej części własności?
— Bynajmniej! Sprawcy są pewnie razem ze swą zdobyczą już poza granicami kraju, a chociaż umieściłem ogłoszenie o tym strasznym wypadku we wszystkich większych gazetach Europy i Ameryki i dodałem dokładny opis zrabowanych przedmiotów, mimoto na nic mi się to nie przyda, gdyż wytrawny złoczyńca znajdzie dość środków i dróg do zabezpieczenia się przed pościgiem.
— Chciałbym przeczytać to ogłoszenie!
— Możecie! Noszę przy sobie numer „Morning Heralda“, aby mieć pod ręką to ogłoszenie na wszelki wypadek.
Wydobył z kieszeni gazetę i podał mnie. Jadąc dalej, przeczytałem opis i wpadłem w podziw znowu nad jednem z owych wyższych zrządzeń, które niedowiarkowie nazywają przypadkiem. Skończywszy czytać, złożyłem papier i oddałem Marshallowi, mówiąc:
— A coby było, gdybym sprawcę, a przynajmniej jednego ze sprawców dokładnie wam oznaczył?
— Wy, Charley? — zapytał pośpiesznie.
— I dopomógł wam do odzyskania przynajmniej części straty?
— Nie róbcie lichych żartów, Charley! Wy znajdowaliście się na preryi wówczas, kiedy czyn popełniono. Jakże potrafilibyście dokonać tego, co nie udało się ludziom, dotkniętym tem najbliżej?
— Bernardzie, jestem człowiek prosty, ale szczęśliwy ten, kto z młodych lat zdołał ocalić i zachować aż do poważnego wieku męskiego swoją wiarę dziecięcą. Jest oko, czuwające nad wszystkiem, i ręka, która najgorsze zamiary zamienia dla nas w dobre, a dla tego oka, dla tej ręki leżą Louisville i sawanna blizko siebie. Popatrzcie na to!
Wydobyłem i podałem mu sakiewkę. On wziął ją z gorączkowem podnieceniem, a gdy ją otwierał, ręce mu drżały. Zaledwie okiem rzucił na zawartość sakiewki, wydał okrzyk jak zaskoczony radosną niespodzianką:
— Panie, mój Boże, nasze dyamenty! Tak, to one, to naprawdę te same! W jaki sposób...
— Stójcie! — przerwałem mu. — Pohamujcie się, mój młody panie! Idący za nami nie potrzebują słyszeć dokładnie, o czem mówimy. Jeśli to wasze kamienie, to zatrzymajcie je sobie, żebyście zaś mnie przypadkiem nie wzięli za opryszka, to wam opowiem, w jaki sposób do nich przyszedłem.
— Charley, co wam na myśl przychodzi! Jak możecie sądzić, żebym ja...
— Powoli, powoli! Krzyczycie, jak gdyby w Australii miano usłyszeć, o co nam tutaj chodzi!
Poczciwego Bernarda istotnie pozbawiła radość potrzebnego w takich razach spokoju. Cieszyłem się z całego serca jego szczęściem i żałowałem tylko, że razem z kamieniami niepodobna było zwrócić mu życia ojca.
— Opowiadajcie, Charley! Ciekawym, jak moje kamienie dostały się w wasze ręce — prosił mnie.
— Sprawcę mordu i rabunku miałem już prawie w ręku. Był tak blizko mnie, że tą nogą strąciłem go z lokomotywy, na której stałem, a Sam ścigał go, choć bezskutecznie. Lecz spodziewam się, że dostanę go znowu w ręce i to wkrótce może po drugiej stronie Rio Pecos. On bowiem zwrócił się tam pewnie z powodu jakiegoś nowego łajdactwa, na którego ślad również wpadniemy.
— Opowiadajcie, Charley, opowiadajcie!
Opowiedziałem mu o napadzie na pociąg, dokonanym przez Ogellallajów, wraz ze wszystkimi szczegółami i przeczytałem potem list Patrika do Freda Morgana. Bernard przysłuchiwał się z największą uwagą, a potem rzekł:
— Pochwycimy go, Charley, pochwycimy i dowiemy się także, gdzie reszta klejnotów się podziała!
— Nie zaczynajcie znowu krzyczeć, Bernardzie! Zostawiliśmy wprawdzie naszych towarzyszy za sobą o kilka długości końskich, tu na Zachodzie jednak należy się ukrywać z najdrobniejszą nawet rzeczą, gdyż nierozwaga nigdy nie przynosi pożytku.
— Chcecie naprawdę oddać mi kamienie bez żadnego warunku i bez żadnych pretensyi?
— Oczywiście, przecież są wasze!
— Charley, jesteście... lecz posłuchajcie! — rzekł i sięgnąwszy do sakiewki, wyciągnął jeden z większych dyamentów. — Zróbcie mi tę przyjemność i weźcie to na pamiątkę odemnie!
— Pshaw! Ani mi się śni, Bernardzie! Zresztą nawet nie możecie nic darować, gdyż te kamienie należą nietylko do was, lecz i do brata.
— Allan zgodzi się na to, co ja uczynię!
— Być może, jestem nawet o tem przekonany; zważcie jednak, że te kamienie nie są jeszcze wszystkiem, coście utracili. Zatrzymajcie zatem ten kamień, a kiedyś przy rozstaniu dacie mi coś innego, co was nic nie będzie kosztowało, dla mnie zaś będzie miłą pamiątką. Teraz jedźcie dalej w tym samym kierunku, a ja zaczekam na Sama.
Zostawiłem go sam na sam z jego szczęściem i zatrzymałem się, ażeby wszystkich przepuścić obok siebie, dopóki nie nadjechał Sans-ear.
— Co nadzwyczajnego załatwiałeś tam na przedzie? — zapytał mnie. — Biliście rękami powietrze, jak gdybyście nam chcieli przedstawić balet na koniach.
— Czy wiesz, kto jest mordercą ojca Bernarda?
— No? Nie dowiedziałeś się chyba teraz o tem!
— Owszem!
— Well done! Tobie się wszystko udaje. Drugi latami nieraz dobija się swego celu, a ty po to samo potrzebujesz tylko sięgnąć we śnie w powietrze i masz to. No, któżto? Spodziewam się, że się nie przeliczyłeś!
— Fred Morgan.
— Fred Morgan? On? Charley, uwierzę ci we wszystko, ale nie w to. Morgan jest łotrem wśród westmanów, ale na Wschód nie zachodzi.
— Nie będę się sprzeczał. Ale kamienie były własnością Marshalla i już mu je oddałem.
— Ha, skoro to uczyniłeś, to musisz być nadzwyczajnie pewnym. Ucieszy się biedny chłopiec! Wobec tego jest nowy powód do pomówienia kilku słów z tym Morganem. Obym jak najprędzej mógł dla niego naciąć karby!
— A co zrobimy, gdy się z nim załatwimy?
— Co zrobimy? Hm, ja tylko za nim udałem się na Południe i poszedłbym aż do Meksyku, Brazylii i Kraju Ognistego. Jeśli go jednak tu znajdę, to wszystko mi jedno, dokąd się potem zwrócę. Może przyjdzie mi chęć wyjechać do starej Kalifornii, gdzie podobno nie brak sposobności do nadzwyczajnych przygód.
— W takim razie idziemy razem. Pozostaje mi jeszcze kilka miesięcy czasu, a nie chciałbym poczciwego Bernarda puszczać samego w tę daleką i niebezpieczną drogę.
— Well, a więc zgoda! Postaraj się przedtem o to, żebyśmy wydostali się z tego piasku i z tego towarzystwa, które mi się teraz mniej podoba, aniżeli rano, a szczególnie nie przypada mi do smaku twarz tego młodego. To gęba, że tylko bić i zdaje mi się, że widziałem ją już raz przy jakiejś złej robocie.
— Mnie tak samo się zdaje. Może sobie przypomnę, gdzie się z nim zetknąłem.
Jechaliśmy bez przeszkody aż do wieczora. Gdy się ściemniło, zatrzymaliśmy się, a zaopatrzywszy konie i zjadłszy po kawałku twardego suszonego mięsa, udaliśmy się na spoczynek. Jeńców skrępowano na noc, a straż pilnowała, żeby się nie uwolnili. Gdy nadszedł ranek, ruszyliśmy znowu naprzód i już około południa znaleźliśmy się na obszarze mniej wyjałowionym. Kaktusy, napotkane po drodze, były soczystsze, a tu i ówdzie wystawały już z piasku kępki żółtozielonej trawy, którą konie żarłocznie skubały. Zwolna zaczęły się te kępki łączyć w szersze płaszczyzny, pustynia zmieniła się w łąkę, wobec czego musieliśmy z koni pozsiadać, aby je zaspokoić. Z iście wilczym głodem rzuciły się też one na zieleń. Nie mogliśmy im na zbyt wiele pozwolić dlatego spętaliśmy i przywiązaliśmy je do palików, żeby pasły się tylko na długość lass. Teraz byliśmy pewni, że znajdziemy niebawem wodę, wobec tego nie oszczędzaliśmy już resztek tej, którą mieliśmy z sobą.
Gdyśmy się tak cieszyli, że straszna pustynia została już nareszcie za nami, przystąpił do mnie Wiiiams i zapytał:
— Sir, czy teraz wierzycie, że powiedziałem prawdę?
— Wierzę.
— Więc oddajcie nam broń i konie i puśćcie nas wolno. Nie zrobiliśmy wam nic złego i mamy prawo tego żądać.
— Być może, ponieważ jednak nie mogę sam rozstrzygać, muszę przeto poradzić się drugich.
Zeszliśmy się na naradę, którą ja rozpocząłem z góry obmyślanym wstępem.
— Panowie! Pustynię minęliśmy szczęśliwie, a przed nami otwiera się kraj dobry. Teraz zachodzi pytanie, czy możemy jeszcze razem pozostać. Dokąd zamierzacie się udać? — zwróciłem się przedewszystkiem do kupców.
— Do Paso del Norte — brzmiała odpowiedź.
— My czterej pojedziemy do Santa Fé, drogi więc nasze się rozchodzą. A teraz jeszcze pytanie, co zrobić z tymi pięciu ludźmi.
Tę ważną sprawę załatwiono po krótkiej naradzie w ten sposób, że postanowiono wypuścić wojażerów na wolność i to nie dopiero jutro, lecz dzisiaj jeszcze. Nie sprzeciwiało się to mojemu planowi, przeto jeńcy otrzymali swoją własność napowrót i ruszyli w drogę natychmiast. Na pytanie, w którą stronę się zwrócą, odpowiedział Wiliams, że pójdą wzdłuż rzeki Pecos aż do Rio Grande, aby tam zapolować na bawoły. W pół godziny po nich odjechali także kupcy i niebawem obie grupy zniknęły na widnokręgu.
My siedzieliśmy jeszcze dalej w milczeniu, aż Sam przerwał ciszę słowami:
— Jak sądzisz o nich, Charley?
— Że nie pójdą do Rio Grande, lecz zastąpią nam drogę do Santa Fé.
— Well, ja myślę tak samo. Roztropnie postąpiłeś, mówiąc im, iż tam się udamy. Czy zatrzymamy się tutaj, czy też zaraz dalej ruszymy?
— Jabym radził zostać. Za tamtymi pójść nie możemy, gdyż oni tego właśnie się spodziewają i będą uważali, ponieważ zaś czekają nas może trudy, którym nie podołałyby jeszcze nasze konie, to dobrze będzie, jeśli pozwolimy im do jutra spocząć i paść się.
— A jeśli ci ludzie w nocy powrócą i napadną na nas? — zapytał Marshall.
— To zmusiliby nas nareszcie, żebyśmy tak pogadali z nimi, jak na to zasługują. Zresztą ja wyjadę na zwiady. Wezmę to na siebie, ponieważ mój koń najsilniejszy. Wy zostaniecie oczywiście tutaj aż do mego powrotu, który nastąpi prawdopodobnie dopiero wieczorem.
Dosiadłszy konia, pojechałem śladami wojażerów. Wiodły one w kierunku południowo zachodnim, tymczasem trop kupców szedł bardziej ku południowi.
Jechałem kłusem. Wojażerowie oddalili się wolnym krokiem, potem jednak niewątpliwie jazdę przyśpieszyli, gdyż upłynęło z pół godziny, zanim ich zobaczyłem. Wiedziałem, że nie mieli dalekowidza, mogłem więc za nimi swobodnie jechać, nie spuszczając ich z soczewki mojej lunety.
Po upływie pewnego czasu odłączył się jeden z nich ku memu zdumieniu od reszty i zwrócił się prosto ku zachodowi, gdzie ciągnęły się na preryi pasy zarośli, jak półwyspy, co wskazywało na istnienie potoków. Co miałem zrobić i za kim podążyć? Czy za tymi czterema, czy też za owym jednym? Przeczucie mówiło mi, że ten jeden nosił się z jakimś planem przeciwko nam. Dokąd się reszta udała, to mi było obojętnem, ponieważ stale oddalali się od naszego obozu, ale wiadomość o tem, co ten jeden zamierzał, mogła nam przynieść wielką korzyść, dla tego ruszyłem za nim.
W trzy kwadranse mniej więcej zniknął mi z oczu w zaroślach. Puściłem cwałem mustanga i zatoczyłem łuk, by się nie zdradzić, gdyby powracał tą samą drogą. Niedaleko od miejsca, na którem on skrył się w zarośla, dostałem się także ja do nich, jechałem jednak niemi jeszcze przez jakiś czas, dopóki nie dotarłem do małego, wolnego i otoczonego krzakami, placu, porosłego soczystą zielenią. Tutaj ku mojej wielkiej radości wytryskało źródło czystej wody. Zsiadłem z konia, przywiązałem go tak, że mógł się paść i poić, a potem napiłem się sam znakomitej wody i poszedłem tam, gdzie spodziewałem się natrafić na trop jeźdźca,
Stało się to wkrótce, a nawet zauważyłem ku mojemu zdumieniu, że przejechało tędy kilku jeźdźców i że znajdowała się tu porządna ścieżka, której często używano. Nie wstąpiłem na nią, gdyż mogła być strzeżoną przez człowieka, który mnie mógł poczęstować każdej chwili kulą. Przeciskałem się więc równolegle do niej pomiędzy krzakami, dopóki głośne parskanie nie zwróciło mojej uwagi.
Właśnie miałem zamiar wejść w krzak, aby zobaczyć, gdzie stał koń, który zaparskał, kiedy odskoczyłem błyskawicznie: tuż przedemną leżał na ziemi człowiek z głową pomiędzy zaroślami w ten sposób, że mógł się przypatrywać ścieżce, gdy tymczasem jego niepodobna było z niej zobaczyć. Była to zapewne straż, z której obecności należało wnosić, że w pobliżu znajduje się całe towarzystwo.
Człowiek ten nie spostrzegł mnie, ani nie posłyszał. Cofnąłem się o kilka kroków, żeby go obejść i udało mi się to tak zupełnie, że w pięć minut zbadałem cały teren.
Ścieżka biegła ku szerokiej polanie, na której środku rosły gęste zarośla, tak poprzeplatane dzikim chmielem, że trudno było przez nie coś zobaczyć. Stamtąd doleciało mnie parskanie. Poczołgałem się skrajem polany, aby zobaczyć, czy w zaroślach znajduje się jaki otwór, lecz nie znalazłem żadnego. Niezawodnie zakryto go gdyż w tej chwili właśnie odezwał się jeden, a potem drugi głos, zdradzając obecność większej liczby ludzi.
Czy miałem się odważyć i podejść ich, czy nie? Było to niebezpieczne, lecz mimoto postanowiłem to uczynić. W kilku szybkich skokach przeniosłem się na drugą stronę polany i to w miejscu, gdzie strażnik nie mógł mnie spostrzec, bo zarośla znajdowały się pomiędzy mną a nim. Dopóki mogłem iść niepostrzeżenie, krzaki były tak gęste, że nie dało się przebić ich nawet wzrokiem. Tylko w jednem miejscu, tuż przy korzeniach, można było wsunąć się w nie, leżąc na ziemi. Szło mi to wprawdzie powoli, bardzo powoli, lecz przecież dokonałem tego i zauważyłem, że zwarte od zewnątrz zarośla były tak wyrąbane, że środek ich tworzył wolne miejsce o trzydziestu mniej więcej łokciach średnicy. Po jednej stronie tego miejsca zobaczyłem nie mniej jak ośmnaście koni, poprzywiązywanych tuż obok siebie. Nieopodal mojej kryjówki siedziało siedmnastu mężczyzn na ziemi obok kupy rozmaitych przedmiotów, przykrytych bawolemi skórami. Doznałem wrażenia, że widzę jaskinię zbójecką, w której łotry gromadzą wszystko, co zabiorą ofiarom napadów.
Właśnie mówił jeden z tych ludzi do wszystkich. Był to Wiiiams, ten sam, jak się teraz przekonałem, który oddzielił się był od reszty wojażerów. Słyszałem każde jego słowo.
— Jeden z nich pewnie nas podsłuchał, gdyż nagle tak uderzono mię pięścią w głowę, że runąłem jak pień.
— Podsłuchano cię? — zapytał surowo drugi, odziany w dość bogate meksykańskie ubranie. — Jesteś tuman, z którego nie mamy żadnego pożytku. Jak można się nie ustrzec przed podsłuchaniem i to w dodatku na Estaccado, na którem niema gdzie się ukryć!
— Nie bądź zbyt surowy, kapitanie! — rzekł Wiliams. — Gdybyś wiedział, kto to był, przyznałbyś, że sam nie czujesz się wobec niego bezpiecznym.
— Ja? Czy mam ci kulą łeb strzaskać? A więc nietylko podsłuchano cię, lecz nawet powalono, powalono pięścią jak dziecko, jak tchórza?
Żyły nabrzmiały Wiliamsowi na czole.
— Wiedz, kapitanie, że tchórzem nie jestem. Ten, który mnie pokonał, rozciągnąłby i ciebie jednem uderzeniem.
Kapitan zaśmiał się głośno:
— Opowiadaj dalej!
— I Patrik, który nazwał siebie Meercroft, runął pod jego uderzeniem.
— Patrik? Ten z czaszką byka? I kiedyż to?
Wiliams opowiedział zdarzenie aż do chwili, w której puściliśmy wojażerów na wolność.
— Carajo, łotrze, zastrzelę cię, jak psa! Ten drab wraz z czterema moimi najlepszymi ludźmi dopuścił do tego, że go jakieś przybłędy podsłuchały, a potem powaliły i pojmały, jak chłopca bez szpiku w kościach, który nie odstąpił jeszcze nigdy od matczynego fartuszka!
— Tunder-storm, kapitanie, czy wiesz, kto byli ci dwaj ludzie, z których jednego zwano Charleyem, a drugiego z początku Samem Hawerfieldem? Gdyby ci dwaj weszli tutaj teraz tylko ze strzelbami w ręku i z nożami za pasem, nie wiedziałby niejeden, czy ma się bronić, czy poddać. To byli Old Shatterhand i mały Sans-ear.
Dowódca zerwał się z miejsca i zawołał:
— Kłamco! Chcesz tylko tem usprawiedliwić swoje tchórzostwo!
— Kapitanie, przebij mnie, a przekonasz się, że nie zadrga mi nawet powieka!
— Mówisz więc istotnie prawdę?
— Tak.
— Jeśli tak, per todos los santos, to muszą ci obaj zginąć, a z nimi murzyn, gdyż ci dwaj myśliwcy nie spoczną, dopóki nas nie odkryją i nie zniszczą.
— Nic nam nie zrobią, gdyż uradzili jechać natychmiast do Santa Fé.
— Milcz! Jesteś tysiąc razy głupszy od nich, a mimoto sam nie powiedziałbyś im, dokąd idziesz naprawdę. Znam bardzo dobrze sposoby tych północnych obieżylasów. Jeśli zechcą szukać naszych śladów, to znajdą je, choćbyśmy powietrzem jechali. Nie jesteśmy nawet pewni, czy któryś z nich nie siedzi teraz już w krzakach i nie słyszy naszej rozmowy.
Słowa te wywołały we mnie nie obojętne wrażenie, mówca zaś rzekł w dalszym ciągu:
— Ja znam bardzo dobrze ich sposoby, gdyż przez cały rok byłem ze słynnym Florimontem, którego biali nazywali tylko Track Smeller[14], a Indyanie As-ko-lah[15]. U jego boku poznałem wszystkie ich sztuczki. Zapewniam was, że ci ludzie nie udadzą się do Santa Fé, ani nie opuszczą dzisiaj swego obozu. Wiedzą, że jutro jeszcze znajdą wasze ślady i że konie ich muszą przedewszystkiem wypocząć. Potem wyruszą jutro za nami, wzmocnieni na duchu i na ciele i chociaż my ich napewno położymy trupem, to oni rozciągną przynajmniej połowę z nas na ziemi. Słyszałem, że Old Shatterhand ma strzelbę, z której może strzelać przez cały tydzień, nie nabijając. Dyabeł mu ją sporządził, a on zapisał mu za to duszę. Wobec tego musimy na nich napaść jeszcze dzisiaj wieczorem, gdy będą spali pod osłoną jednej tylko straży na szczęście, gdyż jest ich tylko czterech. Czy znasz dobrze to miejsce?
— Tak — odrzekł Wiliams.
— To bądźcie gotowi. Punktualnie o północy musimy być tam, ale bez koni. Podejdziemy i zaskoczymy ich tak, że zabraknie im czasu pomyśleć o obronie.
Zacny kapitan nie znał nas przecież tak dokładnie, jak sądził, gdyż byłby wydał zupełnie inne zarządzenia. Na preryi zdarza się tak samo jak w cywilizowanych krajach skłonność do przesady, która robi „z muchy słonia“, jak się to zwykle powiada. Jeśli się myśliwiec raz lub dwa razy postawi dzielnie do swoich wrogów, a w dodatku zdoła bystrość swoją zaznaczyć, to głoszą o nim od obozu do obozu, wszędzie coś dodadzą, aż wkońcu zostaje on bohaterem, a imię jego działa prawie tak samo jak jego broń. Ja dostałem dopiero co nawet strzelbę od dyabła, a tem cudownem narzędziem był mój zwykły sztuciec, z którego mogłem dwadzieścia pięć razy wystrzelić.
— Gdzie jest Patrik z tamtymi? — zapytał dowódca.
— Udał się do Head Pik, by tam poczekać na ojca, jak ci o tem sam doniósł. Przy tej sposobności zabierze się do tych trzech kupców, którzy mają broń bardzo ładną i wiozą z sobą dużo pieniędzy.
— Przyśle mi więc zdobycz?
— Przez dwu ludzi, a trzeciego weźmie z sobą.
— Najlepsze strzelby zabierzemy obydwu myśliwcom. Słyszałem, że z Sans-eara strzelby można strzelać na odległość tysiąca dwustu kroków.
Wtem zabrzmiało z oddali szczekanie psa preryowego. Był to znak źle obrany, gdyż w tych stronach nie żyły te zwierzęta.
— Antonio nadchodzi z palami, które potem ma zanieść na Estaccado — rzekł kapitan. — Niech ich tam nie składa, lecz wejdzie tutaj. Od kiedy ci westmani znajdują się w naszem pobliżu, musimy rozwinąć czujność zdwojoną.
Słowa te upewniły mnie już całkiem, że mamy do czynienia z dobrze zorganizowaną bandą palowców, a na ukryte pod skórami przedmioty składały się niezawodnie nagromadzone tutaj łupy, dawniej własność ludzi, którzy te straty jeszcze życiem przypieczętować musieli.
W tej chwili rozchyliła się tuż przedemną ściana zarośli, utworzona tylko ze zwisających powoi, dzięki czemu łatwo mogła się podnosić. Przez otwór wjechało trzech jeźdźców, których konie wlokły za sobą znaczną ilość tyk, przymocowanych rzemieniami po obu stronach siodeł na wzór Indyańskich tyk namiotowych.
Przybycie tych ludzi zaprzątnęło tak dalece uwagę obecnych, że ja mogłem się cofnąć wygodnie. Przedtem jednak postarałem się o dowód, że tam byłem. Oto dowódca złożył był za sobą pas z nożem i dwoma okutymi mosiądzem pistoletami tak, że jednego z nich mogłem ręką dosięgnąć. Zabrałem więc pistolet i zacząłem powoli czołgać się wstecz, zacierając za sobą cal po calu ślady. To samo uczyniłem także poza ścianą zarośli, poczem przemknąłem szybko przez polanę i wpadłem znowu w zarośla. Stąd posuwałem się dalej wstecz na palcach rąk i nóg, aby trop zniszczyć za sobą, dopóki nie oddaliłem się na tyle, że mogłem już w wyprostowanej postawie powrócić do mego konia. Odwiązawszy go, objechałem takim łukiem, że stakemani nie mogli odkryć mojej obecności.
Kiedy przybyłem do towarzyszy, zaczął już mrok zapadać. Zauważyłem po ich minach, że się już o mnie niepokoili i z niecierpliwością oczekiwali mojego powrotu.
— Przyjść massa Charley! — zawołał Bob tonem, w którym odczułem niemały stopień przywiązania do mej osoby. — O, Bob być w strachu i wszyscy o massa Charley!
Tamci byli mniej sangwiniczni. Kazali mi usiąść obok siebie, a potem Sam zapytał:
— No?
— Kupcy będą zabici!
— Przypuszczałem to! Ci wojażerowie, a w rzeczywistości stakemani, zmienili kierunek i napadną w nocy na swe ofiary, jeśli nie uczynili tego jeszcze za dnia.
— Zgadnij, kto był ten Meercroft!
— Słyszałeś już nie raz odemnie, że chętniej borykam się z niedźwiedziem, niż odgaduję coś, co można mi zaraz powiedzieć!
— Nazwisko Meercroft było fałszywe, a...
— Nie byłbym też na tyle głupim, żebym wierzył.
— A — skończyłem przerwane zdanie — ten człowiek nazywa się Patrik Morgan!
— Pa...trik... Mor...gan...! — zawołał Sam poraz pierwszy, od kiedy go znałem, z miną wielkiego zmartwienia. — Patrik Morgan! Czy to być może? O Samie Hawerfield, ty stary coonie[16], jaki z ciebie osioł! Masz tego łotra już pomiędzy palcami, jesteś szeryfem w sądzie nad nim i puszczasz go znowu wolno! Charley, czy wiesz pewnie, że to jest on?
— Nawet bardzo dokładnie. Pojmuję już teraz, dlaczego wydał mi się tak znanym: on podobny do ojca.
— All right! Teraz mi się rozjaśnia! Z tego samego powodu przyszło mnie także na myśl, że go już gdzieś widziałem. Gdzie on jest? Przypuszczam, że nie zdoła nam umknąć!
— Zamorduje owych trzech kupców, a potem uda się tylko z jednym towarzyszem do Skettel Pik i Head Pik, aby tam spotkać się z ojcem.
— W takim razie ruszamy za nim!
— Stój, Samie! Wieczór już zapada, nie zobaczymy więc jego śladów, a oprócz tego musimy się przygotować na zaszczytne odwiedziny.
— Odwiedziny? Któż tu przyjdzie?
— Ten Patrik jest członkiem bandy stakemanów, którzy opodal mają swój obóz. Ich dowódca, Meksykanin, którego nazywają kapitanem, odbył niewątpliwie pod starym Florimontem wcale niezłą szkołę. Podsłuchałem tych rozbójników, gdy Wiliams opowiadał im o naszej przygodzie. Chcą na nas uderzyć punktualnie o północy.
— Przypuszczają więc, że tu zostaniemy?
— Istotnie.
— Well, w takim razie niech się spełni ich życzenie, gdyż teraz dopiero zatrzymamy się naprawdę i powitamy ich serdecznem good evening! Ilu ich jest?
— Dwudziestu jeden.
— To trochę za dużo na nas czterech! Wobec tego ja radzę zrobić tak: Zapalmy ognisko, poukładajmy dokoła nasze bluzy, żeby je te łotry wzięły za nas, sami zaś ustawmy się nieco dalej, żeby napastnicy weszli pomiędzy nas a płomienie. W ten sposób będziemy mieli dobry cel.
— To dobry plan — oświadczył Bernard — i zdaniem mojem jedyny, jaki się da wykonać w naszem położeniu.
— Pięknie! W takim razie poszukajmy zaraz materyału na ognisko, zanim całkiem się ściemni — rzekł Sam, powstając.
— Siedź! — odrzekłem na to ja. — Czy sądzisz rzeczywiście, że w ten sposób możemy stanąć do walki z dwudziestu jeden ludźmi.
— Czemu nie? Uciekną zaraz po pierwszych strzałach, bo nie będą wiedzieli, kogo mają za sobą.
— A jeżeli ten capitano jest na tyle mądry, że zrozumie nasz podstęp? Wtedy czeka nas ciężka przeprawa, w której wyginiemy pomimo oporu.
— Na podobne rzeczy powinien być myśliwiec zawsze przygotowany!
— W takim razie musiałbyś także wyrzec się schwytania obydwu Morganów!
— Behold, to słuszne! Z twoich słów widać, że najchętniej zabrałbyś się stąd pocichu i nie zaczepiał tych rabusiów. Tymczasem takiego kroku nie usprawiedliwilibyśmy ani wobec Boga, ani wobec tych wszystkich zacnych ludzi, którzy podróżują przez Estaccado!
— Pojmujesz moje zapatrywanie w tej sprawie całkiem błędnie. Ja mam inny plan, i zdaje mi się, że lepszy.
— No, jaki?
— Wpaść na ich hide-spot[17] i zabrać im konie oraz zapasy, gdy oni nas tutaj będą szukali.
— Good lack, to prawda! Ale mówisz o uprowadzeniu koni. Czy chcą na nas uderzyć pieszo?
— Właśnie. Z tego też wnoszę, że opuszczą swoją kryjówkę na dwie godziny przed północą, gdyż tyle czasu będą potrzebowali, aby się tu dostać.
— Czy tylko nie zawiodą cię twoje rachuby?
— Niema obawy! Czekając tutaj na nich, narażamy na niebezpieczeństwo nasze życie, jeśli zaś zabierzemy im żywność, amunicyę i konie, to przynajmniej przez dłuższy czas nie będą mogli uprawiać swego rzemiosła, a my nie wydamy nawet jednego strzału.
— Oni zostawią pewnie kogoś na straży!
— Znam miejsce, na któremby się strażnik w danym razie znajdował.
— Pomyśl, że będą nas ścigali!
— To samo uczyniliby niezawodnie, gdybyśmy tu na nich zaczekali, a wtedy dopiero musielibyśmy umykać.
— Masz niestety słuszność! Kiedy więc ruszamy?
— Za kwadrans będzie już zupełnie ciemno. O tej porze się wybierzemy.
— O to być pięknie! — rzekł murzyn. — Bob jechać razem i wziąć wszystkie rzeczy, jakie leżeć u zbójców. To lepiej, niż zostać i zastrzelić Boba!
Tymczasem noc zaległa okolicę, że było widać zaledwie o kilka kroków. Wyjechaliśmy więc, ja na czele, a reszta za mną wzorem Indyan jeden za drugim.
Oczywiście nie puściliśmy się prosto do kryjówki, lecz zatoczyliśmy jak największe koło, po którem dostaliśmy się na miejsce w zaroślach, oddalone może o milę angielską od obozu stakemanów. Przywiązaliśmy tu konie i udaliśmy się pieszo ku kryjówce. Chociaż zarówno Marshall jak i murzyn nie mieli wielkiej wprawy w skradaniu się, mimoto dotarliśmy niepostrzeżenie na skraj polany wprost naprzeciwko zarośli, w których przedtem leżała warta.
Światło nad obozem dowodziło, że płonęło ognisko, a przynajmniej pochodnia, dokoła nas jednak było tak ciemno, że mogłem bez obawy przejść przez polanę w wyprostowanej postawie. Odnalazłem szczęśliwie to miejsce, z którego podsłuchałem był poprzednią rozmowę, a przecisnąwszy się pomiędzy korzeniami, ujrzałem wszystkich, jak stali w pełnem uzbrojeniu gotowi do drogi.
— Gdybyśmy byli znaleźli choć najmniejszy ślad, to należałoby przypuścić, że jeden z tych dwu myśliwców był tutaj, żeby nas podsłuchać. Gdzie się podział ten pistolet? Może zgubiłem go podczas jazdy dziś rano i nie zauważyłem tego, odkładając pas. Hoblyn, czy widziałeś rzeczywiście ich wszystkich czterech, siedzących razem?
— Wszystkich czterech! Było trzech białych, a jeden czarny, a ich konie, z których jeden nie miał ogona i wyglądał jak kozioł bez rogów, pasły się obok.
— To stara klacz Sans-eara, sławna, jak on sam. Oczywiście nie dostrzegli ciebie?
— Nie. Podjechałem z Wiliamsem tylko na taką odległość, na jaką pozwalał wzgląd na nasze bezpieczeństwo i poczołgałem się potem po ziemi, dopóki nie zobaczyłem dobrze wszystkiego.
Uczeń Florimonta był więc na tyle rozsądny, że wysłał patrol naprzeciw. Szczęściem stało się to wówczas, kiedy ja już byłem znowu razem z przyjaciółmi.
— W takim razie wszystko dobrze pójdzie! Ty Wiliams, jesteś znużony i zostaniesz tutaj, a ty Hoblyn obejmiesz wartę na drodze. Reszta naprzód za mną!
Przy świetle niezbyt jasno płonącego ognia zobaczyłem, jak otwarto wejście. Dziewiętnastu ludzi opuściło kryjówkę, a dwaj wymienieni zostali. Jeszcze nie wszyscy zniknęli byli na ścieżce, kiedy ja znów znalazłem się obok Sama.
— Jak tam, Charley? Zdaje mi się, że oni wyruszają!
— Tak. Dwu zostało w domu, jeden jako straż na drodze, a Wiliams w samej kryjówce. Ten drugi nie jest uzbrojony, ale strażnik ma już strzelbę w ręku. Teraz nie zaczniemy jeszcze na wypadek, gdyby zapomniawszy co, powrócili. Ale przygotujmy się tymczasem. Chodź, Samie! Wy dwaj zostaniecie tutaj, dopóki was nie zawołamy, lub nie przyjdziemy po was!
Po tem zarządzeniu podeszliśmy aż do drogi. Tam staliśmy z dziesięć minut, zanim się ukazał strażnik, który widocznie nie obawiał się ani trochę o swoje bezpieczeństwo, gdyż szedł tak powoli i swobodnie, że może po upływie kwadransa zbliżył się do nas. Teraz było już pewnem, że nikt nie wróci, przeto należało nie zwlekać.
Ja przycisnąłem się z jednej, a Sam z drugiej strony do krzaka. W chwili, gdy strażnik znalazł się pomiędzy nami, pochwycił go Sam za gardło. Ja oderwałem od bluzy jego dużą szmatę, zwinąłem ją w kłąb i wcisnąłem między zęby. Następnie własnem jego lassem skrępowaliśmy mu ręce i nogi i w tym stanie przywiązali do krzaku.
Potem udaliśmy się do wejścia, gdzie ja odsunąłem trochę na bok gałęzie dzikiego chmielu. Wiliams siedział przy ogniu i piekł kawałek mięsa. Był zwrócony do mnie plecyma, dzięki czemu mogłem się do niego zbliżyć niepostrzeżenie.
— Trzymajcie wyżej, master Wiliams, bo przypalicie! — odezwałem się nagle.
Stakeman odwrócił się, a skoro mnie poznał, wprost nie mógł się ruszyć z miejsca.
— Dobry wieczór! Omal że nie zapomniałem przywitać się z wami, a gentlemanom waszego pokroju należy się nie byle jaka grzeczność.
— Old... Old... Shat... Shatterhand! — wyjąkał, wytrzeszczając na mnie oczy. — Czego tu chcecie?
— Muszę oddać kapitanowi pistolet, który dzisiaj zabrałem, kiedyście mu opowiadali o swojej przygodzie.
Wiiiams skurczył jedną nogę, jak gdyby próbował się podnieść i oglądnął się, czy może dosięgnąć strzelby, przy nim bowiem tylko nóż leżał.
— Siedźcie spokojnie, master, bo za najmniejszy ruch zapłacicie życiem. Po pierwsze: mam nabity pistolet waszego kapitana, a powtóre: wystarczy wam spojrzeć ku wejściu, aby zobaczyć, że jest tu nas więcej!
Stakeman obrócił się i dostrzegł Sama, który mierzył do niego z rusznicy.
— Thunder-storm... jestem zgubiony!
— Może jeszcze nie, jeśli będziecie posłuszni. Bernard, Bob, do mnie!
Na ten okrzyk ukazali się wezwani w wejściu.
— Przy siodłach wiszą lassa, Bobie. Weź jedno i zwiąż tego człowieka!
— O wszystkie piekła! Żywcem mnie już drugi raz nie pochwycicie!
Z temi słowy pchnął się palowiec własnym nożem w serce i padł na ziemię.
— Boże, bądź miłościw jego duszy! — rzekłem.
— Na sumieniu tego łotra ciąży może więcej niż sto żyć ludzkich — odezwał się Sam ponuro. — Nigdy jeszcze nóż nie trafił właściwiej, jak tym razem w tego człowieka.
— On siebie sam osądził — odparłem. — Dobrze, że my nie musieliśmy tego uczynić.
Następnie wysłałem Boba po Hoblyna, który też niebawem leżał przed nami na ziemi. Gdy mu wyjęto z ust knebel, odetchnął głęboko i ciężko i pełen przerażenia utkwił wzrok na zwłokach towarzysza rozbojów.
— Zginiesz tak, jak ten, jeśli nam nie dasz żądanych wyjaśnień.
— Powiem wszystko! — przyrzekł wylękły rabuś.
— Gdzie złoto schowane?
— Zakopane za workami z mąką.
Pozdejmowaliśmy skóry i zaczęliśmy badać zapasy. Było tam poprostu mnóstwo tego wszystkiego, co kiedykolwiek przewożono przez Estaccado. Broń wszelkiego rodzaju, proch, ołów, naboje, lassa, siodła, worki, koce, zupełne ubrania myśliwskie, sukna i calico, ozdoby, nieprawdziwe korale i sznury pereł, noszone z upodobaniem przez Indyanki, towary szmuklerskie, różne narzędzia, oraz wiele puszek pełnych pemmikanu[18], wielka ilość innych środków żywności, a po wszystkiem poznać było, że pochodziło z grabieży.
Bob rzucał dokoła siebie workami, jak gdyby to były kapciuchy z tytoniem. Marshall wyszukał między narzędziami motykę i łopatę. Wzięto się do kopania i niebawem wydobyto tyle piasku złotego i ziarnek, że można było dobrze konia tem objuczyć.
Zgroza mnie zdjęła na myśl, ilu biednych poszukiwaczy złota musiało zginąć, zanim nagromadzono tu taką ilość deadly dust[19], który słusznie zasługuje na to miano. Powracający poszukiwacze przynoszą z sobą nie wiele tego do ojczyzny i zmieniają owoce swojej pracy na przekazy i kwity depozytowe, albo na papierowe pieniądze. Pomordowani mieli niezawodnie te papiery przy sobie. Gdzie się więc teraz mogły znajdować?
— Gdzie są pieniądze i papiery, które zabraliście ograbionym? — zapytałem Hoblyna.
— W kryjówce, daleko stąd. Kapitan nie chciał ich tu przechowywać, gdyż należeli do naszego towarzystwa członkowie, którym nie ufał.
— Więc tylko on wie o tej kryjówce?
— On i porucznik.
— Kto jest porucznikiem?
— Patrik Morgan.
Teraz błysnęła mi przez głowę myśl. „Wzbogacimy się w każdym razie,“ pisał ten człowiek do ojca. Czyżby zamierzał zdradzić swego towarzysza?
— Czy nie potrafisz określić, gdzie mniej więcej może być ta kryjówka?
— Nie. Przypuszczam, że kapitan nie dowierza porucznikowi, który odjechał dzisiaj z jeszcze jednym do Head Pik nad Rio Pecos. Jutro miałem ja z dwoma jeszcze ludźmi udać się za nim, żeby go śledzić.
— Ach! Wobec tego kapitan opisał ci to miejsce całkiem dokładnie?
Zapytany milczał z zakłopotaniem.
— Powiedz prawdę! W przeciwnym bowiem razie zginiesz! Jeśli zaś nie skłamiesz, to dostąpisz łaski, chociaż wszyscy zasłużyliście na stryczek.
— Dobrze się domyślacie, sir!
— Które to miejsce?
— Polecono mi natychmiast po odjeździe stąd odszukać je i zastrzelić porucznika, gdyby się tam zbliżył. To mała dolinka, którą znam bardzo dokładnie, ponieważ raz już tam byłem. Opis nie na wieleby wam się przydał, gdyż mimo to nie zdołalibyście jej znaleźć.
— Czy kapitan oznaczył ci tylko dolinkę, czy też wymienił jaki punkt szczególniejszy?
— Punktu nie podał, kazał tylko ukryć się i posłać porucznikowi kulę w łeb, gdyby wszedł na dolinkę.
— To mi wystarcza. Darowuję ci życie, oczywiście pod tym warunkiem, że zaprowadzisz nas do tej doliny.
— Owszem, dopełnię tego warunku.
— Zapamiętaj sobie jednak, że pożegnasz się ze światem, jeślibyś usiłował nas oszukać. Teraz pojedziesz z nami nie jako wolny, lecz jako jeniec.
— Well! — rzekł Sam. — Wobec tego byłoby ukończone nasze badanie tutaj. Co dalej?
— Zabierzemy z sobą tylko złoto i przedmioty dla nas potrzebne, jak: broń, amunicyę, tytoń i żywność, oraz kilka drobnostek na podarunki dla Indyan na wypadek, gdybyśmy się z nimi spotkali. Wy wybierajcie, a ja przypatrzę się tymczasem koniom.
Odrazu wpadły mi w oko cztery krępe michigańskie kłusaki, które doskonale nadawały się do dźwigania ciężarów. Oprócz tych mogły się nam przydać dzięki swoim zaletom jeszcze tylko trzy mustangi. Dwa z nich przeznaczyłem dla Bernarda i Boba, którzy jechali dotąd na lichych człapakach, a na jednego miał wsiąść Hoblyn.
Siodła juczne, podobne do tych, jakie noszą muły, znalazły się także. Po jednem więc przywiązałem do każdego kłusaka. Następnie owinięto w koce to wszystko, co mieliśmy z sobą zabrać, a tak powstało ośm pakunków, po dwa na jednego konia. Resztę przedmiotów ułożyliśmy w wielki stos, umieściwszy na tem miejscu poprzednio proch, któregośmy nie potrzebowali, oraz wszystkie łatwo zapalne materyały.
— Co zrobimy z tamtymi końmi? — zapytał Sam.
— Bob rozpęta je i wypędzi na preryę. Nie jest to wprawdzie rozumny sposób pozbawienia stakemanów ich wierzchowców, ale żal mi zabijać niewinne zwierzęta. Ty prowadź orszak, a ja zostanę i podpalę stos.
— Czemu nie mamy uczynić tego zaraz? — spytał mnie Marshall.
— Ogień będzie widoczny zdaleka. Stakemani, nie znalazłszy nas w naszym obozie, wrócą czemprędzej i mogliby nas pomimo ciemności doścignąć. Lepiej zatem będzie, jeśli wy odjedziecie dość daleko, a ja dopędzę was wkrótce na moim koniu.
— Well, to słuszne, Charley, a więc naprzód, boys! — zawołał Sam i ruszył przodem, prowadząc za cugle jednego z koni jucznych; za nim poszły trzy inne, a Bernard i Bob zamykali mały orszak, wiodąc między sobą przywiązanego do konia Hoblyna. Ja stanąłem przy swoim koniu i zaczekałem, aż ucichł odgłos kopyt wierzchowców moich towarzyszy, wreszcie po upływie jeszcze jednego kwadransu, nie chcąc dłużej zwlekać, bo stakemani mogli mię zaskoczyć niespodziewanie, wszedłem znów do kryjówki, by stos podpalić.
Z podartego koca sporządziliśmy przedtem rodzaj lontu, ażeby go można było zapalić i usunąć się z tego miejsca, zanimby płomień doszedł do prochu. Należało się także spodziewać wybuchu, ponieważ włożyliśmy byli do koca mnóstwo naboi. Zapaliwszy więc lont, wziąłem konia za cugle i wyprowadziłem ścieżką na preryę. Przy ostatnich zaroślach wskoczyłem na siodło. Wtem dał się słyszeć straszny huk i trzask. To dowodziło, że ogień dosięgnął zawiniętych w kocu naboi. Ścisnąłem konia ostrogami i odjechałem tak szybko, jak na to ciemność pozwalała, aby się wydostać z kręgu światła płonącej kryjówki. Ogień pochłonął całe mienie stakemanów, zagrabione nieszczęśliwym podróżnym Estaccada.
Gdzie się stykają obszary: Teksasu, Arizony i Nowego Meksyku, a zatem nad dopływami rzeki Rio Grande del Norte, wznoszą się góry Sierra de los Organos, Rianca i Guadelupe i tworzą kraj, pełen dzikich, przecinających się bezładnie pasm górskich. Występują one na widnokręgu bądź jako olbrzymie nagie baszty, bądź pokrywają je gęste dziewicze bory, a tu i ówdzie poprzerzynane są albo kenionami o prawie prostopadłych ścianach, albo łagodnie opadającemi dolinami, które tak wyglądają, jak gdyby od swojego powstania były odcięte od świata zewnętrznego. A mimo to przenosi wiatr pył kwiatowy i nasiona przez te grzbiety i granie, dzięki czemu rozwija się tam roślinność, mimo to błądzi po skałach czarny i szary niedźwiedź, szukający w nich samotności, mimo to znalazł tu dziki bizon kilka przesmyków, którymi w trzodach, liczących tysiące sztuk, przeciska się podczas swoich wiosennych i jesiennych wędrówek, mimo to zjawiają się tutaj białe i miedziano-barwne postaci, tak dzikie jak te okolice, a gdy znikną, nikt nie wie, dlaczego tu były, gdyż chropawe kamienne olbrzymy są nieme, milczy puszcza dziewicza, a człowiek nie rozumie dotąd mowy zwierząt.
Tu zachodzi odważny myśliwiec, zdany tylko na siebie i swoją strzelbę, zapędza się zbieg, popadłszy w zatarg z cywilizacyą, zakrada się Indyanin, wypowiadający wojnę całemu światu, ponieważ cały świat stara się jego zniszczyć. W tych okolicach wychyla się z pomiędzy gałęzi czapka futrzana trapera, to znowu szeroki sombrero[20] Meksykanina, to wreszcie kłąb czupryny dzikiego. Czego oni chcą tutaj? Co ich gna między te zamknięte wyżyny? Na to istnieje tylko jedna odpowiedź: wrogie usposobienie względem ludzi i zwierząt, walka o byt, który nie zawsze można nazwać godnym tej walki.
W dole na równinie stykają się z sobą krainy Apaczów i Komanczów, a na tem pograniczu dokonywują się bohaterstwa, o których milczy historya. Z powodu starć tych wojowniczych ludów udaje się w góry niejeden rozbity oddział i musi walczyć tu stopa za stopą z potęgami, których pokonanie wydaje się niemożliwością.
Rio Pecos wytryska w Sierra Jumanes, płynie z początku w kierunku południowo wschodnim, a wchodząc potem w Sierra Rianca, zwraca się wprost na południe. Opuszczając to pasmo, zakreśla na zachód wielki łuk, ujęty po prawej i lewej stronie przez góry, które odstępują od siebie po obu brzegach na tyle, że wzdłuż rzeki ciągnie się to szerszy to węższy pas preryi, pokryty bujną trawą, niknącą dopiero w borze, który spływa ze wzgórz.
Jest to wysoce niebezpieczny teren. W prawie nieprzerwanych ścianach gór mało gdzie przebija się szczelina lub parów, a kto tu spotka się z wrogiem, nie zdoła go wyminąć, jeśli nie zechce zostawić konia, bez którego zginąłby może tak samo.
Dostaliśmy się do tej doliny, którą już dawniej raz przejeżdżałem, jednakże w liczniejszem i pewniejszem towarzystwie. Teraz było nas tylko czterech, a siły nasze osłabiała konieczność pilnowania jeńca, który wprawdzie okazywał nadzwyczajne posłuszeństwo, ale bardzo łatwo mógł chować zdradę w sercu.
Jechał on w środku obok Boba. Sam prowadził pochód, a ja z Marshallem, który dzielnie się trzymał podczas całej drogi, zamykałem orszak.
Uciążliwość podróży zwiększała jeszcze ta okoliczność, że jakkolwiek to była połowa sierpnia, mimo to przez większą część doby dokuczał nam chłód, gdyż słońce zapadało poza ciemne wzgórza zaraz po południu. Nic też dziwnego, że dość rzadko zrzucaliśmy z siebie koce.
Hoblyn jechał ciągle pomiędzy nami wolno, a wiązaliśmy go tylko na noc. Za prawdziwość wiadomości, których nam udzielał, ręczył swojem życiem. Pewnego dnia przed południem zapytał mnie Marshall:
— Czy daleko jeszcze do Skettel Pik i Head Pik?
— Jutro może dotarlibyśmy do gór, jeślibyśmy nie musieli przedtem zboczyć na prawo, co Hoblyn uważa za konieczne.
— Czy nie byłoby lepiej udać się pierwej w góry w celu odszukania Freda Morgana?
— To właśnie byłoby nieodpowiednie, gdyż mógłby nas spostrzec. On niezawodnie tam już jest, wszak dzisiaj mamy czternastego sierpnia. Sądzę jednak, że Patrik pojechał do doliny, a gdzie będzie syn, tam znajdzie się pewnie i ojciec. Zresztą Patrik może być tylko o kilka godzin drogi przed nami, ciągle bowiem następowaliśmy mu na pięty. Dzisiaj w nocy obozował stąd o sześć mil, a jeśli z nami równocześnie, to znaczy z brzaskiem dnia, wyruszył, to będzie o trzy godziny drogi dalej od nas.
— Have care! — zawołał w tej chwili Sam na przodzie. — Tam na skraju lasu leży na ziemi jeszcze zielona gałązka, którą niewątpliwie niedawno odłamano, co wskazywałoby na to, że ktoś tu był na krótko przed nami.
Podjechawszy bliżej, zsiedliśmy z koni. Sam podniósł z ziemi gałązkę i po oglądnięciu podał mnie, mówiąc:
— Przypatrz się jej naprzykład, Charley!
— Hm, założyłbym się, że zerwano ją zaledwie przed godziną!
— Ja taksamo myślę.
Teraz ja się pochyliłem ku ziemi.
— Dwaj ludzie. Popatrz!
Wyjąłem z kieszeni dwa patyczki, którem sobie był przyciął podług śladów stóp, zbadanych na miejscu obozu Patrika.
— To oni; miara zgadza się zupełnie! Nie możemy jechać dalej, Samie.
— Masz słuszność. On nie powinien zauważyć, że jedzie ktoś za nim. Ale skoro ci rabusie zsiadali tutaj z koni, to chyba nie bez jakiegoś zamiaru. Tam konie ich skopały piasek nogami, a ślady stóp prowadzą w las. Zobaczmy!
Kazaliśmy tamtym trzem zaczekać, a sami weszliśmy po śladach do lasu. Po przebyciu nieznacznej przestrzeni Sam, idący przodem, przystanął, albowiem tuż przed nim ziemia była stratowana, a powłoka mchu rozluźniona, co wyglądało tak, jak gdyby pod nią kopano, a potem położono ją na dawnem miejscu. Pochyliwszy się, odsunąłem mech.
— Motyka! — rzekł Sam.
— Rzeczywiście! — potwierdziłem ja, zaskoczony tem niespodzianie. — Tu leżała motyka.
Pod mchem ukazał się całkiem dokładny odcisk motyki.
— Oni zabrali ją z sobą, ale skąd się ona tutaj wzięła? — zapytał Sam.
— Na to bardzo łatwo odpowiedzieć. Gdy kapitan z porucznikiem, zakopawszy swój skarb, opuścili dolinkę, pozbyli się motyki, ponieważ im w drodze przeszkadzała. Zapewne znajdziemy na skrajnych drzewach jakiś znak, zrobiony na wypadek powrotu, gdyż motyki musianoby użyć przy wydobywaniu skarbu z ziemi.
Przykrywszy ślad mchem napowrót, powróciłem, aby się drzewom przypatrzyć i rzeczywiście na dwóch drzewach po obu stronach tropu zobaczyłem ślady trzech nacięć, jednego nad drugiem, a oprócz tego odłamano u obu drzew po trzy dolne gałęzie.
— O czem to świadczy, Charley? Jak sądzisz? — zapytał mnie Sans-ear.
— To nietrudno odgadnąć. On rzeczywiście zamierza udać się na dolinkę.
— Trzeba koniecznie dostać się tam przed nim. Zachodzi tylko pytanie, czy on skieruje się prosto tam, czy pierwej ojca odszuka.
— O tem zaraz się dowiemy.
W tym celu zwróciłem się do Hoblyna z pytaniem:
— Czy daleko jeszcze tam, gdzie droga od rzeki skręca do dolinki?
— Najwyżej dwie godziny drogi, jeśli sobie dobrze przypominam.
— Jedźmy więc tam. Jeśli Patrik obrał tę drogę, to podążył wprost do kryjówki, jeśli zaś zachowa nadal teraźniejszy kierunek, to chce widocznie pierwej pójść po ojca. My zastosujemy się do tego, co on zrobił! Zresztą niewątpliwie długo tu bawili, skoro jest zaledwie o godzinę drogi przed nami. Z tego powodu należałoby trochę zaczekać, by nas nie spostrzegł, gdyby się z jakiejkolwiek przyczyny zatrzymał.
— All right, Charley! Posłuchamy twej rady. Lecz nie bądźmy tacy nieostrożni jak on i nie zostawiajmy koni na otwartem miejscu. Zaprowadźcie je między drzewa i weźcie co z torb do jedzenia, gdyż ja naprzykład nie miałem nic w zębach od wschodu słońca.
Postąpiliśmy podług jego wskazówki i ułożyliśmy się na mchu. Wtem krzyknął Hoblyn z lekka, wskazując ręką pomiędzy drzewa:
— Popatrzcie tam do parowu, panowie! Wydało mi się, że zobaczyłem na jego najwyższym punkcie coś błyszczącego, podobnego do ostrza włóczni.
— To nie może być! — odrzekł Sam — Ktoby potrafił na taką odległość spostrzec koniec włóczni?
— Niemożliwem to nie jest — odpowiedziałem ja — zwłaszcza, jeśli wzrok spocznie przypadkiem na tym właśnie punkcie, w którym się przedmiot znajduje. Takie włócznie jednak noszą tylko Indyanie, musieliby więc...
W tej chwili ujrzałem także ja błysk najpierw w górze, a potem nieco niżej.
— Słuchajcie, ludzie — zawołałem — to mogą być tylko Indyanie! Szczęście nasze, że wleźliśmy tu w zarośla. Gdybyśmy dalej byli pojechali, byliby nas niewątpliwie dostrzegli, ponieważ mamy słońce naprzeciw siebie.
Wydobyłem lunetę i zwróciłem ją na parów. Widok, który się przedstawił moim oczom, zaniepokoił mię w wysokim stopniu.
— Przypatrz się, Samie, lepiej tym ruchom! — rzekłem, podając szkła jemu. — Jest ich przynajmniej stupięćdziesięciu.
Sam przyłożył dalekowidz do oka, poczem wręczył go Bernardowi.
— Zobaczcie i wy raz czerwonoskórych, master Marshall! Czy mieliście już kiedy do czynienia z Komanczami?
— Nie. Czy to są oni?
— Tak. W tej okolicy możnaby się także spodziewać Apaczów, oni jednak noszą inaczej czupryny, aniżeli ci, którzy nadchodzą. Czy widzicie czerwone i błękitne farby, któremi pomalowali sobie facyaty? To znak pewny, że są na drodze wojennej. Dla tego wypolerowali tak groty włóczni, a we wszystkich kołczanach tkwią zatrute strzały, o których dziś naprzykład nie chciałbym nic słyszeć. Coby było, Charley, gdyby tędy przeszli?
— Spostrzegliby nas niezawodnie.
— Żebyśmy tak mogli wyjść z zarośli, usunąć tę gałązkę i nasze ślady pozacierać! Ale to będzie trudno!
— To nie przydałoby się też na nic, gdyż dalej w górze zobaczyliby nasz trop i doszliby po nim aż tutaj.
— To pewna, ale przynajmniej zyskalibyśmy czas na to, żeby stąd wyruszyć i salwować się, zanim powrócą.
— To prawda. Ślady kopyt są zaraz tutaj na skraju. Może się to da zrobić bez opuszczenia naszej kryjówki.
Za mną stał zeschły, cienki świerk. Odciąwszy go, jak wędką przyciągnąłem nim gałązkę. Następnie poszukałem suchych szpilek, a wziąwszy garść, posypałem niemi ślady, które co prawda tak były lekkie, że mogło je zauważyć tylko bystre oko Indyanina.
— Ciekaw jestem, czy to co pomoże, Charley! Mnie nie wywiódłbyś tem w pole.
— O ile?
— Czy klon ma sosnowe szpilki?
Rzeczywiście tuż nad śladami kopyt stał klon, ale na to nie można już było poradzić tembardziej, że całą naszą uwagę zajęli byli Indyanie, którzy doszedłszy do dolnej części parowu, zatrzymali się tam i wysłali kilku wojowników na zwiady.
— Heigh-dey, nie idą tutaj! — zawołał Sam z radością.
— Z czego o tem wnosicie? — zapytał Bernard.
— Wytłómacz mu to, Charley, ponieważ ty grasz wobec niego rolę nauczyciela!
— To bardzo proste. Z tych trzech wywiadowców dwaj jadą wzdłuż wzgórza z biegiem rzeki, a jeden ku wodzie. Chcą się zatem przeprawić, lecz nie pójdą w górę rzeki, gdyż w takim razie nie przeszukiwaliby terenu ku dołowi, lecz ku górze. Ci dwaj mają zbadać to miejsce wedle śladów co do jego bezpieczeństwa, trzeci zaś, czy Pecos można tutaj przepłynąć.
Niebawem wrócili wszyscy trzej do czekających i widocznie przynieśli zadowalającą wiadomość, gdyż oddział ruszył wprost ku rzecze. Teraz mogliśmy ich policzyć gołem okiem, przyczem okazało się, że podałem poprzednio raczej zbyt małą, niż za wielką ich liczbę. Byli to sami młodzi i silni ludzie, którzy należeli prawdopodobnie do dwu plemion lub wsi, ponieważ prowadzili pochód dwaj dowódcy.
— Czy ci dwaj z orlemi piórami to wodzowie? — zapytał Bernard.
— Tak.
— Słyszałem, że wodzowie zawsze jeżdżą na siwkach.
— Na siwkach, hi! hi! hi! — zaśmiał się Sam.
— Fałszywie wam powiedziano, Bernardzie! — rzekłem. — W starym kraju zdarza się, że wódz jeździ na siwym koniu, ale tu nie. Indyanin nie lubi wogóle jasnych maści u konia i już na polowaniu nie może używać siwka, ponieważ biel odstrasza zwierzynę. Tylko w zimie, kiedy ta barwa na tle śniegu jest zarazem maską, dosiada czasem przy pewnych przedsięwzięciach siwego konia i narzuca na siebie białą opończę. Ja sam próbowałem już tego z dobrym skutkiem na Północy.
Tymczasem wszystkie konie weszły już były w wodę, a chociaż rzeka miała tu wielki spad, trzymały się przecież tak dzielnie, że wylądowały po drugiej stronie zaledwie o kilka łokci niżej.
Z prawdziwą ulgą na sercu odetchnęło całe nasze towarzystwo, gdyż niebezpieczeństwo groziło niemałe. Sam pogłaskał klacz swoją po szyi, mówiąc:
— Jak sądzisz, stara Tony? Co byłoby, gdyby czerwoni dzisiaj byli obcięli mnie uszy, a tobie ogon? Tak, tak, to się już dawniej stało! Lecz, Charley, co będzie naprzykład z Patrikiem i jego stakemanami? Wszak jego trop zobaczą Indyanie napewno!
— Nic mu nie zrobią — odrzekł Hoblyn.
— Nic? A to czemu?
— Bo go znają. To są Komancze z plemienia Rakurrojów. Kapitan i on palili z nimi fajkę pokoju, gdyż wiele z tego, co nam zostawało, sprzedawaliśmy im przeważnie.
— To źle, bo w takim razie gotów jeszcze coś z nimi wspólnie przedsięwziąć.
— Musimy cierpliwie przeczekać to wszystko, Samie — pocieszałem go. — Nie weźmie on ich chyba z sobą na dolinę. Z uprzejmości może spędzić z nimi kilka godzin, aby z wodzami wypalić kalumet, a potem znów będzie panem siebie.
Podszedłem na skraj lasu i wystawiłem głowę, ażeby wyjrzeć za dzikimi, którzy wtedy byli już za najbliższym zakrętem rzeki i zniknęli za górą. Zanim się odwróciłem, rzuciłem mimowolnie okiem w górę rzeki i schowałem głowę czemprędzej między gałęzie. Sam zauważył ten szybki ruch wywołany przestrachem i zapytał:
— Co tam? Czy z góry nadchodzą także Indyanie?
— Zdaje się, bo jeden stoi u wyjścia z górnego parowu.
Sans-ear miał jeszcze przy sobie lunetę i przyłożył ją do oka.
— Zounds, to prawda! Ale to tylko jeden, jeśli za nim więcej się nie kryje. Ale, co ja widzę! To Apacz naprzykład!
— Rzeczywiście?
— Tak i to wódz. Jego długie włosy zwisają aż na grzbiet konia. Teraz zjeżdża ku wodzie.
— Dajno mnie lunetę!
Lecz i przez szkło niestety nic już nie zobaczyłem, gdyż Indyanin znajdował się już w wodzie poza wyniosłością brzegu z tej strony.
— Wiesz, co tu się święci, Charley? Komancze nie przypuszczają, że ich ścigają Apacze, a ten wódz poszedł przodem, żeby ich mieć na oku. Dyabelnie mądrze sobie poczyna, gdyż nie trzymał się ich tropu, lecz obrał sobie drogę powyżej nich przez góry najbliższym wąwozem. Odstąpcie, bo ci hultaje cieszą się bystremi oczyma! On w każdym razie tędy przejdzie, pochwyćcie więc konie za nozdrza, bo przywykły parskać, gdy się zbliża Indyanin. Tylko u mojej Tony jest więcej oleju w głowie. No, cicho!
Nie mogliśmy go widzieć, jak zdążał ku nam, ponieważ znajdowaliśmy się na górnej części zakrętu doliny, ale już w kilka minut potem, jak Sam wypowiedział przestrogę, doleciał nas tętent konia.
Reszta towarzyszy cofnęła się, tylko ja położyłem się poza dość gęstym krzakiem. Indyanin jechał zwolna, patrząc uważnie na ziemię. Czyżby spostrzegł kilka zdeptanych źdźbeł trawy, lub jakie inne ślady? Widocznie tak było, bo nagle zatrzymał się naprzeciwko mnie i rzucił okiem na szpilki, które przedtem rozsiałem, wreszcie w jednej chwili stanął na ziemi z tomahawkiem w ręku, gdyż powziął podejrzenie.
— Ognia, Charley! — zakomenderował zcicha Sam.
Ja jednak równie szybko jak Indyanin z konia zeskoczył, przecisnąłem się przez krzaki ku niemu. Muskularna jego ręka zamierzyła się do straszliwego ciosu.
— Winnetou! Czy wielki wódz Apaczów chce zabić swojego brata?
Czerwony opuścił rękę, a ciemne jego oko zabłysło.
— Szarlih!
Z ust jego padło tylko to słowo, lecz w tonie tak radosnym, że dumny Indyanin wolałby był tę radość ukryć, aniżeli głośno objawić. Potem wziął mnie w ramiona i przycisnął do siebie. Ucieszony nadzwyczaj tem spotkaniem, zapytałem:
— Co mój brat robi tutaj nad rzeką Pecos?
On zaś zatknął za pas tomahawk i odparł:
— Te pchły, Komancze, opuścili swój obóz, aby Apaczom oddać krew swoją. Wielki Duch mówi, że Winnetou zabierze ich skalpy. A co sprowadza mego białego brata na tę dolinę? Wszak brat mój przed wielu miesiącami twierdził, że pojedzie znowu przez Wielką Wodę do wigwamu swojego ojca i swoich sióstr, a potem uda się na wielką pustynię, straszliwszą aniżeli Mapimi i Estaccado!
— Widziałem wigwam mojego ojca i byłem na Saharze, lecz duch sawanny wzywał mnie do siebie w świetle dnia i we śnie w nocy, dlatego usłuchałem jego głosu.
— Brat mój dobrze postąpił. Serce preryi jest wielkie i szerokie, ono zawiera w sobie życie i śmierć, a kto raz tętno jego poczuł, choć odejdzie, mimoto wróci zawsze. Howgh!
Wziął konia za uzdę i wszedł ze mną pod drzewa. Tu zobaczył moich towarzyszy, chociaż się ich nie spodziewał, gdyż go nie uprzedziłem o ich obecności. Mimoto nie okazał najmniejszego zdziwienia, a nawet zachował się tak, jak gdyby ich nie zauważył, bo sięgnąwszy ręką do torby przy siodle, wydobył fajkę i worek z tytoniem i usiadł z godnością na ziemi.
— Winnetou jeździł daleko na północ po świętą glinę do fajki, a Szarlih pierwszy z niej ze mną zapali.
— Dziś jeszcze inni wypuszczą z niej dym pokoju.
— Winnetou pali tylko z walecznymi mężami, w których sercu nie gnieździ się fałsz, na których ustach mieszka tylko prawda, lecz Winnetou wie, że jego biały brat wdaje się tylko z takimi ludźmi.
— Czy wielki wódz Apaczów słyszał co o dzielnym i rozumnym strzelcu Sans-earze?
— Winnetou zna go, lecz go jeszcze nie widział. Sans-ear jest chytry jak wąż, roztropny jak lis, a mężny jak jaguar; pije krew czerwonych ludzi i zaznacza ich zgony na kolbie swojej strzelby, lecz oni zamordowali mu żonę i dziecko. On zresztą zabija tylko złych. Widzę jego konia. Czemu on się nie zbliży, by wypalić z Winnetou fajkę pokoju?
Sam podniósł się i przystąpił, widocznie trochę zakłopotany obecnością człowieka, który znany był jako największy, najwaleczniejszy i najsprawiedliwszy wojownik preryi.
— Mój czerwony brat dobrze się wyraził; zabijam tylko złych, a dobrzy liczyć mogą na moją pomoc — rzekł tonem skromności.
Skinąłem także na Bernarda.
— Niechaj wódz Apaczów rzuci też jasnem okiem na tego wojownika, który był niedawno jeszcze bardzo bogaty, lecz za sprawą białych rabusiów stracił ojca, dyamenty i dolary. Morderca jest tu nad Rio Pecos i zginie z jego ręki.
— Winnetou jest jego bratem i pomoże mu schwytać mordercę ojca. Howgh!
To ostatnie słowo było u Winnetou zepewnieniem, którego zawsze dotrzymywał. Zyskałem więc dla Bernarda pomoc, o jakiej nawet nie marzyliśmy dotąd. Tymczasem Apacz napełnił już był sobie fajkę i zapalił. Wydmuchnąwszy dym po trzykroć ku niebu i ku ziemi, uczynił tosamo we wszystkie cztery strony świata, poczem podał kalumet mnie. Ja powtórzyłem to także i wręczyłem fajkę Samowi. Kiedy i Marshall zrobił swoje, wróciła fajka do rąk Winnetou. Następnie spytał się Sam Apacza:
— Czy mój czerwony brat ma w pobliżu wielu wojowników?
— Uff!
Było to u Winnetou zawsze okrzykiem zdziwienia, Sam nie znał jeszcze zwyczaju Apacza, a otrzymawszy w odpowiedzi tylko to słowo, sądził, że go źle zrozumiano. Dla tego jeszcze raz powtórzył:
— Pytałem, czy mój brat ma w pobliżu swoich wojowników?
— Uff! Niech mi mój biały brat powie, ilu niedźwiedzi potrzeba do stratowania tysiąca mrówek?
— Tylko jednego.
— A ilu krokodyli do pożarcia stu ropuch?
— Tylko jednego.
— A ilu wodzów Apaczów do zabicia tych much, Rakurrojów? Gdy Winnetou wykopie strzałę wojenną, nie bierze z sobą wojowników, lecz idzie sam. On nie jest wodzem jednego szczepu, lecz jest królem wszystkich Apaczów. Skoro wyciągnie rękę czy tu, czy tam, śpieszą tysiące wojowników pod jego rozkazy. Ma on wiele języków, które mu donoszą, co czynią synowie Komanczów i ma dość tomahawków i noży na wytępienie swoich wrogów.
Następnie zwrócił się do mnie:
— Mąż powinien tylko pięścią przemawiać, lecz mój biały brat niech mi powie, co go złączyło z tymi ludźmi, których przy nim tutaj zastałem.
Zdałem mu krótko, ale dokładnie sprawę z wypadków, które sprowadziły nas nad Rio Pecos. On słuchał uważnie, a potem patrzał przez chwilę na ziemię. Wydmuchnąwszy dym poraz ostatni, wstał i schował kalumet do kieszeni.
— Niech moi biali bracia udadzą się za mną!
To rzekłszy, wyprowadził swego konia z zarośli i dosiadł go, my zaś szybkim krokiem puściliśmy się za nim w drogę. Winnetou jechał na znanym mi już z dawniejszych czasów grubokościstym gniadoszu, który wyglądał jak zajeżdżony koń pociągowy i tylko taki znawca jak Winnetou mógł go używać do swoich wyjazdów. W cwale był ten koń niedościgniony, w kłusie spokojny, w kroku nieznużony i wydatny, a płuca miał zupełnie zdrowe. Roztropność jego nie ustępowała sprytowi klaczy Sama, ostremi zaś i twardemi jak stal kopytami nieraz już zmusił do ucieczki szarego wilka, a nawet pumę. Gdy Winnetou wsiadł na siodło, zdawało się, że wierzchowiec i jeździec tworzą jedno ciało, jedną duszę, jedną wolę i jedno postanowienie. Nie zdarzyło się też nigdy jeszcze, żeby temu zwierzęciu zabrakło siły, wytrwałości, odwagi albo zręczności.
Dojechawszy do tropu Komanczów, poznaliśmy, że ta zgraja czuła się całkiem bezpieczną, gdyż nie zadawała sobie najmniejszego trudu, ażeby ślady swe zatrzeć. Jechaliśmy tak z godzinę, zatrzymując się na każdym zakręcie drogi, aby rzucić okiem na leżący przed nami teren. Wtem nagle na rogu lasu szarpnął Apacz konia w tył, wskazał prawą ręką przed siebie, a lewą dał znak, żebyśmy milczeli i byli ostrożni. Ja wyciągnąłem głowę naprzód i wytężyłem wzrok, lecz nic nie zdołałem zauważyć.
Winnetou powiesił strzelbę na kuli u siodła, wziął w rękę nóż, zsiadł z konia i nie rzekłszy ani słowa, zniknął między drzewami.
— Co to może być, Charley? — zapytał Sam.
— Nie wiem.
— To dziwne stworzenie ten Apacz! Czy nie mógł was pierwej zawiadomić, co zamierza zrobić?
— Czy nie słyszałeś jego zdania, że mąż powinien przemawiać czynami? Widocznie zauważył coś podejrzanego i poszedł, by się przekonać. Sam niewątpliwie tego się domyśliłeś, nie było więc potrzeba osobnego wyjaśnienia.
— Ale mógł powiedzieć, co spostrzegł.
— To my także niebawem zobaczymy.
— Gdyby był przed nami nie zataił swego zamiaru, to wiedzielibyśmy teraz naprzykład, czego się trzymać i jak się zachować.
— To było i jest zbyteczne, bo to pewna, że mamy tu czekać, dopóki nie powróci, albo nie da znaku, żebyśmy poszli dalej. To przecież bardzo proste.
— Massa, oh, ah, usłyszeć massa? — przerwał Bob tę naszą sprzeczkę.
— Co?
— Jakiś człowiek krzyknąć!
— Gdzie?
— Tam za rogiem!
Spojrzałem pytająco na drugich, lecz nikt nic nie słyszał. Mimoto mógł murzyn mieć słuszność.
— Wtem zabrzmiał — a teraz nie uszło to niczyjej uwagi — głos drwinkarza. Każdy inny byłby naprawdę wziął te dźwięki za głos wipp-por-willa, ja natomiast wiedziałem, że pochodziły z ust Apacza, gdyż jeszcze w czasie poprzednich naszych podróży obraliśmy sobie ten znak do porozumiewania się i używaliśmy go często.
— Wipp-por-will tutaj? — rzekł Sam. — Ciekaw jestem naprzykład, gdzieby nie można spotkać tej kreatury.
— Tę kreaturę widziałeś i słyszałeś dziś poraz pierwszy. To Winnetou na nas woła. Naprzód, on jest tam na skraju lasu!
Ja wziąłem konia Apacza za cugle, a reszta towarzyszy ruszyła za mną. Winnetou stał w odległości kilkuset kroków na skraju lasu, w którym zniknął, gdy ujrzał, że posłuchaliśmy jego wołania. Przybywszy na to miejsce, zsiadłem z konia i wszedłem pomiędzy drzewa, gdzie zobaczyłem Apacza, a u jego stóp leżącego młodego człowieka, skrępowanego własnym pasem. Miał oczy zwrócone z nieopisaną trwogą na Winnetou i jęczał zcicha.
— Niedołęga!
Rzuciwszy z pogardą to jedno słowo, odwrócił się Apacz dumnie od pojmanego. Był to biały. Na mój widok rozjaśniło się nieco jego oblicze, gdyż wobec tego, że ja należałem do jego rasy, wstąpiła weń zapewne jakaś nadzieja, która wzmogła się jeszcze, kiedy Sam doń przystąpił.
— Biały, Jankes! — zawołał mały myśliwiec. — Czemu mój czerwony brat postępuje z nim jak z wrogiem?
— Złe oko! — odrzekł krótko Winnetou.
Za nami zabrzmiał teraz okrzyk, a gdy się odwróciłem, ujrzałem Marshalla, jak przypatrywał się jeńcowi z nieopisanym wyrazem twarzy.
— Holfert! Na miłość Boga, a wy skąd tutaj?
— Marshall! Master Marshall! — odrzekł zagadnięty, widocznie znajomy Bernarda. Jego zachowanie się jednak świadczyło, że obecność mego przyjaciela niemile go dotknęła.
— Co to za człowiek? — zapytałem.
— Pochodzi z Knoxville, nazywa się Holfert i był pomocnikiem w naszym handlu — odrzekł Bernard.
Pomocnik Marshalla w pobliżu miejsca, gdzie spodziewaliśmy się zastać Morgana! Teraz wpadłem na pewną myśl.
— Czy był jeszcze u was, kiedy zwinęliście interes?
— Tak.
Do jeńca zaś zwróciłem się z następującemi słowami:
— Master Holfert, szukaliśmy was już oddawna. Czy powiecie mi, gdzie się znajduje wasz dobry przyjaciel, który się nazywa Fred Morgan?
Dawny pomocnik Marshalla przestraszył się niezmiernie, a po chwili zapytał:
— Czy jesteście detektywem, sir?
— Czem jestem, o tem dowiecie się w czasie właściwym, narazie tylko zaznaczam, że nie chciałbym z wami urzędowo postąpić, bo przypuszczam, że uwiedziono was tylko. A więc odpowiadajcie. Gdzie Morgan?
— Rozwiążcie mnie, sir, wtedy wyjawię wszystko.
Bernard przybrał minę, jak gdyby słuchał rzeczy niepodobnych do wiary.
— O rozwiązaniu więzów nie może być mowy, chyba w najlepszym razie o rozluźnieniu. Bobie, zrób to!
— Bobie i ty? — zawołał Holfert zdumiony.
— Bob także tu, yes! Oh, gdzie jego massa Bern, tam jego nigger Bob. Czemu massa Holfert nie zostać w Lu’ville, lecz pójść w góry? Dlaczego massa Holfert być związany?
Murzyn rozluźnił nieco jeńcowi więzy, dzięki czemu ten mógł usiąść prosto, ja zaś prowadziłem przesłuchanie dalej:
— A więc poraz trzeci: Gdzie Morgan?
— Nad Head Pik.
— Jak długo byliście teraz razem?
— Przeszło miesiąc.
— A gdzie go spotkaliście?
— On zamówił mnie do Austin.
— Zamówił? Ach! Więc znaliście się przedtem?
Pojmany umilkł, ja zaś wydobyłem rewolwer.
— Przypatrzcieno się tej zabawce! Wiem bardzo dobrze, z kim mam do czynienia, życzę sobie jednak, żebyście mi opowiedzieli o śmierci pryncypała i o zniknięciu jego mienia. Jeśli się będziecie wzbraniali, lub skłamiecie, dostaniecie kulą w łeb. Tu na Zachodzie załatwiają się ludzie z rozbójnikiem o wiele prędzej, niż w Stanach.
— Ja nie jestem mordercą! — wyjąkał w najwyższem przerażeniu.
— Słyszeliście już odemnie, że wiem zupełnie dobrze, kto wy jesteście! Idzie teraz o to, czy mamy was uważać za zatwardziałego, czy skruszonego człowieka. A zatem, czy znaliście Morgana już dawniej?
— To jest mój krewny.
— A czy odwiedzał was w Louisville?
— Tak.
— Co dalej? Nie będę wam zadawał wielu pytań, gdyż możecie mówić i bez tego. Uważajcie na rewolwer!
— Jeśli master Marshall odejdzie, opowiem wszystko.
Musiałem uwzględnić to wzruszenie odkrytego tak niespodzianie mordercy.
— Niech się stanie wedle waszej woli!
Skinąłem na Bernarda, a ten się oddalił, lecz powrócił łukiem i stanął za plecyma jeńca pod drzewem.
— A zatem!
— Morgan bywał u mnie częściej i zachęcał, żebym z nim grał.
— Czy odwiedzał was w waszem mieszkaniu?
— Tak, nigdy w sklepie. Z początku sprzyjało mi szczęście, dlatego grałem namiętnie dalej. Potem przegrywałem coraz to więcej, aż zadłużyłem się u niego na kilka tysięcy dolarów. Gdy nie miałem skąd zapłacić, zagroził mi doniesieniem, ja bowiem na wekslach, które mu dawałem, sam podpisywałem pryncypała. Nie mogłem się inaczej ocalić, dla tego musiałem mu powiedzieć, gdzie przechowywano klucz od sklepu.
— Czy wiedzieliście, po co chciał się tam dostać?
— Tak. Mieliśmy się podzielić zdobyczą i udać się potem do Meksyku. Przedtem jednak musieliśmy się rozłączyć z ostrożności przed pościgiem, on zaś oznaczył mi czas spotkania w Austin.
— Czy zdradziliście mu, że pryncypał zawsze klucz nosił przy sobie?
— Tak, lecz nie przypuszczałem, że Patrik go zamorduje, gdyż zapewniał mię, że go tylko ogłuszy. Obaj więc zaczailiśmy się, ale on, zamiast tylko ogłuszyć pryncypała, przebił go nożem. Potem otworzyliśmy bramę i położyliśmy zwłoki w sieni. Znalezione mienie rozdzieliliśmy zaraz pomiędzy siebie.
— On zabrał dyamenty, a wy resztę?
— Tak się stało. Mnie, jako zawodowcowi, nie trudno było zamienić moją część, oczywiście ze stratą, na pieniądze...
— A teraz... Ach zgaduję! Owe pieniądze odebrał wam Morgan?
— Niestety!
— Jak mogliście być na tyle nieoględnym, żeby sądzić, iż taki zły człowiek postąpi z wami uczciwie? Wszak łatwo było sobie wyobrazić, że on tylko na to wyprowadził was tutaj, ażeby bezkarnie stać się panem całego łupu. W jaki sposób pozbawił was pieniędzy?
— Wczoraj wieczorem odbywał on straż, a ja spałem mocno. Wtem uczułem, że mnie ktoś dotknął i zbudziłem się jeszcze wczas, bo Morgan zabrał mi już był broń i pulares i zamierzał wbić mi nóż w serce. Strach dodał mi sił. Odepchnąłem napastnika na bok, zerwałem się i uciekłem. On puścił się za mną w pogoń, ale z powodu ciemności nie mógł mnie schwytać. Biegłem przez całą noc, gdyż przypuszczałem, że pójdzie moim śladem, skoro tylko dzień nastanie. Dopiero niedawno ośmieliłem się tutaj ukryć, aby się trochę przespać, lecz to mi się nie udało, gdyż przechodzili tędy Indyanie, wobec tego postanowiłem dalej uciekać, kiedy nagle zobaczyłem tego czerwonego, który mię tu znalazł, pomimo że starałem się uniknąć jego wzroku.
Człowiek ten był strasznie znużony. Może ten stan zdrowia skłonił go do tego, że się tak otwarcie do wszystkiego przyznał, gdyż w brzmieniu jego głosu nie było znać żalu, ani wewnętrznego wzruszenia.
Teraz zwróciłem się do Bernarda z temi słowy:
— On do was należy. Co z nim zrobicie?
Przejęty opowiadaniem o zgonie ojca milczał Marshall. W sercu jego niewątpliwie walczyła chęć zemsty z litością. Zapytał jeszcze jeńca o to i o owo, a wkońcu tak rzekł do nas:
— Ten łotr zasłużył może na śmierć, ale puśćmy go wolno. Bóg go osądzi!
— To gorsze od szybkiej śmierci, Bernardzie. Bez broni i bez konia, bez pomocy i wszelkiego doświadczenia nie zajdzie zbyt daleko.
— To zabierzmy go z sobą, dopóki nie nadarzy nam się sposobność pozbycia się go.
— Zawadzałby nam bardzo, gdyż mamy już jednego jeńca. Mogliby się łatwo porozumieć.
— To zawsze będzie nas czterech przeciwko dwom.
— Tu nie idzie o to, żeby fizycznie dla nas nie byli groźni, ja myślę o innych okolicznościach, przez które moglibyśmy popaść w niebezpiecznie położenie. Jabym radził dać mu jednego z naszych koni jucznych i trochę broni. Zapytajcie Winnetou!
Apacz przysłuchiwał się z boku całej rozprawie, a teraz przystąpił i odwiązał pas z rąk Holferta.
— Wstać!
Jeniec podniósł się, a Winnetou wskazał na jego rękę:
— Czy biały człowiek zmył ze swej ręki krew zamordowanego?
— Tak — odrzekł Holfert, przestraszony brzmieniem tego głosu.
— A więc była krew na tej ręce, krwi zaś nie zmywa się wodą, lecz także krwią. Tak chce Manitou i tego domaga się Wielki Duch sawanny. Czy biały człowiek widzi gałąź tam nad brzegiem rzeki?
— Widzę.
— Niech więc pójdzie po nią. Jeśli mu się uda ją zerwać, to będzie mu wolno żyć, gdyż gałązka jest oznaką pokoju i łaski.
Ten warunek dziwaczny zaskoczył nas wszystkich do pewnego stopnia niespodzianie. Holfert poszedł ku brzegowi, oddalonemu o jakich czterysta kroków. Spełnić ten warunek było bardzo łatwo, gdyż gałązka znajdowała się nie w wodzie, lecz tuż nad brzegiem. Jeniec doszedł tam i sięgnął po nią ręką. Wtem podniósł Winnetou swoją strzelbę, nabijaną srebrnymi gwoździami, huknął wystrzał, a Holfert runął z przestrzeloną głową do wody.
Winnetou z zimną krwią nabił nanowo wystrzeloną lufę.
— Biały człowiek nie przyniósł gałązki, musi więc umrzeć. Duch sawanny, jako sprawiedliwy i miłosierny, nie użycza łaski, wiodącej do zguby. Białego mordercę byliby i tak zabili Komancze, stakemani, albo pożarły kujoty!
Następnie dosiadł Apacz konia i odjechał, nie oglądając się za nami.
W milczeniu i w poważnym nastroju ruszyliśmy wszyscy za nim.
Ślady Komanczów dalej były wyraźne. Że przedsięwzięli wyprawę wojenną, tego dowodziły ich twarze pomalowane, ale cel ich widocznie był daleki, bo w przeciwnym razie byliby się zachowywali ostrożniej. Winnetou znał niewątpliwie ich zamiary, ale zbyt lubiał milczeć, żeby miał bez zapytania zrobić o tem jakąś uwagę. Właśnie miałem zbliżyć się do niego, kiedy nagle usłyszeliśmy przed sobą huk jednego, a potem jeszcze dwu wystrzałów.
Wobec tego zatrzymaliśmy się natychmiast, Winnetou zaś skinął, ażebyśmy zawrócili, a sam pojechał do najbliższego zakrętu. Tam zsiadł z konia, wpadł w krzaki i wychylił się z nich niebawem, aby nas ręką do siebie przywołać.
— Komancze i dwie twarze blade!
To rzekłszy, wlazł znowu w zarośla, a my trzej udaliśmy się za nim, Bob natomiast został przy Hoblynie i koniach.
Dolina rzeki rozszerzyła się tu przed nami w wielką kotlinę, w której przedstawił się oczom naszym niespodziany widok. Tuż nad prawym brzegiem rzeki zatknęli obaj wodzowie Komanczów swoje włócznie w ziemię, a tarcze oparli o drzewce. Sami siedzieli na trawie, paląc kalumet z dwoma białymi. Konie tych czterech ludzi pasły się w pobliżu. Przed nimi odbywała się wojowniczo dzika, a jednak pokojowa, scena. To Komancze zawodzili taniec wojenny, w którym zwykle okazują swoje mistrzostwo we władaniu bronią. Zbyt byli od nas oddaleni, by można było rozpoznać rysy większej części wojowników, dla tego przyłożyłem do oczu lunetę. Potem zaś rzekłem do Sans-eara, podając mu szkła:
— Holla, a to kto? Samie, zobaczno!
On zaś wziąwszy odemnie dalekowidz, popatrzył i zaraz zawołał cicho:
— s’death! To Fred Morgan z synem! Skąd oni się wzięli tu wśród Indyan?
— To bardzo łatwo wytłómaczyć. Patrik był ciągle w niewielkiej odległości przed nami, a Morgan zapędził się za Holfertem i tak się spotkali. Słyszałeś także, że nie potrzebują kryć się przed Indyanami.
— Prawdopodobnie tak będzie, a to mię bardzo martwi!
— Czemu?
— Jak wyrwiemy ich z pomiędzy Indyan?
— Przypuszczam, że się odłączą od nich, gdyż chyba nie będzie im zależało na tem, żeby Indyanie dowiedzieli się o skarbie, który chcą wydobyć.
— W takim razie najlepiej zostańmy tutaj i uważajmy, co zrobią.
— Zdaje się, że nic nam tu nie grozi, gdyż zapewne żaden czerwony nie ma zamiaru wrócić.
— A Morgan, który ściga Holferta, nie może nadejść? — zapytał Marshall.
— Dowie się od swego syna i od Komanczów, że go nie spotkali i pomyśli, że ten udał się inną drogą — odrzekłem ja. — Czy zaprowadzimy konie do kryjówki?
Winnetou skinął głową na znak zgody, ja zaś wyszedłem, aby się tem zająć. Ponieważ zanosiło się na dłuższy pobyt w tem miejscu, przeto zdjęto ciężary z koni jucznych i zaprowadzono je razem z innemi głębiej do lasu.
Gdy Hoblyn ujrzał dolinę, wyciągnął rękę i powiedział:
— Sir, tam na prawo prowadzi parów, przez który musimy przejść.
— Tam? To bardzo źle!
— Czemu, Charley? — wtrącił Sam.
— Ponieważ nie możemy się tam dostać przed Morganem i jego towarzyszem. Przecież to zupełnie jasne, że obaj natychmiast po odejściu Komanczów ruszą w drogę.
— Nie obawiajcie się, sir! — zauważył Hoblyn. — Te drogę zna tylko kapitan i ja. Porucznik pójdzie inną, która biegnie dołem wzdłuż łożyska pewnego dopływu.
— W takim razie jestem spokojny. Możemy więc bez obawy przypatrywać się zabawie Indyan.
Komancze podzieleni na dwie części, zwalczali się na pozór wzajemnie, bądź to w zwartych grupach, bądź też rozsypani w pojedynkę. Okazywali przytem zręczność i szybkość ruchów, które wprawiały w podziw widza europejskiego. Nie używają oni w czasie takich popisów ani siodeł, ani nawet zwyczajnych wędzideł. Przywiązują tylko derkę, skórę lub rogóżkę do grzbietu konia, a po obu stronach tych przedmiotów mocny szeroki rzemień, przez który przetyka jeździec rękę, ilekroć chce się położyć na jedną, albo drugą stronę konia, zaczepiony jedną nogą o jego grzbiet. Dzięki temu szczególnemu sposobowi siodłania i ćwiczeniu mogą wojownicy używać konia jako tarczy, oraz zachowywać na tyle swobodę ruchów, żeby drogą ponad grzbiet koński, albo pod szyję posłać nieprzyjacielowi strzałę, albo kulę w razie uzbrojenia bronią palną. Każdy jest w tem tak zręczny, że potrafi stosownie do potrzeby przerzucać się to na jedną, to na drugą stronę z szybkością i łatwością, która przyniosłaby zaszczyt jeźdźcom cyrkowym. Konie idą przytem tak pewnie, że kula, zarówno jak strzała, rzadko tylko chybiają celu. Rzemień, w którym zwisa ręka, zaczepiona tuż przy ramieniu, przymocowany jest do grzywy u końca karku końskiego, wskutek czego, nawet gdyby derka się zsunęła, nie straci jeździec tego punktu oparcia. Jeśli wojownik dobrze przywiąże pętlę, to przy wykonywaniu owych sztuczek obejdzie się nawet bez derki i siodła, gdyż stopy, ubrane w mokassyny, trzymają się grzbietu końskiego tak pewnie, jak gdyby był pokryty skórą bawolą. Gdy ci niezwykli jeźdźcy strzelają przez grzbiet koński, mierzą oczywiście z góry, gdy zaś pod szyję, nakładają strzałę z dołu, co dzięki nieustannemu ćwiczeniu przychodzi im tak łatwo, jak gdyby strzelali w sposób zwyczajny.
Całą naszą uwagę tak była pochłonęła wojenna zabawa, bardzo podobna do arabskiej „fantazyi“, że tylko jeden raz oglądnąłem się poza siebie i to na nasze szczęście w sam czas, gdyż z przerażeniem zobaczyłem dwu jeźdźców, zjeżdżających skrajem lasu i przypatrujących się bardzo starannie tropowi Komanczów.
— Have care, panowie, tam nadchodzą ludzie! — ostrzegłem towarzyszy.
Wszyscy spojrzeli poza siebie, a Hoblyn zawołał:
— Kapitan z Conchezem!
— To on, naprawdę! Prędzej w las i zatrzeć ślady!
Stało się to w dwie minuty. Wszyscy cofnęli się, tylko ja i Winnetou zostaliśmy na nieco wysuniętem miejscu, z którego mogliśmy śledzić ruchy przybyszów, nie pokazując się im oczywiście.
Byli już bardzo blizko nas i pewnie byliby pojechali na zakręt, gdyby Indyanie nie podnieśli byli naraz wojennego okrzyku, który zabrzmiał jak wycie dzikich zwierząt. Obaj jeźdźcy osłupieli, rzucili ostrożnie wzrokiem poza zakręt i zaprowadzili potem konie tam, gdzie przedtem stały nasze. My cofnęliśmy się wtedy do towarzyszy.
Tuż za przybyszami stały blizko siebie dwa klony. Poza te drzewa udało mi się podejść i podsłuchać ich rozmowę, prowadzoną półgłosem. Na wszelki wypadek miałem przy sobie tomahawk.
— To Komancze — rzekł kapitan. — Nie potrzebujemy się ich obawiać. Musimy jednak wpierw wiedzieć, co to za biali są z nimi.
— Z tej odległości nie rozpoznamy.
— Możnaby po ubraniu rozróżnić. Przedniego nie znam, a drugiego wódz mi zasłania.
— Kapitanie, przypatrzcie się temu kasztankowi, tam między tymi czterema końmi! Co wy na to?
— Caraio! To kasztanek porucznika!
— Ja też tak sądzę. Wobec tego tym drugim będzie zapewne on.
— Słusznie! Teraz nachyla się naprzód. Czy widzisz ten pstry sarafan? To on! Co począć?
— Gdybym wiedział, co właściwie chcecie z nim zrobić, wówczas dałoby się może co o tem pomówić.
— Teraz muszę ci już wszystko wyjawić. Oto, co było najlepszego z naszych skarbów, zakopałem w tych stronach, nie chcąc przechowywać tego w hidespot, gdyż między nami jest kilku, którym nie można ufać. Miejsce, w którem te rzeczy leżą, znam tylko ja i porucznik. Czekał on na swego ojca i zamiast do naszego obozu zamówił go tu nad Rio Pecos. To wzbudziło we mnie podejrzenie, a ponieważ po ostatniej wyprawie do Estaccado ruszył wprost tutaj, nie odwiedziwszy mnie przedtem, nabrałem przekonania, że postanowił porwać nam skarby. Z Indyanami spotkał się tylko przypadkiem. Zachodzi teraz pytanie, czy mamy udać się do nich zaraz, by go ukarać, czy też śledzić, a potem pochwycić na gorącym uczynku.
— To ostatnie w każdym razie najlepsze. Jeśli teraz do niego przyjdziemy, nie potrafimy dowieść mu złego czynu. Powie poprostu, że przybył tutaj tylko po ojca, a kto wie, jakich potem jeszcze użyje dróg do osiągnięcia swego celu. Jest nas dwu, a ich także dwu, a na Indyan zdawać się zawsze jest niebezpiecznie.
Conchez zadawał sobie widocznie trudu, aby kapitana odwieść od pierwszego zamiaru, niewątpliwie bowiem zależało mu na tem, żeby się dowiedzieć o kryjówce.
— Masz słuszność! Rakurrojowie są na wojennej wyprawie i zatrzymają się tutaj najwyżej godzinę, a Patrik zaraz potem wyruszy. Ale musi jeszcze dość daleko jechać, zanim skręci do miejsca, gdzie się znajduje kryjówka. Nie powinniśmy oczywiście pozwolić na to, żeby co wziął, jeśli... jeśli... wogóle skarb jeszcze jest.
— Jeśli jest jeszcze? Któżby go zabrał, skoro tylko wy dwaj o nim wiecie!
— Hm, Sans-ear i Old Shatterhand, którzy nam zadali porażkę.
— Jak mogliby oni wpaść na trop tajemnicy?
— Całkiem poprostu. Chciałem Hoblyna wysłać za porucznikiem i byłem na tyle nieostrożny, że wydałem mu już odpowiednie wskazówki. Tymczasem on zniknął bez śladu, a ja nie mogę pozbyć się myśli, że sprzymierzył się z tymi myśliwcami, aby życie ocalić.
— Hm, w takim razie byłoby może najlepiej...
— No, co...?
— Zwrócić się do Komanczów.
— I zdradzić im naszą tajemnicę, ażeby nam zabrali skarb? Mamy zresztą jeszcze czas do namysłu, gdyż, jak widzę, wyciągają Indyanie worki z żywnością. Przekąśmy i my co. Idź po mięso!
Conchez, idąc do konia, byłby mnie bezwarunkowo zobaczył, dlatego cofnąłem się, jak mogłem, najspieszniej, a za sekundę usunąłem się z obrębu jego pola widzenia.
Przybywszy do towarzyszy, przedstawiłem im wynik podsłuchów.
— Czy nic naprzykład nie powiedzieli o trzech wojażerach, którzy z porucznikiem pojechali za kupcami? — zapytał Sam. — Jeden z nich musiał chyba zostać z Patrikiem.
— O tem nic nie wspomnieli. Może Patrik zamordował tego jednego, ażeby mieć wolną rękę. Ale co zrobimy z tymi dwoma?
— Puśćmy ich spokojnie, Charley!
Na te słowa potrząsnął Winnetou głową i zauważył:
— Niechaj moi biali bracia pamiętają, że mają tylko jeden skalp na głowie.
— Któżby go nam miał wyciąć? — odparł Sam.
— Te węże, Rakurrojowie.
— To im się nie uda. Oni całkiem zabiorą się stąd wkrótce, gdyż znajdują się na ścieżce wojennej.
— Mój biały brat jest roztropnym strzelcem i walecznym wojownikiem, lecz nie zna dróg Komanczów. Ci czerwoni mężowie zdążają do grobu swojego wodza Czu-ga-chata[21], jak to czynią co roku w dniu, w którym zabił go wódz Apaczów, Winnetou.
Teraz dopiero wyjaśniło się, dlaczego Winnetou śledził ten oddział.
— To wszystko jedno — rzekł Sam. — Jeśli są na takiej drodze, to po jakiego licha troszczyliby się naprzykład o nas i o stakemanów?
— Ja także nie chciałbym plamić się krwią bezpotrzebnie — dodałem od siebie.
— Niechaj moi biali bracia czynią, co im się podoba — rzekł Apacz. — Ja twierdzę, że moi bracia oszczędzają wroga, który jest rozbójnikiem i mordercą i oddadzą za to krew własną. Apacz powiedział. Howgh!
Było mi właściwie przykro, że musiałem sprzeciwiać się znakomitemu Apaczowi, lecz dzisiaj popłynęła już krew jednego człowieka, a nie mogłem znowu pogodzić się z tem, żeby zwracać broń choćby przeciwko mordercy, jeśli nie nakazywała tego konieczność dozwolonej obrony własnej.
Te myśli mię jeszcze zaprzątały, kiedy od obozu Komanczów zabrzmiały okrzyki, które świadczyły, że zaszło tam coś niespodziewanego i niezwykłego. Spostrzegliśmy, że na kapitanie i jego towarzyszu także wywarło to silne wrażenie. Ja pomknąłem prędko łukiem na skraj lasu, aby się dowiedzieć o przyczynie tego zgiełku.
Dostawszy się na miejsce, skąd roztaczał się przedemną swobodny widok, ujrzałem Komanczów, stłoczonych nad brzegiem i przypatrujących się jakiemuś przedmiotowi, którego nie mogłem rozpoznać. Po jakimś czasie wrzucono go znowu do wody, a wszyscy wojownicy utworzyli krąg dokoła wodzów i obudwu białych. Potem nagle wszyscy dosiedli koni i ruszyli w dalszą drogę. Wtedy ja powróciłem do swoich.
— Co się tam stało? — zapytał Bernard.
— Znaleźli coś w rzece, może trupa Holferta.
Winnetou zaczął uważnie przysłuchiwać się naszej rozmowie, gdyż obecność nasza byłaby zdradzona, jeśliby się nasze domysły sprawdziły.
— Czy mój biały brat sądzi, że człowiek nieżywy może tak daleko popłynąć?
— To zależy od pewnych warunków. Rzeka jest tutaj głęboka, rwąca i ma gładkie brzegi, nie łatwo więc na nich co osiądzie.
Nie rzekłszy ani słowa, wstał Apacz i zniknął na lewo pomiędzy drzewami. Ja byłem pewny, że pójdzie pod osłoną lasu w górę rzeki tak daleko, żeby go nie można było zobaczyć, a potem popłynie wodą na podejrzane miejsce, by się przekonać, jaki to przedmiot zwrócił na siebie uwagę Komanczów.
Musiałem przyznać w duchu, że to przedsięwzięcie nie było bezpiecznem nawet dla tak znakomitego pływaka, jakim był Winnetou. Po pierwsze mógł kapitan z Conchezem w tym samym celu udać się nad rzekę, a powtóre nie było wykluczonem, czy Komancze, nie nabiorą podejrzenia, wnosząc, że gdzie jest świeży trup z raną od strzału, tam musi się też znajdować ktoś, kto tę ranę zadał, oraz czy nie oddalili się, aby w stosownym czasie wrócić i poszukać wroga zabitego. Skoro jest regułą na wojnie, żeby nie zostawiać za sobą niezdobytej, a przynajmniej niezamkniętej twierdzy, to równie niebezpiecznem jest na dzikim Zachodzie nie wiedzieć dobrze, kogo się ma za plecami.
Przestrzeń, którą Winnetou miał przepłynąć w dół, a potem w górę rzeki, wynosiła może pół mili. Jako dobry pływak potrzebował na to najwyżej pół godziny czasu, doliczywszy już do tego dziesięć minut drogi lądowej. Ale nie minął jeszcze kwadrans, kiedy kapitan z towarzyszem ruszyli z miejsca. Nie mogliśmy niestety ich zatrzymać.
Obaj, jak się tego spodziewałem, pojechali do miejsca postoju Komanczów i zwrócili się potem ku rzece. Wobec tego należało ochronić Winnetou, który tam, gdzie wszedł w wodę, niewątpliwie złożył broń i odzież i wziął co najwyżej nóż z sobą. Trzeba było oczywiście zrobić to niepostrzeżenie.
— Zostańcie tutaj!
Z temi słowy opuściłem kryjówkę i tak szybko, jak na to gęsto rosnące drzewa pozwalały, pośpieszyłem skrajem lasu w dół rzeki aż tam, skąd można było kulą dosięgnąć punktu, na którym ów przedmiot na nowo wrzucono do wody. Ale nie stanąłem jeszcze dobrze, kiedy spostrzegłem, że kapitan podniósłszy strzelbę, wystrzelił do wody, jednak nie trafił dzięki niezwykłej zręczności Winnetou w nurkowaniu. W niespełna pięć sekund po wystrzale wyskoczył Apacz z wody jak ryba, dostał się na brzeg i rzucił na kapitana. Wtem podniósł Conchez karabin, a równocześnie wybiła stanowcza chwila dla mnie, żeby mu posłać kulę. Należało tylko życia jego oszczędzać. Błyskawicznym ruchem odwrócił się Winnetou od kapitana, poskoczył ku Conchezowi i podrzucił mu w górę lufę wtedy, gdy miał pociągnąć za cyngiel, wskutek czego strzał poszedł w powietrze. Winnetou wyrwał mu strzelbę z ręki, ujął za lufę, by jej użyć jako maczugi i zawczasu jeszcze skoczył potężnie w bok, gdyż kapitan zamierzył się nań właśnie kolbą z tyłu.
Winnetou gotował się już do walki przeciw obydwom, kiedy z dołu zabrzmiało głośne wycie, a tem samem potwierdziło się moje przypuszczenie co do tego, że Komancze nie odjechali daleko, lecz usłyszawszy strzał kapitana, wrócili cwałem.
Zaledwie ich Apacz spostrzegł, wytrącił kapitanowi z rąk strzelbę, która szczęściem była tylko jednorurką, wrzucił ją do wody i popędził w górę rzeki takimi skokami, jak ścigana pantera.
Wiedziałem, że w tego rodzaju biegu mógł Winnetou przez dziesięć minut iść w zawody z najszybszym wyścigowcem. On sam uczył mnie tych skoków, przy których należy rzucać się w powietrze, przenosząc punkt ciężkości zawsze na jedną nogę, służącą zarazem za sprężynę, a zmieniać nogę w chwili zmęczenia. W niespełna dziesięć minut dotarł do ubrania, poczem był z pewnością na tyle mądry, że umykał jeszcze pewną przestrzeń, zanim skręcił w las i powrócił pod jego osłoną do nas.
Ja popędziłem jak najszybciej do naszej kryjówki.
— Wstawać prędzej! Musimy uciekać!
— All devils! A to dokąd naprzykład? — zapytał Sam. — Tam nadchodzą Komancze, a obaj biali są także z nimi!
— To szczęście! Przebiegną obok nas i zajmą się szukaniem śladów Winnetou. Prędzej, konie na skraj! Skoro nas tylko miną, pędźcie co siły w dół rzeki ich własnym tropem, żeby potem waszego nie odróżnili. Ja zostanę, żeby kryć odwrót i zaczekać na Apacza.
— Ty sam? — zapytał Sans-ear.
— Oczywiście — odrzekłem, rzucając znacząco okiem na Hoblyna, któremuśmy nie ufali. — Towarzysze nasi nie są jeszcze na tyle doświadczeni. Muszę ich oddać tobie w opiekę!
— Well! A więc naprzód! Te draby już przeszły!
Rzeczywiście przebiegł wtedy obok nas ostatni z Komanczów. Róg lasu był teraz między nami a nimi, wobec czego nie mogli nas dostrzec. Gdy Sam z tamtymi odjechał, zatarłem nasze ślady, o ile się tylko dało. Ledwie się z tem uporałem, kiedy zaszeleściło podszycie lasu i Winnetou stanął przedemną.
— Uff! Ci szakale, Komancze, szukają śladów Apacza. Gdzie towarzysze mojego białego brata?
— Odjechali naprzód.
— Myśli mego brata są zawsze rozsądne. Blade twarze nie długo będą na nas czekały!
Włożył czemprędzej ubranie, które trzymał dotychczas w ręku i wyprowadził potem swego konia na wolne pole. Jeden rzut oka w górę rzeki pouczył mnie, że na razie byliśmy bezpieczni przed Komanczami, dlatego spytałem:
— Co mój brat znalazł w rzece?
— Zwłoki bladej twarzy. Winnetou postąpił dzisiaj dwa razy bezmyślnie, jak chłopiec, lecz nie obawia się niczego, a spodziewa się, że biali bracia mu przebaczą!
Było to wyznanie, jakiego dumny Apacz nie byłby pewnie uczynił wobec nikogo innego. Ja nie odpowiedziałem nic na to, gdyż Winnetou pędził już na swoim wierzchowcu tak, że mustang mógł ledwie nadążyć.
Tam, gdzie droga nasza wiodła na prawo w góry, odgałęziając się od tropu Komanczów, zatrzymali się nasi. Sam zsiadł, aby przy pomocy towarzyszy poowijać koniom nogi, przy czem musiano porozcinać kilka koców zabranych z hide-spot. Następnie ruszyliśmy naprzód w parów. Winnetou szedł z tyłu pieszo, aby pozacierać ślady, gdyby jakie powstały.
Za pierwszym zakrętem parowu zatrzymałem się i oddałem swego konia Bernardowi, prosząc, by go prowadził, dopóki za nimi nie przyjdę. To zastanowiło Sama, bo zapytał:
— Co chcesz uczynić, Charley?
— Zaczekać tutaj, by zobaczyć, co zrobią czerwoni — odpowiedziałem.
— Well, masz słuszność! W ten sposób dowiemy się, czy zrozumieją nasze podstępy.
Towarzysze pojechali naprzód, ja zaś wlazłem w zarośla. Już po niedługim czasie usłyszałem tętent. To Komancze powracali, ale nie wszyscy. Był to tylko mały oddział. A gdzie była reszta? Spostrzegłem także między nimi obydwu Morganów; kapitana i Concheza jednak nie było. Indyanie posuwali się naprzód bardzo powoli i z wzrokiem utkwionym w ziemię. Tam, gdzie myśmy się byli zatrzymali, ażeby koniom nogi poobwijać, stanęli, a jeden z wodzów zeskoczył z konia, schylił się i podniósł z ziemi jakiś przedmiot, którego nie mogłem rozpoznać. Po krótkiej naradzie odłączyli się obydwaj biali i jeden z wodzów od reszty oddziału, aby wejść w parów piechotą.
Badając bystremi oczyma nawet pozornie nic nie znaczące rzeczy, zbliżali się coraz to więcej. Były to dla mnie chwile bardzo niebezpieczne. Jednak dzięki naszej przezorności nie zdołali nic zauważyć. Gdy mnie mijali, zobaczyłem ów przedmiot w ręku wodza. Była to wełniana nitka, którą przy rozcinaniu koców któryś z nas rzucił niebacznie na ziemię. Życie nas wszystkich wisiało więc teraz dosłownie na tej nitce.
Wywiadowcy zapuścili się jeszcze trochę dalej w parów, ale wkrótce zawrócili, widocznie nabrawszy przekonania, że nikt tędy nie przeszedł ani nie przejechał. Wobec tego wyniku badań uznali, że nie potrzebują już milczeć.
— Tu nie było nikogo — usłyszałem słowa Freda Morgana. — Ślady końskie pochodziły od naszych koni.
— Ale kto był ten czerwonoskóry i dwaj biali, których nie znaleźliśmy jeszcze? — zapytał syn.
— O tem się wkrótce dowiemy, ponieważ ujść nam nie mogą. Czerwony był nagi, trudno więc było rozróżnić, do jakiego szczepu należał.
— Wyrządził nam niezłą przysługę, jeśli to był rzeczywiście trup tego Holferta, o którym mi opowiadałeś.
— To nie ulega wątpliwości. Ale w jaki sposób dostał się Indyanin na to miejsce, gdzie obozowaliśmy tak długo. Czy był tam już przedtem, czy przyszedł później? Ja sądzę...
Więcej nie słyszałem, ponieważ mnie minęli. Z pochwyconych słów wywnioskowałem, że narazie nie groziło nam nic i że kapitan wolał nie pokazywać się Komanczom, zapewne dlatego, że jedynie w ten sposób mógł złapać porucznika na gorącym uczynku. Mnie wydało się oczywiście wątpliwem, czy on i Conchez potrafią ukryć się przed bystrym wzrokiem Komanczów.
Teraz doszli trzej wywiadowcy znów do swego oddziału, który na skutek krótkiego rozkazu swojego wodza zawrócił i zniknął za drzewami. Ja osiągnąłem zatem mój cel, dlatego pośpieszyłem za towarzyszami, do których dotarłem dopiero w pół godziny, ponieważ o taką przestrzeń mnie wyprzedzili. Winnetou spojrzał na mnie pytająco, ja zaś opowiedziałem o tem, co widziałem.
— Well! — rzekł Sam. — Udało nam się spłatać im figla.
— Synowie Komanczów — dodał Apacz — mają oczy, a nie widzą, a uszy ich są zatkane, że nie słyszą kroków swoich nieprzyjaciół. Niech moi biali bracia pozdejmują koniom mokassyny!
Posłuchano chętnie tej rady Winnetou, gdyż konie, mając poobwijane kopyta, z wielką trudnością posuwały się wzdłuż parowu, zasypanego złomami skał i drzewami, postrącanemi z obu stron przez wiek lub burze. Z każdą chwilą wchodziliśmy w coraz dzikszą okolicę, aż koło wieczora dotarliśmy do łańcucha wzgórz, biegnącego równolegle z Sierrą z północy na południe. Przekroczywszy te wzgórza, jechaliśmy jeszcze dalej aż do zachodu słońca, a o tym czasie znaleźliśmy znakomite miejsce na obóz.
Wieczór i noc upłynęły spokojnie, a krótki wyjazd na zwiady, podjęty rano przezemnie, utwierdził mie w przekonaniu, że nas nie ścigano.
Dalszą drogę odbywaliśmy przez okolice, coraz uboższe w lasy, ponieważ zaczynało brakować wody, jak o tem świadczyło mnóstwo wyschłych łożysk rzecznych, których głębokość dowodziła dawnej obfitości wód. W miarę zbliżania się do takich łożysk, poplątanych jak sieć między sobą, widział podróżny brzeg przeciwległy prawie podobny do tego gruntu, na którym się znajdował. Zwolna zaznaczał się coraz wyraźniej wspomniany pas, aż wkońcu stawał nagle jeździec nad przepaścią, której okropność łagodziło tylko to, że na dnie jej było tak jasno jak na górze. Mimo to strome ściany przepaści stanowiły dla podróżnych trudne do przebycia przeszkody.
Po dokładniejszem przypatrzeniu się tym dolinom można poznać, że w porze deszczowej bywają one całe wypełnione wodą, gdyż w rozmaitych miejscach powstaje na skałach znak, który wskazuje, jak wysoki był stan wody. Oko widza spoczywa tu przyjemnie na poukładanych na sobie przepysznie skałach o malowniczych, a często dziwacznych zarysach. Na ogromnym obszarze piętrzą się piramidy i sześcienne masy, wznoszą się potężne kolumny i łuki, a woda powymywała gdzieniegdzie tak szczególne zakręty, wyżłobiła tak dziwne kontury, podobne do ozdób, że trudno oprzeć się myśli, jakoby nie wykonała ich ręka ludzka.
Dna tych łożysk nie bywają dostatecznie wklęsłe ku środkowi. Zejść zaś na dół ze stromych i wysokich brzegów jest nadzwyczaj trudno. Płaskowyż jednak tak gęsto poprzecinany jest takiemi suchemi łożyskami, że idąc wzdłuż ich brzegu, spotyka się co chwila doliny boczne, które prowadzą do łożyska głównego. Ponieważ ciągnie się ono zwykle w pewnym kierunku, przeto może służyć jako gościniec, o tyle wygodny i bezpieczny, że podróżnego można jedynie z brzegu zobaczyć. Ale łączy się z tem także ta niekorzyść, że i podróżny nie dojrzy nieprzyjaciela, dopóki ten nie stanie bespośrednio przed nim.
Jechaliśmy taką doliną ciągle w kierunku zachodnim, a im dalej posuwaliśmy się naprzód, tem płytsza ona się stawała i tem mniej uchodziło do niej dolin bocznych, aż wkońcu zarysowały się przed nami porosłe lasem wzgórza Sierry Rianki.
U stóp gór napotkaliśmy znowu liczne dopływy Rio Pecos, a wśród nich także ten, który wytryskał w szukanej przez nas dolinie.
Do tej doliny dotarliśmy już późno popołudniu. Zajmowała ona przestrzeń długą może na półtorej mili, a około pół mili szeroką. Okalały ją wzgórza, pokryte lasem, a nad wijącym się na dnie potokiem widniała zieleń. Niestety nie mogliśmy tu popaść koni, gdyż byłoby to zdradziło zaraz naszą obecność.
— Czy to jest napewno ta dolina, o którą nam chodzi? — zapytałem Hoblyna, ponieważ łatwo się było pomylić.
— To nie ulega wątpliwości, sir. Tam w górze pod dębem nocowałem z kapitanem, gdy byłem tu poraz pierwszy.
— Jabym radził obejrzeć się za jaką boczną doliną, żebyśmy mogli tam konie pod dozorem którego z nas zostawić na paszy. W ten sposób ułatwilibyśmy sobie tu robotę, mając wolne ręce.
— To niezły pomysł — rzekł Sam — ale co poczęlibyśmy wtedy, jeślibyśmy nagle potrzebowali koni. Ja swojej Tony nie puszczę tak daleko od siebie!
— Well! W takim razie musimy w lesie poszukać kryjówki. Ja z Bobem zbadam tę stronę, a Winnetou drugą. Wy reszta poczekajcie tu na nas.
Zsiadłem z konia, wziąłem rusznicę i udałem się z murzynem w las, który się wznosił dość stromo po zboczu doliny. Z powodu powalonych drzew i nagromadzonych przez siły natury głazów nie łatwo było konie tutaj umieścić. Nie szliśmy blizko siebie, lecz w pewnem oddaleniu równolegle. Nagle może w połowie zamierzonej drogi, krzyknął Bob głośno:
— Massa, oh, ah, massa przyjść prędko!
Zwróciłem się ku niemu i zobaczyłem, jak poskoczył ku nizkiemu bukowi, chwycił się najniższego konara i wspiął się na drzewo.
— Co tam, Bobie?
— Massa przyjść prędko na pomoc nigrowi! O nie przyjść, biegnąć i sprowadzić wszystkich ludzi, aby zabić potwora!
Nie potrzebowałem pytać, jakiego on miał na myśli potwora, gdyż ten wypadł zaraz przez podszycie lasu. Był to szary niedźwiedź z owego miłego gatunku, który myśliwi nazywają grizzly.
Słyszałem ów straszny głos lwa, który Arab nazywa „rad“, czyli grzmotem, słyszałem ryk bengalskiego tygrysa, a wtedy serce mi drżało, chociaż ręka musiała zachować równowagę. Lecz głuchy, chrapliwy, zawzięty i demoniczny pomruk szarego niedźwiedzia przenika aż do szpiku kości i wywołuje u najśmielszego nawet człowieka uczucie, podobne, jak podczas kłapania zębami z tą różnicą, że tego uczucia doznaje niejeden nietylko w zębach, lecz także w całem ciele.
Może na ośm kroków przedemną wyprostował się niedźwiedź na tylnych łapach i rozwarł paszczę. Było jasnem, że jeden z nas musi zginąć. Wymierzyłem mu w oko i wypaliłem, a zaraz w następnej chwili wycelowałem w serce i wystrzeliłem powtórnie. Odrzuciwszy strzelbę, dobyłem noża i skoczyłem w bok, aby lepiej uderzyć. Olbrzymi zwierz, jak gdyby obydwie kule przeleciały obok niego bez skutku, zrobił ku mnie jeden krok, drugi, trzeci, czwarty, ale w chwili, kiedy zamierzałem go pchnąć, opuścił wzniesione do góry łapy, wydał jakiś krząkliwy ryk, postał z minutę i runął nagle jak pod uderzeniem maczugi. Jedna kula wbiła mu się w mózg, a druga w serce, obie zatem w sam środek życia. Pantera albo jaguar zwinąłby się jak kot w takich warunkach, mój grizzly zaś kroczył sobie spokojnie dalej. Niewiele brakowało, a byłby mię rozmiażdżył w okamgnieniu.
— Ah, ah! Dobrze, pięknie! — zawołał Bob. — Czy niedźwiedź być dobrze zabity?
— Tak; zejdź na dół!
— Ale, czy on napewno nie żyć, massa? Nie pożreć nigra Boba?
— Jest zupełnie martwy.
Tak samo szybko, jak uciekł murzyn na drzewo zlazł teraz na ziemię, ale gdy się przybliżył, zadrżały mu nogi. Ja sam nachyliłem się całkiem ostrożnie nad niedźwiedziem i wbiłem mu kilkakrotnie nóż pomiędzy znane drugie a trzecie żebro.
— Oh, ah, wielki niedźwiedź, większy jak cały Bob! Czy Bob może jeść niedźwiedź?
— Tak, szynka i łapy są delikatne.
— O, massa dać Bobowi łapy i szynki, bo nigger także bardzo delikatny.
— Dostaniesz swoją część, jak każdy z nas. Ale zaczekaj tutaj; ja zaraz przyjdę.
— Bob czekać tutaj? A jeśli niedźwiedź znowu dostać życie?
— To wskoczysz napowrót na drzewo!
I rzeczywiście w chwilę potem siedział murzyn na drzewie. Nie był on tchórzem, bo wobec ludzi zawsze stawał mężnie, ale szarego niedźwiedzia nigdy w życiu nie widział, dla tego rozumna jego ostrożność nie dziwiła mię wcale.
Przeszukałem najpierw otoczenie, aby się przekonać, czy tylko ten jeden niedźwiedź wyszedł z kryjówki, czy też znajdowała się w pobliżu cała rodzina. Na szczęście znalazłem ślady tylko tego jednego zwierzęcia, co mię znacznie uspokoiło. Zresztą ani Bob, ani ja nie byliśmy długo sami. Moje strzały usłyszeli oczywiście towarzysze, a ponieważ nie wiedzieli, jaki powód je wywołał, przeto pośpieszyli na to miejsce, gdzie strzały padły.
Wszyscy uznali zabite zwierzę za jedną z największych sztuk, jakie do tego czasu widziano, a Winnetou nachylił się, ażeby swój worek z lekami zanurzyć w jego krwi.
— Mój biały brat dobrze trafił. Dusza niedźwiedzia będzie mu wdzięczna, gdyż prędko i bez męki wyzwoliła się z okowów ciała, a teraz może pójść do wiecznych ostępów ojców swoich!
Indyanie wierzą, że w każdym szarym niedźwiedziu mieszka dusza słynnego jakiegoś strzelca, która odbywa w ten sposób pokutę, jak gdyby w czyśćcu. Apacz pomógł mi zdjąć skórę ze zwierzęcia i odciąć najcenniejsze kawałki mięsa. Resztę przykryto gałęziami i kamieniami, ziemią i mchem, ażeby nie spostrzegły tego sępy, które mogły zdradzić naszą obecność.
Kiedy ja zajęty byłem walką z niedźwiedziem, wyszukał Winnetou tymczasem po drugiej stronie doliny kryjówkę dla koni. Ponieważ był jeszcze jasny dzień, przeto odważyliśmy się rozniecić ogień celem upieczenia soczystych łap niedźwiedzich, które nam też smakowały wybornie, gdyśmy zasiedli do wieczerzy.
Gdy się ściemniło, owinęliśmy się kocami, a po ustanowieniu porządku straży, ułożyliśmy się na spoczynek. Przez całą noc spaliśmy bez przeszkody, a większa część następnego przedpołudnia upłynęła także bez żadnego wypadku.
U wejścia do doliny pełnił każdy z nas po kolei straż nawet w dzień. Około południa tego dnia Sam, który objął był dopiero co służbę po swoim poprzedniku, powrócił zaraz i doniósł:
— Nadchodzą!
— Kto? — zapytałem.
— No, tego naprzykład nie mogę dokładnie powiedzieć, bo jeszcze są za daleko.
— Ilu ich jest?
— Dwu na koniach.
— Pokaż!
Udałem się z nim na wskazane miejsce i przy pomocy lunety poznałem obydwu Morganów, którzy mieli jeszcze z kwadrans drogi do doliny. Wszystkie ślady naszej obecności były skrzętnie zniszczone, a ponieważ oprócz tego przeważaliśmy liczebnie, przeto mogliśmy z zupełnym spokojem oczekiwać ich przybycia.
Właśnie skierowaliśmy się byli z Samem do doliny z powrotem, kiedy nagle zatrzeszczało nad nami w zaroślach. Pomyślałem najpierw, że to może niedźwiedź, ale uważniejsze nadsłuchiwanie przekonało nas, że to jakieś dwie inne istoty z góry do nas się zbliżały.
— All devils, Charley, kto to może być?
— Zaraz zobaczymy. Chodźmy czemprędzej w krzaki!
Obaj ukryliśmy się tak, że gałęzie całkiem nas zasłaniały, ale mimoto byliśmy każdej chwili gotowi do obrony, gdyby się zjawiły dzikie zwierzęta. W kilka minut potem poznaliśmy, że to nie były zwierzęta, lecz dwaj ludzie, którzy schodzili z góry, prowadząc konie za sobą. Byli to kapitan i Conchez. Konie ich wyglądały bardzo znużone, a cała powierzchowność jeźdźców również dowodziła, że ciężką podróż odbyli.
Nieopodal naszej kryjówki stanęli, bo stąd mieli już swobodny widok w dal.
— Nareszcie! — zawołał kapitan z westchnieniem ulgi. — To była jazda, jakiej nie życzyłbym sobie powtórzyć. Ale przybywamy przynajmniej na czas, bo widzę, że nikogo tu jeszcze przed nami nie było.
— Poczem to poznajesz? — zapytał jego towarzysz.
— Moja kryjówka jeszcze nienaruszona. Morganowie zatem nie byli, a kto inny nie mógłby się chyba dostać w te odległe strony.
— Prawdopodobnie macie słuszność, a w takim razie nie myślicie już zapewne o Sans-earze i Old Shatterhandzie?
— W istocie nie biorę ich w rachubę. Gdyby byli ścigali Morganów, byliby musieli natknąć się na Komanczów, a to byłoby przeszkodziło im w dalszym pochodzie.
— Mnie jednak niepokoi sprawa z tym nieznanym nagim Indyaninem nad Rio Pecos i białym trupem w wodzie?
— To nas teraz nic nie obchodzi. Nikt nam tu zaszkodzić nie może, gdyż za nami są Komancze, na których natknąłby się każdy, komuby przyszło na myśl nas ścigać.
— Sądzicie więc, że czerwoni są napewno za nami?
— To tak nie ulega wątpliwości jak to, że tu stoję przy tobie. Oni zabili Indyanina, jeśli był ich nieprzyjacielem — czego jednak nie przypuszczam, gdyż Apacz nie zapędzałby się tak daleko — a potem ruszyli za nami. Spieszyliśmy się przecież tak bardzo, że musieliśmy zostawić ślady jak trzoda bizonów.
— A jeśli nas tutaj znajdą?
— To nic strasznego. Jesteśmy przecież ich przyjaciółmi. Zdziwią się co najwyżej, że nie daliśmy się im poznać, a ja im to wytłómaczę w ten sposób, że opowiem im o poruczniku, który — carajo, dam się powiesić, jeśli to nie on tam już nadchodzi!
— To on!
— Dobrze! W takim razie mamy go nareszcie. Niech poczuje, co to znaczy oszukiwać kapitana i towarzyszy!
— Widać tylko ich dwóch, a w tem dowód, że Komancze idą za nami. Ale kapitanie, czy naprawdę chcecie dzisiaj wydobyć skarb w mojej obecności?
— Tak.
— Dla kogo?
— Dla nas.
— „Dla nas“, może znaczyć dla całego naszego towarzystwa, albo tylko dla nas dwu.
— Cobyś ty wolał?
— To łatwiej pomyśleć, aniżeli powiedzieć. Jeśli jednak uprzytomnicie sobie, jak teraz rzeczy stoją w hidespot, to lepiej chyba tam nie wracać. Po tak długich trudach i mękach, jakieśmy wycierpieli, pragnie człowiek wkońcu trochę spokoju i wygód. Wy możecie sobie ten spokój zapewnić dzięki temu, co macie w swej kryjówce, a jest tego tyle, że i dla mnie wystarczy.
— Mówisz, jak z książki. Teraz jednak idzie przedewszystkiem o to, żeby tym dwom łajdakom dobrze dać po palcach! Tam jest dla nas miejsce, jak wymarzone, a skarb znajduje się blizko.
Czyżby niespodziewający się niczego kapitan miał na myśli nasz obóz? Rzeczywiście, prowadząc za sobą konie, skierowali się prosto w tę stronę, nie troszcząc się o nic tak dalece, że nie spostrzegli śladów, zostawionych przezemnie i przez Sans-eara. Co prawda, trzeba było mieć dobre oczy, aby je rozpoznać. Ja z Samem poszedłem, rozumie się, zaraz za nimi.
Nasi usłyszeli, że ktoś obcy się zbliża, podnieśli się z ziemi. Jakie wspaniałe zrobili miny ci sami gentlemani, gdy wyszedłszy z ostatnich krzaków, poznali Indyanina, którego ścigali nad Rio Pecos. Ja omal się nie roześmiałem głośno.
— Hoblyn! — zawołał Conchez, poznawszy swego kolegę.
— Hoblyn? — spytał kapitan. — Naprawdę! Jak dostałeś się do Sierry Rianki i kto są ci ludzie?
Wtem ja przystąpiłem z tyłu do niego bliżej i poklepałem go po ramieniu.
— Znajomi, sami znajomi, kapitanie. Zbliżcie się do nas, usiądźcie i rozgośćcie się swobodnie!
— A kto wy, sennor? — zapytał.
— Ja przedstawię wam tych ludzi, wobec tego na mnie przyjdzie kolej na końcu. Ten czarny master nazywa się Bob i był najlepszym przyjacielem niejakiego mr. Wiliamsa, znanego wam dobrze. Ten biały gentleman to pan Marshall z Louisville, który ma kilka słów pomówić z Morganami, waszymi rywalami w pewnym zawodzie. Ten bronzowy monseigneur nazywa się Winnetou. To nazwisko chyba nieraz już obiło się o wasze uszy, dla tego nie będę wygłaszał osobnej przemowy przy zaznajamianiu was z nim. Tego gentlemana nazywają zwykle Sans-ear, a mnie czasami Old Shatterhand.
Kapitan tak osłupiał ze strachu, że nie zdobył się na inną odpowiedź, tylko wyjąkał okrzyk:
— Czy to być może?
— Nawet bardzo! Siądźcie sobie przy nas wygodnie, tak jak to ja uczyniłem w hide-spot, kiedy was podsłuchałem i wziąłem sobie wasz pistolet na pamiątkę. Przedwczoraj leżałem znowu obok was, kiedy podsłuchiwaliście Komanczów i wywnętrzaliście się serdecznie przed sobą. Bobie, odbierz broń tym panom i zwiąż im cokolwiek ręce i nogi!
— Sennor! — wybuchnął kapitan.
— Dobrze już, dobrze! Pomówimy z wami jak ze stakemanami. Nie zadawajcie sobie nadaremnie trudu, gdyż, zanim Morgani dotrą do doliny, będziecie skrępowani, zakneblowani, albo... martwi!
To wszystko spadło na nich tak prędko i niespodzianie, że zapomnieli nawet o obronie.
— Sennor capitano, gdzie się znajduje kryjówka, której się zachciewa Morganom? — zapytałem.
— Te rzeczy do was nie należą!
— Tak wy się na to zapatrujecie, ale ja sądzę, że może będą nasze. Nie zmuszam was bynajmniej do wypaplania tajemnicy, lecz stawiam tylko jedno pytanie, na które żądam odpowiedzi: Co się stało z tak zwanymi wojażerami, którzy poszli z waszym porucznikiem, i z kupcami, przez nich ściganymi.
— Kupcy... hm, nie wiem...
— Well, bo ja wiem już. A wojażerowie?
— Dwu zapewne wróciło do hide-spot, a trzeciego zamordował w drodze porucznik. Znaleźliśmy jego zwłoki.
— Ja taksamo myślałem! Teraz pozwólcie spokojnie knebel sobie założyć! To tylko na to, żebyście nie zdradzili nas przed Morganami.
Ledwie uporaliśmy się z nimi, kiedy u wejścia do doliny ukazali się obaj wspomniani, zatrzymali się na minutę i rzucili okiem na teren. Potem Patrik ścisnął konia ostrogami i nadbiegł kłusem, a ojciec za nim, co wskazywało na to, że nie mieli zamiaru zabawić tutaj dłużej. Wprost naprzeciwko nas, o jakich dwadzieścia kroków, rósł młody krzak ożyny. Tam oni się skierowali.
— Tutaj ojcze! — rzekł Patrik.
— Tu? Ktoby to był przypuścił, że tak niepokaźne miejsce kryje w sobie ten skarb!
— Musimy się prędko z tem załatwić! Niewiadomo, kto byli ci dwaj biali i czy Komanczom udało się ich pochwycić.
Obaj zeskoczyli z siodeł i przywiązali konie nad brzegiem potoku. Gdy spragnione zwierzęta piły wodę, uklękli obaj opryszkowie, odłożyli broń i zaczęli nożami usuwać zarośla. Następnie wzięli się do rozkopywania ziemi.
— Tu — rzekł Patrik i pokazał wkrótce jakąś paczkę, zaszytą troskliwie w skórę bawolą.
— Czy to już wszystko?
— Wszystko, ale jest tego dość: banknoty, depozyty. Trzeba prędko zasypać i zakryć dziurę i zniknąć stąd lotem błyskawicy!
— Może zostaniecie trochę dłużej!
Te słowa wypowiedział Sam, a równocześnie ja stanąłem jednym skokiem pomiędzy nimi a ich bronią, reszta zaś towarzyszy wymierzyła do nich z rusznic. Sans-ear podobny był do tygrysa, gotowego rzucić się na swoją ofiarę. W pierwszej chwili zaskoczyło ich to zupełnie, lecz opamiętali się rychło i chcieli chwycić za broń. Lecz ja wyciągnąłem do nich rewolwer i zagroziłem temi słowy:
— Zatrzymajcie się tam, gdzie stoicie, gdyż pierwszy zaraz krok przepłacicie życiem!
— Kto wy jesteście? — zapytał Fred Morgan.
— To wam powie rzekomy mr. Meercroft, wasz syn.
— Jakiem prawem napadacie tutaj na nas?
— Takiem samem, z jakiem wy napadaliście na drugich, naprzykład na mr. Marshalla w Louisville, potem na pociąg, a dawniej jeszcze na farmę niejakiego Sama Hawerfielda, który teraz stoi przed wami. Bądźcie łaskawi położyć się plackiem na ziemi!
— Tego nie zrobimy!
— Sądzę, że upór wasz zmięknie, gdy wymienię wam nasze nazwiska. Tu stoi wódz Apaczów, Winnetou, to jest Sans-ear, dawny Sam Hawerfield, a mnie znacie już zapewne z tego, co wam syn wasz o mnie powiedział. Liczę do trzech, jeśli potem nie będziecie leżeli, zginiecie. Raz... dwa...!
Z zaciśniętymi zębami i pięściami posłuchali rozkazu.
— Bobie, zwiąż ich!
— Bob związać bardzo pięknie, całkiem mocno, massa! — rzekł czarny, zabierając się odrazu do spełnienia tej obietnicy.
W czasie tego zajścia bawił Bernard przy tamtych jeńcach. Teraz zastąpił go Bob, dzięki czemu mógł on się przybliżyć do nas. Na jego widok rozwarł Fred Morgan oczy, jak gdyby widmo zobaczył.
Bernard rzucił nań krótkie spojrzenie, nie mówiąc ani słowa, ale w spojrzeniu jego tkwiło zimne, spokojne postanowienie sprawiedliwego odwetu.
— Bobie, wyprowadź tamtych! — rzekł Sam. — I my nie potrzebujemy naprzykład dłużej się tu zatrzymywać i osądzimy krótko i węzłowato tych ludzi!
Murzyn sprowadził Concheza i kapitana, a za nimi przyszedł Hoblyn, który dotychczas trzymał się lepiej, aniżeli można było spodziewać się tego po stakemanie.
— Kto będzie mówił? — zapytał Bernard.
— Charley! — rzekł Sam.
— Nie — zauważyłem ja. — My wszyscy jesteśmy stronami poszkodowanemi, tylko Winnetou nic nie dotyka. On jest wodzem preryi, niech przeto zabierze głos dla załatwienia tej sprawy.
Wszyscy zgodzili się na to, Apacz zaś skinął głową potakująco.
— Wódz Apaczów słyszy mowę ducha sawanny i będzie sprawiedliwym sędzią nad białymi. Niech moi bracia wezmą broń do rąk, gdyż jedynie mężowie mogą sądzić pojmanych!
Poszliśmy za tym indyańskim zwyczajem, a on zaczął:
— Jak się nazywa ten biały?
— Hoblyn — odparł Sam.
— Co on uczynił?
— Był stakemanem.
— Czy zabił którego towarzysza moich braci?
— Nie.
— Komu teraz dopomagał, stakemanom, czy moim braciom?
— Nam.
— W takim razie niech moi bracia rozstrzygają sercem, nie strzelbą. Winnetou życzy sobie, żeby ten człowiek odzyskał wolność, lecz nie wracał już do stakemanów!
Wszyscy przyjęliśmy wyrok Apacza, który na mnie tak podziałał, że pochwyciłem strzelbę i nóż Freda Morgana i podałem Hoblynowi, mówiąc:
— Weźcie sobie tę broń! Jesteście wolni.
— Dziękuję wam, sir! — rzekł uradowany. — Ja nie zrobię wam zawodu.
Widać było po nim, że miał szczerą chęć dotrzymania tej obietnicy. Winnetou mówił dalej:
— Kto jest ta blada twarz?
— Dowódca stakemanów.
— To wystarczy; on musi umrzeć! Czy moi bracia tak samo sądzą?
Nikt nie zaprzeczył, czyli wyrok zatwierdzono.
— A jak się nazywa ten człowiek?
— Conchez.
— To imię, jakie noszą fałszywi ludzie z Południa. Czem on był?
— Stakemanem.
— Czego szukał tutaj? Chciał własnych towarzyszy ograbić ze skalpu. Ma dwie dusze i dwa języki. Niechaj umiera!
I teraz nie podniósł się nikt dla obrony stakemana, wobec czego Winnetou mówił dalej:
— Ale nie zginą z ręki uczciwego męża, lecz tego, którego jeszcze mamy osądzić. Jak się nazywa ten człowiek?
— Patrik.
— Zdjąć z niego więzy, a on niech wrzuci stakemanów do wody! Żadna broń nie śmie ich dotknąć, niechaj utoną w wodzie!
Bob rozwiązał Patrika, a ten wykonał dany sobie rozkaz z gotowością, jaką okazać może tylko bardzo zatwardziały grzesznik. Widział, że jest zgubiony, a odczuwał widocznie przyjemność z tego, że przedtem na swych towarzyszach spełni urząd kata. Skazańcy byli tak związani, że nawet nie próbowali się opierać. Ja odwróciłem głowę, by nie patrzeć na to miejsce, gdzie dwu ludzi miało zginąć dziesięćkrotnie zasłużoną, lecz gwałtowną śmiercią,
W dwie minuty było po wszystkiem. Patrik pozwolił się znowu związać, bo nie pozostawało mu nic innego w jego położeniu.
— Któż są te dwie blade twarze? — zapytał Winnetou.
— Ojciec i syn.
— Jakie zbrodnie zarzucają im moi bracia?
— Ja — odrzekł Sam — oskarżam ich o mord, popełniony na mojej żonie i mojem dziecku.
— Ja oskarżam starszą bladą twarz o to, że zamordowała mego ojca — dodał Bernard.
— A ja go oskarżam za rozbójniczy napad na pociąg i zabicie jednego urzędnika kolejowego — dokończyłem ja. — Syna jego oskarżam o zamach morderczy na mnie i na was. Te zbrodnie wystarczą na ich potępienie, choć możnaby ich więcej przytoczyć.
— Mój brat słusznie powiedział: to wystarczy. Niechaj umrą, a czarny mąż ich zabije!
— Stój! — zawołał Sam. — Do tego nie dopuszczę ja, który ścigałem ich od wielu lat. Krzywda, którą oni mnie wyrządzili, jest ich najdawniejszą zbrodnią. Życie ich mnie się należy, a karby ich mojej strzelbie. Gdy oni odpokutują za owe morderstwo, będzie Sans-ear zadowolony i wraz ze swoją Tony znajdzie odpoczynek w jakiej szczelinie górskiej lub na preryi, gdzie bieleją kości tysiąca strzelców!
— Żądanie mego brata jest słuszne. Niech więc weźmie sobie morderców i postąpi z nimi jak zechce!
— Samie! — powiedziałem pocichu, pochylając się ku niemu, ażeby słów moich nikt oprócz niego nie usłyszał — Nie plam się krwią morderców, strzelając do bezbronnych z zimną krwią. Taka zemsta hańbi chrześcijanina i jest grzechem. Zdaj to na murzyna!
Zawzięty myśliwiec utkwił wzrok w ziemi i milczał. Aby mu dać czas do namysłu, przystąpiłem z Bernardem do konia Freda Morgana. W kieszeniach u siodła znaleźliśmy tylko kilka pereł, które jubiler poznał jako swoje. Wobec tego zbadaliśmy jego samego, a owocem tego była przyszyta z jednej strony do jego bawolej koszuli paczka, która zawierała banknoty niemałej wartości. Była to niewątpliwie część, odebrana Holfertowi. Bernard schował tę paczkę.
W tej chwili z miejsca, gdzie stały nasze konie, doleciało mnie trwożne parsknięcie, które, jak mi się zdawało, wydał mój mustang. Zaniepokojony tem podszedłem do konia i zobaczyłem, jak z podniesioną grzywą i z iskrzącemi oczyma starał się wyrwać z rzemienia, a to zachowanie się wskazywało na to, że albo znajdowało się w pobliżu drapieżne zwierzę, albo Indyanie. Uświadomiwszy to sobie, krzyknąłem dla ostrzeżenia towarzyszy, ale oni już nie dosłyszeli, gdyż w tej chwili zabrzmiało przed doliną okropne wycie.
Poskoczyłem czemprędzej na skraj zarośli i spojrzałem przez gałęzie. Oczom moim przedstawił się groźny widok. Cały plac roił się od dzikich. Trzech czy czterech klęczało nad Samem, którego powalono na ziemię. Dwu innych zarzuciło lasso na Winnetou i wlokło go za sobą. Hoblyn leżał na ziemi ze strzaskaną czaszką, a Bernarda nie mogłem wcale zobaczyć, tylu się nań rzuciło.
Rakurrojowie udali się więc rzeczywiście za kapitanem, podeszli niepostrzeżenie podczas sceny sądowej i tak niespodzianie wpadli na towarzyszy, że wszelki opór byłby szaleństwem. Co mogłem dla nich uczynić? Nic, chyba tylko siebie ocalić. Bardzo łatwo byłbym zastrzelił z pół tuzina czerwonoskórych, ale komuby to było przyniosło korzyść? Oprócz Hoblyna nikt jeszcze był nie zginął, a znając Komanczów, spodziewałem się, że napadniętych poprowadzą z sobą, aby im w domu zadać powolną śmierć męczeńską. Wróciłem więc do swego konia, odwiązałem go i ciągnąc go za sobą, wspiąłem się na górę, jak tylko mogłem najszybciej. Na uratowanie czegoś więcej nie było czasu, gdyż dzicy niewątpliwie widzieli, jak wchodziłem w zarośla i byliby usiłowali mnie pochwycić.
Wspinałem się wraz z koniem z wielką trudnością, gdyż stok góry był stromy, gdy jednak dostałem się na szczyt, skończył się drzewostan, który mi w ucieczce przeszkadzał. Tam wskoczyłem na siodło i puściłem się wzdłuż grzbietu z takim pośpiechem, jak gdyby mię ścigała zgraja Indyan. Po drugim stoku góry zjechałem znowu na inną dolinę. Śladów swoich nie starałem się bynajmniej ukryć, bo wiedziałem, że prześladowcy znajdą je napewno i pójdą za nimi. Chciałem tylko czerwonych wywieść w pole.
Na takiej nieprzerwanej gonitwie skierowanej na zachód upłynęła mi część dnia, poczem dostałem się do rzeczki, która nadawała się do moich celów. Tam zwróciłem konia, bo woda płynęła w skalistem łożysku, dzięki czemu kopyta nie zostawiały żadnych śladów, i jechałem przeciwko prądowi przez taki czas, jaki uważałem za wystarczający do znużenia moich prześladowców. Po krótkim odpoczynku zaś obwiązałem koniowi nogi szmatami i drogą okrężną wróciłem tam, skąd rozpocząłem ucieczkę.
Słońce już było zaszło, kiedy ujrzałem pasmo wzgórz, za którem leżała nieszczęsna dolina. Dalej nie mogłem zbliżyć się tego samego dnia, wyszukałem więc w lesie miejsce, pokryte mchem i stosowne na nocleg. Mój wierzchowiec tak był wyczerpany chodem z powodu owinięcia nóg, że nawet nie miał ochoty paść się, lecz położył się natychmiast obok mnie na ziemi.
Jakże prędko zmieniły się nasze stosunki! Nie byłem jednak usposobiony do tkliwych rozmyślań. W tem położeniu można było tylko czynami coś zdziałać, a do tego potrzebowałem przedewszystkiem spoczynku i snu. Poleciwszy się opiece Boga, zamknąłem oczy, a otworzyłem je napowrót, kiedy słońce stało już wysoko na niebie.
Najpierw rozejrzałem się za paszą dla konia, przywiązałem go tam i wybrałem się, aby oglądnąć pole walki wczorajszej. Był to wprawdzie zamiar bardzo niebezpieczny, ale musiałem się nań odważyć, jeśli chciałem pomóc towarzyszom. Skradałem się na górę powoli, krok za krokiem, przez co na drogę, którą zwykły piechur przebyłby w dziesięciu minutach, ja potrzebowałem dwóch godzin. Potem zacząłem z jeszcze większą ostrożnością schodzić z góry. Gdy już prawie mijałem potężny stary dąb, usłyszałem jakiś szczególny głos:
— Pst!
Oglądnąłem się, lecz nic nie dostrzegłem.
— Pst!
Wydało mi się, że głos pochodził z góry, dla tego spojrzałem w tym kierunku.
— Pst, massa!
Ach! W górze nad pierwszą gałęzią była wypróchniała dziura, a z niej krzywiła się do mnie w uśmiechu czarna twarz Boba.
— Czekać, massa, Bob zejść! — szepnął mi stamtąd.
Zaraz potem wśród bardzo nieznacznego szmeru rozstąpiły się gałęzie leszczyny, rosnące dokoła pnia.
— Massa wejść do pokoju; żaden Indyanin nie znaleźć potem mądry Bob i massa!
Poszedłem za jego radą i znalazłem się we wnętrzu spróchniałego drzewa, którego otwór zakrywała całkiem leszczyna.
— Lack a day, jak to odkryłeś? — zapytałem.
— Bydlę uciekać przed Bobem, wleźć w drzewo i patrzeć w górze przez okno. Bob zrobić tak samo.
— Jakie to było zwierzę?
— Bob nie wiedzieć. Być wielkie, mieć cztery nogi, dwa oczy i ogon.
Z tego zarówno dokładnego jak bystrego opisu domyślałem się, że to był szop.
— Kiedy znalazłeś to drzewo?
— Zaraz, kiedy przyjść Indian.
— A więc od wczoraj siedzisz tutaj? Co słyszałeś przez ten czas i co widziałeś?
— Bob słyszeć i widzieć dużo Indian.
— Więcej nic?
— Czy to nie dość?
— Czy tutaj dzikich nie było?
— Być tu, ale nie zauważyć Bob. Potem zrobić ogień, kiedy przyjść wieczór i piec szynkę z niedźwiedzia, którego massa zabić. Czemu wolno jeść naszego niedźwiedzia?
Oburzenie poczciwego murzyna było wprawdzie usprawiedliwione, ale fakt zmienić się nie dał.
— Co dalej?
— Potem być rano i Indian odejść.
— Ach, odeszli! Dokąd?
— Bob nie wiedzieć, bo nie móc iść za nimi, ale widzieć jak dużo Indian opuścić dolinę. Małe okno w górze, można śledzić wszystko. Być także massa Winnetou i massa Sam i massa Bern! Mieć dużo sznurów i rzemieni na rękach.
— A potem?
— Potem kręcić się Indian tam i sam, chcieć schwytać Bob, ale Bob być mądry.
— Ilu jest jeszcze?
— Bob nie wiedzieć, ale znać miejsce, gdzie.
— No?
— Tam, gdzie niedźwiedź. Bob patrzeć przez okno.
Spojrzałem w górę i przekonałem się, że pustem wnętrzem drzewa można było rzeczywiście wydostać się na górę, czego zresztą Bob dowiódł. Wylazłem więc aż do otworu w pniu, który murzyn nazywał oknem, a stamtąd mogłem istotnie rzucić okiem ku przeciwległej ścianie doliny. Ze zgrozą dostrzegłem pod pniem buka, na który uciekł był Bob przed niedźwiedziem, siedzącego w kucki Indyanina. Widocznie więc po odprowadzeniu jeńców rozstawiono potajemnie załogę na dolinie, aby nas pojmała, skoro tylko wrócimy.
W niepewności, co należało teraz począć, zlazłem znów na dół i powiedziałem do murzyna:
— Tam jest tylko jeden, Bobie!
— Gdzieindziej być jeszcze jeden i jeszcze jeden, ale Bob nie wiedzieć dokładnie, w którem miejscu.
— Zaczekaj tutaj na mnie!
— Massa chcieć iść? O, massa zostać tu z Bobem!
— Musimy dołożyć wszelkich starań, żeby ocalić naszych przyjaciół.
— Ocalić? Ocalić massa Bern? O to być bardzo pięknie, bardzo dobrze! Bob także ocalić massa Bern i massa Sam i massa Winnetou!
— Więc zachowuj się cicho, żeby cię nie schwytano!
Opuściłem wypróchniałe drzewo. Cieszyłem się bardzo tem, że przynajmniej jeden jeszcze wyszedł cało, chociaż ten jeden był tylko murzynem. Musiałem Indyanom przyznać, że sprytnie sobie postąpili, zostawiając straż przy mięsie, które mogło mieć dla nas siłę przyciągającą i przyprawić nas o zgubę.
W godzinę potem znajdowałem się po drugiej stronie doliny nie dalej jak o trzy łokcie od Indyanina, który stał nieruchomy jak posąg z tym wyjątkiem, że dwoma palcami bawił się zawieszoną na szyi gwizdawką, którą można naśladować głos sępa. Tych piszczałek używano często dla sygnałów. Było więc prawdopodobnem, że tym razem umówiono się co do takiego znaku.
Ów młody jeszcze Indyanin miał zaledwie ośmnaście lat, który to wiek pozwalał na domysł, że może odbywał wtedy pierwszą swoją wyprawę wojenną. Ozdoby jego głowy i czystość ubrania oraz broń dowodziły, że był synem wodza. Czy miałem go zabić, czy miałem zniszczyć to młode, pełne nadziei życie? Nie!
Przysunąłem się cicho do niego, a pochwyciwszy go lewą ręką za gardło, zadałem mu prawą pięścią cios tak ostrożny, że staremu nicby się było nie stało. Jego jednak ogłuszyło to natychmiast. Potem go skrępowałem, zakneblowałem i tak przywiązałem do drzewa, że otoczony zewsząd zaroślami wprost był niewidoczny. Piszczałkę mu odebrałem, a ukrywszy się, przyłożyłem ją do ust i świsnąłem. Natychmiast zaszeleściło naprzeciwko mnie w zaroślach, a stamtąd wyszedł stary Indyanin, który ruszył prosto na mnie, ale jedno uderzenie kolbą rozciągnęło go na ziemi. Nie zginął on oczywiście, lecz padł ogłuszony, bo nie miałem zamiaru go zabić, chciałem tylko nieszkodliwym go uczynić.
W pobliżu było niezawodnie więcej Indyan, aniżeli dwu albo trzech, zwabiać ich zaś zapomocą świstawki i zabijać w ten sposób nie tylko nie chciałem, gdyż to byłoby się równało rzezi, ale także nie mogłem. Przedewszystkiem musiałem się dowiedzieć, gdzie są konie Indyan. Jakkolwiek było to dość niebezpiecznem, mimo to wydałem z siebie głos, naśladujący rżenie ogiera, a na skutek tego stamtąd, gdzie przedtem stały nasze konie, otrzymałem kilkakrotną odpowiedź.
Teraz zdałem się na los szczęścia, a związawszy starego Indyanina jego własnym rzemieniem, wziąłem młodego na barki i pobiegłem pod osłoną drzew dokoła zakrętu, tworzącego tylną ścianę doliny, ku miejscu, na którem znajdowały się konie. Było ich sześć, co niezbicie dowodziło, że jeszcze czterech Indyan pilnowało doliny. Ci jednak niewątpliwie zajęli stanowiska dalej ku wejściu, dzięki czemu miałem dość czasu na swoje przygotowania.
Najpierw więc udałem się do Boba, który wylazłszy w górę wydrążenia dębowego, patrzył przez swoje okno. Ujrzawszy, że się zbliżam, zsunął się na dół i wyglądnął pomiędzy gałęzie leszczyny.
— Massa, ah, złapać Indyanina! Massa zabić Indyanina?
— Nie. Trzeba go tylko przytrzymać tutaj. Czy pomożesz mi w ocaleniu massy Bernarda?
— Czy Bob ocalić massa Bern, kochany dobry massa Bern? Jak to Bob zrobić?
— Weźmiesz tego Indyanina i zniesiesz go w prostym kierunku na dół, dopóki nie dojdziesz do wielkiego drzewa klonowego. Tam złożysz go na ziemi i zaczekasz na mnie.
— Bob tak zrobić, massa!
— Ale nie dotkniesz jego więzów. Gdyby się on uwolnił, ty byłbyś zgubiony!
— Bob nie być zgubiony!
— To dobrze. Więc dalej do dzieła!
Olbrzymi murzyn zarzucił sobie Indyanina na plecy i poszedł na dół, ja natomiast powróciłem do koni Komanczów. Właściwości terenu nie pozwalały na to, żeby usunąć stamtąd wszystkie sześć zwierząt, to znaczy wyprowadzić je z doliny na górę, a potem na dół. Sam jednak mogłem lepiej tego dokonać, aniżeli z pomocą murzyna, ponieważ konie indyańskie czują nieprzezwyciężony wstręt do czarnej rasy, której wyziewów nie znoszą. Wsiąść wprawdzie pozwolą na siebie murzynowi, ale żadną miarą nie pójdą za nim, gdy zechce je prowadzić za uzdę.
Co już przedtem zauważyłem, to się teraz sprawdziło. Skarby nasze, zarówno te, które wieźliśmy z hide-spot, jako też odebrane obydwu Morganom przepadły. Złoto to deadly dust „śmiercionośny pył“. Ze stu ludzi, udających się na poszukiwanie złota do digginów i na dziki Zachód, ginie dziewięćdziesięciu. Blask i dźwięk uwodzicielskiego kruszcu budzi ponure demony i tylko w opiece prawa zaznacza się jego błogosławiona potęga.
Zdjąwszy z koni gurty, poprzywiązywałem jednego do drugiego głową do ogona tak, że tworzyły nieprzerwany szereg. Następnie wziąłem pierwszego za cugle i ruszyłem w górę po stromem zboczu. Oporne zwierzęta sprawiały mi niemało kłopotu, ale trud mój wynagrodziła ta okoliczność, że reszta Indyan znajdowała się niewątpliwie daleko, skoro nie usłyszeli parskania i tupotu końskiego. Mimo tych trudności dostałem się z końmi szczęśliwie na górę, a po drugiej stronie na dół. Komancze, pozbawieni w ten sposób swoich wierzchowców, nie mogli już doścignąć swoich towarzyszy, a zarazem udaremniony został ich zamiar główny ujęcia mnie i Boba.
Murzyn siedział pod oznaczonem drzewem i pilnował Indyanina. Było mu widocznie nieswojo w tem sam na sam z nieprzyjacielem, dlatego odetchnął na mój widok z radością i ulgą.
— O pięknie, że przyjść massa. Indyan robić oczy jak dyabeł, mruczeć i krząkać, jak bydlę, ale nigger Bob dać mu klapsa na gębę, że cicho być!
— Nie powinieneś go bić, Bobie, to nie po rycersku. Oprócz tego jest to obrazą, za którą Indyanin płaci jedynie śmiercią. Gdyby kiedyś wydostał się na wolność i spotkał się z tobą, byłbyś zgubiony!
— Nigger Bob zgubiony? Oh, ah, massa! W takim razie lepiej zaraz zabić Indian, żeby on nie wydostać się na wolność!
Dobył rzeczywiście noża i przytknął ostrze jego do piersi Komancza.
— Stój, Bobie, nie mordować! Przyda nam się to bardzo, jeśli go zostawimy przy życiu. Pomóż mi przywiązać go do konia.
Wyjąłem knebel z ust Indyanina.
— Niech mój czerwony brat oddycha, ale nie wolno mu mówić, dopóki go nie zapytam!
— Maram bądzie mówił, kiedy jemu się spodoba — odparł Indyanin. — Blada twarz i tak zabije mnie i skalp mój zabierze, choć będę milczał.
— Maram będzie żył i skalp swój zachowa, gdyż Old Shatterhand zabija wroga jedynie w walce.
— Blada twarz jest Old Shatterhand? Uff!
— To prawda. Maram nie jest już moim wrogiem, lecz przyjacielem. Old Shatterhand zaprowadzi go do wigwamu jego ojca.
— Ojcem Marama jest Tokejchun[22], wódz wojowników Rakurrojów. On zabije Marama za to, że został jeńcem bladej twarzy.
— Czy mój brat chce być wolnym?
Indyanin spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Czy Old Shatterhand może puścić wolno wojownika, którego życie i skalp należą do niego?
— Jeśli mój młody czerwony brat przyrzeknie mi, że nie umknie, lecz towarzyszyć mi będzie do wigwamów swojego plemienia, to rozwiążę go, dam mu konia i broń jego, wiszącą u siodła.
— Uff! Old Shatterhand ma silną pięść i wielkie serce i nie jest podobny do innych bladych twarzy. Ale czy jego język nie jest podwójny?
— Ja zawsze mówię prawdę. Czy mój czerwony brat będzie mi posłuszny, dopóki nie staniemy przed obliczem Tokejchuna?
— Maram podda się woli Old Shatterhanda!
— Niechaj więc weźmie z rąk moich ogień pokoju, który go pochłonie, jeśli nie dotrzyma słów swoich!
Ze znajdującej się nieopodal kryjówki przyprowadziłem mojego konia i wyjąłem z torby u siodła dwa słomiane cygara, zabrane z zapasów w hide-spot. Znalazły się także zapałki, wkrótce zatem po uwolnieniu Indyanina z więzów zapaliliśmy cienkie „habanos“ wśród zwyczajnych formalności.
— Czy blade twarze nie mają Wielkiego Ducha, któryby kazał róść świętej glinie na kalumet? — zapytał Maram.
— Biali mają ducha, większego od wszystkich duchów. On im dał wiele gliny, ale oni palą z fajki tylko w swoich wigwamach, gdyż nauczył ich „jeść dym pokoju“ z tych cygar, nie zabierających tak wiele miejsca, jak fajka.
— Uff! Sikarr? Wielki duch bladych twarzy jest mądry. Sikarr łatwiej nosić, niż kalumet.
Bob zrobił zdziwioną minę, widząc, że w pobliżu tak strasznych wrogów palę cygaro z Indyaninem, którego dopiero przed chwilą przywiązać miał do konia.
— Massa, Bob także zapalić pokój! — powiedział.
— Masz tu cygaro, ale pal na koniu, bo musimy już ruszać!
Komancz wybrał z pomiędzy owych sześciu koni swojego i wsiadł nań. O ile dotąd Indyan poznałem, to wcale nie obawiałem się, żeby mi ten uciekł. Bob dosiadł drugiego konia, w każdym razie po niemałym wysiłku. Resztę powiązałem cuglami tak, że je było wygodnie prowadzić, poczem usiadłem na mego mustanga i ruszyliśmy w drogę.
Między wgłębieniem, w którem znajdowaliśmy się obecnie, a nieszczęsną dla naszego towarzystwa doliną ciągnęło się wzgórze, opadające ku równinie. Najpierw puściliśmy się ku owemu wzgórzu, potem objechaliśmy je dokoła, aby w ten sposób dostać się na trop Indyan. To nam się wprawdzie udało, ale spostrzegli nas podczas tego z doliny Indyanie, bo z wściekłości strasznie zawyli, my jednak nie troszczyliśmy się o to, a Maram o tyle zapanował nad sobą, że nawet nie drgnął i nie próbował oglądnąć się poza siebie.
W milczeniu odbywaliśmy dalszy pochód tropem Indyan aż do wieczora i o tym czasie dotarliśmy do Rio Pecos, gdzie znaleźliśmy miejsce odpowiednie na nocleg. W derkach indyańskich znajdowało się sporo suszonego mięsa, dzięki czemu zabezpieczeni byliśmy przed głodem i nie potrzebowaliśmy strzelać zwierzyny. Od owych czterech Komanczów zaś byliśmy tak daleko, że nas w nocy doścignąć nie mogli.
Maram położył się spać natychmiast, ja zaś naprzemian z Bobem czuwałem. O świcie zdjąłem z czterech luźnych koni wszystko, co miały na sobie, i wpędziłem je w rzekę. One przepłynęły przez wodę i zniknęły w lesie na drugim brzegu. Indyanin patrzył na to, nie rzekłszy ani słowa.
Trop, którym ruszyliśmy dalej, był bardzo wyraźny, a to dowodziło, że Komancze nie bali się żadnego niebezpieczeństwa. Trzymali się ciągle prawego brzegu i jechali z biegiem rzeki aż tam, gdzie ona wkracza w górną Siera Guadelupe. Tu jednak rozdzielił się trop ku mojemu zdumieniu. Większa część dzikich zwróciła się ku górom, a reszta zachowała dotychczasowy kierunek.
Wobec tego zsiadłem z konia, by zbadać ślady. W drugim z wymienionych tropów zobaczyłem odciski kopyt starej Tony, które znałem zbyt dobrze, żebym się mógł pomylić. Na krótko przedtem zaś znaleźliśmy byli ślady obozu noclegowego.
— Synowie Komanczów udali się w góry, by odwiedzić grobowiec wielkiego wodza? — zapytałem Marama, przerywając dotychczasowe milczenie.
— Mój brat tak powiedział.
— A ci — rzekłem, wskazując na drugi trop — chcą zaprowadzić jeńców do wigwamów Komanczów.
— Tak polecili obaj wodzowie Rakurrojów.
— Synowie Rakurrojów mają także u siebie skarby bladych twarzy?
— Zatrzymali je, gdyż nie wiedzą, do której z bladych twarzy należą.
— A gdzie Komancze rozbili swoje wigwamy?
— Na sawannie, położonej tu nad tą wodą i nad rzeką, zwaną przez blade twarze Rio Grande.
— A więc na sawannie pomiędzy tymi dwoma łańcuchami gór?
— Tak jest.
— W takim razie nie pojedziemy tym tropem, lecz wprost na południe.
— Niech mój brat czyni, jak mu się podoba, lecz niech wie o tem, że tam niema wody dla niego, ani dla koni!
Spojrzałem mu ostro w oczy.
— Czy mój czerwony brat widział kiedy góry, położone nad wielką rzeką, a pozbawione wody? Każda rzeka otrzymuje wodę z gór.
— Mój brat zobaczy, kto ma słuszność, on czy Komancz!
— Ja domyślam się, dlaczego Maram nie chce iść w góry.
— Niechaj mi to mój brat powie!
— Synowie Rakurrojów jadą z jeńcami wzdłuż rzeki, która płynie łukiem. Jeśli obiorę kierunek wprost na południe, doścignę ich, zanim się dostaną do swoich wigwamów.
Czerwony zamilkł, czując, że go przejrzałem. Śladów, jak się o tem po obliczeniu przekonałem, było szesnaście, czyli to znaczyło, że trzynastu Indyan prowadziło Winnetou, Sama i Bernarda. Jeńcy byli pewnie troskliwie związani, dlatego nawet gdybym ich doścignął, mogłem ich prędzej podstępem ocalić, aniżeli siłą.
Skręciłem więc na południe, przynaglając konie do jak największego pośpiechu. Była to jazda bardzo uciążliwa, ponieważ nie znalem okolicy, a od Marama trudno było także czegoś pewnego się dowiedzieć. Ale mimoto szczęśliwie już do następnego południa przebyliśmy góry, a przed sobą ujrzeliśmy ciągnącą się daleko sawannę. Po lewej stronie błyszczały wody Rio Pecos, ku któremu zdążaliśmy teraz.
Z gór zjeżdżaliśmy przez gęsty las, który towarzyszył nam jeszcze dalej na znacznej przestrzeni wzdłuż rzeki. Nad jednym z potoków, wpadających tam do Rio Pecos, natrafiliśmy znowu na ślady Komanczów, zostawione tam poprzedniego południa, a nieopodal nad drugim potokiem znaleźliśmy miejsce po obozie, w którym wypoczywali czerwoni, zanim przeminął największy skwar dzienny.
Postanowiłem tutaj także nieco odpocząć, nie zatrzymałem się jednak nad samą rzeką, lecz nieco dalej w zaroślach, aby się zabezpieczyć przed odkryciem. Niebawem okazał się ten środek ostrożności bardzo skutecznym. Zaledwie bowiem usiedliśmy obydwaj z Maramem, wrócił Bob, który poszedł był konia napoić i zawołał:
— Massa, oh, oh, jeźdźcy się zbliżać; jeden, dwa, pięć, sześć jeźdźców. Uciekać, massa, czy zabić jeźdźców?
Poskoczyłem na skraj zarośli i ujrzałem rzeczywiście sześć koni, po trzy jeden za drugim w dwu grupach, jadących ku nam w górę rzeki. Dwa ostatnie z każdej grupy niosły pakunki, a na pierwszych siedzieli dwaj jeźdźcy. Mieliśmy więc do czynienia tylko z dwoma nieprzyjaciółmi, jeśli to rzeczywiście byli nieprzyjaciele, gdyż mimo oddalenia poznałem, że to byli biali.
Ale za tymi jeźdźcami pędziło pięć postaci, a to mogli być tylko Indyanie. Ci już za pięć minut musieli doścignąć białych. Nie ulegało wątpliwości, że to był pościg, aby więc wiedzieć, jak się miałem zachować, przyłożyłem lunetę do oczu.
— Zounds! — wyrwało mi się z ust mimowolnie, gdyż pierwszym jeźdźcem był Fred Morgan, a drugim jego syn, Patrik.
Zaraz wyłoniło się pytanie, czy zabić ich, czy też żywcem pochwycić. Postanowiłem nie plamić się krwią tych rozbójników, lecz wziąłem rusznicę do ręki i czekałem. Oni zbliżali się do nas coraz bardziej, a Indyanie byli nie dalej za nimi, jak o pięćset kroków. Już nawet parskanie koni nas dolatywało, a za chwilę mieli uciekający minąć naszą kryjówkę. Lecz zanim się to stało, wypaliłem dwa razy, mierząc w głowy wierzchowców, wskutek czego oba padły. Konie juczne, które były do nich przywiązane, przestraszone strzałami usiłowały się uwolnić. Jeźdźcy znaleźli się oczywiście na ziemi, ja zaś zamierzałem już rzucić się na nich, gdy wtem wydali wojenny okrzyk nadbiegający czerwoni, do których przyłączył się także Maram. W jednej chwili otoczono mnie, a trzy tomahawki i dwa noże błysnęły nad moją głową.
— Cha! — zawołał Maram, wyciągając rękę. — Ta blada twarz jest przyjacielem Marama.
Napastnicy odstąpili odemnie wprawdzie, lecz skutków ich napadu niepodobna już było naprawić, bo obaj pierwsi jeźdźcy, którzy spadli z koni, mieli czas powstać i uciec w krzaki, a konie juczne stanąwszy dęba na okrzyk Indyan, porwały rzemienie i jak szalone pobiegły do rzeki, gdzie utonęły, skoro tylko wskoczyły do wody, gdyż ciężko były obładowane. Były to nasze konie juczne, jak to zaraz z początku poznałem.
Czterej Indyanie popędzili za zbiegami, a piątego ja zatrzymałem przy sobie.
— Niech mi mój czerwony brat powie, czemu wojownicy Komanczów ścigają swoich białych przyjaciół? — zapytałem go.
— Biali mają usta jak węże, a języki o dwóch końcach. W nocy zabili straż i uciekli ze skarbami.
— Ze złotem?
— Zabrali kruszec i wszystkie kartki, zaszyte w skórę.
Po tem wyjaśnieniu zostawił nas, a sam pobiegł za towarzyszami. Z jego słów zatem wynikało, że Morgani obawiali się, czy Komancze oddadzą im skarby i dla tego uciekli z nimi. Owemi „kartkami“ były naturalnie kwity depozytowe i banknoty, które chcieliśmy Morganom odebrać. W tem miejscu właśnie, gdzie konie wskoczyły w wodę, tworzyła rzeka nagły zakręt, a zaraz niżej niebezpieczny wir. Utraciliśmy przeto wszelką nadzieję wydobycia pochłoniętego przez rzekę deadly dust, śmiertelnego pyłu.
Co należało teraz uczynić? Troska o przyjaciół była oczywiście większa od chęci schwytania obu wrogów, tembardziej, że tego podjęło się aż pięciu Komanczów, na których można było zdać pościg.
— Dlaczego mój biały brat strzela do konia, a nie do jeźdźca? — zapytał Maram. — Czy Old Shatterhand nie nauczył się mierzyć?
— Dlaczego Old Shatterhand nie zabił Komancza Marama, nad którego sercem już się nóż unosił? Położyłem trupem konie, aby pomówić z jeźdźcami.
— Old Shatterhand pomówi z nimi, ponieważ będzie ich ścigał ze swoimi czerwonymi braćmi.
Omal nie roześmiałem się z jego usiłowania, żeby mię odwieść od dalszego śledzenia tropu.
— On nie będzie ich ścigał — odpowiedziałem. — Wojownicy Komanczów są rozumni i mężni; pochwycą złe blade twarze i sprowadzą do swoich wigwamów. Niech Maram dosiędzie konia i jedzie za mną!
Ten wypadek odebrał mi wszelką chęć wypoczynku, a zarazem zbliżył chwilę ziszczenia się moich zamiarów. Dotąd przyjaciołom naszym towarzyszyło trzynastu jeźdźców, po odliczeniu zaś obu Morganów, pięciu Komanczów i zamordowanej straży zostało do pilnowania ich tylko pięciu Indyan. W tych warunkach było ich łatwiej ocalić.
Puściwszy więc znów konie szybszem tempem, dojechaliśmy o zmroku do tego miejsca, na którem, jak to wykazało dokładne badanie tropu, ów mały oddział Komanczów odpoczywał około południa. Widocznie ucieczka Morganów, zamordowanie straży i pewność, że nikt ich nie ściga, zmniejszyły ich zwykły pośpiech.
Chociaż Maram ciągle rozglądał się za miejscem na nocleg i domagał się wypoczynku, mimoto musiał jeszcze jechać ze cztery mile angielskie, dopóki się tak nie ściemniło, że śladów już nie można było rozpoznać. Wtedy dopiero pozwoliłem zsiąść z koni i ułożyć się do snu. Ledwie zaszarzał świt, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Trop prowadził teraz w dół rzeki na sawannę. Tu i ówdzie napotykaliśmy ścieżki bawole, które nam zastępowały niejako utorowaną drogę. Stan śladów świadczył, że zbliżaliśmy się ciągle do ściganych. Była chwila, kiedy myślałem, że natknę się na nich około południa, tymczasem stało się inaczej, bo przybyliśmy na miejsce, stratowane przez wiele koni, skąd wiodły dalej ślady co najmniej czterdziestu kopyt.
— Uff! — zawołał Maram.
Więcej nie powiedział, tylko oko zabłysło mu radością, chociaż rysy twarzy pozostały nieruchome. Ja jednak zrozumiałem go dobrze. To eskorta, która prowadziła naszych towarzyszy, zetknęła się w tem miejscu z oddziałem Komanczów i pod jego osłoną pośpieszyła do obozu.
— Jak daleko jeszcze do wsi obozowej Komanczów? — spytałem Indyanina.
— Rakurrojowie nie mieszkają w obozie, lecz w takiej wsi, która jest większa od miast bladych twarzy. Jeśli mój brat prędko pojedzie, dostanie się tam, zanim jeszcze słońce skryje się poza trawami.
Maram miał słuszność, gdyż rzeczywiście pod wieczór ukazało się na widnokręgu kilka ciemnych linii w których przez lunetę poznałem długie szeregi namiotów.
Była to znaczna osada, założona prawdopodobnie dla polowań na bawoły. Przybycie jeńców tak widocznie zajęło Komanczów, że chociaż byliśmy dość blizko obozu, mimoto nie spotkaliśmy nikogo.
Wstrzymałem konia i zapytałem Marama:
— Tam są wigwamy Komanczów?
— Tak, to one — odrzekł Indyanin.
— Czy będzie tam wielki wódz, Tokejchun?
— Ojciec Marama jest zawsze przy swoich dzieciach.
— Może mój czerwony brat pojedzie tam z wiadomością, że Old Shatterhand chce odwiedzić wielkiego wodza.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Czy Old Shatterhand nie będzie się bał tylu wrogów? Wprawdzie kładzie on trupem bawołu i niedźwiedzia, ale nie zdoła pozabijać Komanczów, których jest tak wielu jako drzew w lesie.
— Old Shatterhand zabija zwierzęta w lesie, ale nie swoich czerwonych braci. Nie obawia się Siouksów, Keiowehów, Apaczów, ani Komanczów, ponieważ jest przyjacielem wszystkich dzielnych wojowników, a kulę posyła tylko złemu i zdrajcy. Old Shatterhand tu zaczeka. Niech mój brat idzie!
— Ależ Maram jest jego jeńcem! Co będzie, jeśli umknie teraz memu bratu?
— Maram nie jest już moim jeńcem. Maram jadł ze mną dym pokoju, jest więc wolny!
— Uff!
Z temi słowy na ustach ścisnął Indyanin konia ostrogami i odjechał cwałem. Ja i Bob zsiedliśmy z koni, ułożyliśmy się na ziemi, a zwierzęta puściliśmy na paszę. Poczciwy murzyn przybrał minę nader stroskaną.
— Massa, co Indian zrobić z nigger Bob, jeśli go massa zabrać do Indian?
— To dopiero zobaczymy.
— Zobaczyć dopiero to zła rzecz. Czy ma Bob czekać, aż Indian spalić go na palu?
— Może nie będzie tak źle, jak sądzisz. W każdym razie musimy udać się do Komanczów, jeśli chcemy ocalić twojego massę Bernarda.
— Oh, ah, tak, nigger Bob ocalić massa Bern, dać się upiec, ugotować, pożreć, jeśli tylko Indian uwolnić massa Bern!
To heroiczne postanowienie przypieczętował taki grymas uśmiechu, że Indyanom byłały odeszła chęć zjedzenia murzyna. Następnie wziął sobie Bob kawał suszonego mięsa, aby przed śmiercią męczeńską skosztować jeszcze życiowych rozkoszy.
Nie czekaliśmy długo na wynik naszego oznajmienia, gdyż wkrótce przybył do nas liczny oddział jeźdźców, którzy, otoczywszy nas, utworzyli wielkie koło, a potem wyjąc i potrząsając bronią, tak zaczęli zacieśniać to koło, że zdawało się, iż nas stratują. Następnie grupa z czterech wodzów zbliżyła się rzeczywiście ventre a terre i przeskoczyła przez nas. Bob padł na wznak, ja zaś pozostałem spokojnie na miejscu, nie poruszywszy ani o włos głową w prawo, lub w lewo.
— Oh, ah, Indian zajechać na śmierć Bob i massa! — ryknął murzyn, podnosząc ostrożnie głowę, by się przekonać, co się koło niego dzieje.
— Bądź o to spokojny. Oni próbują tylko, czy mamy odwagę, czy też się ich boimy.
— Próbują? Oh, niech Indian tylko przyjść, Bob być odważnym, dużo odważnym!
Po tych słowach wyprostował się napowrót z miną straszliwą i to w sam czas, gdyż wodzowie zsiedli byli właśnie z koni i szli prosto ku nam. Najstarszy z nich odezwał się pierwszy:
— Czemu biały mąż nie powstanie, skoro się do niego zbliżają wodzowie Komanczów?
— Chce im w ten sposób okazać, że wita ich chętnie — odparłem. — Niechaj moi czerwoni bracia usiądą obok mnie!
— Wodzowie Komanczów mogą zająć miejsce tylko obok wodza. Gdzie biały mąż ma swoje wigwamy i swoich wojowników?
Na to ja wziąłem tomahawk w prawą rękę.
— Wódz musi być mocny i dzielny. Jeśli czerwoni mężowie nie wierzą, że jestem wodzem, niech walczą ze mną, a wtedy dowiedzą się, czy mówię prawdę.
— Jak bladej twarzy na imię?
— Czerwoni i biali wojownicy, oraz myśliwi nazywają mnie Old Shatterhand.
— Biały mąż zapewne sam sobie przybrał to imię!
— Jeśli wodzowie Komanczów chcą ze mną walczyć, mogą wziąć tomahawki i noże, a ja tylko z rękami stanę do walki. Howgh!
— Biały mąż wypowiada dumne słowa; będzie mu wolno udowodnić, czy jest odważny. Niech wsiądzie na swego konia i pojedzie z wojownikami Rakurrojów!
— Czy ci wojownicy wypalą ze mną kalumet?
— Wprzód muszą się naradzić, czy mogą to uczynić.
— Mogą, gdyż przybywam do nich w pokoju!
Ja dosiadłem mojego konia, a Bob wdrapał się z trudem na swego. O murzyna nie troszczyli się wcale, jak się zdawało, gdyż Indyanin zachowuje się wobec czarnej rasy jeszcze dumniej niż biały, mnie natomiast wzięli wodzowie w środek. W szalonym cwale pojechaliśmy ku wsi obozowej pomiędzy szeregi namiotów, gdzie przed największym namiotem czerwoni zatrzymali się i zsiedli, każąc mnie tosamo zrobić.
Boba nie widziałem, ponieważ wszyscy ci wojownicy, którzy byli po mnie wyjechali, otoczyli mnie dokładnie. Wódz, który przedtem do mnie przemawiał, pochwycił za moją strzelbę.
— Niech blada twarz wyda nam swoją broń!
— Ja zatrzymam ją, ponieważ jestem u was dobrowolnie, a nie jako jeniec.
— Mimoto złoży nam biały mąż broń swoją na ten czas, dopóki czerwoni mężowie nie dowiedzą się czego chce od nich.
— Czy czerwoni mężowie obawiają się jego? Kto żąda oddania mojej broni, ten się mnie boi.
Wódz uczuł się skrzywdzonym na swym honorze wojownika i rzucił na drugich pytające spojrzenie. Niewątpliwie dostrzegł w ich oku uspokajającą odpowiedź, gdyż rzekł:
— Wojownicy Komanczów nie znają trwogi, ani bojaźni! Biały mąż może zatrzymać swoją broń.
— Jak się nazywa mój brat czerwony?
— Old Shatterhand stoi przed Tokejchunem, przed którym drżą nieprzyjaciele.
— Proszę mego brata Tokejchuna, by mi wyznaczył chatę, w której mógłbym zaczekać, dopóki wojownicy Komanczów nie rozmówią się ze mną!
— Twoje słowa są dobre. Blada twarz zamieszka tymczasem w namiocie, zanim wojownicy Rakurrojów nie naradzą się, czy mają zapalić z nim kalumet.
Skinął ręką i ruszył przodem, ja zaś wziąłem mustanga za cugle i udałem się za nim. Indyanie utworzyli szpaler, wśród którego przeszliśmy wygodnie. Ujrzałem przytem niejedną starą i niejedną młodą twarz kobiecą, patrzącą z podziwem na białego, który poważył się wejść do jaskini lwa. Szczęściem nie było to plemię Komanczów, z którem w swoim czasie walczył Winnetou.
Namioty i chaty były tu tak samo ustawione jak u Indyan północnych, u których takie wsi obozowe już dawniej widziałem. Pracę nad ich budową wykonują tylko kobiety, ponieważ Indyanin nie zna innego zajęcia prócz wojny, polowania i rybołowstwa, a resztę prac zwala na barki tej płci, którą u nas nazywają słabszą.
Kobiety zbierają skóry, które mają być użyte na ściany namiotów, rozkładają je na słońcu i oznaczają na nich węglem formę, poczem wykrawują kawałki i zszywają cienkimi rzemykami. Następnie znoszą tyki, oraz inny materyał na to miejsce, gdzie ma stanąć mieszkanie. Tam wykopują zapomocą najprymitywniejszych narzędzi kolisty rów, na dwie stopy głęboki a w środku umieszczają stosownie do wielkości mieszkania mniej lub więcej tyk, wysokich przynajmniej na tyle, co średnica wykopanego rowu. Górą zgina się tyki ku sobie i związuje wikliną lub młodą leszczyną. Praca to niełatwa, ponieważ kobiety muszą się wspinać na tyki, a podczas wiązania trzymać się na nich tylko nogami. Gdy rusztowanie w ten sposób już stanie, zaczyna się najtrudniejsza część budowy, a to pokrywanie skórami rusztowania, które oparte jest w środku swej wysokości na tykach, zakończonych widłami i przywiązanych rzemieniami do tyk pionowych. W ten sposób powstaje wewnątrz pierwszego koła drugie, dzielące całe miejsce na dwie części. Obydwa koła tyk pokrywa się potem skórami w ten sposób, że w górze pozostaje otwór na dym płonącego w środku namiotu ogniska. Oba koliste przedziały można za pomocą plecionek, albo skór dzielić stosownie do potrzeb właściciela na dowolną ilość mniejszych przedziałów.
Namiot, do którego mnie wprowadzono, był mały i chwilowo niezamieszkany. Przywiązałem konia z zewnątrz, odsunąłem zasłonę drzwi, złożoną z dwu skór i wstąpiłem do środka, nie troszcząc się o wodza, który też nie wszedł za mną.
Już w dwie minuty po mojem wejściu rozsunęła się zasłona, a w drzwiach ukazała się prastara Indyanka. Zrzuciwszy z pleców grubą wiązkę chróstu, wyszła, a po chwili wróciła z dużym, lecz nadbitym garnkiem, w którym znajdowało się mięso i coś jeszcze, roznieciła ogień i wstawiła weń ten garnek.
Rozciągnąłem się na ziemi i jąłem się jej w milczeniu przypatrywać, wiedząc o tem, że wedle pojęć indyańskich nie zgadzałoby się to z moim honorem, gdybym zapuścił się w rozmowę z nią. Wyobrażałem sobie również, że znajdowałem się tu niejako na stacyi obserwacyjnej, że w tajemnicy przedemną zaglądały przez różne szpary inne jeszcze oczy.
Woda zaczęła się w garnku gotować, a po namiocie rozszedł się zapach wołowiny. Może w godzinę później postawiła stara przedemną garnek z wrzątkiem, dając znak, co mam z tem zrobić, poczem opuściła namiot. Ja zaraz zabrałem się do jedzenia i muszę przyznać, że zmiatałem porządnie znaleziony w garnku kawał polędwicy bawolej, nie pogardzając potem rosołem, pomimo że czystość naczynia byłaby nie zadowoliła nawet najbardziej skromnego w tym względzie gościa. Cała ta potrawa przyrządzona była oczywiście bez soli, o której Indyanin nie chce nic wiedzieć.
Sądząc sprawiedliwie, musiałem sobie przyznać, że obchodzono się ze mną nadzwyczaj wytwornie. Co się zaś tyczy owego garnka, to dziś jeszcze mógłbym się założyć, że był jedynym w całym obozie.
Posiliwszy się dostatecznie, rozciągnąłem się znowu, położyłem sobie koc pod głowę i oddałem się rozmyślaniom, które odpędzały sen od moich powiek. To też zauważyłem, że nakarmiono także mego konia, oraz że dwaj ludzie chodzili cicho na straży dokoła mojej chaty. Nareszcie ogień się wypalił, a wkrótce potem ja zasnąłem. Stałem wprawdzie, a raczej leżałem w przededniu ważnych wypadków, ale noc nieprzespana na nicby mi się była nie przydała. Dlatego dopiero rano zbudziło mnie jakieś krząkanie. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem znowu starą Indyankę, jak roznieciwszy ogień, postawiła nad nim znany już garnek.
Ona pełniła swoje obowiązki w milczeniu, nie rzuciwszy nawet okiem na mnie, ja zaś nie miałem powodu skarżyć się na tę obojętność. Spożywszy śniadanie z niemniejszym apetytem, jak poprzednią wieczerzę, postanowiłem wyjść przed namiot. Zaledwie jednak wychyliłem głowę przez drzwi, skoczył ku mnie jeden ze strażników z włócznią, jak gdyby mię chiał na nią nadziać.
Na to nie mogłem oczywiście pozwolić, jeśli nie chciałem raz na zawsze utracić swojej powagi wobec moich gospodarzy, ująłem przeto włócznię oburącz tuż przy grocie, odepchnąłem ją od siebie, a potem znowu przyciągnąłem tak nagle, że czerwony wojownik nie zdołał jej utrzymać, lecz puścił ją i padł jak długi tuż pod moje stopy.
— Uff! — ryknął, zrywając się i chwytając za nóż.
— Uff! — powtórzyłem ja także, dobywając noża, a lewą ręką wrzucając włócznię do namiotu.
— Niech mi blada twarz odda włócznię!
— Niech ją sobie czerwonoskóry sam weźmie!
Z miny jego poznałem, że mu się moja rada nie wydała bezpieczną, ani dobrą, wnet jednak otrzymał pomoc w drugim strażniku, który tymczasem obszedł dokoła namiotu i rozkazał szorstko:
— Niech biały mąż wejdzie do środka!
On także przysunął mi włócznię tak blizko do twarzy, że nie mogłem oprzeć się pokusie, by nie powtórzyć z nim poprzednio wykonanego szczęśliwie eksperymentu. W jednej chwili leżał on w tem samem miejscu, co pierwszy strażnik, a włócznia jego wpadła również do namiotu. Ale tego im już było za wiele. Wydali okrzyk, który poruszył cały obóz.
Wprost naprzeciwko mej chaty stała większa, a przed nią wsparte o ścianę trzy tarcze. Na krzyk straży rozchylono zasłony, a z namiotu wyjrzała ciemna głowa dziewczęcia, zapewne, aby zbadać przyczynę hałasu. Na małą chwilę spoczęła na mnie para czarnych ognistych oczu i główka znowu zniknęła. W dwie sekundy potem wyszli ku nam czterej wodzowie. Na rozkazujące skinienie Tokejchuna odstąpili strażnicy.
— Co blada twarz robi tutaj przed chatą?
— Ja chyba dobrze nie słyszę! Mój czerwony brat chciał pewnie zapytać, co ci dwaj czerwoni wojownicy mają tutaj do czynienia!
— Uważają, żeby bladej twarzy nie stało się co złego, dlatego niech biały mąż pozostanie w swojej chacie!
— Czy w orszaku Tokejchuna znajdują się tak źli ludzie, czy też rozkaz jego znaczy tak mało, że musi dopiero strażą otaczać gościa swego? Old Shatterhand nie potrzebuje opieki, gdyż pięścią potrafi sam roztrzaskać każdego, ktoby knował przeciwko niemu coś złego, lub kłamstwo wymyślał. Moi czerwoni bracia mogą spokojnie wrócić do swego wigwamu, ja zaś oglądnę wieś, a potem przyjdę z nimi pomówić.
Wstąpiłem napowrót do chaty, aby zabrać z sobą strzelby, których oczywiście nie mogłem zostawić, kiedy jednak znowu chciałem wyjść na dwór, najeżył się przeciwko mnie z tuzin włóczni. A więc niewola! Czy miałem się bronić, czy też nie? Po krótkim namyśle poszedłem ku tylnej ścianie namiotu, uderzyłem w nią tomahawkiem i wyrąbałem w twardej skórze otwór, przez który mogłem się wydostać z namiotu. Kiedy się po tej stronie ukazałem, ujrzałem przed sobą osłupiałe twarze, poczem podniósł się taki ryk, jak gdyby tysiąc niedźwiedzi spuszczono z łańcuchów. Wodzowie, którzy byli wrócili do swego namiotu, wyszli zeń znowu z pośpiechem, mało licującym z ich zwyczajną godnością, przecisnęli się przez wojowników ku mnie, jak gdyby mnie chcieli pojmać.
O obronie trudno było myśleć, bo byłbym sam zgubiony, a towarzysze razem ze mną. Wyjąłem więc z kieszeni lunetę, rozdzieliłem ją na dwie części i wymierzyłem je ku nim groźnie.
— Stać, bo zginą wszyscy synowie Komanczów!
Odskoczyli istotnie, gdyż nie znając jeszcze wcale przyrządu w tym rodzaju, nie wiedzieli, jakie skutki mogło wywołać jego użycie.
— Co biały człowiek chce zrobić? — zapytał Tokejchun. — Czemu nie siedzi w wigwamie?
— Old Shatterhand jest wielkim guślarzem bladych twarzy — odrzekłem. — On pokaże czerwonym mężom, że potrafi zabić wszystkie dusze Komanczów.
Schowałem lunetę napowrót i wziąłem do ręki sztuciec Henryego.
— Niechaj czerwoni mężowie popatrzą na ten pal, tam przed namiotem!
Wskazałem na tykę, stojącą przed jednym z dalszych namiotów, poczem podniosłem strzelbę i wypaliłem; kula przedziurawiła górny koniec tyki, a dokoła dał się słyszeć pomruk uznania. Wiadomo, że dziki ceni odwagę i zręczność nawet w największym swoim wrogu. Przy drugim strzale wcisnęła się kula o cal niżej pod pierwszą, a trzecia w tem samem oddaleniu pod drugą. Pochwały jednak nie dostałem tym razem, gdyż Indyanie znali tylko dwururki, a nie mieli pojęcia o własnościach sztućca. Po czwartym strzale stał cały tłum bez ruchu, po piątym, szóstym i siódmym zdumienie wzmogło się jeszcze bardziej, a potem przeszło w stroskanie, widoczne na wszystkich twarzach. Ja powiesiłem strzelbę spokojnie na ramieniu i rzekłem:
— Czy czerwoni mężowie widzą teraz, że Old Shatterhand jest wielkim guślarzem? Ktoby mu wyrządził coś złego, musiałby umrzeć. Howgh!
Teraz przeszedłem przez tłum i nikt nie spróbował mnie zatrzymać. Po obu stronach ulicy, utworzonej przez dwa szeregi namiotów, stały niewiasty i dziewczęta przed drzwiami, wytrzeszczając na mnie oczy jak na jakąś wyższą istotę. Byłem zadowolony z wrażenia, jakie wywarła na nich ta niewinna blaga.
Przed jednym z najbliższych namiotów stała straż, co dowodziło, że się tam znajdował więzień. Kto to mógł być? Namyślałem się jeszcze, czy zapytać o to strażnika, kiedy z wnętrza zabrzmiał głos dobrze mi znajomy.
— Massa, oh, ah, wypuścić nigger Bob! Indian złapać Bob, zabić i zjeść!
Na to ja przystąpiłem do namiotu otworzyłem drzwi i wypuściłem murzyna. Straż była tak zalękła, że nie spróbowała stawić mi oporu, a także wśród idących za mną dzikich nie podniosły się głosy sprzeciwu.
— Czy wsadzono cię tu zaraz, gdyśmy przyszli do obozu? — zapytałem czarnego.
— Tak, massa, Indian zdjąć Bob z konia i zaprowadzić do chaty, tam Bob siedzieć do teraz.
— W takim razie nie masz pojęcia, gdzie może być twój massa Bernard?
— Bob nic nie wiedzieć i nie słyszeć o massa Bern.
— Chodź i trzymaj się tuż za mną.
Zaledwie minęliśmy kilka dalszych namiotów, spotkaliśmy owych czterech wodzów w licznem towarzystwie. Wyprzedzili oni nas ostrożnie poza namiotami, aby mi w przechadzce przeszkodzić. Ja położyłem rękę na kolbie sztućca, lecz Tokejchun dał mi już zdaleka znak ręką, że nie zbliża się we wrogich zamiarach. Wobec tego stanąłem i zaczekałem na niego.
— Dokąd się mój biały brat wybiera? Niechaj przyjdzie na miejsce narady, gdzie pomówią z nim wodzowie Komanczów!
Dotychczas byłem dla Tokejchuna „białym mężem“, albo „bladą twarzą“, a teraz nazywał mnie swoim „białym bratem“. Ta zmiana wskazywała, że szacunek tych ludzi dla mnie w wysokim stopniu się zwiększył.
— Czy moi czerwoni bracia zapalą ze mną kalumet?
— Najpierw pomówią z nim, a jeśli słowa jego będą dobre, stanie się synem Komanczów.
— To niechaj moi bracia zaprowadzą tam Old Shatterhanda!
Ruszyliśmy znów napowrót obok mojego namiotu. Nieco dalej ujrzałem Tony Sans-eara, przywiązaną do pala, obok zaś konia Winnetou i Bernarda. Jeńców jednak nie było w pobliżu, gdyż byłbym musiał zauważyć ich straże.
Nareszcie przybyliśmy na miejsce, gdzie rząd namiotów rozszerzał się i tworzył prawie kolisty plac, otoczony kilku szeregami Indyan. Tam zapewne miano urządzić naradę.
Wodzowie podeszli ku środkowi i usiedli, a pewna część dzikich, uprzywilejowanych z jakiegoś powodu, usiadła naprzeciwko nich w półkolu. Ja nie robiąc wielkich zachodów, usiadłem także i dałem nawet znak Bobowi, żeby uczynił to samo. Postępowanie moje nie podobało się widocznie wodzom.
— Czemu biały mąż siada, gdy się ma odbyć sąd nad nim? — spytał Tokejchun.
Na to ja zrobiłem ręką ruch lekceważenia i odpowiedziałem:
— A czemu czerwoni mężowie siadają, kiedy Old Shatterhand chce ich sądzić?
Jakkolwiek twarze ich były nieruchome, to jednak zauważyłem, że zaskoczyły ich moje słowa.
— Język białego męża jest żartobliwy. Pozwalamy białemu mężowi siedzieć. Ale dlaczego on uwalnia czarnego męża i sprowadza go na naradę? Czy biały mąż nie wie, że nigrowi nie wolno siedzieć przy mężu czerwonym?
— Ten czarny jest moim służącym. Gdy ja mu każę usiąść, to posłucha mię, chociażby tysiąc wodzów z niechęcią na to patrzyło. Ja jestem gotów. Narada może się zacząć!
Ratunek swój widziałem tylko w tym zuchwałym sposobie postępowania, przy równoczesnem unikaniu obrazy wprost. Przeczuwałem, że przez to wzbudzę w nich poszanowanie dla siebie, gdy tymczasem bierne posłuszeństwo mogło mię o zgubę przyprawić.
Tokejchun zapalił kalumet i podał go siedzącym dokoła Indyanom, mnie tylko pominął przy tej ceremonii. Potem podniósł się i zaczął mówić. Wobec obcych są Indyanie nadzwyczaj milczący, gdzie jednak o to chodzi, rozwijają wymowność, nie ustępującą w niczem gadatliwości, panującej na europejskich zgromadzeniach. Są między nimi wodzowie, słynni szeroko z wymowy, którzy zabierają się do dzieła z taką samą zręcznością retoryczną, jak wielcy mowcy cywilizowanych narodów w dawnych i nowych czasach. Ich kwiecisty język przypomina bardzo sposób wyrażania się ludów wschodnich.
Tokejchun rozpoczął zwykłym wstępem, czyli oskarżeniem przeciwko całej rasie bladych twarzy.
— Niechaj biały mąż słucha, gdyż przemówi wódz Komanczów, Tokejchun! Ubiegło już wiele słońc od czasu, kiedy czerwoni mężowie mieszkali sami na ziemi pomiędzy obydwiema Wielkiemi Wodami. Budowali oni miasta, sadzili drzewa i polowali na bizony. Do nich należał blask słońca i deszcz, do nich rzeki i jeziora, do nich lasy, góry i wszystkie sawanny wielkiego kraju. Mieli oni żony i córki, braci i synów i byli bardzo szczęśliwi. Wtem zjawiły się blade twarze, których barwa jest jako śnieg, lecz serce jako sadza z dymu. Przyszli w liczbie niewielkiej, a czerwoni mężowie przyjęli ich w swoich wigwamach. Oni jednak przywieźli z sobą broń ognistą i wodę ognistą, sprowadzili innych bogów i innych kapłanów, przynieśli zdradę, choroby i śmierć. Przybywało ich coraz to więcej przez Wielką Wodę. Języki ich były fałszywe, a noże ostre. Czerwoni mężowie wierzyli im, a zato byli oszukiwani. Musieli im wydać kraj, w którym leżały groby ich ojców, wypędzano ich z wigwamów i myśliwskich ostępów, a kiedy się bronili, zabijano ich bez miłosierdzia. Blade twarze, chcąc zwyciężyć czerwonych, siały niezgodę wśród ich plemion, które giną teraz, jak kujoty w pustyni. Przekleństwo niech na nich spadnie po tylekroć, ile jest gwiazd na niebie, ile liści na drzewach w lesie!
Głośne wyrazy zadowolenia nagrodziły ten okrzyk wodza, który mówił tak donośnie, że go wszyscy dokoła wyraźnie mogli usłyszeć.
— Jedna z tych bladych twarzy — ciągnął dalej — przybyła do chat Komanczów. Ten biały ma barwę kłamców i język zdrajców. Ale czerwoni wojownicy posłuchają jego słów i osądzą go sprawiedliwie. Niechaj zabierze głos w swej obronie!
Tokejchun usiadł, a po nim powstawali inni wodzowie jeden po drugim, przemawiali podobnie, a kończyli swe oskarżenia białej rasy wezwaniem, żebym ja się usprawiedliwił. Ja zaś podczas tych mów wydobyłem szkicownik i starałem się narysować siedzących przedemną wodzów, razem ze stojącymi na dalszym planie wojownikami.
Po czwartej przemowie skinął na mnie Tokejchun ręką, pytając:
— Co robi biały mąż, gdy wodzowie Komanczów przemawiają?
Wtedy ja wydarłem kartkę i podałem mu.
— Niechaj wielki wódz Rakurrojów sam zobaczy, co robiłem!
— Uff! — zawołał głośno, rzuciwszy okiem na kartkę.
— Uff, uff, uff! — dało się słyszeć jeszcze po trzykroć, gdy trzej inni wodzowie spostrzegli rysunek.
— To są jakieś czary — rzekł Tokejchun — Biały człowiek zaklina dusze Komanczów na tej białej skórze. Tu jest Tokejchun, tutaj jego trzej bracia, a tam wojownicy i namioty. Co blada twarz z tem uczyni?
— Czerwony mąż zobaczy to zaraz!
Wziąłem kartkę z jego ręki i pozwoliłem popatrzeć na nią stojącym za nim wojownikom. Potem zmiąłem ją na kulkę i włożyłem do lufy.
— Tokejchunie, sam powiedziałeś, że zakląłem dusze wasze na tym papierze, a teraz tkwią one w lufie mej strzelby. Czy mam je wystrzelić w powietrze, żeby je wszystkie wichry roztrzaskały i żeby nigdy nie doszły do wiecznych ostępów?
Ten figiel wywołał o wiele silniejsze wrażenie, niż się spodziewałem. Wszyscy czterej wodzowie zerwali się z ziemi, a dokoła zabrzmiał wielki okrzyk zgrozy. Starając się ich uspokoić, odezwałem się w te słowa:
— Niechaj czerwoni mężowie usiędą i zapalą ze mną kalumet. Skoro staną się moimi braćmi, oddam im ich dusze.
Wodzowie usiedli znowu czemprędzej, a Tokejchun pochwycił fajkę. Wtem wpadłem na pomysł, przy pomocy którego mogłem jeszcze bardziej zmienić ich wrogie usposobienie na pokojowe. Oto jeden z wodzów miał na bluzie myśliwskiej jako szczególną ozdobę dwa mosiężne guziki wielkości talara. Do niego więc przystąpiłem całkiem blizko i poprosiłem, żeby mi na chwilę pożyczył tej ozdoby, zapewniając, że otrzyma ją zaraz napowrót. Nie czekając jednak na jego odpowiedź, oderwałem oba guziki i cofnąłem się o kilka kroków, zanim on zdołał temu przeszkodzić.
— Moi czerwoni bracia widzą tu w moich palcach te dwa guziki, po jednym w każdej ręce. Niechaj dobrze uważają!
Udałem, że rzuciłem oba guziki w powietrze i pokazałem im próżne ręce.
— Niech moi bracia popatrzą! Gdzie są guziki?
— Niema ich! — zawołał właściciel z wzrastającym gniewem.
— Poleciały w górę ku słońcu. Niechaj je mój czerwony brat zestrzeli stamtąd!
— Tego nie dokaże ani żaden biały, ani czerwony mąż, ani nawet czarodziej!
— A ja to zrobię! Niechaj czerwoni bracia uważają, gdy guziki będą spadały!
Ponieważ w mojej strzelbie tkwiła kartka z rysunkiem, przedstawiającym wodzów, przeto wziąłem do tego starą dwururkę, leżącą obok Tekejchuna, wymierzyłem prosto w górę i wypaliłem. W kilka sekund uderzyło coś tuż przed nami o ziemię. Właściciel guzika przyskoczył i wydobył go nożem z ziemi.
— Uff, to on!
Kiedy wszyscy przypatrywali się guzikowi, który w dziwny sposób spadł ze słońca, położyłem drugi guzik na wylocie lufy i podniosłem strzelbę. Huknął strzał, a każdy z obecnych spojrzał w górę. Wtem Bob wrzasnął przeraźliwie, zerwał się z ziemi i zaczął się pocierać po ramieniu.
— Oh, ah, massa mnie trafić, strzelić w ramię nigger Bob!
Guzik uderzył rzeczywiście o jego ramię, a teraz leżał obok niego na ziemi. Wódz podniósł go i schował prędko oba klejnoty, przyczem zrobił minę, jak gdyby postanowił nigdy już nie pozwolić na rzucanie ich do słońca. Ta sztuczka, choć taka mała, wywarła nadzwyczajne wrażenie. Wszyscy nie mogli wyjść z zadziwienia, że rzuciłem guziki na słońce, a potem zestrzeliłem je stamtąd. Guziki były istotnie w górze, w przeciwnym bowiem razie nie byłby jeden tak mocno wbił się w ziemię, a drugi nie byłby Bobowi wytłukł takiego sińca. Wodzowie siedzieli cicho na ziemi, nie wiedząc widocznie, jak się wobec tego zachować, a ich otoczenie z ciekawością czekało na to, co dalej nastąpi. To zaciekawienie postanowiłem zaspokoić w sposób trochę niebezpieczny. Obok Tokejchuna leżała jeszcze fajka i skórzany worek z tytoniem, pomieszanym jak zwykle u Indyan z liśćmi konopi. Wziąłem tę fajkę, napełniłem tytoniem i trzymając ją w ręce, w postawie możliwie najdumniejszej, tak zacząłem mówić:
— Moi czerwoni bracia wierzą w Wielkiego Ducha i mają słuszność, gdyż ich Manitou jest także moim Manitou. On jest panem nieba i ziemi, ojcem wszystkich narodów i chce, żeby wszyscy ludzie żyli z sobą w pokoju i zgodzie. Czerwonych mężów jest tylu, ile źdźbeł trawy pomiędzy tymi namiotami; blade twarze zaś dorównywają liczbą ilości źdźbeł wszystkich preryi i sawann. Biali przybyli tu przez Wielką Wodę i wypędzili czerwonych z myśliwskich ostępów. Niewątpliwie źle zrobili, ale czerwoni mężowie żywią nienawiść względem wszystkich bladych twarzy. Czy czerwoni mężowie nie wiedzą, że jest dużo narodów bladych twarzy i że nie wszystkie usuwały czerwonych wojowników z ich siedzib? Czy Komancze chcą popełnić tę niesprawiedliwość i potępić niewinnych razem z winnymi? Old Shatterhand nie należy do tych, którzyby czerwonym wojownikom uczynili kiedykolwiek coś złego. Niechaj moi czerwoni bracia przypatrzą się Old Shatterhandowi, który stoi przed wami! Czy widzą u jego pasa jaki skalp czerwonego męża? Czy znajdą na jego włóczni, jego legginach i mokassynach włosy swoich braci? Kto może powiedzieć, że on zanurza rękę w krwi czerwonych ludzi? Old Shatterhand leżał w lesie ze swoimi przyjaciółmi, kiedy wojownicy Rakurrojów palili kalumet z dwoma jego wrogami, a mimoto ani włos nie spadł im z głowy. On pojmał Marama, syna wielkiego wodza, Tokejchuna, jednak nie zabił go, lecz wrócił mu jego broń i zaprowadził go do wigwamu ojca. Mogąc pozbawić życia sześciu wojowników Rakurrojów, nie wyrządził im nic złego, przywiązał tylko do drzewa jednego z nich, ażeby jego bracia mogli go znaleźć i odwiązać. Czy nie mógł on pójść za wojownikami, którzy udali się w góry, zadać śmierć wielu z nich i znieważyć grobowca wielkiego wodza? Czy nie strzelił do owych bladych twarzy, które zamordowały straże Komanczów i umknęły ze złotem? Wszak Old Shatterhand trzyma w lufie dusze Komanczów, a mimoto nie chce ich zgubić, może wszystkie worki z lekami rzucić na słońce, żeby już więcej nie spadły, a mimoto pragnie zostać bratem Rakurrojów i wypalić z nimi kalumet. Wodzowie Komanczów są mężni, mądrzy i sprawiedliwi. Kto w to nie uwierzy, tego Old Shatterhand zabije rurą, z której tysiąc kul wylatuje. Na znak tej gotowości zje teraz z nimi dym pokoju.
Zapaliłem fajkę, pociągnąłem dymu i wydmuchnąłem go dwa razy ku niebu i ziemi, a potem na cztery strony świata, a wreszcie podałem fajkę Tokejchunowi. Na szczęście udało mi się rzeczywiście go zaskoczyć, bo wziął kalumet, pociągnął zeń sześć razy i podał go dalej. Ostatni wódz zwrócił mi go, poczem ja usiadłem znowu, lecz tym razem już w środku pomiędzy nimi.
— Czy mój biały brat odda nam teraz nasze dusze? — zapytał jeden z wodzów.
Musiałem odpowiedzieć bardzo ostrożnie.
— Czy jestem już pośród czerwonych mężów jako syn Komanczów?
— Old Shatterhand jest naszym bratem. Dostanie dla siebie chatę i będzie mógł czynić, co mu się spodoba.
— Którą chatę mnie odstąpicie?
— Old Shatterhand jest wielkim wojownikiem, otrzyma więc namiot, który sam sobie wybierze.
— W takim razie niechaj moi czerwoni bracia pójdą ze mną, ażebym w tym celu mógł się przypatrzeć namiotom.
Wodzowie spełnili ochoczo moje życzenie. Poszedłem więc jeszcze dalej wzdłuż rzędu namiotów aż do tego, przy którym stało czterech ludzi na straży. Tam przyłożywszy ręce do ust, zawyłem, jak kujot, na co dała się słyszeć zaraz odpowiedź z wnętrza namiotu. Wtedy ja poskoczyłem ku drzwiom i zawołałem:
— Tu będzie mieszkanie Old Shatterhanda!
Wodzowie spojrzeli na siebie w najwyższem zdumieniu, gdyż nie przypuszczali, że mój wybór padnie właśnie na ten namiot, chociaż to można było łatwo przewidzieć.
— Tego namiotu mój brat nie dostanie.
— Dlaczego?
— On należy do nieprzyjaciół Komanczów.
— Kto są ci nieprzyjaciele?
— Dwaj biali mężowie i jeden czerwony.
— Jak się nazywają ci ludzie?
— Czerwonym jest Winnetou, wódz Apaczów, a jednym z białych Sans-ear, zabójca Indyan.
Ta odpowiedź wielce mię zastanowiła, gdyż wynikało z niej, że Komancze chyba nie wiedzieli jeszcze wcale, że ja byłem towarzyszem pojmanych. Wprawdzie ja sam nie wspomniałem o tem Maramowi ani słowem, ale Patrik niewątpliwie ich o tem uwiadomił.
— Old Shatterhand chce zobaczyć tych ludzi!
Z temi słowy na ustach wszedłem do środka, a wodzowie w tej chwili za mną.
Jeńcy leżeli na ziemi z powiązanemi rękami i nogami, przymocowani do tyk namiotowych. Poznali oni niewątpliwie mój głos, ale nie rzekli ani słowa, żaden z nich nie okazał nawet tego przyjemnego uczucia, jakie wywołać u nich musiała moja obecność.
— Co ci ludzie zawinili? — zapytałem.
— Zabili wojowników Komanczów.
— Czy mój czerwony brat widział to na własne oczy?
— Wiedzą o tem wojownicy Rakurrojów!
— Wojownicy Rakurrojów będą musieli dowieść tego. Ten namiot do mnie należy, a ci trzej ludzie są moimi gośćmi!
Dobyłem noża, aby rozciąć jeńcom więzy, gdy wtem ujął mnie jeden z wodzów za ramię.
— Ci ludzie muszą umrzeć! Mój biały brat nie może ich uważać za swoich gości!
— Kto mi tego zabroni?
— Czterej wodzowie Rakurrojów!
— Niech się ośmielą!
Po tej groźbie stanąłem pomiędzy nimi a jeńcami, a potem zwróciłem się z rozkazem do murzyna, który wszedł był za wodzami do namiotu.
— Bobie, porozcinaj sznury, najpierw Winnetou!
Murzyn zakradł się już był tymczasem do swego pana, ale posłuchał mnie, pomyślawszy prawdopodobnie, że Winnetou bardziej może się przydać niż Bernard.
— Niech czarny człowiek schowa swój nóż! — zawołał ten sam wódz, lecz Winnetou był już wtedy wolny od więzów.
— Uff! — wrzasnął wódz, widząc, że zlekceważono jego rozkaz i chciał rzucić się na Boba, który klęczał już nad Samem, by go uwolnić.
W tej chwili ja zastąpiłem mu drogę, a on dobywszy noża, ugodził mnie na szczęście tylko w ramię, ponieważ odskoczyłem w bok. On nie miał już czasu noża z rany wyjąć, gdyż ja pięścią powaliłem na ziemię najpierw jego, a zaraz potem jego sąsiada, wreszcie porwałem za gardło trzeciego, a Winnetou pomimo opuchłych rąk chwycił za szyję Tokejchuna.
Zabrzmiało tylko jedno jedyne „uff!“ Na dworze stali strażnicy, mimoto we dwie minuty byliśmy panami chaty, a wodzowie leżeli na ziemi związani i zakneblowani.
— Haevens! To się nazywa pomoc! — rzekł Sam, rozcierając sobie członki znieruchomiałe wskutek bolu i zatamowania krwi. — Charley, jak tego dokazałeś naprzykład?
— Później wam to wyjaśnię, a teraz uzbrójcie się przedewszystkiem. Ci czterej mają dość broni na sobie.
Na wszelki wypadek otworzyłem także mój worek z amunicyą i nabiłem sztuciec nanowo. Podczas tego wydałem odpowiednie zarządzenia, które zmierzały do natychmiastowego zabicia czterech wodzów, gdyby nas chciano zaatakować. Potem wyszedłem z chaty. Straże odsunęły się nieco z uszanowania dla wodzów, a opodal stała znaczna liczba Komanczów, którzy podeszli byli za wodzami ciekawi dalszego przebiegu przygody. Zwróciłem się najpierw do straży:
— Czy moi bracia słyszeli, że zostałem wodzem Komanczów?
Zapytani spuścili oczy na znak potwierdzenia.
— Niechaj tedy czerwoni wojownicy dobrze pilnują namiotu i nie pozwolą wejść nikomu, dopóki wodzowie nie rozkażą.
Teraz przystąpiłem do innych.
— Niechaj moi bracia zwołają wszystkich na naradę!
Komancze rozprószyli się, ja zaś udałem się na oznaczone miejsce. Kto nie zna zwyczajów Indyan, ten osądziłby moje zachowanie się jako wysoce zuchwałe, ale taki postąpiłby niesłusznie. Indyanin nie jest bynajmniej tym „dzikim“, za jakiego się go uważa. Ma on swoje niewzruszone prawa i obyczaje. Kto z nich umie korzystać, nie naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. W tym wypadku zresztą chodziło już z góry o śmierć albo życie, więcej zatem aniżeli życia nie mogłem na szwank wystawić przez żadne gorsze zuchwalstwo.
Po drodze udało mi się zatrzeć ślady nieznacznego pchnięcia w ramię, poczem usiadłem tam, gdzie przedtem siedziałem. W dziesięć minut cały plac zapełnił się wojownikami. W środku pozostało wolne miejsce, gdzie usiedli uprzywilejowani. Wszędzie zgromadzeniu towarzyszy zwykle wielki zgiełk, tu jednak pośród tak zwanych dzikich nie padło ani jedno słowo. Każdy przyszedł poważnie i cicho, wyszukał sobie miejsce i stał potem bez ruchu jak posąg, czekając na to, co miało nastąpić.
Skinąłem na odszczególnionych, żeby się do mnie zbliżyli. Ci usiedli przedemną w półkolu, a wtedy ja zabrałem głos pierwszy.
— Old Shatterhand został wodzem Komanczów. Moi bracia już to słyszeli zapewne?
— Wiemy o tem — odrzekł jeden za wszystkich.
— Miał on jako wódz otrzymać chatę, która się jemu spodoba, a on wybrał sobie namiot z jeńcami. Czy ten namiot był już wtedy jego własnością?
— Należał już do niego!
— A mimoto zabroniono mu objąć go w posiadanie. Czy wodzowie Komanczów są kłamcami? Jeńcy zażądali ochrony od Old Shatterhanda! Czy mógł im tego odmówić?
— Nie.
— Wziął ich w opiekę, mówiąc, że są jego gośćmi. Czy było mu wolno to uczynić?
— Miał do tego prawo i obowiązek, ale nie może ich uchylać od sądu. Wolno mu tylko bronić ich i umrzeć z nimi.
— Ale może rozwiązać ich pęta, jeśli swoją osobą za nich zaręczy?
— Oczywiście.
— Old Shatterhand uczynił więc tylko to, do czego miał prawo, a mimoto jeden z wodzów chciał go zabić. Nóż ugodził go jednak tylko w ramię. Jak wolno Komanczowi postąpić, jeśli drugi człowiek zechce go pozbawić życia we własnym jego namiocie?
— Wolno mu zabić go.
— I wszystkich, którzy chcą pomóc mordercy?
— Wszystkich!
— Moi bracia są mądrzy i sprawiedliwi. Czterej wodzowie Rakurrojów usiłowali mnie zabić, lecz ja im darowałem życie. Grzmotnąłem nimi tylko o ziemię. Teraz leżą związani w mojej chacie, a goście moi stoją przy nich na straży. Krew za krew, łaska za łaskę! Żądam uwolnienia moich gości w zamian za wolność tych, którzy mię zdradziecko napadli. Niech się moi bracia naradzą, a ja zaczekam. Ostrzegam jednak, żeby moi bracia zostawili w spokoju moich gości, gdyż oni zabiją wodzów, jeśli kto inny wejdzie do chaty zamiast Old Shatterhanda.
Ani jednym rysem twarzy nie okazali Komancze potężnego wrażenia, jakie musiała na nich wywrzeć ta przemowa. Cofnąłem się od nich tak daleko, żeby nie słyszeć ich słów. Oni utworzyli, jak to przypuszczałem odrazu, radę, stojącą pod władzą wodzów. Na ich skinienie zbliżyło się z różnych stron placu kilku ludzi, którzy, jak się zdawało, powiadomieni o stanie rzeczy, donieśli o tem reszcie zgromadzonych. To zarządzenie wywołało pewien ruch w zebraniu, ale mnie przy tem nic nie groziło. Potem nastąpiła bardzo długa narada, wreszcie trzej z nich powstali i zbliżyli się do mnie.
— Czy nasz biały brat trzyma w swej chacie w niewoli wodzów Rakurrojów?
— Tak jest.
— On wyda ich wojownikom Komanczów, gdyż nad nimi ma się odbyć sąd.
— Moi bracia zapominają, że wojownicy nie mogą nigdy sądzić swojego wodza, chyba gdyby się okazał tchórzem w walce. Wodzowie Rakurrojów napadli w złych zamiarach Old Shatterhanda, znajdują się w jego wigwamie i tylko on może ich ukarać.
— A co on z nimi uczyni?
— Zabije ich, jeśli nie uzyska uwolnienia swoich gości.
— Czy Old Shatterhand zna tych ludzi?
— Nawet bardzo dobrze.
— To Sans-ear, zabójca Indyan.
— Czy moi bracia widzieli, żeby pozbawił życia którego z Komanczów?
— A ten pimo[23] Winnetou, który setki Komanczów wysłał do wiecznych ostępów?
— Czy który z Rakurrojów zginął z jego ręki?
— Zaiste, nie. A kto ten trzeci?
— Człowiek z Północy, który nie wyrządził krzywdy żadnemu synowi czerwonej kobiety.
— Jeśli mój brat zabije wodzów, to zginie także sam razem ze swoimi gośćmi!
— Moi bracia żartują! Kto chce zabić Old Shatterhanda? Czyż on nie ma dusz Komanczów w swojej strzelbie?
Czerwoni znaleźli się w kłopocie i musieli się namyślić. Nie mogli przecież wodzów wydać nam na pastwę!
— Niech mój brat zaczeka, dopóki nie wrócimy!
Oddalili się i narada zaczęła się nanowo. O ile zdołałem dostrzec, to nie widziałem w żadnej twarzy ani śladu nienawiści lub wściekłości na mnie. Broniłem się odważnie i ufałem im, nie było więc to dla nich wstydem, że prowadzili ze mną układy. Prawie w pół godziny potem przyszli do mnie od nich trzej wysłańcy i oświadczyli:
— Dajemy wolność Old Shatterhandowi i jego gościom na czwartą część słońca!
Wpadli więc na stary indyański pomysł urządzenia sobie przyjemności przez wypuszczenie pojmanych i urządzenie potem na nich zajmującego polowania. Z tem łączyła się dla nich ta korzyść, że oddalali od wodzów wszelkie niebezpieczeństwo. Zostawiali więc nam sześć godzin czasu. To było trochę za mało. W razie wyruszenia jednak przed wieczorem zwłoka ta rozciągała się na całą noc, a wtedy nie mogli nas ścigać. W naszem położeniu byłoby to głupotą, gdybym był nie przyjął tych warunków. Musiało się to jednak stać z odpowiednią powściągliwością.
— Old Shatterhand zgadza się na ten czas, jeśli goście jego otrzymają z powrotem broń, którą im odebrano.
— Dostaną ją.
— I wszystko, co mieli z sobą?
Słowem „wszystko“ obejmowałem głównie rzeczy wartościowe, które Bernard wiózł przy sobie, gdyż nie wiedziałem, czy mu je odebrano.
— Wszystko!
— Moich białych gości pojmano, chociaż nie zrobili Rakurrojom nic złego. Wodzowie zaś mają odzyskać wolność, mimo że usiłowali mnie zabić. To nierówna zamiana!
— Czego mój brat jeszcze żąda?
— Za pchniecie mnie nożem w ramię dadzą wodzowie trzy konie, które ja sam sobie wybiorę. Zostawię im zato trzy z naszych.
— Mój brat jest mądry jak lis. On wie, że jego konie zmęczone, ale stanie się wedle jego życzenia. Kiedy Old Shatterhand wypuści wodzów ze swojego wigwamu?
— Gdy będzie odjeżdżał od czerwonych braci.
— A wyda dusze z lufy?
— Nie, wystrzeli z niej w powietrze.
— Niechaj więc rusza, dokąd mu się podoba. Jest on wielkim wojownikiem i chytrym szakalem. Zmysły wodzów były przyćmione, kiedy palili z nim kalumet pokoju. Howgh!
Tak skończył się handel, mogłem więc już odejść. Stojący dokoła czerwonoskórcy puścili mnie bez przeszkody, ja zaś udałem się powoli bez pośpiechu do swojego wigwamu. Tam czekali na mnie towarzysze, oczywiście z wielką niecierpliwością, a gdy sam się zjawiłem, poznali, że dobrze sprawą pokierowałem.
— No? — spytał Bernard, nie mogąc z ciekawości czekać ani chwili dłużej.
— Czy odebrano wam dyamenty i papiery?
— Nie. Dlaczego o to pytacie?
— Gdyż musieliby wam je zwrócić. Mamy wolność na sześć godzin.
— Wolność, massa? — zawołał Bob. — Być wolny Bob i massa Bern. Ale tylko sześć godzin, a potem Indyan znowu złapać massa Bern i Bob?
— Well! — rzekł Sam. — To przechodzi nasze najśmielsze nadzieje. Wpadliśmy naprzykład we wściekle djablą historyę. A co tam z Tony?
— Otrzymasz i ją i wszystko, co było twoje. Reszta koni bardzo znużona. Jakkolwiek niechętnie wyrzekam się mego zacnego mustanga, to jednak zgodziłem się z nimi, że wybiorę sobie z koni wodzów trzy sztuki.
— Heigh day, Charley! — śmiał się Sam. — Sześć godzin czasu i pięć dobrych koni, to wystarczy dla takich trzech starych wygów, jak my jesteśmy. Sądzę bowiem, że nie wybierzesz chyba capów!
Teraz musiałem im opowiedzieć, co przeżyłem od tego czasu, kiedyśmy się tak nagle i nieszczęśliwie rozstali. Nie skończyłem jeszcze, kiedy ze dworu zabrzmiało jakieś niewyraźne wołanie. Wyszedłszy zaraz, zobaczyłem starą, która mi jeść gotowała.
— Niechaj blada twarz idzie!
— Dokąd?
— Do Marama.
Było to szczególne poselstwo. Zawiadomiwszy o tem towarzyszy, udałem się do chaty, położonej naprzeciwko mojego wczorajszego mieszkania. Przed nią stały dwa konie, a na jednym z nich siedział Maram.
— Niechaj mój brat wybierze sobie konie!
A więc o to chodziło! Dosiadłszy konia, pojechałem z Maramem na preryę, gdzie znajdowała się znaczna ilość spętanych koni. Młody Indyanin zaprowadził mnie wprost do karego ogiera i rzekł:
— To najlepszy koń Rakurrojów. Maram otrzymał go od ojca i darowuje go Old Shatterhandowi za to, że mu nie zabrał jego skalpu.
Ten bogaty, wspaniały wprost dar był dla mnie wielką niespodzianką. Na takim koniu niepodobna było mnie doścignąć. Oczywiście dar przyjąłem, a dla Bernarda i Boba wziąłem także dwa konie, z których mogli być zadowoleni.
W powrocie zatrzymał się Maram przed swoim namiotem.
— Niech mój biały brat zsiądzie i wejdzie!
Nie mogłem odrzucić tego zaproszenia, wstąpiłem do środka, gdzie skosztowałem kołacza, przyrządzanego świetnie przez Indyan. Gdy, pożegnawszy się, wyszedłem z chaty, zobaczyłem ciemnooką dziewczynę, którą zauważyłem był już rano, zajętą przy moich koniach. Pakowała nam żywność i pokraśniała, kiedy ją zaskoczyłem.
— Kto jest ta córka Rakurrojów? — spytałem.
— To Hi-la-dih[24], córka wodza Tokejchuna. Ona prosi cię, żebyś przyjął to, co ci ofiaruje, ponieważ oszczędziłeś jej brata Marama.
Podałem dziewczynie rękę, mówiąc:
— Niechaj Manitou użyczy ci wiele szczęścia i wielu słońc, ty kwiecie sawanny. Twoje oko jest jasne, twe czoło czyste. Oby także twoje życie było tak niezamąconem i czystem!
Wskoczyłem na siodło i zaprowadziłem konie do przyjaciół. Oni, a szczególnie Sam, wpadli w zachwyt na widok karego ogiera.
— Charley! — rzekł Sans-ear — On wart prawie tyle, co moja Tony, tylko ona ma krótszy ogon i dłuższe uszy. Zresztą wszystko jest w porządku, gdyż ci czerwoni hultaje dali nam wszystko, czego nam brakowało. Ale już pewnie szósta godzina będzie. Ruszajmy, a potem naprzykład zobaczymy, czy nas powtórnie dostaną.
Wpakowaliśmy na konie to, cośmy jeszcze mieli zabrać i uwolniliśmy z więzów naszych jeńców.
— Massa, teraz precz, — upominał Bob — bardzo prędko precz, żeby Indyan nie nadejść i nie złapać massa Bern, Sam, Charley i Winnetou!
Wodzowie nie ruszyli się z miejsc, dopóki znajdowaliśmy się w namiocie. Wreszcie dosiedliśmy koni i puściliśmy się w drogę. Ulica namiotów była pusta. Nie pokazał się ani jeden Indyanin, chociaż z pewnością zewsząd się nam przypatrywali, gdyśmy wyjeżdżali. Wydawało mi się tylko, że przy namiocie Tokejchuna czworo oczu wyzierało przez szparę w zasłonie. Sto serc oczekiwało z utęsknieniem pory, kiedy będzie można rozpocząć pościg za nami. Ale w każdym razie dwa serca życzyły sobie, żebyśmy umknęli szczęśliwie.
Drogą przez Rio Colorado przebyliśmy szczęśliwie obszary Pahuta i zbliżaliśmy się do wschodnich odnóży gór Newada, gdzie nad jeziorem Mona zamierzaliśmy zatrzymać się na kilkudniowy spoczynek. Od kraju Komanczów aż do tych okolic jest nieco daleko. Trzeba było przejechać przez nieskończone napozór sawanny, niebotyczne góry, a potem słone szerokie płaszczyzny pustyni. Chociażby więc konie i jeźdźcy byli bardzo silni, to przecież takie niewywczasy nie pozostają bez wpływu u zwierząt i ludzi.
Co zniewalało nas do odbycia tej dalekiej drogi, na której leżała przed nami Kalifornia? Po pierwsze chciał Bernard Marshall szukać tam swojego brata; po wtóre spodziewaliśmy się, że obydwaj Morgani udali się do tego kraju złota, utraciwszy tak nagle nad Rio Pecos swoją zdobycz.
Był słuszny powód do tego przypuszczenia.
Kiedy wówczas wyjechaliśmy ze wsi Komanczów, nie przerywaliśmy jazdy przez cały wieczór i całą noc, a nazajutrz w południe ujrzeliśmy przed sobą górną Sierra Guadelupe. Klacz Sama i człapak Winnetou trzymały się doskonale pomimo ogromnego wysiłku, a tamte konie były tak rzeźkie, żeśmy się nie obawiali o nie. I Guadelupe zostawiliśmy za sobą, nie zauważywszy ani śladu pościgu, a gdy w kilka dni potem przeprawiliśmy się przez Rio Grande, wtedy byliśmy już zupełnie zabezpieczeni przed Komanczami.
Na zachód od Rio Grande wysuwają Kordyliery z Sonory ku północy liczne odnogi wzgórz, do których dostaliśmy się bez szczególnych przygód. Tu jednak zdarzył się nam ważny wypadek.
Odpoczywaliśmy raz około południa w przesmyku, a Winnetou siedział jako wideta na skale ponad nami, skąd mógł objąć całą drogę przed nami i za nami.
— Uff! — zawołał nagle owym gardłowym głosem, właściwym Indyanom, położył się na skale i zesunął się szybko do nas.
My pochwyciliśmy oczywiście natychmiast za broń i zerwaliśmy się z ziemi.
— Co tam? — zapytał Marshall.
— Czerwoni mężowie.
— Dużo ich jest?
— Tylu!
Podniósł przytem w górę pięć palców prawej ręki i trzy lewej.
— Ośmiu? Z jakiego szczepu?
— Winnetou nie mógł zobaczyć, ponieważ ci ludzie odłożyli wszelkie odznaki.
— Czy znajdują się na wyprawie wojennej?
— Nie mają na twarzy czerwonej i niebieskiej ziemi, ale są uzbrojeni.
— Jak daleko są jeszcze?
— O czwartą część tego czasu, który blade twarze nazywają godziną. Niech się moi bracia podzielą! Winnetou pójdzie z Sans-earem naprzód, a Marshall z czarnym mężem cofnie się wstecz, aby się ukryć między skałami. Mój brat Szarlih zostanie tutaj przy koniu.
Wziął tamte cztery konie za cugle i zaprowadził je za skały, gdzie nie można było ich zauważyć, poczem on i trzej towarzysze zajęli swoje stanowiska. Ja usiadłem zwrócony na poły w tym kierunku, z którego mieli czerwoni nadejść, a strzelba leżała koło mnie w pogotowiu.
Upłynął zaledwie kwadrans, kiedy dał się słyszeć tętent. Ja udałem, że nic nie zauważyłem, ale mimoto patrzyłem z pod oka bystro na tych ośm postaci, które mnie już spostrzegły i zatrzymały na chwilę konie. Zamieniwszy kilka słów z sobą, zbliżyli się ci ludzie potem do mnie. Grunt był tutaj skalisty, śladów więc na nim nie było, a przeto nie mogli oni wiedzieć, że nie byłem sam.
Ja wstałem spokojnie i wziąłem do rąk rusznicę, oni zaś stanęli o jakich dziesięć kroków odemnie, a pierwszy z nich zapytał:
— Co blada twarz robi w tych górach?
— Biały mąż spoczywa po długiej drodze.
— Skąd przybywa?
— Z nad brzegów Rio Grande.
— A dokąd zdąża?
— Uff! — zawołał nagle drugi. — Wojownicy Komanczów widzieli tego białego męża nad wodą Pecos. On był tam z Maramem i strzelał do bladych twarzy, które moi bracia ścigali.
Ten człowiek zatem należał do owych pięciu Komanczów, którzy napadłszy na mnie, spowodowali ucieczkę Morganów. Nie poznałem go odrazu, ponieważ miał podówczas wojenne barwy na twarzy, a ja rzuciłem na nich tylko krótkie spojrzenie.
— Dokąd udała się potem blada twarz z Maramem — spytał dowódzca po tem wyjaśnieniu.
— Do wigwamów Komanczów.
— Jak biały mąż zetknął się z Maramem?
— Pojmałem go na dolinie, na której został, gdy wojownicy Komanczów uderzyli na Winnetou, Sans-eara, pewną bladą twarz i murzyna.
Na tę odpowiedź pochwycili przybysze za noże.
— Uff! — zawołał dowódzca. — On schwytał Marama! Gdzie była reszta czerwonych mężów?
— Nie uczyniłem im nic złego. Jednego z nich związałem, a czterej inni nie mieli oczu ani uszu, aby zobaczyć i usłyszeć, że zabrałem z sobą syna wodza.
— Ale Maram nie był związany, kiedyśmy go widzieli przy bladej twarzy — zauważył ten, który poprzednio mówił.
— Uwolniłem go, ponieważ mi przyrzekł, że uda się ze mną spokojnie do wsi Komanczów.
— Uff! Czego biały tam szukał?
— Chciał wyswobodzić wodza Apaczów i Sans-eara. Wziąłem do niewoli czterech wodzów Rakurrojów i wydałem ich w zamian za tamtych jeńców. Pozwolono mi z nimi odejść, a na ucieczkę dano czas czwartej części słońca.
— A jeńcy uszli?
— Tak jest.
Bawiło mnie to, że przedstawianiem tych zdarzeń pobudzałem ich do gniewu.
— Wobec tego musi blada twarz umrzeć!
Po tych słowach pochwycił swą strzelbę, jedyną, gdyż towarzysze jego uzbrojeni byli w łuki i strzały.
— Czerwoni mężowie zginęliby, zanimby broń swą podnieśli, gdyż ja nie obawiam się ośmiu Indyan. Ale wojownicy Komanczów nic mi nie zrobią, skoro im powiem, że mogą dzisiaj pochwycić Winnetou, Sans-eara i tamtych dwu.
— Uff! Gdzie?
— Tutaj! — odpowiedziałem, wskazawszy na prawo i na lewo. — Tam stoi Winnetou z zabójcą Indyan, Sans-earem, a tu mąż biały i czarny.
Wymienieni wystąpili o kilka kroków z tej i z tamtej strony i wymierzyli z rusznic. Równocześnie ja odskoczyłem także o kilka kroków i wycelowałem do dowódcy.
— Czerwoni mężowie są naszymi jeńcami. Niech zsiędą z koni! — rozkazałem.
Ich było o trzech więcej, ale my mieliśmy nad nimi przewagę pięciu strzelb. Uciekać oczywiście nie mogli, ani wprzód, ani wstecz, nie zdziwiłem się więc, gdy dowódca odjął rękę od strzelby i spytał:
— Czy mój biały brat nie widzi, że czerwoni mężowie nie znajdują się na wojennej wyprawie?
— A mimoto chcieli mnie zabić! Ale biały człowiek nie pożąda krwi czerwonych. Niech moi bracia zsiędą z koni i zapalą z nami kalumet pokoju!
Tymczasem oni nie posłuchali odrazu wezwania, za którem mógł się kryć podstęp.
— Jak się nazywa mój biały brat? — zapytał dowódca.
— Old Shatterhand.
— Uff! W takim razie możemy zaufać jego słowu. Niech moi bracia zsiędą z koni!
Wziął fajkę z siodła i usiadł przy mnie, a jego ludzie poszli za tym przykładem. Moi towarzysze przystąpili także i zajęli miejsca. Napchano fajkę i puszczono ją dokoła, przyczem Bernard popełnił ten błąd, że podał ją także Winnetou, lecz ten nie przyjął, usprawiedliwiając się w ten sposób:
— Wódz Apaczów siedzi obok Komanczów, ponieważ mój brat pragnie z nimi pokoju, lecz nie zapali kalumetu z ich rąk. Niechaj oni pomówią z moimi białymi przyjaciółmi, gdy jednak skończą, niech się wystrzegają spotkania z Winnetou, gdyż on połączy ich z martwymi szakalami pustyni!
Bernard powinien był to przewidzieć. Komancze udali, że tych słów nie słyszeli, ja zaś zwróciłem się do ich dowódcy:
— Czy czerwoni mężowie ścigali obydwu białych zdrajców?
— Mój brat już słyszał!
— I dopędzili ich?
— Nie. Zdrajcy dostali się do kraju nieprzyjaciół Komanczów, skąd musieliśmy wrócić.
— Jak mogli umknąć, nie mając koni?
— Ukradli je Komanczom.
— Ach! Czyż Komancze nie mają oczu, by zobaczyć złodzieja, ani uszu, by posłyszeć jego kroki?
— Byli zgromadzeni dokoła mogiły wodza, a kiedy powrócili do koni, zastali straż już zabitą i brak dwu najlepszych zwierząt.
To była istotnie dla Morganów jedyna droga ocalenia, ale trzeba było nielada zuchwalstwa, żeby zapuścić się w góry Komanczów i porwać im konie, kiedy prześladowcy siedzieli im prawie na karkach. Ci zbóje byli naprawdę odważnymi ludźmi, których jako przeciwników nie należało lekceważyć. Ale musieliśmy ich dostać w nasze ręce, choćbyśmy mieli ścigać ich dokoła ziemi. Toteż zetknięcie się z Komanczami było mi bardziej na rękę, aniżeli wszelkie inne.
Oni zatrzymali się tylko na krótko, a ja przed odjazdem dopiero ich zapytałem:
— Gdzie moi czerwoni bracia widzieli po raz ostatni ślad białych ludzi?
— O dwa słońca stąd. Czy mój brat chce za nimi podążyć?
— Tak. Gdy ich spotkamy, będą zgubieni!
— Uff! Biały mąż mówi po myśli Komanczów. Niechaj jedzie ciągle na zachód, dopóki po upływie jednego słońca nie dostanie się na wielką dolinę, która ciągnie się z południa ku północy. Tą doliną niech mój biały brat jedzie ku północy aż do miejsca, na którem było ognisko zdrajców, a potem niechaj przejedzie przez górę aż do wody, płynącej na zachód i spieszy wzdłuż niej. Na drodze napotka dwa razy popiół i ogniska bladych twarzy. Stamtąd musieli zawrócić wojownicy Komanczów, ponieważ zaczynały się już obszary myśliwskie Nawajów.
— Jak daleko od ściganych byli moi bracia, kiedy musieli zaprzestać pościgu?
— Niespełna o pół słońca. Czerwoni wojownicy byliby dalej poszli za nimi, ale w dolinie zobaczyli wigwamy nieprzyjaciół, a tam byliby się narazili na śmierć niechybną.
— Wojownicy Komanczów mogą oświadczyć Tokejchunowi i tamtym trzem wodzom, że Winnetou, Sans-ear i Old Shatterhand dostaną w swe ręce obydwu zdrajców. Maram niech zachowuje w pamięci Old Shatterhanda, gdyż Old Shatterhand o nim pamięta.
— Czy Apacz Winnetou będzie ścigał Komanczów?
— Nie. Wprawdzie jest on wrogiem czerwonych braci, lecz oni wypalili kalumet pokoju z jego przyjaciółmi, dlatego on pozwoli im odejść.
Dosiadłszy koni, odjechali Komancze swoją drogą, a my także ruszyliśmy w dalszą podróż. Oni nieśli na wschód wieść, że nas spotkali, a my zwróciliśmy się na zachód z tą pewnością, że schwytamy Morganów.
Znaleźliśmy wszystko tak, jak nam opisali Komancze. Ponieważ Nawajowie żyli w przyjaźni z Apaczami, przeto mogliśmy zajechać do nich w towarzystwie Winnetou. Tu dowiedzieliśmy się, że zbiegowie zabawili tylko kilka godzin i pytali o najbliższe drogi do Colorado. Wspomnieli także o jeziorze Mona, chociaż więc dzieliło ich od nas kilka dni drogi, mimoto ślady ich tak były wyraźne, że spodziewaliśmy się przecież wkońcu ich doścignąć.
Jechaliśmy dalej ku Sierra Nevada szeroką równiną, na której widniały liczne ślady bawołów. Pragnęliśmy bardzo ubić choć jedno z tych zwierząt, gdyż oddawna spożywaliśmy już tylko suszone mięso; a jakkolwiek nasze zapasy mogły wystarczyć jeszcze na kilka dni, to przecież byłaby świeża polędwica lub szynka sprawiła wielką przyjemność.
Z tego powodu z Bernardem, który nie był jeszcze nigdy na polowaniu na bawoły, zboczyłem na prawo, gdzie wszelkiego rodzaju zarośla kazały się domyślać obecności wody i bydła. Było to właśnie około południa, a o tym czasie spragniony bawół chętnie idzie się chłodzić do wody, albo przesuwa się w jej pobliżu.
Nadzieja moja miała się istotnie spełnić, gdyż na widnokręgu wynurzyła się grupa, złożona z czworga zwierząt. Tam tedy ruszyliśmy natychmiast. Niestety wiatr dął w tym samym kierunku, dlatego wkrótce zauważyły nas bawoły. Wobec tego musieliśmy puścić się pędem, a przy tej sposobności odznaczył się świetnie mój kary ogier, pędził bowiem z taką łatwością, jak gdybym ja był wychudłym dżokejem, i zostawił konia bernardowego daleko za sobą. Ta jego cenna zaleta skłoniła mnie do spróbowania go jeszcze z innej strony. Oto postanowiłem nie posługiwać się przy polowaniu strzelbą, lecz lassem. Moje miało zamiast ucha pierścień, przez który pętla prześlizguje się o wiele pewniej i lepiej, aniżeli przez używaną u Indyan skórzaną kluczkę.
Nieopodal zarośli dopędziłem te zwierzęta, a to tęgiego byka i trzy krowy, z których wybrałem sobie jedną o gładkiej powierzchowności, co świadczyło o delikatności mięsa. Odegnałem ją od reszty zwierząt i trzymając się obok niej, zarzuciłem pętlę. Mój ogier okazał się znowu znakomitym. Skoro tylko lasso świsnęło w powietrzu, skoczył wstecz, zaparł się nogami w ziemię, pochylając się naprzód całem ciałem. Pętla przylgnęła krowie ściśle do szyi, gwałtowne szarpnięcie posadziło niemal konia na tylnych nogach, ale on wytrwał i naciągnął, jak mógł najbardziej, rzemień przywiązany do kuli u siodła. Krowa upadła, ja zaś zeskoczyłem z konia i wbiłem jej silnie nóż w kark, a to spowodowało jej śmierć natychmiastową. Dzielny ogier śledził za mną oczyma i rozluźnił teraz lasso. Przystąpiłem do niego, pogłaskałem go pieszczotliwie po szyi, za co z wdzięczności potarł mnie głową po ramieniu.
Teraz zdjąłem pętlę z krowy i zamierzałem właśnie ją rozpruć, kiedy nadjechał Bernard.
— Zapóźno! — skarżył się. — Czy mam dalej...?
— Nie. To nam wystarczy. Pomóżcie mnie z tem się załatwić!
Marshall zsiadł z konia, a ja przewróciłem krowę na drugą stronę, przyczem zauważyłem u niej na skórze wypalony znak.
— Ach! Ona należy do trzody estancyi, hacyendy albo jakiegoś rancha.
— Czy było nam wolno ją zabić?
— Owszem. Bydło w tych stronach przedstawia tylko wartość skóry. Każdy podróżnik może wedle zwyczaju zabić jedną sztukę dla swoich potrzeb, ale skórę musi oddać właścicielowi.
— W takim razie trzeba go poszukać?
— To zbyteczne. Jeśli w pobliżu znajduje się jaki dworek, wystarczy, gdy doniesiemy, gdzie skóra się znajduje. Podczas wielkich rzezi dorocznych nie da się uniknąć, żeby jeden właściciel nie ubił czasem nawet kilku bydląt drugiemu. W takich razach wymieniają sobie tylko skóry.
Krowa leżała co najwyżej o pięć kroków od wspomnianych zarośli. Ledwie skończyłem moje wyjaśnienie, usłyszałem ostry świst i równocześnie prawie okrzyk Bernarda. Odwróciwszy wzrok od pracy, spostrzegłem, że biednego Marshalla wleczono na lassie przez zarośla. W jednej chwili porwałem strzelbę, przebiegłem przez krzaki i zobaczyłem jeźdźca w meksykańskim stroju, jak cwałował, ciągnąc za sobą Bernarda na lassie.
Nie było czasu do namysłu, bo Bernard mógł w tej gonitwie śmierć ponieść. Wymierzyłem więc z rusznicy do konia i wypaliłem. Zwierzę skoczyło jeszcze kilka kroków i runęło na ziemię. Ja zaś przybiegłem zaraz do jeźdźca. Lecz on na mój widok zostawił wszystko i uciekł.
Ścigać go nie mogłem, wziąłem się więc prędko do opatrzenia Bernarda. Pętla tak mu była przycisnęła ręce do ciała, że stracił był zdolność do ruchu. Gdy rozluźniłem pętlę, podniósł się na szczęście odrazu na nogi.
— Do stu piorunów! A to była sanna, Charley! Czego chciał ten hultaj?
— Nie wiem!
— Czemu nie strzeliliście do niego, lecz do konia?
— Po pierwsze dla tego, że to człowiek, a koń zwierzę, a powtóre śmierć jego nie na wieleby się była wam przydała, gdyż, jak widzicie, lasso przymocowane jest do siodła i koń byłby was wlókł dalej bez jeźdźca.
— Ja powinienem był sam wpaść na to! — rzekł, badając swoje członki, czy są w nieuszkodzonym stanie.
— Wróćcie do krowy! Musimy się z nią prędko uporać, gdyż tu widocznie nie całkiem bezpiecznie.
— Ja sądzę, że nic nam tu nie zagraża, ponieważ terytoryum Indyan leży już poza nami.
— Mylicie się bardzo. Znajdujemy się właśnie na terenie niebezpiecznym, gdzie zamiast Indianos bravos, jak ich Hiszpan nazywa, grasują rozbójnicy przydrożni i łotrzykowie amerykańscy. Wkrótce zobaczycie ich i usłyszycie o nich!
Zabraliśmy tylko najlepsze części bydlęcia, włożyliśmy je pod siodło i pośpieszyliśmy za naszymi, a zrównaliśmy się z nimi prędko, ponieważ się zatrzymali. Bob, spostrzegłszy zapas mięsa, zawołał z daleka:
— Oh, ah, massa jechać z befsztykiem. Bob zaraz przynieść drzewa i upiec szynkę z bawołu!
Zgodziliśmy się na to, a tymczasem opowiadaliśmy sobie o dzisiejszej przygodzie. Gdy pieczeń zarumieniła się należycie, zaczęły wcale pokaźne kawałki znikać za grubemi wargami murzyna, który tak się pogrążył w tej czynności, że nie usłyszał wcale okrzyku Sama:
— Behold! To jeźdźcy, czy tylko konie?
Spojrzawszy przez lunetę, odpowiedziałem:
— Jeźdźcy — trzej, czterej, pięciu, ośmiu — tak ośmiu!
— Czy nas dostrzegą?
— Naturalnie. Dym już niewątpliwie dawno zauważyli.
— Co to za ludzie?
— Meksykanie w szerokich kapeluszach i na wysokich siodłach.
— To weźmy naprzykład broń w palce, gdyż te odwiedziny pozostają może w związku z lassem!
Oddział zbliżał się ciągle i zatrzymał się nieopodal. Byli to sami Meksykanie, pan i służący widocznie, a w jednym z parobków poznałem tego, któremu konia zastrzeliłem. Naradzali się przez chwilę, potem rozjechali się na dwie strony i utworzyli koło, którem nas otoczyli.
— Zdaje się, że ci gentlemani chcą z nami mówić, hihihi! — prychał Sam, jak zwykle, gdy był rozbawiony. Ja naprzykład sam się tego podejmę.
Koło się zacieśniło tak, że promień wynosił zaledwie dwadzieścia długości konia, poczem dowódca wysunął się naprzód o kilka kroków i odezwał się do nas używaną w tamtych stronach mieszaniną języka angielskiego z hiszpańskim.
— Kto wy jesteście?
Na to odrzekł Sam za nas:
— Mormoni z wielkiego miasta nad Słonem jeziorem, a jedziemy jako misyonarze do Kalifornii.
— Ostrzegam, że tam liche stosunki! Kto jest ten Indyanin?
— To nie Indyanin, lecz Eskimos z Nowej Holandyi, którego będziemy pokazywali za pieniądze, gdyby się nam źle powodziło.
— A murzyn?
— To także nie murzyn, lecz lawyer[25] z Kamczatki, który jedzie na proces do San Francisco.
Poczciwy Meksykanin nie był lepiej obeznany z geografią niż jego rodacy.
— To ładne towarzystwo! — odpowiedział. — Trzej mormońscy misyonarze i obcy adwokat kradną mi krowę i usiłują zamordować mojego wakera[26]. Ale ja was nauczę! Zabieram was jako jeńców do mego rancha!
Sam odwrócił się do mnie z szelmowską miną.
— Czy pójdziemy, Charley? Może w ranchu będzie więcej do jedzenia, aniżeli tutaj.
— Możemy spróbować! Jeśli to nie jest hacyendero z kilkuset poddanymi, lecz mały ranchero, to nic nam nie będzie mógł zrobić.
— Well. To zażartujmy sobie!
Potem zaś zapytał Meksykanina:
— Czy rzeczywiście chcecie się trudzić z nami dla takiej drobnostki, sennor?
— Mnie się należy tytuł: don, ponieważ jestem grand. Nazywają mnie Don Fernando de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo. Zapamiętajcie to sobie!
— Heigh-day, to wy wielki pan! Będziemy więc musieli was słuchać, ale spodziewam się, że będziecie dla nas łaskawi!
Zaniechawszy też wszelkiego oporu, powstaliśmy, a po zagaszeniu ognia dosiedliśmy koni. Wzięto nas w środek, poczem ruszyliśmy wyciągniętym cwałem, gdyż Meksykanie nie są przyzwyczajeni do innego tempa jazdy. Po drodze miałem dość sposobności do przypatrzenia się ubraniu tych ludzi.
Jest ono tak romantycznie piękne, jak w mało którym kraju. Głowę ocienia nizki kapelusz z szerokiemi kresami, t. zw. sombrero, zrobiony z czarnego lub brunatnego filcu, albo z owej delikatnej trawy, znanej także w Europie, ponieważ tego rodzaju okrycia na głowę przychodzą do nas pod nazwą kapeluszy panamskich. Kapelusz sennora, a zatem pana, czyby to był hacyendero, czy ranchero, czy też rozbójnik, jest zawsze z jednej strony założony, a złota lub mosiężna agrafa, nasadzana drogimi kamieniami lub kolorowemi szkiełkami przytrzymuje kresę, a zarazem pióro, którego wartość jest różna, stosownie do majątku właściciela. W każdym razie pióra nigdy nie może brakować.
Meksykanin nosi krótką bluzę z szeroko rozciętymi rękawami, które podobnie jak część bluzy na piersiach i jej szwy z tyłu ozdobione są zwykle bogatym haftem, złożonym ze sznurków wełnianych, jedwabnych lub bawełnianych i nieszlachetnych kruszców, albo też ze złota i srebra.
Szyję owija mieszkaniec Meksyku czarnym szalikiem, związanym pod brodę w węzeł. Końce takiej krawatki dosięgałyby pasa, ale zwyczaj każe zarzucać je na plecy, co noszącemu je nadaje dużo malowniczości.
Spodnie mają także swój styl osobny. Przylegają szczelnie do pasa, leżą gładko na kłębach i całej zresztą pokrytej przez nie górnej części ciała. Od kroku jednak rozszerzają się ku dołowi coraz to więcej, wskutek czego koło kostek są szersze niż na najgrubszej części uda. Nadto mają spodnie na końcach rozpory, ozdobione bortami i haftem, a rozpór sam zapełnia jedwabna materya o barwie dobranej w ten sposób, że odbija żywo od barwy samych spodni.
Hafty zdobią także buty, szyte z pięknie lakierowanej skóry. Butów nie można sobie pomyśleć bez pary ogromnych ostróg, które bywają wyrabiane ze srebra, stali, przecinanej w deseń, lub nawet z rogu, a opatrzone są zawsze kościanym kolcem, zdolnym biednemu koniowi wywiercić porządną dziurę w boku. Rozmiary tych ostróg przewyższają wszystko, co kiedykolwiek nosili rycerze średniowieczni. Razem z widłami na but są, skromnie licząc, na dziesięć cali długie, z czego przynajmniej sześć przypada na trzon z „kołem“ zębatem. To, co u nas nazywa się „kółkiem“ i wielkością swoją przypomina grosz, to jest u Meksykanina dwunastopromienną gwiazdą o sześciu calach średnicy. Cała ostroga waży dwa funty, a częstokroć nawet więcej.
Meksykanie trzymają zawsze dobrze wytresowane, bardzo gibkie i wytrwałe na wszelkie trudy konie. Są to ludzie bardzo zręczni we władaniu bronią, którą prawie tylko na noc odkładają, a gotowi są zrobić z niej użytek przy lada sposobności.
Ze szczególną wprawą władają długim pistoletem z ciągnioną lufą i tak urządzonym, że za jednym pociśnięciem można go połączyć z kolbą od strzelby, przez co pistolet zmienia się w strzelbę o krótkiej lufie. W ręku Meksykanina niesie taka strzelba śmierć na stopięćdziesiąt kroków, ponieważ skręty w lufie są bardzo krótkie, kula zaś skutkiem tego wiruje dokoła swej osi i nie może tak łatwo zboczyć z nadanego jej kierunku. Nadto do strzelby takiej potrzeba stosunkowo bardzo małej ilości prochu, dzięki czemu przy strzale prawie nie trąca, jest więc poprostu prawdziwym skarbem w ręku wprawnego strzelca. Konie są tak wytresowane, że można strzelać zarówno wtedy, gdy się jest zwróconym do nieprzyjaciela, jakoteż gdy się jest od niego odwróconym. Podczas jazdy nie strzela się nigdy w bok, lecz zawsze albo przed, albo za siebie. Jeśli jednak koń stoi, można posługiwać się strzelbą we wszystkich kierunkach. Wystarczy pokazać strzelbę koniowi, a rozumne zwierzę stanie na kilka sekund tak nieruchomo jak wykute z kamienia, albo z bronzu ulane.
Jeszcze niebezpieczniejszą bronią jest lasso, ów straszny rzemień, zapomocą którego można schwytać i zabić rozbieganego bawołu, czarnego tygrysa w skoku, a człowieka zarówno w ataku jak podczas ucieczki. Jest to rzemień długi na trzydzieści łokci, zaopatrzony na końcu pętlą. Rzuca się nim przeważnie w cwale, a zaledwie raz na dziesięć tysięcy razy trafi się, że lasso minie przeznaczonego na śmierć nieprzyjaciela. W rzucaniu lassem ćwiczą się już małe dzieci. Dlatego wkońcu wydaje się, jak gdyby się ono zrosło z człowiekiem. Słucha ono nietylko ręki, lecz nawet, że się tak wyrażę, myśli, leci bowiem do swego celu bez względu na to, czy się to dzieje w zabawie, czy też w poważnej walce.
Gdy Meksykanin siedzi na koniu, zwisa z kuli u siodła poncho, czyli koc, którym można okryć całe ciało. W środku znajduje się rozpór na głowę tak, że połowa poncha zasłania plecy, a druga piersi.
Zarówno ubranie jeźdźca jak rząd na konia są bardzo kosztowne. Na siodle i na uździe pełno wszędzie srebra, a czasem nawet złota. U bogatych ludzi sama uździenica bywa z ciężkiego srebra, a zdobiące ją łańcuszki nie z dętego, lecz litego złota. Taka ozdobna uździenica kosztuje sama czasem pięćdziesiąt eskudów[27], a cała uzda dochodzi do wartości pięciuset eskudów.
Konie noszą słynne, albo raczej osławione hiszpańskie siodła, o tak niezwykłej wysokości, że trudno zeń spaść, skoro się raz dobrze usiędzie. Jeśli zaś jeździec jest choć trochę zręczny, to koń nie potrafi zrzucić go z siebie. Oparcie sięga jeźdźcowi aż po krótkie żebra i przylega zupełnie do grzbietu, przednia cześć jest również wysoka, a mosiężna kula, przedstawiająca zwykle głowę końską, dochodzi aż do kości piersiowej.
Od siodła aż do podogonia ciągnie się kawał grubej skóry, chroniącej resztę grzbietu i boki zwierzęcia. Jeźdźcy współcześni zostawiają zwykle ten rodzaj czapraka w domu, ale biorą go jednak do większych podróży głównie dlatego, że zaopatrzony jest w mnóstwo torb i kieszeni. Ten pancerz nazywa się zabawnie cala de pato[28].
Strzemiona, wiszące często na cienkich łańcuszkach, są zazwyczaj z drzewa, a w dawnych czasach były właściwem obuwiem, które okrywało nogę, chroniąc ją przed każdem uszkodzeniem. Drewniane buty zarzucono, ale zachowano drewniane strzemiona. Do osłony nóg jednak służą przymocowane do przedniej części strzemiena skórzane okrywy (tapageres), ozdobione drucianemi wyszywkami. Bardzo bogaci ludzie miewają strzemiona z wycinanej blachy stalowej, bardzo kosztownej roboty, podobne do spotykanych jeszcze po starych zbrojowniach. Ponieważ jeźdźcy starają się pod każdym względem zabezpieczyć, przeto po obu stronach kuli umieszczają jeszcze t. zw. armas de pelo. Są to koźle skóry, przewrócone włosem na zewnątrz, które w razie deszczu kładzie się na kolanach. Także podczas przeciskania się przez kolczaste zarośla są one doskonałą ochroną dla nóg.
Jechaliśmy w nowem towarzystwie jeszcze niespełna pół godziny, a już wynurzył się przed nami dom, w którym odrazu domyśliliśmy się rancha. Wstąpiwszy na obszerny dziedziniec, zsiedliśmy z koni.
— Sennora Eulalia, sennorita Alma, chodźcie tu i zobaczcie, kogo prowadzę! — zawołał ranchero donośnym głosem, zwracając się do głównego budynku.
Na ten okrzyk wybiegły z nadzwyczajnym pośpiechem dwie niewiasty, panie, a nawet, jak słyszeliśmy, sennora i sennorita, nasza jednak dziewka od krów wyglądałaby przy nich jak dama. Obie były bose i z odkrytemi głowami, a czy osobliwa plątanina na ich głowach była włosami, tego na razie rozróżnić nie mogłem. Krótkie spódnice sięgały im do kolan, a dalej zasłaniał nogi brud, który wyglądał jak buty z cholewami. Górną cześć ciała okrywała tylko koszula, biała może przed laty, ale wówczas podobna do ścierki, której używano do czyszczenia kominów.
Obie kobiety wypadły na próg i wytrzeszczyły na nas oczy, otwarłszy przytem szeroko usta.
— Kogo nam tu sprowadzacie, don Fernando de Venango e Colonna? — krzyknęła starsza. — Ileż to będzie roboty, gdy pięciu całkiem nieznanych gości zechce jeść i pić, grać, palić i spać! Tego ja nie zniosę, nie zgodzę się na to. Wolę uciec i zostawić was z całą waszą zgrają w tym nieszczęsnym ranchu. Żałuję teraz, że dałam się wam namówić do opuszczenia mego pięknego San Jose.
— Ależ matko, czy nie widzisz, że ten don taki podobny do naszego don Allana? — rzekła młodsza, wskazując na Marshalla.
— Niechaj sobie będzie podobny, albo nie! — odpowiedziała tamta, rozgniewana, że wstrzymano potok jej wymowy. — Kto są ci ludzie, kto będzie koło nich chodził? Ja, a nikt inny. A to coś znaczy, jeśli się ma do czynienia z tak olbrzymiem gospodarstwem, jak nasze. Już i tak często głowy swojej nie czuję, a tu zjawia się jeszcze pięciu obcych gości!
— Ależ sennoro Eulalio, to nie są bynajmniej goście! — przerwał jej ranchero.
— Nie goście? A cóż, don Fernando de Venango e Colonna?
— Jeńcy, sennoro Eulalio!
— Jeńcy? A za co ich pojmano, don Fernando de Venango de Molynares?
— Zabili nam krowę i trzech wakerów, moja kochana sennoro Eulalio!
Jego bezczelność w mnożeniu naszych czynów potwornych zadziwiła nas niemało.
— Krowę i trzech wakerów! — zawołała, składając zasmolone ręce tak, że nasze konie jęły trwożnie strzyc uszami. — To straszne, to okropne, to woła o pomstę do nieba! Czy pochwyciliście ich na gorącym uczynku, don Fernando e Colonna de Gajalpa?
— Nietylko na jednym uczynku, lecz na wszystkich, sennoro Eulalio. Oni nietylko zabili nam krowę, lecz nawet upiekli i zjedli.
Oczy donny otwarły się jeszcze szerzej.
— Upiekli i zjedli? Krowę, czy wakerów, don Fernando de Gajalpa y Rostredo?
— Najpierw krowę, sennoro Eulalio!
— Najpierw! A potem, don Fernando Rostredo y Venango?
— Potem? Potem nic. Schwytaliśmy ich i przywlekliśmy tutaj, sennoro Eulalio!
— Schwytaliście i przywlekliście! O, cały świat wie o tem, jak dzielnym jesteście rycerzem. Któż są ci ludzie, don Fernando de Molynares e Colonna?
— Ci trzej biali to misyonarze z miasta Mormonów. Oni udają się do San Francisco, aby nawrócić Kalifornię.
— Pomocy, ratunku! Misyonarze, którzy kradną i zabijają krowy i chcą zjadać wakerów! Dalej, don Fernando de Rostredo y Venango!
— Ten czarny, podobny do murzyna, jest adwokatem z... z..., gdzie mieszkają ludzie z Kraju Ognistego. On jedzie do San Francisco, aby spadek wykraść, sennoro Eulalio!
— Spadek wykraść! W takim razie nic dziwnego, że wykradł krowę i trzech wakerów. A ten ostatni, don Fernando de Colonna y Gajalpa?
— Wygląda, jak Indyanin bravos, ale jest Hotentotem z.. z Grenlandyi. On bedzie misyonarzy pokazywał za pieniądze.
— O! O! O! Cóż zrobicie z tymi ludźmi, don Fernando de Molynares y Gajalpa e Colonna?
— Każę ich powiesić i zastrzelić. Zwołajcie wszystkich moich ludzi, sennoro Eulalio!
— Wszystkich waszych ludzi? Przecież wszyscy są tutaj z wyjątkiem starej murzynki, Betty, która zresztą, także już tutaj lezie. Ale właśnie przychodzi mi na myśl, że nie brakuje nikogo, a przecież ci ludzie pozbawili życia trzech naszych wakerów, don Fernando e Rostredo de Colonna!
— To się jeszcze pokaże, sennoro Eulalio! Zamknijcie wszystkie drzwi i bramy, ażeby więźniowie nie pouciekali! Ja przeprowadzę zaraz z nimi surową rozprawę sądową.
Brama była tylko jedna, a zamknięto ją na zasuwę tak mocno, że mieliśmy w ręku zacnego don Fernanda razem ze wszystkimi jego sennorami.
— Tak! — rzekł ranchero. — Teraz przynieście mi krzesło. Konie nasze i więźniów przywiązać do pali, a potem zaczniemy.
Nie przeszkadzaliśmy nikomu w wykonywaniu tych rozkazów. Ponieważ konie zaprowadzono na bok, przeto zyskaliśmy więcej miejsca dla siebie, a dzięki temu nie potrzebowaliśmy bynajmniej bać się owej strasznej rozprawy.
Tymczasem przyniesiono trzy krzesła. Na środkowem usiadł don Fernando, a po obu bokach sennora Eulalia i sennorita Alma we wspomnianych strojach. My stanęliśmy blizko siebie, a wakerowie wzięli nas do środka.
— Najpierw zapytam was o nazwiska — zaczął ranchero. — Ty się nazywasz?
— Bob — odrzekł murzyn, do niego bowiem wystosowane było pytanie.
— Jak prawdziwy łotr. A ty?
— Winnetou.
— Winnetou? To nazwisko skradzione, gdyż nosi je właściwie wódz Indyan najsłynniejszy ze wszystkich, jacy są. A ty?
— Marshall.
— Widzisz, ten ma swoje nazwisko! — wtrąciła pospiesznie sennorita, zwracając się do matki.
— To nazwisko jankesowskie — zauważył ranchero — a one wszystkie do niczego. A ty?
— Sans-ear.
— Także skradzione, gdyż tak się nazywa myśliwiec, znany wszędzie jako najdzielniejszy wróg Indyan. A ty?
— Old Shatterhand.
— Także nieprawnie przywłaszczone. Z tego widzę, że nietylko jesteście rozbójnikami, ale także zuchwałymi kłamcami.
Teraz ja postąpiłem cokolwiek naprzód i stanąłem tuż przy tym wakerze, który wlókł po ziemi Bernarda, za co zasłużył na pamiątkę.
— My nie kłamiemy. Czy mam to udowodnić?
— Udowodnij!
W tej chwili spadła moja zaciśnięta pięść na głowę wakera, który runął bez wydania głosu z siebie.
— Czy to nie jest ręka grzmocąca?
— Trzymaj mnie, Almo, bo mdleję, wiatry mię rozbierają, dostałam tężca! — zawołała sennora Eulalia, otworzyła ramiona i upadła zacnemu don Fernandowi na piersi.
On chciał się zerwać, lecz nie mógł się uwolnić od miłego ciężaru, który się mocno trzymał jego osoby. Pozostały mu więc jako jedyny środek obrony krzyk i przekleństwa, w czem wtórowała mu sennorita Alma. Meksykanin walczy bardzo dobrze na koniu, lecz tem gorzej pieszo, a wakerowie nie stanowili od tej reguły wyjatku, albowiem nie wiedzieli, co począć, kiedy towarzysze moi podnieśli broń, jakby na znak, że gotowi mnie bronić.
— Nie bójcie się, sennores — starałem się ich uspokoić — nic złego was nie spotka, jeśli będziecie rozumni. Chcemy tylko zwrócić waszą uwagę na pewną pomyłkę, a potem będzie wam wolno zrobić i z nami, co wam się spodoba.
Zbliżyłem się potem do krzeseł, a ukłoniwszy się możliwie najniżej i z największem uszanowaniem, przemówiłem:
— Donno Eulalio, jestem wielbicielem piękności i pełen podziwu dla cnót niewieścich. Racz się obudzić i obdarzyć mnie spojrzeniem swych oczu!
— Ahhh!
Równocześnie z tem przeciągłem westchnieniem otworzyła swe małe bazyliszkowe oczy i nadała swej żółtej twarzy wyrazu, który miał być zalotnym, ale świadczył o trwodze i zakłopotaniu.
— Piękna donno, słyszeliście zapewne o dawnych cours d’amour, owych trybunałach miłosnych, w których zasiadały damy, a każdy musiał się poddać ich wyrokowi. Nie jest możliwą rzeczą, żeby Don Fernando sprawiedliwie nas osądził, ponieważ on sam jest stroną. Prosimy go zatem, żeby swą władzę złożył w wasze delikatne rączki, bo dopiero wasz wyrok, o czem nie wątpimy, dosięgnie złoczyńcę.
— Czy istotnie tego sobie życzycie, sennor? — pisnęła tak, jak gdyby jej wiązadła głosowe znajdowały się między dwoma szczotkami do szorowania.
— Myślimy całkiem poważnie, sennoro Eulalio. Wprawdzie trudno jest nam złożyć wam uszanowanie odpowiednio do waszych zalet, gdyż od wielu miesięcy podróżujemy po dzikim Zachodzie, ale dobroć jest największą ozdobą niewiast, przeto tuszymy, że wysłuchacie próśb naszych.
— Czy jesteście rzeczywiście tymi, za których się podajecie?
— Rzeczywiście!
— Słyszycie, don Fernando de Venango y Gajalpa? Ci słynni sennores zrobili mnie sędzią nad sobą. Wiecie, że nie znoszę żadnego oporu! Czy godzicie się na to?
Meksykanin skrzywił się, ale widocznie uznał siebie za niższego od swojej donny, bo odetchnąwszy jakby z ulgą i zadowoleniem, odpowiedział:
— Obejmijcie urząd, sennoro Eulalio! Jestem pewien, że powiesicie tych hultajów!
— Stosownie do ich zasługi, don Fernando de Colonna e Molynares!
Następnie zwróciła się do mnie:
— Udzielam wam głosu, sennor!
Ja skorzystałem oczywiście z jej łaskawości i zacząłem:
— Przypuśćmy, donno Eulalio, że wy jesteście głodnym, znużonym, podróżnym i znajdujecie na sawannie krowę, której mięsem moglibyście głód zaspokoić. Czy byłoby wam wolno zabić tę krowę pod warunkiem, że skórę zostawicie jej właścicielowi?
— Byłoby wolno. Taki zwyczaj panuje wszędzie.
— Nie, tak nie jest wszędzie, kto... — chciał jej przerwać ranchero, lecz donna powstrzymała go prędko.
— Cicho, don Fernando! Ja mam teraz tu rozkazywać. Będziecie mówili wtedy, gdy was wezwę do tego!
Meksykanin usiadł z rezygnacyą na krześle, a miny wakerów pouczyły mię, że sennora Eulalia była rzeczywistą panią rancha.
— Taką była nasza zbrodnia, o donno! — podjąłem dalszą obronę. — Wtem pojawił się nagle ten wakero, który teraz leży na ziemi, zarzucił lasso na sennora Marshalla, który tu stoi przed wami, pociągnął go za sobą i byłby go życia pozbawił, gdybym ja był nie zastrzelił jego konia.
— Marshall! To nazwisko jest dla mnie drogie. Niejaki sennor Allano Marshall mieszkał u mojej siostry w San Francisco.
— Allan Marshall? Czy może z Louisville w Stanach Zjednoczonych? — zawołałem zdziwiony.
— Właśnie, właśnie! Ten ci jest, a nikt inny! Czy wy go znacie?
— Rozumie się! Ten oto sennor Bernard Marshall to jego brat, jubiler.
— Santa Lauretta! To się zgadza! Tamten także był jubilerem i miał brata Bernarda. Almo, nie zawiodło cię serce twoje. Pójdźcie w moje ramiona, sennor Bernardo! Witam was jak najuprzejmiej!
Ten nagły wylew radości potrzebował co prawda wyjaśnienia, a chociaż Bernard bardzo się ucieszył niespodzianą wiadomością o tym, którego szukał, wolał jednak tylko rękę sennory zbliżyć do swoich ust, aniżeli dać się jej uścisnąć.
— Przybyłem tutaj — rzekł potem — tylko w tym celu, żeby brata odszukać. Gdzie on się teraz znajduje, donno Eulalio?
— Moja córka Alma była u mojej siostry. Kiedy miała już tu powracać, gotował się on w drogę do kopalń. Czy ci wszyscy są wasi przyjaciele, sennor Bernardo?
— Wszyscy! Zawdzięczam im bardzo wiele, bo wolność i życie. Ten oto sennor Old Shatterhand uwolnił mnie z rąk stakemanów i z niewoli u Komanczów.
Donna uderzyła znów ręką o rękę.
— Czy to być może, żebyście przeżyli takie przygody? Musicie nam o tem opowiedzieć! Ale jakim sposobem wy jesteście mormonem, skoro wasz brat nim nie jest?
— Nie jesteśmy mormonami, donno Eulalio. Myśmy sobie tylko tak zażartowali.
Donna odwróciła się czemprędzej do ranchera.
— Czy słyszycie, don Fernando de Venango e Gajalpa? To nie są ani mormoni, ani rozbójnicy! Uwalniam ich od wszelkiej winy. Będą odtąd naszymi gośćmi i zostaną u nas, dopóki sami zechcą. Almo, pobiegnij prędzej do kuchni i przynieś flaszkę z basilikjulep! Musimy napić się na powitanie.
Na słowo basilikjulep rozjaśniła się twarz ranchera. Zdaje się, że tylko w szczególnie uroczystych chwilach stykał się z tą flaszką, to też trudno było wziąć mu to za złe, że przybycie nasze uważano za taką uroczystą okoliczność. Julep miał się okazać najlepszym środkiem do sprowadzenia zgody między nim a nami.
Sennorita Alma pobiegła tak szybko, że omal jej brud nie popękał na nogach i równie prędko wróciła z flaszką brzuchatą i szklanką odpowiedniej wielkości. Ktoby wiedział, jak nędzny niedogon piją w owych stronach Jankesi pod nazwą julepu, tenby nie wątpił, że my ledwie zamaczaliśmy w tem usta, a damy wcale nie skosztowały. Tymczasem taki nie pomyliłby się tylko co do nas, bo damy wychyliły po szklance z taką rozkoszą, jak gdyby to był nektar prawdziwy. Winnetou nawet nie popatrzył na wodę ognistą, wierny swojej zasadzie, ranchero zaś dolewał sobie tak długo, dopóki mu rezolutna gosposia flaszki nie odebrała.
— Zostawcie już, don Fernando de Venango e Rostredo y Colonna! Wszak wiecie, że mam tylko dwie flaszki tego gatunku. Teraz zaprowadźcie sennores do pokoju! Damy zrobią najpierw toaletę, a potem przekąsimy nieco wspólnie, by głód zaspokoić. Chodź, Almo! A dios, sennores!
Damy zniknęły w otworze muru, za którym znajdowała się albo kuchnia, albo garderoba, albo jedno i drugie równocześnie, nam zaś wskazał ranchero ubikacyę, którą sennora zaszczyciła mianem „pokoju“, którą jednak gdzieindziej nazywają „tłoką“. Tam był tylko stół i kilka ławek, pozbijanych z nieociosanych tyk, mielimy więc na czem usiąść. W porę jeszcze zauważyliśmy podczas tego, że wakerowie bardzo gorliwie zabrali się do naszych koni, aby zbadać zawartość naszych torb przy siodłach. Wobec tego musiałem wyjść celem zabezpieczenia tej zawartości, pomny owego zdania, które powiada, że najlepszy wakero jest zarazem największym łotrem. Kazałem Bobowi zostać przy koniach, które pasły się przed domem. Poczciwy murzyn uskarżał się gorzko na to zarządzenie.
— Massa teraz jeść dużo, piękne, dobre rzeczy przy stole! A czemu nigger Bob musieć pilnować koni?
— Ponieważ jesteś silniejszy i dzielniejszy od Winnetou i Sans-eara, dlatego spokojnie powierzam ci nasze konie.
Zadowolony z tego uznania, zawołał Bob:
— Oh, ah, to być słusznie! Bob być mocny i odważny i patrzeć, żeby nikt nie ruszył koni!
Powróciłem do pokoju, gdzie prowadzono już słabo ożywioną rozmowę. Nareszcie zjawiły się panie, w porównaniu z poprzednim swoim wyglądem zmienione zupełnie, bo ubrane były jak damy na Alamedzie w Meksyku.
Stroje pań meksykańskich tylko od czasu do czasu przypominają mody europejskie. Nawet najwybredniejsze strojnisie nie znają kapeluszy, ani czepców. Powszechnie używane jest rebozo, czyli szal, długi na cztery metry, służący zarazem za okrycie na głowę. Będąc w towarzystwie, przewieszają go panie zwykle przez ramię, tak mniej więcej, jak się go nosi i u nas. Na ulicy jednak, w odwiedzinach, albo na wieczornej przechadzce, ubiera się rebozo na głowę w ten sposób, że z tyłu fryzura jest zakryta, ale z przodu twarz wolna. Ponieważ zaś zawsze jest delikatny jak welon, przeto można go także jako welonu używać, przyczem nie tylko twarz, lecz także ramiona i cała figura bywa zasłonięta.
Rebozo wytwornej Meksykanki musi pochodzić z rąk indyańskich. Ponieważ się je wyplata, a robota wymaga nieraz dwu lat czasu, przeto cena ośmdziesięciu piastrów nie jest wygórowaną. Są jednak reboza, kosztujące dwa razy tyle.
W takiem rebozo ukazały się nam teraz obie panie. Omyły sobie twarz i ręce, a na nogach miały pończochy i trzewiki. Gdybym ich był nie widział przedtem w codziennem ubraniu, mogła zwłaszcza młoda wywrzeć dodatnie wrażenie.
Usiadły obie przy stole, aby robić „honory domu“, a obsługiwanie stołu aż do najdrobniejszych szczegółów pozostawiły starej murzynce. Uderzało mnie, że ciągle mówiły o sennorze Allano, co obudziło we mnie podejrzenie, że sennorita Alma polowała trochę na zgrabnego jubilera, nie mogąc teraz jeszcze o nim zapomnieć.
Dania były prawdziwie meksykańskie: Wołowina z ryżem, zabarwionym na czerwono pieprzem meksykańskim, potrawy mączne z czosnkiem, suszone jarzyny z cebulą, baranina czarna od zwykłego pieprzu, kurczęta z cebulą i z czosnkiem, a w końcu polędwica z hiszpańskim pieprzem, cebulą, czosnkiem i zwykłym pieprzem. Nic dziwnego też, że zapieprzyłem sobie całe usta, zacebulilem przełyk i zapchałem czosnkiem cały żołądek.
Panie były mniej wrażliwe niż „Old Shatterhand“ i podsycały rozkosz częstymi łykami basilikjulepu, po którym następował nieunikniony papieros. Aby Bob nie zaznał krzywdy, donosił mu jeden z wakerów potrawy na wydeptanej rogóżce słomianej. Również nie żałowano mu basilikjulepu, lecz posłano w słoiku od pomady do włosów. Gorzałka niewątpliwie po drodze zmieszała się z resztkami dawnej zawartości słoika i utworzyła zbawienną maść na karbunkuł.
O dalszym ciągu podróży trudno było tego dnia myśleć. Sennorita Alma nie opuszczała poczciwego Bernarda, a ja nieszczęsny westman za moją wyrachowaną uprzejmość skazany byłem na nierozłączne towarzystwo sennory Eulalii, która o ile przedtem nie wiele różniła się od jędzy, o tyle teraz każdem słowem zaznaczała wobec mnie swą przychylność. Z Old Shatterhanda zrobiła wkrótce sennora Karlosa, potem don Karlosa, a gdy Bernard opowiedział swoje przejścia, wprost zacnego i dzielnego Karlosa. Kiedyśmy wstali od stołu, zapytała swego kochanego Karlosa, co weźmie dla narzeczonej na pamiątkę. Na to chytre pytanie nie mogłem odpowiedzieć nieprawdy, dlatego oświadczyłem, że nie mam prawa przywozić souvenir de voyage, gdyż w spisie obywateli widnieję jako „mężczyzna stanu wolnego“. Aby jej nie przeszkadzać dłużej w domowych zajęciach, wyszedłem do Boba, usprawiedliwiając się tem, że chcę popatrzyć do koni.
Murzyn leżał na brzuchu, wykonując rękami i nogami jakieś dziwne ruchy. Przytem wydawał tak bajeczne tony, jak gdyby odbywał studya na japońskiem anklony[29] w wagnerowskiej muzyce przyszłości.
— Bobie!
Na ten okrzyk podniósł on głowę.
— Oh, massa — massa — massa!
— Co takiego?
— Oh, oh, oh, massaaaa! Bob zjeść wszystko, a teraz być ogień w żołądku, jakby Bob być piec. Massa dopomóc, bo Bob umrzeć!
Były to skutki pieprzu, cebuli i czosnku. Słoik z pomady był także próżny. Trzeba było prędko coś poradzić, gdyż Bob miał rzeczywiście minę, jakby już umierał.
— Musisz się napić czego, co ból uśmierza, bo inaczej zginiesz mój, biedny Bobie! Co uważasz za najlepsze: mleko, wodę, czy basilikjulep?
Zerwał się i z wdzięcznością spojrzał na moją twarz zatroskaną.
— Massa, oh, oh! Mleko i woda nie pomóc. Tylko julep ocalić biednego murzyna Boba!
— To pobiegnij zaraz do domu Eulalii i powiedz jej, że umrzesz, jeśli natychmiast nie dostaniesz basilikjulepu!
On popędził czemprędzej i niebawem wrócił ku memu zdumieniu z połową butelki julepu. Dostał więc resztę całego zapasu.
— Miss Eula nie chcieć dać julep, ale Bob zagrozić, że posłać massa Charley, potem miss Eula dać wszystek julepu!
— Więc pij! To ci pomoże!
Podczas wieczerzy, którą spożyliśmy znów w pokoju, szepnęła do mnie sennora:
— Don Karlosie, mam wyjawić wam pewną tajemnicę.
— Jaką?
— Nie tutaj! Gdy wstaniemy, wyjdźcie zaraz tam pod trzy jawory.
Więc schadzka! Nie odmówiłem, spodziewając się, że może doniesie mi o czemś godnem uwagi. Podczas wieczerzy wprowadzono konie na dziedziniec, lecz brama była jeszcze otwarta. Wyszedłem i położyłem się pod wskazanemi drzewami. Wkrótce jednak musiałem się już podnieść z tej wygodnej pozycyi, gdyż Eulalia nie kazała długo na siebie czekać.
— Dziękuję wam, don Karlosie! — zaczęła. — Musiałam was prosić o chwilę rozmowy, ponieważ chcę was o czemś uwiadomić w tajemnicy przed tamtymi. Mogłam wprawdzie powiedzieć to także tamtym, ale was właśnie wybrałam, bo...
— Bo siedzieliśmy najbliżej siebie, dlatego najłatwiej wam było posłać mię tutaj pocichu. Prawda, donno Eulaliu?
— Zaiste! Oto sennor Bernardo opowiadał mi o dwu rozbójnikach, których wy ścigacie. Oni byli w naszem rancho.
— Ach! Kiedy?
— Onegaj rano odeszli.
— Dokąd?
— Przez Sierrę Nevadę do San Francisco. Rozmawiałam z nimi wiele o sennorze Allano, a oni pragną go odwiedzić.
To była rzeczywiście bardzo cenna wiadomość, dzięki której zaraz odgadłem zamiary Morganów. Sennora jak z każdym tak i z nimi chętnie rozmawiała o Allanie, oni zaś pochwycili wlot sposobność zemszczenia się na Bernardzie i ograbienia jego brata, wyposażonego w znaczne środki.
— Czy wiecie napewno, że to byli oni, donno Eulalio?
— Oni, bo wszystko się zgadza, choć przybrali inne nazwiska.
— Wypytywali was bardzo dokładnie o waszą siostrę i sennora Allana?
— Tak. Musiałam im nawet dać znak, że u mnie byli.
— Na czem ten znak polegał?
— Był to list, pisany do mnie ongiś przez męża siostry do San Jose.
— Czy on jeszcze żyje?
— Tak. Jest właścicielem hotelu Valladolid na Sutterstreet i nazywa się Henrico Gonzalez.
— Kiedy sennorita Alma odjechała od niego?
— Przed trzema miesiącami.
— Możebyście mi opisali tych dwu ludzi, którym daliście list?
Z jej przedstawienia nabrałem pewności, że to istotnie byli obydwaj Morgani. Jakkolwiek mogła ona powiedzieć mi to otwarcie przy stole, to jednak wobec ważności doniesienia nie gniewałem się na nią, że dała mi sposobność do obecnej przechadzki. Podziękowałem więc jej najserdeczniej, poczem ona wróciła do domu.
Wkrótce potem i ja wszedłem do pokoju, gdzie już na mnie czekano, gdyż przed udaniem się na spoczynek mieliśmy ułożyć kolej czuwania, albowiem nawet tutaj w ranchu uważaliśmy to za konieczne.
Aby sobie zdać sprawę z tego, jak przepędziliśmy ową noc, trzeba zapoznać się z wnętrzem rancha. Budynek taki ma zazwyczaj jedną izbę mieszkalną, u don Fernanda była nią ta, którą sennora Eulalia nazwała „pokojem“. Tu mieszka i śpi wszystko, co należy do domu, razem z gośćmi w sposób patryarchalny. Przez „to, co należy do domu“ rozumie się często dojne krowy, ujeżdżone konie, owce, świnie, kury, psy i koty. Podłogę tworzy mocno ubita glina, pokryta odrobiną trawy i mchu, w którym przebywają, żyją i rozwijają się niedźwiadki, pająki, stonogi i inne robactwo. Ta trawa i mech służą w nocy jako łoże. W miejsce kołdry używa się zazwyczaj poncha.
Tak samo było i w naszem ranchu. Don Fernando de Venango, sennora Eulalia, sennorita Alma, stara murzynka, wszyscy wakerowie, a wkońcu i my leżeliśmy tuż obok siebie jak w naszej karczmie wiejskiej, gdzie gość za trzy grosze ma prawo spać na słomie i podłożyć sobie przewrócone krzesło pod głowę zamiast poduszki. Ja byłbym wolał wyszukać sobie na dworze miejsce na nocleg, ale to nie wypadało, bo byłbym śmiertelnie obraził gospodarzy.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy dalej, zasypani życzeniami szczęśliwej drogi przez wszystkich mieszkańców rancha. Nawet ten wakero, którego powaliłem uderzeniem pięści, musiał z miłości dla sennory Eulalii chcąc nie chcąc wtórować w tym ogólnym chórze życzliwych głosów.
Don Fernando de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo odprowadził nas konno znaczną przestrzeń, a zawrócił dopiero około południa. Niechętnie widocznie rozstawał się z mormońskimi misyonarzami, chociaż przez nich utracił całą flaszką basilikjulepu.
Z powodu tajemniczej wiadomości sennory Eulalii nie potrzebowaliśmy trzymać się pierwotnego planu podróży, to też dotarłszy do jeziora Mona, stanęliśmy tam na krótszy czas, aniżeli to pierwotnie było zamierzone. Mogliśmy zresztą pozwolić sobie na to, gdyż konie nasze wypoczywały w ranchu prawie cały dzień.
Przejechawszy w szybkiem tempie Sierrę Nevadę, udaliśmy się potem na dół do Stokton, a wreszcie stamtąd do San Francisco.
To miasto leży na samym końcu wydłużonego półwyspu. Na zachodzie ma za sobą wielki ocean, na wschodzie zaś pyszną zatokę, a od północy wejście do niej. Port w San Francisco jest najpiękniejszym może i najlepszym na całym świecie, a zarazem tak obszerny, że mógłby pomieścić floty całego świata. Wszędzie widać tu ruch handlowy i nadzwyczaj chaotyczną krzątaninę najróżnorodniejszej ludności. Z Europejczykami wszelkiej narodowości łączą się dzicy i półcywilizowani czerwonoskórcy, którzy znoszą tu swoją zwierzynę i po raz pierwszy może otrzymują za to sprawiedliwą cenę. Tu przechodzi malowniczo ubrany Meksykanin obok prostego Szwaba, znudzony Anglik obok ruchliwego Francuza. Indyjski kulis w białem bawełnianem ubraniu spotyka się z pejsatym Żydem w brudnym chałacie, elegancki dandys z nieokrzesanym leśnikiem, handlujący Tyrolczyk z poszukiwaczem złota, którego ogorzała twarz, nieuczesane włosy i dziki zarost przechodzą ludzkie wyobrażenie o tego rodzaju wyglądzie „fizyognomii“. Przewijają się tu obok siebie Mongoł z wyżyn azyatyckich, Pers z Azyi Mniejszej lub z Indyi, Malajczyk z wysp Sundajskich i Chińczyk z nad brzegu Yang tse Kiang.
Ci „synowie państwa środka“ stanowią najwybitniejszy typ obcokrajowców wśród ludności tubylczej. Wszyscy są jakby zrobieni na jedno kopyto. U wszystkich widzi się krótkie zadarte nosy, wszystkim sterczy dolna szczęka przed górną, wszyscy mają brzydko wyrzucone wargi, kańciasto wystające kości policzkowe, skośnie wycięte oczy, taką samą barwę skóry, brunatnawo-zieloną bez żadnych odcieni, bez śladu zaróżowienia policzków i jaśniejszego zabarwienia czoła. W brzydkich, nic nie mówiących, rysach wszystkich przebija się wyraz, który możnaby nazwać pustym, który wobec tego nie byłby nawet wyrazem, gdyby im z oczu nie wyzierało coś, co charakteryzuje ich wszystkich: chytrość.
Chińczycy są najpilniejszymi, prawie jedynymi robotnikami w San Francisco. Te małe, okrągłe, dobrze odżywione, a mimoto nadzwyczaj ruchliwe postaci, jak rzadko kto, zdolne są robić wszystko, co wymaga zręczności rąk i cierpliwości. Rzeźbią w kości słoniowej i w drzewie, toczą z kruszcu, wyszywają na suknie, skórze, bawełnie, płótnie i jedwabiu, dziergają i tkają, rysują i malują, plotą z pozornie najmniej giętkich materyałów i wykonują osobliwe, podziwu godne roboty, zapewniające im odbiorców w miłośnikach wszelakich osobliwości.
Do tego należy dodać, że są skromni i zadowalają się zyskiem najmniejszym. Żądają zrazu bezczelnie dużo, ale każdy wie, że może się z nimi targować, że w końcu zgodzą się nawet na trzecią i czwartą część żądanej ceny. Ich wynagrodzenie dzienne jest także mniejsze od wynagrodzenia białych robotników, a mimo to jest ono jeszcze dziesięć razy większe od tego, które oni otrzymują w ojczyźnie, ponieważ zaś są nadzwyczaj skromni w wymaganiach i oszczędni, przeto jeszcze bardzo dobrze na tem wychodzą. Oni zagarnęli w swe ręce wszystkie małe rękodzieła, a zarówno pranie bielizny jakoteż obsługa domów i kuchni należy do ich żon i córek.
Ale nietylko Chińczycy są tu bardzo czynni. Wszyscy mieszkańcy miasta rozwijają wprost bajeczną ruchliwość, zapatrzeni w jeden cel: zarobić jak najwięcej i jak najprędzej. Każdy jest przekonany o tem, że czas to pieniądz, że kto zatrzymuje drugiego, przeszkadza samemu sobie, a ponieważ nikt nie pozwala siebie zatrzymywać, przeto odbywa się wszystko bez zastojów. Każdy stara się, jak tylko może, ustępować z drogi drugiemu, aby dla siebie mieć wolne przejście.
Tak jest po domach i na dziedzińcach, tak też na ulicach i placach publicznych. Blada, szczupła Amerykanka, dumna czarnooka Hiszpanka, jasnowłosa Niemka, elegancka Francuzka i kobiety różnokolorowe chodzą, drepcą i śpieszą tam i sam. Bogaty bankier we fraku, w cylindrze i w rękawiczkach niesie w jednej ręce szynkę, a w drugiej kosz z jarzynami, ranchero zarzuca na plecy kosz z rybami na znak, że obchodzi jakiś dzień uroczysty, oficer trzyma w ręku tłustego kapłona, kwaker niesie w odwiniętych połach długiego surduta kilka potężnych homarów, a to wszystko porusza się tam i napowrót obok siebie, nie przeszkadzając sobie bynajmniej.
Wjechaliśmy do metropolii kraju złota i nie zaczepieni przez nikogo przeszliśmy przez rojowisko ludzkie aż do Sutterstreet, gdzie niebawem znaleźliśmy hotel Valladolid. Był to zajazd w stylu kalifornijskim, jedyny wązki i długi budynek drewniany o jednem piętrze.
Oddaliśmy nasze konie horsekeeperowi, który zaprowadził je zaraz do małej szopy, sami zaś wstąpiliśmy do izby gościnnej, która pomimo olbrzymich rozmiarów tak była pełna, że z trudem zaledwie zdołaliśmy stół opanować. Jeden z baarkeeperów zauważył nas dość prędko i podszedł ku nam pośpiesznie. Każdy zażądał tego, na co miał ochotę, a gdy przyniesiono zamówione rzeczy, ja zacząłem swoje badania.
— Czy jest w domu sennor Henrico Gonzalez?
— Yes sir! Życzy pan sobie widzieć się z nim? — brzmiała odpowiedź.
— Tak, jeśli wolno prosić!
Wnet przystąpił do nas wysoki poważny Hiszpan i przedstawił się jako sennor Henrico.
— Chciałbym się dowiedzieć — zacząłem uprzejmie — czy mieszka jeszcze u was niejaki Allan Marshall.
— Nie wiem, sennor. Nie znam jego i nikogo zresztą, bo wogóle nie zajmuję się nazwiskami moich gości. To należy do sennory.
— A czy z nią można pomówić?
— Także nie wiem. Musicie o to spytać którą z dziewcząt!
Po tych słowach odwrócił się od nas. Mnie się wydało, że stosunek jego do sennory był taki, jak stosunek don Fernanda do donny Eulalii, jej siostry. Powstałem więc i udałem się w tym kierunku, skąd na całe etablissement rozchodził się zapraszający zapach pieczeni. Po drodze spotkałem małą szczupłą kobietkę, która z jakimś przedmiotem w ręce chciała się właśnie koło mnie przemknąć. Lecz ja wczas jeszcze pochwyciłem ją za rękę i zatrzymałem.
— Gdzie jest sennora, moja mała?
Ciemne jej oczy spojrzały na mnie z gniewem.
— Vous êtes un âne!
Aha, Francuzka! — pomyślałem sobie. — Ona wyrwała mi się wielce oburzona i pobiegła dalej. Wtedy ja podszedłem ku jednemu ze stołów, gdzie zetknąłem się z drugą Hebe.
— Mademoiselle! Zapytuję uprzejmie, czy można się widzieć z sennorą?
— I am not mademoiselle!
Tem mnie odprawiwszy, odeszła obojętnie. Była to Amerykanka, albo Angielka. Już zacząłem się był kłopotać, że defilując tak przed wszystkiemi narodowościami, nawet przed wieczorem nie dostanę się do sennory, gdy po drugiej stronie ujrzałem śledzącą mnie oczyma osobę, której twarz wydała mi się znajomą. Z niemałą otuchą puściłem się prosto ku niej. Ale ona już z daleka klasnęła w ręce i zaraz poskoczyła ku mnie tak gwałtownie, jakby mnie chciała stratować.
— Sąsiedzie, byłabym was prawie nie poznała, taką zapuściliście brodę!
— Do pioruna! Guścia, Ebersbachowa Guścia. Jakże nadzwyczajnie pani wyrosła! W jaki sposób dostała się pani z domu do Kalifornii?
— Matka umarła zaraz po pańskim wyjeździe. Wkrótce potem przyjechał ajent i namówił ojca, żeby się tutaj przeniósł. Lecz nadzieje ojca zawiodły. Teraz jest z braćmi tam, gdzie podobno jest dużo złota, a mnie zostawił tutaj. Powodzi mi się dobrze, tutaj więc zaczekam, dopóki oni nie wrócą.
— Pomówimy z sobą potem więcej, ale teraz powiedz mi pani, gdzie można znaleźć sennorę. Pytałem o to dwie koleżanki pani, ale zamiast odpowiedzi dostały mi się grubiaństwa.
— To bardzo zrozumiałe, gdyż naszą panią wolno nazywać tylko donną, najlepiej donna Elwira.
— Dziękuję za uwagę, zapamiętam ją sobie! Czy można pomówić z donną Elwirą?
— Zaraz zobaczę. Gdzie pan siedzi?
— Tam, przy drugim stole.
— Idź pan tam, a ja już pana zawiadomię.
Było to znowu dziwne spotkanie, jakich miałem już tyle w czasie moich wędrówek. Ojciec owej Guści i mój mieszkali obok siebie i obaj byli sobie kumami. Teraz szukał stary stolarz szczęścia w kopalniach złota, jego synowie, z których starszy był moim kolegą, pomagali jemu, a w pierwszym zajeździe, którego próg przestąpiłem w San Francisco, spotkałem się z najmłodszą ich latoroślą. Guścia, kiedy ją jeszcze nosiłem na rękach, burzyła nieraz moje gęste włosy, że stały prosto jak druty, a potem śmiejąc się, zwykle suwała mi spiczastym noskiem po twarzy. Czy mogłem wtedy przypuścić, że po latach zobaczymy się w Kalifornii?
Wkrótce wróciła dziewczyna do mnie.
— Sennora przyjmie pańskie odwiedziny, chociaż teraz nie jest godzina rozmowy.
— Jakto? Godzina rozmowy? U gospodyni?
Guścia wzruszyła ramionami.
— Ona tego przestrzega surowo. Można z nią mówić tylko rano od jedenastej do dwunastej, a popołudniu od szóstej do siódmej. Kto o tym czasie nie przyjdzie, musi czekać, jeśli nie jest dobrze polecony.
— Aha, dziękuję! — roześmiałem się serdecznie. — Niktby nie uwierzył, co warta dobra sąsiadka!
— Prawda? No, chodź pan!
Miałem wrażenie, że udaję się na posłuchanie do jakiejś politycznej, czy też innej wielkości. Guścia wprowadziła mnie do przedpokoju i kazała tam czekać, dopóki za portyerą nie odezwie się dzwonek.
Było to bardzo zajmujące, zwłaszcza że ten znak może dopiero w pół godziny dał się słyszeć. Nareszcie wszedłem do pokoju, zapchanego poprostu rozmaitymi meblami. Zrozumiałem jest, że donna Elwira musiała mieć pięknie urządzony pokój, nic tedy dziwnego, że na ścianach nie było ani jednego cala wolnego. Pani domu siedziała na sofie, oparłszy jedną rękę na mapie, zwisającej przez boczne oparcie. Na jej kolanach leżała gitara, obok niej zaczęty haft, a przed nią stała sztaluga — oczywiście pomiędzy nią a oknem tak, że o świetle ani mowy nie było — a na przylepionym do niej arkuszu papieru dostrzegłem dwa szkice. Jeden z nich miał przedstawiać kocura, albo głowę starej kobiety bez czepca, drugi zaś był napewno zoologicznej natury, tylko nie mogłem określić bliżej tego przedmiotu. Był to albo potwal w homeopatycznem ścieńczeniu, albo tasiemiec w mikroskopowem zgrubieniu.
Skłoniłem się bardzo głęboko i uniżenie. Zdawało się, że donna Elwira tego nie zauważyła, bo patrzyła sztywnie w jeden punkt powały, na którym ja nic zgoła nie widziałem. Nagle odwróciła głowę szybkim ruchem i zapytała:
— Jak daleko jest księżyc od ziemi?
To pytanie nie było dla mnie niespodzianką, gdyż spodziewałem się jakiegoś dziwactwa. Nie chciałem jej pozostać dłużnym i odwzajemniłem się podobnie:
— Pięćdziesiąt dwa tysiące mil w poniedziałek, ale w sobotę tylko pięćdziesiąt.
— Słusznie!
Teraz znowu zaczęła badać powałę, poczem nastąpiło drugie małe pytanie:
— Z czego się robi rodzynki?
— Z winogron!
Nieszczęsny punkt na powale znowu stał się przedmiotem obserwacyi. Po chwili padło pytanie:
— Co to jest poil de chévre?
— Materya po piętnaście łokci za escudo d’oro, ale teraz mało kto jej używa.
— Słusznie! Teraz witam was, sennor! Augusta wstawiła się u mnie za wami, a ja nie jestem w takich razach rozrzutną i zwykłam każdego starającego się o moje względy poddawać egzaminowi. Wy jesteście znani z uczoności, dlatego wybrałam dla was z różnych dziedzin najtrudniejsze pytania. Odpowiedzieliście świetnie, chociaż wyglądacie więcej na niedźwiedzia, aniżeli na uczonego. Ale Augusta uprzedziła mię, że uczęszczaliście do wielu szkół i poznaliście wszystkie kraje i narody. Usiądźcie sobie, sennor!
— Dziękuję, donno Elwiro de Gonzalez! — odrzekłem, siadając bardzo skromnie na krawędzi krzesła.
— Czy chcecie zamieszkać w moim domu?
— Właśnie.
— Zgadzam się na to, gdyż jesteście bardzo uprzejmym człowiekiem, a swój wygląd zewnętrzny możecie przyprowadzić do lepszego stanu, gdy zadacie sobie trochę trudu. Czy byliście w Hiszpanii?
— Byłem.
— Jak wam się podoba ta mapa mojej ojczyzny?
Podała mi papier z nędzną kopią, narysowaną przez kalkę.
— Bardzo dokładna, donno Elwiro de Gonzalez!
Gospodyni przyjęła moją pochwałę obojętnie, sądząc zapewne, że się jej należała.
— Tak, my kobiety wyemancypowałyśmy się nareszcie, a największym naszym tryumfem jest to, że wniknęłyśmy w głębiny wiedzy i wyprzedzamy już mężczyzn w sztukach pięknych. Przypatrzcie się tym dwom malowidłom. Są niedoścignione w ogromie przedmiotu. Delikatność tych linii, to cieniowanie, ten refleks światła! Wy jesteście wprawdzie znawcą, ale mimoto muszę was wypróbować. Co to przedstawia?
Byłbym poniósł straszną klęskę jako znawca piękna, gdyby już sam „ogrom przedmiotu“ nie dał mi był jasnej wskazówki. Odpowiedziałem więc dość zuchwale:
— Węża morskiego!
— Słusznie! Wprawdzie nikt go jeszcze nie widział wyraźnie, ale skoro badacz w myśli mierzy przestrzenie, do których nigdy nie dojdzie, to może także oko artysty ujmować kształty, na jakie on sam jeszcze nie patrzał. A ten rysunek?
— To goryl sławnego du Chailly.
— Słusznie! Przekonywam się, że jesteście najuczeńszym z ludzi, jakich dotąd spotkałam, gdyż nikt jeszcze przed wami nie rozpoznał natychmiast węża morskiego, ani goryla. Wy zasługujecie na najwyższe akademickie godności!
Duma, jaką wzbudziła we mnie ta pochwała, sprawiła niemal takie same wrażenie, jak czosnek i cebula zacnej donny Eulalii. Gienialna jej siostra wskazała teraz na stół, stojący u wejścia, mówiąc:
— Ja panuję także nad moim domem, chociaż nie wchodzę w bliższą styczność z materyalną stroną gospodarstwa. Tam jest atrament, pióro i księga. Wpiszcie swoje nazwisko!
Uczyniłem to i zapytałem:
— Czy wolno mi odrazu zapisać także moich towarzyszy?
— Macie towarzyszy?
— Tak.
— Kto oni?
Zacząłem od zabarwionych:
— Bob, mój czarny służący.
— Naturalnie! Człowiek, który odrazu poznał mojego węża morskiego, jeździ tylko z domownikami. Tych się jednak nie zapisuje. Kto jeszcze jest z wami?
— Winnetou, wódz Apaczów.
Na to pani domu zrobiła ruch, jak człowiek, zaskoczony niespodzianką.
— Słynny Winnetou?
— On właśnie.
— Chciałabym go poznać. Musicie mi go przedstawić potem, a teraz go zapiszcie!
— Dalej niejaki Sans-ear, który...
— Zabójca Indyan?
— Tak.
— Zapiszcie go, zapiszcie! Wy podróżujecie w niezwykłem towarzystwie. Czy wszystkich już wymieniliście?
— Czwarty i ostatni, to master Bernard Marshall, jubiler z Louisville w Kentucky.
Elwira omal nie zerwała się z miejsca.
— Co mówicie! Jubiler Marshall z Kentucky?
— Ma on brata, imieniem Allan, który miał szczęście u was mieszkać, donno Elwiro de Gonzalez!
— A więc dobrze się domyślałam! Zapiszcie go także zaraz, sennor. Wszyscy otrzymacie najlepszą izbę do spania. Pokoi niema oczywiście w hotelu Valladolid, mimoto będziecie zadowoleni z mojego domu, a na dziś wieczór proszę was wszystkich do stołu w moim prywatnym pokoju!
— Dziękuje, donno Elwiro! Cenię sobie bardzo wysoko to niezwykłe wyszczególnienie. Zarazem zaznaczam, że zwyczajem moim jest doświadczenia, poczynione w podróży, podawać drukiem do powszechnej wiadomości. Możecie być pewni, że gorąco polecę hotel Valladolid.
— Zróbcie to, sennor, chociaż nie bardzo wyobrażam sobie was przy biurku. Jeśli macie jaką prośbę, to wyjawcie ją śmiało, ja chętnie ją spełnię!
— Prośby nie mam żadnej, ale pozwoliłbym sobie o coś zapytać.
— O co?
— Czy Allan Marshall nie mieszka już u was?
— Nie. Opuścił mój dom przed trzema miesiącami.
— A dokąd się udał?
— Do digginów nad Sacramento.
— Czy pisał do was od tego czasu?
— Tylko raz. Zawiadomił mnie, do kogo mam dla niego odsyłać listy, gdyby nadeszły.
— Czy przypominacie sobie jeszcze ten adres?
— Bardzo dobrze, gdyż dotyczący jest moim dobrym znajomym. To niejaki master Holfey, w Yellow-water-ground, kupiec, u którego poszukiwacze złota zaopatrują się we wszystko.
— Czy od odjazdu Allana przyszły tu do niego jakie listy?
— Kilka. Odesłałam mu je przy najbliższej sposobności. Oprócz tego niedawno byli tutaj dwaj jego znajomi, którzy pozostają z nim w stosunkach handlowych i chcieli z nim koniecznie się rozmówić. Im także powiedziałam, gdzie go mają szukać.
— Kiedy oni odjechali?
— Zdaje mi się... a tak, napewno wczoraj rano.
— Czy jeden z nich był starszy, a drugi młodszy?
— Tak. Byli do siebie bardzo podobni, a poleciła mi ich moja siostra, u której byli w gościnie.
— Czy może w ranchu don Fernanda de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo?
— Co, wy go znacie?
— Bardzo dobrze, zarówno jak waszą siostrę, donnę Eulalię, u której byliśmy wszyscy. Ja jednak nie prosiłem jej o polecenie do was.
— Czy to być może! Opowiedzcie mi coś o tem, sennor, jestem bardzo ciekawa!
Zdałem jej sprawę z pobytu naszego u don Fernanda, mówiąc tylko to, co za stosowne uważałem. Donna Elwira słuchała z wielkiem zajęciem, a gdy skończyłem, rzekła:
— Dziękuję wam, sennor! Wy jesteście pierwszym Niemcem, który umie w sposób odpowiedni zachować się wobec donny hiszpańskiej. Cieszę się, że będę was miała dziś na wieczerzy i każę was zawczasu uwiadomić. A dios!
Złożyłem jej ukłon, pełen uszanowania, ukłon, który stał niewątpliwie w rażącej sprzeczności z moim zewnętrznym wyglądem, i zniknąłem za portyerą. Gdy wszedłem do izby gościnnej, zwróciły się na mnie oczy służby z widocznym szacunkiem. Guścia Ebersbachówna znalazła się też zaraz przy mnie.
— Panie sąsiedzie, wy jesteście chyba dzieckiem szczęścia! Nikt jeszcze nie był tak długo u naszej pani na audyencyi. Widocznie bardzo pan się jej spodobał!
— Przeciwnie — odrzekłem, śmiejąc się. — Zapowiedziała właśnie, że tylko pod tym warunkiem pozwoli mi tu zostać, jeżeli się poprawię. Oświadczyła mi bez ogródek, że wyglądam jak niedźwiedź.
— Niestety jest w tem nieco słuszności. Ale ja wam pomogę pod tym względem. Zaprowadzę was do mojego pokoju i postaram się o wszystko, czego wam potrzeba: przybory do golenia, mydło, wodę, wszystko, wszystko!
— To nie będzie potrzebne, gdyż wkrótce wyznaczą dla nas osobne mieszkania.
— Nie wierz pan temu! Rozkazy, dotyczące pokoi, otrzymuję punktualnie o ósmej i ani sekundy wcześniej.
— Mamy dostać najlepsze pomieszczenie wedle zapewnienia donny. Gdzie to będzie?
— Wszystkie nasze mieszkania dla przejezdnych znajdują się na górze pod dachem. Wy zatem otrzymacie przedział, w którym będzie świeże powietrze.
W tej chwili zabrzmiał głośno dzwonek.
— To ona, panie sąsiedzie. Muszę do niej pójść, gdyż, jeśli dzwoni o niezwykłej godzinie, to zapewne stało się tam coś niezwykłego.
Guścia pobiegła do pani, ja zaś usiadłem obok towarzyszy, którzy, pomimo że ukazanie się w San Francisco westmana lub Indyanina jest czemś zwyczajnem, ściągali na siebie ciekawe spojrzenia obecnych. Osobliwie majestatyczna postać Winnetou i cały jego charakterystyczny, słynny wygląd budziły powszechną uwagę. Brak zaś uszu u małego Sama upewniał niewątpliwie każdego, że ten człowiek przeżył niejedną taką przygodę, jaką żaden z obecnych nie mógłby się pochwalić.
— No? — spytał Bernard.
— Odjechał jeszcze przed trzema miesiącami, a dał o sobie znać tylko raz z Yellow-water-ground. Wasze listy posłano tam za nim.
— Gdzie leży ta miejscowość?
— Jest to, o ile sobie przypominam, boczna dolina Sacramento, w której znaleziono sporo złota. Dawniej roiło się tam poprostu od diggerów[30], teraz jednak poszli, zdaje się, dalej w górę rzeki.
— Czy zdeponował co tutaj?
— Nie pytałem o to donny Elwiry.
— To musicie to jeszcze zrobić.
— Będzie wkrótce do tego sposobność. Jesteśmy wszyscy zaproszeni na wieczór.
— A, to świadczy o jej wielkiej uprzejmości dla nas. Zresztą dowiem się w naszym domu bankowym, czy on tu był.
Teraz przystąpiła do nas moja dawna sąsiadka.
— Panie sąsiedzie, wołano mnie z waszego powodu. Wieczerza o dziewiątej, a pokoje mam już teraz wam wskazać.
— Pokoje? Słyszałem, że ich tu niema wcale!
— Z tyłu jest przybudówka, obejmująca kilka pokoi. Dwu z nich używa donna, kiedy ma w gościnie krewnych.
— Tam pewnie mieszkała donna Alma?
— Tak, słyszałam o tem, chociaż podówczas nie byłam jeszcze tutaj.
— Czy nie opowiadano pani przypadkiem, że ta donna znała niejakiego Allana Marshalla, który tu przebywał równocześnie.
— Coś mi o tem wiadomo. Wiele o tem mówiono i śmiano się z Almy, gdyż prześladowała poprostu tego pana tak, że nie mógł się jej opędzić. Ale proszę pójść za mną, ja już mam klucze!
Udaliśmy się za nią do wspomnianych izb, które można było nazwać kosztownie wyposażonemi w stosunku do reszty urządzenia zajazdu. Jedną otrzymał Winnetou z Sans-earem, drugą ja z Bernardem, a dla Boba wyznaczono osobną.
Łaskawa córka mego dawnego sąsiada zaopatrzyła nas we wszystko, co mogło się przyczynić do nadania nam bardziej cywilizowanej powierzchowności. Niebawem też wyszliśmy do miasta. Winnetou został w domu, duma jego bowiem nie pozwalała mu na to, żeby się na ulicach i placach wystawiać na widowisko ciekawym ludziom. Sam także rozciągnął się na łożu.
— Po co ja z wami pójdę? — rzekł. — Chodzić umiem i w tem nie potrzebuję naprzykład ćwiczyć się dopiero tutaj, a ludzi i domów dość już w życiu widziałem. Postarajcie się, żebyśmy co rychlej wydostali się z tego niespokojnego gniazda na wolną sawannę, bo mi tu jeszcze z nudów uszy wyrosną i będzie koniec z „Sans-earem“!
Poczciwy Sam był tu zaledwie godzinę, a już odczuwał tęsknotę za wolną preryą. Co musi się dziać z „dzikimi“, gdy „dla poprawy“ zamkną ich w ciasnej celi filadelfickiego lub aumburnskiego więzienia za to, że się bronią przed wyrzuceniem ich z ostępów, które są ich ojczyzną, żywią ich swoimi płodami i kryją mogiły ich ojców i braci!
Udaliśmy się z Bernardem do bankiera, z którym ten pozostawał w stosunkach handlowych i dowiedzieliśmy się tyle tylko, że Allan był tu kilka razy, a potem wyjechał do kopalń, sprzedawszy wszystkie swoje papiery, by móc kupować nuggety.
Po tych bezowocnych odwiedzinach zaczęliśmy przechadzać się po ulicach, aż naraz wciągnął mnie Bernard do sklepu, gdzie na wieszadłach widniały ubrania rozmaitej wielkości i gatunku. Można tu było wybrać sobie zarówno najlepszy strój meksykański, jak i płócienną bluzkę roboczą kulisa. Każdy rodzaj ubrań miał swój osobny oddział w sklepie, a każde ubranie stanowiło dla siebie całość.
Bez trudności odgadłem zamiar Bernarda. Ubrania nasze, choć sporządzone z mocnej materyi, tak dalece ucierpiały w czasie długiej podróży, że wyglądaliśmy naprawdę jak obszarpańcy. Teraz byliśmy już ogoleni, przycięliśmy sobie nawzajem włosy, ale z odzieżą było jeszcze bardzo źle. Przy zakupywaniu zauważyłem, że poczciwy Bernard miał dobry smak. Kupił sobie na poły indyańskie, a na poły traperskie ubranie, w którem było mu bardzo dobrze. Tylko cena odpowiadała niestety stosunkom w San Francisco.
— No, chodźcie, Charley! Wy także potrzebujecie ubrania — rzekł, gdy się sam we wszystko zaopatrzył. — Pomogę wam wybrać.
Wprawdzie ubranie byłoby mi się zdało, ale odstraszała mię nieco ta wygórowana, jak na moją kieszeń, cena. Nie należałem nigdy do tych szczęśliwców, którzy gdziekolwiek sięgną, dostają stukoronówkę, a gdzie stąpią, potykają się o worek dukatów. Przeciwnie zaliczam się do tych godnych zazdrości ludzi, którzy posiadają słodką nadzieję zarobienia dziś tyle, ile im na jutro potrzeba, dlatego usłyszawszy zachętę Bernarda, zrobiłem niewątpliwie minę jak człowiek, który już nic niema do stracenia.
Ubranie, na które wybór jego padł, tworzyły następujące części: koszula myśliwska z wygarbowanej na biało skóry jeleniej i haftowanej zgrabnie na czerwono rękami Indyanek; legginy z grzbietu jeleniego z frendzlami po bokach; bluza myśliwska ze skóry bawolej, ale tak miękkiej, jak futerko wiewiórcze; buty z niedźwiedzia z cholewami, które można było podciągnąć aż na uda, i z podeszwami z najlepszego materyału, a mianowicie ze skóry z ogona starego aligatora; wreszcie czapka bobrowa z denkiem z ozdobnie wyprawionej skóry grzechotnika. Bernard nalegał, żebym się zaraz przebrał, a kiedy wyszedłem z bocznej komory, on już zapłacił za wszystko. Byłbym się chętnie na niego trochę za to pogniewał, lecz otwarcie mówiąc, nie mogłem.
— Dajcie pokój, Charley! Jestem wam winien jeszcze bardzo wiele, a jeśli nie chcecie się na to zgodzić, to wpiszę te rzeczy na wasz rachunek, który już kiedyś wyrównamy!
Bernard chciał wziąć także dla Sama niejedno, lecz ja mu odradziłem, znając przywiązanie małego westmana do prastarego ubrania, nie mniej także dla tego, że nasz Sam miał nieobliczalną staturę.
Największą uciechę z powodu mojej przemiany okazał Bob, kiedyśmy wrócili do hotelu Valladolid.
— O, massa bardzo, dużo pięknie wyglądać, tak pięknie jak Bob, gdyby dostać nową bluzę i czapkę!
Musiałem mu wdzięcznem spojrzeniem podziękować za to łaskawe porównanie, wiedząc, że murzyn wyraził w tej pochwale wszystko, co tylko mógł.
Samowi zrobiło się jednak po jakimś czasie w jego izbie za ciasno, bo siedział teraz w pokoju hotelowym przy stole sam jeden, a widząc mnie wchodzącego, skinął, żebym zajął przy nim miejsce.
— Słuchajcie! — szepnął. — Tu obok nas prowadzi się rozmowa, która nas także zajmie naprzykład.
— O czem?
— Tam w kopalniach złota zaszły wypadki, których niepodobna pochwalić. Jest tam mnóstwo bravos, jednak nie Indianos, lecz, jak się zdaje, białych, którzy rzucają się na powracających do domu poszukiwaczy złota, zabierają im życie i coś jeszcze ponadto. Tu siedzi taki, który ledwie z życiem uszedł, i opowiada właśnie swoją przygodę. Słuchajcie!
Rzeczywiście przy stole za nami zauważyłem kilku ludzi, po których widać było, że poznali niebezpieczeństwa i trudy życiowe, a jeden z nich wykładał coś, czego siedzący dokoła słuchali z największem zajęciem.
— Well — powiedział właśnie — jestem z nad Ohio, a to znaczy, że doświadczyłem już trochę i na rzece i na sawannie, na wodzie i na lądzie, w górach i na dolinach Zachodu. Poznałem korsarzy rzecznych na Missisipi i opryszków w Woodlandzie i stoczyłem z nimi niejedną walkę. Uważam przeto za możliwy niejeden figiel, o którym wątpiliby drudzy, żeby jednak takie rzeczy działy się na tak ożywionym gościńcu i to w dzień biały, to przechodzi już stare gun[31], z którego można strzelać z za węgła.
— A jednak to nie wydaje się podobnem do prawdy — rzekł drugi. — Tworzyliście zatem całą karawanę z piętnastu ludzi przeciwko ośmiu. Czy nie byłoby to hańbą, gdyby się sprawa istotnie tak miała, jak przedstawiacie?
— Mówicie bardzo sprytnie i mądrze, ale przeżyjcie to wpierw, człowieku! Było nas wprawdzie piętnastu, to znaczy sześciu tropeirów[32], a dziesięciu minierów. Lecz po pierwsze niestety zrobiliśmy potem to straszne doświadczenie, że ktoby się chciał zdać na tropeirów, ten byłby zgubiony, a po drugie z owych dziewięciu minierów trzech trapiła febra. Ledwie trzymali się ludzie na mułach, a choroba miotała nimi tam i sam, że ani pewnie wystrzelić, ani pchnąć nożem nie mogli. Czy było więc nas piętnastu?
— Teraz już rozumiem, że sprawa była ciężka. Ale przecież po gościńcu jeździ i chodzi tylu podróżnych, że ciągle jest ktoś w pobliżu, na którego pomoc można liczyć!
— Tak się wam zdaje! Któż tym szelmom zabroni zaczekać właśnie na chwilę, kiedy niema nikogo?
— Opowiedzcież więc rzecz po porządku, abyśmy nabrali o niej jasnego poglądu!
— Dobrze, skoro sobie tego życzycie! Otóż nad Jeziorem Piramidowem znaleźliśmy miejsce, jakich mało, i wierzcie mi, że w przeciągu ośmiu tygodni każdy z nas czterech miał po cetnarze złotego pyłu i nuggetów. Dalej nie można już było szukać, ponieważ miejsce zostało już całkiem wymyte, a dwu z nas przeziębiło sobie nogi i ręce. Nie łatwa to rzecz stać od rana do wieczora w wodzie po pas i potrząsać bateą[33]. Spakowaliśmy się zatem i wróciliśmy do Yellow-water-ground, gdzie zdobycz naszą sprzedaliśmy pewnemu Jankesowi, który zapłacił znacznie więcej, aniżeli ci łajdacy handlarze zamienni, u których na wagę złota dostaje się funt lichej mąki, lub pół funta jeszcze gorszego tytoniu. Ale ten człowiek mimoto zrobił dobry interes, a nazywał się Marshall i pochodził gdzieś z Kentucky.
Bernard odwrócił się w tej chwili i zapytał:
— Czy on tam jeszcze jest?
— Nie wiem. Nic mnie to zresztą nie obchodzi. Dajcie mi pokój z niepotrzebnemi pytaniami, gdyż jeśli mam opowiedzieć wszystko po porządku, jak ten człowiek tego żąda, to nie wolno mi przeszkadzać! A więc ten Marshall, zdaje się, że nazywał się Allan Marshall, odkupił od nas wszystko. Najmądrzej bylibyśmy postąpili, gdybyśmy byli zaraz ruszyli w drogę, ale po pierwsze: chcieliśmy wypocząć po trudach, a powtóre chorzy nasi potrzebowali leczenia. Zresztą nie było także sposobności do wyjazdu. Przebąkiwano o rozbójniczych napadach, wymieniano nawet nazwiska rozmaitych ludzi, którzy, opuściwszy kopalnie, nigdy nie przybyli już do Sacramento ani do San Francisco.
— Czy okazało się to prawdą?
— Zaraz o tem usłyszycie! Czekaliśmy więc przez kilka tygodni, wydając dużo na życie, bo jest ono tam strasznie drogie. Ponieważ niestety wiedziano, iż nasze kieszenie bynajmniej nie są puste, przeto pobyt nasz uprzyjemnialiśmy sobie ustawiczną rejteradą przed szulerami i podobnem robactwem, które ciągle dokoła nas krążyło. Tymczasem polepszyło się znacznie naszym chorym towarzyszom, dlatego postanowiliśmy wybrać się w podróż, przyłączając się do pięciu ludzi, którym również sprzykrzyło się tam siedzieć. Było nas zatem dziewięć osób. Wynajęliśmy muły, co liczbę naszą powiększyło o sześciu tropeirów. Uzbrojeni byliśmy wszyscy znakomicie, nawet tropeirowie wyglądali, jak gdyby każdy nie bał się pójść z dziesięciu ludźmi w zawody. Ruszyliśmy więc nareszcie w drogę i z początku szło wszystko dobrze, lecz niebawem zaczęły padać deszcze tak ustawicznie, że towarzyszom odnowiła się febra. Nadto woda tak grunt rozmiękczyła, że z trudem tylko posuwaliśmy się naprzód, robiąc zaledwie po ośm mil dziennie. Nawet w namiotach nie byliśmy w nocy bezpieczni przed upustami niebieskimi. To wzmogło jeszcze febrę tak, że musieliśmy biednych chorych przywiązywać do mułów.
— To dyabelnie przykra historya! — rzekł jeden z bliżej siedzących. — Ja zaznałem także takich przyjemności, wiem tedy, jak się człowiek w takim wypadku czuje.
— Well! W ten sposób przebyliśmy ze trzy czwarte drogi i pewnego wieczora wyszukaliśmy miejsce na obóz. Byliśmy właśnie zajęci rozbijaniem namiotu i roznieciliśmy takie ognisko, że oświetliło okolicę jak w dzień. Wtem huknęła salwa ze wszystkich stron. Ja klęczałem właśnie w cieniu namiotu, przywiązując sznur do kołka, dlatego nie dostrzeżono mnie. Zerwałem się więc czemprędzej w tej chwili, kiedy nasi tropeirowie wsiadali na muły, by się rzucić do ucieczki. Czynili to jednak z takim spokojem, że bravos mogli ich doskonale co do nogi wybić. Miałem już zamiar podnieść strzelbę do strzału, lecz powstrzymał mnie od tego straszny widok, który się oczom moim przedstawił. Oto ośmiu rozbójników wypaliło tak celnie, że pięciu zdrowych, zajętych pracą, leżało bez życia na ziemi, a trzech chorych zamordowano właśnie w chwili, kiedy ja pochwyciłem za strzelbę. Zostałem więc sam jeden przy życiu. Co wybyście uczynili na mojem miejscu, hę?
— Damn! Byłbym się na nich rzucił i starał wedle sił odpłacić im za wszystko! — rzekł jeden.
— Nie. Ja byłbym kulami zmiótł kilku z nich! — zapewniał drugi.
— Bardzo dobrze! — odparł opowiadający. — Tak się to mówi, ale w rzeczywistości bylibyście postąpili podobnie jak ja. Rzucać się na nich byłoby szaleństwem, a strzelać również nie bardzo mądrem, gdyż w takim razie i ja byłbym zginął, albowiem rozumiało się samo przez się, że byliby się postarali o to, żeby nie został ani jeden świadek napadu. Byliby mnie więc ścigali zawzięcie, tymczasem zabić mogłem przecież tylko jednego albo dwu.
— Cóż zrobiliście potem?
— Pieniądze miałem w dobrych papierach w kieszeni, a mój muł stał nieopodal namiotu razem z innymi. Kiedy łotry przeszukiwali namioty, zakradłem się do zwierząt i odwiązałem mego muła. W tem gwizdnął jeden z rozbójników, a zaraz potem dał się słyszeć tętent. Jak myślicie — co się stało?
— No?
— Tropeirowie wrócili. Wydali nas oni tym łotrom i przyszli teraz po swój udział w łupie. Było ich więc razem czternastu. Wobec tego ja wsiadłem na muła i uciekłem, jak tylko mogłem najprędzej. Na szczęście było to zwierzę bardzo łagodne, a nie uparte bydlę, jakie się często w tym rodzaju spotyka. Zabrzmiały wprawdzie za mną głośne przekleństwa i wielki hałas, a potem nawet tętent, ale ja umknąłem szczęśliwie pod osłoną nocy.
— A potem?
— Potem? Przybyłem do San Francisco, a teraz cieszę się, że zdrów tutaj siedzę, i popijam porteru.
— Czy żadnego z rozbójników nie poznaliście?
— Mieli na twarzach czarne maski. Jeden tylko, jak się zdaje dowódzca, wsadzając palec do ust, aby gwizdnąć, odsunął maskę z twarzy. Wtedy zobaczyłem jego fizyognomię. Poznałbym tego łotra odrazu, gdyby mi się nasunął przed oczy. Był to mulat i miał bliznę na twarzy, prawdopodobnie od noża.
— A tropeirowie?
— Poznałbym wszystkich, ale nie pójdę już do tego piekła, w którem dyabeł gotuje i topi swoje złoto, aby dusze wabić na śmierć i zgubę.
— Jak się nazywa mulero[34]? Dobrze jest czasem znać nazwisko takiego gentlemana!
— Wołano go Sanchez, ale on niewątpliwie do owego czasu przybierał także inne nazwiska. Sądzę, że większość tych łotrów należy do tych hounds[35], których San Francisco wypluło na wszystkie górnicze rewiry, gdzie teraz pracują do spółki, jako ajenci, tropeirowie, mulerowie i zbóje. Byłoby najlepiej, żeby górnicy, podobnie jak w San Francisco, utworzyli straż, któraby zajęła się ściganiem i tępieniem tych band. Opowiedziałem już wszystko w porządku i skończyłem!
— Jeśli tak — rzekł Bernard — to pozwolicie, że zapytam jeszcze raz o owego Marshalla, o którym mówiliście poprzednio. To mój brat.
— Wasz brat? Zaiste, zdaje mi się, że jesteście do niego podobni! Czego zatem chcielibyście dowiedzieć się o nim?
— Wszystkiego, co sami o nim wiecie. Jak dawno widzieliście go po raz ostatni?
— Z pięć tygodni temu.
— Czy sądzicie, że będzie jeszcze w Yellow-water-ground?
— Wątpię. W kopalniach jest człowiek dzisiaj tu, a jutro tam, chociażby nawet postanowił sobie nie odchodzić z danego miejsca.
— Dziwi mię to, że mi nie odpisywał nigdy, chociaż otrzymał moje listy.
— O tem nie możecie sądzić napewno. Pomyślcie tylko o tem, co teraz opowiedziałem! Czy stąd do kopalni idzie poczta? Tak, idzie, ale to, co tutaj nazywają pocztą, nie jest nią. List błąka się często tam i napowrót i nie dochodzi do ręki, która jedynie miałaby prawo go otworzyć. Wstępujecie tam do tawerny, a gospodarz należy do hounds, wchodzicie do handlu, a kupiec także hound, gracie z trzema ludźmi w monte, to dwu z nich lub nawet wszyscy trzej także są hounds, pracujecie z kimś razem, a to tymczasem hound, który albo sam wydrze wam wasz zarobek, albo wyda was rozbójnikom, aby dostać przynajmniej część waszego mienia. Wszędzie są hounds, czemużby nie mieli być przy poczcie, zwłaszcza, że im na tem zależy, żeby to lub owo nie doszło wedle adresu!
To przedstawienie stosunków, panujących w kopalniach, wcale nie było ponętne.
— Czy jedziecie do brata?
— Właśnie.
— Well! W takim razie udzielę wam dobrej rady, a czy jej posłuchacie, to już wasza rzecz. Oto stąd prowadzą dwie drogi do rozmaitych górniczych rewirów, jedna na południe, do pasma górskiego, zwanego New-Almaden, gdzie znajdują się wielkie masy rtęci i naturalnego cynobru, a druga prawie wprost na północ z lekkiem tylko nachyleniem ku wschodowi wiedzie do słynnych ze złota okolic Sacramento. Czy wiecie, gdzie tam leży Yellow-water-ground?
— Dotąd wiem tylko, że tworzy boczną dolinę Sacramenta i nic ponadto.
— Droga ciągnie się dokoła trzech czwartych zatoki San Francisco, a potem przez Rio San Joaquin w górę do doliny Sacramento. Wystarczy, gdy się tam udacie, a każdego spotkanego podróżnego możecie zapytać, gdzie macie szukać swego celu podróży. Jeśli jedziecie bez ciężkich pakunków, to dostaniecie się tam za pięć dni. Ale odradzam wam tę drogę.
— Czemu?
— Jest ona niewątpliwie wygodniejsza, ale nie krótsza, a nadto niebezpieczna właśnie przez tych hounds. Wolą oni wprawdzie napadać na tych, którzy wracają z kopalń, ale niewiadomo, czy czasem i przeciwnie nie czynią. Wreszcie droga ta jest poprostu wybrukowana dolarami, wyciąganymi podróżnym z kieszeni. W oberżach jest już taki postęp przynajmniej, że się dostaje rachunki na piśmie, ale łatwiej je przeczytać, aniżeli zapłacić. Płacicie tam: za pokój dolara — a śpicie na dziedzińcu; za łóżko dolara — a dostaniecie dwie garści słomy; za światło dolara — a macie księżyc zamiast latarni; za obsługę dolara — a nie widzicie nikogo; za miednicę dolara — a musicie umyć się w rzece; za ręcznik dolara — a obcieracie twarz bluzą. Jedyną pozycyą zapłaconą, a otrzymaną rzeczywiście, jest rachunek — za dolara. Jak wam się to podoba, master Marshall?
— Nieźle!
— Ja też tak sądzę. Dlatego wskażę wam inną, lepszą drogę, którą, jeśli macie dobrego konia, dostaniecie się do Yellow-water-ground w czterech dniach. Zatokę przejedziecie promem, a dalej ruszycie wprost na San John. Następnie zwrócicie się na wschód, a gdy znajdziecie się już w Sacramento, to będziecie u celu podróży, a przynajmniej bardzo blizko. Jest tam dość rzeczułek, które was zaprowadzą na miejsce.
— Dziękuję, sir! Pójdę za waszą radą.
— Well, a jeśli tam nad Sacramento spotkacie mulata z cięciem na twarzy, to poczęstujcie go nożem, albo kulą, gdyż zapewniam was, że spełnicie zbożny uczynek!
Tymczasem nadeszła pora wieczerzy, o czem Guścia przyszła nas zawiadomić. Zaprowadziła nas do bocznego pokoju, w którym był stół nakryty tak, jak gdyby mieli przy nim jeść grandowie hiszpańscy. Donna Elwira czekała już na nas, tylko gospodarza nie było widać. Przyjęła gości, których jej przedstawiłem, z odpowiednią grandezzą, z miną władczyni, udzielającej z łaski audyencyi i robiła honory domu lepiej od niejednego księcia indyjskiego.
Ponieważ zależało jej na tem, żeby zadziwić gości swą uczonością, przeto toczyła się rozmowa z początku w dziedzinie wiedzy i sztuki, potem jednak, kiedy się jej już zdawało, że w dostatecznej mierze zdobyła sobie nasz szacunek dzięki swym wiadomościom naukowym, raczyła zająć się naszymi osobami i stosunkami, a wtedy musieliśmy jej opowiedzieć o tem, cośmy przeżyli.
Po wieczerzy oświadczyła z dumą:
— Spodziewam się, sennores, że dowiodłam wam, jak dalece przenoszę was nad innych gości, oraz sądzę, że będziecie się u mnie przez dłuższy czas czuli jak najlepiej!
— Donno Elwiro! — odpowiedziałem — Dziękujemy za waszą niezwykłą dobroć. Zabawimy napewno dłużej w waszym gościnnym domu, ale nie teraz, gdyż już jutro rano musimy na krótko wyjechać.
— Dokąd, sennor?
— Nad Sacramento celem odszukania Allana, którego do was sprowadzimy.
— Zgoda, sennores! Weźcie sobie u mnie wszystkiego, czego potrzebujecie. Obliczymy się później, a jeśli będziecie mieli jeszcze jakie życzenie, to zwróćcie się do Augusty. Tuszę oczywiście, że powiecie mi a dios, zanim jutro mój dom opuścicie!
Wyszła z szumem, a my podążyliśmy za nią, aby zajrzeć do koni i udać się na spoczynek. Nazajutrz rano popłynęliśmy już promem przez zatokę na przeciwległy półwysep.
Pojechaliśmy potem dokładnie w kierunku, który nam wskazał poszukiwacz złota, i dotarliśmy wieczorem trzeciego dnia do St. John, poczem zwróciliśmy się na wschód. Następnego południa spuściliśmy się w dolinę rzeki Sacramento, napotykając na każdym kroku ślady owej gorączkowej czynności, która wszędzie skopała ziemię w poszukiwaniu deadly dust, oślepiającego swym blaskiem oko, mieszającego zmysły i zatwardzającego serce.
Tyle już o tem napisano i powiedziano, że ja powstrzymam się od uwag, ale muszę przyznać, że gorączka złota porywa człowieka nawet najbardziej trzeźwego, skoro tylko wejdzie w te okolice i pomiędzy ludzi, którzy z zapadłymi policzkami i odziani często w łachmany niosą zdrowie, a nawet życie w ofierze, aby się szybko wzbogacić, a potem, gdyby ich nawet szczęście łaską swą obdarzyło, równie prędko to bogactwo utracić. Pracują oni często miesiącami z wytężeniem wszystkich sił bez godnego wzmianki wyniku. Przekleństwa towarzyszą każdemu ich ruchowi, przystępuje do nich białe widmo głodu, nędzy i rozpaczy i już, już chcą cofnąć znużoną rękę, kiedy rozchodzi się wieść o nadzwyczajnej zdobyczy, którą ktoś gdzieś znalazł, i znowu przykładają rękę do batei i oddają się w niewolę potężnej i strasznej epidemii chciwości.
Wieczorem dotarliśmy do Yellow-water-ground, długiej i wązkiej doliny, którą płynął mały potoczek do Sacramento. Dolina ta była skopana od góry do dołu, a niektóre miejsca świadczyły wyraźnie, gdzie złoto wypłukiwano. Szereg namiotów i chałup ożywiał pustą zresztą kotlinę, ale na pierwszy rzut oka widać było, że najświetniejsza epoka tych kopalń należała już do przeszłości.
Mniej więcej w środku doliny stała nizka, lecz szeroka i głęboka chałupa z desek, a nad wejściem do niej wisiał napis: „Store and boarding-house of Yellow-water-ground“. Gospodarz tej budy, w której się mieszkało, kupowało i piło, mógł nam udzielić najlepszych wiadomości. Zsiedliśmy więc z koni, zostawiliśmy przy nich Boba i weszliśmy do środka.
Przy niedbale zbitych stołach i na ławach siedziały częścią nędznie, częścią zaś zawadyacko odziane postaci, które zaczęły się nam przypatrywać ciekawie.
— Nowi minierzy! — zaśmiał się jeden z nich. — Może znajdą więcej niż my. Chodź tu, czerwonoskóry i napij się ze mną!
Winnetou udał, że nie słyszał wezwania. Na to człowiek ów podniósł się z miejsca, wziął w rękę kieliszek wódki i przystąpił doń z miną wyzywającą.
— Łotrze, czy nie wiesz, że taka odmowa jest dla miniera największą obelgą? Pytam, czy się napijesz i czy każesz od siebie dać drugi raz.
— Czerwony wojownik nie pija wody ognistej, nie chce więc obrazić białego męża!
— To idź do dyabła!
Górnik rzucił kieliszek razem z wódką w twarz Apaczowi, wyrwał nóż z za pasa i skoczył, by nim Winnetou pchnąć w serce. Jednak zachwiał się nagle i charcząc padł na ziemię. Apacz miał także nóż — trzymał go teraz w ręku, klinga błyszczała jak przedtem — nóż był zaledwie dziesiątą część sekundy w ciele górnika, który teraz leżał na ziemi z przebitem sercem.
W tej chwili podnieśli się z miejsc i drudzy, a w rękach ich błysnęły noże. Równocześnie jednak i nasze strzelby znalazły się przy policzkach. Nawet Bob, który zaglądnął do wnętrza, stał ze strzelbą, gotową do strzału.
— Stop! — zawołał gospodarz. — Siadajcie, panowie, napowrót! Cała ta sprawa nic was nie obchodzi. Jim i Indyanin mieli ją między sobą załatwić i załatwili. Nell, zabierz trupa!
Minierzy zajęli miejsca. Nasza groźna postawa wywarła na nich co najmniej tak silne wrażenie, jak słowa gospodarza. Z poza bufetu wysunął się baarkeeper, wziął trupa na barki, poczem wrzucił go do opuszczonego dołu i przysypał trochę ziemią. Ten Jim przybył tu także, by szukać złota i zginął z własnej winy; deadly dust! Jakże często musiały się takie sceny powtarzać w kopalniach!
My usiedliśmy w odosobnieniu od innych.
— Moi panowie raczą się napić? — spytał gospodarz.
— Piwa — odpowiedział Bernard.
— Porteru, czy ale?
— Dajcie tego, które lepsze!
— W takim razie weźcie ale! Prawdziwe ale z Burton w Staffordshire.
Mnie zaciekawił trochę ten napój, który wyrabiany w Anglii i to w miejscu słynnem z tego na cały świat dostał się aż do Sacramento. Gospodarz przyniósł pięć flaszek, z których jedną otrzymał Bob. On włożywszy butelkę do ust tak, jak gdyby ją chciał aż do żołądka wciągnąć, wypróżnił ją za jednym razem. Zaledwie jednak odjął ją od ust, zawrócił oczy, otworzył usta tak, że zajęły mu pół twarzy i wydał okrzyk, jak rozbitek, który poraz ostatni wychyla się nad wodą.
— Co się stało? — spytałem, sądząc, że skaleczył sobie szkłem podniebienie.
— Massa, oh, ah, Bob umrzeć! Bob wypić truciznę!
— Truciznę? To angielskie ale!
— Ale? Nie! Bob znać ale! Bob wypić truciznę, czuć w ustach i żołądku arszenik i wilczą jagodę!
Nasz poczciwy murzyn nie był smakoszem. Jak to musiało dopiero działać na wyrafinowane podniebienie! Wszedłem do sklepu w chwili właśnie, gdy gospodarz pytał:
— Czy możecie także zapłacić, moi panowie?
Bernard przybrał minę obrażonego i sięgnął do kieszeni.
— Stać, master Bernard! — rzekł Sam. — Ten rachunek ja załatwię. Ile kosztuje piwo?
— Butelka po trzy dolary, razem piętnaście.
— To tanio, mój człowieku, zwłaszcza, jeśli można flaszkę zabrać z sobą. Prawda?
— Istotnie.
— My jednak zostawimy je wam, gdyż ludzie, znający miejsca, w których złoto leży całymi pokładami, nie troszczą się o kawałek szkła. Przynieście wagę!
— Płacicie złotem?
— Tak.
Sam otworzył worek z kulami i wyjął kilka nuggetów, z których jeden był wielkości gołębiego jaja.
— Do pioruna, gdzieście to znaleźli?
— U siebie.
— A gdzie to jest?
— Mniej więcej w Ameryce. Mam lichą pamięć i przypominam sobie miejsce zwykle dopiero wtedy, kiedy sam potrzebuję pieniędzy.
Gospodarz musiał tę uwagę schować do kieszeni, lecz oczy jego iskrzyły się od żądzy, gdy odważył nugget i wydał resztę w pieniądzach. Wziął złoto po najniższej cenie, pomijając już to, że jego waga mogła także mieć pewne właściwości. Sam jednak schował pieniądze z miną człowieka, któremu nie zależy na tem, czy dostanie o jedną uncyę mniej lub więcej. Pomiędzy kulami nosił on tak, że drudzy o tem nie wiedzieli, wcale pokaźną sumkę. Teraz przypomniały mi się jego słowa, które wyrzekł przy pierwszem naszem spotkaniu, że potrafi tyle znaleźć złota w górach, aby niem wzbogacić przyjaciela.
Teraz skosztowaliśmy piwa. Gdybyśmy tu byli przyszli prosto z sawanny, bylibyśmy może je wypili, ponieważ jednak odświeżyliśmy zrujnowane podniebienia dzięki gościnności donny Elwiry w hotelu Valladolid, nie mogliśmy tego przełknąć. Było jasnem, że gospodarz gotował sam to ale z ziół i innych domieszek i sprzedawał po trzy dolary butelkę. Oto jeden z wielu przykładów, że w kopalniach nie tylko ten się wzbogaca, który samego złota szuka.
Gospodarz nie zadowolił się widocznie uwagą Sama, bo usiadł przy nas i zapytał:
— Czy daleko stąd to miejsce, sir?
— Które? Ja znam cztery czy pięć.
— Aż tyle! To nie może być! Bo w takim razie nie przychodzilibyście do nędznego Yellow-water-ground, gdy nic już znaleźć nie można.
— Czy uwierzycie w to, czy nie, to naprzykład wasza rzecz!
— Bierzecie z sobą zawsze tylko tyle, ile wam potrzeba?
— Tak.
— Co za lekkomyślność, co za nieostrożność. A co będzie, gdy inni zabiorą, że się tak wyrażę, wasze mienie?
— Do tego nie przyjdzie, mości Ale-manie!
— Jabym odkupił od was cośkolwiek, sir?
— Nie zdołalibyście tego zapłacić. Czy macie naprzykład tyle, żeby pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt cetnarów złota wymienić na dolary albo banknoty?
— Do stu piorunów! Aż tyle? Trzebaby się postarać o spólnika, a nawet dwu, albo trzech. Hm, z takim jak Allan Marshall, który przybył tu z kilkoma tysiącami dolarów, a odjechał z prawdziwymi skarbami, możnaby coś zrobić. On rozumiał swój zawód!
— Jakto?
— Miał on pomocnika, którego odprawił, ponieważ go okradł. Ten nam opowiedział, że Marshall pył i małe ziarnka zmienił w Sacramento na banknoty, a większe nuggety zakopał w swoim namiocie, potem zniknął nagle, niewiadomo jak i dokąd.
— Czy miał jakie zwierzęta?
— Tylko jednego konia. Zresztą szukano go tu onegdaj.
— Ach, kto taki?
— Trzej ludzie. Dwaj biali i jeden mulat. Dopytywali się u mnie o niego, a i wy pewnie go znacie.
— Trochę, dlatego chcielibyśmy z nim się spotkać. Dokąd się ci trzej udali?
— Odszukali to miejsce, gdzie był jego namiot, a wróciwszy tu siedzieli potem długo nad papierem, który tam, zdaje się znaleźli. Ja rzuciłem raz na to okiem i poznałem, że była to mapa, albo plan jakiś.
— A potem?
— Pytali o dolinę Short-Rivulet. Gdy im ją opisałem, zarówno jak wiodącą do niej drogę, wyjechali zaraz w tym kierunku.
— Na podstawie samego opisu nie dostaliby się do Short Rivulet!
— Czy wy znacie tę dolinę?
— Byłem tam raz. Czy nie moglibyście pokazać nam miejsca, w którem stał namiot?
— Możecie je stąd zobaczyć. Tam w prawo na zboczu przy krzakach tarniny. Jeśli tam pójdziecie, zauważycie zaraz ślad po ognisku i wszystko.
— A jak się nazywa człowiek, który był jego służącym?
— Fred Buller. Pracuje w drugiej płukarni na lewo, jeśli się idzie z góry.
Skinąłem na Bernarda i wyszedłem z nim ze sklepu. Razem puściliśmy się w górę potoku, a zatrzymaliśmy się dopiero na oznaczonem miejscu. Pracowali tam tylko dwaj ludzie.
— Good day, moi panowie! Który z was jest master Buller? — zapytałem.
— Ja! — odrzekł jeden z nich.
— Czy macie czas odpowiedzieć mi na kilka pytań?
— Jeśli mi się to opłaci. Wiecie, że przy tej pracy każda minuta kosztuje pieniądze.
— Ile chcecie za dziesięć minut?
— Trzy dolary.
— Macie! — rzekł Marshall, podając mu pieniądze.
— Dziękuję, sir! Przeczuwam, że jesteście wielkimi gentlemanami.
— Skorzystacie jeszcze więcej z tej wielkości, jeśli dobrze odpowiecie na pytania! — rzuciłem mu na przynętę.
— Well, sir! Pytajcie!
Temu człowiekowi łotrowstwo z oczu patrzyło. Jak było go podejść! Postanowiłem wobec niego zagrać rolę równego mu draba.
— Czy nie poszlibyście cokolwiek na bok?
— Do dyabła, sir! Macie dobrą broń!
Aha, miał nieczyste sumienie.
— Dobrą broń dla wrogów, a dobre pieniądze dla przyjaciół. Idziecie?.
— Owszem.
Wylazł z wody i oddalił się z nami od brzegu.
— U was byli przedwczoraj trzej ludzie?
— Tak.
— Dwaj biali i jeden mulat?
— Istotnie, a dlaczego pytacie?
— Biali byli ojciec i syn?
— Tak. Mulat to mój i ich znajomy.
— Ach! — nie wiem, skąd mi przyszła nagle ta myśl, której dałem wyraz natychmiast. — Tego mulata ja znam także. Ma na prawym policzku ranę od noża?
— Rzeczywiście, wy znacie kap... wy znacie, sir Shelleya. Gdzieście się z nim zetknęli?
— Swego czasu mieliśmy z sobą interesa, dlatego chciałbym się dowiedzieć, gdzie się teraz znajduje.
— Nie wiem, sir!
Widać było po nim, że prawdę powiedział.
— Czego ci ludzie od was chcieli? — pytałem dalej.
— Sir, dziesięć minut upłynęło już chyba!
— Jeszcze nie. Ale ja wam powiem, że dopytywali się was o waszego dawnego pryncypała master Marshalla. Zresztą dostaniecie za dokończenie rozmowy z nami jeszcze pięć dolarów!
Bernard sięgnął do kieszeni i zapłacił.
— Dziękuję, sir! Wy jesteście zupełnie inni ludzie, niż ci Morgani i Shelley, wam tedy udzielę lepszych wskazówek, aniżeli jemu. Skoro mieliście z nimi interesa, to wiecie zapewne, jaki on sknera. Miał on towarzysza z Sid...
Utknął, przerażony niemal tem słowem, które zaczął wymawiać.
— Sidney-Coves, chcieliście powiedzieć! Znam i to także.
— Tak? Sądzę zatem, że potraficie ocenić, co znaczą drobne przysługi. Gdzie są ci trzej, tego nie wiem, ale szukali tam długo i znaleźli jakiś papier. Gdyby sir Shelley inaczej był ze mną mówił, byłby dostał jeszcze inne papiery.
— A jak należy z wami mówić, aby je dostać?
Na to on roześmiał się nikczemnie i dodał:
— Jak dotąd!
Miał więc na myśli rozmowę dolarami, ten szczwany drab!
— Jakież to są papiery?
— Listy.
— Od kogo i do kogo?
— Hm, sir, boję się zaczynać, skoro nie jestem pewny, czy pomówicie ze mną moim językiem!
— Oznaczcie cenę!
— Sto dolarów!
— Czy trochę nie za dużo? Podchwytujecie listy swego pryncypała, aby je sprzedać kapitanowi rozbójników, a gdy wam ten za nie za mało dawał, zatrzymujecie je nadal, sądząc, że to, o co się usilnie stara sir Shelley, wam nie może zaszkodzić. Przestrzegam jednak, że możecie na tem źle wyjść! Czy nie zadowolilibyście się pięćdziesięcioma?
Wypowiedziałem tylko przypuszczenie, które mi się nasunęło samo na podstawie rozważenia tego, co dotychczas słyszałem. Poznałem jednak natychmiast, że trafiłem w sedno, gdyż przystał odrazu na moją cenę:
— Teraz widzę istotnie, że mieliście wspólne interesa z kapitanem, ponieważ wszystko wiecie. Nie będę już was naciskał i przyjmę pięćdziesiąt.
— Gdzie te papiery?
— Chodźcie do naszego namiotu!
Wróciliśmy kawałek do tego „namiotu“, który w rzeczywistości składał się tylko z czterech ścian ziemnych i rozciągniętej nad niemi podziurawionej pilśniowej dery. W każdym z czterech rogów znajdowało się po jednej dziurze, które, zdaje się, służyły za schowki, bo Buller sięgnął ręką do jednej z nich i wydobył podartą chustkę, pełną rozmaitych przedmiotów. Rozwinąwszy chustkę, wyciągnął dwa listy, które mi podał. Chciałem je już wziąć, lecz on cofnął rękę czemprędzej i oświadczył:
— Za pozwoleniem, sir! Najpierw pieniądze!
— Nie, przedtem muszę przynajmniej przeczytać adres!
— Dobrze! Ja potrzymam listy, a wy się przypatrzycie!
Potrzymał je przed nami, a my spojrzeliśmy na nie równocześnie.
— Dobrze! — zawołałem. — Bernardzie, dajcie mu pieniądze!
Listy były adresowane do ojca Bernarda, ponieważ Allan wcale jeszcze nie wiedział, że go zamordowano. Bernard dobył pośpiesznie pieniądze, chociaż widać było, że wydało mu się to co najmniej osobliwem płacić taką sumę za umyślne, na jego szkodę nawet obliczone przytrzymanie listu przez niegodziwego człowieka. Buller schował pieniądze wysoce zadowolony i chciał już chustkę zawinąć, kiedy nagle błysnęło z niej coś złotego. Bernard sięgnął natychmiast i wyrwał mu z ręki zegarek w szczerozłotych kopertach.
— Dlaczego zabieracie się do mojego zegarka? — zapytał Buller.
— Żeby zobaczyć, która godzina — odrzekł Marshall.
— Nie nakręcony — odpowiedział Buller, skwapliwie sięgając ręką. — Oddajcie, sir!
— Zaraz! — zawołałem, przytrzymując jego rękę. — Jeśli nawet stoi, to dowiecie się przynajmniej, która godzina wybiła.
— Zegarek Allana! — zauważył Bernard zmieszany.
— Naprawdę? Skąd ten zegarek znalazł się w waszym ręku, człowiecze? — zapytałem.
— Co was to obchodzi? — odburknął zuchwale, starając się wyswobodzić.
— Nawet bardzo mię to obchodzi, gdyż ten gentleman jest bratem dawnego właściciela zegarka. Skąd zatem macie zegarek master Marshalla?
Drab znalazł się w wielkim kłopocie.
— On mi go darował — odrzekł.
— Kłamstwo! — odparł Bernard. — Popatrzcie na te kamienie, Charley! Zegarka za trzysta dolarów nie darowuje się służącemu.
— Well, Bernardzie. Przeszukajcie to miejsce, a ja tymczasem przytrzymam tego człowieka.
Trzymałem Bullera za obie ręce, a on usiłował się wyrwać, lecz mu się to nie udało.
— Kto wy jesteście, kto wam dał prawo przeszukiwania mojego namiotu? Zawezwę towarzysza do pomocy i każę was zlynchować! — groził on nam surowo.
— Nie róbcie głupich żartów, człowieku, gdyż master Lynch gotów się dobrać do waszego gardła. Skoro tylko krzykniecie, przycisnę was mocniej — odrzekłem mu.
Trzymałem go lewą ręką za ramię, a prawą za kark. Rabuś zrozumiał, że będąc zupełnie w mojej mocy musi się poddać.
— Nie znajduję nic więcej! — stwierdził Bernard, skończywszy badanie.
— To puśćcie mnie teraz i oddajcie zegarek! — domagał się Buller.
— Powoli, powoli! — odrzekłem. — Przytrzymam was jeszcze, dopóki się nie naradzimy, co z wami zrobić. Jak sądzicie, Bernardzie?
— Ukradł zegarek — odpowiedział Bernard.
— Oczywiście!
— Musi go zwrócić.
— Naturalnie!
— A kara?
— Postąpimy z nim łagodnie. Za zatrzymanie listów i kradzież odda nam zadarmo zegarek i listy.
— Za darmo? Jak to?
— Poprostu tak: odda tych pięćdziesiąt pięć i trzy dolary, będzie to bardzo łaskawie z naszej strony. Sięgnijcie śmiało do kieszeni, ja go przytrzymam!
Mimo jego oporu odebraliśmy mu pieniądze, poczem go wypuściłem. Zaledwie się to stało, wybiegł on z namiotu i popędził do oberży.
Poszliśmy za nim powoli i posłyszeliśmy już zdala wściekłe okrzyki, a wobec tego przyspieszyliśmy kroku. Konie nasze stały przed drzwiami, ale Boba nie było widać. Zajrzeliśmy szybko do środka gospody i znaleźliśmy się na miejscu walki. W jednym kącie stał Winnetou, chwyciwszy jedną ręką Bullera za gardło, a prawą wywijając odwróconą rusznicą, obok niego zaś Sans-ear odpierał ciosy kilku gości. W drugim kącie Bob bronił się dzielnie pięściami i nożem, gdyż strzelbę mu odebrano. Buller, jak się później dowiedziałem, wezwał minierów do pojmania mnie i Bernarda, a Sam sprzeciwił się temu zamiarowi. Ponieważ górnicy byli jeszcze rozzłoszczeni z powodu Jima, a gospodarz nabrał przekonania, że z Sans-earem nie zrobi interesu, nastąpił pod jego osłoną napad, który towarzysze byliby życiem przypłacili, gdybyśmy my dwaj nie byli na czas się zjawili.
Sam i Winnetou mogli jeszcze podołać walce, a przedewszystkiem należało wyrąbać Boba.
— Strzelać tylko w konieczności! Weźcie się do kolby, Bernardzie! — zawołałem.
Z temi słowy rzuciłem się na diggerów, a w niespełna minutę dostał murzyn swoją strzelbę napowrót i jak wypuszczony z klatki tygrys skoczył teraz na wrogów, którzy na nasze szczęście nie mieli broni palnej.
— Ach, Charley! — westchnął z ulgą Sam. — Teraz precz z kolbą, a ująć zato tomahawki naprzykład. Walić tylko na płask!
Posłuchaliśmy rady doświadczonego westmana. Nie była to już walka, lecz zabawa. Ledwie błysnęły nasze wojenne topory, ledwie kilku dostało porządnie po czaszkach, wybiegła cała zgraja przez drzwi, a my zostaliśmy sami z Bullerem i gospodarzem.
— Czy rzeczywiście ukradłeś temu człowiekowi zegarek i pieniądze, Charley? — zapytał Sam.
— Pah! To on ukradł bratu Bernarda listy i zegarek.
— I wy go puszczacie wolno! To mnie zresztą nic nie obchodzi. Ale że tych grabarzy poszczuł na nas, to mnie trochę obchodzi, zato więc naprzykład otrzyma swoją nagrodę!
— Nie zabijesz go, Samie!
— Nie byłby tego godzien! Przytrzymać go, Winnetou!
Apacz chwycił draba tak mocno, że się nie mógł poruszyć, a Sam dobył noża i wymierzył. Nastąpiło krótkie cięcie, okrzyk Bullera i koniec jego nosa upadł na podłogę.
— Tak, mój chłopcze! Nie dobrze jest grozić lynchem doświadczonym i uczciwym westmanom, bo wtedy wtyka się własny nos w niebezpieczeństwo, przyczem mogą go czasem obciąć. A nasz master storeman? O, tam stoi! Chodźcieno tutaj, kochani i pokażcie, o ile łokci nos wasz jest za długi!
Gospodarzowi widocznie nie było przyjemne to zaproszenie, bo postąpił tylko o krok.
— Przypuszczam — rzekł — gentlemani, że za moją gościnę nie zapłacicie mi w ten sposób!
— Gościnę? Nazywacie gościną to, że każecie sobie za pół litra wody z potażem płacić po trzy dolary?
— Oddam wam pieniądze natychmiast!
— Zatrzymajcie je sobie i nie bójcie się! Któż warzyłby potem porter i ale, gdybyśmy wam popsuli rzemiosło. Ale teraz uchodźmy stąd, bo te złotniaki gotowe nam jeszcze raz wsiąść na kark!
Ale Bob nie był z tego zadowolony.
— Massa chcieć iść? Oh, ah, czemu nie ukarać przedtem gospodarza za truciznę? Nigger Bob go ukarać!
Porwał rzeczywiście jedną flaszkę i podał gospodarzowi:
— Wypić flaszkę do żołądka. Prędko, bo Bob zastrzelić!
Gospodarz musiał spełnić rozkaz, ale zaledwie się z jedną flaszką uporał, Bob podał mu drugą.
— Jeszcze pić jedną!
I tę gospodarz wypróżnił.
— Znowu pić jedną!
W ten sposób musiał nieszczęśliwy wypić pięć butelek, przyczem robił miny nad wyraz komiczne.
— Tak, ah, oh, teraz gospodarz wypić pięć razy trzy dolary i mieć w brzuchu dużo kwasu!
Byliśmy więc gotowi do drogi. Winnetou puścił złodzieja, który ściśnięty silnie nie mógł dotąd krzyczeć, ale teraz zaczął wyć tem głośniej. Wskoczywszy na konie, odjechaliśmy w samą porę, gdyż nieopodal domu gromadzili się już poszukiwacze złota ze strzelbami. Szczęściem nie było ich jeszcze wszystkich, dlatego niezaczepieni dostaliśmy się nad Sacramento.
— Gdzie leży Short-Rivulet? — zapytał Bernard.
— Na razie pojedziemy w górę rzeki— odrzekł Sam.
Teraz ruszyliśmy wyciągniętym kłusem, nie zwalniając biegu, dopóki nie oddaliliśmy się na tyle od gospody, że pościg nie mógł już dla nas być groźnym.
— Teraz staniemy! — zawołał Bernard. — Muszę listy przeczytać!
Zeskoczyliśmy z koni i usiedliśmy na ziemi. Marshall rozpieczętował listy i wziął się do czytania.
— To dwa ostanie — rzekł. — Allan skarży się, że mu nie odpowiadamy, a w ostatnim robi następującą ciekawą dla nas uwagę:
„... zresztą idą mi tu interesa lepiej, niż sam przypuszczałem. Pył i ziarnka złota odsyłałem przez pewnych ludzi do Sacramento i San Francisco, gdzie otrzymuję daleką wyższą cenę, aniżeli sam daję. W ten sposób podwoiłem sumę, którą z sobą wziąłem. Teraz jednak opuszczam Yellow-water-ground, gdyż niema tu już ani czwartej części dawnych zysków, a oprócz tego droga stała się tak niepewną, że nie mogę już odważyć się na żadną przesyłkę. Domyślam się nawet ze wszystkich oznak, że bravos chcą odwiedzić mój namiot. Dla tego zniknę stąd niespodzianie, nie zostawiając śladu po sobie, gdyż zbóje gotowi mnie ścigać. Wywiozę stąd więcej, niż sto funtów nuggetów i udam się do doliny Short-Rivulet, gdzie znaleziono miejsca bardzo obfite w złoto, gdzie też niewątpliwie w jednym miesiącu zrobię lepszy interes niż tutaj w czterech. Stąd pojadę przez Lynn do Humboldhaven, a potem okrętem do San Francisco...
— A zatem nasze wiadomości o jego wyjeździe do doliny Short-Rivulet sprawdzają się — odezwał się Sam. — Czy to nie dziwne, Charley? Ci Morgani także o tem wiedzieli. Ale skąd, he?
— Zapewne była o tem jakaś wzmianka na papierze, znalezionym w namiocie.
— Być może — wtrącił Bernard. — Jest tu jeszcze parę słów, które nam może coś w tym względzie wyjaśnią. Oto one:
„... zwłaszcza że nie potrzebuję licznego towarzystwa. Obchodzę się nawet bez przewodnika, gdyż narysowałem sobie wedle najnowszych map plan podróży, któremu się mogę powierzyć.“
— Czyżby ten plan zgubił albo brulion jego niebacznie wyrzucił? — wtrąciłem ja.
— I to nie jest wykluczone — rzekł Sam. — Nie jest westmanem i nie nauczył się tego, że czasem od najdrobniejszej okoliczności zawisło życie naprzykład. A jeśli dotarł tam szczęśliwie, to jeszcze pytanie, jak sobie poradzi z Indyanami Wężami, którzy mają tam swoje wsi, a dalej ku Lewis-fork swoje ostępy myśliwskie.
— Czy oni tacy źli, jak Komancze? — zapytał Bernard z obawą.
— Oni wszyscy jednacy, szlachetni dla przyjaciół, a straszni dla wrogów. My nie mamy powodu ich się obawiać, gdyż byłem u nich przez dłuższy czas i każdy Snake-Indian zna Sans-eara, jeśli nie osobiście, to ze sławy.
— Snake? — zapytał teraz Winnetou. — Wódz Apaczów zna Szoszonów[36], którzy są jego braćmi. Wojownicy Szoszonów są dzielni i wierni. Ucieszą się widokiem Winnetou, który wielekroć palił z nimi kalumet.
W ten sposób spadły nam z serca dwie troski. Zarówno Winnetou, jak i Sama łączyły przyjazne stosunki z tamtejszymi Indyanami i oczywiście obaj znali okolicę, w której należało szukać doliny Short-Rivulet. Obaj więc prowadzili nas dalej.
Teren, przez który musieliśmy teraz przejeżdżać, był przeważnie górzysty, gdyż opuściwszy dolinę Sacramento, zwróciliśmy się w góry San Jose. Była to droga uciążliwa, lecz najprostsza i najkrótsza, dzięki czemu spodziewaliśmy się wyprzedzić obu rozbójników. Byli oni wprawdzie o dwa dni przed nami, ale obrali sobie widocznie inną drogę, gdyż w przeciwnym razie bylibyśmy na ich trop natrafili.
Z gór Józefa skręciliśmy na północny wschód i w tydzień po odjeździe z Yellow-water-ground dostaliśmy się do podnóża potężnej góry o piętnastu milach średnicy, sterczącej jak ścięty stożek nad inne góry. U stóp jej rosły gęsto drzewa liściaste, zbocza zaś nieco wyżej pokryte były nieprzebytą puszczą szpilkową. W samym środku jej podstawy górnej niejako leżało jezioro, zwane dla swego posępnego otoczenia black eye[37]. Do niego wpada od zachodu Short Rivulet.
Skąd się tam wzięło złoto? Z wyższych miejsc nie mogła go spłukać woda, musiało więc chyba być pochodzenia plutonicznego. Podziemne moce, wypędzając w górę ten stożek, wyrzuciły widocznie zarazem skarby złota, dlatego należało przypuszczać, że tam zamiast piasku znajdują się całe żyły i pokłady tego kruszcu, o wiele wydatniejsze aniżeli w dolinie słynnego Sacramento.
Wspinając się na górę, wjechaliśmy w taką dzicz pierwotną, że straciliśmy niemal odwagę, żeby się przecisnąć przez nieprzebyty chaos skał i boru. Lecz im dalej posuwaliśmy się, tem mniej napotykaliśmy trudności. Uciążliwe podszycie leśne niknęło coraz to więcej, aż w końcu znaleźliśmy się w olbrzymim tumie, którego powałę tworzyły gąszcze gałęzi i konarów, wspartą na milionach kolumn, tak grubych niekiedy, że zaledwie trzech ludzi zdołałoby je objąć, a stojących od siebie tu i ówdzie o kilkanaście łokci.
Taka puszcza robi na wrażliwym umyśle takie same wrażenie, jak świątynia na dziecku, wchodzącem do niej poraz pierwszy.
Ze wszystkich stron szumi i wieje dokoła człowieka. Serce przepełnia się dziwnemi uczuciami, wiara zapuszcza korzenie coraz to głębiej i mocniej, a syn ziemi wydaje się sobie tak małym, jak robak, który usiłuje wspiąć się na szczyt gigantycznego dębu, lecz zanim tam dojdzie, dawno już żyć nie będzie. Tak samo dzieje się z człowiekiem, który uważa siebie za pana stworzenia, a właściwie tylko z łaski Boga otrzymał jako niezasłużony dar pierwsze miejsce pomiędzy ziemskiemi stworzeniami.
Tak wspinaliśmy się zwolna, lecz ciągle pod górę, dopóki nie dostaliśmy się na ową równinę, po której już łatwiej jechało się naprzód. Pod wieczór dotarliśmy do południowego brzegu „Czarnego Oka“, którego głębokie, nieruchome wody błyszczały ku nam fosforycznym blaskiem jak zagadka, której rozwiązanie sprowadza nieuniknioną śmierć.
W dolinie nie było już słońca, tu jednak zapadał dopiero zmrok wieczorny, dzięki czemu mogliśmy jeszcze część brzegów dobrze przeszukać.
— Jedziemy dalej? — zapytał Marshall, pragnąc jak najprędzej brata zobaczyć.
— Moi bracia rozłożą się tu obozem! — rzekł Winnetou krótko i dobitnie, jak to było jego zwyczajem.
— Well — zgodził się Sam. — Jest tu pyszny mech na łoża, a nad wodą trawa dla koni. Jeśli sobie teraz wyszukamy zakryte miejsce, do czego naprzykład później czasu by nam nie starczyło, to możemy nawet rozniecić małe indyańskie ognisko, aby upiec indyka, zastrzelonego przez Boba.
Tak, Bob dziś poraz pierwszy upolował coś do jedzenia i był wcale dumny z tego niezbitego dowodu, że jest pożytecznym człowiekiem w naszem towarzystwie. Wkrótce znaleźliśmy miejsce, jakiego sobie Sam życzył i rozłożyliśmy się obozem.
Niebawem zapłonął ogień, a Bob zajął się gorliwie obdzieraniem z piór charakterystycznego północno amerykańskiego ptaka. Tymczasem zapadła noc zupełnie czarna, a w migotliwem świetle ogniska wystąpiły pnie, konary i gałęzie w dziwacznej postaci. Upiekliśmy indyka, a zjadłszy tę wspaniałą wieczerzę, spaliśmy spokojnie do rana.
O świcie ruszyliśmy dalej i dotarliśmy niebawem do doliny Short-Rivulet. Jak wskazywała jego nazwa[38], przyjmował ten potok tylko słabe dopływy z kilku kopiastych wzgórz i prawdopodobnie w porze gorącej zupełnie wysychał.
Zastaliśmy tu zburzone namioty, skopane złotodajne miejsca i wszędzie ślady gwałtownej walki.
Nie ulegało wątpliwości, że na poszukiwaczy złota napadli rozbójnicy. Nigdzie jednak nie widzieliśmy trupów.
Po dłuższych poszukiwaniach zobaczyliśmy po drugiej stronie pod drzewami trochę większy namiot. Był on także podarty, pocięty i poszarpany. Ani jeden ślad, ani jeden najdrobniejszy przedmiot nie wyjaśniał, do kogoby należał ten namiot.
Jakże rozczarował się Bernard w swych nadziejach, że zastanie tu brata!
— Tu mieszkał Allan! — rzekł stanowczo.
Przeczuwał to, a przeczucie mogło być słuszne. Objechaliśmy dokoła dolinę, otoczoną puszczą i natrafiliśmy na ślady, które prowadziły zachodniem zboczem góry. Tamtędy niewątpliwie wynieśli się rozbójnicy.
— Allan chciał się stąd udać przez Lynn do Humboldshaven, a zbóje puścili się za nim — zauważył znowu Bernard.
— Zapewne, jeżeli umknął — odrzekłem. — Ta okoliczność, że nie widać trupów, nie dowodzi jeszcze, że napadnięci uszli. Przypuszczam, że zabitych wrzucono do jeziora.
Głęboko pod wodami Black-eye leżeli może teraz ludzie, którzy marzyli o bogactwie, o szczęściu i rozkoszach. Ciemny demon, zwany złotem, wyrwał ich z tych marzeń i wtrącił w objęcia śmierci.
— A kim byli mordercy? — zapytał groźnie Marshall.
— Mulat i obydwaj Morgani, którzy tak długo nam umykali, pomimo że byliśmy tuż za nimi.
— Ale teraz będą już nasi, — rzekł Sans-ear — a wówczas tylko Sam Hawerfield będzie miał prawo z nimi się załatwić, bo ma z nimi rachunki.
— A zatem naprzód i za nimi!
Trop nie był tak wyraźny, żebyśmy mogli zliczyć poszczególne ślady, dalej jednak w lesie jechał każdy swoim torem i naliczyliśmy dwadzieścia zwierząt. Przez długi czas przypatrywałem się dokładnie odciskom z następującym wynikiem, który przedstawiłem towarzyszom:
— Jest szesnastu jeźdźców, a cztery objuczone muły. Kopyta tych ostatnich odcisnęły się ostrzej, a że to muły, poznać po tem, że często bardzo się narowiły. Rozbójnicy nie zdołają tak prędko naprzód się posuwać, jest więc nadzieja, że dojdziemy do nich, zanim dościgną Allana.
Popołudniu dotarliśmy do miejsca, gdzie nocowali po raz pierwszy. Po małym odpoczynku nie przerywaliśmy pochodu, dopóki było trop widać i położyliśmy się spać tylko na kilka godzin. O świcie ruszyliśmy znowu dalej i już przed południem przybyliśmy na miejsce ich drugiego noclegu, czyli zbliżyliśmy się do nich o jeden dzień.
Wieczorem chcieliśmy się dostać do górnego Sacramento, spływającego tu z Shasta i spodziewaliśmy się dopędzić zbójów nazajutrz. Tymczasem spotkała nas wielce niemiła przeszkoda. Oto trop się podzielił. Sacramento tworzy tu wielki łuk, ku któremu właśnie jechaliśmy wprost. Stąd jednak skręcał trop mułów i sześciu jeźdźców na lewo, aby łuk przeciąć, tymczasem reszta zatrzymała poprzedni kierunek.
— All devils, to fatalne — rzekł Sam. — Czy to podstęp wojenny, czy na przykład przypadek?
— Względem nas pewnie tylko przypadek — odrzekłem.
— Ale czemu się dzielą? — zapytał Bernard.
— To bardzo łatwo zrozumieć — odpowiedziałem. — Muły, niosące zdobycz z nad Black-eye, przeszkadzają rabusiom w szybkiej jeździe. Ci dlatego wysyłają transport naprzód, a sami puszczają się pośpieszniej za Allanem. Gdy mu jego mienie odbiorą, połączą się znowu gdzieś nad Sacramento.
— Well, zostawmy zatem muły na przykład, a jedźmy za rozbójnikami. Moja Tony oddawna już gniewa się na mnie za to, że posuwamy się naprzód jak ślimaki!
— Ej, czy to nie przesada! Zresztą należy tu rozważyć jeszcze jedno, Samie. Którego z obu Morganów zastrzegasz sobie?
— Zounds! Jak możesz pytać w ten sposób, Charley? Oczywiście, że obu!
— Hm, to się nie uda!
— Dlaczego?
— Muły niosą złoto. Jeśli Fred Morgan je odsyła, to komu je powierzy?
— No?
— Rozumie się, że nikomu innemu tylko synowi.
— Masz słuszność. Ale co czynić?
— Którego chciałbyś mieć prędzej?
— Starego.
— To dobrze; a więc naprzód i to prosto przed siebie!
Przeprawiliśmy się rzeczywiście o przedtem oznaczonym czasie przez Sacramento i rozbiliśmy obóz po drugiej stronie. Nazajutrz rano ruszyliśmy dalej tropem, ciągle wyraźnym. W południe dostaliśmy się na dolinę, gdzie ślady były tak świeże, że oddział nie mógł być dalej jak o pięć mil przed nami.
Teraz natężyliśmy konie, gdyż musieliśmy się do ściganych tak zbliżyć, żebyśmy mogli podejść nocny ich obóz. Wszyscy prawie byliśmy w gorączkowem podnieceniu, mając przed sobą morderców, których tak długo szukaliśmy daremnie. Mój kary ogier niósł mnie ciągle przodem, a tuż za nim biegł człapak Apacza. Wtem pokazało się takie mnóstwo śladów, że musiało tam być przynajmniej stu jeźdźców. Na ziemi widniały ślady walki, a na wielkolistnej roślinie ujrzałem nawet krew skrzepłą!
Zbadaliśmy dokładnie całe to miejsce. W lewo prowadziły na dolinę ślady trzech koni, a szeroki trop kopyt wiódł prosto.
Ruszyliśmy tropem szerokim i to z największym pośpiechem. Jeźdźcy byli napewno Indyanami, a ponieważ Allan nie wyprzedził ich bardzo, przeto mógł łatwo wpaść im w ręce. Ujechawszy może milę, ujrzeliśmy przed sobą namiot indyańskiego obozu.
— Szoszoni! — rzekł Winnetou.
— Węże! — potwierdził Sam, prowadząc nas prosto do obozu.
W samym środku stało przeszło stu Indyan, zgromadzonych dokoła wodza. Na nasz widok pochwycili za strzelby i tomahawki i otworzyli koło.
— Ko-tu-cho! — zawołał Winnetou, podjeżdżając do wodza tak gwałtownie, jak gdyby go chciał stratować, i osadził konia tuż przed nim.
Zagadnięty nie drgnął nawet powieką na tę karkołomną sztuczkę Apacza, teraz jednak wyciągnął rękę i powitał go:
— Winnetou, wódz Apaczów! Radość gości wśród wojowników Szoszonów, a rozkosz w sercu ich wodza, gdyż Ko-tu-cho pragnął zobaczyć się z walecznym bratem swoim Winnetou!
— A ze mną nie? — zapytał Sam. — Czyli wódz Wężów nie zna już przyjaciela swego, Sans-eara?
— Ko-tu-cho zna wszystkich swoich przyjaciół i braci. Niechaj będą pozdrowieni w wigwamach jego wojowników!
Wtem przeszył powietrze przeraźliwy krzyk. Oglądnąwszy się w tej chwili, zobaczyłem jak Bernard klęczał obok jakiejś postaci, leżącej na ziemi. Postąpiłem do niego czemprędzej i przekonałem się, że człowiek, leżący przy chacie, już nie żył; kula przebiła mu piersi. Był to biały i tak podobny do Bernarda, jak brat do brata. To podobieństwo pouczyło mię o wszystkiem niestety!
Towarzysze nasi podeszli również bliżej, lecz nikt nie przemówił ani słowa. Bernard klęczał w milczeniu nad zamordowanym, całował jego usta, czoło i policzki, odgarniał mu z twarzy powichrzone włosy i obejmował go rękoma za szyję. Potem podniósł się i zapytał:
— Kto go zabił?
Wódz odpowiedział:
— Ko-tu-cho wysłał wojowników, żeby ćwiczyli konie. Ci zobaczyli trzy blade twarze, a za niemi więcej prześladowców, również białych. Kiedy czternastu ludzi ściga trzech, to ścigający nie są ani dobrzy, ani waleczni. To też moi wojownicy pośpieszyli tym trzem z pomocą. Lecz wtedy tych czternastu wystrzeliło, a jedna kula ugodziła tę bladą twarz. Potem czerwoni wojownicy wzięli jedynastu do niewoli, a trzech uciekło. Ta blada twarz zmarła na ich rękach, a owi dwaj, którzy z nim byli, spoczywają na rogożach w wigwamie.
— Muszę ich widzieć w tej chwili! Ten zabity jest mój brat, syn mojego ojca, — dodał Bernard, przypomniawszy sobie dalsze znaczenie, które ma słowo „brat“ u dzikich.
— Mój biały brat przybył z Winnetou i Sansearem, przyjaciółmi Szoszonów, Ko-tu-cho tedy uczyni, czego on żąda. Niech mój brat pójdzie za mną!
Zaprowadzono nas do wielkiego namiotu, gdzie leżeli jeńcy ze związanemi nogami i rękami. Mulat z blizną na prawym policzku był także z nimi. Obu Morganów nie było widać.
— Co moi bracia zrobią z temi blademi twarzami? — zapytałem.
— Czy biały brat zna ich także?
— Znam. To rozbójnicy, którzy mają na sumieniu śmierć wielu ludzi.
— W takim razie osądzą ich biali bracia.
Porozumiałem się z towarzyszami spojrzeniem i odpowiedziałem:
— Zasłużyli na śmierć, lecz my nie mamy czasu ich sądzić. Oddamy ich naszym czerwonym braciom.
— Mój brat słusznie postąpi!
— Gdzie są ci biali, którzy byli przy zabitym?
— Niech moi bracia pójdą za mną!
Wprowadzono nas do drugiego namiotu, w którym spali dwaj ludzie, ubrani jak tropeirowie. Zbudzono ich, lecz z odpowiedzi ich przekonaliśmy się, że stosunek ich do Allana był czysto służbowej natury. Wyjaśnienia ich w tej sprawie były bardzo powierzchowne. Wróciliśmy do zabitego.
Bernard przebył twardą szkołę w ostatnich miesiącach. Wzmocnił się na duchu i na ciele, ale ręce mu drżały, gdy badał kieszenie tak długo szukanego brata. Zabrał z nich wszystko, co zawierały. Przypatrywał się pilnie znanym sobie przedmiotom, a gdy otworzył notatkę i zobaczył ukochane pismo, jął całować kartki i wybuchnął gorzkiem szlochaniem. Ja stałem zaraz obok niego i nie zdołałem także powstrzymać łez.
Szoszoni stali nieopodal, a po twarzy dowódzcy przemknęło coś, jakby pogarda dla naszej słabości. Winnetou, nie mogąc znieść tego, wskazał na nas i rzekł:
— Niechaj wódz Szoszonów nie sądzi, że to są baby. Brat zabitego walczył z palowcami, z Komanczami i okazał dłoń mocną, a mój czerwony brat zna tę drugą bladą twarz: to Old Shatterhand.
Lekki pomruk przebiegł szeregi Wężów, ich wódz zaś przystąpił bliżej i podał nam rękę.
— Ten dzień obchodzić będą uroczyście we wszystkich wigwamach Szoszonów. Bracia moi zatrzymają się w naszych chatach, będą jeść u nas mięso, pić fajkę przyjaźni i przypatrywać się zabawom naszych wojowników.
— Biali mężowie będą gośćmi czerwonych braci, ale nie dzisiaj, wrócą jeszcze później. Zostawią zwłoki i mienie zabitego i popędzą natychmiast za mordercami — odrzekłem.
— Tak — potwierdził Bernard. — Zostawię tu Allana i jego służących i nie zaczekam ani minuty. Kto idzie z nami na pościg?
— Oczywiście, że wszyscy! — zapewniłem stroskanego towarzysza.
Winnetou i Sam przystąpili do swoich koni. Wódz Szoszonów wydał swoim kilka cichych rozkazów. Przyprowadzono mu pysznego, po indyańsku okulbaczonego rumaka.
— Kotucho pójdzie ze swoimi braćmi. Własność zmarłej bladej twarzy przechowa się w wigwamie wodza, a kobiety jego będą opłakiwały zabitego.
Oto był owoc krótkich odwiedzin u Indyan Snake; zabraliśmy z sobą dzielną siłę na pościg za mordercami.
Ze stanu ich śladów, zupełnie dobrze widocznych, wynikało, że wyprzedzili nas o dwie godziny drogi, ale konie nasze, jak gdyby rozumiejąc nasz zamiar, zmiatały tak przez równinę, że iskry byłyby krzesały, gdyby pędziły po kamienistym gruncie. Tylko gniady Boba okazywał zmęczenie, ale murzyn ciągle go zachęcał do pośpiechu, dlatego musiał kroku dotrzymać.
— Hoh, hih, hiiih! — ryczał. — Koń musieć biec, gnać, żeby Bob złapać zabójców dobrego massy Allana!
Minęło już pół popołudnia, a morderców należało doścignąć przed wieczorem. Po trzech godzinach szalonej jazdy zsiadłem z konia, aby trop zbadać. Odciski były nadzwyczaj ostre, chociaż ziemia porosła była krótką trawą; nie podniosło się było jeszcze ani jedno źdźbło. Zbóje mogli więc być najwyżej milę przed nami.
Od czasu do czasu przykładałem do oczu lunetę, aby w kierunku tropu przeszukać widnokrąg, wreszcie ujrzałem trzy punkty, zwolna pozornie posuwające się przed nami.
— Tam są na przedzie! — rzekłem.
— Halloo, na nich! — krzyknął Bernard i podpędził konia.
— Powoli! — zawołałem nań.— To nam się na nic nie przyda; otoczyć ich musimy. Mój ogier i koń wodza wytrzymają jeszcze jazdę. Ja pojadę w prawo, Kotucho w lewo. W dwadzieścia minut prześcigniemy ich niepostrzeżenie, a potem wy ruszycie na nich.
— Uff! — potwierdził wódz Szoszonów i jak strzała puścił się w lewą stronę.
Ja udałem się równie prędko w prawo, a w dziesięć minut straciłem towarzyszy z oczu, chociaż oni także naprzód jechali. Mój wierzchowiec nie okazywał znużenia pomimo trudów dni ostatnich; nie miał ani płatka piany na pysku i ani śladu potu na gładkiej skórze, a sadził naprzód tak elastycznie, jak gdyby jego pięknie zbudowane ciało było z kauczuku.
Po piętnastu minutach zboczyłem w lewo i już wkrótce przez lunetę ujrzałem zbrodniarzy z boku za sobą, wodza zaś Wężów choć nieco w tyle poza mną, jednak także przed nimi. Obaj zwróciliśmy się teraz ku mordercom.
Ponieważ jechaliśmy naprzeciwko siebie, przeto wkrótce nas zauważyli. Spojrzeli poza siebie i spostrzegli, że stamtąd także ich ścigano. Pozostał im tylko jeden środek ucieczki, to jest przebić się pomiędzy nami. Rzucili się więc ku Szoszonowi.
— Teraz wytrwaj, mój kary!
Wydawszy ten ostry przeraźliwy okrzyk, który wytresowanego po indyańsku konia podnieca do wytężenia wszystkich sił, podniosłem się w strzemionach, aby koniowi jak najbardziej ulżyć ciężaru i ułatwić oddychanie. Tak pędzi jeździec tylko wtedy, gdy za jego plecami szaleje pożar preryi.
Wtem jeden z morderców, w którym natychmiast poznałem Freda Morgana, zatrzymał konia i przyłożył strzelbę do policzka. W tej samej chwili, kiedy błysnął strzał, runął wódz Szoszonów razem z koniem, jakby rażony piorunem. Sądziłem, że albo on, albo rumak jego został zabity, i wydałem okrzyk jak wściekły, lecz na szczęście pomyliłem się, gdyż w następnej chwili Kotucho zerwał się i rzucił na zbójów. Była to jedna ze sztuczek, których Indyanie latami uczą swoje konie. Jego ogier wytresowany był w ten sposób, że na oznaczone słowo padał błyskawicznie na ziemię, a kula musiała ponad nim przelecieć.
Gdy wódz Szoszonów tomahawkiem już powalił był jednego zbója, wpadłem ja na Freda Morgana. Postanowiłem pochwycić go żywcem i nie zważałem na to, że skierował ku mnie rusznicę, w której miał jeszcze drugi nabój. Koń jego nie stał spokojnie; huknął strzał, a kula przebiła się przez rękaw mojej bluzy.
— Hurra, tu jest Old Shatterhand! — zawołałem.
Świsnęło lasso, koń mój obrócił się i pocwałował wstecz, ja poczułem silne szarpnięcie i oglądnąłem się poza siebie. Pętla przycisnęła Morganowi obie ręce do ciała i pociągnęła go za mną. Równocześnie ujrzałem, że już Sam z dwoma towarzyszami przybiegł na miejsce. Trzeci zbój wystrzelił do Bernarda, lecz w tej samej chwili położyły go trupem kule Sama i wodza Szoszonów.
Zeskoczyłem z konia. Nareszcie mieliśmy w ręku Freda Morgana! Był ogłuszony upadkiem z konia. Zdjąłem z niego moje lasso i związałem go jego własnem. Tymczasem nadciągnęli i inni. Bob pierwszy zsiadł prędko z konia i dobył noża.
— Oh, ah, nigger Bob być tutaj z nożem i zakłuć powoli na śmierć złego zbója, mordercę!
— Stój! — zawołał Sam, chwytając murzyna za rękę. — Ten człowiek mój!
— Czy tamci nie żyją? — zapytałem.
— Obaj! — odrzekł Bernard, któremu krew płynęła z ramienia.
— Jesteście ranni?
— Tylko draśnięty.
— I to nie dobrze, gdyż mamy jeszcze daleką jazdę przed sobą. Musimy dopędzić muły! Co zrobimy z Morganem?
— On mój! — powtórzył zawzięty Sam. — Ja mam o tem rozstrzygać. Oddaję go master Bernardowi i Bobowi, którzy go zawiodą do obozu Szoszonów i przypilnują tam, dopóki my nie powrócimy. Bernard naprzykład ranny i z bratem ma do czynienia; Bob musi być przy nim, a nas czterech wystarczy, jak sądzę, na sześciu ludzi z mułami.
— Plan dobry, a zatem do dzieła!
Morgana przywiązano troskliwie do konia, a Bernard i Bob wzięli go w środek i udali się do obozu Szoszonów. My zostaliśmy jeszcze na miejscu, aby dać koniom odsapnąć i trochę popaść.
— Długo nie możemy tu bawić — zauważyłem. — Musimy jeszcze skorzystać z dnia, aby naprzód podążyć.
— Dokąd jadą moi bracia? — spytał Kotucho.
— Ku wodom Sacramento, pomiędzy górami San John i San Josef — odrzekł Sam.
— W takim razie niechaj moi bracia będą spokojni! Wódz Szoszonów zna każdy krok drogi do tych wód. Mogą paść swoje konie, a potem nocą pojechać.
— A jednak nie powinniśmy byli tak prędko odesłać Morgana, lecz o niejedno wypytać go przedtem — wtrącił Sam.
— Czemu?
— Należało go przesłuchać.
— To później uczynimy, a właściwie to wcale nie jest potrzebne. Wina jego stokroć dowiedziona.
— Ale mogliśmy się od niego dowiedzieć, gdzie się miał spotkać z mułami!
— Pshaw! Czy sądzisz naprawdę, że byłby nam to zdradził?
— Przypuszczam!
— To się grubo mylisz. On nie wyda nam pod nóż syna i zrabowanych skarbów, będąc zwłaszcza przekonanym, iż losu swego nie zmieni.
— Mój brat Szarlih ma słuszność! — potwierdził Winnetou. — Oczy czerwonych i białych myśliwców są dość bystre, by znaleźć ślady mułów.
Wódz Apaczów dobrze mówił, chociaż bylibyśmy oszczędzili czasu, gdybyśmy się byli dowiedzieli o miejscu spotkania Morgana z synem i towarzyszami.
— Kogo moi bracia szukają? — zapytał Szoszon wbrew zwyczajowi czerwonych, którzy nie okazują nigdy ciekawości wobec obcych. Tu jednak znajdował się wobec ludzi, których uważał za równych sobie i mógł odstąpić od tej zasady.
— Towarzyszy morderców, których pojmali wojownicy Szoszonów — odpowiedziałem.
— Ilu ich jest?
— Sześciu.
— Tych potrafi zabić jeden z moich braci. Znajdziemy ich i sprowadzimy do tamtych.
Gdy zmrok zapadał, konie były już tak pokrzepione na siłach, że mogliśmy je nanowo natężyć. Wskoczywszy z nową otuchą na siodła, powierzyliśmy się przewodnictwu wodza, który jechał przed nami przez cały wieczór i całą noc z taką pewnością siebie, że dowiódł nam prawdy słów swoich, co do znajomości każdego kroku tej drogi.
Prerya leżała już od dawna za nami. Teraz przejeżdżaliśmy to przez góry, to znów przez doliny, to po krótkich przestrzeniach lasu i sawanny. Odpocząwszy nad ranem, ruszyliśmy dalej w tym samym kierunku, aż wreszcie ujrzeliśmy przed sobą dolinę Sacramento.
Zjechaliśmy tam wprost ku temu miejscu, z którego w prawo i w lewo wrzynała się w góry boczna dolina, gdzie też znajdował się dom, utworzony przez ziemne ściany, obite deskami. Nad drzwiami widniał napis „Hotel“. Właściciel jego obrał bardzo dobry punkt dla swej siedziby. Dowodziła tego frekwencya, jaką się cieszył, gdyż przed domem stało mnóstwo wozów, koni wierzchowych i jucznych, wnętrze zaś nie mogło widocznie wszystkich pomieścić, skoro poustawiane na dworze stoły i ławki były silnie obsadzone.
— Czy wstąpimy tam, aby się czegoś dowiedzieć? — spytał mnie Sam.
— A masz jeszcze nuggety na ale z Bostonu w Staffordshire? — odrzekłem, śmiejąc się.
— Znajdą się jeszcze!
— To wejdźmy!
— Tylko nie do środka, jeśli jesteś tak łaskawy, gdyż mało co tak lubię, jak garść swobodnego świeżego powietrza.
Podjechaliśmy przed dom, przywiązaliśmy konie i usiedliśmy za ścianą, zbitą z desek, na której uderzał w oczy dumny napis: weranda.
— Co panowie piją? — spytał Ganymed, który się zaraz zjawił.
— Piwo. A ile kosztuje? — odpowiedział Sam.
Aha. Poczciwy westman był dzisiaj przezorniejszy, niż w Yellow-water-ground.
— Porter pół dolara, ale tak samo.
— Prosimy o porter!
Służący przyniósł cztery flaszki, postawił przed nami i oddalił się czemprędzej. Mimo jego pośpiechu chciał Sam rozpocząć go wypytywać, gdy wtem ja, rzuciwszy okiem przez dziurę, służącą jako okno od strony drogi, dałem mu wczas jeszcze znak ręką.
Oto jedną z bocznych dolin zjeżdżało sześciu ludzi, z których dwaj prowadzili cztery muły za cugle, a pierwszym z nich nie był nikt inny, tylko Patrik Morgan. Stanęli przed hotelem, przywiązali swoje zwierzęta i zajęli miejsce przy jednym ze stołów, pod naszem oknem. Jednem słowem zrobili tak, jak tylko mogliśmy sobie życzyć.
Dlaczego jednak muły ich nie były już objuczone? Schowali zapewne przedmioty zrabowane w jakiejś kryjówce i wybrali się na schadzkę z towarzyszami.
Zamówili brandy i zaczęli rozmowę, z której rozumieliśmy każde słowo.
— Czy też spotkamy już waszego ojca i kapitana? — spytał jeden z nich.
— Być może — odrzekł Patrik. — Mogli jechać prędzej od nas, a z Marshallem załatwili się chyba bez trudu. Miał przecież tylko dwu towarzyszy.
— To wysoce nierozważny człowiek, że wioząc z sobą takie skarby, odbywał podróż tylko samotrzeć.
— Tem lepiej dla nas! Był on, jak się zdaje, zawsze nieostrożny, gdyż nie byłby w Yellow-water-ground wyrzucił planu podróży. Ale, do wszystkich dyabłów, co to?
— Co?
— Przypatrzcie się tamtym koniom!
— Troje pysznych zwierząt, ale czwarte, to prawdziwa osobliwość. Któryż rozumny człowiek siada na taką kreaturę!
Sam ścisnął pięści.
— Dam ja wam kreaturę, że naprzykład wyskoczycie ze skóry! — mruknął półgłosem.
— Ten koń to rzeczywiście unikat. Jakkolwiek tak wygląda, to jednak jest to jeden z najsłynniejszych koni na dzikim Zachodzie. Wiecie, czyj jest?
— No?
— Sans-eara.
— Do stu piorunów! On podobno jeździ na takim koźle!
— On więc jest tu rzeczywiście! Pijcie prędko i ruszajmy stąd! Miałem z nim raz małe spotkanie i nie chciałbym, żeby mnie poznał.
— Nie uda ci się jednak tego uniknąć — mruknął Sam.
Owych sześciu wsiadło na koń i odjechali.
— Oto ludzie, których szukamy — wyjaśniłem Szoszonowi. — Moi czerwoni bracia prześcigną ich, a ja z Samem pojadę za nimi. Potem weźmiemy ich między siebie:
— Uff! — odrzekł Kotucho i powstał.
Obaj z Winnetou usiedli na konie. Sam zapłacił za porter, wcale niezły, poczem ruszyliśmy za Patrikiem, trzymając się zawsze tak, żeby nas nie dostrzegł.
Okolica osamotniała niebawem, a gdy dostaliśmy się na obszary, gdzie nie mogły już nas osłonić ani zarośla, ani zakręty, rozpuściliśmy konie i dopędziliśmy tych obwiesiów, zanim się domyślili, że to ich dotyczy. Tuż przed nimi znajdowali się Winnetou i Kotucho.
— Good day, master Meerkroft! — rzekł Sam. — Czy to ciągle jeszcze te konie, które ukradliście Komanczom?
— S’death! — zaklął zagadnięty i porwał strzelbę, lecz zrzucono go z konia, zanim zdołał wypalić.
Obaj wodzowie jechali tylko trochę przed tym zbójem, a lasso Winnetou owinęło mu się dokoła ramion. W jednej chwili rozprószyło się pięciu innych. Sam i Szoszon wystrzelili do nich i chcieli już za nimi popędzić.
— Stójcie, dajcie im pokój! — zawołałem. — Głównego łotra przecież mamy!
Nie usłuchali jednak. Huknęły jeszcze dwa strzały, a piątego zrzucił z konia goniący za nim Kotucho.
— Cóż wy robicie? — złajałem Sama, — Ich ślady zaprowadziłyby nas pewnie na miejsce schadzki, a potem tam, gdzie ukryli swe skarby.
— Morgan będzie nam to musiał powiedzieć!
— Nie zechce!
Pokazało się wkrótce, że miałem słuszność, gdyż pomimo gróźb nie dał odpowiedzi na żadne z naszych pytań. Złoto, z powodu którego tylu ludzi musiało postradać życie, przepadło; deadly dust!
Przywiązaliśmy Patrika, jak przedtem jego ojca, do konia, przejechaliśmy, aby „hotel“ ominąć, przez Sacramento, który tu nie był głęboki, i dostaliśmy się do gór nie zaczepieni przez nikogo.
Także podczas całej dalszej jazdy nie można było z jeńca ani słowa wydobyć. Dopiero gdy znalazłszy się przed obozem, ujrzał wychodzącego naprzeciwko nas jubilera, mruknął przez zęby jakieś przekleństwo. Zabrałem go do namiotu, gdzie znajdowała się reszta pojmanych, a między nimi jego ojciec.
— Mr. Morgan, przedstawiam wam syna, za którym pewnie tęskniliście bardzo — rzekłem do niego.
Stary błysnął ku mnie wściekłemi oczyma, lecz nie wyrzekł ani słowa. Ponieważ zbliżał się wieczór, przeto sąd nad jeńcami należało odłożyć do jutra. Zjedliśmy wieczerzę w namiocie wodza jako jego goście i zapaliliśmy kalumet pokoju. Potem udał się każdy do przeznaczonego dlań namiotu.
Znużony wysiłkami ostatnich dni, spałem nadzwyczajnie twardo, na co zresztą mogłem sobie tu w obozie pozwolić. Na preryi nie było to dopuszczalne. Czy śniłem, czy też była to prawda? Walczyłem z dzikiemi postaciami, które otaczały mnie wrogo, by mi zadać śmierć. Waliłem dokoła siebie jak wściekły, lecz nieprzyjaciele wyrastali tuzinami z ziemi. Pot spływał mi z czoła, poczułem, że nadchodzi dla mnie ostatnia godzina, poraz pierwszy opanowało mię śmiertelne przerażenie. Był to sen i strach zbudził mnie wkońcu, lecz skoro tylko otworzyłem oczy, posłyszałem na dworze okropny zgiełk.
Zerwałem się natychmiast i nie ubrawszy się nawet całkiem, pochwyciłem za broń i wybiegłem. Jeńcy zdołali się uwolnić w jakiś, nawet potem niewytłómaczony, sposób, wymknęli się z namiotu i chcieli liczne na szczęście straże zaskoczyć.
Ze wszystkich namiotów wyskakiwały bronzowe postaci Indyan, jeden z nożem, drugi z tomahawkiem, trzeci ze strzelbą w ręku. Zaraz także nadbiegł Winnetou i jednym rzutem oka objął sytuacyę, rozgrywającą się w świetle ognisk strażniczych.
— Dokoła obozu! — huknął w sam środek zbiegowiska i natychmiast pomknęło blizko ośmdziesiąt postaci pomiędzy namioty.
Z tego wszystkiego wywnioskowałem, że mój udział w walce nie jest koniecznie potrzebny, tembardziej że jeńcy nie mieli broni palnej, a Indyanie przewyższali ich liczbą dziesięćkrotnie, a gdy nadto usłyszałem w tej wrzawie głos Sama, uspokoiłem się zupełnie. I rzeczywiście, w niespełna dziesięć minut zabrzmiał krzyk przedśmiertny ostatniego z zabitych. Zobaczyłem z daleka jego blade oblicze, był to Fred Morgan, którego dosięgnął nóż Sans-eara.
Zwolna wyszedł mały westman z pomiędzy namiotów, a dostrzegłszy mnie, zapytał:
— Charley, czemu nam nie pomogłeś?
— Sądziłem, że sami podołacie.
— Well, tak się też stało. Ale gdybym ja był nie siedział przed namiotem, byliby naprzykład uciekli. Leżałem tuż przy ścianie i usłyszałem szmer wewnątrz. Natychmiast zawiadomiłem straże, by lepiej uważały.
— Czy który umknął?
— Nikt! Policzyłem ich dokładnie. Inaczej jednak przedstawiałem sobie obrachunek z Morganami.
To rzekłszy, usiadł przedemną i zaczął na swojej strzelbie nacinać upragnione od dawna dwa karby.
— No, ci, których kochałem, są już pomszczeni, a teraz niechaj śmierć przyjdzie, choćby dziś, albo jutro!
— Raczej powinniśmy jak prawdziwi chrześcijanie zakończyć tę przykrą sprawę modlitwą: Niechaj Bóg będzie dla nich łaskawym sędzią!
— Well, Charley! Nad ich grobem ustaje moja nienawiść. Niechaj dostąpią przebaczenia!
Poszedł zwolna i wsunął się do namiotu.
Nazajutrz odbyła się smutna uroczystość: pochowano Allana. W braku trumny owinięto go kilkoma bawolemi skórami. Szoszoni zbudowali z kamieni czworobok, w którym złożono zwłoki, poczem wzniesiono nad tem piramidę. Na jej szczycie zatknąłem krzyż z gałęzi, jako zwycięski znak zbawienia. Na prośbę Bernarda przemówiłem krótko a serdecznie nad grobem Allana i pomodliłem się głośno za jego duszę. Wszyscyśmy przejęci byli wzruszeniem z powodu zgonu pełnego nadziei człowieka, a nawet Szoszoni, stojący dokoła w poważnem milczeniu, złożyli ręce, łącząc się z nami w żałobie.
Po pogrzebie nie pozwolili Wężowie Bernardowi oddać się boleści. Cały tydzień jeszcze spędziliśmy tam na łowach, zabawach wojennych i innych rozrywkach. Wreszcie pożegnawszy gościnnych Indyan, powróciliśmy do San Francisco...
Senat i Izba przedstawicieli Stanów Zjednoczonych postanawiają niniejszem:
1. Kraina, położona w granicach Montany i Wyomingu, w pobliżu źródeł Yellowstone-River nie może być w myśl ustaw Stanów Zjednoczonych ani objęta w posiadanie, ani zamieszkana, ani sprzedana, natomiast ma być odtąd uważaną za park publiczny lub miejsce zabawy dla zdrowia i przyjemności ludu. Ktokolwiekby wbrew tej ustawie tam się osiedlił, lub objął jaką część w posiadanie, będzie uznany za przestępcę i wydalony.
2. Park pozostaje pod wyłączną kontrolą sekretarza spraw wewnętrznych, którego obowiązkiem będzie wydać takie przepisy i rozporządzenia, jakie uzna za odpowiednie dla jego pieczy i zachowania.
Kiedy mi wpadło w ręce ogłoszenie tej ustawy, ucieszyłem się serdecznie wielkodusznością, z jaką kongres Stanów Zjednoczonych tem postanowieniem dał ludowi dar, zbyt cenny na to, żeby zawładnęła nim spekulacya i żądza zysku.
Tysiące ludzi pewnie przeczytało to obwieszczenie, nie przeczuwając nawet, co im przez to dano. Bardzo wielu niewątpliwie śmiało się, że rząd zastrzega park, obejmujący 9600 kilometrów kwadratowych, krainę, położoną w dzikich, niedostępnych, górach skalistych, na miejsce dla rozrywki i wypoczynku obywateli. Przyszłość jednak pokaże i już dowiodła, że ten bezprzykładny czyn jest jednym z najwięcej wdzięczności godnych przedsięwzięć, które miliony błogosławić będą w swoim czasie.
Park ten to kawał przedziwnego kraju, któremu równego darmo szukałbyś na ziemi. Pierwsze, na bajkę wyglądające, wiadomości o nim otrzymał generał Warren w roku 1856. One to skłoniły go do wysłania tam ekspedycyi, której jednak nie udało się osiągnąć celu. Dopiero w dziesięć lat później inni zdołali odchylić nieco zasłony i pokazać światu pełnię nieprzeczuwanych cudów natury. W lecie r. 1871. dotarł tam zwycięsko profesor Heyden, a jego sprawozdania, chociaż rzeczowe i trzeźwe, natchnęły kongres do uchwały, która uchroniła ten kraj niezwykły od skutków pospolitej szacherki.
Po drugiej stronie rozległych preryi zachodnich, daleko jeszcze poza pasmem gór Blackhills, sterczą ku niebu olbrzymie ściany Gór Skalistych. Możnaby niemal powiedzieć, że rządziła tu nie ręka, ale pięść Boża. Gdzie są cyklopi, zdolni wznosić takie bastyony, gdzie tytani, którzyby potrafili spiętrzyć pod chmury takie masy głazów? Gdzie mistrz, który te blanki ukoronował śniegiem? Tutaj zostawił Stwórca pamiątkę swoich cudów, wzbudzającą podziw i porywającą, jedyną na świecie!
A za tymi gigantycznymi murami wre i kipi, kłębi się i dymi jeszcze dziś z czeluści wnętrza ziemskiego, tu z cienkiej powłoki ziemi podnoszą się bańki, syczą rozżarzone opary siarkowe i z łoskotem dział rzucają olbrzymie gejzery gorącą wodę w rozedrgane powietrze. Plutoniczne i wulkaniczne potęgi walczą z kształtami światła. Podziemia co minutę otwierają paszczę, by wypluć z siebie płomienie, a wessać twory górnego świata.
Tu często każdy krok połączony z niebezpieczeństwem dla życia. Noga może się załamać na zwodniczej skorupie, burząca się woda pochwycić znużonego wędrowca, a podżłobiona skała spaść ze spoczywającym na niej człowiekiem w otchłań, pod nią zionącą. Ale te pola śmierci zobaczą kiedyś tysiące pielgrzymów, szukających zdrowia w gorących źródłach i pełnem ozonu powietrzu, tam odkryte zostaną owe przedziwne doły i rozpadliny, w których skąpa samotność nagromadziła skarby w kamieniach i innych wartościach, jakie gdzieindziej płaconoby na wagę złota.
Drobna sprawa pieniężna powołała mnie do Hamburga, gdzie spotkałem znajomego, którego widok ożywił we mnie wszystkie wspomnienia. Człowiek ten pochodził ze St. Louis i niejedną zwierzynę upolował ze mną w bagnach Mississipi. Po kilku słowach powitania, w których zawarły się także pytanie o moje plany na przyszłość, ofiarował mi — jako nadzwyczaj bogaty — wolny przejazd, gdybym mu chciał towarzyszyć do St. Louis. Na to ogarnęła mnie z całą mocą choroba preryowa. Postanowiłem skorzystać z jego uprzejmości, zażądałem telegraficznie z domu broni i innych przyborów, potrzebnych do takiej podróży, i w pięć dni po spotkaniu płynęliśmy Elbą ku morzu.
W Ameryce zagłębiliśmy się na pewien czas w borach dolnego Missouri; potem on musiał wrócić, ja zaś udałem się w górę rzeki do Omaha-City, aby stąd dostać się wielką koleją Pacific dalej na Zachód.
Miałem powody do obrania tej drogi. Poznałem Góry Skaliste od źródeł rzeki Frazer aż do wąwozu Hell Gate i od Parku Północnego na dół aż do pustyni Mapimi, ale obcą mi była jeszcze przestrzeń od wąwozu Hell Gate do Parku Północnego, a więc obszar, obejmujący sześć stopni szerokości geograficznej. A tu właśnie są najbardziej ciekawe partye gór: trzy Tretony, góry Windriver, Wąwóz południowy, a szczególnie źródliska Yellowstone, Rzeki Wężowej i Kolumbii.
Nikt tam nie doszedł jeszcze, oprócz zakradającego się Indyanina, albo umykającego trapera, dlatego coś mnie poprostu ciągnęło, żebym spróbował wedrzeć się w owe niegościnne parowy i keniony, zamieszkane według podań indyańskich przez złe duchy.
Nie było to oczywiście tak łatwą rzeczą, jakby się zdawało może pozornie. Ileżto przygotowań czyni turysta szwajcarski, zanim się wybierze w Alpy! Czem zaś jest jego przedsięwzięcie w stosunku do zamiaru samotnego westmana, puszczającego się z zaufaniem tylko we własne siły i w dobrą strzelbę na niebezpieczeństwa, o których europejski turysta nie ma pojęcia? Te właśnie niebezpieczeństwa nęcą go i czarują. Mięśnie jego z żelaza, a ścięgna ze stali, ciało jego nie cofa się przed żadnymi wysiłkami i trudnościami, a cała czynność duchowa zdobywa dzięki ustawicznemu ćwiczeniu energię i bystrość, które w największej potrzebie pozwalają mu znaleźć środki ocalenia. To też nie pozostaje on na długo w cywilizowanych okręgach, gdzie nie może ćwiczyć, ani praktycznie stosować swoich zdolności. On musi iść na dziką sawannę do kryjących w sobie śmierć przepaści górskich, a im groźniej rzucają się nań niebezpieczeństwa, tem więcej czuje się on w swoim żywiole, tem bardziej rośnie jego odwaga, tem bardziej ufa sobie, tem żywszem staje się jego przekonanie, że nawet w największej samotności rządzi nim ręka, silniejsza od wszelkiej ziemskiej potęgi.
Co do mnie, to byłem przygotowany na takie przedsięwzięcie. Tylko konia nie miałem dobrego, ale ten brak nie wiele mię trapił. Starego wałacha, który mnie nosił aż do Omaha, sprzedałem i wsiadłem do wagonu kolejowego z tą nadzieją, że w razie potrzeby znajdę odpowiedniego wierzchowca.
Na niektórych przestrzeniach tej linii kolejowej odbywał się ruch pociągów wtenczas jeszcze tylko tymczasowo. To też na wielu miejscach widziało się jeszcze robotników, zajętych budową mostów i wiaduktów, bądź to niedokończonych, bądź też już popsutych. Ludzie ci, o ile nie pracowali w pobliżu osad, wyrastających wzdłuż kolei jak grzyby po deszczu, zakładali sobie zazwyczaj obóz, camp. Środki obronne były potrzebne z powodu Indyan, którzy uważali budowę kolei za wdarcie się w ich prawa i usiłowali ją wszelkimi sposobami udaremniać, albo utrudniać.
Ale i inni jeszcze wrogowie przeszkadzali w pracy, wrogowie prawie groźniejsi od czerwonoskórych.
Po preryach włóczy się mnóstwo hołoty, którą tworzą żywioły, wyparte przez cywilizowany Wschód. Są to moralnie i materyalnie zbankrutowane osobniki, które nie spodziewają się od życia już niczego ponad to, co potrafią zdobyć w zbrodniczych wyprawach po Zachodzie. Ludzie ci łączą się w różnych zgubnych celach w zgraje, gorsze od najdzikszych hord indyańskich. Za czasów budowy kolei napadali oni głównie na obozy i małe osady, powstałe wzdłuż linii kolejowej, nic też dziwnego, że te obozy urządzano obronnie, a mieszkańcy nawet podczas pracy byli uzbrojeni.
Z powodu napadów na obozy i małe kolejowe tabory, przyczem zwykle rozbójnicy owi burzyli tor, aby zmusić pociąg do zatrzymania się, nazywano ich railtroublerami, czyli burzycielami szyn. Strony napadane czuwały oczywiście dniem i nocą, wskutek czego wreszcie tylko wtedy mogli rozbójnicy urządzać wyprawy, kiedy kilka gromad połączyło się razem. Zresztą panowało przeciwko nim takie rozgoryczenie, że każdego schwytanego railtroublera czekała prawie zawsze niechybna śmierć. Bandy te mordowały bez względu na różnicę płci i wieku, przeto o łasce dla nich również nie mogło być mowy.
Pewnej niedzieli popołudniu wyjechaliśmy pociągiem z Omahy. Żaden z towarzyszów podróży nie zajął mnie żywiej choćby przelotnie. Dopiero nazajutrz wsiadł w Fremont człowiek, którego powierzchowność zwróciła odrazu moją uwagę. Usiadł wprost przedemną, dlatego miałem sposobność przypatrzyć mu się dokładnie.
Widok jego był właściwie tak śmieszny, że powierzchowny obserwator z trudem tylko powstrzymałby się był od uśmiechu, ja jednak przywykłem do zjawisk tego rodzaju na tyle, że zdołałem zachować powagę. Był to mężczyzna o nizkiej postaci, lecz tak gruby, że byłoby można toczyć go jak beczkę. Miał na sobie kożuch barani, z włosem na zewnątrz zwróconym. Ten włos jednak był tam zapewne dawniej, bo wówczas wełna prawie całkiem zniknęła, a tylko tu i ówdzie widniały na nagiej skórze kępki jej jak oazy na Saharze. Niegdyś może odpowiadało to futro figurze swego właściciela, później jednak tak się skurczyło pod wpływem śniegu i deszczu, gorąca i zimna, że dolny jego brzeg nie dochodził do kolan, nie można go było zapiąć, a rękawy cofnęły się aż po łokcie. Pod tem futrem przylegała do ciała bluza z czerwonej flaneli i spodnie skórzane, ongiś prawdopodobnie czarne, ale teraz mieniące się wszystkiemi barwami tęczy. Nadto zdawało się, że służyły właścicielowi za ścierkę i chustkę do nosa. Poniżej tych przedpotopowych spodni widać było nagie, zmarznięte na sino, kostki, a potem parę zdolnych przetrwać całą wieczność trzewików ze skóry wołowej o podeszwach nabitych tak grubymi gwoździami, że możnaby niemi krokodyla rozdeptać. Na głowie jego sterczał kapelusz z uszkodzonem dnem i również niecałemi kresami. Tę część ciała, która ongiś była kibicią, ale teraz przybrała naprawdę zdumiewające rozmiary, owijał stary szal, niestety już bez barwy, a za nim tkwił prastary rajtarski pistolet i nóż amerykański. Zaraz obok noża wisiał worek z kulami i z tytoniem, małe lusterko, opleciona manierka i cztery patentowane podkowy, które można nasadzać koniowi jak obuwie zapomocą śrub. Obok tego zauważyłem pudełko, którego zawartości na razie nie znałem, później dopiero dowiedziałem się, że mój sąsiad woził w niem wszystkie przybory do golenia, niepotrzebne, jak mi się zdawało, na preryi.
Najdziwaczniejszą jednak była twarz tego człowieka. Ogolona zupełnie gładko świeciła się, jak gdyby dopiero przed chwilą wyszedł od golarza. Pomiędzy nadzwyczaj grubymi i wystającymi policzkami niknął mały perkaty nosek, a piwne i żywe oczka z trudnością z poza nich wyzierały. Ilekroć otwarły się pełne wargi, ukazywały się dwa szeregi tak białych zębów, że skłaniałem się do podejrzenia, czy są prawdziwe. Z lewej dolnej szczęki zwisała ogórkowata narośl, która podnosiła śmieszność tego człowieka, jego samego jednak nie wprawiała widocznie w kłopot.
Siedział przedemną, trzymając między słoniowatemi nogami strzelbę, podobną do flinty mego starego Sama Hawkensa jak dwie krople wody. Przypominał on mi jego wogóle bardziej, aniżeli Sans-eara.
Gdy mię pierwszy raz zobaczył w wagonie, powitał krótkiem „good day, sir“, a potem już nie troszczył się o mnie wcale. Dopiero w godzinę może zapytał uprzejmie, czy zgodzę się na to, żeby on sobie zapalił fajkę. Zastanowiło mię to niemało, gdyż prawdziwy traper lub nastawiacz sideł nie dba o to, czy to, co on chce uczynić, spodoba się komu drugiemu.
— Palcie, ile chcecie, master! — odrzekłem. — Ja dotrzymam towarzystwa. Może przyjmiecie odemnie cygaro?
— Dziękuję, sir! — odpowiedział. — To, co cygarami nazywają, jest dla mnie za wytworne. Ja wolę fajkę.
Krótką i brudną fajkę nosił zwyczajem traperskim na sznurku na szyi. Gdy ją napchał tytoniem, podałem mu zapałkę, on jednak potrząsnął przecząco głową i sięgnąwszy do kieszeni od kożucha, wydobył preryową zapalniczkę, zwaną punks, w której próchno drzewne służy do zapalania.
— Zapałki to także taki wytworny wynalazek, ale na preryi na nic się nie przydadzą — zauważył. — Nie należy się pieścić zbytecznie.
Na tem skończyła się ta krótka rozmowa, a nowej nie miał on widocznie ochoty rozpocząć. Palił jakieś ziele, które wonią swoją przypominało mi liście orzecha włoskiego, a całą jego uwagę zajmowała przytem okolica. Tak dojechaliśmy do stacyi Nordplatte na zbiegu rzek Nord i Sudplatte. Tu wysiadł gruby jegomość na krótki czas, poszedł do przednich wagonów i zajrzał tam do konia, który, zdaje się, należał do niego.
Wsiadłszy napowrót, milczał dalej jak przedtem i dopiero popołudniu, gdyśmy się zatrzymali w Cheyenne u stóp gór Black Hills, odezwał się w te słowa:
— Czy udajecie się stąd może koleją Colorado ku Denver, sir?
Zaprzeczyłem krótko to pytanie.
— Well, to zostaniemy nadal sąsiadami.
— Czy pojedziecie daleko pacyfikiem? — spytałem.
— Hm, tak i nie; jak mi się spodoba. A wy?
— Chciałbym się dostać do Ogden City.
— Aha, żeby zobaczyć miasto Mormonów?
— Właśnie, potem podążyłbym w góry Windriver i w Tretony.
Grubas przypatrzył mi się z niedowierzaniem i rzekł:
— Tam? Tego dokazać może tylko bardzo śmiały westman. Czy macie towarzystwo?
— Nie.
Na to spojrzał on na mnie małemi oczkami prawie rozbawiony.
— Sam? Tam w Tretony? W sam środek między Siouksów i szare niedźwiedzie? Pshaw! Czy słyszeliście kiedy, co to znaczy Siouks, lub szary niedźwiedź?
— Cośkolwiek.
— Aha! Hm! Czy wolno spytać, kim jesteście, sir?
— Jestem writer.
— Writer, pisarz? Więc robicie książki?
— Tak.
Na to roześmiał się już na cały głos. Ubawiło go to ogromnie, jak niegdyś Sans-eara, że pisarz, zdany tylko na siebie, wybiera się w najniebezpieczniejszą część Gór Skalistych.
— Pięknie! — rzekł, śmiejąc się dalej. — Wy chcecie pewnie napisać książkę o trzech Tretonach, czcigodny panie?
— Zamyślam.
— A widzieliście już kiedy jaką książkę z wizerunkiem Indyanina, albo niedźwiedzia?
— Rozumie się — odparłem poważnie.
— I teraz wam się zdaje, że także potraficie coś podobnego napisać?
— Właśnie.
— Macie pewnie także flintę, zawiniętą w derkę!
— Rzeczywiście.
— W takim razie posłuchajcie mojej dobrej rady, sir! Wysiądźcie czemprędzej i wracajcie do domu. Długi z was wprawdzie i mocny chłop, ale ja wątpię, czybyście wiewiórkę potrafili zastrzelić, a cóż dopiero niedźwiedzia. Książki zamroczyły wam głowę. Byłaby ogromna szkoda waszego młodego życia, gdyby was widok dzikiego kota o śmierć przyprawił. Czytaliście Coopera?
— Czytałem.
— Myślałem to sobie! Słyszeliście pewnie także o sławnych myśliwcach preryowych!
— Tak! — odrzekłem znów skromnie.
— O Winnetou, Old Firehandzie, Old Shatterhandzie, o grubym Walkerze i o długim Hilbersie!
— O wszystkich! — potwierdziłem.
Ten grubasek ani nie przypuszczał, że bawił mnie co najmniej taksamo, jak ja jego.
— Takie książki — ciągnął dalej — są niebezpieczne jak zaraza. Czyta się je wprawdzie ładnie, nawet łatwo pisze, ale master, nie weźcie mi tego za złe! Żal mi was! Winnetou, to wódz Apaczów, gotów walczyć z tysiącem dyabłów, Old Firehand ustrzeli każdą muchę w roju, którą sobie upatrzy, Old Shatterhand zaś jeszcze nigdy nie chybił, a jednem uderzeniem zdruzgoce najtęższego czerwonoskórca na miazgę. Gdy któryś z tych zuchów powiada, że udaje się w Tretony, to mogę to uważać za śmiałą sztukę, ale wolno mi też pomyśleć, że tego dokona. Natomiast wy, wyrabiacz książek! Pshaw! Gdzie wasz koń?
— Nie mam konia.
To go już zupełnie rozbroiło, bo roześmiał się na całe gardło.
— Hihihihi! Bez konia chce iść w Tretony! Czy zwaryowaliście, sir?
— Zdaje mi się, że nie. Jeśli teraz nie mam konia, to go sobie kupię lub złowię.
— Gdzie?
— Gdzie będzie dogodnie.
— Sami chcecie tej sztuki dokazać?
— Spróbuję.
— Wcale chwalebny zamiar, sir! Zawinęliście sobie wprawdzie lasso przez plecy, ale muchy niem nie złapiecie, a tem mniej mustanga.
— Czemu?
— No, ja byłbym skłonny uważać was za myśliwego od niedzieli, jak się tam w starym kraju wyrażają.
— Dlaczego?
— To przecież całkiem proste! Wszystko na was takie ładne i czyste. Przypatrzcie się kiedy tęgiemu westmanowi i porównajcie go z sobą! Wasze buty są nowe i wyczyszczone jak szkło, wasze legginy ze skóry łosiowej, a koszula myśliwska, to arcydzieło rąk Indyanki. Wasz kapelusz kosztował przynajmniej ze dwanaście dolarów, a wasz nóż i rewolwery nie zrobiły pewnie jeszcze nikomu nic złego! Czy umiecie strzelać, sir?
— Cokolwiek. Byłem nawet raz królem kurkowym — odrzekłem z miną poważną.
— Królem kurkowym! Hm! Tak, tak! Strzelaliście do drewnianego ptaka i zostaliście królem kurkowym! Sir, proszę was serdecznie, wracajcie jak najrychlej, bo zginiecie!
— Zobaczymy! Gdzie teraz jest Old Shatterhand, o którym wspomnieliście przed chwilą?
— Któż to wie! Kiedy po raz ostatni byłem nad Fox Head, spotkałem słynnego Sans-eara, który z nim dłuższy czas przebywał. Ten mi powiedział, że Old Shatterhand znowu pojechał do Afryki, w te głupie strony, które określono mianem pustyni Sahary. Tam rozbija się pewnie z Indyanami, zwanymi Arabami. Temu człowiekowi dlatego nadano przydomek Shatterhand, że z łatwością powala pięścią nieprzyjaciela, co bardzo często czynił. Przypatrzcie się natomiast swoim rączkom! Takie wątłe i białe, jak ręce lady; zaraz widać, że zarabiacie tylko papierem, a nie znacie innej broni prócz pióra gęsiego. Weźcie sobie moją radę do serca i wracajcie do Europy. Nasz Zachód nie dla gentlemanów waszego pokroju!
Tą przestrogą zakończył rozmowę, a ja nie starałem się jej ponownie nawiązać. Wiadomość o mojej podróży na Saharę, udzielona grubasowi przez Sans-eara, była zgodna z prawdą.
Minęliśmy stacyę Sherman, poczem znów zapadł wieczór. Pierwszą stacyą, którą ujrzeliśmy nazajutrz o świcie, było Rawlins. Za tą miejscowością zaczyna się pusta górska okolica, której jedyną roślinność stanowią krzaki artemizyi. Jest to olbrzymia nieurodzajna kraina bez życia, pozbawiona rzek i strumieni, górska Sahara bez najmniejszej oazy. Tu ziemia, nasycona alkaliami, męczy swą białością znużone oczy, tam znowu nabiera charakteru posępnej, melancholijnej wielkości, wywołanej nagiemi zboczami i strasznemi ścianami skał, poszarpanych przez burze, zlewy i pioruny.
W tej beznadziejnej okolicy leży stacya „Gorzki Potok“, lecz o prawdziwym potoku niema mowy, a wodę muszą sprowadzać z odległości siedmdziesięciu mil. Mimoto rozwinie się tu może kiedyś ożywiony olbrzymi ruch, gdyż tu właśnie znajdują się niewyczerpane pokłady węgla, które zapewnią przyszłość tej pustyni.
Przejechaliśmy dalej stacye Carbon i Green-River, położoną o 846 mil od Omaha. Skończył się smutny krajobraz, roślinność zaczęła się ukazywać, a pasma wzgórz nabrały ożywczego kolorytu. Mijaliśmy właśnie wspaniałą dolinę, kiedy nagle maszyna wydała kilka szybko po sobie następujących przeraźliwych świstów, które są zawsze oznaką grożącego niebezpieczeństwa. Równocześnie prawie zaskrzypiały hamulce, zgrzytnęły koła, pociąg stanął, a my wyskoczyliśmy z wagonów.
Przedstawił nam się widok okropny. Tam napadnięto niedawno na pociąg robotniczy, a cała przestrzeń pokryta była zwęglonemi lub na pół spalonemi resztkami. Railtroublerzy wyrwali szyny, a z tego powodu pociąg się wykoleił i spadł z wysokiego nasypu. Skutki tego nieszczęścia można sobie wyobrazić. Z pociągu zostały tylko części żelazne, bo po ograbieniu każdego wagonu podłożono pod nie ogień. W zgliszczach znaleźliśmy smutne szczątki zabitych bądź to podczas upadku, bądź też potem przez rozbójników. Nikt nie uszedł z życiem.
Szczęściem było dla nas to, że dzięki otwartej okolicy maszynista dostrzegł niebezpieczeństwo zawczasu. Gdyby nie ta okoliczność, byłby i nas spotkał los pociągu robotniczego, gdyż lokomotywa zatrzymała się zaledwie o kilka łokci od miejsca zniszczenia.
Rozdrażnienie podróżnych i personalu kolejowego było takie, że niepodobna oddać tych złorzeczeń i okrzyków, jakie się dały słyszeć dokoła. Grzebano w zgliszczach, lecz nie było już nic do ocalenia. Nie pozostało nam więc nic innego, jak czemprędzej naprawić tor, do czego każdy pociąg amerykański wiezie zawsze potrzebne narzędzia. Kierownik pociągu musiał się ograniczyć na tem, że zawiadomił o wszystkiem następną stacyę. Wszystko inne, a więc i ściganie zbójów należało już do sądu, który niewątpliwie natychmiast się tam utworzył.
Kiedy inni podróżni grzebali niepotrzebnie w zgliszczach, ja uznałem za najlepsze rozejrzeć się za śladami railtroublerów. Teren tworzyła tu otwarta równina, porosła trawą, przerwana tylko niewielu krzakami. Wróciłem napowrót dość znaczną przestrzeń i obszedłem potem miejsce katastrofy półkolem, którego podstawę stanowił tor. Przy takiem badaniu, stosunkowo bardzo ścisłem, nie mogło nic ujść mojej uwagi.
W oddaleniu trzystu może kroków od miejsca katastrofy znalazłem pogiętą trawę, jak gdyby tu siedziała pewna liczba ludzi, a ślady, dostrzegalne jeszcze na trawie, zaprowadziły mię na inne miejsce, gdzie konie były przywiązane. Te ślady, obejrzane dokładnie, pouczyły mię, jakie i ile było koni.
Gdy ruszyłem na dalsze badania, spotkałem się na torze z moim grubym sąsiadem, który, jak teraz zauważyłem, tą samą myślą co ja wiedziony, przeszukał okolicę, położoną po lewej stronie miejsca wypadku. Zobaczywszy mnie, zapytał ze zdziwieniem:
— Co tu robicie, sir!
— To, co każdy westman w podobnem położeniu. Szukam śladów rozbójników.
— Wy! Aha! Dużo znajdziecie! To były sprytne draby i potrafiły zatrzeć ślady za sobą. Ja nie znalazłem nic. Cóż wobec tego odkryje taki greenhorn, jak wy?
— Może ten greenhorn miał lepsze oczy niż wy, master — odpowiedziałem z uśmiechem. — Czemu tu na lewo szukacie śladów? Chcecie uchodzić za starego przebiegacza preryi, a nie widzicie, że teren po prawej stronie nadaje się o wiele lepiej na obozowisko i kryjówkę niż po lewej, gdzie nie widać ani krzaka.
Grubas popatrzył na mnie jakby zaskoczony mojemi słowami, a potem rzekł:
— Hm, to niezłe zapatrywanie! Taki księgopis miewa przecież czasem dobre myśli. Czy wpadło wam co w oko?
— Tak.
— Co?
— Obozowali tam za krzakami dzikiej czereśni, a tam za leszczyną, stały ich konie.
— Ach! Muszę tam pójść, bo wy, nie mając do tego odpowiednich oczu, nie potraficie oznaczyć, ile było koni.
— Było dwadzieścia i sześć.
On znowu rzucił na mnie wzrokiem zdziwionym.
— Dwadzieścia sześć? — powtórzył z niedowierzaniem. — Po czem to poznaliście?
— Pewnie, że nie po chmurach, sir — roześmiałem się. — Z tego ośm koni było okutych, a ośmnaście niekutych. Wśród jeźdźców znajdowało się dwudziestu trzech białych i trzech Indyan. Dowódcą bandy był biały, kulejący na prawą nogę, a koń jego to gniady mustang. Wódz Indyan, który im towarzyszył, jeździ na karym ogierze, a przypuszczam, że to Siouks z plemienia Ogellallajów.
Wyraz twarzy grubasa stał się teraz nieokreślonym. Usta mu się otwarły, a małe oczka patrzały na mnie jak na widmo.
— All devils! — zawołał wkońcu. — Wam się to wszystko chyba przywidziało!
— Przekonajcie się sami! — odparłem sucho.
— Skąd wiecie, ilu było białych lub Indyan, który koń był gniady, a który czarny, który jeździec kuleje i do jakiego szczepu należą Indyanie?
— Proszę was, żebyście sami zobaczyli, a potem pokaże się, kto ma lepsze oczy: ja, greenhon, czy wy, doświadczony westman.
— Well, pięknie! Idę, sir! Żeby też greenhorn mógł zgadnąć, kto byli ci hultaje!
Śmiejąc się, pospieszył na oznaczone miejsce, a ja poszedłem za nim powoli.
Gdy już stanąłem prawie obok niego, tak był zajęty badaniem śladów, że nie zauważył mnie, a dopiero po dziesięciu minutach troskliwego badania zbliżył się do mnie i oświadczył:
— Istotnie, macie słuszność. Było ich dwudziestu sześciu, a ośmnaście koni podkutych. Ale inne wyniki, do których doszliście, to czysta niedorzeczność! Tutaj obozowali i w tym kierunku także odjechali. Więcej nie widać nic!
— To chodźcie, sir, — rzekłem wtedy. — Pokażę wam, jakie niedorzeczności widzą oczy greenhorna.
— Well, jestem ciekawy! — odpowiedział, kiwnąwszy głową żartobliwie.
— Przypatrzcie się tylko lepiej tym śladom końskim. Trzy konie trzymano na boku i nie spętano ich z przodu lecz na krzyż; były to zatem konie indyańskie.
Grubas schylił się, aby dokładnie odmierzyć odstępy śladów. Ziemia, porosła w tem miejscu trawą, była wilgotna, a dla wprawnego oka łatwo było ślady zobaczyć.
— By god, prawdę mówicie! — zawołał zdumiony. — To były szkapy indyańskie.
— A teraz chodźcie dalej, do tej małej kałuży! Tu Indyanie myli sobie twarze i pomalowali je nanowo wojennemi farbami, rozrobionemi niedźwiedzim tłuszczem. Czy widzicie te małe, pierścieniowate wgłębienia w ziemi? Tutaj stały miseczki z barwikami. Z powodu ciepła farby się rozpuściły i kapały. Patrzcie! Tu w trawie jedna czarna, jedna czerwona i dwie niebieskie krople!
— Yes! Rzeczywiście, to prawda!
— A czy czerwona, czarna i niebieska nie są wojennemi barwami Ogellallajów?
Grubas skinął tylko głową, ale w osłupiałej jego twarzy odbijało się to, o czem usta milczały.
— Chodźcie dalej! Gdy oddział tutaj przybył, zatrzymał się obok tej bagnistej kałuży. Dowodzą tego odciski kopyt, które napełniły się wodą. Tylko dwaj pojechali naprzód; prawdopodobnie dowódcy. Oni chcieli badać otoczenie, a reszta musiała skromnie pozostać w tyle. Czy widzicie tu w moczarze ślad koński? Jeden koń był okuty, a drugi nie i ten uderzał ciężej tylnemi nogami, a siedział na nim Indyanin. Natomiast drugim jeżdżcem był biały i koń jego stąpał przodem ciężej niż tyłem. Wiecie zapewne, jak siedzi na koniu biały, a jak Indyanin?
— Sir, ciekaw jestem tylko, skąd wy...
— Dajcie temu narazie pokój! — przerwałem mu. — Uważajcie teraz dobrze! O sześć kroków dalej pokąsały się konie. Po tak długiej jeździe, jaką odbyli ci ludzie, mogły uczynić to tylko ogiery.
— Kto wam powiedział, że się kąsały!
— Po pierwsze: czytam to z położenia śladów kopyt. Koń indyański skoczył tu na tamtego. To chyba przyznacie? Powtóre zaś: przypatrzcie się tym włosom, które w ręce trzymam. Znalazłem je przedtem, badając ślady, zanim się z wami spotkałem. To cztery włosy z gniadej grzywy, wyrwanej przez konia indyańskiego i upuszczone zaraz na ziemię. Ale dalej na przedzie wpadły mi w oko dwa czarne włosy z ogona. Ze śladów widzę dokładnie, że koń indyański ukąsił tamtego w grzywę, ale jeździec odciągnął go zaraz i popędził naprzód, poczem tamten koń sięgnął za indyańskim zębami i wyrwał mu te włosy z ogona. Wisiały mu one jakiś czas z pyska i po kilku krokach dopiero opadły na ziemię. A zatem koń Indyanina jest kary, a białego gniady. Chodźcie dalej! Tutaj biały zsiadł z konia, aby się wydostać na nasyp. Ślad jego został do dziś w miękkim piasku. Widać wyraźnie, że jedną nogą stąpał mocniej, niż drugą. Z tego prosty wniosek; że kuleje. Zresztą byli ci ludzie bardzo nieostrożni. Nie starali się ani trochę zatrzeć swoich śladów. Widocznie czują się bardzo bezpiecznie, a to może być tylko z dwu powodów.
— Z jakich?
— Albo chcieli dziś oddzielić się od pogoni znaczną przestrzenią, a to wątpliwe, ponieważ widać ze śladów, że konie bardzo zdrożone — albo wiedzieli o wielkiej liczbie swoich w pobliżu, do których mogli się cofnąć. To drugie wydaje mi się bardziej prawdopodobnem, gdyż trzej Indyanie nie przyłączaliby się w innych warunkach do przeszło dwudziestu białych. Domyślam się więc, że ku północy szukać należy licznego oddziału Ogellallajów, przy których znajduje się teraz owych dwudziestu trzech zbójów.
Było to istotnie zabawne, z jaką miną grubasek oczyma mierzył mnie od czuba do pięty.
— Człowiecze! — zawołał wkońcu. — Kto wy jesteście właściwie?
— Już wam to powiedziałem.
— Pshaw! Nie jesteście greenhornem, ani księgorobem, chociaż wasze świecące się buty i niedzielny rynsztunek na takie określenie pozwalają. Jesteście tak wylizani i czyści, że moglibyście się zaraz w jakiejś sztuce pokazać na scenie jako westman. Ale wśród stu westmanów znajdzie się zaledwie jeden, któryby umiał tak czytać ślady jak wy. By god, myślałem dotąd, że ja też coś potrafię, tymczasem nawet wam nie dorównywam!
— Ja jednak rzeczywiście jestem księgopisem, ale dawniej już przebiegłem tę preryę z północy na południe i ze wschodu na zachód. Stąd pochodzi, że znam się dość dobrze na śladach.
— I udajecie się istotnie w góry Windriver?
— Oczywiście.
— Ależ, sir, na to trzeba być czemś więcej, niż odnajdywaczem śladów. Tymczasem ja widzę u was i pod innymi względami niemałe braki.
— O ile?
— Kto ma przed sobą tak niebezpieczną drogę, nie leci tak na ślepo, jak wy, lecz postara się przedewszystkiem o konia.
— Ja też to zrobię.
— Gdzie?
— Konia można kupić na każdej stacyi. Może to być nawet stara szkapa. Skoro raz będę na koniu, to wybiorę sobie w jakiej dzikiej trzodzie odpowiedniego mustanga.
— Wy? Ach! Czy jesteście aż takim jeźdźcem, że potrafilibyście opanować mustanga? Pytanie jeszcze, czy tam będą konie?
— Zapominacie, że teraz właśnie pora wędrówki bawołów i mustangów na północ. Jestem pewien, że przed Tretonami natknę się na trzodę.
— Hm, jesteście więc jeźdźcem! A jak tam ze strzelaniem?
— Czy chcecie mnie wyegzaminować? — roześmiałem się.
— Do pewnego stopnia tak — potwierdził bardzo poważnie. — Czynię to w pewnym zamiarze.
— Czy możnaby wiedzieć, w jakim?
— To później usłyszycie. Najpierw musicie strzelać. Przynieście swoją strzelbę!
To małe intermezzo dość mię ubawiło. Mogłem temu westmanowi poprostu powiedzieć, że jestem Old Shatterhand, wolałem jednakże na razie o tem zamilczeć. Poszedłem więc do wagonu, gdzie zostawiłem był strzelby, zawinięte w derę. Inni podróżni zauważyli to i natychmiast otoczyli nas kołem. Amerykanin, a szczególnie mieszkaniec Zachodu, nie zaniedba nigdy sposobności, jeśli może przypatrzyć się strzelaniu.
Gdy odwinąłem koce, zawołał grubas:
— Behold, sztuciec Henryego! Prawdziwy sztuciec Henryego! Na ile strzałów, sir?
— Na dwadzieścia pięć.
— O, to dużo. To straszna broń, jeśli się zblizka strzela. Człowiecze, zazdroszczę wam tej strzelby!
— Ja tę rusznicę jeszcze bardziej wolę.
Z tem i słowy wydobyłem ją z koca.
— Pshaw! Gładka, błyszcząca jak szkło! — wyraził się grubas lekceważąco. — Dla mnie więcej warta stara zardzewiała kentucka rusznica, albo ta moja stara pukawka!
— Może zobaczycie firmę, sir? — spytałem, podając mu strzelbę.
Rzucił okiem na znak i odskoczył zdziwiony.
— Wybaczcie, sir — rzekł — to co innego. Takich strzelb jest już wogóle nie wiele. Słyszałem, że widziano u Old Shatterhanda taką. Ale skąd wy wzięliście to arcydzieło? A może to stampilia naśladowana? Prawdopodobnie tak będzie, gdyż ta strzelba nie wygląda na to, żeby z niej dużo razy strzelano!
— Spróbujemy. Pokażcie, do czego mam strzelić, sir!
— Nabijcie najpierw nanowo!
— To niepotrzebne. Naboje suche.
— Well, to zastrzelcie mi najpierw śrutem tego ptaka tam na krzaku!
— To za daleko! — zauważył jeden z obecnych dokoła.
— Zobaczymy! — odpowiedziałem ja.
Zacząłem powoli nakładać na nos binokle, na co grubas wybuchnął śmiechem.
— Hahaha! Okulary! Ten księgorób przybywa na sawannę polować z cwikierem na nosie! Hahaha!
Drudzy śmiali się także, ja zaś rzekłem poważnie:
— Z czego się śmiejecie, panowie? Jeśli się trzydzieści lat przesiedzi nad książką, to oczy na tem cierpią, lepiej więc strzelić dobrze w okularach, aniżeli źle bez nich.
— To słuszne, sir — śmiał się grubas. — Chciałbym was jednak widzieć, gdyby was niespodzianie opadli czerwonoskórcy! Zanim wyczyścilibyście binokle i włożyli na nos, oskalpowanoby was dziesięć razy. Widzicie, nawet ptaka nie możecie teraz zastrzelić, bo już odleciał!
— To poszukajmy innego celu! — powiedziałem z zimną krwią jak przedtem.
Ów ptak siedział na krzaku w odległości może dwustu kroków, byłby to więc strzał zwyczajny. Ja jednak posłyszałem wysoko nad nami ćwierkanie skowronka i spojrzałem ku górze.
— Czy widzicie tam skowronka, panowie? — zapytałem. — Ja go stamtąd ściągnę.
— To niemożebne! — zawołał grubas. — Dajcie temu pokój, bo wystrzelicie tylko dziurę w powietrzu. Zresztą tego nie dokazałby nawet stary Sans-ear, ani Old Firehand!
— Przekonamy się może o czemś przeciwnem!
Podniosłem rusznicę i wypaliłem.
— Niema go! — rzekł grubas. — Przestraszony strzałem poleciał!
— Zaraz zobaczycie, na co się przydadzą okulary — oświadczyłem, odkładając strzelbę. — Idźcie tam na nasyp. Skowronek spadł z ośmdziesiąt kroków stąd.
Wskazałem ręką miejsce, a wszyscy rzucili się w tym kierunku. Za chwilę przynieśli ptaka, przestrzelonego przez sam środek. Grubas przypatrywał się to jemu, to mnie, poczem zawołał:
— Trafiony, naprawdę trafiony i to nie śrutem, lecz kulą!
— Wy chcielibyście śrutem strzelać na taką wysokość, sir? — zapytałem. — Prawdziwy myśliwiec preryowy wstydziłby się zresztą strzelać śrutem. To zostawia się dzieciom i polującym na ścierwo.
— Ależ, sir, to strzał, jakiego jeszcze nie widziałem! — dziwił się grubas. — Może to był przypadek?
— Dajcie mi inny cel!
— Już wierzę, sir, wierzę! Uwzięliście się widocznie na to, żeby zagrać wobec mnie małą komedyę! Nic nie szkodzi. Chodźcieno trochę na bok!
Odciągnął mnie od innych podróżnych na to miejsce, gdzie ślady końskie były najwyraźniejsze. Tam wydobył z kieszeni papier i przyłożył go do śladu.
— Well, tak jest — rzekł w zamyśleniu. — Sir, czy jesteście panem swojego czasu, czy udajecie się prosto w Tretony, czy też moglibyście odbyć przedtem małą wycieczkę?
— Mogę czynić, co mi się podoba.
— Well, w takim razie coś wam powiem. Czy słyszeliście już kiedy o grubym Fredzie Walkerze?
— Tak. Podobno dzielny westman, jeden z najlepszych odnajdywaczy ścieżek w górach i włada kilkoma indyańskiemi narzeczami.
— To ja nim jestem, sir!
— Przypuszczałem to. Oto moja ręka! Cieszę się z całego serca, że was spotkałem, sir.
— Rzeczywiście? No, to może trochę lepiej się poznamy. Mam z niejakim Hallerem pomówić kilka poważnych słów. W ostatnich czasach był on dowódcą bushheaderów i koniokradów, nie licząc tego, czem już przedtem obciążył swoje sumienie. Ten papier jest dokładnem odbiciem tylnych kopyt jego konia i zgadza się zupełnie z tym śladem. Ponieważ ten Haller kuleje na prawą nogę, przeto jestem pewien, że dowódca tych rozbójników kolejowych i on to jedna i tasama osoba.
— Haller? — spytałem. — Jak mu na imię?
— Sam, Samuel, ale on przybiera różne imiona.
— Samuel Haller? Ach, słyszałem o nim. Czy nie był on buchalterem księcia naftowego Rallowa? O nim opowiadają, że umknął, zabrawszy swojemu panu wielką sumę!
— Tak, to on. Nakłonił kasyera, żeby zabrał kasę i poszedł z nim razem, a potem go zastrzelił. Ścigany przez policyę zabił dwu konstablów, którzy go chcieli pochwycić. Pojmano go w Nowym Orleanie w chwili, kiedy wsiadał na okręt, lecz udało mu się uciec przez zamordowanie stróża więziennego. Potem przeniósł się na Zachód, gdyż nie pozostawało mu nic innego, skoro mu zdobycz odebrano. Od tego czasu dodawał zbrodnię do zbrodni i czas już, żeby się to skończyło.
— Wy chcecie na to wpłynąć?
— Musi być moim, żywy albo martwy.
— Macie więc z nim osobiste rachunki?
Westman patrzył przez chwilę w dół, a potem odrzekł:
— Niezbyt chętnie o tem mówię, sir. Może wam jeszcze o tem powiem, gdy bliżej się poznamy, co niewątpliwie wkrótce nastąpi. To dziwny przypadek, że znajdowałem się właśnie w tym pociągu, mimoto byłbym jeszcze długo szukał śladów Hallera, gdybyście wy nie byli zwrócili mojej uwagi. Nie byłbym tego odgadł, że dowódca wyłamywaczy szyn kuleje i że jeździ na gniadym koniu, a to właśnie ma dla mnie największe znaczenie. Tutaj opuszczę pociąg i pójdę śladem Hallera. Może mi będziecie towarzyszyć, sir?
— Ja, greenhorn? — zastrzegłem się z uśmiechem.
— Pshaw! Nie powinniście mi wziąć za złe tego słowa, bo wasz wygląd świadczy, że wasze miejsce w salonie, a nie na sawannie. Nigdy w życiu jeszcze nie widziałem człowieka, który z cwikierem na nosie staje na środku sawanny i strzela do odlatującego ptaka. To była z mojej strony pomyłka, za którą bardzo przepraszam. A zatem wysiadacie razem ze mną, sir?
— Hm! Może byłoby lepiej przyłączyć się do ludzi, którzy wkrótce przybędą tu z następnych stacyi, aby ścigać rozbójników?
— Nie mówcie mi o takiej pogoni. Jeden westman więcej tu znaczy, aniżeli cała kopa takiej zbieraniny. Muszę co prawda przyznać, że na to trzeba odwagi, żeby ścigać takich ludzi, bo wtedy życie ludzkie wisi niemal na włosku. Sądzę jednak, że jesteście człowiekiem, który szuka przygód, a tym razem znajdziecie tak zajmującą, jak tylko być może.
— To słuszne — zauważyłem. — Ale ja nigdy nie lubiłem mieszać się do cudzych spraw. Ten Samuel Haller nic mnie nie obchodzi, a nadto nie wiem, czy ja będę odpowiednim dla was towarzyszem.
Fred Walker łypnął szelmowsko małemi oczkami i rzekł:
— Myślicie chyba odwrotnie: to jest czy ja dla was będę odpowiedni. O to się już nie troszczcie! Gruby Walker nie zawiera koleżeństwa z pierwszym lepszym westmanem. Najchętniej pozostaję sam z sobą, a gdy się do kogo przyłączam, to muszę do tego człowieka mieć zaufanie, a on musi być niezwykły. Zrozumiano?
— Ja hołduję pod tym względem takim samym zapatrywaniom, gdyż rzeczywiście w wyborze towarzyszy nigdy nie można być zbyt ostrożnym. Nieraz znajdzie człowiek miłego na pozór towarzysza, kładzie się spać, a nazajutrz jest już trupem, a towarzysz odjeżdża sobie zdrowo ze swoim łupem.
— Zounds! Czy uważacie mnie za takiego hultaja, sir?
— Nie, po was widać, że jesteście uczciwi. Co więcej, należycie do policyi, a wiadomo, że ta nie znosi pośród siebie hultajów.
Mój gruby westman zląkł się i pobladł.
— Sir! — zawołał. — Co wam na myśl przychodzi?
— Cicho, master Walker! Wasz wygląd nie jest wprawdzie bardzo policyjny, ale dlatego właśnie jesteście może dobrym detektywem. Wy uważaliście mnie za nowicyusza, a ja was przejrzałem. Bądźcie na przyszłość ostrożniejsi! Skoro w tych szerokościach geograficznych zaczną sobie opowiadać, że gruby Walker dlatego tylko włóczy się po preryi, żeby unieszkodliwić kilku zaginionych gentlemanów, to niebawem strzelicie po raz ostatni.
— Mylicie się, sir! — starał się mnie zapewnić.
— Cicho! Mnie się wasza sprawa podoba. Przyłączyłbym się natychmiast, aby spłatać jakiego figla tym railtroublerom; niebezpieczeństwo nie mogłoby mnie odstraszyć, gdyż ono i tak czyha na nas, jak daleko sięga prerya. Ale powstrzymuje mnie to, że ukrywaliście się z tem właśnie przedemną. Jeśli ja z kimś wybieram się w drogę, muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia.
Fred Walker spojrzał w zamyśleniu na ziemię, poczem podniósł głowę i powiedział:
— Dobrze, sir, stanie się zadość waszemu życzeniu. Choć jesteście tak wystrojeni, mimoto jest u was coś, co u starego westmana budzi zaufanie. W wagonie wam się przypatrywałem i powiadam szczerze, że polubiłem was. Jestem zwykle samotny i nietowarzyski, chciałbym mieć was trochę przy sobie, dlatego będę otwarty. Istotnie jestem urzędnikiem oddziału prywatnych detektywów dra Suntera. Mojem zadaniem jest śledzić zbiegłe osobniki na Zachodzie; przykre to życie, ale mimo to poświęcam na to wszystkie moje siły. Dlaczego to czynię, opowiem później, gdy będziemy mieli czas na to. To smutna historya. A teraz pytam, sir, czy się do mnie przyłączycie?
— Tu moja ręka. Bądźmy wiernymi towarzyszami i dzielmy odtąd wspólnie wszelkie niewczasy i niebezpieczeństwa, master Walker!
Grubas rękę do mnie wyciągnął z radością w twarzy i rzekł:
— I ja daję słowo, sir, dziękując za zgodę. Spodziewam się, że się z sobą zżyjemy. Zamiast „master Walker“, mówcie mi krótko i węzłowato: Fred, a ja już będę wiedział, do kogo to się odnosi. Czy wolno teraz spytać, jak wy się nazywacie?
Powiedziałem mu moje imię i nazwisko i dodałem:
— Wołajcie mnie poprostu Charles; to wystarczy. Ale patrzcie, tor już naprawiony. Niebawem powsiadają ludzie do pociągu i pojadą dalej.
— Wobec tego zabiorę mego Viktorego; nie przestraszcie się go przypadkiem. On nie ma właściwie wyglądu, ale nosił mnie przez dwanaście lat i nie zamieniałbym go na najlepszego wyścigowca w świecie. Czy macie co w wagonie?
— Nie. Czy powiemy tym ludziom, co zamierzamy zrobić?
— Nie. Im mniej o nas będą wiedzieli, tem pewniejsi będziemy.
Przystąpił do wozu, w którym koń jego się znajdował i kazał otworzyć. Teren nie nadawał się bynajmniej do wyładowania konia, nadto nie było przyrządu do tego, ale rzecz odbyła się inaczej, niż myślałem.
— Viktory, come on!
Na ten okrzyk wystawiło stare zwierzę najpierw głowę, aby się terenowi przypatrzyć, położyło z namysłem w tył długie uszy i wypadło jednym szalonym skokiem na nasyp. Wszyscy, którzy to widzieli, przyklasnęli. Koń, jakby to zrozumiał, machnął ogonem i zarżał głośno.
Z wyglądu nie zasługiwał ten koń żadną miarą na imię Viktory, zwycięzca. Chudy ten, o cienkich nogach, przynajmniej dwudziestoletni kasztan, grzywy już całkiem nie miał, a z ogona zwisało tylko kilka kosmyków, uszy zaś przewyższały znacznie królicze łyżki. Mimoto odrazu oceniłem wysoko to zwierzę, zwłaszcza widząc jak kopało i kąsało, gdy kto sięgnął ręką do niego. Koń był osiodłany i miał uzdę. Fred dosiadł go i zjechał z nasypu, nie rzekłszy do nikogo ani słowa. Nikt się też o nas nie troszczył. Byliśmy dla nich obcy, z obojętnością więc przyjęli to, żeśmy opuścili pociąg.
Na dole zatrzymał się Walker.
— Widzicie, Charles, jakby to było dobrze, gdybyście także mieli konia — powiedział.
— Wkrótce się o to postaram — odrzekłem. — Na waszym Viktorym, łatwo go schwytam.
— Wy? No, to ja musiałbym się tem zająć, bo daję słowo, że nie ujechalibyście jednego kroku na nim. On prócz mnie nikogo na sobie nie ścierpi.
— Toby się pokazało!
— Ależ zapewniam, że tak jest. Moglibyśmy się czasem zmieniać na koniu, aby was chód nie męczył, ale zrzuci was pewnie i dlatego skazani jesteście na podróż piechotą, dopóki nie spotkamy trzody mustangów. To wysoce przykra rzecz, gdyż wobec tego powoli tylko będziemy się poruszać i stracimy dużo czasu. Ale patrzcie, ludzie wsiadają i pociąg ruszy dalej.
Tak też było. Maszyna buchnęła parą, koła zaczęły się obracać i pociąg potoczył się dalej na Zachód. W kilka chwil zniknął nam z oczu.
— Powieście swoją ciężką rusznicę na mojem siodle! — rzekł Walker.
Ja zaś odpowiedziałem:
— Dziękuję uprzejmie! Sądzę, że dobry strzelec nie powinien ani na chwilę rozstawać się ze swoją strzelbą. A zatem nie zatrzymujmy się dłużej!
— Muszę oczywiście ze względu na was jechać powoli.
— Możecie puścić Viktorego dobrym krokiem. Ja chodzę nieźle, więc w tyle nie zostanę.
— Well, to ruszamy!
Zarzuciwszy na siebie derkę, przewiesiłem sztuciec przez ramię, a rusznicę przez plecy i rozpocząłem u boku Freda Walkera pogoń za zbójami.
Trop ich prowadził prawie prosto na północ, a był tak wyraźny, że nie potrzebowaliśmy zadawać sobie najmniejszego trudu z jego odszukaniem. Około południa dopiero przerwaliśmy pochód, by Viktoremu dać spocząć. Sami skorzystaliśmy z tego postoju, by się cokolwiek posilić. Zjedliśmy więc z tego, cośmy mieli z sobą, gdyż nie przyszło nam na myśl zaopatrzyć się w zapasy z pociągu. Dopóki bowiem myśliwiec preryowy rozporządza rusznicą i amunicyą, dopóty nie dozna głodu. Pod tym względem ja nie żywiłem żadnej obawy, gdyż miałem w worku naboi podostatkiem.
Kraina, w której znajdowaliśmy się teraz, była pagórkowata i dobrze zalesiona. Ślad ciągnął się w górę, wzdłuż rzeczki, której brzegi były częścią piaszczyste, częścią zaś porosłe bujną trawą, dzięki czemu wszędzie widoczne były wyraźne odciski kopyt, uczynione przez konie ściganych przez nas rozbójników. Popołudniu zastrzeliłem dość tłustego szopa, którego mięso miało nam posłużyć na wieczerzę, a kiedy się ściemniło, stanęliśmy obozem w małym i lesistym parowie skalnym, gdzie bez obawy, żeby nas nie odkryto, mogliśmy rozniecić ogień i upiec mięsa. W tem miejscu czuliśmy się tak bezpiecznie, że nawet straży nie odbywaliśmy, lecz położyliśmy się obydwaj spać, skoro tylko Fred zaopatrzył na noc swego konia.
Nazajutrz wyruszyliśmy znów bardzo wcześnie i już popołudniu dotarliśmy do tego miejsca, w którem rozbójnicy obozowali poprzedniej nocy. Ślady wskazywały na to, że rozniecili byli kilka ognisk, kpiąc sobie widocznie z wszelkiego pościgu. Jadąc dalej wzdłuż tej samej rzeczki, minęliśmy pod wieczór równinę i zwróciliśmy się ku kątowi, utworzonemu przez bór na łące. Mieliśmy ściganych prawie o dzień drogi przed sobą, i czuliśmy się tem bezpieczniej, że w naszej wędrówce nie znaleźliśmy ani śladu człowieka. Dostawszy się do owego kąta, chcieliśmy go właśnie objechać, kiedy nagle odskoczyliśmy obydwaj. Przed nami zatrzymał się Indyanin, który w tej samej chwili zamierzał także obok kąta skręcić z drugiej strony. Siedział na karym wierzchowcu i prowadził obok siebie konia, okulbaczonego jukami.
Skoro tylko nas spostrzegł, zsunął się błyskawicznie z konia, stanął za nim jakby za zasłoną i wymierzył na nas rusznicę. Ruchy te wykonał tak szybko, że ja zobaczyłem zaledwie jego postać i to niedokładnie.
Fred również zeskoczył z konia z tą samą zręcznością i zajął za nim stanowisko obronne, ja zaś rzuciłem się w możliwie wielkim skoku do lasu i skryłem się za grubym bukiem. Zaledwie jednak tam się dostałem, błysnęło z rusznicy Indyanina i kula uderzyła w pień tego drzewa. O dziesiątą część sekundy pierwej byłaby mnie przeszyła. Czerwonoskóry poznał widocznie odrazu, że byłem dlań bardziej niebezpieczny niż Fred, ponieważ osłonięty drzewami mogłem obejść i strzelić do niego z tyłu.
Już podczas skoku podniosłem był do połowy rusznicę, teraz jednak, gdy kula uderzyła o drzewo, opuściłem ją znowu. Czemu?
Doświadczony westman wie o tem, że każda strzelba ma swój odrębny głos. Trudno jest bardzo rozróżnić huk dwu rusznic pod tym względem, ale życie na Zachodzie zaostrza zmysły do najwyższego stopnia, a kto częściej słyszał huk jednej strzelby, ten pozna ją pośród setek innych. Stąd pochodzi, że myśliwcy, którzy spotykali się dawniej, a potem się przez długi czas nie widywali, z daleka już rozpoznają się nawzajem po głosie strzelb.
Tak było w tej chwili ze mną. Strzelby, z której ten dziki wystrzelił, byłbym nie zapomniał przez całe życie. Od długiego już czasu nie obijał się o uszy moje jej ostry, poważny ton, mimo to odrazu ją poznałem. To była strzelba słynnego wodza Apaczów, Winnetou, mego przyjaciela i nauczyciela, który w lasach i preryach dzikiego Zachodu, śmiało rzec mogę, pierwszymi krokami moimi kierował. Nasunęło mi się oczywiście pytanie, czy on sam jeszcze dotąd ją nosił, czy też może przeszła już w inne ręce?
— Toselkhita, shi shteke — nie strzelaj, jestem twoim przyjacielem! — zawołałem z poza drzewa w narzeczu Apaczów.
— To tistsa tá ti. Ni peniyil — nie wiem, kto jesteś. Wyjdź! — odpowiedział.
— Ni Winnetou, natan shis inté — jesteś Winnetou, wódz Apaczów? — spytałem dla pewności.
— Ha-au — jestem nim! — odrzekł.
Na te słowa wyskoczyłem z za drzewa ku niemu.
— Szarlih! — odezwał się on pierwszy radośnie. Otworzył ramiona i padliśmy sobie w objęcia.
— Szarlih, shi stheke, shi nta-ye — Karolu, mój przyjacielu, mój bracie! — powtarzał płacząc niemal ze wzruszenia, — Shi intá, ni intá, shi itchi, ni itchi — moje oko twojem okiem, moje serce twojem sercem!
Ja także byłem tak przejęty tem zupełnie niespodzianem spotkaniem, że łzy mi się w oczach zakręciły. Winnetou przypatrywał mi się co chwila pełnym miłości wzrokiem, przyciskał mnie do piersi, aż wreszcie przypomniał sobie, że nie byliśmy sami.
— Ti ti ute — kto jest ten człowiek? — zapytał, wskazując na Walkera.
— Aguan ute shó, shi shteke ni shteke — to dobry człowiek, mój przyjaciel i twój przyjaciel — odpowiedziałem.
— Ti tenlyé aguan — jak się nazywa?
— The thick Walker — podałem nazwisko towarzysza w angielskiem brzmieniu.
Na to wyciągnął Apacz rękę do Freda i tak go pozdrowił:
— Przyjaciel mojego brata jest zarazem moim przyjacielem! Omal nie postrzelaliśmy się, ale na szczęście Szarlih poznał głos mojej strzelby, jak ja jego. Co moi biali bracia tu robią?
— Ścigamy wrogów, których trop widzisz tu w trawie — odrzekłem ja.
— Spostrzegłem go dopiero przed chwilą. Przybywam nad tę wodę od wschodu. Jaką barwę mają ludzie, których chcecie schwycić?
— To biali i kilku Ogellallajów.
Podczas tych słów brwi jego się ściągnęły. Położył dłoń na lśniącym tomahawku, zatkniętym za pasem i oświadczył:
— Synowie Ogellallajów są jak ropuchy, kiedy wyjdą z nor swoich. Ja ich rozdepczę! Czy mogę pójść z moim bratem, aby zobaczyć Ogellallajów?
Nic nie mogło być dla mnie milszem od tego pytania. Mieć Winnetou sprzymierzeńcem znaczyło to samo, co rozporządzać dwudziestu westmanami. Nie wątpiłem wprawdzie, że byłby nie opuścił mnie po tak długiej rozłące, ale okoliczność, że sam ofiarował swoje towarzystwo, dowodziła, że mu się nasza przygoda podobała.
— Wielki wódz Apaczów — odpowiedziałem mu na to — przybywa do nas, jak promień słońca w zimny poranek. Niechaj jego tomahawk będzie naszym!
— Moja ręka jest waszą ręką, a moje życie waszem życiem. Howgh!
Na Fredzie Walkerze wywarł Apacz potężne wrażenie. Nic dziwnego. Tosamo byłoby się z każdym stało, gdyż Winnetou był naprawdę wspaniałym okazem Indyanina, a widok jego musiał zachwycić każdego westmana.
Niezbyt wysoki i tęgo zbudowany, lecz o zgrabnych, a przytem żylastych kształtach, gibkością ruchów zadziwiał najsilniejszych i najdoświadczeńszych traperów. Był teraz taksamo ubrany jak ongiś, kiedyśmy się spotkali nad Rio Pecos, a potem rozstali u Wężów. Takim, jak stał teraz przed nami, widywałem go zawsze, zgrabnym, czystym zewnętrznie, a rycerskim i pańskim we wrażeniu, jakie wywierał: w każdym calu mąż i bohater.
Grubego Freda zaskoczyło przedewszystkiem to, że na tym Indyaninie wszystko lśniło i połyskiwało, że nie było na nim ani śladu plamy. Spojrzenia jego małych oczek biegały między mną a Winnetou, z czego odrazu odgadłem, że porównywał nas z sobą.
— Niechaj moi bracia usiądą i wypalą ze mną fajkę pokoju! — rzekł Apacz.
Następnie usiadł tam, gdzie stał, i wydobył z za pasa trochę tytoniu, zmieszanego z liśćmi dzikich konopi, poczem napełnił nim ozdobiony piórami kalumet. My zajęliśmy miejsca obok niego. Uroczystość zapalenia fajki pokoju była nieodzowna, gdyż zatwierdzała niejako zawarte przymierze. Bez tego nie powiedziałby z pewnością Winnetou ani słowa o naszym planie.
Zapaliwszy, wypuścił dym prosto ku niebu, a potem równie prosto ku ziemi. Następnie skłonił się kolejno w cztery strony świata, a pociągnąwszy z fajki cztery razy, wydmuchnął dym w tych kierunkach. Wreszcie usiadł napowrót i podał fajkę mnie, mówiąc:
— Wielki Duch słyszy moją przysięgę: moi bracia są jako ja, ja zaś jako oni. Jesteśmy przyjaciółmi!
Wziąłem kalumet z jego ręki, wstałem, powtórzyłem dokładnie cały obrzęd i oświadczyłem nawzajem:
— Wielki Manitou, którego czcimy, rządzi ziemią i gwiazdami. On jest moim ojcem i twoim, jesteśmy braćmi i dopomożemy sobie w każdem niebezpieczeństwie. Fajka pokoju odnowiła nasze przymierze!
Teraz podałem fajkę Walkerowi, który zrobiwszy to samo co i my, ślubował:
— Widzę wielkiego Winnetou, najwspanialszego wodza Mescalerów, Mimbrenjów i Apaczów, piję dym z jego fajki i jestem jego bratem. Jego przyjaciele są moimi przyjaciółmi, a jego wrogowie moimi wrogami. Ten sojusz niechaj nigdy nie będzie złamany!
Po tych słowach usiadł i oddał fajkę Apaczowi, który palił ją dalej. Po spełnieniu tego zwyczaju mogliśmy przystąpić do omówienia dalszego planu pościgu.
— Niech mi brat Szarlih opowie, co przeżył od czasu rozstania się ze mną! — poprosił Winnetou.
Z tem załatwiłem się jak najzwięźlej i nawzajem jego zapytałem:
— Może brat Winnetou powie mi, co przeżył, od kiedy go nie widziałem i skąd tak daleko od wigwamu ojców przybywa w ostępy Siouksów?
Apacz pociągnął sporo dymu, jakby się namyślał i odpowiedział:
— Deszcze strącają wodę z chmur, a słońce wznosi ją znowu. Tak jest i z życiem człowieka. Dni nadchodzą i nikną. Poco zresztą będzie Winnetou długo opowiadał o słońcach, które minęły? Obraził mnie wódz Siouksów Dakoty. Ja poszedłem za nim i skalp mu zabrałem. Jego ludzie ścigali mnie, lecz ja zniszczyłem moje ślady, wróciłem do ich wigwamów i zabrałem znaki zwycięstwa, którymi objuczyłem konia wodza. Oto tam stoi ten koń!
W tych niewielu skromnych słowach przedstawił ten człowiek czyn bohaterski, do czego inny potrzebowałby całych godzin. Od brzegów Rio Grande na południu aż do Milk River na północy szukał wroga miesiącami po borach i preryach, zwyciężył go ostatecznie w otwartej walce, puścił się śmiało w sam środek obozu nieprzyjaciół i zabrał im najcenniejsze trofea. Tegoby nikt inny nie dokazał, a jak on skromnie o tem opowiadał!
— Moi bracia — mówił dalej — ścigają Ogellallajów i białych, zwanych railtroublers. Do tego potrzeba dobrych koni. Czy mój przyjaciel Szarlih pojedzie na koniu Siouksa Dakoty? Ten koń przeszedł doskonałą indyańską tresurę, a mój brat rozumie się na tem lepiej niż każda inna twarz blada.
Winnetou darował mi był już dawniej wspaniałego mustanga, teraz więc nie chciałem przyjąć daru i odrzekłem:
— Mój brat pozwoli, że sobie konia złowię. Koń Dakoty musi nieść zdobycz.
Ale zacny Apacz potrząsnął głową i odparł:
— Czemu mój brat zapomina, że do niego należy wszystko, co jest moje? Dlaczego chce tracić czas na schwytanie konia? Wszak to polowanie może nas zdradzić przed Ogellallajami? Mój brat, znając Winnetou, wie dobrze, że nie będę zdobyczy woził z sobą idąc śladem Siouksów. Winnetou ją zakopie, a koń będzie wolny. Howgh!
Na to już nie mogłem poradzić i musiałem dar przyjąć. Zresztą od dłuższego już czasu przypatrywałem się temu koniowi z podziwem. Był to ciemny szpak, zwięzły, lekko a silnie zbudowany i tak pożyłkowany, że przyjemnie było nań spojrzeć. Pełna grzywa zwisała mu poniżej szyi, a ogon prawie ziemi dotykał. Wnętrze nozdrzy było zabarwione czerwono, co Indyanie wysoko cenią, a duże oczy, pełne ognia, a zarazem odwagi, pozwalały przypuszczać, że dobry jeździec będzie mógł zaufać temu koniowi.
— Ale siodła niema! — zauważył Fred. — Nie pojedziecie chyba na jucznem, Charles!
— To najmniejsze — odrzekłem. — Nie widzieliście, jak Indyanin przystosowuje siodło juczne do jazdy, ani, jak zręczny myśliwiec robi sobie znośne siodło z dymiącej jeszcze skóry zabitej zwierzyny? Jutro już będę miał siodło, którego mi pozazdrościcie!
Apacz skinął twierdząco głową i rzekł:
— Winnetou odkrył niedaleko stąd nad wodą świeży ślad wielkiego wilka. Nim słońce zajdzie, dostaniemy jego skórę i żebra, z czego sporządzimy dobre siodło. Czy moi bracia mają mięso do jedzenia?
— Mamy.
— W takim razie ruszajmy, żeby wilka zabrać i wyszukać miejsce na obóz, gdziebym mógł zdobycz zakopać. Gdy słońce wejdzie, pójdziemy śladem railtroublerów. Oni zniszczyli wozy konia ognistego, ograbili białych braci, zabili ich i spalili. Wielki Duch gniewa się na nich za to i wyda w nasze ręce, gdyż wedle prawa sawanny zasłużyli na karę śmierci.
Opuściliśmy to miejsce zarówno dziwnego, jak i szczęśliwego spotkania i niebawem znaleźliśmy legowisko wilka. Łatwo zabiliśmy to zwierzę, należące do gatunku kujotow i wkrótce potem siedzieliśmy już przy ognisku, zajęci robotą nad siodłem. Nazajutrz zakopaliśmy zdobycz Winnetou, która składała się z broni indyańskiej i worków guślarskich i oznaczyliśmy to miejsce, żeby je w danym razie rozpoznać. Potem puściliśmy się dalej za mordercami, którzy niewątpliwie śmialiby się z nas, gdyby byli wiedzieli, że trzech mężów odważa się pociągać ich, tak licznych, do odpowiedzialności...
Koń, którego mi odstąpił Winnetou, okazał się doskonałym biegunem. Jeździec, nie znający wcale indyańskiej tresury, nie utrzymałby się ani chwili na siodle, ale ze mną pogodził się mój wierzchowiec w bardzo krótkim czasie. Przez to, że tak łatwo opanowałem konia, zyskałem bardzo na powadze u grubego Freda, który od czasu do czasu mierzył mnie szczególnym wzrokiem. Widocznie nie mógł zrozumieć tego wyszczególnienia, jakiem darzył mnie Winnetou. Walkerowi ta nadzwyczajna przyjaźń słynnego Apacza dla nieznanego myśliwca wydawała się zapewne prawdziwym cudem.
Stary Viktory trzymał się bardzo dobrze, posuwaliśmy się więc naprzód dość szybko. Już około południa dotarliśmy do ostatniego obozowiska rozbójników, czyli dzieliło nas jeszcze od nich pół dnia drogi.
Ślady, które nam były drogowskazem, opuściły tymczasem rzeczkę i przeniosły się do długiej bocznej doliny, którą sączył się mały potok. Winnetou badał odtąd ślady znacznie uważniej, a oczy jego starały się przeniknąć skraj lasu, schodzącego ze zboczy na dno doliny. Wkońcu zatrzymał się nawet i zwrócił się do mnie, jechaliśmy bowiem jeden za drugim, a on był pierwszy.
— Uff! — zawołał. — Co mój brat Szarlih sądzi o tej drodze?
— Ona poprowadzi nas aż na grzbiet wzgórz.
— A potem?
— Po drugiej stronie będzie się znajdował ostateczny cel jazdy railtroublerów.
— Jaki cel?
— Błonia Ogellallajów.
Skinął głową na znak potwierdzenia, dodając do tego jeszcze pochwałę:
— Mój brat Szarlih wciąż jeszcze ma oko orła, a spryt lisa, bo odgadł zupełnie dobrze.
— Jakto? — zapytał Walker. — Oni udali się na błonia Ogellallajów?
Ja zaś odpowiedziałem:
— Już przedtem zwróciłem waszą uwagę na to, że trzej Indyanie bez szczególnych powodów nie połączyliby się z taką gromadą białych. Na dzikim Zachodzie więcej jest czerwonych niż białych. Tak też będzie i w naszym wypadku.
— Pshaw! Nie rozumiem was, Charles!
— No, ci trzej Ogellallajowie dodani są zbójom, że tak powiem, dla straży.
— Ach! O ile i przez kogo?
— Hm! Nie weźcie mi tego za złe, kochany Fredzie, ale mnie się zdaje, że zamieniliśmy nasze role; dziś ja mógłbym was nazwać greenhornem.
— Heigh-ho! A to czemu?
— Czy sądzicie, że banda, złożona z dwudziestu białych drabów, odważyłaby się sama grasować w tych stronach?
— Oczywiście, że nie!
— Co więc będą musieli zrobić biali?
— Hm, udać się pod opiekę czerwonoskórych.
— Słusznie! Czy dostaną tę opiekę za darmo?
— Nie, będą musieli za nią zapłacić.
— Czem?
— Rozumie się, że łupem, który z sobą wiozą.
— Pięknie! Teraz już pojmujecie, co ja i Winnetou o tem sądzimy?
— A więc to tak się rzecz przedstawia. Biali ograbili pociąg, aby mieć z czego haracz zapłacić, a ci trzej Ogellallajowie byli egzekutorami?
— Może tak jest, a może nie. Nie ulega jednak wątpliwości, że nasi czcigodni bracia biali połączą się wkrótce z większym oddziałem czerwonych. To powiedziałem już, gdyśmy byli przy kolei. Ale nie koniec na tem. Czy sądzicie, że biali i czerwoni sprzymierzyli się tylko na to, żeby się pielęgnować i wylegiwać na skórach niedźwiedzich?
— Z pewnością nie w tym celu!
— I ja tak sądzę. Wierzcie mi, że wnet uknują coś szatańskiego, zwłaszcza, że ostatni napad tak dobrze im się udał.
— Cóżby nowego zamierzali?
— Hm, ja domyślam się czegoś.
— No, to dokazalibyście nadzwyczajnej rzeczy, gdybyście przewidzieli, co uczynią ludzie, których jeszcze wcale nie znacie. W ostatnich czasach nabrałem dla was do pewnego stopnia szacunku, ale z waszego domysłu, zdaje się, nic nie będzie!
— Zobaczymy! Dość nauwijałem się pośród Indyan i wiadome są mi ich sposoby. A wiecie, jak można najlepiej odgadnąć, co człowiek zrobi?
— No?
— Należy sobie wyobrazić żywo jego położenie i uwzględnić przytem jego charakter. Czy mam być tak zuchwałym i zgadywać?
— Naprawdę, rozciekawiacie mnie!
— Zastanówmy się więc nad tem, komu nasz personal kolejowy doniósł najpierw o zburzeniu toru i zniszczeniu pociągu?
— Chyba najbliższej stacyi.
— Stamtąd też zapewne wyślą ludzi w celu zbadania miejsca wypadku i ścigania sprawców.
— Prawdopodobnie.
— Ale przez to stacya zostanie ogołocona z ludzi i można będzie na nią napaść bez wielkiego niebezpieczeństwa.
— Egad! Teraz się domyślam, do czego zmierzacie!
— Prawda? Stacye są tu teraz jeszcze tylko czasowe i zachodzi pytanie, gdzie znajdzie się dość ludzi, aby można się obejść bez jednego oddziału. Mojem zdaniem będzie to w Echo-Cannon.
— Charles, to jest bardzo możliwe. Rozbójnicy i czerwoni mogą taksamo jak my wiedzieć, że ta miejscowość będzie opuszczona przez ludzi.
— Jeżeli nadto przypuścimy, że Siouksi wykopali swoje strzały wojenne i pomalowali się wojennemi barwami, że zatem bezwątpienia noszą się z nieprzyjaznymi zamiarami, to prawie nie ulega wątpliwości, że wyprawią się na Echo-Cannon. Ale popatrzcie, oto źródło potoku! Dalej droga idzie stromo w górę, nie mamy więc czasu gawędzić!
Wspinaliśmy się teraz po stoku wzgórza wśród wysokich drzew, dlatego musieliśmy uważać. Wzgórze rozszerzało się potem na kształt płaskowyżu i opadało znów ku dolinie, gdzie dostaliśmy się znowu do rzeczki, płynącej na wschód.
Tutaj odpoczywali ścigani w południe, a następnie zwrócili się wzdłuż wody ku północy. Przejechaliśmy potem jeszcze przez kilka dolin i parowów, ślady stawały się coraz to świeższe, trzeba więc było zachowywać coraz większą ostrożność.
Wreszcie dotarliśmy pod wieczór do szczytu wydłużonego grzbietu górskiego i już mieliśmy po drugiej stronie w dół zjechać, kiedy prowadzący nasz pochód Winnetou zatrzymał się nagle, wskazał ręką przed siebie i głosem stłumionym zawołał:
— Uff!
My stanęliśmy również i spojrzeliśmy w oznaczonym kierunku.
Po prawej ręce rozciągała się głęboko pod nami równina, mająca z godzinę drogi w obwodzie. Była otwarta i porosła trawą. Na niej wznosiła się znaczna liczba namiotów indyańskich, a wśród nich panowało ruchliwe życie. Konie pasły się wolno, brodząc w bujnej zieloności, a dokoła krzątali się liczni mężczyźni, przygotowując mięso. Poza namiotami leżały szkielety kilku bawołów, a na tykach wypięto długie sznury, na których rozwieszono do suszenia cienkie płaty mięsa bawolego.
— Ogellallajowie! — odezwał się pierwszy Fred.
— A zatem ja miałem słuszność — powiedziałem ja.
— Trzydzieści dwa namiotów! — dodał on.
Winnetou zwrócił oczy w dół i rzekł potem:
— Naki gutesnontin nagoiya — dwustu wojowników!
— A biali są z nimi — zauważyłem ja. — Policzmy konie, to będzie jeszcze najpewniejsze.
Całą równinę można było objąć okiem, przeto bez trudności naliczyliśmy dwieście pięć koni. Jak na wyprawę myśliwską przygotowali czerwoni za mało mięsa, a ta dolina nie nadawała się do łowów na bawoły. Wybierali się zatem na wyprawę wojenną, a dowodziły tego także tarcze, które na polowaniu zawadzałyby tylko strzelcom. Największy namiot stał trochę na uboczu, a zdobiące go orle pióra wskazywały na to, że to był namiot wodza.
— Jak myśli mój brat Szarlih, czy te ropuchy Ogellallajów długo tu jeszcze pozostaną? — spytał Winnetou.
— Nie.
— Skąd to przypuszczenie, Charles? — badał ze zdziwieniem Fred. — To trudne i zbyt ważne dla nas pytanie, żeby na nie odrazu odpowiedzieć.
— Przypatrzcie się szkieletom bawołów, Fredzie! One dokładnie wszystko wam wyjaśnią.
— Ach! Jakto?
— Kości są już białe, leżą więc już ze cztery do pięciu dni na słońcu, a z tego można wnosić, że mięso będzie już dość suche. Czy nie wydaje wam się to rozumowanie słusznem?
— Owszem, przyznaję wam zupełną słuszność!
— W takim razie możemy powiedzieć, że i czerwoni wnet wyruszą, a nie zostaną tu jeszcze na kilka partyi szachów lub warcab.
— Robicie się uszczypliwym, sir. Chciałem tylko usłyszeć wasze zdanie o tem. Ach, jeden z nich wychodzi z namiotu. Kto to może być?
Apacz sięgnął do kieszeni i wydobył lunetę, zaiste osobliwy przyrząd w ręku Indyanina, na widok którego Fred Walker zdumiał się niemało. Ale to tłumaczyło się tem, że Winnetou przebywał ongiś w miastach wschodnich i kupił tam sobie lunetę. Teraz rozciągnął ją i przyłożył do oka, by się przypatrzyć Indyaninowi, o którym Fred mówił. Gdy ją odłożył i mnie podał, przeleciała mu po twarzy błyskawica gniewu.
— Koi-tse, kłamca i zdrajca! — mruknął. — Winnetou ugodzi go tomahawkiem w czaszkę!
Spojrzałem z wielkiem zajęciem na Ogellallaja. Koi-tse znaczy „Ogniste usta“. Właściciel tego nazwiska był dobrym mówcą, bardzo zuchwałym wojownikiem i nieprzebłaganym wrogiem białych, znanym na sawannie i w górach. W razie zetknięcia się z nim należało mieć się na baczności.
Podałem lunetę Walkerowi i rzekłem:
— Musimy się ukryć. Widać daleko więcej koni, niż ludzi, a chociaż wielu może leżeć po namiotach, to jednak nie jest wykluczone, że niektórzy włóczą się jeszcze po okolicy.
— Niech moi bracia zaczekają! — zauważył Apacz. — Winnetou wyszuka miejsce, gdzie będzie się mógł skryć z przyjaciółmi.
Zniknął między drzewami i powrócił dopiero po dłuższym czasie. Potem sprowadził nas na bok wzdłuż grzbietu górskiego na miejsce, tak gęsto podszyte, że zaledwie zdołaliśmy się przecisnąć. W tym gąszczu było dość miejsca dla nas i naszych koni, które przywiązaliśmy do drzew, zamiast je spętać. Tymczasem Winnetou poszedł, by zatrzeć nasze ślady.
Tu leżeliśmy do późnego wieczora w głębokiej, wonnej trawie, gotowi zerwać się za najlżejszym szmerem, by koniom nozdrza pozatykać, aby nas nie zdradziło ich parskanie. Kiedy się całkiem zmierzchło, poczołgał się Winnetou ku obozowi Ogellallajów i przyniósł niebawem wieść, że na dole zapalono kilka ogni.
— Ci ludzie czują się całkiem bezpiecznie — rzekł Fred. — Gdyby wiedzieli, że jesteśmy tak blizko nich!
— Niewątpliwie domyślają się, że się ich ściga — odpowiedziałem. — Jeśli więc dziś jeszcze nie zachowują większej ostrożności, to czynią to jedynie w tem przekonaniu, że ludzie ze stacyi nie mogą być jeszcze tutaj. Z tego wnioskuję, że jutro dopiero wyruszą. Zdałoby się czegoś dowiedzieć o ich zamiarach.
— Winnetou podejmie się tego zadania — rzekł Apacz.
— Ja się przyłączam także — dodałem. — Fred niech zostanie przy koniach. Pójdziemy bez strzelb, gdyż zawadzałyby nam tylko. Nóż i tomahawk wystarczy, a w ostateczności użyjemy rewolwerów.
Nasz gruby przyjaciel zgodził się natychmiast. Odwagi pewnie mu nie brakło, lecz nie lubił bez konieczności na szwank życia wystawiać. Jednakże, aby zejść na dolinę, trzeba było odwagi, bo kogoby odkryli i pochwycili Ogellallajowie, ten byłby w każdym razie zgubiony.
Było to na kilka dni przed nowiem. Na zachmurzonem niebie nie widać było ani jednej gwiazdy; noc więc nadawała się do naszego przedsięwzięcia. Wygramoliliśmy się dość prędko z gęstwiny aż na to miejsce, na którem zatrzymaliśmy się byli popołudniu.
— Winnetou pójdzie na prawo, a mój brat Szarlih na lewo! — szepnął Apacz i w następnej chwili zniknął bez szmeru w leśnych ciemnościach.
Usłuchałem przyjaciela i poczołgałem się lewą stroną zbocza. Przemykając się niedosłyszalnie pomiędzy krzakami i drzewami, dostałem się na dno doliny i ujrzałem przed sobą ogniska obozowe. Wziąłem nóż w zęby, położyłem się na ziemi i posuwałem się zwolna ku namiotowi wodza, który stał w odległości jakich dwustu kroków ode mnie. Płonęło tam wprawdzie ognisko, ale namiot rzucał cień na mnie.
Cal za calem zdążałem naprzód. Mając wiatr przeciw sobie, nie obawiałem się koni, które zwykle zdradzają głośnem parskaniem zbliżanie się obcego. Pod tym względem narażony był Winnetou na większe trudności niż ja.
Tak upłynęło przeszło pół godziny, zanim przebyłem tych dwieście kroków. Wreszcie znalazłem się bezpośrednio za namiotem wodza, a ludzi, siedzących przy ogniu, dzieliła odemnie przestrzeń co najwyżej ośmiu łokci. Rozmawiali bardzo żywo po angielsku. Gdy zdziwiony tem, ośmieliłem się wychylić nieco głowę, żeby ich ujrzeć, zobaczyłem pięciu białych i trzech Indyan.
Czerwoni zachowywali się spokojnie. Przy ognisku obozowem tylko biały staje się głośnym, ostrożny zaś Indyanin rozmawia więcej znakami, aniżeli słowami. Ogień palił się także jasno, nie na sposób indyański.
Jednym z białych był długi brodaty mężczyzna z blizną na czole, pochodzącą, jak się zdawało, od noża. On kierował widocznie wszystkiem, a stosunek drugich do niego wskazywał, że to osoba szanowana. Leżałem tak blizko nich, że mogłem dosłyszeć każde ich słowo.
— A jak daleko stąd do Echo Cannon? — zapytał jeden z nich.
— Około stu mil — odrzekł długi. — W trzech dniach można się łatwo tam dostać.
— A co będzie, jeśli nasz plan okaże się mylnym, jeśli nas nie ścigano i ludzie tam są w pełnej liczbie?
Długi mąż roześmiał się wzgardliwie i odrzekł:
— Niedorzeczności prawisz! Będą nas ścigali, to pewne. Przecież zostawiliśmy im trop wyraźny. W pociągu zginęło około trzydziestu ludzi, po których wzięliśmy ładną zdobycz. Tego nie puszczą nam płazem i przynajmniej spróbują nas ścigać.
— Jeśli tak, to sztuczka musi się udać — zauważył tamten. — Ilu ludzi jest w Echo Cannon, Rollinsie?
— Około stu pięćdziesięciu — odpowiedział wezwany. — Oprócz tego jest tam kilka dobrze wyposażonych sklepów, kilka salonów do picia, a że znajdziemy kasę zarządu budowy, oto niema obawy. Słyszałem, że z tej kasy płaci się wszystkie wydatki na przestrzeni od Greenriver do Promontory. Ta przestrzeń wynosi dwieście trzydzieści mil, można więc spodziewać się, że wpadnie nam dużo tysięcy.
— Heigh day! Oby się to spełniło! Czy ty sądzisz, że pogoń nie puści się stąd za nami, gdy zobaczy, żeśmy z tego miejsca zawrócili?
— Oto się nie troszczmy! Liczę, że będą tu jutro popołudniu. My wyruszymy o świcie, pójdziemy najpierw trochę na północ, a potem rozdzielimy się we wszystkich kierunkach na tyle oddziałów, że oni nie będą wiedzieli, którym tropem się udać. Później każdy oddział zatrze swe ślady troskliwie, a zejdziemy się na dole nad Greenforkiem. Stąd będziemy unikali wszelkich otwartych miejsc i od dziś za cztery dni możemy być w Echo-Cannon.
— Czy wyślemy naprzód posłańców?
— To się rozumie! Oni pójdą jutro rano wprost do Cannonu i będą nas oczekiwali nad Painterhill. To wszystko już postanowione. Gdyby nawet robotnicy znajdowali się w Cannonie w pełnej liczbie, to mimoto nie potrzebujemy się obawiać. Mamy nad nimi przewagę, a zanim oni za broń pochwycą, zginie ich większa część.
Istotnie, lepszej chwili do podsłuchania nie mogłem sobie wyobrazić. Usłyszałem tu daleko więcej, aniżeli się spodziewałem. Nie ulegało wątpliwości, że już więcej w żadnym razie się nie dowiem, natomiast najdrobniejsza okoliczność mogła zdradzić moją obecność. Uwzględniwszy jedno i drugie, cofnąłem się powoli od namiotu.
Sunąłem się wstecz w pochylonej postawie, gdyż równocześnie musiałem zacierać swoje ślady, aby ich jutro nie dostrzeżono. Była to trudna i zabierająca dużo czasu praca, gdyż zdany tylko na czucie, musiałem dotykać każdego źdźbła trawy. Trwało też to z godzinę, zanim dostałem się znów na skraj lasu, gdzie mi już nie groziło niebezpieczeństwo.
Teraz przyłożyłem ręce do ust na kształt muszli i zaskrzeczałem, naśladując głos dużej zielonej ropuchy. To był umówiony z Winnetou znak do odwrotu. Byłem pewien, że go dosłyszy i za nim pójdzie. Nie bałem się również tego, że Indyanie powezmą jakie podejrzenie, gdyż w wysokiej wilgotnej trawie łatwo mogła się ropucha znajdować. Oprócz tego był to wieczór, a wiadomo, że o tym czasie te płazy zwykle najchętniej się odzywają.
Uważałem za stosowne dać ten znak, gdyż Apacz leżał pod wiatrem, wskutek czego łatwo mogli go czerwoni odkryć. Zresztą to, czego się dowiedziałem, wystarczało zupełnie, należało więc Winnetou zawiadomić, że cel osiągnięty.
Wspinając się na górę, musiałem także ślad zacierać. Toteż odetchnąłem z ulgą, gdy pomimo ciemności dostałem się nareszcie do gęstwiny.
— No, jakże wam się powiodło? — zapytał Fred.
— Zaczekajcie, dopóki Winnetou nie nadejdzie.
— Dlaczego? Palę się z ciekawości!
— To się spalcie! Nikt chętnie nie mówi dwa razy tegosamego, a ja musiałbym powtarzać moje sprawozdanie Apaczowi.
Mój gruby towarzysz musiał się tem zadowolnić, chociaż trwało dość długo, zanim wrócił Winnetou.
Usiadłszy przy mnie, zapytał Apacz:
— Mój brat Szarlih dał mi znak?
— Dałem.
— To mój brat miał szczęście?
— Rzeczywiście. Jaką wiadomość przynosi wódz Apaczów?
— Winnetou niestety niczego się nie dowiedział! Zużył dużo czasu na przejście obok koni, a gdy dostał się do pierwszego ogniska, usłyszał wołanie ropuchy. Potem musiał zacierać ślady, a tymczasem gwiazdy posunęły się wyżej, zanim mógł wrócić. Co mój brat widział?
— Wszystko, czego nam do naszych celów potrzeba.
— Mój biały brat zawsze ma szczęście, gdy podsłuchuje nieprzyjaciela. Niechaj o tem opowie!
Przedstawiłem wyniki mojej wycieczki, a gdy skończyłem, zauważył Fred.
— Słusznie więc przypuszczaliście i dobrze odgadliście ich zamiary co do napadu na Cannon.
— Nie było trudno!
— A jak ten długi wyglądał? Czy miał bliznę na czole?
— Tak.
— I dużą brodę?
— Tak.
— To on, chociaż dawniej brody nie nosił. To cięcie otrzymał podczas napadu na pewną farmę obok Leawenworth. A jak go zwano?
— Rollins.
— Trzeba to sobie zapamiętać. To już czwarte fałszywe nazwisko, jakie słyszę. Ale, co robić, sir? Dziś go nie dostaniemy!
— To niemożliwe. Zresztą nie powinno wam zależeć tylko na ukaraniu jego samego. Tamci railtroublerzy nie są gorsi od niego. Powiem wam, Fredzie, że na wszystkich moich wyprawach starałem się nie zabijać ludzi, gdyż krew ludzka jest płynem najcenniejszym. Wolałem nieraz ponieść szkodę, niż uciec się do zabójstwa, a ilekroć posługiwałem się tym środkiem obrony, to zawsze tylko w największej potrzebie. W niejednym wypadku wolałem nawet wroga raczej uczynić niezdolnym do walki, aniżeli odbierać mu życie.
— Ach — rzekł grubas — to jesteście zupełnie podobni pod tym względem do Old Shatterhanda. Opowiadają, że on także zabija Indyanina tylko w konieczności. Zwierzynę strzela w oko, gdy go jednak nieprzyjaciel zmusi do obrony, to uderza go albo w prawą nogę, albo prawą rękę, albo palnie go poprostu pięścią w głowę, że runie i leży godzinami.
— Uff!
Ten przytłumiony okrzyk wydał Apacz, który teraz dopiero poznał, że Walker nie wiedział wcale, iż ja właśnie jestem Old Shatterhand. Ja nie zwróciłem na to uwagi i mówiłem dalej:
— Mimoto ani mi się śni puszczać wolno takiego łotra, a tem mniej całą zgraję, bo równałoby się to współwinie i wypuszczeniu tej szajki na zacnych ludzi. Dziś nie możemy dostać w swe ręce tego Hallera, ale nie było nic dla mnie łatwiejszego, jak uczynić go nieszkodliwym, gdybym go był zastrzelił. Ale nie chcę być mordercą, a wobec tego, co on zbroił, byłaby taka szybka śmierć dla niego wprost nagrodą. Sądzę raczej, że musimy pochwycić także jego wspólników, a to może się stać tylko wtedy, gdy pozwolimy im spokojnie udać się do Cannonu.
— A my?
— Wyprzedzimy ich i ostrzeżemy ludzi, których oni chcą napaść.
— Well! Ta myśl mi się podoba. Może zdołamy pochwycić żywcem tę bandę rozbójników. Ale czy ich przeciwko nam nie za wielu?
— Poszliśmy za nimi bez obawy we trzech, tem mniej będziemy się teraz bali, gdy w Echo Cannon znajdziemy sprzymierzeńców.
— Nie wielu ich tam zastaniemy. Największa część tych ludzi będzie w pościgu.
— Postaramy się o to, żeby ich zawiadomić o stanie rzeczy, a oni powrócą czemprędzej.
— W jaki sposób?
— Napiszę kartkę i przyczepię ją do drzewa, obok którego prowadzi trop.
— A czy temu uwierzą? Przecież mógłby to być podstęp railtroublerów, aby ich odwieść od pościgu.
— Oni słyszeli niewątpliwie od naszego personalu kolejowego, że dwaj podróżni wysiedli i zapewne znaleźli nasze ślady. Zresztą ja tak ostrzeżenie napiszę, że będą musieli uwierzyć. Nadto poproszę ich, żeby ominęli Greenfork i Painterhill, ponieważ na pierwszem miejscu mają się zejść Siouksi, a na drugiem będą wywiadowcy, którzy nie powinni zauważyć powracających kolejarzy Dodam także wskazówkę, że powrót do Cannonu musi nastąpić od południa.
— Uff! — rzekł Winnetou. — Niechaj moi biali bracia wyruszą już ze mną w drogę!
— Teraz? — zapytał Walker.
— Gdy słońce zejdzie, musi nas już daleko stąd zobaczyć.
— A jeśli jutro rano odkryją nasze ślady?
— Psy Ogellallajów skierują się zaraz na północ i żaden z nich nie wejdzie na wzgórze. Howgh!
Apacz powstał i przystąpił do swego konia, by go odwiązać. My zrobiliśmy to samo i wkrótce, wyprowadziwszy konie z gęstwiny, ruszyliśmy napowrót tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj. O spoczynku oczywiście nie było mowy.
Ciągle jeszcze panowała nieprzebita ciemność. W takiej porze mógł tylko doświadczony westman puścić się przez bór tropem, którego sam nie widział. Jeździec europejski zsiadłby w takiej ciemności i prowadziłby konia za sobą, mieszkaniec Zachodu jednak wie, że koń lepiej widzi od niego. Wówczas ukazał się Winnetou w całej swojej wielkości. Prowadził pochód przez potoki i skały i ani na chwilę nie miał wątpliwości co do kierunku. Mój szpak trzymał się znakomicie, a stary Viktory parskał czasem z niechęcią, lecz nie pozostawał nigdy w tyle.
Kiedy szarzeć zaczęło, znajdowaliśmy się już o jakie dziewięć mil angielskich od obozu Ogellallajów, wobec czego mogliśmy konie nasze podpędzić. Jechaliśmy na razie ku południowi, znalazłszy jednak miejsce odpowiednie, zatrzymaliśmy się na chwilę. Tu wyrwałem kartkę z notatki, napisałem na niej konieczne wskazówki i przybiłem zaostrzonym kołkiem do kory drzewa, tak, że każdemu nadchodzącemu z południa musiała wpaść w oko. Potem zwróciliśmy się więcej ku południowemu wschodowi.
W południe przejechaliśmy przez Greenfork, oczywiście zdala od punktu, w którym miały się spotkać poszczególne oddziały Ogellallajów. Oni musieli unikać wszelkich otwartych miejsc i jechać borem, my zaś mogliśmy trzymać się prostego kierunku i nie daliśmy koniom spocząć, zanim słońce nie zaczęło chylić się ku zachodowi.
Od rana przebyliśmy pewnie z czterdzieści mil angielskich, dziwnem więc było, że stary Viktory nie okazywał zmęczenia. Droga nasza prowadziła teraz pomiędzy dwoma wązko schodzącemi się wzgórzami. Tutaj chcieliśmy właśnie poszukać sobie miejsca na nocleg, gdy wtem rozstąpiły się przed nami wzgórza, odsłaniając większą kotlinę, w której środku był staw, zasilany wodą z rzeczki, płynącej ze wschodu i zwracającej się po opuszczeniu stawu ku zachodowi kotliny.
Na ten widok zatrzymaliśmy konie, bo nietylko sama kotlina sprawiła nam niespodziankę, lecz jeszcze coś innego. Oto przeciwległe wzgórze było wykarczowane i pokryte polami, na dolinie pasły się konie, woły, kozy i owce, u stóp wzgórza stało kilka domów blokowych, podobnych do naszych dworków, a na najwyższym szczycie stała mała kaplica. Nad nią wznosił się potężny krzyż z wyrzeźbionym wizerunkiem Zbawiciela.
Obok kapliczki zauważyliśmy kilka osób, one jednak nie spostrzegły nas widocznie. Wszyscy patrzyli ku zachodowi, gdzie kula słoneczna opadała coraz to niżej, a gdy zdawała się dosięgać powierzchni rzeczki, zabarwionej wspaniale, zabrzmiał z góry srebrny głos dzwonka.
Tu w samym środku dzikiego Zachodu w głębokim borze wizerunek ukrzyżowanego! Pomiędzy wojennemi ścieżkami Indyan kaplica! Zdjąłem kapelusz i zacząłem się modlić, lecz Apacz przerwał mi pytaniem:
— Ti ti — co to?
— Settlement[39] oczywiście — odpowiedział bardzo mądrze Walker.
— Uff! Winnetou widzi osadę, ale co to za dźwięki?
— To dzwonek na Anioł Pański. Dzwoni teraz Ave Maria!
— Uff! — rzekł Apacz zdumiony. — Co to jest Anioł Pański, a co to jest Ave Maria?
— Czekać! — upomniał Walker, widząc, że złożyłem ręce do modlitwy.
Kiedy ucichł dzwonek, zabrzmiał naraz śpiew czterogłosowy. Zacząłem nadsłuchiwać, zdumiony śpiewem, a jeszcze bardziej słowami:
Już światło dzienne mrok przysłania.
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania,
Przeminąć mogła cierpień moc!
Do Twoich stóp ślę pragnień zdroje,
A Ty je nieś przed Boga tron;
Madonno, niech Cię modły moje
I ich nabożny wielbi ton:
Ave, ave Maria!
Co to było? To mój własny wiersz, moja kompozycya Ave Maria! Skąd się tutaj dostała do Gór Skalistych? Zdziwienie moje nie miało granic. Kiedy zaś harmonie popłynęły z góry, porwało mnie coś z nieodpartą siłą. Wydało mi się, że serce moje rozszerza się w nieskończoność, a łzy wielkiemi kroplami potoczyły mi się po policzkach. Żadną miarą nie mogłem sobie wyjaśnić, jak ta pieśń zaszła tutaj, gdzie nie spodziewałem się prawie obecności Indyanina, a cóż dopiero tak wyszkolonego kwartetu. Kiedy ostatnie tony przebrzmiały nad doliną, zerwałem z pleców rusznicę, wypaliłem w powietrze szybko z jednej i drugiej lufy i ścisnąłem szpaka ostrogami. Przebiegłem przez dolinę, wparłem konia w rzeczkę, wyjechałem z niej i popędziłem ku domom blokowym, nie oglądnąwszy się poza siebie, czy towarzysze podążają za mną.
Oba wystrzały zbudziły nietylko echo na dolinie, lecz także życie. W drzwiach domów ukazali się ludzie wystraszeni, nie wiedząc, co ta strzelanina miała oznaczać. Ujrzawszy białego w dość cywilizowanem odzieniu, uspokoili się i wyszli naprzeciwko mnie pełni oczekiwania.
Przed drzwiami najbliższego domu stała jakaś staruszka w czystem ubraniu. Cały jej wygląd zewnętrzny dowodził skrzętnej pracy, a na twarzy obramionej białym jak śnieg włosem, odbijał się ów wniebowzięty spokojny wyraz, jaki jest udziałem dusz, pokładających zaufanie w Bogu.
— Good evening, grand mouther — dobry wieczór, babciu! Proszę się nie lękać, jesteśmy ludzie uczciwi! Czy wolno tu zsiąść z koni?
Skinęła głową z uśmiechem i odrzekła:
— Welcome, sir! Zsiadajcie w Imię Boże! Człowiek uczciwy zawsze jest u nas mile widziany. Oto mój stary i mój Willy; oni wam pomogą.
Strzały moje zwróciły uwagę śpiewaków, którzy z rzeźkim starcem i wspaniałym młodzieńcem obok niego na czele szybko zeszli ze wzgórza ku domom. Oprócz tych dwóch było jeszcze między nimi sześciu starszych i młodszych mężczyzn i chłopców. Wszyscy mieli na sobie mocny i trwały strój, używany na dzikim Zachodzie. Wkrótce przystąpili do nas także inni, których widziałem przed domami. Stary z dobroduszną twarzą wyciągnął do mnie rękę i pozdrowił:
— Witam, sir, w Helldorf-settlement! To radość zobaczyć tu ludzi! Witam jeszcze raz!
Zeskoczyłem z konia i oddałem mu pozdrowienie:
— Thank you, sir! Niema piękniejszego widoku w życiu nad uprzejme ludzkie oblicze. Czy znalazłoby się u was miejsce na nocleg dla trzech znużonych jeźdźców?
— Zawsze mamy miejsce dla ludzi, którzy są mile widziani!
Dotychczas posługiwaliśmy się językiem angielskim, wtem zbliżył się jeden z młodzieńców i zawołał:
— Ojcze Hillmanie! Możecie z tym panem mówić po naszemu! Hurra, to zaszczyt i radość! Zgadnijcieno, kto to jest?
— Chyba rodak? Czy znasz go?
— Tak, ale nie odrazu go sobie przypomniałem. Prawda, że to pan napisał Ave Maria, które śpiewaliśmy właśnie?
Teraz przyszła na mnie kolej zdziwienia.
— Istotnie — rzekłem. — A skąd pan mnie zna?
— Z Chicago. Byłem członkiem towarzystwa śpiewackiego dyrektora Baldinga, który uczył nas tej pieśni. Czy pamięta pan jeszcze ten koncert, na którym ją po raz pierwszy śpiewano? Ja byłem wówczas pierwszym tenorem, a teraz śpiewam basem. Głos mi się zniżył.
— A więc rodak, znajomy z Bill... twórca naszego Ave Maria!
Tak wołano dokoła, a ilu było mężczyzn, kobiet, chłopców i dziewcząt, wszystko wyciągało do mnie ręce i witało mnie głośno. Była to dla mnie chwila radości, jakie się rzadko przeżywa.
Tymczasem dojechali także Winnetou i Walker. Na widok pierwszego zaniepokoili się ludzie cokolwiek, lecz ja rozprószyłem ich obawy.
— To mój przyjaciel z sawanny, myśliwiec Walker, a to Winnetou, słynny wódz Apaczów, którego nie potrzebujecie się obawiać.
— Winnetou? Czy to być może? — pytał stary Hillman. — Słyszałem o nim sto razy i to same dobre rzeczy. Tego się nie spodziewałem! To zaszczyt dla nas, panie, bo tego męża czczą i szanują bardziej niż niejednego księcia w starym kraju.
Zdjął czapkę z osiwiałej głowy, podał rękę Apaczowi i rzekł po angielsku:
— Jestem waszym sługą, sir!
Przyznaję, że ten uniżony zwrot wobec Indyanina pobudził mnie do uśmiechu, ale powiedziany był szczerze. Winnetou rozumiał i mówił po angielsku bardzo dobrze. Skinął uprzejmie głową, uścisnął dłoń starego i odpowiedział:
— Winnetou jest waszym przyjacielem. On miłuje białych, jeśli są dobrzy.
Teraz rozpoczęło się coś w rodzaju sprzeczki o to, kto ma przyjąć gości. Dopiero Hillman położył jej kres tym wyrokiem:
— Zsiedli przed moim domem, wszyscy trzej zatem należą do mnie. Abyście jednak nie uważali siebie za pokrzywdzonych, to proszę was wszystkich na dzisiejszy wieczór do siebie. A teraz dajcie pokój tym panom, bo pewnie są znużeni!
Sąsiedzi Hillmana poddali się temu wyrokowi. Konie nasze zaprowadzono do jednej z szop, my zaś weszliśmy do domu, gdzie przyjęła nas ładna i młoda żona Willego. Otoczono nas wszelkiemi wygodami, a podczas małej przekąski przed wieczerzą, która dzisiaj ucztą być miała, dowiedzieliśmy się o stosunkach tej małej osady.
Wszyscy ci settlerzy mieszkali przedtem w Chicago, a pochodzili pierwotnie z okolic, gdzie było dużo kamieniarzy. Przybywszy do Ameryki, trzymali się wiernie razem i pracowali pilnie, aby zdobyć pieniądze na farmę, co się też wszystkim pięciu rodzinom szczęśliwie udało. Kiedy się zastanawiali nad tem, gdzie utworzyć nową ojczyznę, wybór był trudny. Razu jednego opowiedział im pewien stary westman o Tetonach i nagromadzonych tam skarbach i przysięgał, że tam ciągną się całe pola chalcedonów, opali i agatów, oraz innych półszlachetnych kamieni. Jego zapał opanował także ich, to też uchwalili przenieść się w te strony. Byli jednak na tyle rozważni, że nie liczyli jedynie na owe bogactwa. Postanowili w pobliżu gór wybrać miejsce, odpowiednie na farmę, osiedlić się tam jako skwatterzy i dopiero po puszczeniu w ruch farmy wziąć się do poszukiwania drogich kamieni. Hillman i jeszcze dwaj inni wyszli celem zbadania tych okolic i znaleźli tam wspaniałą kotlinę z jeziorem. To miejsce nadało im się bardzo do ich zamiarów, tam sprowadzono resztę wspólników i po trzech latach pracy mogli ci zacni ludzie spokojnie pędzić tam życie.
— A byliście już kiedy w Tetonach? — spytałem.
— Mój Willy i Bill Meinert, którego znacie z Chicago, próbowali dostać się tam ubiegłej jesieni. Ale dotarli tylko do jeziora Johna Graya. Dalej było dla nich zbyt górzysto i dziko, dlatego zawrócili.
— Ale źle zrobili — zauważyłem. — Widać, nie są westmanami.
— O panie, mnie się jednak zdaje, że jesteśmy! — bronił się Willy.
— Nie weźcie mi tego za złe, że mimoto pozostaną przy mojem mniemaniu. Nawet po trzyletniem użyźnianiu puszczy jest się tylko settlerem, ale nie westmanem. Chcieliście stąd do Tetonów dostać się w prostym kierunku, a westmam wie dobrze o tem, że to jest niemożliwe. Taksamo nie będzie to możliwem i za pół tysiąca lat, a tem mniej teraz, kiedy wszystko jeszcze dzikie. Jakże chcieliście pokonać nieprzebyte bory, zamieszkałe przez niedźwiedzie i wilki, przepaści i parowy, gdzie noga nie ma się o co oprzeć, keniony, gdzie za każdą skałą może czyhać Indyanin? Powinniście byli próbować dotrzeć stąd do John Grays-River albo do Salt-River, które niedaleko od siebie wpadają do Snake-River. Potem dopiero należało ruszyć w górę, wzdłuż tej ostatniej rzeki. Po lewej ręce bylibyście mieli Snake-River Mountains, następnie Teton-Mountains, a w końcu całe pasmo Tetonów, długości pięćdziesięciu angielskich mil. Ale we dwu niepodobna odbyć tak trudnej i niebezpiecznej podróży. Czy znaleźliście kamienie?
— Kilka agatów; nic więcej.
— Przynieście je tu! Winnetou zna każdy kąt Gór Skalistych. Poproszę go, by oznaczył, skąd mogą pochodzić te kamienie.
Wiedziałem, że Indyanin bardzo niechętnie mówi o złocie i innych skarbach Zachodu, dlatego zapytałem go w języku Apaczów. Byłem jednak pewien, że nie da na to odpowiedzi.
— Czy mój brat Szarlih chce szukać złota i kamieni?
Gdy mu na to wyjaśniłem całą sprawę, patrzył długo przed siebie, potem zmierzył ciemnem okiem obecnych, aż w końcu spytał:
— Czy ci ludzie spełnią jedno życzenie Apacza?
— Jakie?
— Jeśli mi jeszcze raz zaśpiewają to, co Winnetou słyszał przed doliną, to powie im, gdzie leżą takie kamienie.
Było to dla mnie ogromną niespodzianką. Czyżby to Ave Maria tak potężnie podziałało na tego Indyanina, że w zamian za śpiew zgodził się na zdradzenie górskich tajemnic?
— Zaśpiewają! — odpowiedziałem ja.
— W takim razie niech szukają w Górach Ventre. Tam jest mnóstwo ziarn złotych, a w dolinie rzeki Beaverdam, wpadającej do jeziora Yellovstone, dużo takich kamieni, o jakie chodzi tym mężom.
Kiedy ja osadnikom powtarzałem te słowa i objaśniałem położenie oznaczonych miejsc, stawili się pierwsi sąsiedzi, wobec czego musieliśmy przerwać rozmowę.
Zwolna napełniło się mieszkanie i nastąpił wieczór tak uroczysty, jakiego na Zachodzie nie zaznałem. Mężczyźni pamiętali jeszcze wszystkie pieśni, które ongiś śpiewali w ojczyźnie i w Chicago. Nawet stary Hillman basował wcale znośnie, toteż przerwy w rozmowie wypełniły pieśni ludowe.
Indyanin przysłuchiwał się w milczeniu, a potem spytał:
— Kiedy ci ludzie dotrzymają słowa?
Wobec tego przypomniałem Hillmanowi przyrzeczenie, dane Winnetou, a wtedy zebrani rozpoczęli pieśń Ave Maria. Ale już po kilku słowach wyciągnął Apacz przecząco rękę i zawołał:
— W domu to nie brzmi dobrze. Winnetou chce to słyszeć na górze.
— On ma słuszność — rzekł Bill Meinert. — Tę pieśń trzeba śpiewać na dworze. Chodźmy!
Śpiewacy wyszli nieco na górę, a my zostaliśmy na dolinie. Winnetou stał z początku obok mnie, lecz wkrótce zniknął. Nareszcie rozległy się z góry w ciemności piękne, lekko płynące, tony:
Już światło dzienne mrok przysłania,
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania
Przeminąć mogła cierpień moc!
Z cichem nabożeństwem wsłuchiwaliśmy się w te dźwięki. Ciemność zakryła śpiewaków i miejsce, na którem stali. Wyglądało to tak, jak gdyby tony płynęły z nieba. Gdy tę pieśń swego czasu układałem, nie użyłem żadnych efektów, żadnych sztucznych powtórzeń i odwróceń, żadnych przesadnych przeróbek motywu. Kompozycya składała się z blizko siebie leżących akordów, a melodya była łatwa, jak w pieśni kościelnej. Lecz ta prostota właśnie i naturalność harmonii tak porywały, że serca nasze oprzeć się temu nie mogły.
Pieśń już dawno była przebrzmiała, a my staliśmy ciągle na miejscu i dopiero wracający śpiewacy przypomnieli nam, że czas udać się do domu. Winnetou jednak nie było. Minęła godzina i więcej, a on nie nadchodził. Zewsząd otaczała nas puszcza. W obawie tedy, czy mu się nie zdarzyło co złego, zarzuciłem rusznicę i wyszedłem. Przedtem jednak poprosiłem, żeby nikt za mną nie szedł, chyba gdyby usłyszeli wystrzał. Domyślałem się, co Apacza zatrzymało w samotności.
Idąc w kierunku, w którym był zniknął, zbliżyłem się do jeziora. Tam wzniesiona nieco płyta skalna wystawała nad ciemną wodą, a na niej siedział Winnetou bez ruchu jak posąg. Cichym krokiem przystąpiłem ku niemu i usiadłem obok, nie przerywając uroczystego milczenia.
Minął długi, długi czas, a on się nie ruszył. Wreszcie podniósł rękę powoli, wskazał na wodę i rzekł jakby pod wpływem głębokiej, zajmującej go zupełnie myśli:
— Ti pa-apu shi itchi — to jezioro jest jak moje serce.
Ja nie odpowiedziałem nic na to, on zaś popadł napowrót w milczenie i odezwał się dopiero po długiej chwili:
— Ntch-nha Manitou nsho; shi aguan t’enese — Wielki duch jest dobry i ja go miłuję!
Gdybym był wdał się z nim teraz w roztrząsania, byłbym przeszkodził tylko rozwojowi jego uczuć i myśli. Milczałem więc dalej, on zaś znowu przemówił:
— Mój brat Szarlih jest wielkim wojownikiem i mądrym w radzie; dusza moja jest jako jego, ale ja nie zobaczę jego, gdy pójdę do wiecznych ostępów!
Ta myśl nastroiła go smutnie. Był to nowy dowód jego miłości do mnie. Teraz i ja zabrałem głos, chcąc mu się odwzajemnić:
— Mój brat Winnetou posiada całe me serce! Dusza jego żyje w moich uczynkach, lecz ja nie ujrzę go, gdy wejdę do nieba zbawionych.
— Gdzie jest niebo mojego brata? — zapytał.
— Gdzie są myśliwskie ostępy mego przyjaciela? — odpowiedziałem.
— Manitou posiada cały świat i wszystkie gwiazdy! — odpowiedział on na to.
— Dlaczego Wielki Manitou daje swym czerwonym synom tak małą część świata, a białym dzieciom wszystko? Czem są ostępy myśliwskie Indyan wobec wspaniałości, w której zamieszkają zbawieni białych? Czy Manitou mniej miłuje czerwonych? O nie! Moi czerwoni bracia wierzą w wielkie, straszne kłamstwa. Wiara białych mężów powiada: „Dobry Manitou jest ojcem wszystkich Swych dzieci w niebie i na ziemi“. Zaś wiara czerwonych głosi: „Manitou jest tylko panem czerwonych, a wszystkich białych nakazuje zabijać“. Mój brat Winnetou jest sprawiedliwy i mądry; niechaj pomyśli! Czy Manitou czerwonych jest także Manitou białych? Jeśli to jest jeden i ten sam Manitou, to dlaczego oszukuje czerwonych? Czemu pozwala im znikać z ziemi, a białym rosnąć w miliony i panować nad światem? A może Manitou czerwonych jest inny, aniżeli białych? W takim razie Manitou białych jest mocniejszy od Manitou czerwonych. Manitou bladych twarzy daje Swoim całą ziemię, z niezliczonemi radościami, a potem użycza im szczęśliwości niebiosów od wieczności do wieczności. Tymczasem Manitou czerwonych pozostawia swoim tylko dziką sawannę, puste góry i zwierzęta leśne, każe im wiecznie zabijać i mordować, a na przyszłość obiecuje im ciemne ostępy, gdzie znowu zacznie się mordowanie. Czerwoni wojownicy wierzą swoim guślarzom, którzy twierdzą, że w wiecznych ostępach pozabijają Indyanie dusze wszystkich białych. Czy zabiłby Winnetou swego białego brata, gdyby go tam spotkał?
— Uff! — zawołał Apacz głośno i skwapliwie. — Winnetou broniłby duszy swego dobrego brata przeciwko wszystkim czerwonym mężom!
— To namyśl się, mój bracie, nad tem, czy wasi guślarze nie głoszą kłamstwa!
Indyanin zamilkł w zadumie, ja zaś starałem się nie niszczyć wrażenia słów moich.
Znaliśmy się od lat, dzieliliśmy cierpienia i radości i pomagaliśmy sobie w niebezpieczeństwach i potrzebach z pogardą śmierci, ale stosownie do jego ówczesnej prośby nie było między nami nigdy mowy o wierze, nie próbowałem nigdy ani jednem słówkiem wtrącać się do jego religijnych zapatrywań. Wiedziałem, że on właśnie cenił bardzo wysoko mój sposób postępowania w tej sprawie, dlatego teraźniejsze moje przedstawienia podziałać nań musiały z siłą podwójną.
Po chwili spytał:
— Czemu wszyscy biali mężowie nie są tacy, jak mój brat Szarlih? Gdyby byli tacy, jak on, Winnetou uwierzyłby ich kapłanom!
— Czemu wszyscy czerwoni mężowie nie są tacy, jak mój brat? — odrzekłem ja na to. — Są dobrzy i źli wśród czerwonych i białych. Ziemia ma przeszło tysiąc dni drogi długości i tyleż szerokości. Mój przyjaciel zna tylko małą jej część. Wszędzie panują biali, ale tu właśnie w dzikiej sawannie kryją się złe twarze blade, które musiały uciekać przed prawem. Dlatego Winnetou sądzi, że tylu jest złych między białymi. Mój brat chodzi samotnie po górach, poluje na bizona i zabija swoich wrogów. Czemże mój brat może się cieszyć? Czy za każdym krzakiem i drzewem śmierć na niego nie czyha? Czy mógł kiedy któremu z czerwonych powierzyć się z całem zaufaniem i miłością? Czyż całe jego życie nie jest pracą, troską, czujnością i złudzeniem? Czy znajduje on spokój, pociechę i orzeźwienie dla swej duszy znużonej pośród skalpów w swoich wigwamach, albo w zdradzieckim obozie na dzikiej preryi? Zbawiciel zaś białych mężów powiada: „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście znużeni i obarczeni, a ja was ochłodzę“. Ja szedłem za Zbawicielem i znalazłem spokój serca. Czemu brat mój nie chce pójść do niego?
— Winnetou nie zna tego zbawiciela!
— Czy mam o nim opowiedzieć mojemu bratu?
Apacz schylił głowę i odezwał się dopiero po chwili:
— Mój brat Szarlih powiedział słusznie. Winnetou nie miłował nikogo prócz niego; Winnetou nie ufał nikomu prócz niego, chociaż mój brat jest bladą twarzą i chrześcijaninem. Winnetou nie wierzy zresztą nikomu, tylko jemu. Mój brat zna kraje i ich mieszkańców, zna księgi białych, jest dzielny w walce, mądry przy ognisku narady, a łagodny dla wrogów. Miłuje dobrych mężów i pragnie dla nich dobrego. Nie oszukał on Winnetou nigdy i dzisiaj powie mu prawdę. Słowo mojego brata więcej dla mnie znaczy, aniżeli słowa wszystkich guślarzy i białych nauczycieli. Czerwoni mężowie ryczą i wrzeszczą, biali zaś mają muzykę, która płynie z nieba i odbija się w sercu Apacza. Niech mi mój brat przetłómaczy słowa, śpiewane przez tych osadników!
Zacząłem od tłómaczenia i objaśnienia Ave Maria, pouczałem go o wierze bladych twarzy i starałem się przedstawić w przychylnem świetle ich postępowanie z Indyanami. Nie posługiwałem się przytem dogmatami, ani zręcznymi sofizmatami, lecz mówiłem w słowach prostych, niezdobnych, łagodnym, przekonywującym tonem, który wdziera się do serca, nie stara się przedstawić rzeczy w lepszym świetle, niż one są w rzeczywistości, opanowywa słuchacza, chociaż nie odbiera mu jego przekonania, że on poddaje się z własnej woli i postanowienia.
Winnetou słuchał w milczeniu. Było to kierowane miłością zarzucanie sieci na duszę, godną wyzwolenia z więzów ciemności. Nawet gdy już przestałem mówić, on długo jeszcze nie ocknął się z zamyślenia, ja zaś nie przeszkadzałem działaniu słów moich ani jedną zgłoską. Wkońcu powstał on i tak się odezwał, podawszy mi rękę:
— Mój brat Szarlih wygłosił słowa, które umrzeć nie mogą. Winnetou nie zapomni dobrego, wielkiego Manitou białych, ani Syna Stwórcy, który umarł na krzyżu, ani Dziewicy, która mieszka w niebie i słucha śpiewu settlerów. Wiara czerwonych mężów uczy nienawiści i śmierci, a wiara białych miłości i życia. Winnetou namyśli się nad tem, co wybrać, czy śmierć czy życie. Dzięki mojemu bratu! Howgh!
Teraz powróciliśmy do domu, gdzie się już o nas niepokojono. Rozmowa toczyła się o rozbójnikach i o Indyanach. Ja zauważyłem, że, jako tak daleko wysuniętą placówkę, powinni byli swoją osadę większymi środkami obronnymi wzmocnić. Oni to uznali i postanowili wkrótce uzupełnić. Nie ulegało wątpliwości, że osada ich tylko dzięki swemu ukryciu uszła oczu dzikich, bo gdyby choć jeden z nich znalazł się w pobliżu, byłoby po osadnikach. Tych czternastu mężczyzn zaopatrzyło się wprawdzie w dobrą broń i dostateczną ilość amunicyi, a kobiety i dzieci miały dość odwagi i wprawy, aby strzelać skutecznie, ale co to znaczyło wobec hordy dzikich, złożonej z setek? Ja nie byłbym domów budował na otwartem, nieobronnem miejscu, lecz tuż nad jeziorem, żeby na nie tylko od strony lądu można było napaść.
Kierunek, który obrali zbóje, przechodził wprawdzie w pewnem oddaleniu stąd, mimoto poradziłem settlerom, żeby się mieli na baczności i wzmocnili słabe ogrodzenia.
Późno już było, kiedy po odejściu gości udaliśmy się na spoczynek. Nazajutrz rano rozstaliśmy się z tymi zacnymi ludźmi, dziękując im serdecznie za gościnne przyjęcie. Oni odprowadzili nas jeszcze kawałek i wymusili przyrzeczenie, że kiedyś jeszcze wstąpimy do nich, gdyby nam droga wypadła w pobliżu ich osady.
Przed samem pożegnaniem zeszło się jeszcze raz ośmiu śpiewaków, aby Apaczowi zaśpiewać Ave Maria. Kiedy skończyli, podał on wszystkim rękę i powiedział:
— Winnetou nigdy nie zapomni tonów białych przyjaciół. On przysiągł nie zabrać już nigdy skalpu białego męża, gdyż biali są synami Wielkiego Manitou, który miłuje także czerwonych mężów!
To postanowienie było pierwszym owocem naszej wczorajszej rozmowy, a byłem pewien, że słowa moje działać będą i nadal. Słowo Boże jest ziarnkiem gorczycznem, które kiełkuje w ukryciu, a skoro raz przebije twardą skorupę, rośnie w świetle szybko i bujnie.
Konie nasze, wypoczęte zupełnie po wczorajszej uciążliwej jeździe, pędziły teraz bez zarzutu. Mieszkańcy osady Helldorf bywali często w Echo Cannon i opisali nam dokładnie najkrótszą drogę, wiodącą do tej stacyi. Wobec tego spodziewaliśmy się dostać tam tego samego dnia wieczorem.
Winnetou stał się jeszcze bardziej milczącym, niż zwykle. Wyjeżdżał co jakiś czas daleko naprzód i wtedy, zdaje się, sądząc, że go nikt nie słyszy, powtarzał sobie, mrucząc z cicha, melodyę Ave Maria. Uderzyło mnie to tem bardziej, że Indyanie prawie bez wyjątku nie mają muzykalnego słuchu.
Popołudniu stały się zarysy gór potężniejsze i bardziej strome. Wjechaliśmy w labirynt dziwnie ciasnych i poplątanych parowów, aż w końcu przed wieczorem ujrzeliśmy z wyżyny cel naszej drogi, Echo-Cannon z torem kolejowym i cichym obozem robotniczym, który postanowiliśmy ocalić.
Wyrazem cannon oznacza Amerykanin głęboki parów skalisty. Nazwa więc Echo-Cannon daje odrazu obraz miejscowości, do której dotarliśmy teraz. Kolej prowadziła już dawno tamtędy, ale tor był tylko tymczasowy. Budowa nastręczała tyle trudności, że do pokonania ich potrzeba było wielu robotników.
Małym bocznym parowem zjechaliśmy na dół, a tam zaraz spotkaliśmy zajętych rozsadzaniem skały pierwszych robotników, którzy spojrzeli na nas ze zdziwieniem. Widok dwóch obcych białych i Indyanina, uzbrojonych od stóp do głów, tak ich zaniepokoił, że zaraz odłożyli narzędzia i za broń pochwycili.
Dałem ręką znak, by się nie bali i podjechałem ku nim cwałem.
— Good day! — pozdrowiłem ich. — Odłóżcie strzelby! Jesteśmy przyjaźnie dla was usposobieni.
— Co wy za jedni? — spytał jeden z nich.
— Jesteśmy myśliwymi i przybywamy do was z bardzo ważną wieścią. Kto dowodzi w Echo-Cannon?
— Właściwie inżynier pułkownik Rudge. Jego jednak niema, dlatego musicie zwrócić się do płatniczego mr. Ohlersa.
— Gdzie jest kolonel Rudge?
— Wyruszył za bandą railtroublerów, która zniszczyła pociąg.
— A więc przecież! Gdzie jest mr. Ohlers?
— Tam w obozie, w największej chacie.
Pojechaliśmy w oznaczonym kierunku, śledzeni ciekawym wzrokiem robotników. Już po pięciu minutach stanęliśmy w obozie. Składał się on z domów blokowych rozmaitej wielkości, lecz podłużnych i zbudowanych z nieociosanych kamieni. Otaczał to wszystko mur z takich samych kamieni, lecz dość mocny, a wysoki może na pięć stóp. Wejście, utworzone przez mocno zbitą bramę, było teraz otwarte.
Ponieważ żadnej chaty nie zauważyłem, przeto zapytałem zajętego przy murze robotnika o płatniczego. Ten wskazał mi duży kamienny dom. W obozie zastaliśmy ludzi niewielu. Ci, których zobaczyliśmy, zdejmowali szyny z wozu.
Zsiadłszy z koni, weszliśmy do budynku, którego wnętrze składało się tylko z jednej izby. Tu leżało mnóstwo pak, beczek i worów, co dowodziło, że to był skład żywności. Obecny był tam tylko jakiś mały, chudy, człowieczek, który podniósł się ze skrzyni, gdy nas zobaczył.
— Czego tu chcecie? — zapytał na mój widok cienkim głosem, poczem odskoczył, ujrzawszy Winnetou. — Indsman! Wszelki duch pana Boga chwali!
— Nie bójcie się, sir! — rzekłem. — Szukamy płatniczego mr. Ohlersa.
— To ja nim jestem — odparł, patrząc trwożliwie z poza stalowych okularów.
— Właściwie chcielibyśmy widzieć się z kolonelem Rudgem, ale ponieważ jego niema, a wy go zastępujecie, to pozwolicie, że wam przedłożę nasze żądanie.
— Słucham! — rzekł z tęsknem ku drzwiom spojrzeniem.
— Czy kolonel puścił się w pogoń za zgrają railtroublerów?
— Tak.
— Ilu ludzi wziął z sobą?
— Czy musicie to wiedzieć?
— Koniecznem to nie jest. Ilu ludzi macie jeszcze tutaj?
— Czy i to musicie wiedzieć?
Podczas tego pytania przysunął się bliżej do drzwi.
— Właściwie teraz jeszcze nie potrzebuję wiedzieć — odpowiedziałem. — Kiedy pułkownik wyruszył?
— Czy to także musicie wiedzieć? — pytał coraz trwożliwiej.
— Zaraz wam objaśnię, dlaczego...
Zatrzymałem się przy ostatniem słowie, gdyż nie miałem już do kogo dalej mówić. Mały master Ohlers, wysoce przerażony, w kilku niezwykłych skokach przebiegł obok nas, wyleciał za drzwi i zatrzasnął je za sobą. Zgrzytnęły żelazne sztaby, świsnęła zasuwa w potężnym zamku, jednem słowem zostaliśmy pojmani.
Oglądnąłem się i popatrzyłem na obu towarzyszy. Poważny Winnetou ukazał wszystkie zęby, białe jak kość słoniowa, gruby Fred zrobił minę, jak gdyby połknął cukier z ałunem, a ja roześmiałem się głośno i serdecznie z powodu tej niespodzianki.
— A więc jesteśmy w więzieniu, lecz nie oddzielnie! — zawołał Walker. — Ten człowiek uważa nas za opryszków!
Na dworze zabrzmiał głos świstawki sygnałowej, a kiedy przystąpiłem do okna, podobnego do strzelnicy, ujrzałem robotników, wpadających przez bramę, którą natychmiast zamknięto. Naliczyłem szesnastu ludzi, którzy stali z płatniczym z tej strony muru otaczającego i przyjmowali jakieś rozkazy, poczem rozbiegli się do domów, prawdopodobnie po strzelby.
— Wkrótce zacznie się egzekucya — oznajmiłem towarzyszom. — Co będziemy robili do tego czasu?
— Zapalimy cygaro — rzekł Fred.
Sięgnął do otwartego pudełka z cygarami, leżącego na jednym z tobołów, wyjął jedno cygaro i zapalił. Ja poszedłem za jego przykładem, tylko Winnetou odmówił sobie tej przyjemności.
Niebawem otworzono ostrożnie drzwi, a cienki głos płatniczego ostrzegł nas już z daleka:
— Nie strzelajcie draby, bo was zastrzelimy!
Potem wszedł na czele swoich ludzi, którzy ze strzelbami, gotowemi do strzału, zatrzymali się w drzwiach, on sam zaś stanął za potężną beczką i z poza tej warowni pokazał nam groźnie swoją długą flintę.
— Kto wy jesteście? — spytał głosem człowieka, pewnego siebie, myśląc zapewne, że pod osłoną swoich ludzi i beczki jest nienaruszalny.
— Szczególna zmiana! — roześmiał się Walker. — Przedtem nazwaliście nas drabami, a teraz pytacie, kim jesteśmy. Wyleźcie z za tej beczki, to z wami pomówimy!
— Ani mi się śni! A więc, kto wy jesteście?
— Myśliwi z preryi.
Ponieważ Walker widocznie chciał w naszem imieniu odpowiadać, przeto ja zachowałem się milcząco.
Płatniczy pytał dalej:
— Jak się nazywacie?
— To nie należy do rzeczy!
— A zatem opór! Już ja wam język rozwiążę! Możecie mi wierzyć! Czego chcecie w Echo-Cannon?
— Ostrzec was.
— Ostrzec? Ach! Przed kim?
— Przed Indyanami i railtroublerami, którzy postanowili napaść na Echo-Cannon.
— Pshaw! Nie bądźcie śmieszni! Wy sami należycie do zbójów kolejowych i chcecie nas podejść. Ale źle wybraliście się z tem do nas!
Zwróciwszy się zaś do swoich ludzi, dodał:
— Pochwyćcie ich i zwiążcie!
— Zaczekajcie jeszcze chwilkę! — rzekł Fred.
Równocześnie sięgnął do kieszeni. Domyślając się, że wyjmie swoją legitymacyę detektywa, zauważyłem:
— To niepotrzebne, Fredzie! Zobaczymy, czy siedmnastu kolejarzy ośmieli się co zrobić trzem westmanom. Kto tylko palec na nas skrzywi, będzie trupem!
Zrobiłem najgroźniejszą minę, na jaką mnie było stać, zarzuciłem rusznicę na plecy, wziąłem w każdą rękę po jednym rewolwerze i postąpiłem ku wejściu, a Winnetou i Walker za mną. W chwilę po tej demonstracyi zniknął waleczny płatniczy. Schylił się za beczkę, jak mógł najgłębiej, i tylko jego strzelba wskazywała, gdzie w razie potrzeby należy szukać mr. Ohlersa.
Kolejarzom widocznie podobał się przykład dowódzcy bo utworzyli szpaler i pozwolili nam przejść bez przeszkody.
Tacy to byli ludzie, którzy mieli stawić opór Ogellallajom i rozbójnikom! Widoki zatem na dni najbliższe wcale nie były pocieszające.
Ja odwróciłem się i oświadczyłem kolejarzom:
— Teraz moglibyśmy was otoczyć, panowie, ale nie uczynimy tego. Wydobądźcie z za beczki swego mr. Ohlersa, ażebyśmy się mogli należycie porozumieć. To jest konieczne, jeżeli chcecie, żeby was Siouksi nie sprzątnęli!
Z pewnym trudem udało im się wreszcie wydobyć płatniczego na światło dzienne, a ja przedstawiłem grożące im niebezpieczeństwo. Gdy to wszystko płatniczy usłyszał, zbladł tak, że podobny był do kredy.
— Sir, teraz wam wierzę — zaczął głosem niepewnym — gdyż opowiadano nam, że na miejscu nieszczęścia wysiedli jacyś dwaj ludzie i strzelali do skowronka. Ten więc gentleman jest mr. Winnetou? Składam swe uszanowanie, sir! — ukłonił się przytem Apaczowi głęboko. — A ten dragi master, to mr. Walker, którego nazywają grubym Walkerem? Składam swe uszanowanie, sir! A teraz chciałbym także poznać wasze nazwisko!
Podałem mu oczywiście swoje nazwisko rodowe, a nie preryowe.
— Składam swe uszanowanie, sir! — rzekł także z ukłonem ku mnie. — Sądzicie zatem, że kolonel zobaczył kartkę i czemprędzej nadejdzie?
— Przypuszczam.
— Bardzoby mnie to ucieszyło, wierzcie mi!
Byłbym mu także uwierzył bez zapewnienia i przysięgi.
— Rozporządzam tylko czterdziestu ludźmi — mówił dalej — a większa ich część zajęta teraz na torze. Czy nie byłoby najlepiej opuścić zaraz Echo-Cannon i cofnąć się do najbliższej stacyi?
— Co wam do głowy przyszło, sir! Czy jesteście zającem? Co w takim razie pomyśleliby o was przełożeni? Utracilibyście natychmiast posadę!
— Wiecie co, sir? Dla mnie życie więcej warte, niż stanowisko. Zrozumiano?
— Wierzę, wierzę. Ilu ludzi ma pułkownik?
— Stu i to najdzielniejszych.
— O tem się przekonałem!
— A ilu było Indyan?
— Przeszło dwustu z railtroublerami.
— O biada! Oni nas wystrzelają co do nogi! Nie widzę innego środka prócz ucieczki.
— Pshaw! Która z poblizkich stacyi jest najwięcej zaludniona?
— Promontory. Będzie tam teraz około trzystu robotników.
— To zatelegrafujcie i każcie sobie przysłać stu uzbrojonych ludzi!
Płatniczy wytrzeszczył na mnie oczy i usta otworzył, a potem zerwał się, klasnął radośnie w ręce i zawołał:
— Doprawdy! To dziwne, że ja nie pomyślałem dotychczas nad tem!
— Jesteście, jak się zdaje, wielkim geniuszem strategicznym. Niech ci ludzie przywiozą z sobą także żywność i amunicyę na wypadek, gdyby wam jej zabrakło. A pamiętajcie, że wszystko musi się odbyć w największej tajemnicy, żeby czerwoni wywiadowcy nie zauważyli, że ich zdradzono. Każcie także tak się zachować ludziom z tamtej stacyi! Jak daleko stąd do Promontory?
— Dziewięćdziesiąt jeden mil.
— Czy będzie tam maszyna z wagonami?
— Jest zawsze.
— Jeśli więc teraz zatelegrafujecie, możecie jutro do dnia mieć już posiłki. Jutro wieczorem nadejdą wywiadowcy, a do tego czasu my potrafimy zabezpieczyć obóz. Wasi robotnicy niech się teraz zabiorą do pracy nad podniesieniem muru otaczającego obóz o trzy stopy. Ludzie z Promontory pomogą jutro. Należy mur tak wysoko wyprowadzić, żeby Indyanie nie mogli zaglądnąć i przekonać się, ilu mamy ludzi.
— Zobaczą to z góry, sir!
— O to bądźcie spokojni! Ja wyjdę naprzeciw wywiadowców, a gdy ich spostrzegę, dam wam znać o tem. Wtedy ukryją się robotnicy w domkach, Indyanie zaś będą sądzili, że mają do czynienia tylko z niewielu ludźmi. Dziś jeszcze powbijamy pod murem pale, a na nich wzniesiemy deski, na których staną nasi ludzie, ażeby móc strzelać podczas napadu. Jeśli się dobrze domyślam, to już jutro w południe będzie pułkownik tutaj, a wtedy będzie nas razem z ludźmi z Promontory dwustu czterdziestu przeciwko dwustu nieprzyjaciołom. My będziemy ukryci za murem, a czerwoni będą bez osłony i nie spodziewają się obrony. Byłoby więc rzeczą nie do uwierzenia, gdybyśmy ich zaraz pierwszą salwą nie odprawili tak do domu, żeby im się odechciało do nas wracać.
— A potem puścimy się za nimi w pogoń! — radował się płatniczy, gdyż moje zarządzenia dodały mu dużo odwagi.
— To się dopiero pokaże! A teraz śpieszcie się, bo musicie jeszcze: postarać się dla nas o przekąskę i nocleg, zatelegrafować do Promontory i postawić swoich ludzi przy budowie muru.
— Wszystko natychmiast wypełnię, sir! Ani myślę umykać przed czerwonymi. Co do was, to dostaniecie wieczerzę, z której będziecie zadowoleni. Ja sam byłem kiedyś kucharzem. Zrozumiano?
Wszystkie moje zarządzenia wykonano dokładnie. Konie nasze dostały dobrej paszy, a nas uraczył master Ohlers, widocznie lepiej obeznany z chochlą aniżeli z flintą. Ludzie pracowali nad murem jak cyklopi, nie odpoczywając nawet w nocy. Kiedy rano wstałem i zobaczyłem robotę, zdumiałem się nad jej postępem.
Ohlers posłał zatrzymującym się tu nocnym pociągiem ustne wiadomości do Promontory, ale jego depeszę uwzględniono już przedtem, gdyż nie w nocy wprawdzie, ale już wczesnym rankiem przybyło owych stu ludzi, wioząc z sobą potrzebną broń, amunicyę i żywność.
Teraz wspólnemi siłami zabrano się do roboty i około południa mur był już zupełnie gotów. Za moją radą napełniono wszystkie beczki wodą i postawiono je pod murem. Tylu ludzi musiało zaspokajać pragnienie, a nie wiadomo było, czy nie trzeba będzie przebyć małego oblężenia lub gasić ognia.
O zamierzonym napadzie dano znać stacyom sąsiednim, ale pociągi miały kursować regularnie, aby nie zwracać uwagi nieprzyjaciół.
Po obiedzie Winnetou, Walker i ja opuściliśmy obóz, aby wyglądać wywiadowców. Objęliśmy tę służbę, ponieważ ufaliśmy najwięcej samym sobie, a zresztą nikt z kolejarzy nie zgłosił się do tej niebezpiecznej wycieczki. Ułożyliśmy się, że w obozie pęknie petarda, gdyby który z nas powrócił z wiadomością, że widział wywiadowców.
Musieliśmy się bowiem podzielić. Indyanie mieli nadejść z północy, a stamtąd, wedle objaśnień płatniczego, prowadziły trzy drogi, któremi mogli się zbliżyć. Ja obrałem preryę na zachód, Winnetou środkową, a Walker wschodnią, którą przybyliśmy do Echo-Cannon.
Wspiąwszy się na stromą ścianę skalną, wszedłem w bór i podążałem na północ brzegiem bocznego parowu. W trzy kwadranse dostałem się na miejsce, które się nadawało do mego zamiaru. Tam bowiem na szczycie wzniesienia rósł olbrzymi dąb, a obok niego wysmukła jodła. Wylazłszy na jodłę, przeskoczyłem ostrożnie z niej na gruby konar dębu i usiadłem na nim.
Przytuliwszy się do pnia dębowego, ukryłem się w ten sposób zupełnie. Z dołu niepodobna było mnie dostrzec, przed moimi oczyma zaś leżała okolica, tak wyraźna i otwarta, że widziałem jaśniejsze miejsca na trawie i morze leśnych wierzchołków.
Siedziałem tak na straży kilka godzin i nie zauważyłem nic uderzającego, ale czujność moja tem się nie znużyła. Wreszcie ujrzałem na północy stadko gawronów, zrywających się z drzew. Mógł to być wprawdzie przypadek, te ptaki jednak nie wzniosły się zwartą gromadą, aby polecieć na jakiś obrany punkt, lecz rozprószyły się w powietrzu, krążyły przez pewien czas nad wierzchołkami, jakby bezradne i opadły nieco dalej ostrożnie. Widocznie ktoś je spłoszył.
Wkrótce powtórzyły się te ruchy ptaków jeszcze kilka razy. Teraz już wiedziałem napewno, że ktoś, kogo się bały gawrony, skradał się przez las i to niemal prosto ku mojemu stanowisku. Zlazłem pospiesznie z drzewa i pomknąłem w tym kierunku, zacierając ślady za sobą.
W ten sposób dostałem się w bukową gęstwinę, która mi się wydała nieprzebytą. Położywszy się tam na ziemi, czekałem. Niebawem przeszło, niedosłyszalnie jak widma, około sześciu Indyan obok mojej kryjówki. Ani jednej gałązki na ziemi nie dotknęli nogami, gdyż złamanie jej mogłoby szmer wywołać.
Byli to wywiadowcy z wojennemi barwami na twarzach.
Zaledwie mnie minęli, wyskoczyłem z gęstwiny. Oni musieli przemykać się dalej tamtędy i powoli posuwać się naprzód, badając krok za krokiem, co ich bardzo zatrzymywało, ja natomiast mogłem iść prosto, przez miejsca całkiem otwarte, nie obawiając się, żeby mię nie odkryto. Z tego powodu musiałem ich znacznie wyprzedzić. Wróciłem przyśpieszonym biegiem i w niespełna kwadrans zesunąłem się po stromej ścianie Cannonu ku obozowi.
Wrzało tam życie jeszcze ruchliwsze, niż przedtem. Zauważyłem także odrazu, że przybyli nowi ludzie. Idąc jeszcze torem, zobaczyłem ku swemu wielkiemu zdumieniu Winnetou, jak szedł z góry. Zaczekałem nań i zapytałem, gdy się do mnie zbliżył:
— Mój czerwony brat przybywa razem ze mną. Czy widział co?
— Winnetou wraca już — odrzekł Apacz — gdyż mógł swoje stanowisko spokojnie opuścić wobec tego, że mój brat Szarlih odkrył już wywiadowców.
— Skąd Winnetou wie o tem?
— Winnetou siedział na drzewie i przez lunetę zobaczył daleko na zachodzie drugie drzewo. Wiedząc, że mój brat jest mądry, był Winnetou pewny, że Szarlih na nie wylezie. W długi czas potem ujrzał Winnetou dużo punktów na niebie. Były to ptaki, uciekające przed wywiadowcami. Mój brat niewątpliwie także to zauważył i śledził wywiadowców. Wódz Apaczów powrócił więc do obozu, bo wywiadowcy nadeszli.
Był to nowy dowód bystrości tego Indyanina.
Zanim weszliśmy do obozu, spotkaliśmy człowieka, którego nie widzieliśmy tu przedtem.
— Ach, sir, wracacie z poszukiwań? — zapytał. — Moi ludzie spostrzegli was, gdyście schodzili ze skały i donieśli mi o tem. Nazwisko moje znane wam zapewne. Jestem kolonel Rudge i pragnę złożyć wam wielkie podziękowanie.
— Na to czas jeszcze, sir — odrzekłem. — Teraz należy przedewszystkiem zapalić petardę, w celu ostrzeżenia mego towarzysza. Wydajcie także rozkaz, żeby się ludzie ukryli, gdyż za kwadrans będą już wywiadowcy Ogellallajów przypatrywali się z góry obozowi.
— Well, to się stanie! Wy tymczasem wejdźcie do środka, a ja zaraz się tam zjawię.
W kilka chwil potem zagrzmiał wystrzał tak silny, że go Walker musiał usłyszeć. Następnie powchodzili robotnicy do domów, a tylko kilku, zajętych pozornie pracą, krzątało się koło toru.
Rudge przyszedł do nas do składu zapasów.
— Cóżeście widzieli, sir? — zapytał.
— Sześciu Ogellallajów, szpiegów.
— Well, postaramy się o to, żeby się zawiedli w swoich nadziejach! Wszyscy, jak jesteśmy tutaj, winniśmy wam i waszym towarzyszom największą wdzięczność. Powiedzcie, jak mamy ją wam okazać!
— W ten sposób, że wcale nie będziecie o niej mówili, sir. Czy znaleźliście moją kartkę?
— Znalazłem.
— I posłuchaliście przestrogi?
— Zawróciliśmy natychmiast. W przeciwnym razie przecież nie moglibyśmy jeszcze być tutaj. Sądzę, że w samą porę przybyliśmy do obozu. Na kiedy spodziewacie się railtroublerów i Ogellallajów?
— Uderzą na nas jutro w nocy.
— No, to mamy jeszcze czas lepiej się poznać, sir — roześmiał się Rudge. — Chodźcie wraz ze swoim czerwonym przyjacielem! Będziecie dla mnie miłymi gośćmi!
Zaprowadził mnie i Winnetou do innego budynku, podzielonego na kilka izb, z których jedna stanowiła jego mieszkanie. Miejsca było tam dla nas podostatkiem. Pułkownik Rudge była to dzielna osobistość, której można było wierzyć, że nie boi się Indyan. Wnet nabraliśmy nawzajem do siebie zaufania, a Winnetou, którego pułkownik znał z imienia oddawna, znalazł także przyjemność w jego towarzystwie.
— Chodźcie, panowie, ukręcimy szyjkę jakiej butelce, skoro nie możemy na razie zrobić tego czerwonym — rzekł inżynier. — Rozgośćcie się swobodnie i niech wam się zdaje, że jesteście u swego dłużnika. Gdy nadejdzie wasz towarzysz, gruby Walker, niech zasiądzie tu z nami.
Byliśmy pewni, że od teraz śledzono ze skał nasze ruchy, dlatego zachowywaliśmy się odpowiednio. Niebawem powrócił Fred. Nie widział on także nic, ale sygnał usłyszał wyraźnie.
Przez dzień nie mieliśmy nic do roboty, ale czas nam się mimoto nie dłużył. Rudge dużo przeżył i umiał dobrze opowiadać. Gdy nastał wieczór i czerwoni nie mogli już nas widzieć, ukończono przygotowania obronne, za których zarządzenie pochwalił mnie kolonel ku memu wielkiemu zadowoleniu.
Tak przeszła noc i dzień następny. Było to w czasie nowiu. Zmierzch wieczorny zasłaniał zwolna parów ciemnością, potem zaczęły błyszczeć gwiazdy, rozjaśniając okolicę na tyle, że można było objąć okiem dość szeroki pierścień dokoła muru.
Każdy z ludzi uzbrojony był w rusznicę i nóż, a wielu oprócz tego w rewolwery. Ponieważ Indyanie urządzają zwykle napady po północy, na krótko przed świtem, przeto tylko kilku robotników stało na ławach, a reszta leżała w trawie, rozmawiając z cicha.
Na dworze nie ruszył się najlżejszy wietrzyk, ale był to spokój zwodniczy. O północy wszyscy wzięli strzelby i zajęli wyznaczone im miejsca na ławach. Ja stałem z Winnetou przy bramie, trzymając w ręku tylko sztuciec Henryego, jako odpowiedniejszy w tym wypadku, a rusznicę zostawiłem w mieszkaniu pułkownika.
Rozdzieliliśmy się równomiernie na wszystkie cztery strony muru w sile dwustu dziesięciu ludzi, ponieważ trzydziestu wysłano do ukrytej doliny celem pilnowania koni.
Czas ciągnął się powoli jak ślimak. Niejeden pomyślał zapewne, że obawy nasze były daremne, gdy wtem dało się słyszeć coś, jakby uderzenie kamyczka o szynę. Zaraz potem wpadł mi w ucho ów prawie niedosłyszalny szmer, który człowiek niewprawny mógłby wziąć za powiew lekkiego wietrzyka... To nadchodzili Indyanie.
— Baczność! — szepnąłem memu sąsiadowi.
On podał dalej to słowo, a w przeciągu minuty wszyscy byli ostrzeżeni. Prawie znikome, do widm podobne, cienie pomykały nocą na prawo i na lewo, nie sprawiając najmniejszego szmeru. Naprzeciwko nas utworzył się front, który wydłużał się coraz to bardziej, aż wkońcu otoczył cały obóz. W następnej chwili musiało się zacząć oblężenie.
Cienie zbliżały się coraz bardziej. Gdy znajdowały się może w odległości sześciu kroków od muru, zabrzmiał w ciemności silny donośny głos:
— Selkhi Ogellallah! Ntsagé sisi Winnetou natan Apaches! Shne ko! Śmierć Ogellallajom! Tu stoi Winnetou, wódz Apaczów! Ognia!
Podniósł swoją srebrem obitą rusznicę, a gdy z niej błysnęło, zajaśniało nagle dokoła całego obozu. Równocześnie huknęło przeszło dwieście wystrzałów, tylko ja nie wystrzeliłem, chcąc zaczekać na skutek salwy, która spadła na nieprzyjaciół tak nagle i śmiertelnie, jak sąd z niebiosów. Przez długą chwilę panowała najgłębsza cisza, potem jednak zerwało się owo okropne wycie, które, zda się, zdolne byłoby stargać nerwy i zmiażdzyć kości. Z początku niespodziewana nasza salwa odebrała niemal mowę Ogellallajom, a teraz brzmiało przez cały Cannon jakby z tysiąca szatańskich gardzieli.
— Jeszcze raz ognia! — zakomenderował pułkownik, którego głos słychać było nawet wśród tego dyabelskiego wycia.
Huknęła druga salwa, a potem zawołał Rudge:
— Dalej za mur i kolbami! W jednej chwili powyskakiwali wszyscy za mur. Jeśli kto nawet bał się poprzednio, poczuł teraz w sobie odwagę lwa. Ani jeden Indyanin nie spróbował przez mur się przedostać.
Ja nie ruszałem się nigdzie z mojego stanowiska. Przed murem rozwinęła się mściwa walka, która nie mogła jednak trwać długo, gdyż szeregi przeciwników były tak strasznie przerzedzone, że jako jedyny środek ocalenia pozostawała im ucieczka. Koło mnie przemykały się ciemne postaci. To jeden, potem drugi, wreszcie za nimi inni railtroublerzy uciekali z przeciwnej strony obozu, gdzie dotąd się znajdowali.
Teraz dopiero przydał mi się sztuciec, z którego mogłem dwadzieścia pięć razy strzelić bez nabijania. Posłałem jednak za napastnikami tylko ośm kul, gdyż więcej celów nie miałem. Nietknięci nieprzyjaciele uszli, a reszta leżała na ziemi, lub usiłowała powlec się dalej. Nie udało im się to jednak, gdyż otoczono ich, a kto się nie poddał, tego zabito.
Wkrótce potem zapłonęły liczne ogniska przed murem i oświetliły miejsce okropnego żniwa śmierci, dokonanego w tak krótkim czasie. Ja odwróciłem się i poszedłem do mieszkania pułkownika. Ledwie usiadłem, zjawił się Winnetou. Spojrzałem nań ze zdumieniem, mówiąc:
— Mój czerwony brat przyszedł bez skalpów swoich wrogów, Siouksów-Ogellallajów?
— Winnetou nie weźmie już ani jednego skalpu — odpowiedział. — Od czasu, kiedy słyszał muzykę z góry, będzie zabijał wrogów, lecz nie będzie obcinał im włosów. Howgh!
— Ilu padło z twej ręki?
— Winnetou nie będzie już liczył głów poległych. Na cóż ma liczyć, skoro mój brat nie chciał zabić nikogo?
— Skąd wiesz o tem?
— Czemu milczała strzelba mojego brata, dopóki biali mężowie nie przebiegli obok niego? A dlaczego mierzył im tylko w nogi? Tylko tych Winnetou zliczył. Jest ich ośmiu; leżą teraz na dworze pojmani, ponieważ nie zdołali umknąć.
Liczba ta odpowiadała istotnemu stanowi rzeczy. Trafiłem zatem dobrze i osiągnąłem swój cel, dostawszy w ręce kilku zbójów, między którymi był może także Haller. Poległych czerwonych nie chciałem widzieć, jako człowiek i... chrześcijanin.
Niebawem wszedł Walker.
— Charles, Winnetou, wyjdźcie! Mamy go! — zawołał z radością.
— Kogo? — spytałem.
— Hallera!
— Ach! Kto go pochwycił?
— Nikt. Z powodu rany nie mógł się ruszać. To dziwne! Ośmiu railtroublerów jest rannych, a wszyscy w to samo miejsce, a mianowicie w kłąb. Każdy padł i został na miejscu.
— To istotnie dziwne, Fredzie!
— Ani jeden z rannych Ogellallajów nie chciał się poddać, a tych ośmiu prosiło o pardon.
— Czy rany ich niebezpieczne?
— Nie wiadomo. Nie było jeszcze czasu ich zbadać. Dlaczego siedzicie tutaj? Wyjdźcie! Sądzę, że najwyżej z ośmdziesięciu nieprzyjaciół uszło z życiem!
To było straszne! Ale czy zasłużyli na coś lepszego? Ci ludzie otrzymali nauczkę, o której pewnie przez długie lata pamiętano w ich szczepie. Podczas walki rozgrywały się sceny, których opis zgrozą napełniłby nawet najbardziej obojętnego człowieka, a kiedy nazajutrz wczesnym rankiem ujrzałem wysoko spiętrzone trupy, musiałem się z dreszczem odwrócić. Mimowoli przyszły mi na myśl słowa jednego z nowszych uczonych, że człowiek jest największym drapieżnikiem.
Dopiero popołudniu przybył koleją lekarz, który rannych opatrzył. Dla Hallera nie było ratunku. On sam wobec stwierdzenia, że rana jego jest śmiertelna, nie okazał nawet najmniejszej skruchy. Walker, który był przy badaniu Hallera, wpadł do mnie i zawołał głosem przerażenia:
— Charles, wstawaj! Trzeba stąd ruszać!
— Dokąd?
— Do Helldorf-settlement.
To słowo mnie przeraziło.
— Poco? — spytałem.
— Ogellallajowie mają tam napaść.
— Boże! Czy to możliwe? Skąd wiecie o tem?
— Haller to powiedział. Siedząc przy nim, rozmawiałem z kolonelem i wspomniałem o wieczorze, spędzonym w Helldorf-settlement. Na to roześmiał się Haller szyderczo, wyrażając zdanie, że nie doczekają już takiego wieczoru. Gdy go przyparłem pytaniami, wyznał, że Indyanie chcą napaść na tę osadę.
— Boże niebieski! Fredzie, przyprowadźcie prędzej Winnetou i konie! Ja pójdę jeszcze do Hallera.
Nie widziałem jeszcze tego człowieka w tym obozie. Gdy wszedłem do domu, w którym znajdowali się jeńcy, stał przy nim właśnie pułkownik. Ranny leżał śmiertelnie blady na skrwawionym kocu i patrzył na mnie zuchwałym wzrokiem.
— Jesteście Rollins, czy Haller? — spytałem.
— Co was to obchodzi?
— Więcej, aniżeli sądzicie! — rzekłem.
Byłem pewien, że na pytanie wprost nie odpowie, dlatego musiałem począć sobie inaczej.
— Nie pytajcie mnie o nic i wynoście się! — zawołał.
— Nikt może nie ma tyle prawa do odwiedzenia was co ja — powiedziałem. — Kula, która was życia pozbawia, pochodzi odemnie.
Na to rozszerzyły mu się oczy, krew uderzyła do twarzy, blizna napęczniała.
— Psie! Czy mówisz prawdę? — krzyknął.
— Tak.
Teraz ryknął słowo, którego niepodobna powtórzyć, ja jednak zachowałem spokój.
— Chciałem was tylko zranić — odparłem na to — a usłyszawszy, że czeka was niechybna śmierć, żałowałem was i czyniłem sobie wyrzuty. Ale teraz, widząc, jaki z was łotr, jestem zupełnie spokojny, nabrałem bowiem przekonania, że wyświadczyłem światu dobrodziejstwo, zadawszy wam śmiertelną ranę. Wy, ani wasi Ogellallajowie nie wyrządzą już nikomu szkody!
— Tak ci się zdaje? — zapytał, błyskając długimi zębami jak zwierz drapieżny. — Idźno do Helldorf-settlement, he!
— Pshaw! Tam jest wszystko dobrze zabezpieczone!
— Zabezpieczone? Tam niema już kamienia na kamieniu. Ja sam wybadałem tę miejscowość, potem postanowiono wziąć naprzód Echo-Cannon, a następnie Helldorf-settlement. Tu nam się nie poszczęściło, ale zato tam lepiej się uda, a settlerzy tysiącem mąk zapłacą za to, czego wy tu dopuściliście się względem moich i Ogellallajów!
— To właśnie chciałem wiedzieć! Panie Haller, jesteście zatwardziałym, ale także bardzo głupim grzesznikiem. My pojedziemy teraz do Helldorfu, aby ocalić co się da, jeśli zaś Ogellallajowie zabrali z sobą settlerów, to my ich wydobędziemy, czego nie moglibyśmy dokazać, gdybyście wy milczeć umieli.
— Kata wydobędziecie, nie ich! — zawołał ze złością w głosie.
Na to podniósł głowę jego towarzysz i sąsiad, który nieustannie we mnie się wpatrywał, i rzekł:
— Wierz mi, Rollinsie! Ten ich uwolni. Ja go znam. To Old Shatterhand!
— Old Shatterhand! — zawołał zagadnięty. — All devils, teraz rozumiem, skąd się wzięło tych ośm strzałów. Wobec tego pragnę gorąco...
Odwróciłem się szybko i odszedłem, by nie słyszeć przekleństw tego złoczyńcy. Kolonel poszedł za mną i zapytał zupełnie zdumiony:
— Czy to prawda, że jesteście Old Shatterhand?
— Tak. Ten człowiek spotkał mnie na jednej z wypraw myśliwskich. Ja przystępuję odrazu do rzeczy i proszę was, żebyście mi dali swoich ludzi. Muszę pójść na pomoc do Helldorf-settlement.
— Hm, czcigodny sir, to jest niemożliwe. Sam poprowadziłbym tam wszystkich moich ludzi, ale jestem urzędnikiem kolejowym i znam swoje obowiązki.
— Ależ sir, czy ci biedni osadnicy mają zginąć? Jakbyście się potem usprawiedliwili, gdyby się to stało wskutek waszego zaniedbania?
— Posłuchajcie, sir! Mnie nie wolno opuścić mego obozu, chyba, gdy idzie o jego dobro. Nie mogę także nakazać moim robotnikom, żeby z wami poszli. Pozwolę sobie jedno tylko uczynić. Zgadzam się na to, żebyście wy z moimi ludźmi pomówili. Który z nich zechce na ten czas porzucić pracę i do was się przyłączyć, tego nie zatrzymam. Konie, broń, amunicyę i trochę żywności dostaniecie także pod warunkiem, że konie i broń otrzymam później z powrotem.
— Dziękuję wam, Sir! Jestem przekonany, że to jest wszystko, co możecie w tym wypadku uczynić. Nie gniewajcie się, że wam ludzi odciągam od pracy, ale to jest konieczne.
W dwie godziny potem pędziłem na czele około czterdziestu dobrze uzbrojonych drogą, którą tak nie dawno przybyliśmy z Helldorf-settlement.
Winnetou nie powiedział ani słowa, lecz ogień, gorejący w jego oczach, mówił więcej od słów. Jeśli rzeczywiście napadnięto na tę młodą osadę, wówczas biada sprawcom napadu!
Znając drogę, nie zatrzymywaliśmy się nawet w nocy, a podczas jazdy milczeliśmy prawie zawzięcie.
Nazajutrz popołudniu stanęliśmy na krawędzi kotliny, w której leżało Helldorf-settlement. Pierwszy rzut oka pouczył nas, że nas Haller nie okłamał. Przybyliśmy niestety za późno!
— Uff! — zawołał Winnetou i wskazał na wzgórze. — Już niema Syna dobrego Manitou. Ja poszarpię te wilki, Ogellallajów!
Rzeczywiście spalono i zburzono nawet kapliczkę, a krzyż zrzucono z góry. Pojechaliśmy co tchu ku zwaliskom i zsiedliśmy z koni. Tu kazałem stanąć robotnikom, aby mi tropu nie popsuli. Pomimo poszukiwań nie zdołałem odkryć ani śladu żywej istoty. Wtedy zwołałem ludzi, by mi pomogli przerzucić zgliszcza. Nie znaleźliśmy szczątków ludzkich i to nas pocieszyło w naszem strapieniu.
Skoro tylko Winnetou zsiadł z konia, wydostał się po zboczu na górę, a po chwili powrócił, niosąc w ręce dzwonek.
— Wódz Apaczów znalazł głos z góry — rzekł — i zakopie go tu, dopóki nie przyjdzie tu jako zwycięzca.
Zbadałem pośpiesznie razem z Walkerem brzegi jeziora, aby zobaczyć, czy przypadkiem nie potopiono osadników, lecz przekonaliśmy się, że to się nie stało. Nadto poszukiwania nasze dowiodły, że na osadę napadnięto w nocy. Zwycięzcy opanowali bez walki mieszkańców, a potem udali się z łupem i z jeńcami ku granicy Idaho i Wyomingu.
— Słuchajcie, ludzie, nie wolno nam stracić ani chwili! — zawołałem. — Bez wypoczynku musimy iść tropem, dopóki go będziemy widzieli, a dopiero w nocy rozbijemy obóz. Naprzód!
Z temi słowy dosiadłem znowu szpaka, a towarzysze poszli za moim przykładem. Apacz jechał na czele, nie odrywając wzroku od tropu. Prędzej można go było zabić, niż odciągnąć od tych śladów, takie wzburzenie ogarnęło jego i nas wszystkich. Było nas czterdziestu przeciwko ośmdziesięciu, ale w takim nastroju nie liczy się wrogów.
Mieliśmy jeszcze pełne trzy godziny dnia i ubiliśmy przez ten czas tyle drogi, że mogliśmy potem pozwolić sobie na zasłużony odpoczynek.
Nazajutrz pokazało się, że Ogellallajowie znajdowali się o trzy czwarte dnia przed nami, a potem zauważyliśmy, że przez całą noc nie przerywali pochodu. Powód tego pośpiechu łatwo było odgadnąć. Oto Winnetou wykrzyknął był podczas napadu na Echo-Cannon swoje imię, przez co wzbudził w nich obawę, że będą ścigani.
Ponieważ konie nasze dokazały dotąd nadzwyczajnych rzeczy, przeto nie mogliśmy ich w dalszym ciągu zbytnio natężać, lecz postanowiliśmy oszczędzać ich sił, a wskutek tego w pierwszych dwu dniach nie zbliżyliśmy się do ściganych.
— Czas bieży — rzekł Walker. — Przyjdziemy za późno!
— Ja nie tracę nadziei — odpowiedziałem. — Jeńców zachowano na pal męczeński, a los ten spotka ich dopiero wtedy, gdy Ogellallajowie przybędą do swoich wsi.
— Gdzie te wsi teraz się znajdują?
— W Quacking-aspridge — odparł Winnetou. — My jednak dopędzimy tych rozbójników znacznie wcześniej.
Trzeciego dnia natrafiliśmy na niemałą przeszkodę: trop się rozdzielił. Jedna połowa biegła wprost ku północy, a druga zbaczała na zachód. Pierwsza była liczniejsza.
— Chcą nas zatrzymać! — rzekł Fred.
— Niechaj biali mężowie staną — rozkazał Winnetou. — Tego śladu nie wolno nikomu naruszyć!
Następnie dał mi znak, który zrozumiałem natychmiast. Oto ja miałem się przypatrzyć tropowi, prowadzącemu wprost, on zaś skierowanemu na lewo. Udaliśmy się więc konno obydwaj, każdy w swoim kierunku, a tamci musieli czekać.
Jechałem z kwadrans. Liczbę koni, które tędy szły, trudno było oznaczyć, gdyż jeźdźcy postępowali w szeregu jeden za drugim, ale z głębokości i z kształtu odcisków kopyt wnosiłem, że było ich niewiele ponad dwadzieścia. Podczas badań zauważyłem w piasku kilka małych, cienkich, okrągłych plam, obok zaś po obu stronach szczególny układ suchych ziarn piasku, a przed tymi znakami miejsce, wyglądające tak, jak gdyby jakimś szerokim przedmiotem posuwano po piasku. Powróciłem natychmiast cwałem i zastałem już Winnetou, czekającego na mnie.
— Co mój brat widział? — zapytałem go.
— Nic, oprócz tropu jeźdźców.
— Naprzód! — zawołałem wtedy do towarzyszy i równocześnie skręciłem konia i pośpieszyłem przodem.
— Uff! — zawołał Apacz.
Dziwił się mojej pewności i poznał po niej, że niewątpliwie znalazłem dowód, iż jeńców powleczono w tym kierunku. Przybywszy na to miejsce, zatrzymałem się i spytałem grubasa:
— Mr. Walker, wy jesteście dobrym westmanem. Przypatrzcie się temu śladowi i powiedzcie, co on może znaczyć!
— Ślad? — spytał. — Gdzie?
— Tu!
— Ach! Cóż to za ślad! To wiatr przeszedł po piasku!
— Pięknie! Przejdzie on chyba jeszcze nie raz po tym piasku. Założę się z wami, że Winnetou z tych ledwie dostrzegalnych znaków wywnioskuje to samo co ja. Niech mój czerwony brat spróbuje!
Apacz zsiadł, schylił się, rzucił na ziemię badawcze spojrzenie i oświadczył:
— Mój brat Szarlih obrał dobrą drogę, gdyż tędy pojechali jeńcy.
— Po czem to można poznać? — spytał Fred na pół z niedowierzaniem, a na pół z gniewem, że mu bystrość jego nie dopisała.
— Niech się mój brat dobrze przypatrzy! — powiedział. — Te krople, to krew; na prawo i lewo leżały ręce, a ku przodowi ciało dziecka...
— Które — wtrąciłem ja — spadło z konia tak, że mu krew poszła z nosa!
— Ach! — zawołał grubas.
— To nietrudno było zobaczyć, ale przekonamy się jeszcze, że coś innego zada nam więcej trudu. Naprzód!
Miałem słuszność. Może po dziesięciu minutach, przybyliśmy na grunt skalisty, gdzie nie było śladów.
Wszyscy musieli się zatrzymać, aby nam nie utrudniać badań. Wtem wydał Apacz radosny okrzyk i przyniósł mi grubą, żółto zabarwioną nitkę.
— Cóż wy na to, Fredzie? — spytałem.
— To nitka z koca.
— Słusznie! Przypatrzcie się ostrym jej końcom. Czerwoni porozcinali koce i owinęli koniom kopyta, ażeby nie zostawiały śladów. Musimy się teraz wysilić do ostateczności!
Szukając dalej, znalazłem na trawie, rosnącej już na gruncie piasczystym, źle zatarty ślad indyańskiego mokassyna. Położenie stopy wskazywało nam dalszy kierunek.
Idąc nim dalej, zauważyliśmy dalsze znaki, a w końcu doszliśmy do przekonania, że Indyanie posuwali się tu bardzo powoli. Po jakimś czasie ślady znów stały się wyraźne. Koniom zdjęto z kopyt osłony, a obok końskich śladów biegły odciski nóg ludzkich, co dowodziło, że Ogellallajowie szli odtąd pieszo.
To zastanowiło mnie w wysokim stopniu. Zamyślony jechałem dalej, wtem Winnetou zatrzymał konia, spojrzał w dal i zrobił ruch, jak gdyby sobie coś przypomniał.
— Uff! — zawołał — Jaskinia w górze, zwanej przez białych Hancock.
— Dlaczego ona przyszła ci na myśl? — zapytałem.
— Winnetou wie już teraz wszystko! W tej jaskini ofiarowywują Siouksi swoich jeńców Wielkiemu Duchowi. Ci Ogellallajowie się rozdzielili. Wielka część jedzie na prawo, aby zwołać rozprószone siły plemienia, a mniejsza prowadzi jeńców do jaskini. Posadzono po kilku na jednym koniu, a Ogellallajowie idą obok.
— Jak daleko stąd do tej góry?
— Moi bracia dostaną się tam wieczorem.
— To niemożliwe! Góra Hancock leży pomiędzy górnym Snake-River a Yellowstone-River!
— Niech mój brat zważy, że są dwie góry Hancock!
— Czy Winnetou zna właściwą?
— Tak.
— I jaskinię?
— Tak. Winnetou zawarł w tej jaskini przymierze z ojcem wodza Koitse, a ten Ogellallaj złamał je potem. Moi bracia opuszczą teraz trop i powierzą się wodzowi Apaczów!
Będąc pewnym siebie, dał koniowi ostrogę i popędził cwałem, a my za nim. Jechaliśmy przez długi czas dolinami i parowami, aż nagle góry się rozstąpiły, a przed nami ukazała się zarosła trawą równina, otoczona tylko na widnokręgu górami.
— To jest I-akom akono „krwawa prerya“ zwana tak w języku szczepu Tehua — objaśnił Winnetou, nie zwalniając szybkiej jazdy.
A więc to była ta straszna krwawa prerya, o której tyle słyszałem! Tutaj to plemiona Dakoty sprowadzały jeńców, puszczały ich i ścigały na śmierć. Tutaj zginęły tysiące niewinnych, przy palu, na ogniu, od noża i zakopania w ziemi. Tu nie zapuszczał się obcy Indyanin, a tem mniej biały, my zaś zdążaliśmy przez tę równinę tak swobodnie, jak gdybyśmy się znajdowali na najspokojniejszym obszarze. Tylko Winnetou mógł tutaj być naszym przewodnikiem.
Konie zaczynały się już męczyć tą gonitwą. Wtem wynurzyła się przed nami odosobniona grupa kilku jakby zsuniętych do siebie gór. U ich stóp, zarosłych lasem i krzewiną, daliśmy spocząć koniom.
— To jest góra Hancock — rzekł Winnetou.
— A jaskinia? — spytałem ja.
— Jest po drugiej stronie góry. Za godzinę zobaczy ją mój brat. Niech mój brat pójdzie za mną, lecz niech zostawi swoje strzelby!
— Ja sam?
— Tak. Jesteśmy na miejscu śmierci. Tylko dzielny mąż tu wytrzyma. Niechaj nasi bracia ukryją się pod drzewami i czekają!
Góra, u której stóp stanęliśmy teraz, była wulkanicznym wytworem, a miała może trzy kwadranse drogi w szerokości. Odłożyłem rusznicę i sztuciec i poszedłem za Winnetou, który zaczął piąć się na zachodnie zbocze góry, zmierzając zygzakiem ku szczytowi. Była to droga uciążliwa, a przewodnik mój odbywał ją z taką ostrożnością, jak gdyby za każdym krzakiem spodziewał się nieprzyjaciela. Trwało to rzeczywiście z godzinę, zanim wydostaliśmy się na górę.
— Niech mój brat będzie całkiem cicho! — szepnął Winnetou.
Potem położywszy się na brzuchu, czołgał się powoli przez zarośla.
Ja posunąłem się za nim, lecz omal nie cofnąłem się z przestrachem, gdyż zaledwie wychyliłem głowę z pomiędzy gałęzi, ujrzałem stromą, lejkowatą, przepaść krateru, którego krawędzi mogłem ręką dosięgnąć. Otchłań ta, głęboka prawie na stopięćdziesiąt stóp, porosła była tylko zrzadka krzakami i tworzyła na dole płaszczyznę obejmującą około czterdziestu stóp szerokości. Tam leżeli poszukiwani przez nas mieszkańcy osady Helldorf z powiązanemi nogami i rękoma. Z trudem opanowałem wrażenie, jakie ta straszna niespodzianka na mnie wywarła, i policzyłem nieszczęśliwych. Nie brakowało nikogo, ale pilnowała ich liczna straż Ogellallajów.
Zbadałem cały obwód wygasłego krateru, czy nie dałoby się zejść na dół. Sterczało tam tylko kilka wyskoków skalnych, do których można było przyczepić potężną linę. Należało tylko obmyśleć sposób usunięcia straży.
Winnetou cofnął się, a ja uczyniłem to samo.
— Czy to jest ta jaskinia? — spytałem.
— Tak.
— A gdzie jest właściwe miejsce?
— Po stronie wschodniej, ale tamtędy nikt się nie dostanie.
— To zejdziemy tędy. My mamy lassa, a nasi robotnicy kolejowi zaopatrzeni są w dostateczną ilość sznurów.
Winnetou skinął głową, poczem zaczęliśmy schodzić. Nie rozumiałem zupełnie, dlaczego Indyanie nie strzegli zachodniej strony góry, bo wtedy bylibyśmy nie mogli zbliżyć się tam niepostrzeżenie.
Gdyśmy się znaleźli przy towarzyszach, słońce zapadało już za widnokręgiem i zbliżyła się pora przygotowań naszych. Wszystkie sznury spleciono w jedną linę. Winnetou wybrał sobie dwudziestu najzwinniejszych ludzi, a resztę przeznaczył do strzeżenia koni. Dwom z pozostałych polecił w trzy kwadranse po naszem odejściu wskoczyć na konie, objechać górę od wschodu i daleko od niej rozniecić kilka ognisk, lecz tak, żeby się nie zajęła prerya, potem czemprędzej powrócić. Te ogniska miały uwagę Indyan odwrócić od nas, a skierować na preryę.
Słońce wreszcie zniknęło zupełnie, zachód zabarwił się jasnemi barwami, które później przeszły w głęboką purpurę, wreszcie pobladły i zamieniły się w szarość wieczorną. Winnetou opuścił miejsce, na którem znajdowaliśmy się dotąd. Wydał mi się on w ostatnich godzinach zupełnie innym niż zwykle. Jego silny i pewny wzrok stał się szczególnie niespokojnym. Na gładkiem zazwyczaj czole ukazały się zmarszczki, które świadczyły o jakiejś obawie, czy myślach, tak poważnych, że mogły zburzyć jego tak podziwianą przezemnie równowagę umysłu. Coś go gnębiło. Wydało mi się więc, że miałem nietylko prawo, lecz i obowiązek spytać go o przyczynę tego stanu jego duszy. Poszedłem też, by go poszukać.
Winnetou stał na skraju lasu, oparty o drzewo i patrzył nieruchomo na zachód na chmurowisko, którego wyzłocone brzegi bladły coraz to bardziej. Jakkolwiek ja stąpałem bardzo cicho i pomimo zadumy, w jaką on popadł w tej chwili, nietylko usłyszał moje kroki, lecz wiedział nawet, kto się doń zbliżał. Nie oglądając się ku mnie, rzekł:
— Mój brat Szarlih szuka swego przyjaciela. Dobrze robi, gdyż niebawem go już nie ujrzy.
Położyłem mu rękę na ramieniu, mówiąc:
— Czy duszę mego brata Winnetou opanowały jakieś cienie? Niech je odpędzi!
On zaś podniósł rękę i wskazał na zachód:
— Tam płonął ogień i żar życia, a teraz to znikło i robi się ciemno. Idź tam! Czy zdołasz odpędzić kładące się tam cienie?
— Nie, lecz światło wczesnym rankiem powróci i dzień nowy nastanie.
— Dla góry Hancock zaświta jutro dzień nowy, ale nie dla Winnetou. Słońce jego zgaśnie, jak zgasło tamto i nie zejdzie już nigdy. Najbliższa jutrzenka uśmiechnie się doń już na tamtym świecie.
— To są przeczucia śmierci, którym się mój kochany brat Winnetou nie powinien oddawać! Prawda, dzisiejszy wieczór będzie dla nas bardzo niebezpieczny; lecz ileżto razy patrzyliśmy już śmierci w oczy, a jednak, ilekroć po nas wyciągnęła rękę, cofała się przed naszem pogodnem i silnem spojrzeniem! Odpędź smutek, który cię trapi! Powód jego leży tylko w cielesnych i duchowych wysiłkach ostatnich dni.
— Winnetou nie pokonają żadne wysiłki i żadne znużenie nie odbierze mu pogody ducha. Brat mój Old Shatterhand zna mnie i wie, że zawsze pragnąłem wody poznania i wiedzy. Ty mi ją podałeś, a piłem z niej dowoli. Wiele się nauczyłem, więcej aniżeli moi bracia, pozostałem jednak mężem czerwonym. Biały podobny jest do zmyślnego domowego zwierzęcia, którego instynkt się zmienił, Indyanin natomiast do dzikiego, które nietylko swoje bystre zmysły zachowało, lecz także duszą słyszy i czuje. Dzikie zwierzę wie dobrze, kiedy śmierć się zbliża. Ono ją nietylko przeczuwa, lecz także wie o jej przybyciu i kryje się w największej gęstwinie leśnej, aby tam skonać samotnie. To przeczucie, tę świadomość, która nigdy nie zwodzi, ma Winnetou w tej chwili.
Lecz ja przycisnąwszy go do siebie, usiłowałem go przecież uspokoić:
— A mimoto ciebie zwodzi. Czy miałeś już kiedy to przeczucie?
— Nie.
— A zatem to dziś po raz pierwszy?
— Tak.
— Jak więc można je znać? Skąd wnosisz, że to przeczucie śmierci?
— Ach, ono takie wyraźne, takie wyraźne! Ono mi szepcze, że Winnetou zginie od kuli, która ugrzęźnie w mej piersi, albowiem tylko kula może mnie powalić. Przed nożem lub tomahawkiem obroniłby się wódz Apaczów z łatwością. Niechaj mi mój brat wierzy: dziś odchodzę do wiecznych ostę...
Utknął w połowie ostatniego wyrazu. Chciał wyrzec: „do wiecznych ostępów“, stosownie do wierzeń indyańskich. Cóż go wstrzymało od wypowiedzenia tych słów? Ja domyślałem się przyczyny. Przez pożycie zemną stał się wewnętrznie chrześcijaninem, chociaż o tem nie wspominał. Objął mnie teraz ramieniem i tak dalej mówił:
— Odejdę dzisiaj tam, gdzie wstąpił ongiś Syn dobrego Manitou, aby nam przygotować mieszkania w domu Ojca, i gdzie za mną przyjdzie kiedyś mój brat Old Shatterhand. Tam się znów zobaczymy. Nie będzie wtedy już żadnej różnicy pomiędzy białemi i czerwonemi dziećmi jednego Ojca, który wszystkie jednaką otacza miłością. Zapanuje wieczny pokój, ustanie mordowanie i dławienie ludzi, którzy byli dobrzy i w pokoju przyjmowali białych, za co ich jednak wytępiono. Dobry Manitou weźmie wagę w swoje ręce, by odważyć uczynki białych i czerwonych, oraz krew, która popłynęła niewinnie. Winnetou zaś stanie przy tem i prosić będzie o łaskę i miłosierdzie dla morderców swojego narodu i swoich braci.
Przycisnął mnie do siebie i zamilkł. Byłem głąboko wzruszony, gdyż i mnie jakiś głos mówił, że jego instynkt go nie zwodzi, że może tym razem prawdziwem jest jego przeczucie. Mimoto starałem się inaczej wyjaśnić powody jego obecnego stanu:
— Mój brat Winnetou uważa się za silniejszego, aniżeli jest. Jest najdzielniejszym wojownikiem swojego szczepu, ale przecież tylko człowiekiem. Nie widziałem, by kiedy osłabł, ale dziś jest znużony, gdyż zbyt wiele natężaliśmy się w ubiegłych dniach i nocach. To przygniata duszę i osłabia wiarę w samego siebie, powstają posępne myśli, które znikną, skoro tylko ustąpi znużenie. Niech mój brat spocznie! Niech położy się obok tych, którzy pozostaną pod górą!
On zaś potrząsnął zwolna głową i odrzekł:
— Tego brat Szarlih nie mówi poważnie.
— O i owszem! Widziałem jaskinię i zmierzyłem ją okiem dokładnie. Wystarczy, gdy sam poprowadzę naszych ludzi.
— A ja nie mam być przytem? — zapytał, a oczy jego nagle nabrały blasku.
— Zrobiłeś dość, teraz powinieneś wypocząć.
— A ty nie zdziałałeś jeszcze więcej, o wiele więcej, aniżeli ja i inni? Nie zostanę!
— Nawet, gdy cię o to poproszę, zażądam tego jako ofiary na rzecz naszej przyjaźni?
— I wtedy nie! Czy ma potem kto zarzucić mnie, że Winnetou, wódz Apaczów, obawiał się śmierci?
— Nikt nie poważy się tego powiedzieć!
— Jeśliby nawet wszyscy zamilkli i nie policzyli mi tego jako tchórzostwa, zostałby przecież jeden, którego wyrzut okryłby mnie rumieńcem.
— Któż taki?
— Ja, ja sam! Temu Winnetou, któryby spoczywał, kiedyby jego brat Szarlih walczył z pogardą śmierci, krzyczałbym nieustannie w uszy, że przystał do tchórzów i że niegodzien już nazwy wojownika i wodza walecznego narodu. Nie, ja nie chcę słyszeć o tem, żebym miał zostać. Mój brat Shatterhand gotów po cichu zaliczyć mnie między kujoty! Czy Winnetou ma znienawidzieć sam siebie? Nie, po dziesięćkroć, stokroć i po tysiąckroć wolę śmierć!
Ten wzgląd nakazał mi oczywiście milczenie. Winnetou umarłby na duchu i na ciele wskutek własnego zarzutu tchórzostwa. Po chwili mówił dalej:
— Tyle razy znajdowaliśmy się w obliczu śmierci, a mój brat był na nią zawsze przygotowany i zapisał w swej książeczce, co ja powinienbym zrobić, jeśliby zginął w walce. Mam wziąć tę książkę, przeczytać i wykonać. Blade twarze nazywają to testamentem. Winnetou sporządził także testament, lecz nic jeszcze o tem dotąd nie wspomniał, ale dziś to uczynić musi, przeczuwając blizkość śmierci. Czy chcesz być wykonawcą?
— Bardzo życzę sobie, żeby nie sprawdziło się twoje przeczucie, ażebyś jeszcze wiele, wiele słońc widział na ziemi. Gdybyś jednak kiedyś umarł, a ja znałbym twoją wolę ostatnią, wykonanie jej byłoby moim najświętszym obowiązkiem.
— Nawet gdyby było bardzo trudnem i połączonem z wielkiemi niebezpieczeństwami?
— Tak Winnetou nie pyta chyba naprawdę. Poślij mnie w objęcia śmierci, a pójdę!
— Wiem to, Szarlih! Dla mnie wskoczyłbyś w otwartą jej paszczę. Tylko ty jeden potrafisz zrobić to, o co cię poproszę. Czy przypominasz sobie, że ongiś, kiedy nie znałem ciebie tak dobrze jak dzisiaj, rozmawialiśmy o bogactwie?
— Bardzo dokładnie to pamiętam.
— Czułem wtedy po twoim głosie, że przecież inaczej myślałeś, aniżeli mówiłeś. Złoto miało wielką wartość dla ciebie. Nieprawdaż?
— Istotnie niebardzo się pomyliłeś.
— A teraz? Wyznaj prawdę!
— Każdy biały ceni wartość mienia, lecz ja nie pożądam martwych skarbów i uciech powierzchownych. Prawdziwe szczęście opiera się jedynie na skarbach zebranych w sercu.
— Wiedziałem, że dziś tak powiesz. Wiadomo ci, że ja znam wiele miejsc, gdzie znajduje się złoto w żyłach, jako nuggety i jako piasek. Wystarczyłoby wskazać ci jedno miejsce, a zostałbyś człowiekiem bogatym, nawet bardzo bogatym, lecz nie osiągnąłbyś szczęścia. Dobry, biały Manitou nie stworzył ciebie do używania bogactw. Twoje silne ciało i twoja dusza są do czegoś lepszego. Jesteś mężem i winieneś nim pozostać. Dlatego zawsze trwałem przy postanowieniu, żeby nie powiedzieć ci o żadnym pokładzie złota. Czy gniewasz się na mnie za to?
— Nie — odrzekłem, zgodnie z prawdą w tej chwili. Stałem wobec najlepszego z przyjaciół, on zaś widział śmierć przed sobą i powierzał mi swoją wolę ostatnią. Jakże mógłbym w tej chwili okazać nizką żądzę złota?
— Zobaczysz jeszcze złoto, dużo złota — mówił dalej — lecz ono nie przeznaczone dla ciebie. Jeśli umrę, odszukaj grób mego ojca. Kopiąc u jego stóp od strony zachodniej, znajdziesz testament Winnetou, który wtedy już nie będzie przy tobie. Tam zapisałem moje życzenia, a ty je spełnisz.
— Słowo moje jest jako przysięga! — zapewniłem go ze łzami w oczach. — Żadne niebezpieczeństwo, chociażby największe, nie powstrzyma mnie od wykonania tego, co napisałeś!
— Dziękuję ci! Rozmowa nasza skończona, nadszedł czas do ataku. Nie przeżyję tej walki, pożegnajmy się więc, mój drogi, kochany bracie! Dobry Manitou niechaj ci wynagrodzi to, czem dla mnie byłeś. Serce moje czuje więcej, aniżeli słowa mogą wyrazić! Nie płaczmy, bo jesteśmy mężami! Pochowaj mnie w górach Gros-Ventre nad brzegiem rzeki Metsur na koniu, w pełnem uzbrojeniu i z moją strzelbą srebrzystą, która nie powinna przejść w niczyje ręce. A jeśli potem wrócisz do ludzi, z których żaden nie będzie cię tak kochał, jak ja cię kocham, to pomyśl czasem o swoim przyjacielu i bracie Winnetou, który cię błogosławi, ponieważ ty byłeś dlań błogosławieństwem!
On, Indyanin, położył mi ręce na głowie. Słyszałem, jak z trudem powstrzymywał szlochanie. Przyciągnąłem go oburącz do siebie i wybuchnąłem, płacząc:
— Winnetou, mój Winnetou, to tylko przeczucie, cień przemijający. Ty musisz zostać przy mnie, ty nie możesz odejść!
— Odchodzę — odrzekł cicho, ale stanowczo, wyrwał się z moich objęć i zwrócił się ku obozowi.
Idąc za nim, szukałem w mózgu napróżno środka do nakłonienia go, żeby nie wziął udziału w czekającej nas walce. Nie wymyśliłem żadnego, bo żadnego nie było. Cobym był wtenczas i dziś jeszcze dał za to, gdybym był mógł znaleźć jakie wyjście!
Byłem do głębi wzruszony, a on także pomimo władzy nad sobą nie mógł opanować wzruszenia. Głos bowiem drżał mu, gdy wzywał ludzi:
— Już całkiem ciemno. Ruszajmy! Niech moi bracia idą za mną!
Wspięliśmy się jeden za drugim na górę, tą samą drogą, którą przedtem Winnetou odbył ze mną. Ciche wdrapywanie się było teraz w ciemności o wiele trudniejsze, aniżeli przedtem i godzina upłynęła, zanim dostaliśmy się do krateru. W dole płonęło olbrzymie ognisko, a przy jego świetle ujrzeliśmy jeńców i ich dozorców. Ani słowo, ani dźwięk, nie dochodził do nas na górę.
Przymocowaliśmy najpierw linę do głazu i czekaliśmy na pojawienie się ognisk. Wkrótce ukazało się na wschodzie pięć płomieni, podobnych do ognisk obozowych. Z zaciekawieniem popatrzyliśmy w głąb kotła. Nie pomyliliśmy się, gdyż niebawem wyszedł jeden z dzikich ze szczeliny i powiedział coś do drugich. Na to oni zerwali się natychmiast i udali się za nim do szczeliny, aby się ogniom przypatrzyć.
Nasza godzina wybiła. Pochwyciłem początek sznura, aby być pierwszym, ale Winnetou wziął mi go z ręki.
— Wódz Apaczów prowadzi — rzekł. — Niech mój brat idzie za nim!
Umówiliśmy się, że nasi pójdą za nami w takich odstępach, żeby, gdy lina dostanie do ziemi, tylko po czterech naraz znajdowało się na niej. Winnetou pierwszy uczepił się liny. Ja zaczekałem, aż on dotarł do pierwszego wyskoku i poszedłem za nim, a za mną Fred. Spuszczaliśmy się w dół o wiele prędzej, aniżeli sądziliśmy pierwotnie, gdyż ledwie mogliśmy się utrzymać. Na szczęście lina była mocna na tyle, że urwaniem się nie groziła.
Oczywiście, że strącaliśmy w głąb mnóstwo kamieni, czego z powodu ciemności nie podobna było uniknąć. Zdaje się, że kamień uderzył jedno z dzieci, gdyż zaczęło krzyczeć. Natychmiast ukazała się w szczelinie, oświetlonej ogniskiem, głowa Indyanina, który widocznie usłyszał, że spadają kamienie. Spojrzał w górę i wydał głośny okrzyk ostrzegawczy.
— Naprzód, Winnetou! — zawołałem. — Inaczej wszystko przepadło.
Ludzie, znajdujący się na górze, zauważyli, co się działo na dole i spuścili linę czemprędzej. W pół minuty potem byliśmy już na ziemi, ale równocześnie błysnęły ku nam ze szczeliny dwa strzały. Winnetou runął na ziemię.
Stanąłem, nie mogąc kroku zrobić z przerażenia.
— Winnetou, mój przyjacielu — zawołałem — czy cię kula trafiła?
— Winnetou umrze — odparł z bólem Apacz.
Na to porwała mnie wściekłość, której nie zdołałem się oprzeć. W tej chwili właśnie schodził za mną Walker.
— Winnetou umiera! — rzekłem doń. — Dalej na nich!
Nie tracąc czasu na zdejmowanie sztućca z ramienia, ani na pochwycenie noża lub rewolweru, rzuciłem się z podniesionemi pięściami na pięciu Indyan, którzy tymczasem wypadli ze szczeliny. Najpierwszy z nich był wodzem. Poznałem go natychmiast.
— Koitse, giń! — krzyknąłem doń.
Palnąłem go pięścią w skroń, a on padł na ziemię jak kłoda. Stojący obok niego dziki podniósł już na mnie tomahawk. Wtem blask ognia oświetlił moją twarz, a on opuścił z przerażeniem topór wojenny.
— Ka-ut-skamasti — grzmocąca ręka! — zawołał głośno.
— Tak, tu jest Old Shatterhand, giń! — odpowiedziałem jemu na to.
Nie poznawałem samego siebie. Za drugiem uderzeniem padł drugi Indyanin.
— Ka-ut-skamasti! — powtórzyli Indyanie z wahaniem.
— Old Shatterhand — zawołał także Walker. — To wy, Charles? O, teraz pojmuję wszystko. Wygraliśmy. Naprzód!
Dostałem nożem w plecy, ale nie czułem tego. Dwaj dzicy padli od strzałów Freda, a trzeciego jeszcze ja powaliłem. Tymczasem schodziło naszych coraz to więcej, im więc mogłem już Indyan pozostawić. Sam zwróciłem się do Winnetou i ukląkłem obok niego na ziemi.
— Gdzie mego brata ugodziła kula? — spytałem.
— Ntsage tche — tu w pierś — odrzekł cicho, kładąc lewą rękę na prawej stronie piersi, czerwonej od krwi.
Wydobyłem z za pasa nóż i odciąłem mu po prostu santylową derę, która się była wysoko podsunęła. Tak, kula weszła do płuc. Porwał mnie ból, jakiego nie doznałem przez całe życie.
— Jest jeszcze nadzieja, mój bracie — pocieszałem go.
— Niechaj mnie mój brat weźmie na swoje kolana, żebym się mógł przypatrzeć walce! — prosił.
Spełniłem jego prośbę. On siedząc w tej postawie, widział jak każdego Indyanina, skoro się tylko który pokazał w szczelinie, braliśmy w nasze ręce. Zwolna zeszli na dół wszyscy nasi ludzie. Jeńcy uwolnieni z więzów zaczęli głośno okazywać radość i wdzięczność. Lecz ja nie zważałem na to wszystko; patrzyłem tylko na umierającego przyjaciela. Z rany krew przestała już płynąć. Przeczuwałem, że teraz przyjdzie wewnętrzny krwotok.
— Czy mój brat ma jeszcze jakie życzenie? — zapytałem go.
On zamknął oczy i nic nie odpowiedział, ja zaś trzymałem w rękach jego głowę, nie ruszając się ani o włos. Stary Hillman i inni wyswobodzeni osadnicy pochwycili rozrzuconą dokoła broń i wtargnęli do szczeliny. Lecz i to mnie nie obchodziło, gdyż wzrok mój spoczywał na bronzowych rysach twarzy i zamkniętych oczach Apacza. Później przystąpił do mnie Walker, także zakrwawiony i oznajmił:
— Wszyscy pogaszeni!
— Ten także zgaśnie! — odrzekłem. — Oni wszyscy nic nie znaczą wobec tego jednego!
Apacz leżał ciągle jeszcze bez ruchu. Zacni i dzielni kolejarze i osadnicy stali dokoła głęboko wzruszeni. Nareszcie otworzył Winnetou oczy.
— Czy mój dobry brat ma jeszcze jakie życzenie? — powtórzyłem.
On zaś skinął głową i rzekł z cicha:
— Niechaj mój brat Szarlih zaprowadzi tych ludzi w góry Gros-Ventre. Nad rzeczką Metsur leżą takie kamienie, jakich oni szukają. Oni zasłużyli na to.
— Może co jeszcze polecisz?
— Niechaj mój brat nie zapomni Apacza i modli się za niego do wielkiego, dobrego Manitou. Czy ci jeńcy mogliby mimo pokaleczenia wspiąć się na górę?
Potwierdziłem to pytanie, chociaż widziałem, że ich ręce i nogi ucierpiały bardzo od więzów.
— Winnetou prosi ich, żeby mu zaśpiewali pieśń o Królowej niebios!
Oni usłyszeli te słowa. Nie czekając mej prośby, dał im stary Hillman znak. Oni wdrapali się na wyskok skalny tuż nad głową Winnetou, aby spełnić ostatnią wolę mego przyjaciela. Oczy jego poszły za nimi i zamknęły się, gdy stanęli na górze. Umierający ujął mnie za obie ręce i zaczął nadsłuchiwać pieśni:
Już światło dzienne mrok przysłania,
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania
Mogła przeminąć cierpień moc!
Do twoich stóp ślę prośby moje,
A ty je nieś przed Boga tron,
Madonno, niech cię modłów zdroje
I ich nabożny wita ton:
Ave, ave Maria!
Gdy zaczęto drugą zwrotkę, oczy jego otworzyły się nanowo i zwróciły z łagodnym wyrazem zadowolenia ku gwiazdom. Pieśń rozbrzmiewała dalej:
Promienie wiary mrok przysłania,
Nastaje zwątpień czarna noc,
Nadziei w Bogu z lat zarania
Chce nam coś ukraść świętą moc.
Madonno, niechaj ze mnie świeża
W starości nawet ufność tchnie,
Strzeż mojej harfy i psałterza,
Tyś me zbawienie, światło me.
Ave, ave Maria!
Winnetou przycisnął ręce moje do swej zranionej piersi i szepnął:
— Szarlih, prawda, że teraz nastąpią słowa o śmierci?
Nie mogłem ani słowa przemówić. Skinąłem tylko głową, płacząc, a tymczasem zaczęła się trzecia zwrotka:
Naraz blask życia mrok przysłania,
Wszystko otula śmierci noc,
Dusza na skrzydłach drży rozstania,
Musi pójść w niezbłaganą moc.
Madonno, rękom Twym powierzę
Ostatnich błagań trwożny szał,
Uproś, bym skonał w świętej wierze,
A potem z martwych wiecznie wstał.
Ave, ave Maria!
— Szarlih, ja wierzę w Zbawiciela. Winnetou jest chrześcijaninem. Bądź zdrów!
Przedśmiertne drżenie przebiegło po jego ciele, strumień krwi wypłynął z ust. Wódz Apaczów uścisnął jeszcze raz moje ręce i wyprężył się cały. Palce jego otwarły się, uścisk na rękach zwolniał... mój przyjaciel nie żył.
Cóż mogę jeszcze o tem opowiedzieć? Prawdziwy smutek nie lubi słów! O, gdyby rychło nadszedł czas, w którymby takie krwawe historye opowiadano jako przebrzmiałe podania!
Staliśmy niejednokrotnie oko w oko ze śmiercią, dziki Zachód nakazuje być w każdej chwili przygotowanym na nagły koniec. A jednak na widok trupa najlepszego z przyjaciół, jakich kiedykolwiek miałem, omal mi serce nie pękło. Mój stan duchowy nie da się opisać. Jak niezwykły był z niego człowiek! A teraz, zgasł, zgasł, tak nagle! Taksamo wygaśnie wkrótce cała jego rasa, której on najszlachetniejszym był synem.
Nie spałem przez całą noc, nie mówiąc do nikogo ani słowa. Oczy moje gorzały, choć ani łza się nie potoczyła z nich. Winnetou leżał na moich kolanach taksamo jak umarł. O czem ja wtedy myślałem, co czułem? Któżby się o to pytał? Gdyby to było możliwem, jakżeż chętnie byłbym się z nim podzielił dalszem życiem, a żył tylko połowę tego życia! Tak, jak on teraz na moich, tak umarł Klekih Petra na jego kolanach, a potem i siostra jego Nszo-czi.
Nie zawiodło go zatem przeczucie śmierci. Przewidując ją, oznaczył miejsce, na którem chciał być pochowanym. Ponieważ osadnicy spodziewali się tam znaleźć półszlachetne kamienie, o które im chodziło, przeto chętnie nam towarzyszyli, co nadzwyczajnie ułatwiło mi przeniesienie zwłok ukochanego zmarłego.
Nazajutrz rano opuściliśmy górę, gdyż lada chwila mogli wrócić dzicy. Zwłoki Apacza owinięto w koc i przymocowano do konia. Stąd do gór Gros-Ventre były tylko dwa dni drogi. Skierowaliśmy się w tę stronę jak najostrożniej, żeby Indyanie nie odkryli naszych śladów.
Wieczorem drugiego dnia dojechaliśmy do rzeczki Metsur. Tam złożyliśmy na wieczny spoczynek Indyanina wśród modłów chrześcijańskich i z honorami, należnymi tak wielkiemu wodzowi. Siedzi on w pełnem uzbrojeniu wojennem na zastrzelonym w tym celu koniu wewnątrz usypanego na nim kurhanu. Nie powiewają z niego skalpy zabitych nieprzyjaciół, jak to się zwykle widzi na grobowcach wodzów, lecz ze szczytu widnieją trzy krzyże.
W dolinie znalazły się nietylko obiecane kamienie, lecz w jednem miejscu nawet pokład złotego piasku, który railroaderom wynagrodził sowicie tę jazdę. Część ich postanowiła założyć tu razem z settlerami osadę pod nazwą Helldorf. Reszta powróciła do Echo-Cannon, gdzie się dowiedzieli, że rozbójnik Haller umarł z powodu rany. Innych pojmanych razem napastników ukarano.
Dzwonek, zakopany przez Winnetou, zabrano do nowej osady, gdzie settlerzy zbudowali kapliczkę. Ilekroć zabrzmi jego jasny dźwięk, a pobożni osadnicy zaśpiewają Ave Maria, wspominają wodza Apaczów, w przekonaniu, że spełniło się to, o co, umierając, prosił przez ich usta.
Madonno, rękom twym powierzę
Ostatnich próśb gorący szał,
Uproś, bym skonał w świętej wierze,
A potem z martwych wiecznie wstał.
Ave, ave Maria!
Winetou nie żyje! Te trzy słowa wystarczą na określenie nastroju, w jakim znajdowałem się wówczas. Myślałem, że nie zdołam rozłączyć się z jego grobem. Kilka pierwszych dni siedziałem przy nim w milczeniu, przypatrując się ożywionemu ruchowi zakładających nową osadę. Powiadam, że się przypatrywałem, ale nic właściwie nie widziałem. Dochodziły mnie ich głosy, ale ja nie słyszałem niczego. Byłem nieobecny duchem. Mój stan podobny był do stanu człowieka, który, ogłuszony na pół z powodu uderzenia w głowę, słyszy wszystko, jakby z daleka, a widzi jak przez szybę matową. Było to prawdziwem szczęściem, że czerwonoskórzy nie znaleźli naszych śladów i miejsca obecnego pobytu. Nie byłbym teraz sprostał im w walce. Kto wie zresztą, czy takie niebezpieczeństwo nie byłoby mnie wyrwało z mojego odrętwienia.
Zacni osadnicy usiłowali zająć mnie swojemi czynnościami, lecz wynik ich starań był bardzo powolny. Minęło kilka dni, zanim się opamiętałem i zacząłem im pomagać. Dobroczynne działanie tej zmiany nie kazało długo na siebie czekać. Musiano wprawdzie każde słowo wydobywać ze mnie przemocą, lecz wnet wróciła mi dawna energia i niebawem byłem znów tym, którego rada i zdanie kierowało drugimi.
Trwało to dwa tygodnie, poczem powiedziałem sobie że nie mogę tu dłużej pozostać. Testament przyjaciela ciągnął mnie pod Nugget-tsil, gdzie pochowaliśmy Inczu-czunę i jego piękną córkę. Było też moim obowiązkiem pojechać nad Rio Pecos i zawiadomić Apaczów o śmierci najsłynniejszego i najlepszego z ich wodzów. Wiedziałem wprawdzie, jak szybko biegnie zwykle przez preryę wieść o takiem zdarzeniu — mogła tam dojść nawet przedemną — musiałem jednak udać się tam, jako świadek tego smutnego wypadku i najpewniejszy sprawozdawca. Osadnicy nie potrzebowali mnie koniecznie, a gdyby potrzebny był dla nich dzielny westman, to mogli się zwrócić do Walkera, który gotów był przez pewien czas u nich zabawić. Po serdecznem pożegnaniu ruszyłem w daleką drogę.
Inny na mojem miejscu starałby się pewnie o ile możności jechać przez miejsca, gdzie byli ludzie. Ja postąpiłem przeciwnie: unikałem takich miejsc, nie chcąc widzieć nikogo, a pragnąc być sam na sam ze smutkiem.
Życzenie to spełniało się aż do Beaver-Creek północnego Canadianu, gdzie miałem niebezpieczne spotkanie z wodzem Komanczów, Tokejchunem, któremu niegdyś uszliśmy tak szczęśliwie. Kiedy my rozbijaliśmy się z Siouksami na północy, wykopali Komancze znowu topór wojenny, a Tokejchun poprowadził siedmdziesięciu wojowników do grobów wodzów, aby wykonać tam taniec śmierci i zapytać gusła o przyszłość. Podczas tego wpadło mu w ręce kilku białych, których przeznaczył na śmierć męczeńską przy palu. Udało mi się jednak ich uwolnić. Pomijam tu tę przygodę, ponieważ nie pozostaje w związku z Winnetou. Opowiem ją przy innej sposobności. Wyswobodzonym białym towarzyszyłem aż do granicy Nowego Meksyku, gdzie im już nic nie groziło. Stamtąd mogłem udać się wprost nad Rio Pecos, ale testament Winnetou był dla mnie zbyt ważną rzeczą, żebym miał co do niego zbyt długo pozostawać w niepewności. Zwróciłem się więc na południowy wschód, aby się najpierw dostać do Nugget-tsil.
Była to droga niebezpieczna, ponieważ wiodła przez kraj nieprzyjaznych mi Komanczów i Keiowehów, którym tembardziej nie powinienem był się pokazywać. Napotykałem rozmaite tropy i ślady, lecz pilnowałem się nadzwyczaj i przybyłem szczęśliwie i niepostrzeżenie w pobliże rzeki Gualpa. Tam natrafiłem na odciski kopyt, prowadzące w tym samym kierunku, w którym ja jechałem. Nie chcąc się zetknąć z czerwonymi, ani zadawać z białymi, myślałem początkowo zboczyć z tego tropu, lecz wtedy byłbym musiał okrążać, a dla mnie było przecież ważną rzeczą przekonać się, czy to byli Indyanie, czy biali. Pojechałem więc za tym tropem, który pozostawiony był może przed godziną.
Niebawem zobaczyłem, że byli to trzej jeźdźcy, a wkrótce potem przybyłem na miejsce, gdzie się oni byli zatrzymali. Jeden z nich zsiadł był prawdopodobnie, aby poprawić rozluźniony rzemień. Ślad pochodził od buta. Był to więc biały, a ponieważ nie miałem powodu do przypuszczenia, żeby jeden biały jechał w towarzystwie dwu Indyan, przeto wywnioskowałem z łatwością, że wyprzedzały mnie trzy blade twarze.
Ani mi przez myśl nie przeszło zbaczać dla nich z mej drogi dotychczasowej. W razie spotkania z nimi nie musiałem przecież do nich się przyłączać. Oni jechali powoli, bo już w dwie godziny później ujrzałem ich przed sobą. Równocześnie zauważyłem wzgórza, między któremi przewijała się tutaj rzeka.
Było to już pod wieczór, dlatego postanowiłem przenocować nad rzeką. Oni prawdopodobnie mieli taki sam zamiar, ale ja nie potrzebowałem ani porzucać swojego zamiaru, ani dotrzymywać im towarzystwa. Gdy oni zniknęli w krzakach, które pokrywały pagórki, ja dojechałem tam także, a kiedy dostałem się nad rzekę, oni zdejmowali właśnie siodła z koni. Mieli wprawdzie dobre konie i broń, ale zewnętrzny ich wygląd nie budził wielkiego zaufania.
Zlękli się, spostrzegłszy mię niespodzianie, uspokoili się jednak rychło, odpowiedzieli na moje powitanie, a gdy zatrzymałem się opodal, nie zbliżając się do nich, podeszli ku mnie.
— Toście nas przestraszyli! — rzekł jeden z nich.
— Czy trapi was nieczyste sumienie, że was mój widok tak przeraził? — spytałem.
— Pshaw! My sypiamy na naszych sumieniach muszą więc być dobre, ale Zachód to strony niebezpieczne. Gdy tak znienacka wynurzy się obcy, to ręka mimowoli chwyta za głownię noża. Czy wolno spytać, skąd wy?
— Od Beaver-Fork.
— A dokąd dążycie?
— Nad Rio Pecos.
— To dalej niż my. My jedziemy tylko do Mugworthills.
To zwróciło moją uwagę, gdyż Mugworthills oznaczało tę samą grupę gór, którą Winnetou i jego ojciec nazywali Nugget-tsil. Czego chcieli tam ci trzej ludzie? Ja tam także zmierzałem. Jeśli zaś miałem się do nich przyłączyć, to trzeba było się dowiedzieć, jakie ich tam wiodły zamiary.
— Mugworthills? — zapytałem. — Cóż to za okolica?
— Bardzo piękna. Rośnie tam mnóstwo dzikiej bylicy, a bylica znaczy właśnie mugwort. Ale można tam znaleźć także coś innego.
— Co?
— Hm! Tego wam nie powiem, bo zaraz chcielibyście udać się do Mugworthills.
— Paplo! — huknął nań drugi. — Nie gadajże tak głupio!
— Pshaw! O czem się chętnie myśli, to się ciśnie na język. Kto wy właściwie jesteście?
Łatwo sobie wyobrazić, że to, co teraz usłyszałem, bardzo mnie uderzyło. On rzeczywiście mówił o Nugget-tsil, a ja sam widziałem tam podówczas dużo bylicy. Słowa jego brzmiały tak tajemniczo, że postanowiłem zostać tu z tymi ludźmi, lecz nie wyjawić, kim jestem. Odpowiedziałem zatem na ostatnie pytanie:
— Jestem sidlarzem, jeśli nie macie nic przeciwko temu.
— A wasze nazwisko? A może wolicie je zataić?
— Nie. Mogę je każdemu śmiało wymienić. Jestem Jones.
— Rzadkie nazwisko, nader rzadkie! — śmiał się. — Czy też je sobie zapamiętamy! Gdzie wasze sidła?
— Odebrali mi je Komancze razem z tem, co przez dwa miesiące zdobyłem.
— O to szczęście nie było dla was łaskawe!
— Niestety! Cieszę się jednak, że przynajmniej cało uszedłem przed nimi.
— Wierzę. Nie oszczędzają oni białych, zwłaszcza teraz!
— Czy Keiowehowie nie są tacy sami?
— Może jeszcze gorsi.
— A mimoto wy zapuszczacie się do ich kraju.
— To co innego. My się ich nie boimy, bo mamy dobre polecenia. Mr. Santer jest przyjacielem ich wodza Tanguy.
Santer! Można sobie wyobrazić, że mię to nazwisko poprostu zelektryzowało. Z trudem tylko ukryłem to niespodziane wrażenie obojętną miną. Ci ludzie znali Santera. Teraz było już pewnem, że się do nich przyłączę, gdyż oni mogli mieć na myśli tylko tego Santera, który się nam kilka razy wymknął. On właśnie był przyjacielem Tanguy.
— Czy to wpływowy człowiek ten Santer? — pytałem dalej.
— Niewątpliwie! Przynajmniej u Keiowehów. Ale może zsiądziecie? Wieczór nadchodzi, najlepiej więc przenocować nad rzeką, gdzie jest woda i pasza dla konia.
— Hm! Ja was nie znam, a wy sami wyraziliście się przed chwilą, że należy być ostrożnym.
— Czy wyglądamy na złych ludzi?
— Nie, ale wy zapytywaliście mnie o nazwisko, sami zaś nie powiedzieliście, kim jesteście.
— Zaraz się dowiecie. Jesteśmy westmanami, a trudnimy się to tem, to owem. Żywi się człowiek, jak może. Ja nazywam się Gates, ten obok mnie mr. Clay, a trzeci mr. Summer. Czy wam to wystarczy?
— Yes!
— To zsiądźcie nareszcie, albo jedźcie dalej! Nie krępujcie się nami zupełnie!
— Jeśli pozwolicie, to zostanę z wami. W tych stronach zawsze lepiej być w kilku.
— Well! Z nami będzie wam bezpiecznie. Nazwisko Santera chroni nas wszystkich.
— Co to właściwie za gentleman ten Santer? — pytałem dalej, zsiadłszy z konia.
— Gentleman w prawdziwem tego słowa znaczeniu. Zaskarbi sobie naszą wdzięczność, jeśli spełni się to, co nam przyrzekł.
— Znacie go już od dawna?
— Nie. Dopiero niedawno spotkaliśmy się z nim po raz pierwszy.
— Gdzie?
— W forcie Arkanzas. Ale czemu tak o niego pytacie? Czy to wasz znajomy?
— Czy pytałbym o znajomego?
— Hm! To całkiem słuszne!
— Twierdzicie, że jego nazwisko zapewnia wam bezpieczeństwo, a ponieważ ja jestem przy was, przeto korzystam także z jego ochrony. Musi mnie więc zajmować. Nieprawdaż?
— Yes! Siądźcie tu z nami i rozgośćcie się! Macie co do jedzenia?
— Kawałek mięsa.
— U nas znajdzie się więcej. Jeśli wam nie wystarczy, możecie dostać od nas.
Z początku uważałem ich za włóczęgów, teraz jednak, przypatrzywszy się im lepiej, gotów byłem wziąć ich za ludzi uczciwych, oczywiście wedle pojęcia panującego na Zachodzie, gdzie jest inna miara moralności. Zaczerpnęliśmy sobie wody z rzeki i jedliśmy mięso. Oni spoglądali na mnie ciekawie przez jakiś czas. Wreszcie przemówił Gates, który, jak się zdawało, występował w imieniu wszystkich.
— A zatem postradaliście futra i sidła? To szkoda. Jakże wyżywicie się teraz?
— Za pomocą polowania narazie.
— Jakże wasze strzelby? Widzę, że macie aż dwie.
— Z tego starego grzmotu strzelam kulami, a śrutem z tej małej strzelby.
Sztuciec wiozłem z sobą w futerale. Gdybym był wymienił nazwy obu strzelb, byliby odrazu poznali, kto jestem.
— No, to dziwny z was człowiek. Włóczycie z sobą dwie strzelby, jedną na kule, a drugą na śrut. Wszak na to jest dubeltówka, z jedną lufą na kule, a drugą na śrut!
— To słuszne, ale ja przywykłem do tej starej pukawki.
— A co będziecie robić nad Rio Pecos, mr. Jones?
— Nic szczególnego. Podobno łatwiej tam polować, niż tu.
— Jeśli sądzicie, że Apacze pozwolą wam u siebie polować, to was źle pouczono. Nie wierzcie w to! Tu zabrano wam tylko sidła i futra, a tam możecie łatwo własną skórę postradać. Czy musicie tam pojechać koniecznie?
— Wcale nie.
— To chodźcie z nami!
— Z wami? — udałem zdziwionego.
— Tak.
— Do Mugworthills?
— Tak.
— A po co?
— Hm! Nie wiem, czy mogę wam to powiedzieć. Co wy na to, Clay i Summer?
Obaj zapytani spojrzeli na siebie, poczem Clay odpowiedział:
— To rzecz wątpliwa. Mr. Santer zakazał nam o tem mówić, ale dodał przytem, że zdałoby mu się do tego więcej odpowiednich ludzi. Rób, jak uważasz!
— Well! — potwierdził Gates. — Skoro mr. Santer stara się jeszcze o innych ludzi, to my możemy także kogoś dla niego przyjąć. A więc nic was teraz nie wiąże, mr. Jones?
— Nie — odrzekłem.
— A macie czas?
— Aż za wiele!
— Czy wzięlibyście udział w robocie, która może przynieść dużo, dużo pieniędzy?
— Czemu nie? Każdy chętnie zarabia, a jeśli tego ma być nawet dużo, nie wiem, dlaczego miałbym się od tego usuwać. Muszę jednak wiedzieć, o co idzie.
— To się samo przez się rozumie! To jest właściwie tajemnica, ale wasza rzetelna i dobroduszna twarz świadczy o tem, że wybyście nie byli zdolni nas wyzyskać, ani oszukać.
— Na tyle jestem uczciwy; możecie być pewni.
— Wierzę! Udajemy się więc do Mugworthills, aby szukać nuggetów.
— Nuggetów! — zawołałem. — A są tam?
— Nie krzyczcie tak! Prawda, że was to nęci. Tak, tam są nuggety.
— Od kogo o tem wiecie?
— Właśnie od mr. Santera.
— Czy on je widział?
— Nie, bo w takim razie nie brałby nas z sobą, lecz zachowałby całe gniazdo dla siebie.
— A więc nie widział? Przypuszcza tylko?
— On jest pewny, że one tam są, tylko nie zna dokładnie miejsca.
— To byłoby szczególne!
— Szczególne, a jednak słuszne i prawdziwe. Wytłómaczę wam to jasno, jak on to nam przedstawił. Czy słyszeliście kiedy o niejakim Winnetou?
— O wodzu Apaczów? Tak.
— A znacie niejakiego Old Shatterhanda?
— Opowiadano mi o nim.
— Ci dwaj żyją z sobą w wielkiej przyjaźni i byli raz dawniej pod Mugworthills z ojcem Winnetou oraz innymi czerwonymi i białymi. Mr. Santer podsłuchał, że Winnetou udaje się z ojcem w góry po nuggety, przyszedł więc do przekonania, że złoto leży tam chyba masami, skoro Indyanie biorą stamtąd, ile im potrzeba i kiedy chcą. Ja sądzę, że dobrze wywnioskował.
— Bez wątpienia.
— Słuchajcie dalej! Mr. Santer stanął na czatach, aby pójść za obydwu Apaczami i odnaleźć to miejsce. Nie można mu tego brać za złe, jak zobaczycie, gdyż co tym czerwonoskórcom po złocie, którego nie potrzebują? Nie mają do tego zmysłu.
— Czy mu się udało?
— Niestety nie zupełnie. Poszedł on za nimi, (a była z nimi także siostra Winnetou), kierując się ich śladami, a na tem, jak wiecie, traci się zawsze sporo czasu. Kiedy się zbliżył do tego miejsca, oni już stamtąd wracali. Powiedzcie teraz, czy to nie paskudna historya!
— Wcale nie paskudna!
— Nie? Jakto?
— Mógł ich spokojnie przepuścić obok siebie, a potem pójść dalej ich śladem, który zaprowadziłby go był do nuggetów.
— Do stu piorunów! To prawda! Niezły z was ptak, jak widzę. Możecie się nam przydać. Stało się niestety inaczej. On sądził i to całkiem słusznie, że oni mieli przy sobie nuggety i strzelił do nich, aby je im odebrać.
— Czy trafił dobrze?
— Tylko stary i dziewczyna padli nieżywi. Tam znajdują się ich groby. Santer byłby kulą przeszył także Winnetou, ale musiał uciekać, gdyż nagle przyszedł mu w pomoc Old Shatterhand, który go potem ścigał z białymi i czerwonymi i zapędził aż do Keiowehów. Z wodzem tych Indyan zaprzyjaźnił się Santer. Nieraz potem jechał do Mugworthills, mało sobie oczu nie wypatrzył, ale nic nigdy nie znalazł. Teraz dopiero wpadł na dobrą myśl, żeby wziąć ludzi do pomocy w poszukiwaniach. Kilku więcej zobaczy, aniżeli jeden. My właśnie mamy mu pomóc, a jeśli wy chcecie, to możecie z nami pojechać.
— Czy spodziewacie się powodzenia?
— Nawet bardzo. Czerwoni tak prędko powrócili wtedy ze złotodajnego miejsca, że nie może ono leżeć daleko od punktu, w którym mr. Santer ich spotkał. Należy więc tylko przeszukać małą przestrzeń. Jeślibyśmy i wtedy złota nie znaleźli, to chybaby się dyabeł w to wdał. Czasu przecież nam nie braknie. Będziemy szukali tygodniami i miesiącami, gdyż nikt nas stamtąd nie wypędzi. Cóż wy na to wszystko?
— Hm! Właściwie nie podoba mi się ta cała sprawa.
— Dlaczego?
— Krew do tego przylepła.
— Nie bądźcie takim głupim! Czy to wy, albo my przelaliśmy tę krew? Czy to nasza wina? Bynajmniej! Zresztą o co chodzi? O dwu zastrzelonych czerwonoskórców? I tak wszyscy będą wytępieni, i wygasną! Co się przedtem stało, o to nie dbajmy. My szukamy złota. Jeśli znajdziemy, będziemy żyli, jak Astor lub inni milionerzy.
Dowiedziałem się zatem odrazu, jakich ludzi miałem przed sobą. Nie należeli oni do wyrzutków, jakich często już spotykałem, ale życie Indyanina nie przedstawiało dla nich wartości większej od życia zwierzyny, którą każdy może zastrzelić. Nie byli jeszcze starzy i nie postępowali też, jak doświadczeni, ostrożni, mężowie, gdyż nie byliby tak prędko, tylko dla mej uczciwej twarzy, powierzyli mi swej tajemnicy i zaofiarowali koleżeństwa.
Nie potrzebuję chyba podkreślać, jaką niespodziankę sprawiło mi to spotkanie i jak mi było na rękę. Znowu mogłem wziąć Santera na oko! Ale tym razem miałem nadzieję, że już raz z nim ostatecznie się załatwię. Nie pokazałem jednak po sobie niczego, kiwnąłem głową w jedną i w drugą stronę jakby pod wpływem wątpliwości i odpowiedziałem na wywód Gatesa:
— Nuggetów chciałbym, ale zdaje mi się, że nie dostaniemy ich, choćbyśmy je znaleźli.
— Co za myśl! Skoro je znajdziemy, to będziemy je mieli.
— Ale jak długo?
— Dopóki nam się spodoba. Chyba nikomu z nas nie przyjdzie na myśl je wyrzucić!
— A jeśli nam je odbiorą?
— Kto taki?
— Santer.
— Co? Wy chyba sami nie wierzycie w to, co mówicie!
— Czy wy go znacie pod tym względem?
— O, bardzo dobrze!
— A poznaliście go dopiero niedawno temu!
— To uczciwy człowiek. Kto nań spojrzy, nie może wątpić w jego moralność. A zresztą, wszyscy go chwalą, kogo tylko pytaliśmy o niego.
— A gdzie jest teraz?
— Rozstał się z nami wczoraj, by pojechać nad Saltfork, gdzie znajduje się wieś Tanguy, wodza Keiowehów. My tymczasem mamy udać się do Mugworthills.
— Czego tam Santer chce?
— Niesie Tangui bardzo ważną i przyjemną dla niego wiadomość, a mianowicie, że Winnetou już umarł.
— Jakto? Winnetou już nie żyje?
— Tak. Siouksi go zastrzelili. Tangua, którego wrogiem śmiertelnym był Winnetou, będzie się radował bez końca tą wieścią. Mr. Santer właśnie dla tej wiadomości zboczył z naszej drogi, a pod Mugworthills znowu się z nami spotka. To czcigodny gentleman, który chce nas wzbogacić. Z pewnością i wam się także spodoba, skoro go tylko ujrzycie.
— Zobaczymy, ale ja radzę, żebyśmy byli ostrożni!
— Przed nim?
— Tak.
— Ależ niema najmniejszego powodu do nieufności!
— A ja wprawdzie gotów jestem przyłączyć się do was, lecz oczy będę miał dobrze otwarte. Kto dla kilku nuggetów strzela do dwojga ludzi, którzy nie zrobili mu nic złego, po tym można się naprawdę spodziewać, że i nas zamorduje, by posiąść złoto, skoro tylko je znajdziemy.
— Mr. Jones, co... co... wy...?
Nie skończył zdania i wypatrzył się na mnie z przerażeniem. Clay i Summer zafrasowali się także.
— Tak — mówiłem dalej — to nietylko możliwe, lecz nawet prawdopodobne, że wzywa was na pomoc z tem silnem postanowieniem, żeby was w niegodziwy sposób usunąć potem, skoro tylko skarb się znajdzie.
— To tylko urojenia wasze, jak się zdaje!
— Bardzo się w takim razie mylicie! Jeśli rozważycie rzecz dobrze i bez uprzedzenia dla Santera, to musicie przyjść do tego samego przekonania co i ja. Najpierw wyobraźcie sobie, że ten człowiek jest przyjacielem Tanguy, znanego jako największego i nieprzebłaganego wroga wszystkich bladych twarzy! W jaki sposób mógł on posiąść jego przyjaźń?
— Nie wiem tego.
— Tego nie trzeba dopiero wiedzieć, to można sobie bardzo łatwo wywnioskować.
— Cóż wy sobie wywnioskowaliście, mr. Jones?
— Kto jest przyjacielem wroga wszystkich białych, ten musiał dowieść, że także nie dba o życie białych, a to jest powodem dostatecznym, żeby się przed nim pilnować ogromnie. Czy mam słuszność, czy nie?
— To przynajmniej brzmi tak, że można tego słuchać. Cóż jeszcze do tego dodacie?
— To, co już raz powiedziałem.
— Że zabił dwu czerwonych?
— Tak.
— Ja tego nie biorę mu wcale za złe. W moich oczach to nie jest powodem do tego, żeby komuś nie ufać i uważać go za draba.
— Czy wy nie czujecie, że przez takie stanowisko sami sobie wystawiacie niedobre świadectwo?
— Nie. Indyanie to wszystko łotry, których należy wytępić!
— Oni są także ludźmi i mają swoje prawa, które my winniśmy uszanować!
— Mówicie bardzo humanitarnie! Ale gdyby nawet słuszność była po waszej stronie, to nie rozumiem, dlaczego śmierć dwu czerwonych miałaby być czemś nie do przebaczenia.
— Nie?...
— Wszystko należy brać ze strony praktycznej. Chyba zdajecie sobie sprawę z tego, że czerwonych czeka zguba.
— Niestety, nie mogę temu zaprzeczyć.
— Skoro więc wszyscy muszą zniknąć z powierzchni ziemi, to obojętną jest rzeczą, czy dwaj z nich zginą o kilka dni prędzej, niż im było przeznaczone. Z tego punktu widzenia człowiek, który ich śmierć sprowadził, nie jest mordercą; uprzedził tylko cokolwiek przeznaczenie.
— Szczególna jest ta wasza praktyczna moralność! Czy tego nie widzicie?
— Może ona jest szczególna, ale nie zaszkodziłoby wam, gdybyście ją sobie trochę przyswoili.
— Well, zobaczymy, jak się ta sprawa przedstawi z waszego stanowiska. Czy sądzicie, że mr. Santer nie zasługuje na potępienie?
— Pewnie, że nie.
— A zatem to, że zastrzelił wodza Apaczów i jego córkę nie jest grzechem? Przypuśćmy, że i moje zdanie jest takie, ale teraz nasuwa się bardzo praktyczne pytanie: Dlaczego on ich zastrzelił?
— Aby się dowiedzieć o miejscu, w którem ukrywali złoto.
— Nie. Nie dlatego!
— Nie? A z jakiego powodu?
— Aby się dowiedzieć o miejscu, nie musiał jeszcze pozbawiać ich życia. Gdyby ich był puścił swobodnie, a po ich oddaleniu się zbadał, gdzie byli, byłby prawdopodobnie znalazł to miejsce. Wszak powiedział wam, że bardzo prędko wrócili. Wobec tej szybkości i pośpiechu nie stracili chyba czasu na troskliwe zacieranie śladów, żeby ich już nie można zobaczyć. Nie byli też zapewne zbyt ostrożni, gdyż zdawało im się, że sami są w Mugworthills. Ich trop byłby go niewątpliwie zaprowadził na to miejsce. Już to raz zaznaczyłem.
— Ale to rzeczy nie zmienia. Przyznam się otwarcie, że nie wiem, jak zamierzacie tem obalić moje zdanie.
— Zaraz to usłyszycie. Santer nie zastrzelił obojga Indyan na to, aby odkryć miejsce złotodajne, lecz aby dostać nuggety, które oni zabrali i mieli przy sobie.
— To jest obojętne!
— Dla niego i dla zastrzelonych, ale nie dla nas.
— Czemu nie?
— Jak sądzicie, czy mało było złota w kryjówce, czy dużo?
— Dużo, pewnie, że dużo! Nie zdołam wprawdzie tego dowieść, lecz wyobrażam sobie.
— A ja potrafię to udowodnić!
— Wy? — zapytał zdziwiony.
— Tak. Wystarczy trochę pomyśleć. Jeśli się nawet nie zna Mugworthills, to można przypuścić, że niema tam naturalnych pokładów złota, lecz że musiano je tam zgromadzić. Ilekroć zaś Indyanie zadają sobie trudu, by taki skład założyć, nie dzieje się to nigdy dla odrobiny.
— To całkiem słuszne!
— Było więc tam dużo, bardzo dużo złota. To, co zabrali Winnetou i jego ojciec, było tylko małą częścią. Nie prawdaż?
— Przyznaję także.
— I dla takiego głupstwa zabił mr. Santer dwoje ludzi!
— Hm, tak, ale to było praktyczne. Chciał zdobyć i tę małą sumę.
— Czyż jeszcze nie pojmujecie, do czego zmierzam. Ta praktyczność, którą tak usprawiedliwiacie, może być dla nas wysoce niebezpieczną.
— Niebezpieczną? Jakto?
— Wyobraźcie sobie, że idziemy do Mugworthills i znajdujemy cały skarb; potem...
— Potem dzielimy go natychmiast między siebie — wtrącił prędko, przerywając mi zdanie.
— Tak, dzielimy. Jak sądzicie, ile otrzyma każdy z nas?
— Któż to może oznaczyć? Musiałoby się wprzód wiedzieć, ile tam złota jest wogóle.
— I wtedy nie moglibyście wiedzieć, ile każdy dostanie, gdyż mr. Santer zażąda dla siebie lwiej części, a nam przyzna tylko tyle, ile mu się spodoba.
— Nie, tego on nie uczyni. Co do tego, mylicie się stanowczo!
— Ja jednak trwam przy swojem twierdzeniu.
— Podział będzie bardzo uczciwy, nikt nie otrzyma więcej, aniżeli drugi.
— Nawet Santer nie?
— Nie.
— Czy on sam to powiedział?
— Tak. Nietylko przyrzekł, lecz nawet dał nam rękę na to.
— Czy wydał wam się przytem dostojnym?
— Oczywiście! To najporządniejszy i najwytworniejszy człowiek, jakiego sobie można pomyśleć!
— A wy jesteście najbardziej dziecinnemi z dusz, jakie kiedykolwiek spotkałem.
— Jakto?
— Bo wierzycie temu przyrzeczeniu.
— Cóż w tem dziwnego?
— Czy trzeba wam to dopiero tłómaczyć?
— Pewnie!
— Człowiek, który dla kilku nuggetów zabija dwoje ludzi, tak opanowany jest przez żądzę złota, że nawet nie pomyśli dzielić się z wami w ten sposób.
— To było dwoje czerwonych!
— Ale w każdym razie dwoje ludzi, którzy nie wyrządzili mu nic złego! Nie ulega wątpliwości, że gdyby to byli biali, to także byłby ich bez wahania sprzątnął z drogi.
— Hm! — mruknął Gates z niedowierzaniem.
— Ja tak twierdzę, a nawet idę dalej. Santer obiecał wam, że dostaniecie tyle, co i on, a ja sądzę...
— Że dotrzyma słowa i odda nam część, która nam się będzie należała — wtrącił.
— Być może, że nam da, będąc przekonany, że ją otrzyma napowrót.
— Drogą rabunku?
— Tak. Część, przypadająca na każdego z nas, będzie w każdym razie sto lub więcej razy większa od tego, co mieli przy sobie Inczu-czuna i Winnetou. Jeśli Inczu-czunę i jego córkę zastrzelił z chciwości, to przysiągłbym, że od chwili, w której my dostaniemy złoto, nie będziemy ani minuty pewni własnego życia!
— Poczekajcie, mr. Jones!
— Pewnie, że zaczekam.
— To wielka różnica, czy się strzela do Indyan, czy do białych!
— Dla człowieka, którego porwała gorączka posiadania złota, nie istnieje ta różnica.
— Hm! Nie mogę wam przyznać słuszności w tym wypadku, gdyż mr. Santer jest gentlemanem w całem tego słowa znaczeniu.
— Cieszyłbym się, gdybyście się nie mylili!
— Założę się z wami, o co chcecie, mr. Jones! Przypatrzcie się tylko mr. Santerowi, a oko powie wam zaraz, że on zasługuje na zaufanie.
— Well! Jestem bardzo rozciekawiony na chwilę, w której go ujrzę.
— Jesteście tak pełni wątpliwości i podejrzeń, jak kałuża ropuch i głowaczy. Jeśli sądzicie, że grozi wam niebezpieczeństwo, to łatwo możecie go uniknąć.
— Jeśli nie pojadę do Mugworthills?
— Tak. Wszak wolno wam się nie przyłączyć. Nie wiem wogóle, czy mr. Santerowi będzie to miłem, że was zabierzemy. Myślałem, że zrobię wam przysługę.
Powiedział to niemal odpychającym tonem, rozdrażniony tem, że nie wierzyłem mu co do osoby Santera. Ja zaś odparłem mu na to:
— Ja też uważam to za przysługę i dziękuję wam za nią.
— Okażcie więc swoją wdzięczność w inny sposób, a nie przez oczernianie gentlemana, którego nie widzieliście jeszcze wcale! Nie sprzeczajmy się dłużej, lecz zostawmy te rzeczy samym sobie!
Na tem zakończyliśmy ten temat i mówiliśmy o czem innem, przyczem udało mi się rozprószyć złe wrażenie, które sprawiła moja nieufność.
Jakżeż łatwo byliby mi przyznali słuszność, gdybym był mógł powiedzieć im, kim jestem. Byli to niedoświadczeni i łatwowierni ludzie. Obawiałem się, że gdybym im zupełnie zaufał, byliby mi raczej zaszkodzili, aniżeli przydali się na coś.
Później udaliśmy się na spoczynek. Wprawdzie miejsce, na którem znajdowaliśmy się, uważałem za bezpieczne, mimoto przeszukałem starannie całe otoczenie, a nie znalazłszy nic podejrzanego, zaniechałem zarządzenia kolejnego czuwania. Oni zaś byli tacy naiwni, że wcale o potrzebie straży nie pomyśleli.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy razem do Mugworthills. Oni oczywiście nie wyobrażali sobie, że był to także cel mojej podróży.
Dzień przeszedł mi wśród ustawicznego niepokoju i troski. Oni jechali pewni siebie, bo byli przekonani, że przy spotkaniu się z Keiowehami wystarczy, gdy podadzą nazwisko Santera, tymczasem ja dobrze wiedziałem, że mnie ci czerwonoskórcy poznają. Towarzysze moi uważali zatem wszelkie środki ostrożności za zbyteczne, ja zaś nie mogłem im się sprzeciwiać, nie chcąc wzbudzić podejrzenia, albo ściągnąć na siebie ich gniewu. Szczęściem nikt nas przez cały ten dzień nie widział.
Wieczorem rozłożyliśmy się obozem na otwartej preryi. Oni chcieli rozniecić ogień, lecz nie znaleźli materyału do tego, co mnie w duchu ucieszyło. Zresztą zimno nie było, a piec nie było co. Nazajutrz rano zjedliśmy przed wyruszeniem ostatek suszonego mięsa, odtąd zaś byliśmy skazani na łowy. W tej sprawie zrobił Gates uwagę, która ubawiła mnie w duchu:
— Jesteście zastawiaczem sideł, ale nie myśliwym, mr. Jones. Powiedzieliście wprawdzie, że umiecie strzelać, ale kto wie, czybyście czego w tym względzie dokazali. Czy traficie na odległość stu kroków do preryowego zająca?
— Stu kroków? — odrzekłem. — Hm! To trochę daleko!
— Ja odrazu przypuszczałem, że nie trafilibyście. Wobec tego napróżno wogóle dźwigacie ten stary grzmot. Z niego możnaby wieżę zestrzelić, ale nie drobną zwierzynę. Ale nie troszczcie się o to, już my się o mięso postaramy.
— Trafiacie chyba lepiej odemnie?
— Tak nam się zdaje. Jesteśmy myśliwymi z preryi, prawdziwymi westmanami!
— To nie wystarcza.
— Tak? A czegóż jeszcze potrzeba?
— Zwierzyny. Umiejcie sobie strzelać, jak chcecie, jeśli tu niema zwierzyny, to będziemy musieli głód cierpieć.
— Nie bójcie się o to! Już my ją znajdziemy!
— Tu na sawannie? Tu są tylko antylopy, które nie dopuszczą nas tak blizko do siebie, żebyśmy mogli strzelać.
— Mądrze mówicie i trafiliście prawie w sedno. Ale w Mugworthills jest las, będzie więc i zwierzyna. Tak powiedział mr. Santer.
— Kiedyż tam dojedziemy?
— Może koło południa, jeśliśmy, jak przypuszczam, dobrze jechali.
Nikt nie wiedział lepiej odemnie, że jechaliśmy dobrze i że przed południem dostaniemy się do Nugget-tsil. Ja prowadziłem ich właściwie tak, że tego nie zauważyli. Oni więc jechali ze mną, a nie ja z nimi.
Słońce nie doszło było jeszcze do szczytu swej codziennej drogi, kiedy ujrzeliśmy wznoszące się z ziemi zalesione wzgórza, do których zdążaliśmy teraz.
— Czy to są Mugworthills? — zapytał Clay.
— Tak — odparł Gates. — Mr. Santer opisał nam całkiem dokładnie, jak wyglądają od północy, a to, co tutaj widzimy, zgadza się z tym opisem. Za pół godziny będziemy u celu.
Lecz Summer osłabił tę nadzieję, mówiąc:
— Zapomniałeś, że Mugworthills są od północy niedostępne dla jeźdźców.
— Wiem o tem dobrze. Miałem teraz na myśli tylko to, że będziemy tam za pół godziny. Potem objedziemy Mugworthills dokoła, dopóki od południa nie dostaniemy się na dolinę, która je dzieli.
Słyszałem, że Santer opisał im dokładnie teren, chciałem więc przekonać się, jak daleko sięgała ta dokładność i zapytałem:
— W tej dolinie spotka się pewnie Santer z wami, mr. Gates?
— Nie w dolinie, lecz na górze.
— Czy mamy się tam z końmi wydostać?
— Tak.
— A jest tam droga?
— Właściwej drogi niema, tylko łożysko rzeczki. Jechać tamtędy nie można, trzeba się wspinać, a konie prowadzić za sobą.
— Na co to? Czy musi się tam wyłazić? A na dole zostać nie można?
— Nie, gdyż miejsce poszukiwań znajduje się na górze.
— To należałoby przynajmniej konie zostawić na dole. To byłoby w każdym razie lepsze.
— Niedorzeczność! Widać, że jesteście sidlarzem. Może całe tygodnie upłyną, zanim osiągniemy cel wyprawy na górę. Czy na tak długi czas można zostawić konie na dole? Ktoś musiałby być zawsze przy nich na straży, na górze zaś będziemy je zawsze mieli przy sobie i nie będzie potrzeba osobnego dozorcy. Czy tego nie pojmujecie?
— I owszem! Kto jednak nie zna okolic, może zapytać w ten sposób.
— Zresztą tam w górze jest bardzo ładnie, gdyż jak wam to już powiedziałem, wznoszą się tam grobowce wodza Apaczów i jego córki.
— I przy tych grobach rozbijemy nasz obóz?
— Tak.
— Na noc także?
Zapytałem w ten sposób z ważnego powodu, gdyż, musiałem kopać pod grobem Inczu-czuny, aby przyjść w posiadanie testamentu Winnetou, a do tego świadkowie byli zbyteczni. Tymczasem usłyszałem właśnie, że tam mieliśmy urządzić obóz. Przyszło mi na myśl, że może towarzyszy moich ten naturalny lęk, jaki ogarnia zwykłych ludzi przed grobami, do tego skłoni, ażeby przynajmniej w nocy omijali pobliże mogił. Lecz i to, gdyby się nawet stało, nie mogło mi wystarczyć. Nie widząc dobrze w nocy, mogłem popełnić błąd, a wreszcie, gdyby i ta przeszkoda była wykluczona, to przecież byłbym nie zdołał w nocy zasypać dziury tak, żeby rano śladów nie było.
— Dlaczego chcecie wiedzieć, czy także na noc bodziemy tam przebywali? — zapytał Gates.
— Hm! Nie każdy lubi spać nocą pod grobami — odpowiedziałem.
— Ach! Wy się boicie?
— To nie!
— Ej chyba! Słyszycie, Clay i Summer? Mr. Jones boi się zmarłych! Lęka się obojga czerwonych. Myśli, że wstaną z grobu i wyskoczą mu na plecy, hahahaha!
Zaśmiał się na całe gardło, a tamci obaj mu zawtórowali. Ja milczałem, chcąc zostawić ich w mniemaniu, że jestem taki bojaźliwy, gdyż inaczej byliby może dopatrzyli się w moich pytaniach szczególnych powodów, a od tego właśnie ja starałem się ich odwieść.
— Jesteście taki zabobonny, sir? — mówił dalej Gates z przekąsem. — To wielka głupota! Umarli nie wstają, a tych dwoje właśnie nie porzuci wiecznych ostępów myśliwskich, gdzie żyją in dulci jubilo przy jeleniej i bawolej pieczeni. Gdyby się wam jednak ukazali, co nie jest całkiem wykluczonem, to zawołajcie nas tylko na pomoc, a my ich już odpędzimy.
— Sam dałbym sobie z nimi radę, mr. Gates. Chociaż w istocie nie boję się niczego, to jednak nie uważam za stosowne spać pod grobami, skoro można gdzieindziej.
Podczas tej sprzeczki zbliżyliśmy się tak do wzgórz, że musieliśmy zboczyć na zachód, by je objechać. Przybywszy na stronę południową, dojechaliśmy do doliny, wiodącej do środka i ruszyliśmy dalej tą doliną. Później otworzył się wspomniany już niejednokrotnie boczny parów, którym podążyliśmy w górę, dopóki się nie rozdzielił. Zsiadłszy tutaj, zaczęliśmy, prowadząc konie za sobą, wspinać się po kamienistym gruncie aż do ostrej krawędzi na górze, przez którą trzeba było się przedostać.
Ja jechałem umyślnie na ostatku, a Gates na przedzie. Stawał on kilka razy, by sobie opis przypomnieć i dobrze się potem oryentował; miał niezłą pamięć. Następnie zjechaliśmy na dół, prosto przez las, dopóki drzewa się nie rozstąpiły. Tu zatrzymał się Gates i zawołał:
— Dobrze, całkiem dobrze! Oto są oba kurhany! Widzicie? Jesteśmy na miejscu. Teraz tylko potrzeba, żeby jeszcze mr. Santer przyszedł.
Tak, byliśmy na miejscu. Tu stał grobowiec Inczu-czuny, niegdyś wodza Apaczów. We wnętrzu tej kupy ziemi, obłożony płaszczem kamiennym, spoczywał, siedząc na swoim koniu i w zbroi, z wyjątkiem strzelby srebrzystej i leku. Obok wznosiła się piramida z kamieni ze sterczącym z niej szczytem drzewa, o którego pień oparta przesypiała Nszo-czi swój sen ostatni. Byłem tu z Winnetou kilka razy podczas naszych wypraw, dla uczczenia pamięci zmarłych, a teraz witałem te groby bez niego, bo on także rozstał się ze mną na wieki. Winnetou odwiedzał także bezemnie to, tak drogie dla niego miejsce, kiedy ja przebywałem w innych krajach. Jakie myśli mogły wówczas mieszkać pod tem czołem, jakie uczucia targać jego sercem? Santer i zemsta! Ten człowiek i żądza odwetu zajmowały niegdyś całą jego istotę. Czy tak było i później?
Jemu nie udało się nigdy pochwycić mordercę tak, żeby go mógł ukarać, a teraz ja stałem tutaj i czekałem na tego człowieka, który zburzył jego szczęście rodzinne i spokój życia. Czyż nie byłem uprawnionym spadkobiercą przyjaciela i dziedzicem zemsty? Czy nie żyło i we mnie gorące życzenie odwetu? Czy nie byłoby to grzechem wobec zmarłych, gdybym dostał Santera w ręce i oszczędzał go? Wtem usłyszałem w głębi duszy słowa: „Szarlih, ja wierzę w Zbawiciela. Winnetou jest chrześcijaninem“. Niestety doszedł mych uszu jeszcze inny głos, mianowicie Gatesa, który na mnie zawołał:
— Cóż tak stoicie wpatrzeni w te dwie kupy ziemi? Czy widzicie już może duchy, których się lękacie? Jeśli się to dzieje z wami w biały dzień, to co dopiero będzie w nocy?
Nie odpowiedziawszy nic na to, zaprowadziłem konia na polanę, rozkiełzałem go i puściłem wolno na paszę. Sam udałem się swoim zwyczajem na przeszukanie okolicy. Kiedy wróciłem, trzej moi towarzysze rozgościli się już zupełnie. Siedzieli pod grobem wodza, w tem miejscu właśnie, gdzie miałem kopać.
— Gdzie wy się włóczycie? — zapytał Gates. — Może szukaliście już nuggetów? Dajcie temu pokój! Podejmiemy się tego wspólnie, ażeby jeden nie mógł przed drugimi zataić tego miejsca.
Ten ton mi się nie podobał. Wprawdzie oni mnie nie znali, ale mimoto ja nie mogłem na to pozwolić, żeby przemawiali do mnie w ten sposób. To też odpowiedziałem jak najostrzej, ale zarazem tak, żeby go nie obrazić:
— Czy pytacie tylko z ciekawości, czy w tem przekonaniu, że możecie mną komenderować? Z jakichkolwiek pobudek to czynicie, to zwracam waszą uwagą na to, że wyszedłem już z lat uczniowskich.
— Uczniowskich? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Że uważam siebie za samoistnego człowieka.
— Właśnie, że nim nie jesteście. Od chwili przyłączenia się do nas, staliście się członkiem naszego towarzystwa, a żadna część całości nie może się nazywać samoistną.
— Nie musi jednak poddawać się bezwzglądnym jej rozkazom.
— Ale to przyznacie, że powinien być jeden, do którego muszą się drudzy stosować.
— Czy uważacie siebie za takiego?
— Tak.
— To jesteście w błędzie. Nie zapominajcie, że ja nie przyjąłem jeszcze obowiązków u Santera, nie jestem więc członkiem waszego towarzystwa.
— W takim razie nie węszcie tutaj! Nie macie do tego prawa, skoro do nas nie należycie.
— Nie sprzeczajmy się o to, sir! Ja będę chodził, gdzie mi się spodoba! Teraz wydaliłem się był, żeby zobaczyć, czy jesteśmy tu bezpieczni. Jeśli rzeczywiście jesteście tak dzielnymi westmanami, jak powiadacie, to musicie wiedzieć, że nie obozuje się w lesie, nie wiedząc, czy niema w nim jeszcze kogoś. Ponieważ nie dopilnowaliście tego, to ja to zrobiłem i zasłużyłem raczej na wasze uznanie, nie na ton, na jaki sobie wobec mnie pozwalacie.
— Ach! Szukaliście śladów?
— Tak.
— Czy umiecie je odnajdywać?
— Prawdopodobnie!
— Ja sądziłem, że szukaliście już nuggetów.
— Nie jestem taki głupi.
— Dlaczego byłoby to głupiem?
— Czyż wiem, po której stronie i w jakim kierunku należy ich szukać? O tem wie tylko Santer, o ile tu się wogóle złoto znajduje.
— Zdaje mi się, że na waszą istotę składają się same wątpliwości, podejrzenia i nieufności. Byłoby rzeczywiście lepiej, gdybyśmy byli zostawili was waszemu losowi.
— Tak? A może ja właśnie byłbym jedynym, któryby potrafił znaleźć złoto, gdyby tutaj było. Ale złota już niema...
— Niema? Kto to powiedział?
— Ja to mówię.
— Dlaczego? Skąd możecie wiedzieć, że już tutaj nie leży?
— Zdrowy rozum mi to dyktuje. To dziwne zaiste, że jako doświadczeni westmani nie wpadliście na to już dawno!
— Nie mówcie zagadkami. Powiedzcie wyraźnie! Czy było tutaj złoto?
— Na to się godzę.
— Któżby je mógł zabrać?
— Winnetou.
— Skąd wam ta myśl przyszła?
— Raczej ja powinienbym zapytać, jak wy mogliście nie wpaść na nią. Według tego, co ja wiem o Winnetou, to był on nietylko najwaleczniejszym, lecz także najmędrszym i najchytrzejszym z Indyan.
— No, o tem wie każdy, nietylko wy.
— To bądźcie tak dobrzy i pomyślcie! Winnetou przybył tutaj po złoto. Napadnięto nań, a on jako mądry człowiek poznał odrazu, że ktoś śledził jego tajemnicę. Musiał zatem przypuścić, że Santer, który mu umknął, powróci później i będzie szukał skarbu. Co wy uczynilibyście na jego miejscu, mr. Gates? Czy zostawilibyście złoto tutaj?
— A do wszystkich dyabłów! — wybuchnął niespodzianie.
— No, odpowiedzcież!
— To jest wprawdzie jakaś myśl, ale myśl nędzna, zupełnie nędzna!
— Jeśli uważaliście Winnetou za głupca, to szukajcie nuggetów, lecz nie zarzucajcie mnie, że ja ich szukam za waszymi plecyma. Nie pozwolę, żebyście mnie o taką głupotę posądzali.
— Twierdzicie więc, że nic się nie znajdzie?
— Jestem tego pewien.
— To po co przyjechaliście tutaj?
Nie mogąc powiedzieć mu prawdy, odrzekłem:
— Ponieważ myśl, którą się właśnie z wami podzieliłem, przyszła mi dopiero teraz.
— Aha, dotychczas więc byliście taksamo głupi, jak my? Przyznaję, że wasze zapatrywanie ma coś za sobą, ale równie wiele, a nawet więcej można przytoczyć przeciwko temu.
— Co?
— Nadmienię tylko jedno. Kryjówka była tak dobra, że Winnetou nie obawiał się, żeby ją kto odnalazł. Czy to niemożliwe?
— I owszem!
— Pięknie! Mógłbym jeszcze coś innego przeciwko wam zauważyć, lecz wyrzekam się tego. Zaczekajmy, dopóki nie przybędzie mr. Santer. Zobaczymy, co on na to powie.
— Na kiedy go się spodziewacie?
— Na dziś jeszcze nie, ale na jutro.
— Na jutro? To niemożliwe. Znam przypadkowo Saltfork, dokąd on się udał. Jeśli będzie się śpieszył, to może tu przybyć najwcześniej aż pojutrze wieczorem. Czem zajmiemy się do tego czasu?
— Polowaniem. Potrzebujemy przecież mięsa.
— Hm! Czy ja mam także z wami polować?
Zadałem umyślnie to pytanie w nadziei, że pójdą sami na polowanie, a mnie tu zostawią. Niestety zawiodłem się, gdyż Gates odpowiedział:
— Wy popsulibyście nam prawdopodobnie wszystko. Obejdzie się bez was. Ja pójdę z Clayem i przypuszczam, że coś zastrzelę. Wy możecie zostać tutaj z Summerem.
Obaj wymienieni zabrali strzelby i oddalili się. Czyżby Gates trzymał się skrycie polityki nie zostawiania mnie samego? W takim razie musiałby mnie w rzeczywistości uważać za bardzo sprytnego. Tymczasem dotąd okazywał pewne lekceważenie mej osoby. Jeśli sądził, że mu popsuję polowanie, to miał bardzo nizkie o mnie wyobrażenie, ale nie czuł, jak wielkiego błędu przez to się dopuszczał. Słowo „sidlarz“ wymawiał zawsze z pogardą. To dowodziło braku wszelkiego doświadczenia u niego, bo powinien był wiedzieć, że sidlarz nie może doprowadzić do niczego, jeśli nie jest dobrym strzelcem i wogóle dzielnym westmanem.
Gates z Clayem uganiali przez całe popołudnie po lesie, a wieczorem przynieśli jako owoc swych trudów biednego zajączka, którego mięsem mogły się od biedy posilić cztery osoby. Nazajutrz rano poszedł Gates z Summerem na polowanie, a całą ich zdobycz stanowiło kilka dzikich gołębi, tak starych, że ledwie je można było pogryźć.
— Nie mamy szczęścia — tłómaczył się przedemną. — Żadna zwierzyna się nie pokazuje!
— Gdyby wasz brak powodzenia można było upiec i spożyć, to nie potrzebowalibyśmy narzekać — odparłem. — Te gołębie żyły już pewnie za czasów Matuzalema, a i tak ogromna szkoda, że musiały zginąć w tak młodym wieku.
— Czy chcecie drwić ze mnie, sir?
— Wcale nie, gdyż łatwo możecie sobie wyobrazić, że memu żołądkowi nie zbiera się na żarty.
— To pokażcie wy coś lepszego, jeśli zdołacie!
— Well, ja przyniosę coś na pieczeń.
— Bardzo wątpię.
— Zająca lub przedpotopowego gołębia zawsze znajdę!
Wziąłem obie strzelby i poszedłem. Gdy się powoli oddalałem, słyszałem, jak śmiejąc się, wołał za mną:
— Oto idzie z tym olbrzymim grzmotem. Zastrzeli kilka starych drzew, ale nie trafi ani włoska, ani pióreczka!
Więcej już nie słyszałem. Gdybym tak był przystanął, by ich podsłuchać! Byłbym usłyszał więcej, nawet coś bardzo dla mnie ważnego. Później dowiedziałem się, że oni byli rzeczywiście przekonani, że ja nic nie upoluję. Chcąc mnie zawstydzić i raz jeszcze spróbować szczęścia, aby, gdy nic nie przyniosę, pokazać mnie bogatą zdobycz i dowoli wyśmiać, udali się wszyscy trzej do lasu zaraz po mnie. Wtedy miejsce to było opuszczone, ja mogłem wykopać testament Winnetou, po przeczytaniu schować do kieszeni, a potem jeszcze swobodnie zabić jakąś zwierzynę. Tak być nie miało!
Wczoraj i dziś wychodzili oni na polowanie tą samą drogą, którą przyszliśmy tutaj. Domyślając się, że w tej stronie, a więc ku południowi, wypłoszyli niewątpliwie już wszelką zwierzynę, zwróciłem się ku północy, do zagłębienia i na łączkę, przez którą niegdyś zwabiliśmy Keiowehów, aby w przeciwległym parowie urządzić na nich zasadzkę. Tam nie było pewnie nikogo od całego szeregu lat, dlatego mogłem liczyć na dobry strzał. Ponieważ jednak zbliżało się właśnie południe, a więc czas niekorzystny, przeto, gdy po upływie godziny zabiłem dwie jarzębice, powróciłem do obozu.
Lecz towarzyszy moich tam nie zastałem. Zacząłem się zastanawiać, gdzie się mogli znajdować? Czy wymknęli się na żarty, aby skrycie podpatrzyć, co przyniosą, czy też udali się jeszcze raz na polowanie? Wołałem za nimi, lecz nie otrzymałem odpowiedzi.
Ach, gdyby odeszli naprawdę! Tak pomyślałem sobie i dla ostrożności przeszukałem całe miejsce dokoła. Przekonawszy się, że rzeczywiście się oddalili, zabrałem się czemprędzej do roboty.
Dobywszy noża, wykroiłem po zachodniej stronie mogiły wodza, tuż u jej krawędzi, kawał trawnika, który należało potem znowu położyć tak, żeby nie było znaku, że tam kopano. Ale grudek ziemi także nie mogłem zostawić. W tym celu rozłożyłem mój koc obok siebie na ziemi i kładłem nań ostrożnie wykopaną ziemię, aby nią potem znowu otwór zapełnić.
Pracowałem z gorączkowym pośpiechem, gdyż każdej chwili mogli wszyscy trzej nadejść. Przytem nadsłuchiwałem od czasu do czasu, czy nie odezwą się ich kroki lub głosy. Łatwo pojąć, że wskutek rozdrażnienia, w jakiem się znajdowałem, słuch mój nie był tak bystry, jak zwykle.
Dziura pogłębiała się z każdą chwilą. Kiedy głębokość jej dosięgła może jednego łokcia, nóż mój uderzył o kamień. Wydobyłem ten kamień, potem drugi, leżący pod nim i ujrzałem mały, sześcienny, całkiem suchy otwór ze ścianami z gładkich kamieni. Na dnie jego leżała gruba, złożona skóra... testament mego przyjaciela, Winnetou. W następnej chwili był on już w mojej kieszeni, poczem zacząłem szybko zarzucać dziurę. Wsypałem ziemię z koca, przybiłem ją dobrze pięścią i położyłem na wierzchu kawał trawnika. Zrobiłem wszystko tak dokładnie, że nikt nie byłby zauważył, że tam ktoś kopał.
Dzięki Bogu! Przedsięwzięcie się powiodło, przynajmniej tak mnie się zdawało. Ponieważ nie dolatywał znikąd najmniejszy szmer, przeto wziąłem się do rozwinięcia skóry. Złożona była rogami do środka jak koperta, w niej leżała druga, której rogi zszył Winnetou kiszką jelenią. Gdy i teę rozciąłem, ujrzałem testament, spisany na kilku kartkach papieru.
Teraz zapytałem siebie, czy schować go, czy też przeczytać. Lecz poco miałem go ukrywać? Wszak gdyby moi trzej towarzysze zobaczyli mnie czytającego, nie mogli nic mieć przeciwko temu. A zresztą czy wiedzieli co to było? Mógł to być list, lub jakieś pismo, które oddawna nosiłem przy sobie. Oni nie mieli nawet prawa pytać się o ten papier. A gdyby się nawet zapytali, to przecież mogłem powiedzieć, co mi się podobało. A tymczasem oczy moje rwały się poprostu do tego, co Winnetou napisał. Tak, napisał, bo Winnetou umiał pisać. Kleki-petra, jak w wielu innych rzeczach, tak i pod tym względem był jego nauczycielem. Niezrównany Apacz miał tylko za mało sposobności do wyćwiczenia się w tej sztuce. Robił często uwagi w mojej notatce, znałem więc jego pismo; nie było ono piękne, ani wyrobione, ale wysoce charakterystyczne.
Nie mogąc stłumić w sobie chęci przeczytania testamentu, usiadłem i rozłożyłem kartki. Rzeczywiście to było pismo Winnetou. Litery wszystkie jednakowo długie i w tem samem położeniu, wyglądały nie jak pisane, lecz jakby jedna oddzielnie od drugiej rysowane i malowane. Gdzie on mógł napisać tyle wierszy i ile stracił na to czasu? Oczy zaszły mi łzami, gdy czytałem słowa nieodżałowanego przyjaciela:
„Mój kochany, dobry Bracie!
Ty żyjesz, a Winnetou, który Cie kochał, już umarł. Ale dusza jego bawi przy Tobie. Ty trzymasz ją w ręku, gdyż napisana jest na tych kartkach. Niechaj spocznie na Twojem sercu!
Dowiedz się o ostatniem życzeniu swego czerwonego brata i przeczytaj wiele słów jego, których nigdy nie zapomnisz, lecz najpierw powie Ci to, co najpotrzebniejsze. Nie jest to jedyny testament Winnetou, gdyż drugi testament włożył on w uszy swoich czerwonych wojowników. Ten, który czytasz, przeznaczony jest tylko dla Ciebie.
Zobaczysz bardzo wiele złota i zrobisz z niem to, co ci teraz duch mój powie. Leżało ono w Nugget-tsil, ale pożądał go morderca Santer, dlatego Winnetou zabrał je do Deklil-to[40], gdzie byłeś niegdyś z nim razem. Pojedziesz w górę przez Indelcze-czil[41] aż do Tse-szosz[42] nad spadającą wodą. Tam zsiądziesz z konia i pójdziesz...“
Tu utknąłem, bo nagle zabrzmiał jakiś głos za mną.
— Good day, mr. Shatterhand! Ćwiczycie się w sylabizowaniu?
Oglądnąwszy się w tej chwili, przekonałem się, że popełniłem największe głupstwo w mem życiu. Oba zabite ptaki i strzelby położyłem może o dziesięć kroków od siebie i siedziałem oparty o grobowiec nie plecyma, lecz prawym bokiem, a więc tyłem do drogi, która prowadziła tam z doliny. Tę nieostrożność spowodowała chęć poznania ostatniej woli Winnetou. Zajęty czytaniem, nie zauważyłem, że człowiek, który do mnie teraz mówił, podszedł aż do moich strzelb, stanął tam, wymierzył do mnie ze swojej flinty, a temsamem zagrodził mi drogę do moich strzelb. Zerwałem się nagle, gdyż przybyszem był nie kto inny, tylko Santer!
W następnej chwili sięgnąłem już obiema rękami do pasa, po rewolwery. Lecz niestety, kiedy klęcząc kopałem dziurę, odpiąłem pas i odłożyłem na ziemię tkwiące za nim przedmioty oraz nóż i rewolwery, ponieważ przeszkadzały mi w robocie. Uczyniłem to w pełnem poczuciu, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Byłem zatem chwilowo bezbronny, a Santer zauważywszy mój ruch bezowocny, zaśmiał się szyderczo i zagroził:
— Ani kroku z miejsca, ani jednego ruchu po broń, bo wystrzelę natychmiast. Przestrzegam, że nie żartuję!
Złowrogi blask jego oczu pouczył mię, że ten drab istotnie gotów był zaraz posłać mi kulę. O ile nagłe zjawienie się jego zaskoczyło mnie w pierwszej chwili, o tyle teraz zapanowałem nad sobą zupełnie. Stałem bez ruchu i patrzyłem mu z zimną krwią w oczy.
— Nareszcie wpadłeś w moje ręce! — mówił dalej. — Widzisz palec na cynglu? Za najlżejszem dotknięciem wpakuję ci kulę w łeb! Wierz mi! Nie ruszaj się więc, bo pójdziesz do dyabła. Z tobą trzeba się mieć na baczności. Prawda, że się mnie nie spodziewałeś?
— Nie — odrzekłem spokojnie.
— Obliczyłeś sobie, że ja przybędę dopiero jutro wieczorem, ale kalkulacya twoja była fałszywa.
Skoro on o tem wiedział, to niewątpliwie rozmawiał z moimi towarzyszami. Napróżno rzucałem wzrokiem za nimi. Obecność ich byłaby mię uspokoiła. Za morderców w każdym razie ich nie uważałem i nie obawiałem się, żeby mię Santer zabił w ich oczach. Należało tylko nie drażnić go teraz. Zachowałem więc nadal nieruchomą postawę, on zaś mówił dalej z wyrazem nie ubłaganej nienawiści:
— Chciałem się udać nad Saltfork, aby donieść Tangui, że ten pies Apacz zginął nareszcie. Przypadkiem jednak spotkałem oddział Keiowehów i przybyłem tu rychlej. Na dole zobaczyłem się z Gatesem, który mi powiedział, że przyprowadził tu z sobą niejakiego mr. Jonesa. Gdy usłyszałem, że mr. Jones ma dwie strzelby, wielką i małą, zaraz powziąłem podejrzenie. Gdy mi Gates tego draba dokładnie opisał, odrazu domyśliłem się w nowym przybyszu Old Shatterhanda, chociaż on udawał nawet bardzo głupiego. Wyszedłem na górę, aby się ukryć i pochwycić go podczas jego powrotu z polowania, lecz on był już tutaj. Kopałeś dziurę, a myśmy się przypatrywali. Co to za papier masz w ręku?
— Rachunek od krawca.
— Psie, nie sądź, że możesz sobie drwić ze mnie! Co to takiego?
— Rachunek od krawca. Przyjdźcie i zobaczcie!
— Teraz tego nie zrobię! Muszę najpierw naprawdę cię pojmać! Co robisz teraz w Mugworthills, które Apacz nazywał Nugget-tsil?
— Szukam skarbów.
— Tego się domyślałem!
— Ale znajduję tylko krawieckie rachunki.
— Już ja przypatrzę im się dokładnie. Ciebie dyabeł przynosi wszędzie, gdzie cię najmniej potrzeba, ale tym razem dobrze sobie począł. Nareszcie będzie po tobie!
— Albo po was, gdyż jednego z was bezwarunkowo to czeka.
— Ty żabo zuchwała! Taki pies jeszcze przed śmiercią warczy! Ale to bezsilne zgrzytanie zębami nic ci nie pomoże. Powtarzam, że już po tobie! A złote kości, które tu chciałeś wykopać, weźmiemy sobie my!
— Weźcie i połamcie sobie na nich zęby!
— Nie szydź! Powiedziałeś wprawdzie, że tu nic niema, ale ten papier da nam wskazówki.
— To weźcie go sobie!
— Ja go dostanę. Zaraz się o tem przekonasz. Uważaj, co ci powiem! Za najlżejszym niedozwolonym ruchem, za najmniejszym oporem wypalę. Wobec innego nie wykonałbym może groźby, ale ty jesteś tak niebezpieczny łotr, że względem ciebie muszę postępować stanowczo!
— Sam wiem o tem dobrze!
— Ładnie, że to przyznajesz! Chodźcie i zwiążcie go!
Te słowa wyrzekł zwrócony w bok, gdzie Gates, Clay i Summer stali ukryci za drzewami. Wszyscy trzej wyszli na jego wezwanie i przystąpili do mnie zwolna. Pierwszy z nich, wyciągając rzemień z kieszeni, uważał za stosowne niejako usprawiedliwić się z tego zachowania się wobec mnie:
— Sir, słyszeliśmy ku naszemu zdumieniu, że nie nazywacie się Jones, lecz Old Shatterhand. Dlaczegoście nas okłamali? Chcieliście nas oszukać, a teraz my musimy was związać. Nie próbujcie się opierać! Nicby to wam nie pomogło, gdyż mr. Santer strzeli natychmiast. Bądźcie pewni!
— Nie potrzeba żadnej gadaniny! — zawołał do nich Santer. — Rzuć papier na ziemię i podaj mu ręce! — rozkazał mnie.
Santer nie wątpił, że mnie już ma, tymczasem ja wiedziałem już teraz, że nie ja jemu, lecz on mnie ulegnie. Szło tylko o wyzyskanie położenia.
— No, nie ociągaj się, bo strzelam! — zagroził znowu.
Teraz puściłem papier na ziemię.
— Podaj mu ręce!
Z pozornem posłuszeństwem wyciągnąłem ręce do Gatesa, lecz tak, że, chcąc je związać, musiał stanąć pomiędzy mną a Santerem.
— Precz stamtąd, precz! — zawołał. — Stajecie mi przed strzelbą! Gdy zechcę strzelić, to...
Nie dokończył, gdyż ja przerwałem mu bardzo niedelikatnie. Zamiast się dać związać, pochwyciłem Gatesa wpół i rzuciłem go na Santera, który starał się wprawdzie uskoczyć na bok, ale za późno, bo runął na ziemię, a strzelba z rąk mu wypadła. W tej chwili ja znalazłem się na tem miejscu i ukląkłem mu na piersiach. Ogłuszywszy go jednem uderzeniem pięścią, zerwałem się równie szybko i huknąłem na tamtych trzech:
— Oto dowód, że jestem rzeczywiście Old Shatterhand! Chcieliście mnie skrępować, a teraz zabieracie się do broni! Precz z waszą bronią, bo strzelam. Rzućcie ją! Ja mówię także poważnie!
Wyrwałem Santerowi rewolwer z za pasa i wymierzyłem zeń do tych „westmanów“, na skutek czego natychmiast odłożyli broń!
— Usiądźcie przy grobie córki wodza! Prędzej!
Poszli i usiedli. Wyznaczyłem im to miejsce dlatego, że tam nie było broni w pobliżu.
— A teraz siedźcie spokojnie! Nic się wam nie stanie, ponieważ was oszukano. Ale próbą ucieczki lub oporu przypłacicie życiem.
— To straszne, to okropne! — skarżył się Gates, rozcierając sobie członki. — Leciałem, jak piłka w powietrzu. Zdaje mi się, że połamaliście mi niektóre kości!
— Wasza w tem wina. Starajcie się, żeby gorzej nie było! Skąd wzięliście ten rzemień?
— Od mr. Santera.
— A macie ich więcej?
— Yes!
— To dajcie je tu!
Gates wyciągnął rzemienie z kieszeni i podał je mnie. Związałem nimi razem nogi Santera, a ręce na plecach.
— Tak, teraz on leży — rzekłem z uśmiechem. — Czy mam i was związać?
— Dziękuję, sir! — zastrzegł się Gates. — Wycierpiałem już dość, zupełnie dość. Będę tu siedział spokojnie, dokąd mi każecie.
— Dobrze zrobicie. Przekonaliście się właśnie, że ja nie rozumiem żartów!
— Dziękuję wogóle za wszelkie żarty! Dziwię się, że mogłem uważać was za sidlarza!
— Mnie wasza pomyłka nie dziwi, gdyż widzę, że wam jeszcze wiele brakuje do tego, żebyście się stali dobrymi traperami. Jakże wam się powiodło na polowaniu? Czy zastrzeliliście co?
— Nic.
— To przypatrzcie się tym dwom kurkom, które ja przyniosłem. Jeśli zachowacie się dobrze, będziecie je mogli upiec i zjeść razem ze mną. Zobaczycie prawdopodobnie wkrótce, że Santer tylko wydawał wam się uczciwym człowiekiem. Ja twierdzę, że nad niego niema większego łotra pod słońcem. Poznacie go zaraz pod tym względem, bo przychodzi do siebie.
Santer oprzytomniał, otworzył oczy i zaczął się ruszać. Zobaczywszy, że ja stałem nad nim i pas zapinałem na sobie, a potem swoich trzech towarzyszy, siedzących przy grobie Indyanki, zapytał:
— Co to jest? Ja... ja... jestem związany?
— Tak, jesteście związani — potwierdziłem. — Położenie zmieniło się cokolwiek. Sądzę, że nie macie nic przeciwko temu.
— Psie! — zgrzytnął wściekle.
— Pst! Nie pogarszajcie swego losu!
— Niech cię dyabli porwą, łajdaku!
— Ostrzegam was raz jeszcze! Przedtem znosiłem to, żeście do mnie mówili: „ty“, gdyż nakazywał mi to mój rozum. Wam również przydałoby się okazać wobec mnie trochę więcej uprzejmości.
Spojrzał badawczo na towarzyszy i zawołał:
— Czyście co wypaplali?
— Nie — odrzekł Gates.
— No, nie radziłbym wam!
— Czego nie mieli wypaplać? — zapytałem.
— Niczego!
— Oho! Przyznajcie się zaraz, bo wam usta otworzę!
— O złocie — odpowiedział z przymusem, jak mi się wydało.
— Jakto o złocie?
— Gdzie leży. Wyjawiłem przed nimi swoje przypuszczenia co do tego i myślałem, że wypaplali.
— Czy to prawda? — spytałem Gatesa.
— Tak — brzmiała jego odpowiedź.
— Czy istotnie Santer nic innego nie ma na myśli?
— Nie.
— Nie ukrywajcie nic przedemną! Zwracam waszą uwagę, że kłamstwem lub podstępem nie wyrządzicie szkody mnie, lecz sobie.
Zawahał się na chwilę, a potem rzekł głosem, w którym przebijała się szczerość:
— Wierzcie mi, sir, że to nie kłamstwo. On rzeczywiście miał tylko złoto na myśli.
— Ja jednak nie wierzę. Wasza otwartość jest obłudna, a w jego twarzy czai się podstęp. Ale w ten sposób nic nie osiągniecie. Wzywam was, mr. Gates po raz wtóry: powiedzcie prawdę! Czy Santer wspomniał co o Keiowehach, kiedy spotkał się z wami na dolinie?
— Tak.
— Czy był sam?
— Tak.
— Czy istotnie spotkał czerwonych?
— Tak.
— I nie był nad Saltfrokiem?
— Nie był.
— Jak wielki to był oddział?
— Sześćdziesięciu wojowników.
— Kto nimi dowodził?
— Pida, syn wodza Tanguy.
— Gdzie oni są teraz?
— Poszli do swojej wsi.
— A może wy kłamiecie?
— Mówię prawdę, sir!
— Pamiętajcie, mr. Gates, o tem, że wola człowieka, to jego królestwo niebieskie, lecz często także jego piekło. Jeśli mnie oszukacie, to pożałujecie tego później. Co do złota, to nadarmo jechaliście tutaj, gdyż w tych stronach złota niema.
Teraz dopiero podniosłem testament Winnetou z ziemi, a włożywszy go w obydwie skórzane koperty, schowałem do kieszeni.
— Zdaje się, że mr. Santer wie to lepiej od was. — odpowiedział Gates.
— On wie mniej niż nic.
— A wy wiecie, gdzie leży złoto?
— Może.
— To powiedzcie nam!
— Tego mi nie wolno.
— Zatem słusznie obawialiśmy się, że wy nam tylko szkodzić będziecie, zamiast pomagać.
— Złoto nie jest wasze.
— Ale stanie się naszem, gdyż mr. Santer pokaże nam je i podzieli się z nami.
— On, mój jeniec obecnie?
— Cóż wy mu potraficie zrobić? On odzyska wolność napowrót.
— To będzie trudno! On raczej zapłaci życiem za swoje postępki.
Na to odezwał się Santer szyderczym śmiechem. Odwróciłem się więc do niego i oświadczyłem:
— Potem nie zechce wam się tak śmiać, jak teraz. Jak sądzicie, co ja z wami zrobię?
— Nic — odparł z grymasem śmiechu.
— Któż zabroni mi wpakować wam kulę w łeb?
— Wy sami. Każdy wie, że Old Shatterhand boi się zabić człowieka.
— To słuszne, że nie jestem mordercą. Zasłużyliście na śmierć wielokrotnie. Jeszcze przed kilku tygodniami byłbym was bezwarunkowo zastrzelił, gdybym was był tylko spotkał. Ale Winnetou już nie żyje, a umarł jako chrześcijanin. Ja wraz z jego ciałem pochowałem zemstę.
— Nie wygłaszajcie tu pięknych mów! Nie możecie zabić mnie i basta!
Była to niesłychana bezczelność. Tłómaczyłem ją sobie tylko jego zatwardziałością, nie wiedząc o tem, o czem on wiedział. Mówiłem więc dalej głosem spokojnym:
— Lżyjcie sobie dalej! Człowiek waszego pokroju nie zdoła mnie rozgniewać. Słyszeliście już, że moja chęć zemsty spoczęła w grobie razem z Winnetou, ale między zemstą a karą jest różnica. Chrześcijaństwo nie zna wprawdzie zemsty, lecz tem surowiej nakazuje karać winy. Po zbrodni musi nastąpić pokuta. Nie zemszczę się więc na was, lecz mimo to nie unikniecie kary.
— Pshaw! Nazywajcie to sobie karą, czy zemstą, wogóle jak wam się podoba! Nie chcecie się mścić, ale postanawiacie mnie ukarać, prawdopodobnie zamordować. Morderstwo jest zawsze morderstwem. Nie chełpcie się zbytnio swojem chrześcijaństwem!
— Mylicie się bardzo w swoich przypuszczeniach. Ani mi przez myśl nie przeszło porywać się na wasze życie. Zaprowadzę was do najbliższego fortu i oddam sędziemu.
— Ach! Naprawdę?
— Tak.
— Jak sobie z tem poczniecie, sir?
— To moja rzecz.
— Chyba i moja, gdyż i ja odgrywam tu pewną rolę. Ja sądzę, że stanie się odwrotnie, to jest, że ja was zaprowadzę, a nie wy mnie. A ponieważ nie jestem takim pobożnym chrześcijaninem, jak wy, przeto ani mi się przyśni wyrzekać się zemsty. Ona już jest tu! Patrzcie, oto nadchodzi!
Wykrzyknął te słowa głośno i radośnie, a tryumf jego nie był bezpodstawny, gdyż przygłuszyło go straszne wycie, które w tej chwili zabrzmiało ze wszystkich stron. Równocześnie wynurzyły się z przodu i z tyłu, z prawej i z lewej strony liczne czerwone postaci, pomalowane barwami wojennemi Keiowehów i w wężowych ruchach podbiegły ku mnie, biorąc mnie w środek.
Gates więc okłamał mnie, bo Santer sprowadził Keiowehów do Nugget-tsil, a utrzymywał, że chodziło mu o to, żeby nie wypaplano nic o złocie. Czerwoni, dowiedziawszy się od niego o śmierci Winnetou, postanowili uroczystość tego radosnego zdarzenia odprawić tam, gdzie byli pochowani jego ojciec i siostra. Było to prawdziwie po indyańsku i zgadzało się ze sposobem myślenia mordercy, który spodziewał się jeszcze doznać tej uciechy, że mnie, przyjaciela Winnetou, dostanie w ręce pod Mugworthills.
Ten napad, mimo że był tak nagły, nie wyprowadził mnie z równowagi. W pierwszej chwili postanowiłem się bronić i wydobyłem nawet rewolwer, ujrzawszy się jednak otoczonym przez sześćdziesięciu wojowników, schowałem go napowrót. Ucieczka była niemożliwa a opór daremny. Uczyniłem dla swej obrony narazie tylko to, że tych, którzy byli najbliżej i wyciągnęli już po mnie ręce, odepchnąłem i zawołałem głosem donośnym:
— Old Shatterhand poddaje się wojownikom Keiowehów. Czy jest tu ich młody wódz? Tylko jemu sam dobrowolnie się oddam.
Czerwoni odstąpili odemnie i zaczęli się oglądać za Pidą, który nie brał udziału w napadzie, lecz czekał, stojąc pod drzewem.
— Dobrowolnie? — szydził Santer, któremu towarzysze rozwiązali ręce i nogi. — Ten drab, który górnolotnie nazywa siebie Old Shatterhandem, nie ma co mówić o wolnej woli. Musi się poddać, bo w przeciwnym razie zginie. Dalej na niego!
Ale sam nie poważył się rzucić na mnie. Keiowehowie posłuszni rozkazowi natarli znowu na mnie, ale nie bronią, lecz gołemi rękami, gdyż chcieli mnie żywcem pochwycić. Broniłem się, ile mi sił starczyło i powaliłem kilku na ziemię, nie byłbym się jednak oparł przemocy, gdyby Pida nie był teraz rozkazał:
— Stać, odstąpcie od niego! On chce się mnie poddać, atak wasz jest zatem niepotrzebny!
Wojownicy Keiowehów cofnęli się, a Santer krzyknął z gniewem:
— Poco go oszczędzać? Niech dostanie tyle uderzeń i pchnięć, ile jest rąk i pięści. Dalej na niego! Ja rozkazuję!
Na to przystąpił doń młody wódz i rzekł, zrobiwszy ręką ruch, który nie świadczył o zbyt wielkim szacunku:
— Ty tu chcesz rozkazywać? Czy nie wiesz, kto jest dowódcą tych wojowników?
— Ty.
— A czem ty jesteś?
— Przyjacielem Keiowehów, którego wola chyba także coś znaczy!
— Przyjacielem? Kto ci to powiedział?
— Twój ojciec.
— To nieprawda! Wódz Keiowehów, Tangua, nigdy nie użył do ciebie słowa: „przyjaciel“. Jesteś tylko bladą twarzą, którą znosimy u siebie.
Byłbym chętnie skorzystał z tej krótkiej chwili, by się przebić przez krąg wojowników i uciec. Byłoby mi się to może nawet udało, ale wtedy byłbym musiał strzelby zostawić, a tego nie chciałem zrobić. Pida przyszedł do mnie i rzekł:
— Old Shatterhand chce być moim jeńcem. Czy odda dobrowolnie wszystko, co ma przy sobie?
— Tak — odpowiedziałem.
— I pozwoli się związać?
— Tak.
— Więc oddaj mi swoją broń!
Ucieszyło mnie to w duchu, że mię w ten sposób pytał, gdyż to było oznaką, że mnie szanuje. Wręczyłem mu nóż i rewolwery. Gdy Santer wziął rusznicę i sztuciec, spytał go Pida:
— Czemu bierzesz te strzelby? Połóż je napowrót!
— Ani mi się śni! One są moje!
— One do mnie należą!
— Nie, do mnie!
— Ponieważ Old Shatterhand mnie się poddał, przeto jego broń stała się moją własnością.
— Komu zawdzięczasz, że go pojmałeś? Tylko mnie! On był już w mojej mocy, a zatem jego osoba i wszystko, co posiada, należy do mnie! Nie dostaniesz więc ani jego, ani słynnego sztućca Henryego.
Na to podniósł Pida groźnie rękę i rozkazał:
— Połóż je w tej chwili!
— Nie!
— Odbierzcie mu je! — zawołał Pida do swoich ludzi.
— Chcecie porwać się na mnie? — spytał Santer, przybierając postawę, jakby się gotował do obrony.
— Odbierzcie mu je! — powtórzył Pida.
Santer, widząc, ile rąk wyciągnęło się do niego, rzucił broń na ziemię i oświadczył:
— Oto są! Oddaję je, lecz nie na zawsze! Ja przed Tanguą się poskarżę!
— Uczyń to! — rzekł Pida z wyraźną pogardą.
Przyniesiono mu obie strzelby, poczem ja musiałem podać ręce, żeby mi je związano. Podczas tego przyszedł Santer i powiedział:
— Zatrzymajcie sobie do dyabła strzelby, lecz wszystko inne, co ma przy sobie, niech będzie mojem. Szczególnie to, co tu...
To mówiąc, zamierzył się ręką do mej kieszeni w której schowałem testament Winnetou.
— Precz! — huknąłem nań.
Odskoczył przestraszony okrzykiem, lecz opanował się rychło i zaśmiał się szyderczo:
— Do sto piorunów, ten drab jest strasznie zuchwały! Jest pojmany, wie, że goni ostatkami, a wpada na mnie jeszcze jak brytan! To ci nic nie pomoże. Chcę wiedzieć, co wykopałeś i co czytałeś przedtem.
— Spróbuj mi to zabrać!
— Pewnie, że to uczynię! Przyznaję, że niewątpliwie martwi to ciebie, iż ten skarb dostanę w swoje ręce, ale będziesz musiał się na to zgodzić.
Przystąpił znowu bliżej i sięgnął ku mnie obiema rękami. Moje ręce nie były jeszcze całkiem związane, tylko na jednej zawęźlono mi rzemień. Wobec tego szybkim ruchem pochwyciłem lewą ręką Santera za pierś, a prawą uderzyłem go w głowę tak mocno, że jak kloc runął na ziemię.
— Uff, uff, uff! — zawołali dokoła czerwoni.
— Teraz zwiążcie mnie znowu — rzekłem, podając im obie ręce.
— Imię Old Shatterhanda stwierdzają jego czyny — pochwalił mnie młody wódz. — Co to za rzecz, której się Santer od ciebie domaga?
— Papier zapisany — odpowiedziałem, nie mogąc przyznać się otwarcie, co to właściwie było.
— On mówił o jakimś skarbie!
— Pshaw! Przecież on nie wie jeszcze, co jest na tym papierze. Czyim jeńcem jestem właściwie, twoim, czy jego?
— Moim.
— Dlaczegoż więc pozwalasz mu porywać się na mnie w celu rabunku?
— Czerwoni wojownicy chcą tylko broni twej. Wszystko inne im nie potrzebne.
— Czy to powód, żeby to wszystko inne oddawać temu drabowi? Czy Old Shatterhand jest chłopcem, któremu pierwszy lepszy hultaj może wypróżniać kieszenie? Tobie się poddałem i uczciłem cię tem, jako wojownika i wodza. Czemu tedy zapominasz, że ja także jestem wojownikiem, który tego Santera powinienby co najwyżej tylko kopnąć.
Indyanin szanuje odwagę i dumę nawet w największym wrogu. Czerwoni znali mnie z tych zalet, a wówczas, kiedy uprowadziłem Pidę, aby ocalić Sama, oszczędzałem młodego Keioweha. Na to teraz liczyłem i nie zawiodłem się na nim, gdyż Pida odpowiedział, rzuciwszy na mnie przychylne spojrzenie:
— Old Shatterhand jest najwaleczniejszym ze wszystkich białych wojowników. Natomiast ten, którego powaliłeś, ma dwa języki, odmiennie mówiące i dwie twarze, wyglądające raz tak, drugi raz inaczej. Nie będzie mu wolno sięgać do twej kieszeni.
— Dziękuję ci! Godzien jesteś być wodzem i będziesz kiedyś należał do najsłynniejszych wojowników Keiowehów. Szlachetny wojownik zabija nieprzyjaciela, lecz go nie poniża.
Widziałem, jaką dumą napełniły go te słowa, na które on niemal tonem pożałowania odpowiedział:
— Tak, zabija nieprzyjaciela. Old Shatterhand będzie musiał umrzeć i nie tylko zwyczajnie umrzeć, poniesie on wielkie męczarnie.
— Męczcie mnie i zabijcie! Skargi z ust moich nie usłyszycie, ale tego draba trzymajcie zdala odemnie!
Po związaniu rąk kazano mi położyć się i owinięto mi kostki rzemieniami. Tymczasem Santer odzyskał przytomność, podniósł się z ziemi, przystąpił do mnie, kopnął mię, a potem krzyknął:
— Uderzyłeś mnie, psie! Ciężko to odpokutujesz: ja cię zaduszę!
Równocześnie pochylił się, by mnie oburącz pochwycić za gardło.
— Stój, nie dotykaj go! — zawołał Pida. — Ja ci zabraniam!
— Ty nie masz prawa mnie zabraniać! Ten pies, to mój wróg śmiertelny i poważył się mnie uderzyć. Za to przekona się teraz, jak...
Nie skończył, gdyż ja niespodzianie skurczyłem nagle nogi i pchnąłem go tak potężnie, że odleciał daleko i runął na wznak na ziemię. Ryknął ze złości, jak dzikie zwierzę, chciał się zerwać czeraprędzej, lecz mu się to nie udało. Członki go bolały, wstał powoli, lecz nie wyrzekł się chwilowej zemsty, bo wydobywszy rewolwer, wymierzył do mnie i wrzasnął:
— Nadeszła twoja ostatnia godzina, ty psie! Ruszaj do piekła, gdzie jest dla ciebie miejsce!
Lecz stojący najbliżej Indyanin pochwycił go za rękę i dlatego strzał chybił.
— Dlaczego mi przeszkadzasz? — huknął na czerwonoskórca. — Mnie wolno czynić, co mi się podoba, a ten pies uderzył mnie najpierw, a potem kopnął. On musi zginąć!
— Nie, nie wolno ci czynić, co zechcesz — oświadczył Pida, przystępując do niego i kładąc mu ostrzegawczo rękę na ramieniu. — Old Shatterhand należy do mnie i nikt inny nie śmie go dotknąć. Życie jego jest moją własnością, nikt mu go nie może odebrać.
— On oddawna podpada mojej zemście!
— To mnie nic nie obchodzi. Ojciec mój, któremu wyświadczyłeś kilka przysług, zgodził się na to, żebyś u nas przebywał. Ale na więcej sobie nie pozwalaj! Pamiętaj, że zginiesz z mojej ręki, jeśli się porwiesz na Old Shatterhanda.
— Cóż właściwie ma się z nim stać? — zapytał, zbity z tropu.
— Nad tem naradzimy się jeszcze.
— Nad czem się tu naradzać! To przecież jasne, co należy z nim uczynić!
— Co?
— Zabić go!
— To się stanie.
— Ale kiedy? Przybyliście tutaj, by odprawić radosną uroczystość z powodu śmierci największego waszego wroga, Winnetou. Czy nie zrobilibyście najlepiej, gdybyście teraz w tem miejscu zamęczyli na śmierć jego najlepszego przyjaciela Old Shatterhanda?
— Tego nam uczynić nie wolno.
— Czemu nie?
— Ponieważ musimy go zabrać do naszej wsi.
— Oh, do waszej wsi! Na cóż to?
— Aby go zaprowadzić do mego ojca, Tanguy, któremu Old Shatterhand strzaskał kolana. Taugua postanowi, w jaki sposób ma on za to zginąć.
— To niedorzeczność, zabierać go najpierw do wsi! To wprost największa w świecie głupota!
— Milcz! Pida, młody wódz Keiowehów, nie popełnia głupstw!
— To jednak będzie głupstwem! Czy nie widzisz, dlaczego?
— Nie.
— Czy nie słyszałeś, ile razy Old Shatterhand był już pojmany? A zawsze udało mu się umknąć podstępnie. Jeśli zaraz go nie zabijecie i będziecie go włóczyli z sobą, zniknie wam wkrótce.
— On nam nie umknie. Będziemy się z nim tak obchodzili, jak na to słynny wojownik zasługuje, lecz zarazem tak będziemy czujni, że nam uciec nie zdoła.
— A do wszystkich dyabłów! Chcecie jeszcze obchodzić się z nim jak ze słynnym człowiekiem! Może jeszcze owiniecie go girlandami, a pierś obwiesicie orderami?
— Pida nie rozumie, co to są girlandy i ordery, wie jednak, że względem Old Shatterhanda musimy być inni, aniżeli względem ciebie, gdybyś był naszym jeńcem.
— Dobrze, dobrze! Pojmuję już, o co idzie. Ja mam także prawo do niego, nawet wielkie prawo, którego chciałem się właśnie wyrzec na waszą korzyść. Życie jego wam zamierzałem darować, ale teraz sądzę inaczej. On należy do mnie tak samo, jak do was, a chociaż obiecujecie, że będziecie tak się z nim obchodzić, jak ze „słynnym człowiekiem“, to ja postaram się o to, żeby mu nie było zbyt dobrze. Niech was oszuka i ucieknie. Ja będę nad tem czuwał, żeby dostał nagrodę za to, co mnie i wielu innym wyrządził. Skoro zabieracie go do wsi, to ja z wami jadę także.
— Tego nie mogę ci zabronić, ale powtarzam, co już powiedziałem. Jeśli się porwiesz na niego, poniesiesz śmierć z mojej ręki! A teraz naradzimy się nad tem, co dalej robić.
— Nie ma nad czem się naradzać, ja mogę wam to zaraz powiedzieć.
— Nie potrzebujemy twojego głosu; ty nie należysz do rady naszych starych mężów.
Młody wódz odwrócił się i poszedł do najstarszego ze swych wojowników, poczem usiadł z nim na uboczu, by się naradzić. Reszta zajęła miejsca dokoła mnie, rozmawiając z sobą tak cicho, że nic nie mogłem zrozumieć. Wszyscy cieszyli się bardzo i byli dumni z tego, że pojmali Old Shatterhanda, gdyż zamęczenie mnie na śmierć było dla nich wielkim zaszczytem i przynosiło im sławę, jakiej pozazdrościłoby im każde plemię.
Ja udawałem, że na nich wcale nie zważam, ale mimoto starałem się wybadać z ich twarzy, co o mnie myślą. Nie była to zawzięta i namiętna nieprzyjaźń. Wówczas, kiedy jeszcze nie miałem słynnego nazwiska i zraniłem ciężko ich wodza tak, że zeń zrobiłem kalekę, wściekłość ich na mnie była wprost bezlitosna. Od tego czasu lata upłynęły, a dawna zawziętość straciła na sile. Stałem się znanym i dowiodłem niejednokrotnie, że ceniłem człowieka czerwonego tak samo jak białego. Niewątpliwie jeden Tangua nienawidził mnie nadal zawzięcie, co było naturalnym wynikiem ułomności, o którą go przyprawiłem. Tego bowiem, jakoby sam był temu winien, nie przyznał chyba.
To, że pojmałem wtenczas Pidę i pomimo dzielącej nas nieprzyjaźni obchodziłem się z nim po ludzku, musiało na moją korzyść zaważyć na szali. Byłem teraz dla Keiowehów więcej Old Shatterhandem, aniżeli białym, który, zniewolony przez ich wodza, przestrzelił mu kolana. Widziałem to po rzucanych na mnie spojrzeniach, które można było nazwać niemal pełnemi szacunku. Nie łudziłem się jednak z tego powodu żadnemi nadziejami co do przyszłego polepszenia się mego położenia. Keiowehowie mogli mnie szanować, lecz łaski spodziewać się z ich strony byłoby daremnem. Co więcej, innego prędzej puściliby na wolność, aniżeli mnie, którego pojmania i zabicia miały im zazdrościć wszystkie plemiona czerwonych. W ich oczach skazany byłem na nieuniknioną męczeńską śmierć. Jak biały z najwyższem zaciekawieniem idzie do teatru, gdy dają dzieło wielkiego poety, lub muzyka, tak samo, a nawet jeszcze bardziej żądni byli oni widoku, jak się zachowa Old Shatterhand podczas mąk, jakie go czekały.
Jakkolwiek przedstawiałem sobie swój przyszły los, mimo to nie obawiałem się, nie czułem nawet niepokoju żadnego. Jakich ja już niebezpieczeństw uniknąłem! I teraz nie myślałem, jakoby już wszystko przepadło. Człowiek powinien nie tracić nadziei do ostatniej chwili, ale także przyczyniać się o ile możności do spełnienia tej nadziei. Kto tego nie robi, ten oczywiście jest zgubiony.
Santer przysiadł się do swoich trzech towarzyszy i wyjaśniał im coś bardzo energicznie. Domyślałem się, co było przedmiotem tej rozmowy. Oni słyszeli także często o Old Shatterhandzie, wiedzieli, że nie byłem łotrem i dlatego zapewne jego zachowanie się względem mnie wywarło na nich niekorzystne wrażenie. Do tego należało dodać ciche wyrzuty, jakie niewątpliwie sobie robili. Bo oto na jego rozkaz nietylko mnie okłamali, lecz także zataili przedemną, że Indyanie są w pobliżu. Oni więc ponosili winę tego, że mnie pojmano, a to z pewnością ich niepokoiło, gdyż nie byli to źli ludzie. Teraz starał się Santer tak całą sprawą oświetlić, żeby nie mogli mu nic zarzucić.
Narada trwała niedługo. Czerwoni, którzy wzięli w niej udział, powstali z miejsc, a Pida zapowiedział swoim ludziom:
— Wojownicy Keiowehów nie zostaną tutaj, lecz zaraz po jedzeniu wyruszą do wsi. Niechaj się więc przygotują do rychłego odjazdu!
Ja spodziewałem się tego, Santer zaś, nie znając tak dobrze zwyczajów Indyan, sądził inaczej. Zerwał się więc, zbliżył się do Pidy i zapytał:
— Chcecie odjeżdżać? Przecie postanowiono, że zabawimy tu przez kilka dni!
— Nieraz już coś postanowiono, a potem stało się inaczej — odrzekł wódz.
— Chcieliście uczcić chwilę śmierci Winnetou!
— Uczynimy to jeszcze, ale nie dzisiaj.
— A kiedy?
— O tem dowiemy się od Tanguy.
— Z jakiego powodu zmieniacie tak nagle postanowienie?
— Nie potrzebujemy wprawdzie tłómaczyć się z tego przed tobą, ale mimoto powiem ci, ponieważ Old Shatterhand także słucha.
Następnie zwrócił się do mnie i mówił dalej:
— Kiedy przyszliśmy tutaj, aby uradować się śmiercią Winnetou, wodza tych psów, Apaczów, nie przypuszczaliśmy, że wpadnie nam w ręce jego przyjaciel i brat, Old Shatterhand. Ten ważny wypadek podwaja naszą radość. Winnetou był naszym wrogiem, lecz w każdym razie czerwonym, Old Shatterhand jest wrogiem, a w dodatku bladą twarzą. Śmierć jego wywoła jeszcze większą radość, aniżeli śmierć Winnetou, a synowie i córki Keiowehów równocześnie obchodzić będą śmierć dwu najsławniejszych przeciwników swego narodu. Tu stoi tylko mała część wojowników, ja zaś jestem zbyt młody na to, by rozstrzygnąć, jak ma umrzeć Old Shatterhand. Na to powinno się zejść całe plemię, a Tangua, najstarszy i największy z wodzów, musi zabrać głos i wydać wyrok na Old Shatterhanda. Dlatego nie zostajemy tutaj i śpieszymy do domu, gdyż pragniemy, żeby nasi bracia i siostry jak najprędzej się dowiedziały, co się stało.
— Ależ niema odpowiedniejszego miejsca do zamęczenia Old Shatterhanda jak to, na którem się teraz znajdujemy. On jest waszym wrogiem, niechże zginie przy grobach tych, z powodu których stał się waszym wrogiem.
— I ja wiem o tem, ale czyż postanowiono już, gdzie on ma zginąć? Czyż nie możemy potem tutaj powrócić?
— To będzie trudno, ponieważ Tangua, który musi być przytem, nie może jeździć.
— To każe się przywieźć na dwu koniach. Niechaj postanowi, co sam zechce. W każdym razie Old Shatterhand będzie tu pochowany.
— Jeśli nawet zginie nad Saltforkiem?
— Nawet wtedy.
— Zabierzecie go tutaj?
— Tak.
— A kto tego się podejmie?
— Ja.
— To dla mnie niepojęte! Jaki powód może skłaniać rozsądnego czerwonego wojownika do tego, żeby się trudził z trupem nieżywego białego psa?
— Powiem ci to, byś lepiej poznał Pidę, młodego wodza Keiowehów, aniżeli go znasz, jak się zdaje, oraz ażeby Old Shatterhand wiedział, jak ja podziękuję mu za to, że mnie wówczas nie zabił, lecz wymienił za bladą twarz.
Znowu zwrócił się do mnie i oświadczył:
— Old Shatterhand jest wprawdzie naszym wrogiem, lecz wrogiem szlachetnym. Mógł nad Rio Pecos zastrzelić Tanguę, a nie uczynił tego, tylko go okulawił. Old Shatterhand postępował tak zawsze, o tem wiedzą czerwoni mężowie i szanują go za to. Śmierć jego jest nieunikniona, lecz on umrze śmiercią wielkiego bohatera i dowiedzie nam, że wskutek mąk, jakich nikt jeszcze nie cierpiał, nie wyrwie się z ust jego okrzyk boleści. Gdy zaś umrze, ciała jego nie pożrą ryby w rzece, ani wilki i sępy na preryi. Prawdziwy wódz, jakim on jest, musi mieć grób, bo to uczci nas samych, którzyśmy go zwyciężyli. A gdzie będzie ten grób? Pida słyszał, że niegdyś Nszo-czi, piękna córa Apaczów, darowała mu swoją duszę, dlatego zwłoki jego spoczną obok niej, aby duch jego mógł się w wiecznych ostępach połączyć z jej duchem. Takie będzie podziękowanie Pidy dla tego, który mu życie darował. Moi czerwoni bracia słyszeli moje słowa. Czy zgadzają się z niemi?
Przytem spojrzał pytająco dokoła.
— Howgh! howgh, howgh! — zabrzmiały zewsząd okrzyki zgody.
Zaiste ten młody Keioweh był człowiekiem niezwykłym i jak na stosunki Indyan szlachetnym! Stanowcza jego zapowiedź o mojej śmierci męczeńskiej nie dotknęła mnie teraz wcale, ale za to, że ta śmierć miała być tak straszna, a więc dla mnie pełna chwały, musiałem mu być wdzięcznym. To wkońcu, że chciał mnie pochować obok Inczu-czuny i Nszo-czi, było rysem delikatnego uczucia, jakiego się zazwyczaj nie spotyka u dzikich. Gdy czerwoni wojownicy wygłaszali swoje howgh, zaśmiał się Santer głośno i zawołał do mnie:
— Słuchaj, drabie, składam ci życzenia z powodu tego wesela w wiecznych ostępach z piękną Indyanką! Nie każdemu dostaje się takie szczęście w udziale. Ja chciałbym przynajmniej gościem być u ciebie, skoro nie mogę być panem młodym. Czy mnie zaprosisz?
Nie powinienem był wyrządzić mu tego zaszczytu, ale mimo to odpowiedziałem:
— Nie potrzeba zaproszenia, gdyż ty będziesz tam prędzej odemnie.
— Ach, naprawdę? Myślisz zatem o ucieczce? Dobrze, że mówisz tak otwarcie. Ja cię przytrzymam. Możesz mi wierzyć!
Indyanie udali się tymczasem na dolinę, gdzie znajdowały się ich konie. Nogi zostawiono mi wolne, lecz przywiązano mnie do dwu czerwonych, między którymi miałem iść. Pida zarzucił sobie na plecy obie moje strzelby, a Santer szedł ze swoimi trzema towarzyszami, którzy prowadzili za sobą konie. Mego konia wziął jeden z Keiowehów za cugle.
Przybywszy na dół, rozłożyliśmy się znowu obozem. Indyanie rozniecili kilka ognisk i zabrali się do pieczenia dziczyzny, którą przynieśli z sobą. Oprócz tego mieli w workach przy siodłach mięso suszone. Ja dostałem tak duży kawał wyśmienitej pieczeni, że ledwie go zjadłem, ale nie zostawiłem nic, gdyż zależało mi na tem, żeby sił nie utracić. Do jedzenia musiano mi rozwiązać ręce, lecz przez ten krótki czas pilnowano mnie tak dobrze, że nie mogłem pomyśleć o ucieczce. Po tym posiłku przywiązano mnie do mego konia i ruszyliśmy do wsi Keiowehów.
Na dolinie oglądnąłem się jeszcze, aby rzucić okiem na Nugget-tsil. Nasunęło mi się przytem smutne pytanie, czy też ujrzę jeszcze kiedy mogiły Inczu-czuny i jego córki, bo jako trup nie mogłem ich już zobaczyć.
Droga od Nugget-tsil do wsi nad Salt-forkiem już znana, a w czasie jazdy naszej nie stało się nic godnego wzmianki. Czerwoni strzegli mnie bardzo surowo, a gdyby nawet byli tego nie czynili, mimoto umknąć nie było można, gdyż Santer dotrzymywał słowa, starając się o to, żebym nie znalazł najmniejszej sposobności do ucieczki. Usiłował utrudniać mi jazdę, jak tylko mógł, robił przykrości, żeby mię do gniewu doprowadzić. Niestety to mu się nie udawało, gdyż ani nie myślałem rozdrażniać się szyderczemi przemowami, jakie on wygłaszał! Zachowałem wobec niego zimną krew i ani razu nie sprawiłem mu tej przyjemności, żeby mu odpowiedzieć. Inne jego próby dokuczania udaremniał Pida, który nie pozwalał na pogorszenie mojego położenia nad miarę.
Na Gatesa, Claya i Summera nie zwracali Indyanie uwagi; musieli się oni trzymać Santera. Zauważyłem niebawem, że byliby chętnie ze mną porozmawiali, a Pida byłby im pewnie tego nie zabronił, lecz Santer potrafił temu zawsze przeszkodzić. Zależało mu oczywiście na tem, żebym nie miał sposobności wyjaśnić im sprawy poszukiwania złota w Nugget-tsil. Zresztą on nie obchodził się z nimi bynajmniej jak z kolegami. Oni mieli mu dopomóc w szukaniu złota, a ja byłem pewien, że on byłby się ich pozbył po znalezieniu skarbu i nie cofnął się nawet przed potrójnem morderstwem, gdyby tak być musiało. Ale stan rzeczy zmienił się teraz. Oni niewątpliwie uwiadomili go, że ja przypuszczałem, iż Winnetou zabrał stamtąd nuggety, a kartki, które widział w moim ręku, musiały być w jego oczach dowodem, że zdanie moje było słuszne. Jeśli jednak złota nie było, to poszukiwania były daremne. Santer więc nie potrzebował już nikogo do pomocy. To też Gates, Clay i Summer byli dlań teraz ciężarem, który on byłby najchętniej z siebie zrzucił. Ale jak? Czy mógł ich poprostu odesłać? Nie. Zabrał ich z sobą, ale w zamiarze pozbycia się ich jak najprędzej.
Można sobie wyobrazić, że wszystkie jego starania i życzenia zwróciły się teraz ku moim papierom; pragnął gorąco dostać je w swoje ręce. Zabrać mi ich otwarcie nie mógł z powodu Pidy. Pozostały mu tylko dwie drogi do ich zdobycia: albo ukraść mi je podczas snu, albo zaczekać na przybycie do wsi i nakłonić Tanguę do tego, żeby mu je przyznał. Osiągnięcie celu na jednej z tych dróg nie było dlań zbyt trudnem. Papiery znajdowały się jeszcze w tej samej kieszeni. Gdzie więc miałem je schować, czy gdzieindziej w ubraniu? Musiałoby się to stać pokryjomu, a więc tak, żeby wtenczas nikogo koło mnie nie było, tymczasem ja ciągle byłem skrępowany i otoczony przez strażników. Santer wyświadczył Tangui kilka przysług, za które ten był mu wdzięczny. Jak łatwo mógł on wodza nakłonić do odebrania mi tych kartek i oddania jemu! To przyprawiało mnie o ból głowy. O moją osobę, o życie moje nie troszczyłem się, ale przedewszystkiem i najbardziej o puściznę po moim Winnetou.
Wieś Keiowehów leżała w tem samem miejscu, co dawniej, a więc nad ujściem Saltforku do Red-river. Przez tę rzekę przeprawiliśmy się na płytkiem miejscu, a potem z odległości dwóch godzin drogi od wsi wysłał Pida naprzód dwu jeźdźców z wiadomością, że przybywamy. Jaką radość i wzburzenie musiała wywołać wieść, że prowadzą także Old Shatterhanda!
Znajdowaliśmy się jeszcze na otwartej preryi, daleko od lasu, rosnącego nad brzegiem obu rzek, kiedy ujrzeliśmy jeźdźców, pędzących ku nam nie oddziałami, lecz pojedyńczo, lub we dwóch i trzech, odpowiednio do rączości koni. Byli to Keiowehowie, z których każdy chciał pierwszy zobaczyć Old Shatterhanda.
Wszyscy witali nas głośnymi, przeraźliwymi okrzykami, rzucali na mnie krótkie spojrzenia i przyłączali się z tyłu. Nie podziwiano mnie, ani nie gapiono się na mnie, co w kraju cywilizowanym byłoby się stało na pewno. Duma nie pozwala Indyanom okazywać zbytniego zainteresowania się jakąś rzeczą, lub rozdrażniania z jakiegokolwiek powodu.
W ten sposób powiększał się z każdą chwilą nasz oddział, nikt jednak mnie się nie naprzykrzał. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się blizko lasu, tworzącego wązki pas nad Saltforkiem, otaczało mnie około stu Indyan samych dorosłych wojowników. Z tego wywnioskowałem, że wieś widocznie powiększyła się pod względem obozu i liczby mieszkańców.
Pod drzewami stały namioty, w których nie było teraz chyba ani jednego człowieka, gdyż wszystko, co żyło, wybiegło na nasze spotkanie. Były więc tam kobiety stare i młode, dorastający chłopcy, dziewczęta i dzieci. Młode pokolenie nie było tak powściągliwe jak poważni małomowni wojownicy, robiło więc z tej wolności taki użytek, że byłbym sobie zatkał uszy, gdyby nie więzy, które krępowały moje ręce. Krzyczały, ryczały, śmiały się i piszczały, słowem zrobiły skandal, na dowód, jak mile byłem widziany przez tych ludzi.
Wtem Pida, jadący na przedzie, podniósł rękę i zrobił ruch poziomy, poczem hałas ustał natychmiast. Na dalszy jego znak utworzyła gromada jeźdźców półkole, biorąc mnie w środek. Obok mnie stał Pida i dwaj czerwoni, których jedynem zadaniem było nie odstępować od mego boku. Santer przecisnął się także, ale młody wódz udał, że go nie widzi.
Podjechaliśmy ku wielkiemu namiotowi, którego szczyt ozdobiony był piórami. Przed wejściem znajdował się Tangua w postawie pół siedzącej, a pół leżącej. Postarzał on się ogromnie i wychudł jak szkielet. Z głębokich oczodołów ugodził we mnie wzrok ostry jak nóż, a nie ubłagany jak... jak... sam Tangua. Długie włosy pobielały mu jak śnieg.
Pida zeskoczył z konia, a jego jeźdźcy uczynili to samo i skupili się dokoła nas. Każdy chciał słyszeć słowa, któremi Tangua mnie przyjmie. Odwiązano mnie od konia i uwolniono nogi, żebym mógł stać. Ja sam niemniej byłem ciekaw pierwszych słów starca, lecz musiałem czekać na nie dość długo.
Tangua przypatrzył mi się od góry do dołu i od dołu do góry, raz i drugi, wzrokiem, którego się można było przestraszyć, poczem zamknął oczy. Nikt nie rzekł ani słowa, zapanowała głęboka cisza, przerywana tylko szmerem, wywołanym za nami przez konie. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, chciałem już pierwszy przerwać milczenie, kiedy sędziwy wódz powoli i uroczyście, nie otwierając oczu, zaczął mówić:
— Kwiat spodziewa się rosy, ale rosa nie spada, a kwiat pochyla głowę i więdnie; już, już ma zginąć, kiedy wreszcie rosa nadchodzi!
Zamilkł na chwilę, poczem zaczął nanowo:
— Bawół grzebie nogą w śniegu, lecz nie znajduje pod nim ani źdźbła trawy. Rycząc z głodu, przyzywa wiosnę, ale wiosna gdzieś daleko bawi; bawół chudnie, garb mu zanika, siły jego słabną i już ma zginąć. Wtem nadciąga wiatr ciepły i bawół tuż przed śmiercią ogląda wiosnę!
Nastąpiła znów przerwa.
Jak dziwnem, niepojętem stworzeniem jest człowiek! Ten Indyanin dokuczał mi, obrażał mnie i wyszydzał, jak nikt przedtem, nienawidził mnie, prześladował i godził na moje życie, a jak ja odpłaciłem mu za to? Wyrozumiałością. Zamiast go zastrzelić, przebiłem mu tylko nogi kulą i to z konieczności. A teraz, kiedy leżał przedemną, jako ruina wojownika, ze skórą nawleczoną na kłapiące kości, z głosem bezdźwięcznym, dobywającym się juk ze snu lub z grobu, poczułem litość dla niego, zacząłem żałować tego, że wówczas do niego strzeliłem, chociaż wiedziałem, jak on pragnął zemsty, że oczy miał teraz zamknięte tylko z nadmiaru radości i zachwytu z tego powodu, iż nareszcie, nareszcie ugasi pragnienie krwi mojej. Tak, człowiek to czasem osobliwe stworzenie!
Tangua znów przemówił nie poruszając niczem, prócz warg bezkrwistych:
— Tangua był tym kwiatem i tym głodnym bawołem. Tęsknił i ryczał za zemstą, lecz ona się nie zjawiała. Zanikał z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień i z dnia na dzień; lecz zemsta się ociągała. Już miał umrzeć ze starości, kiedy przecież zawitała!
Teraz otworzył nagle szeroko oczy, wyprostował się, o ile nogi na to pozwalały, wyciągnął do mnie chude ręce z rozłożonymi palcami i krzyknął przerywanym głosem:
— Tak, nadchodzi zemsta, nadchodzi! Jest, jest już tutaj! Widzę ją, widzę tuż przed sobą! Psie, psie, ach, w jak strasznych, jak okropnych mękach ty umrzesz!
Opadł zmęczony i znów zamknął oczy. Nikt nie śmiał przerwać tej ciszy; milczał nawet syn jego, Pida. Dopiero po dłuższej chwili znowu podniósł powieki i zapytał:
— Jak ta śmierdząca ropucha wpadła wam w ręce? Chcę o tem wiedzieć.
Santer pochwycił tę sposobność natychmiast. Nie czekając na odpowiedź Pidy, którego rzeczą to właściwie było, odezwał się czemprędzej:
— Ja wiem najlepiej! Czy mam opowiedzieć?
— Mów!
Santer zaczął opowiadać, przyczem nie omieszkał jak najlepiej oświetlić swojej zasługi. Nikt mu nie przerywał. Pida był na to za dumny, a mnie było obojętnem samochwalstwo tego draba. Przedstawiwszy całe zdarzenie, dodał Santer na końcu:
— Łatwo pojmie każdy, że tylko dzięki mnie możecie zemścić się na nim. Czy ty przyznajesz to?
Starzec potwierdził pytanie.
— Czy wyrządziłbyś mi za to przysługę?
— Jeśli będę mógł.
— Możesz.
— Czego więc sobie życzysz?
— Old Shatterhand ma w kieszeni mówiący papier, który ja chciałbym posiadać.
— Czy ci go zabrał?
— Nie.
— Czyj więc jest ten papier?
— Nie jego, bo on go tylko znalazł. Ja właśnie pojechałem do Mugworthills, aby go szukać; niestety on pierwej przybył.
— Niech będzie twoim. Odbierz mu go!
Santer ucieszył się wynikiem swoich starań i zbliżył się. do mnie. Ja nie odezwałem się ani słowem, nawet się nie poruszyłem, spojrzałem mu tylko groźnie w twarz. On zląkł się i nie ośmielił się na mnie porwać.
— Słyszeliście, co wódz nakazał, sir — rzekł do mnie.
Tym razem nie powiedział „ty“, lecz nawet „sir“. Gdy i na to nie odpowiedziałem, dodał:
— Mr. Shatterhand, lepiej się nie opierajcie! Zgódźcie się na to! Sięgnę teraz do waszej kieszeni.
Podszedł jeszcze bliżej i wyciągnął ręce. Na to ja uderzyłem go mojemi, chociaż były związane, pod brodę tak, że padł wstecz na ziemię.
— Uff! — zawołało kilku czerwonoskórych z widocznem zadowoleniem.
Tangua jednak był innego zdania, gdyż zawołał:
— Ten pies broni się, chociaż skrępowany! Zwiążcie go tak, żeby się nie mógł ruszyć i wyjmijcie mu potem z kieszeni mówiący papier!
Na to zabrał głos nareszcie po raz pierwszy syn jego, Pida:
— Ojciec mój, wielki wódz Keiowehów, jest mądry i sprawiedliwy; wysłucha on słów swojego syna.
Dotychczas mówił stary jakby w stanie nieobecności duchowej, a teraz rozjaśniło się jego oko. Spojrzał pogodnie na Pidę, a kiedy odpowiedział, głos jego nie brzmiał już tak ponuro:
— Czemu syn mój mówi te słowa? Czy to niesłuszne, czego żądała blada twarz, Santer?
— Tak.
— Dlaczego?
— Nie Santer zwyciężył Old Shatterhanda, lecz my. Old Shatterhand zaniechał wszelkiej obrony, nie skaleczył nikogo z nas, lecz poddał się mnie dobrowolnie. Czyim zatem jest jeńcem?
— Twoim.
— Do kogo tedy należy koń jego, broń i wszystko, co miał przy sobie?
— Do ciebie.
— Tak, do mnie! Pozyskałem wielką i cenną zdobycz. Wobec tego jak może Santer żądać mówiącego papieru?
— Ponieważ ten papier jest jego.
— Czy potrafi on to udowodnić?
— Tak jest. On pojechał do Mugworthills, aby go znaleźć, ale Old Shatterhand go uprzedził.
— Skoro go szukał, to musi wiedzieć, co zawiera. Niechaj ojciec mój powie, czy to jest słuszne, czy nie!
— To słuszne.
— W takim razie niechaj Santer nam wyjaśni, jakie słowa są na tym papierze.
— Tak, niech to uczyni. Jeśli mu się to uda, to papier może być tylko jego.
To wezwanie, zwrócone do Santera, wprawiło go w niemały kłopot. Wprawdzie mógł on się domyślać, że treść tych kartek odnosiła się do złota, schowanego w Nugget-tsil, ale jeśliby tak był twierdził, a pokazało się coś innego, to byłby skłamał. A gdyby nawet rzeczywiście nie pomylił się, to mimoto byłby nie wyjawił tego, gdyż zależało mu z pewnością na tem, żeby być jedynym i wyłącznym właścicielem tajemnicy. Spróbował tedy wykrętu:
— To, co zawiera mówiący papier, ma znaczenie tylko dla mnie jednego. Że jest mój, tego dowiodłem tem, że jechałem do Mugworthills. Że Old Shatterhand znalazł go przedemną, to czysty przypadek.
— Rozumnie powiedział — oświadczył Tangua. — Mówiący papier jest jego własnością.
Teraz przyszedł na mnie czas przemówić, gdyż wyczytałem w twarzy Pidy, że był skłonny zaniechać dalszego oporu.
— Tak, to było rozumne — rzekłem — lecz nie prawdziwe. Santer nie przybył do Mugworthills dla tego papieru.
Stary wódz drgnął na dźwięk mojego głosu jak człowiek, lękający się niebezpieczeństwa, i syknął do mnie zjadliwie:
— Ten pies śmierdzący znowu zaczyna szczekać, ale to mu nic nie pomoże!
— Pida, młody i waleczny wódz Keiowehów, zaznaczył przedtem, że Tangua jest mądry i sprawiedliwy — prowadziłem rzecz dalej. — Jeśli to prawda, to nie postąpisz stronniczo.
— To jest prawda.
— Powiedz tedy, czy podejrzywasz mnie o kłamstwo?
— Nie. Old Shatterhand jest najniebezpieczniejszą z bladych twarzy i moim wrogiem najgorszym, lecz nigdy nie był dwujęzyczny.
— To przyjmij do wiadomości, że nikt inny nie mógł wiedzieć, gdzie papier leżał, oprócz mnie. Santer nie miał o tem pojęcia i nie ja, lecz on, był przypadkowo przy tem, gdy go znalazłem. Spodziewam się, że mi uwierzysz.
— Tangua przypuszcza, że Old Shatterhand nie kłamie, lecz Santer twierdzi także, że prawdę powiedział. Jak mam rozstrzygnąć, ażeby postąpić sprawiedliwie?
— Dobrze jest, kiedy się sprawiedliwość połączy z rozumem. Santer bywał często w Mugworthills; szukał tam złota, ale nie znalazł; Tangua wie o tem, gdyż sam pozwolił mu szukać. On i tym razem był tam tylko dla złota.
— To kłamstwo — huknął na mnie Santer.
— To prawda — odparłem ja. — Niechaj Tangua pyta tamte trzy blade twarze! Santer sprowadził ich, żeby mu pomogli w poszukiwaniach.
Na wezwanie starego Gates, Clay i Summer potwierdzili moje słowa. Wtedy Santer uczynił jeszcze ostatnią próbę:
— A mimoto ja byłem tam dla papieru! Prawda że chciałem także szukać przy tej sposobności nuggetów i sprowadziłem sobie tych trzech ludzi do pomocy, lecz o papierze nic im nie wspominałem, gdyż tylko mnie wolno było o tem wiedzieć.
Teraz znowu zmienił swe zapatrywanie stary wódz i zawołał niechętnie:
— W takim razie obaj mają słuszność! Cóż mam począć?
— Posłuchać swego rozumu — odrzekłem. — Niechaj Santer nam powie, czy ten papier ma dla niego wartość, czy nie!
— Oczywiście, że ma wartość — oświadczył. — Musi być dla mnie bardzo ważnym, gdyż w przeciwnym razie nie upierałbym się przy swem żądaniu.
— Dobrze! Czy to jeden papier, czy więcej?
— Więcej — odpowiedział, gdyż widział to, kiedy siedząc czytałem przy grobie.
— Ile? Dwa... trzy... cztery... pięć?
Milczał, a jeśliby teraz nie odgadł, musiałoby jego kłamstwo wyjść na jaw.
— Widzicie, że milczy! — rzekłem. — Nie wie.
— Zapomniałem. Któż bowiem zdoła coś takiego pamiętać dokładnie?
— Skoro te papiery są tak ważne dla niego, to powinien wiedzieć, ile jest kartek. Jeśli zaś nawet wiedział przedtem, a potem wypadło mu to z pamięci, to powie przynajmniej napewno, czy napisane są atramentem, czy ołówkiem. Przypuszczam jednak, że i teraz nic nam nie powie.
Ostatnie słowa wymówiłem z wyraźnym przekąsem, aby go skłonić do szybkiej odpowiedzi. Spodziewałem się, że prawdy nie odgadnie, gdyż na dzikim Zachodzie tylko w fortach znajduje się atrament, daleko łatwiej zaś można mieć przy sobie ołówek. Ta rachuba nie zawiodła mnie, gdyż na moją uwagę odrzekł nieoględnie, lecz takim tonem, jakby był najzupełniej pewny siebie:
— Oczywiście, że to wiem. Czegoś podobnego przecież się nie zapomina. Papiery są zapisane ołówkiem.
— Może się mylicie? — spytałem jeszcze raz dla pewności.
— To napewno napisane ołówkiem, a nie atramentem.
— Dobrze! Kto z obecnych wojowników, który widział mówiące papiery bladych twarzy, potrafi odróżnić ołówek od atramentu?
Kilku podało się za zdolnych do takiego odróżnienia. Zresztą byli tu także Gates, Clay i Summer. Wezwałem zatem Pidę:
— Niechaj młody wódz Keiowehów wyjmie z mej kieszeni papiery i da je zbadać, nie pokazując ich jednak Santerowi.
Pida zrobił to, starając się, żeby biali zobaczyli pismo, lecz nie przeczytali przy tej sposobności. Oświadczyli oni, że pisano było atramentem, a Tangua i Pida potwierdzili to, choć niewiele się na tem rozumieli.
— Głupcy! — ofuknął Santer Gatesa. — Wolałem był z wami się nie wdawać. Nie wiecie nawet, co atrament, a co ołówek.
— No, tacy głupi nie jesteśmy — odrzekł Gates. — To był atrament i atramentem zostanie.
— Tak, a wy siedzicie w tym atramencie i niełatwo z niego wyleziecie!
Nie mógł mu oczywiście powiedzieć, że powinni byli skłamać. Schowawszy kartki do skórzanej koperty, zwrócił się Pida do swego ojca:
— Old Shatterhand pokonał swego przeciwnika. Ojciec mój wie już teraz, czy Santer ma prawo do tych papierów.
— Nie były jego, lecz Old Shatterhanda — zawyrokował stary.
— Teraz więc są moją własnością, gdyż Old Shatterhand jest moim jeńcem. Skoro ci dwaj ladzie sprzeczają się o nie, to są z pewnością bardzo ważne, dlatego przechowam je dobrze w mym leku.
I rzeczywiście włożył papiery do woreczka na szyi. Było to z jednej strony fatalne, a z drugiej przyjemne, fatalne, ponieważ mnie zależało na tem, żeby u mnie były przechowane. Jakże teraz miałem je wydostać w razie ucieczki? Przyjemnem zaś o tyle, że nie dowierzałem Santerowi. Gdyby byli pozwolili mnie zatrzymać je u siebie, byłoby mu przyszło pewnie na myśl zabrać je, jeśli nie podczas mego snu, to przemocą. Wobec tego stało się może i lepiej, że papiery wziął młody wódz, na którego nie mógł się porwać. Santer rzekł też do Pidy takim tonem, jak gdyby nie chciał już nic o tem wiedzieć i całkiem ich się wyrzekał:
— Tak, zatrzymaj je! Tobie one na nic się nie przydadzą, ponieważ nie umiesz czytać. Wprawdzie ja chciałem je mieć, gdyż są dla mnie istotnie ważne, ale mogę się też bez nich obejść, gdyż znam całą ich treść. Chodźcie, panowie! Tu nie mamy już co robić.
Oddalił się z Gatesem, Clayem i Summerem, a nikomu nie przyszło na myśl ich zatrzymywać. Sprawa z papierami była rozstrzygnięta, teraz należało oczekiwać, że czerwoni zajmą się moją osobą. Istotnie przypuszczenie moje się ziściło, przedtem jednak spytał wódz syna:
— Old Shatterhand miał jeszcze przy sobie mówiące kartki. Czy nie wypróżniliście mu kieszeni?
— Nie — odrzekł Pida. — To wielki wojownik. Zabijemy go wprawdzie, lecz nie chcemy przeszukiwaniem jego kieszeni krzywdzić jego imienia i waleczności. Mamy jego broń i to nam wystarczy; wszystko inne zostawi mnie, gdy umrze.
Zdawało mi się, że stary z tem się nie zgodzi. Tymczasem on, zadowolony, rzucił na syna dumne spojrzenie i rzekł:
— Pida, młody wódz Keiowehów, jest szlachetnym wojownikiem; oszczędza swoich najgorszych nieprzyjaciół; zabija ich wprawdzie, lecz nie lży ich i nie znieważa. Imię jego będzie jeszcze większe i słynniejsze od imienia Winnetou, tego psa Apacza. W nagrodę za to pozwolę mu utopić noż w sercu Old Shatterhanda, kiedy będzie już tak zmęczony, że życie zeń zacznie umykać. Pida będzie mógł z chwałą powiedzieć o sobie, że z ręki jego zginęła największa, najniebezpieczniejsza i najsławniejsza blada twarz. Teraz zwołajcie starszych! Naradzimy się, w jaki sposób ten złośliwy biały pies ma zginąć. Tymczasem przywiązać go do drzewa śmierci!
Zawleczono mnie do grubego na dwie stopy świerka, dokoła którego wbite były po cztery pale. Przeznaczenie tych pali poznałem dopiero wieczór. Świerk ten nazywał się drzewem śmierci, ponieważ przywiązywano doń jeńców, skazanych na śmierć męczeńską. Na dolnej gałęzi wisiały potrzebne rzemienie. Przywiązano mnie do tego drzewa tak, jak ongiś Winnetou i jego ojca, kiedy dostali się w nasze ręce i w moc Keiowehów. Dwaj wojownicy usiedli po mojej prawej i lewej stronie. Przed namiotem wodza utworzyli starsi wojownicy półkole naprzeciwko Tanguy, aby naradzić się nad moim losem, albo raczej, ponieważ on był już postanowiony, nad rodzajem śmierci. Zanim rozpoczęli naradę, przyszedł Pida i zbadał moje rzemienie. Ponieważ były bardzo przyciągnięte, przeto rozluźnił je cokolwiek i rzekł do dozorców:
— Uważajcie na niego surowo, ale nie dręczcie! To wielki wódz białych myśliwców, który nigdy nie zadał czerwonym wojownikom niepotrzebnych cierpień.
Potem oddalił się, by wziąć udział w naradzie.
Stałem przywiązany do drzewa plecyma. Mnóstwo kobiet, dziewcząt i dzieci przychodziło, by mi się przypatrzyć. Wojownicy trzymali się zdala; nawet chłopcy, z wyjątkiem małych, byli na to za dumni, aby mi się swoją ciekawością naprzykrzać. Nienawiści nie dojrzałem w żadnej twarzy, tylko ciekawość, połączoną z szacunkiem. Chcieli widzieć białego myśliwca, o którym tyle słyszeli, którego śmierć miała im sprawić widowisko tak okrutne i podniecające, jakiego jeszcze nie zaznali.
Pośród nich wpadła mi w oko młoda Indyanka, która widocznie nie była jeszcze skwawą. Spłoszona wzrokiem moim odeszła na bok, stanęła tam w odosobnieniu i rzucała na mnie tylko ukradkiem spojrzenia, jak gdyby wstydziła się tego, że stała przedtem wśród zwyczajnych gapiów. Nie była wprost piękna, lecz i nie brzydka, raczej należało ją nazwać milutką. Miękkim jej rysom dodawały piękności duże czarne oczy. Oko jej przypominało mi żywo Nszo-czi, chociaż pozatem nie była podobna do siostry Apacza. Idąc za chwilowym popędem, skinąłem jej przyjaźnie głową. Na to zarumieniła się aż po włosy, odwróciła się i odeszła. Wkrótce zatrzymała się, oglądnęła się jeszcze raz, a potem zniknęła w jednym z większych i lepszych namiotów.
— Kto jest ta młoda córa Keiowehów, która teraz odeszła? — spytałem moich dozorców.
Nie zabroniono im ze mną rozmawiać, dlatego jeden z nich odpowiedział:
— To była Kakho-oto[43] córka Sus-homaszy[44], który jeszcze jako chłopiec zdobył sobie prawo noszenia jednego pióra we włosach. Czy ona ci się podoba?
— Tak — odrzekłem, choć to pytanie wobec mojego położenia i w ustach czerwonoskórca brzmiało dość dziwnie.
— Skwaw naszego młodego wodza jest jej siostrą — dodał.
— Skwaw Pidy?
— Tak.
— Jest więc krewną Pidy!
— Tak. Ten wojownik z wielkiem piórem we włosach przy naradzie to jej ojciec.
Na tem skończyła się ta krótka rozmowa, której następstw teraz wcale sobie nie wyobrażałem.
Narada trwała długo, bo przeszło godzinę, poczem sprowadzono mnie, bym wysłuchał wyroku. Posypały się długie mowy o zbrodniach białych i moich własnych. Tangua zdawał bez końca sprawę z naszej dawnej nieprzyjaźni, która skończyła się obezwładnieniem mu obu nóg. Wspomniano oczywiście także o tem, że później uwolniłem Hawkensa, że porwałem się na Pidę, słowem wyliczono mi tyle przewinień, że mowy być nie mogło o łasce lub oszczędzaniu. Jeszcze dłuższy był spis mąk, które mnie czekały. Mogłem być dumnym z tego wyboru, bo on był najpewniejszą miarą szacunku, jakim mnie zaszczycali ci mili ludzie. Jedyną pociechą było to, że nie przystąpili odrazu do wykonania wyroku. Ale powodem tego była ta okoliczność, że nie było w domu jednego oddziału Keiowehów, którym chcieli także dać zobaczyć śmierć Old Shatterhanda. Czekano więc na ich powrót.
Ja zachowałem się podczas ogłoszenia wyroku, jak człowiek, który nie boi się śmierci, powiedziałem jednak jak najkrócej to, co uważałem za stosowne, starając się przytem nie obrazić moich czerwonych sędziów.
Przestrzegałem więc w tym wypadku innej zasady, niż to czynią zwykle czerwoni. Za dowód odwagi bowiem uchodzi u nich to, że skazany usiłuje wszelkimi sposobami wzburzyć swoich katów. Ja zaniechałem tego ze względu na Pidę, który obszedł się ze mną tak wielkodusznie i wobec tego, że Keiowehowie przyjęli mnie całkiem inaczej, niż się sam tego spodziewałem jako przyjaciel Apaczów, odwiecznych wrogów Keiowehów. Żeby spokój mój wzięli za tchórzostwo, o to mógł się ktoś inny obawiać, lecz nie ja.
Gdy mię odprowadzono napowrót do drzewa, by mnie przywiązać, przechodziliśmy obok namiotu, należącego do „Jednego pióra“. W drzwiach stała jego córka. Nie myśląc sobie nic przytem, zatrzymałem się i zapytałem:
— Moja młoda czerwona siostra cieszy się pewnie także, że pochwycono niedobrego Old Shatterhanda?
Poczerwieniała, jak przedtem, kiedy jej głową skinąłem, zawahała się przez chwilę i odrzekła:
— Old Shatterhand nie jest niedobry.
— Skąd ty wiesz o tem?
— To wszyscy wiedzą.
— A dlaczego chcecie mnie zabić?
— Ty okaleczyłeś Tanguę i nie jesteś już bladą twarzą, lecz Apaczem.
— Jestem bladą twarzą i zostaną nią.
— Inczu-czuna przyjął cię do Apaczów i zrobił cię nawet wodzem. Czy nie piłeś krwi Winnetou, a on twojej?
— Istotnie uczyniliśmy to, ale nikt z Keiowehów nie doznał krzywdy ode mnie, chyba, że sam mnie zmusił do tego. Niechaj „Ciemny włos“ o tem nie zapomina!
— Jakto? Old Shatterhand zna moje imię?
— Zapytałem o nie, widząc, że jesteś córką wielkiego i dostojnego wojownika. Obyś przeżyła jeszcze więcej pięknych słońc, aniżeli mnie godzin życia zostaje!
Poszedłem dalej. Moi dozorcy nie sprzeciwili się temu, że z nią mówiłem. Nie ulega jednak wątpliwości, że z innym jeńcem nie byliby się z taką względnością obchodzili. Było to nietylko skutkiem charakteru i usposobienia Pidy, lecz pewnie także tej okoliczności, że i jego ojciec stał się nieco innym. Zmiany tej nie wywołał jedynie wiek, usposabiający zwykle łagodniej i odbierający energię, lecz przekonanie syna, który miał wpływ na ojca. Nowy szczep nadaje staremu pniowi nową wartość i lepsze soki.
Gdy mię przywiązano znowu, trzymali się zdala nietylko wojownicy, lecz także kobiety i dzieci. Wydano, jak się zdaje, co do tego rozkaz, a mnie było z tem dobrze, gdyż wcale nie jest to miłem wisieć u pnia i być podziwianym, choćby tylko przez dzieci jako rzadki okaz.
Później zobaczyłem „Ciemny włos“, wychodzącą z namiotu. Miała w ręku płytkie gliniane naczynie i przyszła z niem do mnie.
— Mój ojciec pozwolił mi podać ci jedzenie. Czy przyjmiesz? — zapytała.
— Chętnie — odrzekłem. — Nie mogę jednak użyć rąk, gdyż jestem przywiązany.
— Nie trzeba cię odwiązywać, ja będę twoją sługą.
Przyniosła pieczone i pokrajane mięso bawole. Trzymając nóż w ręku, nabijała nań po kawałku i wkładała mi w usta. Old Shatterhand, karmiony jak dziecko przez młodą Indyankę! Byłbym się pomimo położenia mego roześmiał, ale wstydzić się nie potrzebowałem. Ta, która okazała mi się tak pomocną, nie była grymaśną białą lady lub signoriną, lecz Indyanką, a podobne wypadki żywienia skazańca nie były dla niej obce.
Obaj dozorcy przypatrywali się poważnie jej czynności, lecz mnie się wydało, jak gdyby z trudem wstrzymywali sie od śmiechu. Gdy zjadłem ostatni kawałek mięsa, uważał jeden z dozorców za stosowne wynagrodzić dobrą dziewczynę w ten sposób, że zaczął paplać.
— Old Shatterhand powiedział, że „Ciemny włos“ mu się podoba.
Dziewczyna spojrzała na mnie tak badawczo, że poczerwieniałem niemal, jak ona, poczem odwróciła się, żeby odejść. Ale już po kilku krokach zwróciła się znowu do mnie i spytała:
— Czy ten wojownik powiedział prawdę?
— On mnie zapytał, czy mnie się podobasz, a ja potwierdziłem — odrzekłem zgodnie z prawdą.
Odeszła, a ja zganiłem tego paplę, lecz to nie zrobiło na nim wrażenia.
Późno już po południu ujrzałem Gatesa, włóczącego się pomiędzy namiotami.
— Czy mogę pomówić z tą bladą twarzą? — spytałem moich dozorców.
— Tak — brzmiała korzystna dla mnie odpowiedź. — Ale nie wolno wam mówić o ucieczce.
— O to niech mój czerwony brat będzie spokojny!
Gdy zawołałem Gatesa do siebie, przyszedł powoli i z wahaniem, jak człowiek, który nie wie, czy mu to wolno uczynić.
— No, bliżej! — wezwałem go. — A może zabroniono wam ze mną mówić?
— Mr. Santer źle na to patrzy — przyznał.
— Czy powiedział to wyraźnie?
— Tak.
— Wierzę. Boi się, że go wam w jasnem świetle przedstawię.
— Ciągle jeszcze myślicie o nim fałszywie.
— Nie ja, lecz wy.
— To gentleman!
— Wy mnie tego nie udowodnicie, a ja potrafię was przekonać o czemś zupełnie przeciwnem.
— Nie chcę tego słyszeć. Jesteście dlań wrogo usposobieni.
— Zaiste, tak wrogo, że ma wszelkie powody do tego, żeby mieć się na baczności przedemną.
— Przed wami? Hm! Sir, nie weźcie mi tego za złe, ale przed wami nikt już nie potrzebuje mieć się na baczności.
— Czy dlatego, że zagrożono mi tu śmiercią?
— Tak.
— Między groźbą a rzeczywistością jest wielka różnica. Miałem już nieraz umrzeć, a nie zabito mnie jeszcze! Czy wierzycie istotnie, że Old Shatterhand jest takim drabem, jak twierdzi Santer?
— Wierzę we wszystko, albo w nic. Jesteście nieprzyjaciółmi. A kto ma słuszność, czy on, czy też wy, to mnie nic nie obchodzi,
— Nie powinniście mnie byli przynajmniej oszukiwać i okłamywać!
— Kiedy to uczyniłem?
— W Mugworthills, gdyście zataili przedemną obecność Keiowehów. Gdybyście byli uczciwi, nie stałbym tu teraz jako jeniec.
— Czyż wy byliście szczersi?
— Czy okłamałem was, czy oszukałem?
— Tak.
— Kiedy i jak?
— Nazwaliście siebie Jones!
— To jest oszustwo?
— Naturalnie!
— Oszustwo jest bezprawnem przywłaszczeniem sobie korzyści, a między nami coś podobnego nie zaszło. Zatajenia nazwiska ja nie określiłbym nawet jako podstęp; to było wprost koniecznością. Santer dopuścił się kilkakrotnie morderstwa, jest strasznym oszustem i nadzwyczaj niebezpiecznym człowiekiem; godzi też na moje życie. Wy byliście jego towarzyszami. Czy mogłem wam powiedzieć, kim jestem i że dążyłem do Mugworthills?
— Hm! — mruknął.
— Hm? Nie bierzcie mi tego za złe, mr. Gates, ale skoro teraz jeszcze żywicie jakie wątpliwości, czy ja mam słuszność, czy on, to ja was nie pojmuję.
— Mimo to wszystko powinniście byli otwarcie z nami postąpić. To nam sie należało!
— Nic się wam nie należało. Zrozumiano? Wy jesteście ludźmi niedoświadczonymi, przynajmniej wobec takiego westmana, jakim ja jestem. Musiałem zachować wobec was pewną ostrożność i powściągliwość. Nadto wynajął sobie was Santer, którego wychwalaliście pod niebiosa. Koniecznem więc było, żebym zataił moje nazwisko.
— Gdybyście byli je wymienili, bylibyśmy wam uwierzyli!
— Nie!
— O tak!
— Nie! Mogę wam to udowodnić.
— Jak?
— Czy wierzycie mnie teraz, jakkolwiek wiecie, że jestem Old Shatterhand?
— Sami winniście temu, ponieważ okłamaliście nas i podeszli!
— To wykręt! Wiecie teraz, kto jestem i dlaczego musiałem ukryć swoje nazwisko, a co najgłówniejsze, przekonaliście sie, jak Santer ze mną postępuje.
— On nie chce wam nic zrobić.
— Kto to powiedział?
— On sam.
— Kiedy?
— Niedawno.
— On stara się tem was złudzić. Pali się do tego poprostu, żeby mnie życia pozbawić.
— Nie, on nie kłamie!
— Widzicie więc, że teraz jeszcze stoicie po jego stronie, a mnie nie ufacie! Wobec tego nadaremnie byłbym w Mugworthills powiedział, kim jestem. Usiłowałem dowieść wam, że Santer nie ma uczciwych zamiarów. Nie wierzycie temu jeszcze teraz, kiedy stało się waszym obowiązkiem opuścić jego, a dopomóc mnie, jeńcowi, którego postanowiono nędznie zamordować.
— Santer wyraził się, że was chce ocalić.
— Kłamstwo, nic tylko kłamstwo! Widzę, że was nie można przekonać. On was usidlił, zmądrzejecie dopiero po szkodzie.
— O szkodzie niema mowy. Wobec was mógł być innym, gdyż wy ścigaliście go i godziliście na jego życie, ale przeciw nam on nic złego nie knuje.
— Wciąż jeszcze spodziewacie się złota?
— Tak.
— W Mugworthils go już niema!
— Ale jest gdzieindziej.
— Gdzie?
— O tem dopiero się dowiemy.
— Od kogo?
— Santer je odkryje.
— W jaki sposób? Czy wam to wyjawił?
— Nie.
— Macie więc znów powód, że nie jest wobec was uczciwy i szczery!
— Przecież nie może nam powiedzieć tego, czego sam jeszcze nie wie!
— On wie, wie nawet dokładnie, w jaki sposób może znaleźć miejsce, w którem się teraz nuggety znajdują!
— Skoro tak mówicie, to pewnie także to wiecie.
— Oczywiście.
— To podzielcie się ze mną tą wiadomością!
— To być nie może.
— Aha! Widzicie, że wy właśnie nie jesteście uczciwi! Jakże wobec tego stawać po waszej stronie?
— Byłbym otwarty, gdybym wam mógł zaufać. Wy nie możecie mnie nic zarzucać, gdyż sami zmuszacie mnie do milczenia. Gdzie znaleźliście pomieszczenie?
— Mieszkamy razem w jednym namiocie, który Santer dla nas wybrał.
— A on mieszka z wami?
— Tak.
— A gdzie stoi ten namiot?
— Obok namiotu Pidy.
— To dziwne! I Santer sam go wybrał?
— Tak. Tangua pozwolił mu mieszkać, gdziekolwiek zechce.
— A on usadowił się właśnie obok Pidy, który nie otacza go taką łaskawością, jak ojciec. Hm! Miejcie się na baczności, bo możliwe jest, że Santer zniknie nagle, a was tu samych zostawi, a wówczas usposobienie Indyan względem was może się także nagle zmienić!
— Jakto?
— Teraz cierpią was tylko u siebie, a później będą uważali za wrogów. Czy potem potrafię wam pomóc, to wątpliwe.
— Wy... nam... pomóc? — wyjąkał zdumiony. — Mówicie tak, jak gdybyście byli na wolnej stopie i cieszyli się przyjaźnią Keiowehów.
— Mam do tego powody, gdyż...
— Do stu piorunów! — przerwał mi. — Teraz zobaczy, że koło was stoję!
Santer wyszedł właśnie z pomiędzy namiotów, zauważył Gatesa i przyszedł prędko.
— Widocznie strasznie się boicie tego draba, któremu mimo to tak bardzo ufacie! — rzekłem z przekąsem.
— Nie boimy się, lecz on nie chce, żebyśmy do was chodzili.
— To uciekajcie i poproście go o przebaczenie, o łaskę, mr. Gates!
— Czego tutaj szukacie, Gates? — zawołał Santer już zdaleka. — Kto wam pozwolił rozmawiać z tym człowiekiem?
— Przechodziłem przypadkiem koło niego, a on do mnie przemówił — odparł zagadnięty.
— Tu nie powinno być żadnego przypadku. Zabierajcie się stąd! Pójdziecie ze mną!
— Ależ, mr. Santer, ja nie jestem dzieckiem...
— Milczcie i chodźcie ze mną! Naprzód!
Ujął go za rękę i pociągnął za sobą. Musiał on dość nakłamać tym trzem niedoświadczonym ludziom, skoro tak się go trzymali, a co gorsza, nie próbowali stawić oporu wobec jego grubiańskiego postępowania z nimi.
Dano mi oczywiście takich dozorców, którzy rozumieli od biedy po angielsku. Oni słyszeli moją rozmowę z Gatesem, po której złożyli dowód, że poważali mię o wiele więcej, aniżeli Santera. Jeden z nich, który mi zawsze odpowiadał, podczas gdy drugi milczał, tak odezwał się po odejściu Santera z Gatesem:
— To owce, idące za wilkiem; on pożre je, gdy będzie głodny. Czemu nie wierzą przestrodze Old Shatterhanda?
Wkrótce potem nadszedł Pida, aby zbadać moje więzy i przekonać się zarazem, czy nie uskarżam się przypadkiem na co. Wskazał na wspomniane słupy, wbite nieopodal w ziemię, i rzekł:
— Old Shatterhand znużył się zapewne długiem staniem. Przez noc będzie leżał pomiędzy tymi palami. Może położyłby się już teraz?
— Nie. Mogę jeszcze wytrzymać — odpowiedziałem.
— To niech to zrobi po wieczerzy. Czy biały myśliwiec ma jakie życzenie?
— Tak, mam prośbę.
— Powiedz ją; jeśli będę mógł, spełnię ją chętnie.
— Chciałbym cię ostrzec przed Santerem.
— Przed nim? To robak wobec Pidy, syna wodza Tanguy.
— Bardzo słusznie! Ale na robactwo także trzeba zważać, skoro się usiłuje zagnieździć. Słyszałem, że teraz mieszka obok ciebie.
— Tak, ten namiot był wolny.
— Pilnuj, żeby nie wszedł do twego! Ma widocznie taki zamiar.
— Ja go wyrzucę!
— Możesz to uczynić, gdy przyjdzie otwarcie. A co będzie, jeśli zakradnie się pokryjomu, a ty tego nie spostrzeżesz?
— To nie uszłoby mojej uwagi!
— Nawet, gdyby cię nie było w namiocie?
— Będzie w nim moja skwaw i wypędzi go.
— On chce koniecznie posiąść ten mówiący papier, który odemnie wziąłeś.
— Nie dostanie go.
— Tak, ty mu go nie dasz, ale czy zdołasz przeszkodzić kradzieży?
— Gdyby mu się nawet udało przyjść skrycie do namiotu, nie znalazłby go, gdyż schowany jest nadzwyczaj dobrze.
— Spodziewałem się tego. Czy pozwoliłbyś mi jeszcze raz popatrzeć na ten papier?
— Widziałeś go już i przeczytałeś.
— Nie cały.
— Zobaczysz go, ale nie teraz, bo już ciemno się robi. Przyniosę ci jutro rano, gdy będzie jasno.
— Dziękuję ci! I jeszcze jedno: Santer pożąda nietylko mówiącego papieru, lecz i strzelb moich, znakomitych. W czyich rękach są one teraz?
— W moich.
— To przechowaj je dobrze!
— Są doskonale ukryte. Gdyby nawet potrafił w biały dzień wejść do mego namiotu, nie mógłby ich zobaczyć, Owinąłem je w dwa koce i wsunąłem pod moje łoże, żeby nie zaszły wilgocią. Teraz są moje. Ja będę twoim następcą w sławie z posiadania sztućca, Old Shatterhand więc spełni mi jedną prośbę.
— Bardzo chętnie, jeśli będę mógł.
— Przypatrzyłem się dobrze obu strzelbom. Z tej wielkiej rusznicy umiem strzelać, ale ze sztućca nie. Czy pokazałbyś mi przed śmiercią, jak się go nabija i jak się z niego strzela?
— Owszem.
— Dziękuję ci tembardziej, że mógłbyś nie wyjawić mi tej tajemnicy. Jeślibyś mi tego nie powiedział, sztuciec nie przydałby mi się na nic. Za to, że mi to zrobisz, postaram się, żeby ci aż do chwili, kiedy się zaczną twoje męki, niczego nie zabrakło.
Odszedł, nie wiedząc, jaką wzbudził we mnie nadzieję.
Otwarcie mówiąc, spodziewałem się skorzystać z obecności Gatesa, Claya i Summera. Chociaż nawet nie chcieli być moimi przyjaciółmi, to przecież jako biali mieli obowiązek mną się zająć. Gdyby byli okazali gotowość udzielenia mi pomocy, to musiałaby się znaleźć sposobność do odwiązania mnie od drzewa śmierci. Gdybym się pozbył więzów na rękach, nikt byłby nie zdołał mnie zatrzymać. Niestety musiałem te myśl porzucić. Zachowanie się Gatesa dowiodło, że nie mogłem liczyć ani na niego, ani na jego towarzyszy.
Byłem więc zdany na samego siebie, lecz mimoto nie opanowało mną zwątpienie. Jakiś sposób uniknięcia śmierci męczeńskiej musiał się przecież znaleźć. Gdybym choć jedną rękę miał wolną, a w niej nóż! To nie było niemożliwem, nie było nawet trudnem. Dotychczas nie przyszło mi to było na myśl, ale teraz przypomniałem sobie „Ciemny Włos“. Dziewczyna współczuła ze mną widocznie, a wiedziałem bardzo dobrze, ilu białym udało się już takie współczucie wyzyskać dla ucieczki. Choćby się co stało, ja musiałem uciec z niewoli. Nawet gdybym w ostatniej chwili przed przywiązaniem mnie do pala miał się chwycić rozpaczliwego środka.
I gdy ja zaprzątnięty byłem takiemi myślami, przyszedł do mnie Pida i prosił o wyjaśnienie, jak się sztućca używa. Lepszego zbiegu okoliczności nie mogłem sobie wymarzyć. Jeśli mu miałem pokazać, jak się te strzelbę nabija i wogóle, co się z nią robi, to musiał mnie rozwiązać. Jednym chwytem za jego pas po nóż i jednem cięciem po rzemieniu na nogach mogłem się uwolnić od więzów, a nadto trzymałbym w ręku sztuciec z tylu kulami. Było to wprawdzie bardzo śmiałe przedsięwzięcie, ale wystawiałem na niebezpieczeństwo życie, które i tak byłbym utracił.
Byłoby oczywiście lepiej, gdyby się nadarzyła sposobność do ucieczki podstępem, bez narażania się na kule czerwonych. Dotychczas nic takiego nie wpadło mi do głowy. Spodziewałem się, że może później przyjdzie mi jaka myśl, wszak czas nie naglił.
Na noc miałem się zatem położyć! Dokoła drzewa wysterczało z ziemi szesnaście pali, po cztery ze wszystkich czterech stron. Mogło się tam pomieścić czterech jeńców, a z porządku, w jakim pale stały, domyśliłem się, w jaki sposób do nich przywiązywano. Oto gdy się jeniec położył pomiędzy nimi, przywiązywano jego ręce i nogi po jednej do każdego pala. W ten sposób spoczywał jeniec z rozłożonemi rękami i nogami. Oczywiście nie bardzo mógł spać w tem położeniu, ale zato Indyanie byli pewni, że im nawet bez pilnowania nie umknie.
Tymczasem zrobiło się ciemno, a przed namiotami zamigotały ogniska, przy których skwawy przygotowywały wieczerzę. „Ciemny Włos“ przyniosła mi znowu posiłek. Musiała skłonić ojca do tego, że wyprosił dla niej od Tanguy pozwolenie na to. Tym razem nie rozmawialiśmy z sobą, podziękowałem jej tylko, kiedy odeszła. Następnie opuścili mnie dotychczasowi dozorcy, zastąpieni przez dwu innych, którzy niemniej przychylnie wobec mnie się zachowywali. Spytałem ich, kiedy będę musiał się położyć, oni zaś odpowiedzieli, że Pida przyjdzie sam, aby być przytem.
Pierwej jednak zamiast młodego wodza zjawił się pełen godności ktoś inny — „Jedno Pióro“, ojciec mojej żywicielki. Stanął przedemną, przypatrywał mi się przez chwilę, a potem wydał rozkaz dozorcom:
— Niech moi bracia oddalą się, dopóki ich nie zawołam. Chcę pomówić z tą bladą twarzą.
Posłuchali natychmiast, z czego wywnioskowałem, że pewnie zażywał wielkiego szacunku w plemieniu, choć wodzem nie był. Gdy odeszli, usiadł przedemną i znów upłynęła chwila, zanim odezwał się głosem uroczystym:
— Blade twarze mieszkały po tamtej stronie Wielkiej Wody. Jakkolwiek miały tam dość kraju, mimoto przeprawiły się przez wodę, by nam zabrać nasze góry i doliny.
Następnie zamilkł. Słowa jego tworzyły zwykły w przemowach indyańskich wstęp, z którego domyśliłem się, że zamierza coś ważnego mi powiedzieć. Co to być mogło? Jakaś nadzieja zaczęła mi świtać. On oczekiwał odpowiedzi odemnie, lecz ponieważ milczałem, zabrał po chwili znowu głos:
— Czerwoni mężowie przyjęli białych gościnnie, oni zaś zapłacili za to grabieżą i mordem.
I znów nastąpiła przerwa.
— I dziś jeszcze myślą tylko nad tem, żeby nas wyzyskać i wypchać jak najdalej. Ilekroć nie udaje im się dokonać tego podstępem, używają przemocy.
Tu znów przerwał.
— Ilekroć czerwony mąż zobaczy białego, może być pewnym, że ma śmiertelnego wroga przed sobą. Czy są wśród bladych twarzy tacy, którzy by nie byli naszymi nieprzyjaciółmi?
Teraz dopiero zrozumiałem cel tego wstępu. Tu chodziło o mnie samego. Kiedy i teraz jeszcze ociągałem się z odpowiedzią, zapytał wprost:
— Czy Old Shatterhand nie chce mi odpowiedzieć? Czy biali nie postępowali tak z nami?
— „Jedno Pióro“ ma słuszność — przyznałem.
— Czy nie są naszymi nieprzyjaciółmi?
— Są.
— Czy są pośród nich tacy, którzyby nie byli usposobieni tak wrogo, jak inni?
— Są.
— Niechaj Old Shatterhand wymieni choćby jednego!
— Mógłbym ci podać nawet wiele nazwisk, lecz zaniecham tego. Jeśli jednak otworzysz oczy, ujrzysz jednego z nich przed sobą.
— Widzę tylko Old Shatterhanda.
— Jego to mam na myśli.
— Ty więc uważasz siebie za takiego, który nie obchodzi się z nami tak wrogo, jak drudzy?
— Nie.
— Nie? — zapytał przeciągle i w zdumieniu, gdyż to „nie“ popsuło mu rachuby.
— Mój czerwony brat użył słów, nie oznaczających rzeczy właściwie.
— Jakich słów?
— Że nie obchodzę się z wami tak wrogo, jak inni biali. Ja nie jestem wogóle wrogiem czerwonych.
— Czy nie zabiłeś, ani nie skaleczyłeś żadnego?
— Robiłem to tylko wtenczas, kiedy mnie do tego zmusili. Ja nie jestem ani całkiem, ani trochę wrogiem Indyan. Nie jestem ani przyjacielem, ani wrogiem tylko waszym, ale wprost przyjacielem wszystkich czerwonych. Dowiodłem tego nieraz. Gdzie tylko mogłem, niosłem pomoc czerwonym przeciwko białym i broniłem ich przed nadużyciami białych. Jeśli jesteś sprawiedliwy, musisz to przyznać.
— Jestem sprawiedliwy.
— Pomyśl o Winnetou! Byliśmy przyjaciółmi, niejako braćmi dla siebie! Czy Winnetou nie był czerwonym mężem?
— Był nim, choć to nasz wróg.
— On nie był waszym wrogiem, lecz wy zrobiliście zeń swojego wroga. Jak kochał swoich Apaczów, tak samo miłował wszystkich Indyan. Starał się żyć w zgodzie ze wszystkimi, oni jednak woleli rozszarpywać się i tępić wzajemnie. To go smuciło, to go trapiło przez całe życie. Jak on czuł i myślał, taksamo i ja myślałem i czułem. Wszystkie nasze czyny wypływały z miłości i współczucia, które żywiliśmy dla narodu czerwonych.
Mówiłem taksamo powoli i uroczyście, jak on. Gdy umilkłem, spuścił głowę i siedział tak cicho przez kilka minut. Następnie podniósł głowę i zaczął znowu:
— Old Shatterhand powiedział prawdę. „Jedno Pióro“ jest sprawiedliwy i przyznaje słuszność nawet swoim wrogom, jeśli im się to należy. Gdyby wszyscy czerwoni byli tacy jak Winnetou, a biali jak Old Shatterhand, żyłyby czerwone i białe narody obok siebie jak bracia, kochałyby się, dopomagałyby sobie, a na ziemi znalazłoby się dość miejsca dla wszystkich synów i córek. Ale niebezpiecznie jest dawać przykład, za którym nikt nie pójdzie. Winnetou zginął od kuli, a Old Shatterhand idzie na śmierć męczeńską.
Teraz doszła rozmowa do pożądanego przezeń punktu. Postanowiłem nie uprzedzać go i milczałem. Mówił więc dalej:
— Old Shatterhand jest bohaterem i będzie musiał wycierpieć dużo strasznych mąk. Czy zrobi swoim dręczycielom tę przyjemność, żeby go słabym widzieli?
— Nie. Jeśli będę musiał umrzeć, to pójdę na śmierć jako mąż, któremu wznoszą mogiłę chwały.
— Jeśli będziesz musiał umrzeć? Czy śmierć swoją uważasz za wątpliwą?
— Tak.
— Jesteś bardzo otwarty!
— Czy wolisz, żebym cię okłamywał?
— Nie, ale wygłaszanie tej prawdy jest wielką śmiałością z twojej strony.
— Old Shatterhand nie był nigdy tchórzem.
— A więc spodziewasz się, że uciekniesz?
— Tak.
Moja szczerość wprawiła go w jeszcze większe zdumienie niż przedtem.
— Uff, uff! — wybuchnął podnosząc ręce. — Dotąd postępowano z tobą bardzo względnie, teraz trzeba będzie większej surowości!
— Nie boję się surowości: ona mnie nie przeraża. Jestem raczej dumny z tego, że powiedziałem ci prawdę. Tego nie zrobiłby nikt inny.
— Old Shatterhand ma słuszność, tylko on może być tak śmiałym, żeby przyznać rzetelnie, że będzie się starał umknąć. To nietylko śmiałość, lecz nawet zuchwalstwo!
— Nie. Zuchwalec działa albo bez jasnego pojęcia, albo dlatego, że nie ma już nic do stracenia. Moja otwartość jednak ma całkiem słuszny powód i cel osobny.
— Jaki?
— Tego nie mogę ci powiedzieć, ale ty powinieneś się domyśleć.
Nie mogłem mu otwarcie powiedzieć rzeczy następującej: On przybył tu, aby mnie ocalić przez oddanie mi swojej córki za żonę. Gdybym się na to zgodził, nie zabitoby mnie, otrzymałbym wolność razem z młodą żoną, musiałbym jednak zostać Keiowehem. Do tego jednak postanowiłem nie dopuścić. Trzeba było odrzucić radę „Jednego Pióra“, czem nietylko byłbym mu sprawił nadzwyczajną przykrość, lecz także wzbudził pragnienie zemsty. Aby temu zapobiec, powiedziałem otwarcie, że nie uważam śmierci mojej za pewną. Miało to znaczyć: Nie ofiaruj mi swojej córki, gdyż ja się ocalę sam, chociaż nie zostanę mężem Indyanki. Jeśliby to zrozumiał, uniknąłby on przykrości, a ja jego nienawiści i zemsty. On zamyślił się też istotnie, ale niestety nie dorozumiał się rzeczy właściwej i rzekł tonem chytrej wyższości:
— Old Shatterhand chce nas tylko zaniepokoić o siebie, choć wie, że ujść nie może. To poniża jego godność przyznać się, że jest zgubiony. Ale „Jedno Pióro“ nie da się tem wywieść w pole. Ty wiesz dobrze, że jesteś zgubiony.
— Wiem dobrze, że umknę!
— Zamęczą cię tutaj na śmierć!
— Ucieknę!
— Ucieczka jest niemożliwa. Gdybym bowiem uważał ja za możliwą, sam usiadłbym tutaj, by cię pilnować. Nie uciekniesz więc, ale śmierci możesz uniknąć.
— Jak? — zapytałem, skoro niepodobna już było odwieść go od tego.
— Przy mojej pomocy.
— Nie potrzebuję pomocy!
— Jesteś o wiele dumniejszy, aniżeli sądziłem. Któż odrzuca pomoc, gdy chodzi o ocalenie życia!
— Ten, kto jej nie potrzebuje, bo sam się ocalić potrafi.
— Zostań przy swojej dumie, która woli zginąć, aniżeli zrobić dług wdzięczności. Ale ja tego nie żądam i chcę cię widzieć wolnym. Wiesz, że „Ciemny Włos“ była u ciebie?
— Tak.
— To moja córka. Czuje wielką litość nad tobą.
— W takim razie Old Shatterhand jest człowiekiem godnym litości i pożałowania, a nie walecznym wojownikiem. Litość to obelga!
Użyłem naumyślnie tego szorstkiego wyrazu, aby skłonić go do porzucenia zamiaru, lecz i to mi się nie udało. Indyanin zapewnił mnie łagodnie:
— Nie chciałem ciebie obrazić. Zanim cię jeszcze córka moja widziała, dużo słyszała o tobie. Ona wie, że Old Shatterhand jest największym białym wojownikiem i chciałaby go ocalić.
— To dowód, że „Ciemny Włos“ ma dobre serce, ale żeby mnie mogła ocalić, to niepodobieństwo.
— To nawet łatwe.
— Jesteś w błędzie.
— Nie. Ty znasz wszystkie zwyczaje czerwonych ludzi, lecz ten ci jest widocznie obcy. Zgodzisz się nań, gdyż oświadczyłeś „Ciemnemu Włosowi“, że ci się podoba.
— To znów omyłka. Jej tego nie powiedziałem.
— Ależ ona mi się do tego przyznała. Moja córka jeszcze nigdy nie powiedziała nieprawdy.
— W takim razie zaszła tu zamiana osób. Twoja córka przyniosła mi jeść. Potem zapytał jeden z dozorców, czy ona mi się podoba, a ja to potwierdziłem.
— To zupełnie wszystko jedno; ona ci się podobała. Czy wiesz, że kto córkę szczepu pojmie za żonę, może być doń przyjętym?
— Wiem.
— Chociażby był przedtem wrogiem lub jeńcem?
— I o tem mi wiadomo.
— I że potem odpuszcza mu się jego winę i darowuje się życie?
— Wiem również o tem.
— Uff! Wobec tego zrozumiesz mnie.
— Tak, rozumiem cię.
— Moja córka podoba się tobie, a ty jej. Czy chcesz ją pojąć za skwaw?
— Nie.
Nastąpiła głęboka cisza. Tego się czerwony nie spodziewał. Ja byłem kandydatem na śmierć, a ona jedną z najgodniejszych pożądania dziewcząt, córką najbardziej poważanego wojownika, a ja mimoto ją odrzucałem. Czy mogło się coś takiego zdarzyć?
Wreszcie „Jedno Pióro“ zapytał, lecz całkiem krótko:
— Dlaczego nie?
Czy miałem mu wyjawić właściwe powody i oświadczyć bez ogródek, że wykształcony Europejczyk może zniszczyć całe swoje życie, żeniąc się z czerwonoskórą dziewczyną, że takiemu mężczyźnie małżeństwo nie może dać tego, co dać powinno i musi, że Old Shatterhand nie należy do hultajów, biorących sobie czerwoną skwaw, by ją potem porzucić, i mających często w każdem plemieniu inną żonę. Tego wszystkiego nie mogłem mu powiedzieć, bo byłby tego nie zrozumiał. Musiałem znaleźć jakiś zrozumiały dlań powód i odrzekłem:
— Mój czerwony brat twierdzi, że uważa Old Shatterhanda za wielkiego wojownika. Ale to nie jest widocznie prawda.
— To prawda!
— A jednak chcesz, żebym życie przyjął z ręki kobiety. Czy ty mógłbyś to uczynić?
— Uff! — zawołał i zamilkł. Ten powód był dla niego zrozumialszy, przynajmniej w pewnej mierze. Po chwili spytał:
— Czy chciałbyś być moim przyjacielem?
— Bardzo chętnie.
— A co sądzisz o „Ciemnym Włosie“, mojej najmłodszej córce?
— Jest to najmilszy i najlepszy kwiat wśród cór Keiowehów.
— Czy jest godna męża?
— Każdy wojownik, któremu pozwolisz za skwaw ją pojąć, powinien być dumnym z tego.
— Nie odrzucasz jej zatem z pogardy dla mnie, lub dla niej?
— Daleki jestem od tego, ale Old Shatterhand musi sam bronić swojego życia i walczyć o nie, nie może zaś przyjąć go z ręki kobiety.
— Uff, uff! — potwierdził.
— Czy Old Shatterhand ma uczynić coś, na co uśmiechałby się każdy, opowiadający to przy obozowem ognisku?
— Nie.
— Czy mają mówić potem o Old Shatterhandzie: Uciekł przed śmiercią w objęcia młodej i ładnej kobiety?
— Nie.
— Czy nie mam obowiązku stać na straży przy mojej czci i sławie, nawet gdybym przez to miał życie utracić?
— Jesteś do tego zobowiązany.
— Teraz więc pojmiesz, dlaczego powiedziałem: nie. Dziękuję tobie i twej pięknej córce za życzliwość. Pragnę podziękować wam jeszcze inaczej, aniżeli tylko słowami.
— Uff, uff, uff! Old Shatterhand jest prawdziwie niezwykłym mężem. Szkoda, że musi umrzeć. Przedstawiłem mu jedyny środek ocalenia, widzę jednak, że, jako dzielny wojownik, przyjąć tego nie może. Gdy powiem to mojej córce, nie będzie się także gniewała.
— Tak, powiedz jej to! Żałowałbym bardzo, gdyby sądziła, że nie biorę jej za skwaw z powodu niej.
— Będzie cię jeszcze bardziej kochała i czciła niż przedtem, a gdy będziesz na mękach, a wszyscy inni będą się temu przypatrywali, ona będzie siedziała w najgłębszym i najciemniejszym kącie namiotu i zasłoni sobie oblicze. Howgh!
Po tych słowach podniósł się „Jedno Pióro“ i odszedł, nie mówiąc już, że chciałby siedzieć przy mnie na straży. Po jego odejściu zajęli dozorcy znów swoje miejsca.
Dzięki Bogu wyszedłem z tego zwycięsko. Była to rafa, na której rozbić się mogła cała moja nadzieja ocalenia. Gdybym był bowiem zrobił sobie z niego nieprzyjaciela i wywołał w nim żądzę zemsty, czujność jego byłaby dla mnie gorszą od wszystkiego innego.
Wkrótce potem nadszedł Pida i polecił mi położyć się na noc. Z szeroko rozłożonemi rękoma i nogami przywiązano mnie do pali, a zamiast poduszki dano mi zwinięty koc pod głowę.
Zaledwie Pida się oddalił, odwiedził mnie nowy gość, którym ucieszyłem się nadzwyczaj. Był to mój szpak, który pasł się w pobliżu, nie przyłączając się do innych koni. Oparskawszy mnie pieszczotliwie, położył się obok mnie, czemu dozorcy nie przeszkodzili, gdyż koń nie mógł mnie odwiązać i uprowadzić.
Wierność konia była dla mnie teraz bardzo ważną. Gdyby mi się ucieczka udała, nie potrzebowałem się troszczyć o innego konia, zadowolnić się gorszym i tracić czas na niebezpieczne poszukiwania.
Stało się, jak przypuszczałem: nie mogłem spać. Rozciągnięte nogi i ręce zaczęły mnie boleć i ścierpły. Budziłem się co chwila. Kiedy nastał dzień i znowu przywiązano mnie do drzewa, zdawało mi się, że jestem zbawiony.
Gdyby tak było jeszcze przez kilka nocy, musiałbym był pomimo dobrego odżywiania podupaść na siłach. Ale nic powiedzieć nie mogłem, gdyż Old Shatterhand byłby ściągnął na siebie wstyd i pogardę, gdyby się był uskarżał na bezsenność.
Byłem ciekawy, kto mi przyniesie śniadanie. Czy „Ciemny Włos“? Chyba nie, gdyż odprawiłem z niczem jej ojca. A jednak przyszła. Nie powiedziała ani słowa, ale z jej oczu wyczytałem, że nie gniewała się na mnie. Była raczej smutna.
Gdy odwiedził mnie Pida, oznajmił mi w rozmowie, że wyjeżdża z oddziałem robotników na polowanie i dopiero po południu powróci. Istotnie wkrótce ujrzałem ich, pędzących na preryę.
W kilka godzin potem zobaczyłem Santera pomiędzy drzewami. Szedł ze strzelbą na ramieniu i prowadził osiodłanego konia. Zatrzymaszy się przedemną, rzekł:
— Ja także ruszam na polowanie i uważam za swój obowiązek donieść wam o tem. Prawdopodobnie spotkam się tam z Pidą, który dla was jest tak przychylny, a mnie nie znosi.
Czekał widocznie na odpowiedź, lecz ja udałem, że ani go nie widziałem, ani nie słyszałem.
— Czy ogłuchliście, he?
Ja dalej milczałem.
— Żałuję tego bardzo i to nie tylko ze względu na was, lecz także ze względu na siebie.
Pogłaskał mnie po ramieniu z pieszczotliwem szyderstwem.
— Precz, łotrze! — huknąłem nań.
— O, mówić umiecie, lecz słuchać nie. Szkoda, ogromna szkoda! Chciałem was o niejedno zapytać.
Spojrzał mi w twarz bezczelnie. W jego obliczu przebijał się przytem jakiś szczególny, dyabelsko tryumfujący wyraz. Było pewnem, że nosił się z jakimś niecnym zamiarem.
— Chciałem was o coś zapytać — powtórzył. — Toby was zajęło, gdybyście usłyszeli, mr. Shatterhand.
Patrzył na mnie z wyczekiwaniem, czy odpowiem. Gdy to nie nastąpiło, roześmiał się:
— Hahahaha! Co to za obraz! Słynny Old Shatterhand pod drzewem śmierci, a łotr Santer wolny człowiek. Ale przyjdzie jeszcze coś lepszego, jeszcze o wiele lepszego, sir! Czy nie znacie przypadkiem lasu, czegoś w rodzaju jodłowego lasu, albo Indelcze-czil?
To słowo mnie zastanowiło. Było ono w testamencie Winnetou. Czułem, że chciałem Santera przebić oczyma.
— Ach! Patrzy na mnie, jakby w głowie zamiast oczu miał szable! — roześmiał się. — Tak, tak, podobno takie lasy istnieją!
— Skąd się o tem dowiedziałeś, łotrze? — spytałem.
— Stamtąd, skąd wiem także o Tse-szoch. Znasz to może?
— Do stu piorunów! Ja... ja...
— Zaczekajno, zaczekaj! — przerwał mi. — Co to za szczególna rzecz — Deklil-to, czy jak się to nazywa. Chciałbym...
— Łotrze! — wrzasnąłem. Nie, ryknąłem. — Papiery, które dałem...
— Tak, ja mam je! — wtrącił z szyderczym tryumfem.
— Okradłeś Pidę?
— Okradłem? Niedorzeczność, głupota! Zabrałem tylko to, co było moje. Czy to jest kradzież? Mam papiery, mam, z całem opakowaniem.
Przy tych słowach uderzył się w piersi w okolicy kieszeni.
— Trzymajcie go, pochwyćcie go! — krzyknąłem do dozorców.
— Mnie? — zaśmiał się, dosiadając czemprędzej konia. — Spróbujcie tylko!
— Nie puszczajcie go! — ryczałem. — On okradł Pidę, on nie powinien umknąć, on...
Dalsze słowa uwięzły mi w gardle wskutek wysiłku, jaki uczyniłem, aby się od drzewa oderwać. Santer odjechał tymczasem w cwale, a dozorcy zerwali się wprawdzie, ale nie zrobili nic; wytrzeszczyli tylko bezmyślnie oczy. Testament Winnetou! Ukradziono ostatnią wolę mego brata Winnetou! Tam przez wolną preryę pędził już złodziej i nikt nie myślał go ścigać.
Nie posiadałem się z wściekłości. Ze wszystkich sił naciągnąłem rzemień, trzymający ręce moje przy drzewie. Nie pomyślałem nad tem, że prawie nie można go było przerwać, że gdyby się nawet przerwał, nie mógłbym był pobiec. Nie czułem także bolu, jaki musiało spowodować wcięcie się rzemienia w ręce. Naprężałem go i krzyczałem. Wtem padłem twarzą na ziemię: rzemień się przerwał.
— Uff, uff! — zawołali dozorcy. — Oderwał się, oderwał się!
Przystąpili do mnie, by mię zatrzymać.
— Puście mnie, puście! — ryczałem. — Ja przecież nie uciekam, chcę tylko doścignąć Santera i schwytać. On okradł wodza waszego, Pidę!
Krzyki moje pobudziły oczywiście do ruchu całą wieś. Wszystko śpieszyło, by mnie zatrzymać. Było to stosunkowo łatwo, gdyż nogi miałem jeszcze do drzewa przywiązane, a sto rąk wyciągnęło się ku mnie. Nie obeszło się jednak bez ciosów i pchnięć po mojej, a szram i sińców po ich stronie, zanim nie przywiązano mnie znowu do drzewa.
Czerwonoskórzy nacierali sobie miejsca, w które ich dosięgnąłem, nie wyglądali jednak na zbyt rozgniewanych i wyrażali tylko swoje zdumienie nadzwyczajne z tego powodu, że przerwałem rzemień.
— Uff, uff, uff!.. oderwał się... Bawół nie przerwałby tego... Nikt by nie uwierzył!
Takie i podobne okrzyki podziwu zabrzmiały dokoła i teraz dopiero poczułem ból w rękach, z których krew ciekła. Rzemień, zanim się przerwał, poprzecinał mi mięśnie prawie do kości.
— Czego tutaj stoicie i gapicie się na mnie! — krzyknąłem do nich. — Czy nie zrozumieliście, co powiedziałem? Santer okradł Pidę! Prędzej na koń i sprowadźcie go napowrót!
Ale nikt mnie nie posłuchał. Nareszcie nadszedł ktoś rozumniejszy, a mianowicie „Jedno Pióro“. Rozepchnął innych, przystąpił do mnie i zapytał, co się stało. Jemu tedy opowiedziałem całą rzecz.
— A więc papier mówiący należał do Pidy? — pytał aż do znudzenia.
— Naturalnie, naturalnie! Wszak siedziałeś przy tem, kiedy mu go przyznano!
— Ty wiesz dobrze, że Santer uciekł z nim i nie powrócił?
— Tak, tak!
— Wobec tego musimy spytać Tanguę, co należy zrobić, gdyż on jest wodzem.
— A pytajcie go sobie, pytajcie! Ale nie ociągajcie się, śpieszcie, śpieszcie!
On jednak wahał się jeszcze, przypatrywał się rozerwanemu przezemnie rzemieniowi, podniósł go z ziemi, potrząsnął głową i zapytał stojącego najbliżej czerwonego:
— Czy to jest rzemień, który on rozerwał?
— Tak.
— Uff, uff! On jest rzeczywiście Shatterhand. I ten człowiek musi umrzeć. Czemu nie jest czerwonym wojownikiem, Keiowehem, lecz bladą twarzą!
Teraz dopiero się oddalił, zabierając rzemień z sobą. Inni z wyjątkiem moich dozorców poszli za nim.
Czekałem z napięciem i niepokojem, kiedy zacznie się pościg za złodziejem. Lecz ani śladu z tego rodzaju przygotowań nie zauważyłem. Niebawem potoczyło się spokojne życie wiejskie dalej swoim torem. To mogło mnie doprowadzić do szaleństwa. Poprosiłem dozorców, żeby się dowiedzieli, lecz im niewolno było odejść. Zawołali innego Indyanina, który przyniósł wiadomość, że Tangua nie kazał Santera ścigać, że na mówiących papierach nikomu nie zależy, bo Pida nie umie czytać. Można sobie wyobrazić moje wzburzenie i rozdrażnienie, wprost wściekłość. Zgrzytałem zębami tak, że dozorcy z niepokojem na mnie patrzyli i byłbym się znowu może wyrwał pomimo cierpień, jakie mi to sprawiało. Jęczałem niemal ze złości. Ale czy przydało się to na co? Na nic, zupełnie na nic! Musiałem się poddać konieczności. Pogodziłem się z tem w końcu i starałem się zachować spokój, jeśli nie wewnętrznie, to przynajmniej zewnętrznie. Postanowiłem jednak bezwarunkowo skorzystać z pierwszej sposobności do ucieczki, chociażby nie wiem jakie nastręczała trudności.
Tak upłynęły ze trzy godziny, kiedy usłyszałem głośny okrzyk kobiety. Widziałem przedtem, lecz na to nie zważałem, że „Ciemny Włos“ wyszła była ze swojego namiotu i oddaliła się. Teraz nadbiegła pośpiesznie, krzycząc donośnie, zniknęła w namiocie i ukazała się potem z ojcem, który, wołając głośno, gdzieś z nią popędził. Wszyscy, którzy blizko nich się znajdowali, pośpieszyli za nimi. Z tego wywnioskowałem, że stało się coś ważnego. Może odnosiło się to do kradzieży papierów?
Niebawem przybiegł „Jedno Pióro“ wprost do miejsca, gdzie stałem pod drzewem i zawołał do mnie zdaleka:
— Old Shatterhand wszystko umie. Czy jest także lekarzem?
— Tak — odrzekłem w nadziei, że zaprowadzą mnie do chorego i bądą musieli rozwiązać.
— Umiesz więc leczyć chorych?
— Tak.
— Ale zmarłych nie wskrzeszasz?
— Czy umarł kto?
— Moja córka.
— Twoja córka? „Ciemny Włos“? — spytałem przerażony.
— Nie, jej siostra, skwaw młodego wodza Pidy. Leżała skrępowana na ziemi bez ruchu. Nasz lekarz zbadał ją i powiedział, że umarła, zabita przez Santera, który ukradł mówiący papier. Czy Old Shatterhand pójdzie wrócić jej życie?
— Zaprowadźcie mnie do niej!
Odwiązano mnie od drzewa, a po skrępowaniu rąk nanowo i uwolnieniu nóg poprowadzono przez wieś do namiotu Pidy. Bardzo mi było na rękę, że mogłem teraz poznać jego położenie, gdyż, jak wiadomo, znajdowały się tam moje strzelby. Miejsce przed namiotem roiło się od czerwonych mężczyzn, kobiet i dzieci, które z uszanowaniem rozstąpiły się, zostawiając wolne przejście dla mnie.
Wszedłem z „Jednem Piórem“ do namiotu, gdzie obok leżącej na ziemi rzekomo zmarłej siedziała „Ciemny Włos“ i jakiś brzydki stary mężczyzna. Był to guślarz. Ujrzawszy mnie, wstali oboje. Jednym rzutem oka objąłem całe wnętrze namiotu. Na lewo zauważyłem moje siodło razem z derką, a na jednej z bocznych tyk zawieszone nóż i rewolwery. Przedmioty te znajdowały się teraz tutaj, ponieważ gospodarz namiotu miał zostać także ich właścicielem. Łatwo sobie wyobrazić, jak się tem ucieszyłem.
— Niechaj Old Shatterhand przypatrzy się umarłej, czy będzie ją mógł ożywić! — poprosił mię „Jedno Pióro“.
Ukląkłszy przy niej, zacząłem badać związanemi rękoma. Dopiero po dłuższym czasie poznałem, że krew jej jeszcze krążyła. Ojciec i siostra utkwili we mnie oczy z niepokojem.
— Ona nie żyje i nikt jej nie wskrzesi — oświadczył guślarz.
— Old Shatterhand to potrafi — stwierdziłem ja.
— Potrafisz to? Rzeczywiście? — pytał „Jedno Pióro“ skwapliwie i radośnie.
— Zbudź ją, zbudź ją! — błagała „Ciemny Włos“, kładąc obie ręce na mojem ramieniu.
— Tak, potrafię i uczynię to — rzekłem. — Jeśli jednak życie jej ma wrócić, nie śmie oprócz mnie nikt być przy zmarłej.
— Musimy więc wyjść? — zapytał ojciec.
— Tak.
— Uff! Czy ty wiesz, czego żądasz?
— Czego? — spytałem, choć wiedziałem o tem dobrze.
— Tu jest broń twoja. Gdybyś ją dostał, byłbyś wolny. Czy przyrzekasz, że jej nie dotkniesz?
Łatwo sobie pomyśleć, jak ciężko przyszło mi na to odpowiedzieć. Nożem mogłem rozciąć więzy. Mając zaś sztuciec i rewolwery, chciałbym był zobaczyć śmiałka, któryby się porwał na mnie! Ale nie! Byłaby przytem rozwinęła się walka, czego należało unikać. Oprócz tego wstrętnem mi się wydało korzystanie z omdlenia kobiety w takim celu. Na skórze, która służyła do robót kobiecych, ujrzałem rozmaite rzemieślnicze narzędzia, igły, świdry itp., a obok tego dwa czy trzy małe noże, jakich Indyanki używają do rozcinania silnych żylastych szwów. Te małe, cienkie klingi bywają nieraz bardzo ostre. Przy pomocy takiego noża mogłem się uwolnić, dlatego odpowiedziałem śmiało:
— Przyrzekam. Jeśli chcecie upewnić się co do tego, możecie zabrać stąd broń moją.
— To niepotrzebne. Wiemy, że Old Shatterhand przyrzeczenia dotrzyma. Ale to jeszcze nie wystarczy.
— Czegóż jeszcze żądacie?
— Ponieważ jesteś odwiązany od drzewa, to mógłbyś także bez broni spróbować ucieczki. Czy przyrzekasz mi, że teraz tego nie zrobisz?
— Tak!
— I że potem wrócisz do drzewa i pozwolisz się tam przywiązać?
— Daję ci na to moje słowo!
— To wyjdźcie! Old Shatterhand nie jest kłamcą, jak Santer, jemu możemy zaufać.
Skoro tylko wyszli z namiotu i ja sam z chorą zostałem, schowałem jeden z noży do spiętego rękawa od koszuli, a potem dopiero zająłem się znowu chorą.
Mąż jej był na polowaniu, z czego Santer skorzystał. Od tej chwili upłynęło tyle czasu, a ona leżała ciągle bez przytomności. Mogło to być nietylko omdlenie, wywołane przestrachem, lecz także ogłuszenie. Dotknąwszy jej głowy, poczułem, że szczyt czaszki był silnie opuchnięty. Gdy pocisnąłem to miejsce, westchnęła kobieta boleśnie. Nacisnąłem po raz drugi i trzeci, dopóki nie otworzyła oczu i nie popatrzyła na mnie. Wzrok jej był z początku bezmyślny, potem jednak wyszeptała moje nazwisko „Old Shatterhand“.
— Czy znasz mnie? — zapytałem.
— Tak.
— Opamiętaj się! Nie zemdlej nanowo, bo umarłabyś! Co się stało z tobą?
Groźba śmierci poskutkowała, bo Indyanka usiadła prosto przy mojej pomocy, położyła ręce na bolącej głowie i rzekła:
— Byłam sama, gdy on wszedł i zażądał worka z lekami. Gdy mu odmówiłam, uderzył mnie.
— Gdzie był ten worek? Czy go już niema?
Spojrzała w górę ku jednej z tyk i zawołała stłumionym ze strachu głosem:
— Uff! Niema go, on go zabrał! Uderzona padłam i nic więcej nie pamiętam.
Teraz dopiero przyszły mi na myśl słowa Pidy, że schował papiery bardzo starannie w woreczku, zawierającym lek, a dzisiaj Santer chełpił się przed odjazdem, że ma je z całem opakowaniem. Zabrał więc papiery, a zarazem ukradł wodzowi talizman, czyli wyrządził mu szkodę, niemal niepowetowaną. Pida musiał natychmiast puścić się w pogoń za złodziejem, by wszystko odzyskać.
— Czy jesteś już dość silna, aby nie zemdleć, czy może znowu upadniesz? — zapytałem.
— Utrzymam się — oświadczyła. — Ty powróciłeś mi życie. Dziękuję ci!
Teraz odchyliłem zasłonę w drzwiach namiotu. Ojciec i siostra stali bliżej, a dalej reszta mieszkańców wsi.
— Wejdźcie! — wezwałem oboje. — Zmarła znowu ożyła.
Jaką radość wywołały moje słowa, tego chyba mówić nie trzeba. Ojciec i córka, a wraz z nimi wszyscy Keiowehowie, byli pewni, że dokonałem cudu, ja zaś nie miałem powodu pozbawiać ich tego przekonania. Zarządziłem okłady na głowę i pokazałem, jak się je robi.
Równie wielką, jak ta radość, była także wściekłość z powodu zniknięcia worka z gusłami. Musiano oczywiście donieść o tem Tangui, który wyprawił zaraz oddział wojowników w pogoń za złodziejem, a równocześnie kilku posłańców, by odszukali Pidę. „Jedno Pióro“ zaprowadził mnie napowrót do drzewa śmierci i tam przywiązał. Przy tem nie skąpił mi pochwał i rozpływał się z wdzięczności, oczywiście na sposób indyański.
— Sprawimy ci jeszcze większe męki na palu, aniżeli to pierwotnie postanowiono — zapewniał. — Nikt jeszcze dotychczas tak nie cierpiał jak ty, ażebyś w wiecznych ostępach myśliwskich był największym i najwyższym z bladych twarzy, którym będzie wolno tam wejść.
— Dziękuję! — pomyślałem sobie w duchu, a głośno powiedziałem:
— Gdybyście byli puścili się w pogoń za Santerem zaraz, jak tego żądałem, byłby już w waszych rękach, a teraz ujdzie wam prawdopodobnie.
— Pochwycimy go! Ślad jego będzie można wyraźnie odczytać.
— Tak, gdybym ja go mógł ścigać!
— Wszak możesz.
— Ja? Przecież jestem w niewoli i skrępowany!
— Pozwolimy ci pojechać z Pidą, jeśli zobowiążesz się z nim powrócić, aby się dać zamęczyć. Czy to uczynisz?
— Nie. Skoro już mam umrzeć, to wolę jak najprędzej. Nie mogę się już tego doczekać.
— Tak, ty jesteś bohater. Wiedziałem to już dawniej, teraz znowu to słyszę, gdyż tylko bohater zdolny jest wyrzec takie słowa. Wszyscy żałujemy, że nie jesteś Keiowehem!
Odszedł, ja zaś byłem na tyle względny, że nie powiedziałem mu, iż jego żal nie znajduje w mojem sercu oddźwięku. Żywiłem nawet zamiar opuścić wszystkich, którzy mnie podziwiali, następnej nocy i to nie pożegnawszy się z nimi.
Pidę rychło znaleziono. Wpadł on do wsi na spienionym koniu, udał się oczywiście najpierw do namiotu, potem do ojca, a w końcu przyszedł do mnie. Wyglądał na zewnątrz spokojnie, lecz zadawał sobie wiele trudu, aby zapanować nad rozdrażnieniem.
— Old Shatterhand ocalił od śmierci moją skwaw, którą ja miłuję i ożywił ją nanowo — rzekł. — Dziękuję mu! Wiesz o wszystkiem, co się stało?
— Tak. Jak się ma skwaw?
— Głowa ją boli, lecz woda zmniejsza cierpienia. Wkrótce będzie już zdrowa. Ale dusza moja jest chora i nie wyleczy się dopóty, dopóki nie odzyskam mojego leku.
— Czemu nie zważaliście na moją przestrogę?
— Old Shatterhand ma zawsze słuszność. Gdyby nasi wojownicy byli go usłuchali przynajmniej dzisiaj i puścili się w pogoń za złodziejem, byłby on już tu z powrotem.
— Czy Pida będzie go ścigał?
— Tak. Śpieszę właśnie i przyszedłem do ciebie tylko, by się pożegnać. Śmierć twoja znów się odwlecze, chociaż ty pragniesz raczej jak najrychlej umrzeć, jak twierdzi „Jedno Pióro“. Musisz jednak zaczekać, dopóki ja nie wrócę.
— Zaczekam chętnie!
Powiedziałem to całkiem szczerze, on jednak zrozumiał to ze swojego stanowiska i starał się mnie pocieszyć:
— Przykro jest mieć tak długo śmierć przed oczyma. Dlatego rozkazałem, żeby ci ten czas o ile możności uprzyjemniano. Jeszcze lżej jednak upłynąłby ci ten czas, gdybyś to uczynił, o co cię teraz chcę poprosić.
— O co ci chodzi?
— Czy pojechałbyś ze mną?
— Owszem.
— Uff! To dobrze, gdyż w takim razie napewno schwytamy złodzieja! Odwiążę cię natychmiast i oddam ci broń twoją.
— Stój! Ja stawiam jeden warunek.
— Słucham.
— Że pojadę jako wolny.
— Uff! To niemożliwe.
— Wobec tego zostaję.
— Będziesz wolny, dopóki nie powrócimy, ale potem będziesz znów naszym jeńcem. Żądamy od ciebie tylko tego, żebyś nam nie umknął po drodze.
— Zabieracie więc mnie z sobą dlatego, że żaden trop nie ujdzie mojej uwagi? Dziękuję! Zostaję tutaj! Old Shatterhand nie jest psem do tropienia!
— Czy nie namyślisz się inaczej?
— Nie.
— Zważ dobrze, że w takim razie może nie pochwycimy złodzieja mojego leku.
— Mnie on nie ujdzie, jeśli zechcę go mieć. Niechaj każdy odbiera sobie sam, co mu skradziono.
Nie zrozumiawszy mnie, potrząsnął Pida głową z rozczarowaniem.
— Byłbym cię chętnie wziął z sobą — rzekł — aby ci podziękować za to, że przywróciłeś do życia moją żonę. Nie jestem winien temu, że się na to nie zgadzasz.
— Jeśli mi chcesz podziękować naprawdę, to spełnij jedno moje życzenie.
— Jakie?
— Dziwnie mię niepokoi myśl o tych trzech bladych twarzach, które przyjechały z Santerem. Gdzie znajdują się teraz?
— W swoim namiocie.
— Wolni?
— Nie, skrępowani, gdyż byli przyjaciółmi złodzieja mego leku.
— Oni są niewinni.
— Oni tak twierdzą, lecz Santer jest teraz naszym wrogiem, a przyjaciele moich wrogów są moimi wrogami. Zostaną przywiązani do drzewa śmierci i umrą razem z tobą.
— A ja cię zapewniam, że oni nie wiedzieli nic o czynie Santera!
— To nas nic nie obchodzi! Powinni byli ciebie usłuchać! Wiem, że ich ostrzegałeś.
— Niechaj młody, szlachetny i dzielny wódz Keiowehów posłucha, co mu powiem. Mam umrzeć śmiercią męczeńską. O siebie nie prosiłem, ale proszę o nich.
— Uff! Jak brzmi twoja prośba?
— Wróć im wolność!
— Mam ich wypuścić z końmi i z bronią? Czyż mógłbym to uczynić?
— Puść ich ze względu na swoją skwaw, którą miłujesz, jak mi powiedziałeś.
Odwrócił się odemnie. W jego duszy odbywała się walka. Potem zwrócił się znów do mnie i oświadczył:
— Old Shatterhand nie jest jako inne blade twarze, jako inni ludzie. Niepodobna go pojąć i zrozumieć! Gdyby był prosił za sobą, byłbym mu może dał sposobność do uniknięcia śmierci. Bylibyśmy mu pozwolili walczyć o życie z naszymi najdzielniejszymi i najsilniejszymi wojownikami. On jednak nie chce w darze niczego i wstawia się za innymi.
— Ja powtarzam prośbę!
— Zgoda, lecz także pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Tobie samemu nie darujemy teraz nic, jednem słowem nic! Za ocalenie mojej żony nie masz prawa żądać wdzięczności. Rachunki nasze wyrównane.
— Dobrze! Zupełnie wyrównane.
— Puszczę ich teraz na wolność, ale niech się przynajmniej zawstydzą. Za to, że ci nie wierzyli i nie słuchali ciebie, niech ci teraz przyjdą podziękować. Howgh!
Potem udał się do namiotu ojca, który musiał wiedzieć, co syn mi obiecał. Wkrótce wyszedł i zniknął między drzewami. Wnet wyjechali za nim stamtąd trzej biali na koniach. On posłał ich do mnie, lecz sam nie przyszedł.
Gates, Clay i Summer wyglądali jak skazańcy.
— Mr. Shatterhand — rzekł pierwszy, gdy przedemną stanęli — słyszeliśmy, co się stało. Czy to coś strasznego, gdy się zgubi stary worek z lekami?
— To wasze pytanie utwierdza mię w dotychczasowem przekonaniu, że nic nie wiecie o Dzikim Zachodzie. Zgubić lek, to największe nieszczęście, jakie się może zdarzyć indyańskiemu wojownikowi. O tem powinniście wiedzieć!
— Well! Dlatego to Pida był tak zawzięty, że aż nas skrępować kazał! No, teraz będzie źle z Santerem, jeśli go złapią!
— Zasłużył sobie na to! Czy wierzycie już teraz, że chciał was podejść?
— Nas? Czy nas może obchodzić lek, z którym on umknął?
— Nawet bardzo! W worku z gusłami znajdują się papiery, których tak pragnął Santer.
— O ileż te papiery były dla nas ważne?
— Zawierają dokładny opis miejsca, gdzie są schowane nuggety.
— A do wszystkich dyabłów! Prawda to?
— Najpewniejsza!
— A może się mylicie?
— Nie. Ja czytałem te papiery.
— To znacie także to miejsce?
— Oczywiście.
To wymieńcie nam to miejsce, mr. Shatterhand, wymieńcie! My pojedziemy za tym złodziejem i zabierzemy mu złoto z przed nosa.
— Wy tego nie potraficie, a zresztą, nie wierzyliście mnie dotychczas, to i nadal nie wierzcie. Santer zamówił was tylko jako psy do wytropienia złota, potem byłby was powystrzelał. Teraz może się bez was obejść i nie potrzebuje zmuszać was do milczenia, wiedząc, że czerwoni będą was uważali za jego towarzyszy i tak z wami postąpią, jak właśnie postąpili.
— Do stu piorunów! My właściwie wam tylko zawdzięczamy nasze życie! Tak mówił Pida.
— Tak też jest. Przeznaczone wam było umrzeć ze mną na palu.
— I wyście nas wyprosili? A siebie nie? Cóż będzie z wami?
— Zamęczą mnie i nic więcej.
— Na śmierć?
— Yes.
— Żal nam was, bardzo żal, sir! Czy nie dałoby się dopomóc wam w jaki sposób?
— Dziękuję, mr. Gates! Mnie już żadna pomoc nie wybawi. Jedźcie śmiało, a gdy się dostaniecie do ludzi, powiedzcie, że Old Shatterhand już nie żyje, lecz zginął śmiercią męczeńską u Keiowehów.
— Smutna to wieść, dyabelnie smutna! Wolałbym coś lepszego o was donieść.
— Byłoby to nastąpiło gdybyście nie byli mnie okłamali w Mugworthills. Gdybyście byli szczerzy, byliby mnie Keiowehowie pewnie nie schwytali. Wy jesteście winni mej śmierci, która będzie okrutna i straszna. Czynię wam ten zarzut i życzę, żeby on was zawsze ze snu budził. A teraz zabierajcie się!
Z zakłopotania nie wiedział co odpowiedzieć. Clay i Summer, którzy wogóle nie odezwali się ani słowem, tembardziej nie wiedzieli i woleli odejść. Nie podziękował mi właściwie żaden z nich, ale za to oglądnęli się raz jeszcze ze smutkiem, gdy już przejechali pewną przestrzeń.
Jeszcze oni nie zniknęli byli na widnokręgu, kiedy opuścił wieś Pida, ale nie popatrzył nawet na mnie, gdyż rachunki między nami były załatwione. On spodziewał się zastać mnie tu jeszcze po swoim powrocie przywiązanego do drzewa, ja zaś byłem pewien, że zobaczę się z nim, jeśli będzie szedł śladem Santera gdzieś nad Rio Pecos, albo dalej w Sierra Rita. Przyszłość miała pokazać, który z nas nie zawiedzie się w swoich rachubach.
Gdy „Ciemny Włos“ przyniosła mi w południe jedzenie, zapytałem ją o zdrowie siostry. Odpowiedziała mi, że ból już prawie całkiem ustąpił. Poczciwa dziewczyna przyniosła tyle mięsa, że nie mogłem zjeść wszystkiego, a zanim odeszła, popatrzyła na mnie z żalem wilgotnemi oczyma. Widać było, że miała coś na sercu, lecz obawiała się przyznać do tego bez mojego wezwania, To też ją zachęciłem:
— Moja młoda siostra chce mię o czemś uwiadomić. Pragnę wiedzieć, co to takiego.
— Old Shatterhand postąpił niesłusznie — rzekła z widocznem i dosłyszalnem wahaniem.
— O ile?
— Że nie pojechał z Pidą.
— Nie miałem żadnego powodu do tego.
— Powód byłby, nawet wielki i ważny. Wielki to zaszczyt umrzeć na palu bez skargi, lecz „Ciemny Włos“ sądzi, że lepiej jest żyć zaszczytnie.
— Tak, lecz ja miałem powrócić do niewoli i tutaj umrzeć.
— Pida musiał tego żądać, ale byłoby się stało inaczej. Old Shatterhand byłby może Pidzie pozwolił zostać jego przyjacielem i bratem i wypalić z nim fajką pokoju.
— Tak, a przyjaciela i brata, z którym paliło się kalumet, nie zabija się na palu. Czy o tem myślisz?
— Tak.
— Masz słuszność, lecz ja także mam słuszność. Czy chciałabyś, żebym został przy życiu?
— Tak — przyznała szczerze. — Wszak wróciłeś życie mej siostrze!
— Nie troszcz się o mnie zbytnio! Old Shatterhand zawsze wie dobrze, co czyni.
Popatrzyła przed siebie w zadumie, rzuciła skryte spojrzenie na dozorców i zrobiła ręką ruch zniecierpliwienia. Ja zrozumiałem, że chciała ze mną mówić o ucieczce, a nie wolno jej było. Kiedy potem znów do mnie podniosła oczy, skinąłem jej głową z uśmiechem i powiedziałem:
— Oko mojej siostry jest przeźroczyste i jasne. Old Shatterhand może przez nie aż do jej serca zaglądnąć. On zna jej myśli.
— Czy rzeczywiście?
— Tak i one się spełnią.
— Kiedy?
— Niebawem.
— Niech się stanie, jak mówisz. „Ciemny Włos“ bardzo się tem ucieszy!
Ta krótka rozmowa ulżyła jej na sercu i zwiększyła odwagę. Podczas wieczerzy ośmieliła się już na więcej. O tym czasie płonęły już jak wczoraj ogniska, ale pod drzewami było ciemno. Podając mi na nożu kawał mięsa, stała blizko mnie. Wtem nastąpiła mi w znaczący sposób na nogę, aby zwrócić moją uwagę na słowa następujące:
— Jest jeszcze tylko kilka kawałków, a Old Shatterhand nie będzie syty. Czy przynieść jeszcze co?
Dozorcy nie przypisali tym słowom żadnego znaczenia, ja jednakże wiedziałem, co dziewczyna miała na myśli. Jej chodziło o to, żebym dał odpowiedź, odnoszącą się niby do jedzenia, a przytem wymienił przedmiot, którego mi było potrzeba do umożliwienia ucieczki. Właśnie dała mi do zrozumienia, że przyniosłaby mi jeszcze coś.
— Moja siostra jest bardzo dobra — odrzekłem — ale dziękuję jej. Jestem syty i mam wszystko, czego mi potrzeba. Jak się czuje skwaw młodego wodza Keiowehów?
— Ból znika, lecz wodę ciągle się przykłada.
— To dobrze, jej potrzeba pielęgnacyi. A kto jest przy niej?
— Ja.
— I tego wieczora także?
— Także.
— W nocy musi ktoś także być przy niej.
— Ja zostanę aż do rana.
Głos jej zadrżał; zrozumiała mnie.
— Aż do rana? Więc do widzenia!
— Tak, do widzenia!
Odeszła. Dozorców nie uderzyła dwuznaczność słów naszej rozmowy.
Musiałem udać się do namiotu Pidy, by zabrać stamtąd moje rzeczy. Po obecnej rozmowie byłem pewien, że zastanę tam „Ciemny Włos“. Cieszyło mnie to, lecz budziło zarazem pewne wątpliwości. Jeślibym zabrał stamtąd broń i resztę mej własności w obecności sióstr, spotkałyby je nazajutrz najcięższe zarzuty. By mnie nie zdradzić, musiały zachować się cicho, a jednak obowiązkiem ich było zawołać o pomoc. Jak temu należało zapobiec? Nie można było inaczej, jak tylko w ten sposób, żeby się obie dobrowolnie pozwoliły związać. Gdyby mnie potem już nie było, mogłyby zacząć krzyczeć, ileby chciały, a potem opowiedzieć, że zjawiłem się nagle w namiocie i powaliłem je pięścią. Uwierzonoby temu, gdyż i Keiowehowie znali mnie pod tym względem. Czy siostra „Ciemnego Włosa“ się zgodzi, o to się nie troszczyłem. Uważała mnie przecież za swego zbawcę.
Było jeszcze jedno, czego nie można było tak prędko załatwić. Oto nie wiedziałem, czy mój sztuciec był jeszcze w namiocie. Ponieważ Pida znał wartość tej strzelby, przeto mógł zabrać ją z sobą. Z drugiej strony nie umiał się z nią obchodzić, byłby więc zażądał przed odjazdem, żebym mu to pokazał. Jak się ta sprawa miała w rzeczywistości, na to trzeba było zaczekać. Jeśli zabrał sztuciec, to rozumiało się samo przez się, że musiałem wpierw udać się za nim, aniżeli za Santerem.
Nastąpiła wreszcie zmiana straży, której dokonał „Jedno Pióro“. Był poważny, lecz przy tem uprzejmy dla mnie i sam mnie odwiązał, sądząc, że tamci gotowi nie uwzględnić ran na rękach, sięgających prawie aż do kości. Położyłem się między czterema palami i wyjąłem przytem niepostrzeżenie prawą ręką nożyk z lewego rękawa. Następnie podałem lewą rękę, żeby mi na nią założyli pętlę. Gdy się to stało i gdy mieli już rękę przywiązać do pala, udałem, że rzemień sprawił mi ból w ranie i jak to się czyni zwykle w bolu, przytknąłem ją pośpiesznie do ust. Przytem wsunąłem prawą ręką nóż męedzy przegub a rzemień tak, że go prawie przeciąłem.
— Uważaj! — ofuknął „Jedno Pióro“ Indyanina. — Dotknąłeś rany. Old Shatterhanda będziemy męczyli później, nie teraz!
Następnie upuściłem nóż na ziemię tak, żebym go później mógł lewą ręką dostać. Potem przywiązano mi prawą rękę, a w końcu przyszła kolej na nogi. Dostałem znowu dwa koce, jak wczoraj, jeden dano mi pod głowę, a drugim mnie przykryto. Po załatwieniu wszystkiego, zrobił „Jedno Pióro“ bardzo miłą dla mnie uwagę:
— Kiedy jak kiedy, ale dziś Old Shatterhand uciec nie może. Z takiemi ranami na rękach nie rozerwie rzemieni...
Po tych słowach oddalił się, a obydwaj dozorcy przykucnęli u moich stóp.
Są ludzie, którzy w podobnych chwilach nie umieją opanować rozdrażnienia, ja zaś zwykle jestem spokojniejszy. Upłynęła jedna godzina, potem druga, ognie pogasły i błyszczało tylko jedno przed namiotem wodza. Zrobiło się chłodno, a dozorcy przyciągnęli kolana do ciała. Ponieważ jednak było im niewygodnie, przeto położyli się na ziemi, głowami do mnie. Nadszedł czas dla mnie. Jednem powolnem, ale silnem, szarpnięciem przerwałem nadcięty rzemień i uwolniłem jedną rękę. Przysunąłem ją do siebie, zacząłem szukać noża i znalazłem go. Teraz odwróciłem się cały, czego przedtem uczynić nie mogłem, na prawą stronę, przyłożyłem pod kocem lewą rękę do prawej i odciąłem krępujący ją rzemień. Teraz miałem obie ręce wolne! Wobec tego czułem się już ocalonym.
Teraz chodziło o nogi. Aby rękami dosięgnąć aż do nóg, byłbym musiał nietylko usiąść, lecz posunąć się całkiem w dół i przez to znalazłbym się tuż za głowami dozorców. Należało spróbować, czy bardzo pilnie czuwali. Poruszyłem się kilka razy. Może spali?
Mogło sobie być, jak chciało, zawsze lepiej działać szybko, aniżeli pomału! Zsunąłem z siebie koc, usiadłem i pochyliłem się na dół. Zaiste — obydwaj spali. Dwoma cięciami uwolniłem się całkiem, a potem dwoma szybkiemi uderzeniami pięści ogłuszyłem dozorców. Związałem ich czterema kawałkami rzemienia, a następnie odciąłem dwa rogi koca i wsunąłem im w usta, żeby krzyczeć nie mogli. Koń był znowu w pobliżu.
Wstałem i wyciągnąłem członki. Jak mi to dobrze zrobiło! Gdy ręce odzyskały swoją sprawność, położyłem się znowu i zacząłem się czołgać od namiotu do namiotu. Nikt nie poruszył się we wsi, dzięki czemu dostałem się szczęśliwie do namiotu młodego wodza. Już miałem po cichu odchylić zasłonę w drzwiach, kiedy usłyszałem lekki szmer po lewej ręce. Zacząłem nadsłuchiwać. Doszedł mnie odgłos lekkich kroków i po chwili ktoś stanął przedemną, nie spostrzegłszy mnie.
— „Ciemny Włos“! — rzekłem z cicha.
— Old Shatterhand! — odpowiedziała.
Podniosłem się i zapytałem:
— Ty nie w namiocie? Dlaczego?
— Tam niema nikogo, ażeby nam nie czyniono wyrzutów. Moja siostra jest chora, ja muszę ją pielęgnować, dlatego zabrałam ją do namiotu ojca.
O chytrości kobieca!
— Ale moja broń jest tam jeszcze? — spytałem.
— Tak samo jak za dnia.
— To widziałem, ale strzelby?
— Pod łożem Pidy. Czy Old Shatterhand ma swego konia?
— Czeka na mnie. Byłaś dla mnie taka dobra; jestem ci winien wdzięczność!
— Old Shatterhand dobry dla wszystkich. Czy kiedy tutaj powróci?
— Tak sądzę. Wtedy przyprowadzę Pidę, który będzie moim przyjacielem i bratem.
— Czy jedziesz za nim?
— Tak, ja go spotkam.
— To nie mów nic o mnie! O tem, co uczyniłam, nie śmie nikt wiedzieć oprócz siostry.
— Jestem pewien, że byłabyś uczyniła jeszcze więcej. Podaj mi rękę, gdyż pragnę ci podziękować!
Indyanka podała mi rękę, mówiąc:
— Oby ci ucieczka udała się w zupełności! Muszę już odejść, siostra niepokoi się o mnie.
Zanim się opatrzyłem, podniosła moją rękę do swoich ust i znikła. Ja stałem przez chwilę i nadsłuchiwałem za nią. O ty dobre, czerwone dziecię!
Następnie wszedłem do namiotu i zacząłem macać, aby dostać się do łoża. Pod niem znalazłem strzelby, owinięte w koc. Wyjąłem je i zarzuciłem na plecy. Rewolwery i nóż, oraz siodło z torbami, także odszukałem. Nie upłynęło pięć minut, kiedy opuściłem namiot i wróciłem do drzewa śmierci, ażeby konia osiodłać. Gdy tego dokonałem, pochyliłem się nad dozorcami i zobaczyłem, że się już ocknęli.
— Wojownicy Keiowehów nie mają szczęścia do Old Shatterhanda — rzekłem do nich przytłumionym głosem. — Nie zobaczą go przy palu męczeńskim. Jadę za Pidą, ażeby pomóc mu w schwytaniu Santera i obejdę się z nim, jak z przyjacielem i bratem. Może wrócę z nim do was. Powiedzcie wodzowi Tangui, żeby się nie obawiał o syna, gdyż ja będę go chronił. Synowie i córy Keiowehów byli dla mnie dobrzy; podziękujcie im i powiedzcie, że im tego nigdy nie zapomnę. Howgh!
Wziąłem szpaka za cugle i poprowadziłem go, gdyż jechać nie mogłem jeszcze, by nikogo nie obudzić. Dopiero dość daleko wsiadłem na siodło, które zdaniem Keiowehów nigdy mnie już nosić nie miało, i pojechałem preryą na południe.
Na południe bowiem wiodła moja droga, chociaż nie mogłem w ciemności rozpoznać śladów Santera, ani ścigających go Keiowehów. Nie potrzebowałem ich, nie miałem wogóle zamiaru kierować się nimi. Wiedziałem, że Santer udał się ku Rio Pecos i to mnie wystarczało.
Kto mi jednak powiedział, że on obrał ten kierunek? Testament Winnetou.
Znajdowały się w nim, o ile go przeczytałem, trzy wyrazy w języku Apaczów. Jeden z nich, Indecze-czil, zrozumiał pewnie Santer, ale Tse-szosz i Deklil-to były mu obce. A gdyby nawet pojął ich znaczenie, to jednak nie wiedział, gdzie szukać tej „Skały Niedźwiedziej“, ani „Ciemnej Wody“. Leżały one daleko w Sierra Rita, gdzie raz tylko byłem z Winnetou. My właśnie nadaliśmy tej skale i wodzie owe nazwy, nikt więc nie mógł ich znać oprócz mnie i dwóch Apaczów, którzy nam wówczas towarzyszyli. Byli oni już starzy i nie wychodzili z puebla nad Rio Pecos. Santer musiał się więc przedewszystkiem zwrócić do nich.
Ale kto mu poradził, żeby się do nich właśnie udał? Każdy Apacz, którego spytał o Deklil-to i Tse-szosz. Cały szczep znał te nazwy i wiedział, co myśmy tam przeżyli; lecz z nami byli tam tylko ci dwaj starcy. Że Santer się dowiadywał, to było pewnem, gdyż inaczej nie mógłby znaleźć tego miejsca, a wiadomości mógł zasięgnąć jedynie u Apaczów, z których każdy, spytany o te nazwy, odesłał go do puebla.
Ale wśród nich byli tacy, którzy go znali jako wroga Winnetou, jako mordercę Inczu-czuny i Nszo-czi! Czy wobec tego mógł się puścić do puebla?
Czemu nie? Taki człowiek, jak on, odważy się dla złota na wszystko. W ostateczności miał wymówkę. Testament mógł mu w ciężkich przeprawach posłużyć za legitymacyę, ponieważ na okładce wycięty był „totem“ Winnetou.
Postanowiłem dostać się do puebla Apaczów przed Santerem, ostrzec ich i pojmać go zaraz po przybyciu. To było najlepszem ze wszystkiego, co mogłem uczynić, zwłaszcza że koń mój był dobrym biegunem, łatwo mi więc było Santera przepędzić. Ten plan uwalniał mnie zarazem od trudu szukania śladów i straty czasu na ich czytanie.
Niestety zdarzyło mi się nieszczęście, że mój szpak okulał, a nie mogłem znaleźć przyczyny. Dopiero na trzeci dzień przekonałem się, że było to zapalenie z powodu długiego ostrego kolca, który też natychmiast wyjąłem. To jednak znacznie opóźniło jazdę tak, że prawdopodobnie nie wyprzedziłem Santera, lecz zostałem raczej w tyle.
Nie dotarłem jeszcze do Rio Pecos i znajdowałem się na sawannie pokrytej skąpo trawą, kiedy przedemną wynurzyli sie dwaj jeźdźcy. Byli to Indyanie. Ponieważ byłem sam jeden, nie bali się jechać dalej. Kiedy zbliżyliśmy się do siebie, podniósł jeden z nich strzelbę do góry, zawołał mnie po nazwisku i popędził ku mnie cwałem. Był to Yato-ka[45], wojownik Apaczów, którego znałem. Drugi był mi obcy. Po wzajemnem pozdrowieniu zapytałem:
— Moi bracia nie są na wyprawie wojennej, ani myśliwskiej. Dokąd tedy dążą?
— Na północ, w góry Gros Ventre, aby uczcić grób naszego wodza Winnetou — odrzekł Yato-ka.
— Więc wiecie już, że nie żyje?
— Dowiedzieliśmy się przed kilku dniami, a płacz wielki podniósł się na wszystkich górach i dolinach.
— Czy moi bracia wiedzą, że byłem przy jego śmierci?
— Tak. Old Shatterhand nam to opowie i będzie naszym dowódcą, gdy wyruszymy pomścić śmierć słynnego wodza Apaczów.
— O tem pomówimy później. Czy puszczacie się samowtór tak daleko na północ?
— Nie. Idziemy tylko przodem na zwiady, ponieważ te psy Komancze znów wykopali topór wojenny. Reszta jest daleko za nami.
— Ilu wojowników?
— Pięć razy po dziesięć.
— Kto ich prowadzi?
— Till-lata[46], którego wybrano w tym celu.
— Znam go. On się do tego najlepiej nadaje. Czy widzieliście jakich obcych jeźdźców?
— Jednego.
— Kiedy?
— Wczoraj. Była to blada twarz, która pytała o Tse-szosz. Kazaliśmy mu udać się do puebla do Inty.
— Uff! Ja szukam tego człowieka. To morderca Inczu-czuny, a ja chcę go pochwycić.
— Uff, uff! — zawołali obydwaj i zesztywnieli ze strachu. — Morderca? Nie wiedzieliśmy tego, nie zatrzymywaliśmy go wcale.
— To nic! Wystarczy, żeście go widzieli. Nie możecie teraz jechać dalej, lecz musicie zawrócić. Ja was później sam poprowadzę w góry Gros-Ventre. Jedźcie!
Sam też ruszyłem naprzód.
— Tak, wrócimy — zgodził się Yato-ka. — Musimy dostać mordercę w nasze ręce!
W kilka godzin potem stanęliśmy nad Rio-Pecos, a przeprawiwszy się, jechaliśmy dalej drugim brzegiem. Podczas tego opowiedziałem obu Apaczom moje spotkanie pod Nugget-tsil i o tem, co następnie przeżyłem we wsi Keiowehów.
— A więc młody wódz Pida puścił się w pogoń za mordercą?
— Tak.
— Sam?
— Udał się za wojownikami, wysłanymi przez jego ojca, i pewnie ich rychło dopędził.
— Czy wiesz, ilu ich było?
— Widziałem ich, gdy odjeżdżali i zliczyłem. Było dziesięciu, a z Pidą jedenastu,
— Tak mało?
— Dla pochwycenia jednego zbiega jedenastu wojowników nie jest za mało, lecz raczej za wiele.
— Uff! Synowie Apaczów dożyją wielkiej radości, gdyż pochwycą Pidę i jego wojowników i przywiążą ich do pali męczeńskich.
— Nie! — odparłem krótko.
— Nie? Czy sądzisz, że nam ujdą? Morderca Santer udał się do naszego puebla, a oni za nim. Muszą zatem udać się także do puebla i wpadną nam w ręce.
— Tego jestem pewien, ale wiem, że nie zginą na palu.
— Nie? Wszakże są naszymi nieprzyjaciółmi i ciebie mieli także zabić.
— Obchodzili się ze mną dobrze, a Pida pomimo tego, że przeznaczyli mi śmierć, jest teraz moim przyjacielem.
— Uff! — zawołał zdumiony. — Old Shatterhand wciąż jeszcze jest dziwnym wojownikiem: broni swoich wrogów. Ale czy Till-lata zgodzi się na to?
— Z pewnością!
— Zważ, że zawsze był walecznym wojownikiem, a teraz został wodzem. To nowe dostojeństwo zmusza go, żeby się okazał tego godnym. Jemu nie wolno znać litości dla wroga.
— Czyż ja nie jestem także wodzem Apaczów?
— Tak, Old Shatterhand jest nim.
— Czy nie zostałem wodzem wcześniej od niego?
— Wiele słońc wcześniej.
— A zatem on powinien mnie słuchać. Jeśli Keiowehowie wpadną mu w ręce, nic im nie zrobi, gdyż taka jest moja wola.
Byłby może jeszcze co przytoczył przeciwko temu, lecz uwagę naszą zajął w tej chwili trop, wiodący płytkiem miejscem przez rzekę, a potem całkiem tak, jak my musieliśmy jechać, prawym brzegiem Rio Pecos. Zsiedliśmy oczywiście z koni, aby go zbadać. Ludzie, którzy zostawili te ślady, jechali gęsiego, aby zataić swą liczbę, co czyni się zawsze, ilekroć trzeba być ostrożnym. Owi jeźdźcy byli w kraju nieprzyjacielskim, przypuszczałem więc, że to będzie Pida z Keiowehami, chociaż nie mogłem oznaczyć ich liczby.
Wkrótce potem dostaliśmy się na miejsce, gdzie oni się zatrzymali i skąd dalej jeden za drugim odbywali pochód. Tu udało mi się stwierdzić odciski jedenastu koni. Nie omyliłem się zatem i spytałem Yato-ka:
— Czy wasi wojownicy nadciągają tu w górę rzeki?
— Tak. Ich piędziesięciu spotka się z Keiowehami, liczącymi tylko jedenastu ludzi.
— Jak daleko stąd znajdują się wasi?
— Kiedyśmy się z tobą zetknęli, byli o pół dnia drogi za nami.
— A Keiowehowie, jak to widzę z ich śladów, są tylko o pół godziny przed nami. Śpieszmy się, ażeby ich doścignąć, zanim zejdą się z Apaczami!
Puściłem konia cwałem, gdyż spotkanie obu oddziałów, które chciałem zamienić w przyjazne, mogło nastąpić każdej chwili. Pida zasłużył na to, żebym się za nim ujął.
Wkrótce przybyliśmy do miejsca, w którem rzeka zataczała duży łuk. Keiowehowie znali go widocznie, gdyż nie pojechali wzdłuż, lecz przecięli go wprost.
My uczyniliśmy to samo i spostrzegliśmy ich niebawem na równinie jadących tak, że jeden koń wstępował w ślady drugiego. Nie zauważyli nas, gdyż żaden z nich się nie oglądnął.
Wtem zatrzymali się nagle i zawrócili czemprędzej. Zaraz potem spostrzegli nas, zatrzymali się znowu na chwilę i cofali się w dalszym ciągu, lecz nie wprost na nas.
— Czemu oni wracają? — zapytał Yato-ka.
— Zobaczyli waszych wojowników i poznali, że tamci mają przewagę. Nas jednak jest tylko trzech, sądzą więc, że nas nie potrzebują się obawiać.
— Tak, to nadciągają nasi Apacze. Czy widzisz ich? Dostrzegli Keiowehów i pędzą ku nim cwałem.
— Wyjedźcie obaj naprzeciw nich i powiedzcie „Krwawej Ręce“, żeby się zatrzymał, dopóki ja nie nadjadę.
— Dlaczego nie jedziesz z nami?
— Muszę pomówić z Pidą. Naprzód, prędzej!
Usłuchali mego wezwania, ja zaś udałem się na lewo, gdzie Keiowehowie chcieli nas ominąć. Byli jeszcze zbyt daleko, żeby mnie poznać, dopiero kiedy się do nich zbliżyłem, zobaczyli, kim byłem. Pida krzyknął przeraźliwie ze strachu i podpędził konia, ja jednak zwróciłem mego w ten sposób, że mnie nie mógł ominąć i zawołałem:
— Niech Pida stanie! Ja obronię go przed Apaczami.
Pomimo przestrachu, jakiego doznał teraz, czuł widocznie do mnie wielkie zaufanie, gdyż osadził konia i kazał swoim uczynić to samo. Oni dojechali do niego, gdyż zostali byli w tyle i wykonali jego rozkaz. Jakkolwiek każdy czerwony wojownik, nawet w najgorszem położeniu, zachowuje wielką obojętność, mimo to zauważyłem, że Pida z trudem tylko opanował wrażenie, jakie na nim wywarło nagłe pojawienie się moje. Jego towarzysze nie zdołali natomiast ukryć wielkiego zdumienia.
— Old Shatterhand! — zawołał. — Old Shatterhand wolny! Kto cię wypuścił?
— Nikt — odpowiedziałem. — Sam się uwolniłem.
— Uff, uff, uff! To było niemożliwe!
— Nie dla mnie. Ja byłem pewny, że się wydobędę. Dlatego nie pojechałem z tobą, nie chcąc przyjąć podarunku od ciebie i oświadczyłem, że każdy powinien sam odebrać sobie to, co mu skradziono. Teraz się mnie nie lękaj! Jestem twoim przyjacielem i postaram się, żeby ci Apacze nic nie zrobili.
— Uff! Czy chcesz to uczynić naprawdę?
— Tak. Daję ci na to słowo.
— Wierzę temu, co mówi Old Shatterhand.
— Śmiało możesz wierzyć. Popatrz za siebie. Apacze, do których wysłałem moich towarzyszy, zatrzymali się. Zsiedli i zaczekają, dopóki nie powrócimy. Czy widzieliście ślad Santera?
— Tak, lecz nie mogliśmy go doścignąć.
— Udał się do puebla Apaczów.
— Tak sądziliśmy, dążąc jego śladem.
— To wielka z waszej strony odwaga! Każde spotkanie z Apaczami byłoby was o pewną śmierć przyprawiło.
— Wiedzieliśmy o tem, lecz Pida musi życie narazić, by odzyskać lek. Chcieliśmy podejść do puebla w nadziei, że uda się nam schwycić Santera.
— To wam teraz przyjdzie łatwiej, ponieważ ja odwrócę od was niebezpieczeństwo. Mogę was jednak tylko wtedy obronić, jeśli będziesz moim przyjacielem i bratem. Zsiadaj! Wypalimy z sobą fajkę pokoju.
— Uff! Czy wielki wojownik Old Shatterhand, który bez wszelkiej pomocy umknął z naszej niewoli, uważa Pidę za godnego swej przyjaźni i braterstwa?
— Tak, ale spiesz się, żeby wojownicy Apaczów nie stracili cierpliwości!
Zsiadłszy z koni, wypaliliśmy fajkę pokoju w sposób przepisany. Teraz kazałem Pidzie zostać na miejscu i czekać na moje skinienie. Następnie znów dosiadłem konia i podjechałem ku Apaczom, którym tymczasem Yato-ka opowiedział o naszem spotkaniu i o moich zamiarach. Trzymając konie za uzdy, utworzyli oni koło, w którem stał Till-lata.
Znałem dobrze tego Apacza. Był wprawdzie ambitny, ale dla mnie zawsze przychylny, liczyłem więc na to, że nie natrafię u niego na opór w sprawie Pidy. Podałem mu rękę, pozdrawiając uprzejmie i zacząłem układy:
— Old Shatterhand przybywa bez wodza Apaczów, Winnetou. Moi czerwoni bracia zechcą się zapewne dowiedzieć czegoś bliższego o śmierci tego słynnego wojownika, a ja im wszystko opowiem. Teraz jednak pragnę z nimi pomówić o Keiowehach, od których przybywam.
— Wiem od Yato-ka, czego Old Shatterhand żąda — odrzekł „Krwawa Ręka“.
— I cóż ty na to?
— Old Shatterhand jest wodzem Apaczów, którzy szanują jego wolę. Niechaj tych dziesięciu wojowników powróci natychmiast do swojej wsi, a my nie uczynimy im nic złego.
— A ich młody wódz Pida?
— Widziałem, że palił z Old Shatterhandem fajkę pokoju. Niech jedzie z nami i będzie naszym gościem, dopóki sobie tego życzysz, a potem będzie znów naszym wrogiem.
— Dobrze! Zgadzam się na to. Wojownicy Apaczów powrócą ze mną, by pochwycić mordercę Inczu-czuny i jego córki. Gdy się to stanie, odprowadzę ich do grobu zmarłego wodza Winnetou.
— Howgh! — odpowiedział Till-lata, kładąc swoją prawą rękę na mojej.
Wobec tego skinąłem na Pidę, który przyjął warunek Till-laty i odesłał swoich Keiowehów. Następnie ruszyliśmy w dalszą drogą w dół rzeki Rio Pecos, a pod wieczór rozłożyliśmy się obozem.
Ponieważ znajdowaliśmy się na terytoryum Apaczów, przeto mogliśmy rozniecić ognisko. Usiadłszy dokoła niego zjedliśmy wieczerzę, poczem ja opowiedziałem obszernie o śmierci Winnetou. Opowiadanie wywarło głębokie wrażenie na słuchaczach. Oni siedzieli przez jakiś czas w milczeniu, a potem zaczęli z żalem wspominać o niektórych wypadkach z życia ukochanego i uwielbianego wodza. Mnie zdawało się przy tem, że jeszcze raz przeżywam śmierć Winnetou. Kiedy wszyscy już spali, ja leżałem jeszcze długo, nie mogąc zasnąć. Myślałem o jego testamencie i o tem złocie, o którem była w nim mowa. Potem przyśniło mi się to złoto, a sen był straszny. Połyskliwy kruszec leżał wysoko nad krawędzią głębokiej przepaści, a Santer zsypywał go na dół. Chciałem na to nie pozwolić, starałem się skarb ocalić, walczyłem z Santerem, lecz nie mogłem go pokonać. Wtem ziemia zatrzeszczała pod nami; ja odskoczyłem, a Santer runął razem ze złotem w zionącą pod nim otchłań. Zbudziłem się cały mokry od potu. Sen mara, Bóg wiara, ale przez cały następny dzień nie mogłem się pozbyć uczucia, że to nie był sen zwykły. A jednak tak łatwo było go wytłómaczyć!
Jechaliśmy bardzo szybko i zatrzymaliśmy się tylko na krótko koło południa, aby zbyt późno nie przybyć do puebla, gdyż Santer pewnie nie zabawił tam długo.
Późno już popołudniu zbliżyliśmy się do puebla. Na prawo stał grób Klekih-Petry, a krzyż tkwił na nim jeszcze dotychczas. Na lewo znajdowało się miejsce w rzece, gdzie ongiś pływaniem musiałem życie sobie wywalczyć. Ileż to razy stałem później tutaj z Winnetou, rozmawiając o owych przykrych dla mnie dniach.
Następnie skręciliśmy na prawo, gdzie w bocznej dolinie ukazało się przed nami pueblo. Wieczór zapadał, a dym wznoszący się z rozmaitych pięter dowodził, że mieszkańcy byli zajęci przygotowywaniem wieczerzy. Ujrzano nas zaraz, ale pomimo to przyłożył Till-lata dłonie do ust i zawołał:
— Old Shatterhand przybywa, Old Shatterhand! Śpieszcie wojownicy na jego przyjęcie!
Powstał wielki zgiełk od piętra do pietra, spuszczono drabiny, a kiedy zsiadłszy z koni, zaczęliśmy się wspinać na górę, wyciągały się do nas zewsząd duże i małe dłonie, by nas powitać. Smutne to było powitanie, gdyż po raz pierwszy wracałem bez Winnetou, który nie miał już nigdy zobaczyć tego ukochanego miejsca.
Jak już przedtem nadmieniłem, tylko mała część plemienia mieszkała w pueblu. Byli tam najbliżsi sercu Winnetou, łatwo sobie zatem wyobrazić, że zaraz po powitaniu zarzucono mnie tysiącem pytań. Nie odpowiedziałem na nie, lecz przedewszystkiem spytałem:
— Czy tu jest Inta? Muszę z nim pomówić.
— Jest w swojej izbie — odpowiedziano mi. — Zawołamy go zaraz.
— On stary i osłabiony. Raczej ja pójdę do niego.
Zaprowadzono mnie do małej izby, wykutej w skale. Starzec zląkł się radośnie na mój widok i zaczął do mnie długą przemowę, którą przerwałem pytaniem:
— Czy była tutaj jaka blada twarz?
— Tak — odpowiedział.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Czy wyjawił swoje nazwisko?
— Nie. Twierdził, że mu tego zakazał Winnetou.
— Czy już odszedł?
— Tak.
— Jak długo tutaj zabawił?
— Taki mniej więcej czas, jaki blade twarze nazywają godziną.
— Czy przyszedł sam do ciebie?
— Tak, prosił, żeby go do mnie przyprowadzono, pokazał mi na skórze totem Winnetou, którego ostatnie zlecenie miał wykonać.
— Czego żądał od ciebie?
— Opisu jeziora, które wtedy nazwaliście Deklil-to.
— A ty mu go dałeś?
— Musiałem, bo taka była wola Winnetou.
— Czy opisałeś mu okolicę dokładnie?
— I drogę stąd i tamte strony.
— Las świerkowy, skałę i wodospad?
— Wszystko.
— Czy i drogę na głaz zwisający?
— I drogę. Pokrzepiło to moją duszę, że mogłem mówić z nim o miejscach, na których byłem podówczas z Old Shatterhandem i wodzem Apaczów, Winnetou, który nas opuścił i odszedł do wiecznych ostępów, gdzie go wkrótce zobaczę.
Starcowi nie można było nic zarzucić, gdyż on usłuchał tylko dlatego, że widział totem ukochanego wodza. Zapytałem go jeszcze:
— Czy koń bladej twarzy był bardzo zmęczony?
— Wcale nie. Kiedy biały odjeżdżał na nim, szedł tak żwawo, jak gdyby długo był wypoczywał.
— Czy biały jadł co tutaj?
— Tak, lecz niewiele, gdyż nie miał czasu. Pytał o nici do lontu.
— Och! A dostał je?
— Tak.
— Na co ich potrzebował?
— Tego nie powiedział. Musieliśmy dać mu także dużo prochu.
— Do strzelania?
— Nie, do rozsadzania skał.
— Czy widziałeś, gdzie schował totem?
— Do worka z lekami, co mnie zdziwiło, bo wiem, że blade twarze tego nie noszą.
— Uff! — zawołał stojący obok mnie Pida. — On go ma jeszcze. To mój lek, on mnie go ukradł.
— Ukradł? — zapytał Inta zdziwiony. — Czy to był złodziej?
— Jeszcze gorzej.
— Przecież miał totem Winnetou!
— Ukradł go. To był Santer, który zamordował Inczu-czunę i Nszo-czi.
Starzec skamieniał. Zostawiliśmy go razem z jego przestrachem i odeszliśmy.
Nie udało nam się zatem doścignąć Santera, nie zdobyliśmy nawet części drogi, o którą był nas wyprzedził. To było przykre, to też „Krwawa Ręka“ zaproponował:
— Nie zostaniemy tu wcale i jedziemy zaraz. Może dopędzimy go, zanim dotrze do Ciemnej Wody.
— Czy sądzisz, że można to uczynić bez odpoczynku. Księżyc świeci, możemy przeto jechać nocą.
— Mnie nie potrzeba spoczynku.
— A Pida?
— Ja nie spocznę, dopóki nie odzyskam leku.
— Dobrze! To zjedzmy co i weźmy świeże konie! Mego szpaka zostawię tutaj. Mnie także pilno. To, że wziął z sobą prochu i lont, wskazuje, że ma zamiar coś rozsadzić, a tem mógłby mi wszystko zburzyć. Musimy śpieszyć!
Mieszkańcy puebla prosili nas bardzo, żebyśmy się jeszcze zatrzymali, żebym ja opowiedział, co przeżyliśmy z Winnetou i o jego śmierci. Pocieszyłem ich obietnicą rychłego powrotu i już w dwie godziny po przybyciu jechaliśmy na świeżych koniach zaopatrzeni obficie w żywność — ja, Till-lata, Pida i dwudziestu Apaczów. „Krwawa Ręka“ domagał się tak licznego oddziału, chociaż nie był nam potrzebny, ponieważ kraj, którym mieliśmy przejeżdżać, należał do pokrewnych Mimbrenjów, nie groziło nam więc niebezpieczeństwo.
Aby się z puebla dostać do jeziora Ciemnej Wody, musieliśmy przebyć drogę przynajmniej sześćdziesięciu mil geograficznych, a w ostatniej części uciążliwym skalistym terenem. Licząc po pięć mil na dzień, czekało nas dwanaście dni drogi.
Ani nam przez myśl nie przeszło szukać śladów Santera i tracić na to czas. Jechaliśmy prosto drogą, którą poznałem podczas jazdy z Winnetou i przypuszczaliśmy, że Santer także się na niej znajdował, gdyż Inta nie mógł mu innej opisać. Jeśli z niej zboczył, to na naszą korzyść.
Po drodze nie stało się nic godnego wzmianki, a dopiero jedenastego dnia mieliśmy małe spotkanie. Byli to dwaj czerwoni, ojciec i syn, a pierwszego z nich znałem. Był to Mimbrenjo, który podówczas zaopatrzył nas był w mięso. On mnie także poznał natychmiast, zatrzymał konia i zawołał:
— Old Shatterhand, co widzę! Ty żyjesz, ty nie zginąłeś?
— Czy słyszałeś, jakobym umarł?
— Tak, zastrzelony przez Siouksów.
Zrozumiałem odrazu, że niewątpliwie widział się z Santerem.
— Kto ci to powiedział? — zapytałem.
— Blada twarz, która opowiedziała nam, w jaki sposób utracili życie Old Shatterhand i sławny Winnetou. Musiałem mu wierzyć, gdyż posiadał totem Winnetou i jego lek.
— To było mimoto kłamstwo, ponieważ widzisz mię przed sobą żywego.
— Więc i Winnetou także nie zginął?
— On niestety nie żyje. Jak zetknąłeś się z tym białym?
— W naszym obozie. Chciał wymienić znużonego konia i prosił o przewodnika do Deklil-to. To była nazwa fałszywa, gdyż u nas nazywa się to Szisz-tu[47]. Dawał mi za to lek Winnetou, ja przystałem, dałem mu świeżego konia i przyprowadziłem go z synem tu do Szisz-tu, w którem poznał natychmiast miejsce właściwe.
— On cię oszukał. Czy masz ten worek z lekami?
— Tak, tutaj.
— Pokaż go nam!
Wyciągnął go z torby przy siodle. Pida wydał okrzyk radości i sięgnął po niego ręką. Lecz Mimbrenjo nie chciał go zwrócić, a skutkiem tego wywiązała się krótka sprzeczka, którą ja zakończyłem oświadczeniem:
— Ten worek należy do młodego wodza Keiowehów; Winnetou nie miał go nigdy w ręku.
— Pewnie się mylisz! — zawołał Mimbrenjo.
— Wiem to na pewno.
— Przecież ja tylko za ten cenny lek odbyłem z bladą twarzą tak wielką drogę i dałem lepszego konia.
— On potrzebował świeżego konia, bo wiedział, że go ścigają. A okłamał cię tak strasznie dlatego, żeby cię nakłonić do zamiany.
— Gdyby nie mówił tego Old Shatterhand, nie uwierzyłbym. Czy mam to oddać?
— Tak.
— Dobrze! Ale za to wrócę z wami i odbiorę życie kłamcy i oszustowi!
— To jedź z nami, ponieważ i my postanowiliśmy schwytać go żywcem.
Zgodził się i ruszył z nami. Gdyśmy opowiedzieli w krótkości, kim był Santer i co miał na sumieniu, żałował rozczarowany Indyanin tego, że zamianą koni dopomógł mordercy, oraz, że ten, dzięki jego przewodnictwu, mógł nas wyprzedzić.
Pida był uszczęśliwiony odzyskaniem talizmanu w całości. On osiągnął już cel podróży. O, gdybym ja był mógł to powiedzieć o sobie!
Nazajutrz dotarliśmy do jeziora, lecz dopiero nad wieczorem, kiedy nic już nie można było począć. Ułożyliśmy się cicho pod drzewami, by się nie zdradzić przed Santerem. Nie wyjawił on przed Mimbrenjem, czego tu chciał, i po przyjeździe nakłonił go do natychmiastowego powrotu.
Droga wiodła nas z nad Rio Pecos skośnie przez południowo wschodni róg Nowego Meksyku, a teraz znajdowaliśmy się w Arizonie, gdzie stykają się terytorya Gilenjów i Mimbrenjów. Gilenjowie są także Apaczami. Strony to puste i smutne. Skały, nic tylko skały! Gdzie jednak jest trochę wody, tam rozwija się roślinność bujna, lecz tylko niedaleko od wody. Słońce wypala wszystko, czego zabrana wilgoć prędko nie uzupełni. Lasów tu bardzo mało.
Tam, gdzie znajdowaliśmy się teraz, uczyniła przyroda wyjątek.
Była to kotlina z kilku źródłami, które napełniły wgłębienie i utworzyły jezioro. Woda wypływała zeń na zachód, a my byliśmy na brzegu wschodnim. Gęsto zalesione ściany doliny pięły się wysoko i nadawały niezgłębionemu jezioru owej ponurej barwy, która skłoniła nas do nazwania go „Ciemną Wodą“, a Mimbrenjów do nazwy „Czarne Jezioro“. Północna ściana doliny była najwyższa. Z niej występowała w kształcie słupa naga skała, a za nią gromadziła się woda z o wiele wyższego wzgórza i wydrążyła sobie w kamieniu upływ, którym jak z polewaczki spadała do jeziora z wysokości stu stóp. To była „spadająca woda“, wspomniana w testamencie Winnetou. Wprost nad wodospadem widać było w skale jaskinię, do której wówczas nie mogliśmy się dostać, lecz Winnetou musiał później odnaleźć jakieś dojście. Nad tą jaskinią wystawała znowu najwyższa część skały w kształcie dachu, lub wysuwającej się w powietrze platformy tak, że dziwnem było, iż już dawno w głąb nie runęła.
Na prawo od tej skały sterczała druga, jakby do niej przyparta i tam zabiliśmy podówczas szarego niedźwiedzia. Dla tego nazwał ją Winnetou „Skałą Niedźwiedzią“.
Staliśmy przed rozstrzygnięciem naszego zadania, dlatego mało spałem. Ledwie się szaro zrobiło, zabraliśmy się do szukania śladów Santera, ale nie znaleźliśmy nic. Postanowiłem zatem wspiąć się na górę. Wziąłem z sobą tylko Till-latę i Pidę. Pojechaliśmy wspomnianym przez Winnetou lasem w górę, a zatrzymaliśmy się na Skale Niedźwiedziej. „Tam zsiądziesz z konia i wdrapiesz się...“ dalej nie przeczytałem testamentu. Dokąd się drapać? Prawdopodobnie w górę. Należało spróbować. Teren był stromy i wznosił się wyżej i wyżej, dopóki nie znaleźliśmy się obok jaskini. Dalej nie było można kroku postąpić. Jeśli była tu tylko jedna droga, to zabłądziliśmy, bo nie posiadałem opisu Winnetou. Chciałem właśnie zawrócić, kiedy padł strzał i kula uderzyła tuż obok nas o kamienie. Następnie krzyknął ktoś z góry:
— Psie, ty znów jesteś wolny! Myślałem, że ścigają mnie tylko Keiowehowie. Ruszaj do dyabła!
Padł drugi strzał, ale także nie trafił. Spojrzeliśmy w górę i ujrzeliśmy Santera, stojącego u wylotu jaskini.
— Czy przyszedłeś zabrać testament Winnetou i podnieść skarby? — śmiał się szyderczo z góry. — Za późno, bratku! Jestem już tutaj i lont już zapalony. Nie dostaniesz nic, zupełnie nic, a waryackie zapisy i dary także sobie zabieram!
Przerwał sobie śmiechem, podobnym do rżenia, i mówił dalej:
— Nie znasz drogi, jak widzę. Czy i tej nie znasz, która prowadzi tam z góry? Zniosę tamtędy złoto, a wy nie zdołacie mi w tem przeszkodzić. Nadaremnie odbyliście tę długą podróż. Tym razem ja zwyciężyłem, hahaha!
Co było począć? On był na górze przy skarbie, a my nie mogliśmy się tam wydostać. Może znaleźlibyśmy jeszcze drogę, ale jego wtedy nie byłoby już tam ze zdobyczą. Wszak mówił coś o drugiej drodze. Tu nie było się nad czem namyślać, musiałem bezwarunkowo posłać mu kulę. Trudno jednak było strzelać w górę z naszego stanowiska; wszak on także chybił.
— Och, ten pies chce strzelać! — zawołał. — Tutaj źle będzie. Ja ci się lepiej ustawię.
Zniknął, lecz wkrótce znów się ukazał wysoko na platformie. Postąpił naprzód bliżej, potem jeszcze bliżej, aż nad samą krawędź. Dostałem niemal zawrotu głowy. W ręku trzymał coś białego.
— Popatrzcie! — krzyknął. — Tu jest testament. Znam go już na pamięć i nie potrzebuję. Niechaj go wchłonie jezioro tam na dole; wy go nie dostaniecie!
Podarł kartki, a kawałki rzucił w powietrze tak, że pospadały, kręcąc się powoli, w wodę. Tak zniszczony został cenny dla mnie testament! Uczucie, które mnie w tej chwili opanowało, nie było gniewem, ani wściekłością: we mnie się gotowało.
— Drabie! — ryknąłem ku niemu. — Posłuchaj mnie tylko chwilę!
— Dobrze! Ja słucham ciebie tak chętnie! — odpowiedział z góry.
— Inczu-czuna cię pozdrawia!
— Dziękuję!
— Nszo-czi także!
— Dziękuję, bardzo dziękuje!
— A w imię Winnetou posyłam ci tę kulę. Podziękowanie zbyteczne!
Wymierzyłem z rusznicy, ponieważ strzał był pewniejszy. Nie wątpiłem, że trafię. Mierzenie zabiera mi zwykle tylko chwilę czasu, lecz teraz co to było? Czy mi ręka drgnęła, czy Santer się poruszył, czy też zachwiała się skała? Nie mogłem wziąć celu na oko i odłożyłem rusznicę, żeby się przypatrzyć wolnem okiem.
Wielki Boże! Skała zaczęła się chwiać w jedną i drugą stronę. Naraz dał się słyszeć ciężki, głuchy huk, z jaskini dym się wydobył, a skała, jakby pchnięta niewidzialną pięścią olbrzyma, zaczęła się, od jaskini począwszy w górę, chylić coraz to głębiej i głębiej. Santer stał na platformie i wyrzuciwszy ręce w górę, zaryczał o pomoc. Wtem zgubił się punkt ciężkości, runęła masa skalna z hukiem, trzaskiem i grzmotem w głąb do jeziora. W górze na krawędzi złomu igrał jeszcze dym w małych chmurkach.
Stałem przerażony, nie mogąc przemówić.
— Uff! — zawołał Pida, podnosząc ręce do góry. — Wielki Duch go osądził i skałę pod nim przewrócił.
Till-lata wskazał na pieniące się nurty jeziora, które podobne było teraz do olbrzymiego kotła z wrzącą wodą, i rzekł, pobladłszy powyżej uszu, mimo swej bronzowej cery.
— Zły duch go ściągnął we wrzącą wodę i nie odda go aż do końca wszech rzeczy. On jest przeklęty!
Nie chciałem i nie mogłem nic powiedzieć. Mój sen, mój sen, mój sen! Złoto runęło w otchłań. A co za koniec Santera! Jeszcze w ostatniej chwili wstrzymałem się dziwnym sposobem od posłania mu kuli. Sam się osądził, albo raczej sam wykonał na sobie wyrok wyższej istoty. Był swym własnym katem, ponieważ sam lont zapalił.
Na dole, nad brzegiem jeziora giestykulowali Apacze. Obaj wodzowie podbiegli, by zobaczyć, czy coś zostało z Santera. Daremne trudy! Skały rzuciły go w wodę, pochowały go na dnie jeziora i przykryły.
Mnie, człowiekowi silnemu, którego nic nie zdołało wyprowadzić z równowagi, zrobiło się teraz słabo tak, że musiałem usiąść. W głowie mi się kręciło i zamknąłem oczy, a mimoto widziałem przed sobą ciągle chwiejącą się skałę i słyszałem wołania Santera o pomoc.
Jak się to stało? Pewnie skutkiem jakiegoś środka ostrożności Winnetou. Mnieby się to nie wydarzyło! Opis kryjówki i sposób zachowania się przy niej był zapewne tak zredagowany, że go tylko ja mogłem zrozumieć, a każdy inny człowiek błąd musiał popełnić. Może była założona mina, którą każdy niepowołany musiał wskutek niezrozumienia zapalić na własną zgubę. Ale co było ze skarbem? Czy złoto było jeszcze na górze, czy też leżało na dnie Ciemnej Wody, odebrane ludziom na zawsze przez skalne zwaliska?
Jeżeli leżało na dole, to nie bolało mnie to, ale że pismo mego zmarłego brata rozleciało się podarte na strzępy, to było dla mnie stratą niepowetowaną. Myśl o tem przywróciła mi osłabioną chwilowo energię. Zerwałem się i zszedłem czemprędzej z góry, aby ocalić przynajmniej kilka kawałków. Ze środka jeziora połyskiwało coś białego jakby papier. Zdjąwszy ubranie, wskoczyłem do wody i dostałem jeszcze strzępek testamentu. Przepłynąłem potem jeszcze jezioro w kilku kierunkach i znalazłem jeszcze trzy inne resztki. To wszystko położyłem potem na słońcu, ażeby wyschło i starałem się odczytać zalane i zamazane litery. Związku oczywiście nie było, po długich wysiłkach przeczytałem: „...połowę otrzymać... ubóstwo... skały pękną... Chrześcijanin... rozdzielić... nie zemsta...
To było wszystko, a więc nic prawie, a jednak dość, aby się domyśleć przynajmniej części testamentu. Zachowałem te małe kawałki papieru jak świętość.
Później, gdy odzyskałem równowagę wewnętrzną, rozpoczęły się poszukiwania. Część Apaczów wysłałem na około jeziora, aby odszukali konia Santera. Niewątpliwie, zwierzę gdzieś niedaleko było i mogło zginąć z głodu, jeśli było przywiązane. Reszta poszła z nami na górę, by poszukać drogi do jaskini, której już teraz nie było. Trudziliśmy się daremnie przez kilka godzin, dopóki słowo za słowem nie rozważyłem sobie jeszcze raz tego, co przeczytałem z testamentu. Ostatnie zdanie brzmiało: „Tam zsiądziesz z konia i wydrapiesz się...“ Uderzyło mnie słowo „wydrapiesz się“. Wprawdzie wdrapuje się także na góry, jeśli są bardzo strome, zazwyczaj jednak używa się tego słowa w innem znaczeniu. Czyżby się to tu odnosiło do drzewa? Rozejrzawszy się, znaleźliśmy istotnie dość grubą, wysoką jodłę tuż przy skale, wyrosłą skośnie ku niej tak, że w górze przypierała do jej krawędzi. To tu być musiało. Wdrapałem się gorączkowo na drzewo. Krawędź była szersza, niż z dołu się wydawało. Wstąpiłem na nią i przeszedłem wzdłuż. Rzeczywiście! To była droga właściwa. Ujrzałem przed sobą żlebek, po którym łatwo było przejść, prowadzący łagodnie w górę i kończący się tam, gdzie skała się odłamała, a więc na nowej platformie. Stałem przed chaosem większych i mniejszych głazów, lecz mogłem jeszcze dokładnie rozróżnić dno zburzonej jaskini. Jeśli złoto nie było ukryte pod niem, lecz w ścianach otworu lub jeszcze wyżej, to leżało w jeziorze.
Zawołałem Apaczów na górę, żeby mi szukać pomogli. Przewracaliśmy każdy głaz i kamyczek, ale nie znaleźliśmy nic, żadnej wskazówki, żadnego śladu. Wszyscy umieliśmy wysnuwać właściwe wnioski z najmniejszych oznak, tutaj jednak wszelki wysiłek był daremny, wszelki spryt bezskuteczny. Gdy pod wieczór wróciliśmy nad jezioro, aby tam przenocować, powrócili właśnie Apacze wysłani po konia, którego też znaleźli. Przeszukałem torby przy siodle, ale nic w nich nie było.
Nad „Ciemną Wodą“ zabawiliśmy pełne cztery dni i wytężaliśmy wszystkie nasze badawcze zdolności. Jestem pewien, że bylibyśmy złoto znaleźli, gdyby się dotąd jeszcze znajdowało na górze lub w skale. Jednakże ono leżało na dole w głębi obok tego, który odkrył je prawie i z którym razem zostało pochowane. Powróciliśmy bez wyniku nad Rio Pecos, zabierając z sobą przynajmniej pewność, że Inczu-czuna i Nszo-czi nareszcie doczekali się pomsty.
Tak zniknął testament Apacza, podobnie jak jego autor, jak niebawem zniknie cała czerwona rasa. Chociaż bogato wyposażona, nie osiągnie ona tego wielkiego celu, żeby mogła spełnić wysokie swoje zadanie. Jak skrawki testamentu rozprószone w powietrzu, tak samo bez oparcia, szczątkami tuła się i błąka czerwony człowiek po dalekich równinach, które ongiś były jego własnością.
Kto jednak w górach Gros-Ventre nad rzeką Metsur stanie pod mogiłą Apacza, ten powie: „Tu spoczywa Winnetou, czerwony, lecz wielki człowiek“. A gdy kiedyś ostatni z tych szczątków zgnije w zaroślach i w wodzie, wtedy prawo myślące i czujące pokolenie stanie przed sawannami i górami Zachodu i zawoła: „Tu spoczywa czerwona rasa; nie stała się ona wielką, gdyż nie było jej wolno osiągnąć wielkości!“
- ↑ Krzesiwo używane na preryi.
- ↑ Traperskie określenie na „bardzo wiele“.
- ↑ Kalifornia.
- ↑ Prezydent Stanów Zjednoczonych.
- ↑ Śmiercionośny pył.
- ↑ Kryjówka, założona przez myśliwych przeciwko bandom czerwonych i białych, w której przechowywali zdobycz myśliwską.
- ↑ Meksyk w narzeczu Siouksów.
- ↑ Najbardziej pogardzana klasa Indyan
- ↑ Kolejowiec.
- ↑ Ucieczka koni.
- ↑ Zwrot traperski — jak sprawa pójdzie.
- ↑ Człowiek zmieniający położenie pali (palowiec).
- ↑ Szop, pracz.
- ↑ Wywąchiwacz tropów.
- ↑ Niedźwiedzie serce.
- ↑ Racoon, niedźwiedź pracz, ulubiona nazwa, którą traperzy chętnie nadają sobie samym.
- ↑ Kryjówka.
- ↑ Konserwy z mięsa.
- ↑ Śmiertelny pył.
- ↑ Kapelusz z szerokiemi kresami.
- ↑ Ciemny dym.
- ↑ Rogaty byk.
- ↑ Obelżywe przezwisko, nadawane Apaczom przez Komanczów.
- ↑ „Czyste źródło“.
- ↑ Adwokat.
- ↑ Pasterz bydła.
- ↑ Eskudo = 9 koron.
- ↑ Kaczy ogon.
- ↑ Instrument muzyczny, złożony z 24 kawałków bambusa, a ważący z pięćdziesiąt funtów.
- ↑ Poszukiwaczy złota.
- ↑ Strzelba.
- ↑ Poganiacz mułów od tropa, trzoda.
- ↑ Naczynie do wypłukiwania złota.
- ↑ Dowódca tropeirów.
- ↑ Tak nazywają złodziei i morderców, którzy w San Francisco w osławionych Sidney-Coves zorganizowali rządy gwałtu i dopiero wspólnemi siłami mieszkańców zostali wypędzeni.
- ↑ Tak nazywają dzicy Indyan Wężów.
- ↑ Czarne oko.
- ↑ „Krótka rzeczka“.
- ↑ Osada.
- ↑ Ciemna woda.
- ↑ Świerkowy las.
- ↑ Skała niedźwiedzia.
- ↑ Ciemny włos.
- ↑ Jednego pióra.
- ↑ Szybkonogi.
- ↑ Krwawa Ręka.
- ↑ Czarne jezioro.