<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

WINNETOU

CZERWONOSKÓRY GENTLEMAN


POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA
Z ILLUSTRACYAMI



NAPISAŁ
KAROL MAY




NAKŁAD I ADRES WYDAWNICTWA:
„PRZEZ LĄDY I MORZA“
WE LWOWIE: PLAC MARYACKI L. 4 (HOTEL EUROPEJSKI).
W WARSZAWIE: SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI GEBETHNERA
I WOLFFA.
ODPOWIEDZIALNY REDAKTOR: EDMUND USZYCKI.




Prawo tłumaczenia wszystkich dzieł Karola Maya na język polski jest wyłączną własnością wydawcy. Wszelkie inne tłumaczenia prawnie będą ścigane.





DRUKARNIA ALEKSANDRA RIPPERA w KRAKOWIE.


Tom I
WSTĘP.

Myśl o Indyanach przywodzi mi zawsze na pamięć Turków. To może się wydać dziwnem, a jednak ma swe uzasadnienie. Jeśli bowiem nawet przypuścimy, że mało jest między nimi punktów porównania, to w każdym razie w tem są do siebie podobni, że z nimi, z jednymi w mniejszym, a z drugimi w większym stopniu, załatwiono się i rachunki zamknięto. O Turku nie mówi się prawie inaczej, jak o „chorym człowieku“, a każdy znający stosunki uważa Indyanina za „człowieka umierającego“.
Tak, czerwony naród jest w agonii! Od Ziemi Ognistej aż hen daleko poza jeziora północno-amerykańskie leży rozciągnięty ten pacyent, powalony bez miłosierdzia przez losy nieubłagane. Opierał się temu, jak mógł, ale napróżno. Siły jego znikały coraz bardziej i bardziej. Ma jeszcze wydać kilka ostatnich tchnień, a drgnienia, przebiegające od czasu do czasu jego nagie ciało, to konwulsye, zapowiadające zbliżanie się śmierci.
Czy on, winien temu przedwczesnemu zgonowi? Czy nań zasłużył?
Jeśli prawdą jest, że wszystko, co żyje, ma prawo do życia i jeżeli odnosi się to zarówno do ogółu jak do poszczególnych istot, to i czerwonoskórcom nie można odmówić prawa do bytu; im nie mniej jak białym powinno być wolno korzystać z zupełnej swobody w rozwoju społecznym i państwowym stosownie do ich indywidualności. Słyszymy oczywiście nieraz, że Indyanin nie posiada odpowiednich zdolności do tworzenia państw. Czy to prawda? Powiadam: Nie! Twierdzenia jednak takiego nie stawiam, gdyż nie zamierzam pisać o tem uczonej rozprawy. Biały miał czas rozwinąć się w sposób naturalny; z biegiem czasu stał się z myśliwca pasterzem, a następnie rolnikiem i przemysłowcem. Potrzebował na to całych wieków. Czerwonoskóry tego czasu nie znalazł, gdyż mu go nie dano. Kazano mu z pierwszego i najniższego stopnia rozwoju wykonać odrazu skok na stopień najwyższy, ale nie zważano wcale na to, że to może spowodować upadek, dla niego śmiertelnie szkodliwy.
Jest to prawo okrutne, że słabszy musi ustępować silniejszemu; ponieważ jednak objawia się w całym ciągu stworzenia i ma znaczenie w całej ziemskiej naturze, przeto trzeba koniecznie przypuścić, że okrucieństwo to jest albo tylko pozorne, albo że chrześcijaństwo zdoła je złagodzić, gdyż odwieczna mądrość, która nadała to prawo jest zarazem nieskończoną miłością. Czy można twierdzić, że względem wymierającej rasy indyańskiej nastąpiło takie złagodzenie?
To, czego doznały od Indsmenów pierwsze „blade twarze“, było nietylko gościnnem przyjęciem, lecz prawie ubóstwieniem. Jakaż nagroda przypadła im za to w udziale? Do nich bezsprzecznie należał kraj, przez nich zamieszkały, ale go im odebrano. Ile krwi przy tem spłynęło, ile popełniono okrucieństw, o tem wie każdy, kto czytał historyę „sławnych“ konkwistadorów. Za ich wzorem szli potem następcy. Biały zjawiał się ze słodkiemi słowy na ustach, ale z wyostrzonym nożem za pasem i strzelbą nabitą w ręku. Obiecywał miłość i pokój, a dawał krwawą nienawiść. Czerwony musiał się cofać krok za krokiem, coraz dalej i dalej. Od czasu do czasu poręczano mu „wieczne“ prawo do „jego“ terytoryum, ale wkrótce wypędzano go znowu dalej. Kupowano od niego ziemię, ale płacono mu albo zamiennymi towarami bez wartości, których on użyć nie mógł, albo nie dostawał żadnego odszkodowania. Natomiast tem skwapliwiej raczono go przyjemnie działającą trucizną „wody ognistej“, obdarzono go ospą i innemi, o wiele gorszemi i obrzydliwszemi chorobami, które całe szczepy przerzedzały i całe wsi wyludniały. Ilekroć czerwonoskóry chciał praw swoich dochodzić, odpowiadano mu prochem i ołowiem, a on musiał ulegać przewadze broni białych. Rozgoryczony tem, mścił się na poszczególnych „bladych twarzach“, które spotykał; ale nawzajem za jego postępowanie dokonywano wprost rzezi na czerwonoskórych. Przez to ten pierwotnie dumny, odważny, waleczny, lubiący prawdę, otwarty i wierny zawsze swoim przyjaciołom myśliwiec stał się nieufnym, kłamliwym, podstępnym człowiekiem. Ale nie on temu zawinił, lecz biały.
Gdzież to podziały się trzody dzikich mustangów, zpośród których Indyanin brał sobie ongiś wierzchowca? Gdzie te bawoły, którymi się żywił, kiedy milionami zaludniały preryę? Czem on dziś żyje? Czy może mąką i mięsem, którego mu dostarczają? Przypatrz się, ile gipsu i innych pięknych rzeczy znajduje się w tej mące! A gdy czasem jakiemuś szczepowi przyznają sto „szczególnie tłustych“ wołów, to zmieniają się one po drodze w trzy stare, wychudłe, krowy, z których sęp chyba zdołałby oderwać kąsek dla siebie. Zapewne zapyta niejeden, dlaczego czerwonoskóry nie żyje z uprawy roli? Czyż może liczyć na zbiory on, wyjęty z pod prawa, którego przepędzają ciągle dalej i dalej, nie pozwalając mu obrać stałej siedziby?
Jakże pięknem zjawiskiem był on dawniej, kiedy owiany grzywą mustanga mknął przez daleką sawannę, a jak nędznie i podupadle wygląda dzisiaj w łachmanach, niezdolnych pokryć jego nagości! On, który w nadmiarze siły rzucał się z pięściami na strasznego szarego niedźwiedzia, włóczy się teraz, jak głodny pies parszywy po kątach, aby jaki ochłap wyżebrać, lub... ukraść.
Tak, on dziś już chory, umierający, a my stoimy nad jego łożem, aby mu stulić powieki. Stać nad łożem śmierci to rzecz poważna, ale stokroć poważniejsza, jeżeli to łoże śmierci całej rasy. Tu wyłania się wiele, wiele zapytań, a przedewszystkiem to: co byłaby zdziałała ta rasa gdyby była miała czas i pole do rozwoju wewnętrznych i zewnętrznych sił i zdolności? Jakie oryginalne formy kultury przepadną dla ludzkości z zagubą tego narodu? Ten umierający nie dał się zasymilować, bo był charakterem; czyż trzeba go było dlatego zabijać, czy nie można go było ocalić? Jeżeli dla bizona stwarza się w Parku Narodowym Montany i Wyomingu asylum po to, aby nie wyginął, czemuż prawowitemu właścicielowi kraju nie zostawia się jakiegoś miejsca, gdzieby mógł mieszkać bezpiecznie i rozwijać zdolności swego ducha?
Ale jakiż pożytek przyniosą takie pytania w obliczu śmierci, której niepodobna odwrócić? Co pomogą wyrzuty tam, gdzie wogóle nie da się już nic zaradzić? Skarżyć się tylko mogę, ale nie zmienię już niczego; mogę się smucić, ale zmarłego nie powołam do życia. Ja? Tak, ja! Poznałem czerwonoskórych w ciągu wielu lat, a pośród nich jednego, któremu zbudowałem w mem sercu i myśli wspaniały, wysoki i świetlany przybytek. On ze wszystkich moich przyjaciół najlepszy, najwierniejszy, najskłonniejszy do ofiar, był prawdziwym typem rasy, z której pochodził; jak ona powoli ginie, tak zginął on, zdmuchnięty morderczym wystrzałem wroga. Kochałem go, jak nikogo drugiego, i kocham do dzisiaj jeszcze ten naród wymierający, którego on był synem najszlachetniejszym. Byłbym oddał życie własne, aby jego zachować, jak on czynił to setki razy. Jednakże losy odmówiły mi. On zszedł z tego świata jako zbawca swoich przyjaciół. Ale umarł tylko cieleśnie. Dalej niech żyje na tych kartkach jak w mojej duszy on: Winnetou, wielki wódz Apaczów. Tu chcę mu wystawić zasłużony pomnik, a jeżeli czytelnik, patrzący nań okiem ducha, wyda sprawiedliwy wyrok o narodzie, którego wiernym obrazem był ten dowódca, wówczas będę wynagrodzony sowicie.

Autor.




ROZDZIAŁ I.
Greenhorn.

Czy wiesz, Szanowny Czytelniku, co to jest greenhorn, określenie wysoce złośliwe i uchybiające temu, względem którego się go użyje?
Green znaczy zielony, przez horn należy rozumieć macadełko. Greenhorn to zielony, a zatem nowy i niedoświadczony człowiek, który musi macadełka wysuwać naprzód ostrożnie, jeśli się nie chce narazić na niebezpieczeństwo wyśmiania.
Greenhorn to człowiek, który nie wstaje z krzesła, gdy lady chce na niem usiąść, pozdrawia pana domu, zanim się pokłoni mistress i miss, wsuwa odwrotnie nabój do lufy przy nabijaniu strzelby, albo najpierw pakuł, potem kulę, a dopiero na końcu proch. Greenhorn albo wcale nie mówi po angielsku, albo bardzo czysto i wyszukanie, a okropnością jest dlań angielski język Jankesów, lub narzecze zaleśne, które żadną miarą nie chce mu wleźć do głowy, a tem mniej na język. Greenhorn uważa racoona za opossum, a średnio ładną mulatkę za kwadronkę. Greenhorn pali papierosy, a brzydzi się wypluwającym sok tytoniowy sirem. Greenhorn otrzymawszy policzek od Paddy[1], leci ze skargą do sędziego pokoju zamiast, jak prawdziwy Jankes, zastrzelić napastnika na miejscu. Greenhorn weźmie ślady turkeya za trop niedźwiedzi, a lekki sportowy jacht za parowiec z rzeki Missisipi. Greenhorn wstydzi się swoje brudne buty położyć na kolanach towarzyszowi podróży, a gdy pije rosół, to nie chlipie jak konający bawół. Greenhorn wlecze z sobą na prerye gąbkę do mycia wielkości harbuza i dziesięć funtów mydła; zabiera w dodatku kompas, który już na trzeci dzień wskazuje wszystkie możliwe kierunki z wyjątkiem północy. Greenhorn zapisuje sobie ośmset indyańskich wyrazów, a spotkawszy się z pierwszym czerwonoskórcem, przekonywa się, że zapiski te wysłał w ostatniej kopercie do domu, a list schował do kieszeni. Greenhorn uczył się przez dziesięć lat astronomii, ale choćby przez taki sam czas patrzał na niebo, nie poznałby, która godzina. Greenhorn wtyka nóż za pas w ten sposób, że kaleczy się w udo, gdy się pochyli. Greenhorn roznieca na dzikim Zachodzie tak duże ognisko, że płomień bucha do wysokości drzewa, a gdy go Indyanie zauważą i zastrzelą, dziwi się, że mogli go znaleźć. Greenhorn to właśnie greenhorn i takim byłem wówczas ja także.
Nie należy jednak sądzić, jakobym przyznawał, że to przykre określenie stosowne było dla mnie. Żadną miarą! Najwybitniejszą cechą greenhorna jest właśnie to, że raczej wszystkich, niż siebie za „zielonych“ uważa.
Przeciwnie, zdawało mi się, że jestem rozsądnym i doświadczonym człowiekiem; wszak uczyłem się wiele i nigdy, jak to mówią, nie bałem się egzaminu! Jako młody nie zastanawiałem się wówczas nad tem, że życie jest właściwą i prawdziwą wszechnicą, w której pytani są uczniowie w obliczu opatrzności co dzień i co godziny. Nieprzyjemne stosunki w ojczyźnie i wrodzona żądza czynu zapędziły mnie za ocean do Stanów Zjednoczonych, gdzie warunki bytu były dla młodego i zapobiegliwego człowieka daleko lepsze podówczas niż teraz. Mogłem w państwach wschodnich znaleźć dobre utrzymanie, ale coś pędziło mnie na Zachód. Podejmując się różnej pracy, zarabiałem tyle, że przybyłem do St. Louis dobrze wyposażony na zewnątrz, a wewnętrznie pełen najlepszych myśli. Tam zawiodło mię szczęście na łono pewnej rodziny, u której jako nauczyciel domowy znalazłem chwilową ostoję. Bywał tam mr. Henry, oryginał i rusznikarz, który oddawał się swemu rzemiosłu z zamiłowaniem artysty, a siebie nazywał z patryarchalną dumą mr. Henry the gunsmith.
Był to wielki filantrop, pomimo że wyglądał na coś przeciwnego, gdyż prócz wspomnianej rodziny nie utrzymywał z nikim stosunków, a ze swoimi odbiorcami obchodził się tak szorstko, że ci tylko dla dobroci towaru nie omijali jego sklepu.
Utracił żonę i dzieci wskutek jakiegoś okropnego wypadku. O tem nigdy nie chciał mówić, ale domyśliłem się z niektórych wzmianek, że wymordowano ich podczas jakiegoś napadu. Ten straszny cios zapewne spowodował u niego szorstkość w obejściu. On sam może nawet nie wiedział, jak skończonym był grubianinem, w głębi jego duszy jednak tkwiła łagodność i dobrotliwość, gdyż nieraz widziałem, jak oczy mu łzami zachodziły, ilekroć opowiadałem o ojczyźnie i moich rodakach, do których całem sercem byłem i jestem przywiązany.
Nie mogłem długi czas zrozumieć, dlaczego ten stary człowiek właśnie mnie, młodemu i obcemu, okazywał tyle przychylności, aż raz sam mi to powiedział. Przychodził do mnie często, przysłuchiwał się nauce, a po jej skończeniu zabierał mnie z sobą na miasto. Raz nawet zaprosił mnie do siebie w gościnę. Tego rodzaju wyróżnienie nikogo jeszcze z jego strony nie spotkało, dlatego wahałem się, czy mam z tego skorzystać. Ale moje ociąganie się nie podobało mu się widocznie. Dziś jeszcze przypominam sobie minę, jaką zrobił, gdy pewnego razu do niego przyszedłem, i ton, z jakim mnie przyjął, nie odpowiadając na moje good evening.
— Gdzieżeście to siedzieli wczoraj, sir?
— W domu.
— A przedwczoraj?
— Także w domu.
— Nie tumańcie mnie!
— Mówię prawdę, mr. Henry!
— Pshaw! Takie żółtodzióby, jak wy, nie siedzą w gnieździe, ale wciskają się wszędzie, gdzie mogą, tylko nie tam, gdzie należy!
— Powiedzcież łaskawie, gdzie to należy?
— Tu do mnie. Zrozumiano? Miałem już dawno o coś was zapytać.
— Czemuż nie uczyniliście tego?
— Bo mi się nie chciało.
— A kiedy wam się zechce?
— Może dzisiaj.
— A więc pytajcie śmiało — wezwałem go, siadając wysoko na ławce, przy której pracował.
Spojrzał mi w twarz zdziwiony, potrząsnął karcąco głową i zawołał:
— Śmiało! Jak gdybym takiego greenhorna, jak wy, miał dopiero pytać o pozwolenie, czy mogę z nim mówić!
— Greenhorna? — odrzekłem, marszcząc czoło, gdyż uczułem się ciężko dotkniętym. — Przypuszczam, mr. Henry, że wam się to słowo bez zamiaru wyrwało!
— Nie wyobrażajcie sobie za wiele! Powiedziałem to z pełnym namysłem. Jesteście greenhorn i to jaki jeszcze! Treść przeczytanych książek dobrze wam siedzi w głowie; to prawda. To wprost zdumiewające, ile wy się tam musicie uczyć! Ten młodzieniec wie dokładnie, jak daleko są gwiazdy, co król Nebukadnezar pisał na kamieniach, ile waży powietrze, którego nawet nie widział. Pełen takiej wiedzy wyobraża sobie, że jest mędrcem. Ale wsadźcie nos w życie, rozumiecie mnie, tak z pięćdziesiąt lat w życie, wówczas dowiecie się może, na czem polega mądrość właściwa! Wasze dotychczasowe wiadomości są niczem, wprost zerem, a to, co potraficie, to ma jeszcze mniejszą wartość, wy z pewnością nie umiecie nawet strzelać!
Powiedział to z wielką pogardą i tak stanowczo, jak gdyby był pewny swej sprawy.
— Strzelać? Hm! — odparłem z uśmiechem. — Czy to pytanie chcieliście mi przedłożyć?
— Tak. Teraz odpowiedźcie!
— Dajcie mi dobrą strzelbę do ręki, to dostaniecie odpowiedź, pierwej nie.
Na te słowa odłożył on lufę, którą śrubował, wstał, zbliżył się do mnie, utkwił we mnie zdziwione oczy i zawołał:
— Strzelbę do ręki, sir? Tego się nie spodziewajcie po mnie! Moje strzelby dostają się tylko w takie ręce, którym razem z niemi mogę powierzyć mój honor!
— Ja mam takie ręce — stwierdziłem.
Spojrzał na mnie tym razem z boku, usiadł, zaczął znowu pracować nad lufą i mruczał pod nosem.
— Taki greenhorn! Gotów mnie na prawdę rozzłościć swojem zuchwalstwem!
Nie wyszedłem z równowagi, ponieważ go znałem. Wyjąłem cygaro i zapaliłem. Mój gospodarz milczał może kwadrans, ale dłużej nie wytrzymał. Podniósł lufę pod światło, popatrzył przez nią i zauważył:
— Strzelać to nie jest to, co patrzeć na gwiazdy, lub czytać ze starych kamieni Nebukadnezara. Zrozumiano? Czy mieliście kiedy strzelbę w ręku?
— Miałem.
— Kiedy?
— Dość dawno.
— Czyście mierzyli także, wypalili?
— Tak.
— I trafiliście?
— Oczywiście.
Na to opuścił on prędko trzymaną w ręku lufę, spojrzał znów na mnie i rzekł:
— Tak, trafiliście, naturalnie, ale w co?
— W cel, to się samo przez się rozumie.
— Co? Tego we mnie nie wmawiajcie!
— Nie wmawiam, lecz stwierdzam zgodnie z prawdą.
— Niech was dyabeł porwie, sir! Was nie można zrozumieć. Jestem pewien, że chybilibyście, choćbyście strzelali w mur na dwadzieścia łokci wysoki i pięćdziesiąt długi, a robicie do swego twierdzenia minę tak poważną i pewną siebie, że żółć się w człowieku przewraca. Ja nie jestem chłopakiem, któremu lekcyi udzielacie, rozumiecie! Taki greenhorn i mól książkowy, jak wy, chce umieć strzelać! Grzebał nawet w tureckich, arabskich i innych głupich szpargałach i znalazł przytem czas na strzelanie! Zdejmcie to stare gun[2] tam z gwoździa i złóżcie się niem jak do celu. To rusznica na niedźwiedzie, najlepsza ze wszystkich, jakie miałem w rękach!
Poszedłem za jego wezwaniem.
— Halloo! — zawołał, zrywając się. — A to co? Obchodzicie się z tą strzelbą jak z laseczką, a to najcięższe gun, jakie znam. Posiadacie taką siłę fizyczną?
Zamiast odpowiedzi chwyciłem go zdołu za kamizelkę i haftkę u spodni i podniosłem prawą ręką do góry.
— Thunder — storm! — zakrzyknął. — Puśćcie! Jesteście o wiele silniejsi od mego Billa.
— Waszego Billa? Kto to?
— To był mój syn, który... ale dajmy temu spokój! Nie żyje tak jak i reszta. Rósł na dzielnego chłopa, ale sprzątnięto go razem z innymi w czasie mej nieobecności. Podobni jesteście do niego z postaci, macie prawie takie same oczy, ten sam układ ust i dlatego was... ale to was przecież nic nie obchodzi!
Twarz jego nabrała wyrazu głębokiego smutku; przesunął po niej ręką i rzekł weselej:
— Wielka szkoda, że, mając tak silne muskuły, rzuciliście się do książek. Powinniście byli ćwiczyć się fizycznie!
— Robiłem to.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Boksujecie się?
— U nas nie jest to w użyciu. Ale gimnastykuję się i mocuję.
— Jeździcie konno?
— Tak.
— A w szermierce?
— Udzielałem lekcyi.
— Człowiecze, nie blaguj!
— Może spróbujemy?
— Dziękuje, mam dość tego, co było! Muszę zresztą pracować. Usiądźcie napowrót!
Wrócił do warsztatu, a ja za nim. Rozmowa stała się skąpą, bo Henry zajęty był widocznie jakiemiś myślami. Naraz podniósł oczy od roboty i zapytał:
— Czy zajmowaliście się matematyką?
— To jedna z moich ulubionych nauk.
— Arytmetyką, geometryą?
— Oczywiście.
— I miernictwem?
— Nawet z wielkiem upodobaniem. Uganiałem często bez potrzeby z teodolitem po polach.
— Potraficie robić pomiary naprawdę?
— Tak, brałem udział w pomiarach poziomych i wysokości, chociaż wcale nie uważam się za skończonego geodetę.
— Well, dobrze, bardzo dobrze!
— Czemu o to pytacie, mr. Henry?
— Mam do tego powód. Zrozumiano? Jaki, to się jeszcze kiedyś pokaże. Muszę najpierw wiedzieć, hm, tak muszę najpiew wiedzieć, czy umiecie strzelać.
— Wystawcie mnie na próbę!
— Zrobię to; tak zrobię, bądźcie tego pewni. Kiedy jutro rozpoczynacie naukę?
— O ósmej rano.
— To wstąpcie do mnie o szóstej. Pójdziemy na strzelnicę, gdzie zaprawiam moje strzelby do strzelania,
— Czemu tak wcześnie?
— Bo nie chce mi się dłużej czekać. Zawziąłem się, żeby was przekonać, jaki z was greenhorn. Na teraz dość już; mam coś o wiele ważniejszego do roboty.
Uporał się widocznie z lufą, wyjął z szafy wieloboczny kawałek żelaza i zaczął opiłowywać jego rogi. Zauważyłem na powierzchni każdego rogu otwór.
Henry pracował nad tem z taką uwagą, że zapomniał prawie zupełnie o mej obecności. Oczy mu się iskrzyły, gdy od czasu do czasu przypatrywał się swojemu dziełu; bił z jego oczu, rzekłbym, wyraz miłości. Ten kawałek żelaza miał widocznie wielką wartość dla niego. Ponieważ mię to zaciekawiło, dlatego zapytałem:
— Czy to będzie część strzelby?
— Tak — odrzekł, jak gdyby sobie przypomniał, że jeszcze jestem.
— Ja nie znam systemu broni z tego rodzaju częścią składową.
— Wierzę. Taki ma dopiero powstać. Będzie to system Henry’ego.
— Aha, nowy wynalazek?
— Yes.
— W takim razie proszę wybaczyć, że zapytałem! To oczywiście tajemnica.
Zaglądał do wszystkich dziurek przez dłuższy czas, obracał to żelazo w różnych kierunkach, przykładał je kilka razy do tylnego wylotu lufy, nakoniec odezwał się:
— Tak, to tajemnica; wiem jednak, że milczeć umiecie, chociaż z was skończony i prawdziwy greenhorn; dlatego powiem wam, co z tego będzie: sztuciec repetierowy na dwadzieścia pięć strzałów.
— Niemożliwe!
— Zamknijcie dziób! Nie jestem taki głupi, żebym się porywał do niemożliwych rzeczy!
— W takim razie musielibyście mieć komory na amunicyę dla dwudziestu pięciu strzałów!
— To też je mam!
— Ale niewątpliwie duże, niezgrabne i ciężkie.
— Będzie tylko jedna komora, bardzo wygodna. To żelazo jest komorą.
— Wcale się nie rozumiem na waszem rzemiośle, ale obawiam się, czy się lufa zanadto nie rozgrzeje?
— Ani się jej śni. Materyał i sposób obchodzenia się z lufą jest moją tajemnicą. Zresztą, czy potrzeba naraz wystrzelić dwadzieścia pięć nabojów jeden za drugim?
— Chyba nie.
— A zatem! To żelazo będzie walcem obracającym się, dwadzieścia pięć otworów zawierać będą tyleż nabojów. Przy każdym strzale posunie walec następny nabój ku lufie. Długie lata nosiłem się z tym pomysłem, długo się to nie udawało; teraz jest nadzieja, że się to jakoś sklei. Już obecnie jako gunsmith mam dobre imię, ale potem stanę się sławnym, bardzo sławnym i zarobię bardzo dużo pieniędzy.
— A w dodatku obciąży pan sumienie!
Patrzył na mnie przez chwilę zdumiony, poczem zapytał:
— Sumienie? Jakto?
— Sądzicie, że morderca może mieć czyste sumienie?
— Zounds! Czy chcecie powiedzieć, że jestem mordercą?
— Teraz nie jeszcze.
— Albo, że nim zostanę?
— Tak, gdyż pomoc w morderstwie jest tak samo zbrodnią jak morderstwo.
— Niech was dyabli porwą! Nie będę pomagał do żadnego morderstwa! Co wygadujecie?
— Oczywiście nie w pojedyńczych, ale masowych.
— Jakto? Nie rozumiem was.
— Jeżeli sporządzicie strzelbę na dwadzieścia pięć strzałów i oddacie ją w ręce każdego zbója, to na preryach, w puszczach i w górskich wąwozach rozpocznie się wnet okropne mordowanie. Do biednych Indyan strzelać będą jak do kujotów i za kilka lat nie ostanie się ani jeden Indsman. Gotowi jesteście wziąć to na swoje sumienie?
Wypatrzył się na mnie w milczeniu.
— Jeżeli każdy będzie mógł za pieniądze nabyć taką strzelbę — mówiłem dalej — to zbierzecie wprawdzie po kilku latach tysiące, ale mustangi i bawoły będą wytępione, a wraz z nimi wszelkiego rodzaju zwierzyna, potrzebna czerwonoskórym do życia. Setki i tysiące myśliwców uzbroją się w wasze sztućce i pójdą na Zachód. Krew ludzi i zwierząt popłynie strumieniami i niebawem wyludnią się okolice z tej i z tamtej strony Gór Skalistych z wszelkich żywych istot.
— ’sdeath! — zawołał. — Czy rzeczywiście przybyliście tu niedawno z Germany?
— Tak.
— A przedtem nigdy nie byliście tutaj?
— Nie.
— A tem mniej na dzikim Zachodzie?
— Także nie.
— A zatem zupełny greenhorn. Mimo to gębuje tak, jak gdyby był pradziadkiem wszystkich Indyan i żył już tutaj od stu lat! Człowieczku, nie wyobrażajcie sobie, że napędzicie mi strachu! A gdyby nawet było tak, jak przedstawiacie, to wiedzcie, że wcale nie zamierzam zakładać fabryki broni. Jestem człowiek samotny i chcę samotnym pozostać. Nie mam ochoty ujadać się ze stu lub więcej robotnikami.
— Moglibyście uzyskać patent na swój wynalazek, sprzedać go i dużo na tem zarobić.
— O to wy się nie troszczcie, sir! Dotąd miałem dość na swoje potrzeby; spodziewam się, że i nadal biedy nie zaznam. Teraz zabierajcie się do domu! Nie będę dłużej słuchał pisku ptaszka, który musi najpierw z gniazda wylecieć, zanim się śpiewać nauczy.
Nie obraziłem się za te szorstkie słowa. Taka była jego natura, nie wątpiłem ani na chwilę, że mnie szanuje. Polubił mnie i chciał z pewnością wspierać mnie, o ileby mógł, pod każdym względem. Podawszy mu rękę na pożegnanie, którą on silnie potrząsnął, odszedłem.
Nie przeczuwałem, jak ważnym miał się stać dla mnie ów wieczór, a tem mniej, że ciężka rusznica, którą Henry nazwał „starem gun“, oraz niegotowy jeszcze sztuciec odegrają w przyszłem mem życiu tak wielką rolę. Cieszyłem się jednak myślą o następnym poranku, gdyż strzelałem już rzeczywiście dużo i dobrze i byłem pewien, że popiszę się przed moim starym osobliwym przyjacielem.
Stawiłem się u niego punktualnie o szóstej godzinie rano. Czekał już na mnie, przywitał się ze mną, a po jego starej, poczciwie surowej twarzy, przebiegł lekki, jakby drwiący uśmiech.
Welcome, sir! — rzekł. — Macie minę zwycięzcy. Czy zdaje wam się, że traficie w mur, o którym wczoraj mówiłem?
— Spodziewam się.
— Well, zobaczymy. Ja wezmę lżejszą strzelbę, a wy poniesiecie rusznicę, bo nie chce mi się wlec z takim ciężarem.
On przewiesił sobie przez plecy lekką dwururkę, a ja wziąłem „stare gun“, stosownie do jego życzenia. Gdyśmy przybyli na strzelnicę, nabił obydwie strzelby i dał najpierw dwa strzały ze swojej. Potem przyszła kolej na mnie. Nie znałem jeszcze tej rusznicy, trafiłem mimo to pierwszy raz w samą krawędź czarnego koła na tarczy. Drugi raz powiodło się jeszcze lepiej, trzeci strzał padł już dokładnie w sam środek, a wszystkie następne kule przeleciały przez dziurę, wybitą za trzecim razem.
Zdumienie Henry’ego wzmagało się za każdym strzałem; musiałem spróbować i jego dwururkę, a gdy i teraz okazał się ten sam wynik, zawołał on:
— Albo macie dyabła w sobie, sir, albo jesteście wprost urodzeni na westmana. Nie widziałem jeszcze tak strzelającego greenhorna!
— Dyabła nie mam, mr. Henry — zaśmiałem się. — Nie chcę nic wiedzieć o takiem przymierzu.
— W takim razie jest waszem zadaniem, a nawet powinnością zostać westmanem. Czy nie czujecie do tego ochoty?
— Owszem!
— Well, zobaczymy, co się da zrobić z greenhorna. A konno umiecie także jeździć?
— Od biedy.
— Od biedy? A więc nie tak dobrze jak strzelać?
— Pshaw! Niema nic nadzwyczajnego w tej jeździe! Najtrudniej dosiąść konia. Gdy się już znajdę w siodle, nie dam się zrzucić żadnemu koniowi.
Spojrzał na mnie badawczo, czy mówię poważnie, czy żartem. Zrobiłem minę, jak gdybym się nie domyślał niczego, a on zauważył:
— Tak rzeczywiście sądzicie? Chcecie zapewne trzymać się grzywy? W takim razie jesteście w błędzie. Sami przyznaliście, że najtrudniej dostać się na siodło, bo to trzeba wykonać o własnych siłach. Zsiąść o wiele łatwiej, gdyż o to już koń się stara i to bardzo prędko.
— U mnie koń się o to nie postara!
— Tak? Zobaczymy! Może spróbujecie?
— Z chęcią.
— To chodźcie! Dopiero siódma godzina, macie jeszcze dość czasu. Pójdziemy do Jima Kornera, odnajmującego konie. Ma on deresza, który się już o to dla was postara.
Wróciliśmy do miasta, odszukaliśmy handlarza koni, który posiadał dużą ujeżdżalnię, otoczoną stajniami. Korner wyszedł sam i zapytał, czego żądamy.
— Ten młodzieniec twierdzi, że żaden koń nie zrzuci go z siodła — odpowiedział Henry. — Cóż wy na to, mr. Korner? Pozwolicie mu wydrapać się na waszego deresza?
Handlarz zmierzył mnie badawczym wzrokiem, potrząsnął potem głową i odrzekł:
— Kościec zdaje się dobry i giętki; zresztą młodzi ludzie nie łamią karku tak łatwo, jak starsi. Jeżeli ten gentleman chce spróbować deresza, to nie mam nic przeciwko temu.
Wydał odpowiednie rozkazy i niebawem wyprowadzili ze stajni dwaj parobcy osiodłanego konia. Był bardzo niespokojny i usiłował się wyrwać. Stary mr. Henry zląkł się o mnie i prosił, żebym próby zaniechał, ale ja się po pierwsze nie bałem, a po drugie uważałem tę sprawę za rzecz honoru. Kazałem sobie podać bicz i przypiąć ostrogi i po kilku daremnych skokach konia, którymi chciał nie dopuścić do uskutecznienia mego zamiaru, wydostałem się na siodło.
W tej samej chwili odbiegli parobcy czemprędzej, a deresz rzucił się wszystkiemi czterema nogami w górę, a potem skoczył w bok. Utrzymałem się na siodle, chociaż nóg nie miałem jeszcze w strzemionach. Spieszyłem się, by je prędko założyć. Zaledwie się to stało, zaczął koń wyrzucać tyłem, a gdy nic tem nie wskórał, podbiegł ku ścianie, aby mnie o nią zsunąć, ale bicz odpędził go wkrótce od niej. Nastąpiła ciężka walka z koniem, niebezpieczna wprost dla jeźdźca. Wytężyłem odrobinę mej zręczności i niedostatecznej podówczas jeszcze wprawy, oraz całą siłę nóg; to wszystko razem przyniosło mi wkońcu zwycięstwo. Gdy zsiadłem, nogi mi drżały ze zmęczenia, ale koń ociekał potem i bryzgał dużymi, ciężkimi, płatami piany. Nie mniej posłuszny był na każde poruszenie ostrogi lub lejców.
Handlarz zląkł się o konia, kazał owinąć go kocem i przeprowadzać zwolna po dziedzińcu; potem zwrócił się do mnie:
— Tego byłbym nie przypuścił, młodzieńcze; sądziłem, że będziecie leżeli po pierwszym skoku. Nie zapłacicie oczywiście nic, a jeżeli chcecie mi sprawić przyjemność, to przyjdźcie jeszcze i nauczcie dobrze tę bestyę rozumu. Nie idzie mi o jakich dziesięć dolarów, bo to nie jest koń tani, ale gdy się zrobi posłusznym, to ja na tem dużo zyskam.
— Jeśli sobie życzycie, to jestem gotów wyświadczyć wam tę grzeczność.
Henry nie odezwał się ani słowem od czasu, kiedy zsiadłem; przypatrywał mi się tylko, kiwając głową. Naraz załamał ręce i zawołał:
— Ten greenhorn, to istotnie nadzwyczajny, raczej wprost niezwykły greenhorn! Mało na śmierć nie zdusił konia, zamiast dać się rzucić na piasek. Kto was tego nauczył, sir?
— Przypadek. Swojego czasu dostał się był w moje ręce półdziki ogier z puszty węgierskiej, który nie pozwalał wsiąść na siebie nikomu. Powoli i dzięki wytrwałości opanowałem go, ale wprost z narażeniem życia.
— Dziękuję za takie kreatury! Wolę swój stary fotel, który się nie sprzeciwia temu, że na nim siadam. Chodźmy, dostałem zawrotu głowy! Ale nie nadarmo widziałem, jak strzelacie i jeździcie na koniu. Możecie mi wierzyć.
Poszliśmy do domu: on do siebie, a ja do mego mieszkania. Nie pokazał się tego dnia, ani w dwóch następnych, a ja także nie miałem sposobności udać się do niego. Ale na trzeci dzień zajrzał do mnie po południu, wiedząc, że jestem wolny.
— Czy macie ochotę przejść się ze mną? — zapytał.
— A dokąd?
— Do pewnego gentlemana, który chciałby was poznać.
— Dlaczego mnie?
— Możecie sobie wyobrazić: nie widział jeszcze nigdy greenhorna.
— Dobrze. Pójdę i zaznajomię się z nim.
Henry miał dziś tak filuterną i przedsiębiorczą minę, jak nigdy. Jego zachowanie się wprowadziło mię na domysł, że przygotowuje jakąś niespodziankę. Przeszliśmy przez kilka ulic i wstąpili do jakiegoś biura z szerokiemi szklanemi drzwiami od ulicy. Henry wpadł tam tak prędko, że nie mogłem dokładnie przeczytać złotych liter na szybach, zdawało mi się jednak, że zobaczyłem słowa Office i surveying. Okazało się też niebawem, że się nie pomyliłem.
Siedzieli tam trzej panowie, którzy z Henrym przywitali się serdecznie, a ze mną uprzejmie i z nieukrywaną ciekawością. Na stołach leżały mapy i plany, a wśród nich rozmaite przyrządy miernicze. Byliśmy w biurze geodetycznem. Cel tych odwiedzin nie był mi wiadomy. Henry nie przyszedł ani z zamówieniem, ani po informacyę, tylko jakby na przyjacielską pogadankę, która się też bardzo szybko rozwinęła i zeszła oczywiście na znajdujące się tutaj przedmioty. Ucieszyłem się nawet tem, gdyż mogłem w niej wziąć większy udział, niż gdyby mówiono o sprawach amerykańskich, których jeszcze dobrze nie znałem.
Henry interesował się dziś widocznie bardzo miernictwem, chciał wiedzieć wszystko i tak mnie powoli wciągnął w rozmowę, że w końcu sam odpowiadałem ciągle na pytania, objaśniałem użycie różnych przyrządów; pokazywałem, jak się rysuje mapy i plany. Był ze mnie istotnie tęgi greenhorn, gdyż nie odgadłem ich zamiaru. Uderzyło mnie to dopiero, gdy powiedziałem, co wiem o różnicy zdjęć metodą współrzędnych, biegunową i dyagonalną, o pomiarach perimetrycznych i o trygonometrycznej triangulacyi, oraz zauważyłem, że ci panowie dają rusznikarzowi tajemne znaki. Wstałem z krzesła, chcąc niejako zwrócić uwagę Henry’emu, że życzę sobie już wyjść. On się nie sprzeciwił, wobec tego wyszliśmy pożegnani jeszcze przyjaźniej, niż byliśmy przyjęci.
Gdy znaleźliśmy się w takiem oddaleniu od biura, że nie można nas już było zobaczyć, zatrzymał się Henry, położył mi rękę na ramieniu i rzekł, promieniejąc zadowoleniem:
— Sir, człowieku, młodzieńcze, greenhornie, ależ zrobiliście mi przyjemność! Jestem wprost dumny z was!
— Czemu?
— Bo nawet przewyższyliście moje polecenie i oczekiwania tych panów!
— Polecenie, oczekiwania? Nie rozumiem.
— To nie jest potrzebne. Sprawa bardzo prosta. Twierdziliście niedawno, że znacie się na miernictwie. Aby się przekonać, czy to nie blaga, zaprowadziłem was do tych gentlemanów, a moich dobrych znajomych, aby was wymacali. Pokazało się, że wszystko macie zdrowe, i wyrąbaliście się z honorem.
— Blaga? Mr. Henry, jeśli uważacie mnie za zdolnego do takich rzeczy, to już więcej nigdy was nie odwiedzę!
— Nie dajcie się wyśmiać! Nie odbierzecie chyba staremu przyjemności oglądania was. Wspominałem już wam: z powodu podobieństwa do syna! Byliście kiedy u handlarza koni?
— Codziennie rano.
— I jeździliście na dereszu?
— Tak.
— Będzie co z tego konia?
— Tak sądzę, ale wątpię, czy ktoś, kto go kupi, da sobie z nim radę. Przyzwyczaił się do mnie i zrzuci każdego innego.
— Cieszy mnie to, bardzo mnie to cieszy; koń chce widocznie nosić tylko greenhorny. Chodźcieno przez tę boczną uliczkę. Znam tu doskonały dining house, gdzie się bardzo dobrze jada, a jeszcze lepiej pije. Musimy uczcić egzamin, któryście dziś zdali tak znakomicie.
Nie mogłem pojąć Henry’ego; zdawało się, że się odmienił. Ten samotny, powściągliwy człowiek chciał jeść w dining house! Twarz jego przybrała inny wyraz niż zwykle, głos brzmiał jaśniej i weselej niż kiedykolwiek. Wtrącił coś o egzaminie. Zastanowiło mnie to słowo, choć tutaj mogło być bez znaczenia.
Od tego dnia odwiedzał mnie codziennie i obchodził się ze mną jak z ukochanym przyjacielem, którego się ma wkrótce utracić. Nie pozwolił jednak na to, żebym zbytecznie urósł w dumę z powodu tego wyróżnienia; miał zawsze tłumik w postaci fatalnego słowa „greenhorn“.
W tym samym czasie zmienił się także względem mnie stosunek rodziny, u której pracowałem. Rodzice więcej się mną zajmowali, a dzieci okazywały więcej przywiązania. Nieraz przyłapywałem ich na tajemnych spojrzeniach na mnie, których nie mogłem zrozumieć; były jakieś serdeczne i jakby żalem wywołane.
Może w trzy tygodnie po naszej osobliwej wizycie w owem biurze, poprosiła mnie lady pewnego dnia, żebym wieczorem nie wychodził, lecz został na kolacyi z rodziną, podając za powód tę okoliczność, że przybędzie Henry, oraz dwu gentlemanów, z których jeden, niejaki Sam Hawkens, słynnym był westmanem. Jako greenhorn nie słyszałem oczywiście o tem nazwisku, ale ucieszyłem się sposobnością poznania prawdziwego i to znakomitego westmana.
Jako domowy nie czekałem, aż wybije oznaczona godzina, lecz stawiłem się o kilka minut wcześniej w dining-roomie. Ku memu zdziwieniu ujrzałem nie zwyczajne, lecz wspaniałe nakrycie, jak do uczty. Mała, pięcioletnia, Emmy była sama w pokoju i wsadziła właśnie palec do kompotu. Wyjęła go, skoro tylko wszedłem, i otarła szybko w swoją jasną fryzurkę. Gdy jej pogroziłem, przyskoczyła do mnie i szepnęła kilka słów do ucha. Aby swój błąd naprawić, zdradziła mi tajemnicę ostatnich dni, która wprost rozsadzała jej serduszko. Zdawało mi się, że ją fałszywie rozumiem. Zapytałem ją jeszcze raz, a ona powtórzyła z radością te same słowa: „Your farewell-feast“.
Moja uczta pożegnalna! Czyż było to możliwe? Nie. Z pewnością dziecko tak sobie uroiło. To też uśmiechnąłem się tylko na to. Następnie usłyszałem głosy w pierwszym pokoju; nadchodzili goście, wyszedłem więc naprzeciw, by ich powitać.
Wszyscy trzej przybyli w tym samym czasie, jak się później dowiedziałem, wedle umowy. Henry przedstawił mi trochę tępo i niezgrabnie wyglądającego młodzieńca, mr. Blacka, a następnie westmana Sama Hawkensa.
Westmana! Przyznaję otwarcie, że nie wyglądałem chyba zbyt mądrze, kiedy na nim spoczęło moje oko zdziwione. Takiej postaci nie widziałem nigdy przedtem; później oczywiście poznałem jeszcze inne. Ten człowiek i tak już osobliwy potęgował jeszcze to wrażenie tem, że stał tu w wytwornym salonie zupełnie tak, jakby w puszczy, bo z okryciem na głowie i strzelbą w ręku! Zewnętrzny jego wygląd przedstawiał się tak:
Z pod smętnie obwisłych krys pilśniowego kapelusza, którego barwy, wieku i kształtu najbystrzejszy myśliciel nie oznaczyłby bez łamania sobie głowy, wyzierał z plątaniny czarnego zarostu nos, straszliwych rozmiarów, mogący na każdym słonecznym zegarze służyć do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu widać było z całej twarzy oprócz organu powonienia tylko małe rozumne oczka, nadzwyczaj ruchliwe i utkwione we mnie z szelmowską jakąś chytrością. On przypatrywał się mnie tak samo uważnie, jak ja jemu. Później dowiedziałem się, dlaczego się tak mną zajmował.
Ta górna część spoczywała na ciele, tkwiącem aż po kolana w starej bluzie myśliwskiej z koźlej skóry, zrobionej najwidoczniej dla słuszniejszej osoby. W niej wyglądał ten mały człowiek jak dziecko, które dla zabawy ubrało się raz w surdut dziadka. Z tego, więcej niż wystarczającego okrycia, wyzierała para chudych, krzywych jak sierpy, nóg, ubranych w wystrzępione pludry, których wiek dowodnie świadczył, że człowieczek ten wyrósł z nich może przed dwoma dziesiątkami lat. Nie mniejszą uwagę zwracały na siebie jego buty indyańskie, w których mogła się zmieścić cała osoba ich właściciela.
W ręku trzymał ten słynny westman strzelbę, podobniejszą raczej do kija niż do tego rodzaju broni palnej. Byłbym się odważył dotknąć jej tylko z największą ostrożnością. Większej karykatury myśliwca z preryi trudno było sobie teraz wyobrazić. Jednak w krótkim stosunkowo czasie poznałem wartość tego oryginała.
Obejrzawszy mnie od stóp do głów, rzekł westman cienkim głosem do rusznikarza:
— Czy to jest ten młody greenhorn, o którym opowiadaliście, mr. Henry?
— Yes — potwierdził zapytany.
— Well! On mi się dosyć podoba. Spodziewam się, że Sam Hawkens także mu się spodoba, hi! hi! hi! hi!
Z tym delikatnym, dziwnym nieco śmiechem, zwrócił się do drzwi, w których ukazali się właśnie pan i pani domu. Powitali myśliwca w taki sposób, iż można było wnosić, że go już raz widzieli. Stało się to za mojemi plecyma. Potem poproszono nas do jadalni.
Poszliśmy za tem wezwaniem, przyczem Hawkens ku memu zdziwieniu nie odłożył strzelby, ani kapelusza. Dopiero gdy wyznaczono nam miejsca przy stole rzekł, wskazując na swą starą pukawkę:
— Prawdziwy westman nie spuszcza nigdy z oka swej strzelby, a tem bardziej nie czynię tego ja z moją zacną Liddy. Zawieszę ją koło firanek.
A więc strzelbę swoją nazywał Liddy! Później oczywiście dowiedziałem się, że owi strzelcy, uganiający po Zachodzie, obchodzą się ze swemi strzelbami jak z żywem stworzeniem i nadają im imiona. Powiesił więc strzelbę na wymienionem miejscu i chciał tosamo zrobić z kapeluszem, ale gdy go zdjął, zostały w nim wszystkie włosy z głowy. Można się było naprawdę przestraszyć widokiem jego bezskórnej, jak krew czerwonej, czaszki. Lady krzyknęła głośno, dzieci zaczęły wrzeszczeć, on jednak zwrócił się do nas celem uspokojenia:
— Nie lękajcie się, moje panie i panowie, to nic! Nosiłem własne włosy uczciwie od dzieciństwa. Żaden adwokat nie poważył się zaprzeczyć mi prawa do tego. Dopiero jeden czy dwa tuziny pawneów wpadły na mnie i zdarły mi włosy z głowy razem ze skórą. Było to dyabelnie przykre uczucie, ale przebyłem to szczęśliwie hi! hi! hi! Potem udałem się do Tekamy i kupiłem nowy skalp, jeśli się nie mylę. Nazywa się to peruką i kosztowało mnie trzy grube wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa skóra jest o wiele praktyczniejsza, zwłaszcza w lecie; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę, hi! hi! hi!
Rzucił kapelusz na strzelbę i założył perukę na głowę, poczem rozebrał się z bluzy i przewiesił ją przez krzesło. Była połatana wielokrotnie tak, że jeden kawał skóry przyszyty był na drugim, co nadało jej takiej sztywności i grubości, że strzała Indyanina nie łatwoby ją przebiła.
Teraz ujrzeliśmy jego cienkie, krzywe nogi. Na nim została tylko skórzana kamizelka, a za pasem nóż i dwa pistolety. Gdy powrócił do krzesła przy stole, spojrzał chytrze najpierw na mnie, a potem na panią domu i zapytał:
— Może mylady powie przed jedzeniem temu greenhornowi, o co chodzi, jeśli się nie mylę?
Zwrot „jeśli się nie mylę“ był jego stałą nawyczką. Lady skinęła głową, zwróciła się do mnie, wskazała na młodszego gościa i rzekła:
— Nie wiecie zapewne, że mr. Black jest waszym następcą, sir!
— Moim... na...stępcą? — wybuchnąłem zmieszany.
— Ponieważ żegnamy was dzisiaj uroczyście, musieliśmy się rozglądnąć za nowym nauczycielem.
— Poże...gna...nie?
Przypuszczam, że wyglądałem w owej chwili jak uosobione przerażenie.
— Tak, pożegnanie, sir. — rzekła z uśmiechem, który mi się wydał niestosownym, gdyż ja bynajmniej nie czułem ochoty do wesołości. — Polubiliśmy was bardzo, nie chcieliśmy przeto przeszkadzać wam w tem, byście jak najprędzej doszli do szczęścia. Bardzo nam przykro, że nas opuszczacie, ale rozstajemy się z wami przejęci wielką dla was życzliwością. Jedźcie jutro w imię Boże!
— Odjeżdżać? Jutro? Dokąd? — wykrztusiłem.
Na to uderzył mnie Sam Hawkens po ramieniu i odrzekł z uśmiechem:
— Dokąd? Na dziki Zachód ze mną. Zdaliście znakomicie egzamin, hi! hi! hi! Inni surweyorzy odjeżdżają jutro i nie mogą na was czekać. Mnie, Dicka Stone i Willa Parkera przyjęto na przewodników w drodze wzdłuż Kanadianu do Nowego Meksyku. Myślę, że nie zechcecie tutaj nadal pozostać greenhornem!
Teraz spadła mi łuska z oczu. To wszystko było z góry ułożone! Surweyor, pomiary, może dla jednej z wielkich kolei, które zamierzono budować. Co za wieść radosna! Dalej nie było o co pytać, gdyż mój zacny Henry sam przystąpił, ujął mnie za rękę i rzekł:
— Powiedziałem wam już, dlaczego was lubię. Jesteście tu u zacnych ludzi, ale stanowisko nauczyciela domowego nie jest dla was. Musicie się udać na Zachód. Zwróciłem się w tym celu do Atlantik i Pacifik Company i kazałem wybadać wasze wiadomości tak, abyście się tego nie domyślili. Zdaliście dobrze i tu macie instalacyę.
Podał mi dokument. Gdy rzuciwszy nań okiem, przeczytałem przypuszczalną wysokość wynagrodzenia, ciemno mi się w oczach zrobiło. Stary przyjaciel mówił dalej:
Pojedzie się konno, potrzebujecie więc dobrego konia. Kupiłem dla was deresza, którego ujeździliście. Bez broni nie możecie się ruszyć, dostaniecie więc to stare gun, z którego tak dobrze zawsze trafiacie. I cóż wy na to, sir, he?
Z początku milczałem, a gdy wreszcie odzyskałem mowę, próbowałem nie przyjąć darów, ale bez skutku. Ci zacni ludzie postanowili mnie uszczęśliwić, byłbym ich dotknął głęboko, gdybym się był uparł przy odmowie. Aby na razie przynajmniej zapobiec rozwlekaniu tej sprawy, usiadła mylady przy stole, a my musieliśmy pójść za jej przykładem. Podczas jedzenia nie należało podejmować tego tematu.
Po kolacyi udzielono mi potrzebnych wiadomości. Miano poprowadzić kolej z St. Luis przez Indyan-Territory, New Mexiko, Arizonę i Kalifornię do wybrzeża Pacyfiku i postanowiono tę długą przestrzeń zbadać i sekcyami odmierzyć. Sekcya, która przypadła w udziale mnie i trzem innym surweyorom pod kierunkiem starszego inżyniera, leżała między źródliskami rzek Rio Pecos i południowego Kanadianu. Trzej wytrawni przewodnicy: Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, mieli nam towarzyszyć aż na miejsce, gdzie nas oczekiwała gromada dzielnych westmanów, dodanych nam dla bezpieczeństwa. Oczywiście byliśmy także pewni pomocy wszystkich załóg po fortach. Aby mię zaskoczyć niespodzianką, powiedziano mi o tem dopiero dzisiaj, co prawda, trochę zapóźno. Uspokoiła mnie jednakże wiadomość, że postarano się o wszystko, co było konieczne do podróży, aż do najdrobniejszych szczegółów. Nie pozostawało nic innego, jak przedstawić się kolegom, którzy czekali na mnie w mieszkaniu starszego inżyniera. Poszedłem do nich w towarzystwie Henry’ego i Sama Hawkensa. Przyjęli mnie nader serdecznie, nie biorąc za złe spóźnienia, wiedzieli bowiem, że przyczyną tego była właśnie ta niespodzianka.
Pożegnawszy się nazajutrz z rodziną, u której dotąd byłem zajęty, udałem się do Henry’ego. Zacząłem mu dziękować, ale on potrząsnąwszy mnie silnie za ręce, przerwał mi temi słowy:
— Zamknijcie dziób, sir! Wysyłam was tylko dlatego, żeby moje stare gun także mogło przemówić! Gdy wrócicie, odszukacie mnie i opowiecie, coście przeżyli i czego doświadczyli. Wówczas dopiero się pokaże, czy jesteście jeszcze tem, czem dzisiaj, mianowicie greenhornem, jakiego szukać pod słońcem.
To rzekłszy, wysunął mnie za drzwi. Obróciłem się jeszcze raz i zobaczyłem łzy w jego oczach.



ROZDZIAŁ II.
Kleki-petra.

Zbliżał się koniec wspaniałej, północno-amerykańskiej jesieni. Od trzech miesięcy byliśmy przy robocie, ale nie wypełniliśmy jeszcze naszego zadania, gdy tymczasem inne sekcye wróciły już były do domu. Złożyły się na to dwa powody.
Pierwszy ten, że przeznaczono nam bardzo trudną okolicę do opracowania. Kolej miała iść przez preryę wzdłuż południowego Kanadianu; kierunek był więc wskazany aż do źródeł tej rzeki; od Nowego Meksyku zaś wyznaczało go położenie dolin i wąwozów. Ale nasza sekcya leżała pomiędzy Kanadianem a Nowym Meksykiem, myśmy mieli dopiero znaleźć odpowiedni kierunek. Do tego potrzeba było jazd, pożerających wiele czasu, uciążliwych wędrówek i wielu, bardzo wielu pomiarów porównawczych, zanim mogliśmy przystąpić do właściwej roboty. Utrudniało nam pracę jeszcze i to, że znajdowaliśmy się w okolicy niebezpiecznej. Tamtejsi bowiem Indyanie Kiowa, Komancze i Apacze nie chcieli nic wiedzieć o budowie kolei przez kraje, które oni uznawali za swoją własność. Musieliśmy się bardzo strzec i ciągle być na pogotowiu, przez co oczywiście robota nasza opóźniała się znacznie.
Ze względu na tych Indyan nie staraliśmy się o środki żywności za pomocą polowania, ponieważ oni byliby przez to łatwo odkryli nasze ślady. Sprowadzaliśmy wszystko, czego nam było potrzeba, z Santa Fè na wozach, zaprzężonych wołami. Niestety ten dowóz także był bardzo niepewny, kilkakrotnie nie mogliśmy postąpić naprzód w pomiarach, ponieważ wozy nie przybywały na czas.
Druga przyczyna tkwiła w składzie naszego towarzystwa. Wspomniałem, że w St. Louis przywitał mnie starszy inżynier i drudzy surveyorzy bardzo przychylnie. To przyjęcie, jakiego doznałem, pozwalało się spodziewać dobrego i skutecznego współdziałania. Jednak pod tym względem spotkało mię przykre rozczarowanie.
Moi koledzy, prawdziwi Jankesi, widzieli we mnie niedoświadczonego greenhorna. Chcieli zarobić pieniądze, nie pytając wiele o to, czy wypełnią sumiennie swoje zadanie. Ja zawadzałem im przy tem, to też niebawem zniknęła okazywana mi przez nich z początku przychylność. Nie dałem się tem zbić z tropu i robiłem, co do mnie należało. Wkrótce też poznałem, że niezbyt duży zasób wiedzy posiadali. Zarzucali mnie najtrudniejszą robotę, a sami szukali sposobności do uprzyjemnienia sobie życia. Nie sprzeciwiałem się temu obarczaniu mnie pracą, wierząc w to, że im więcej się musi dokonać, tem więcej nabiera się sił i doświadczenia.
Starszy inżynier, mr. Bankroft, był z nich najuczeńszy, ale pokazało się niestety, że lubił wódkę. Przywieziono z Santa Fè kilka baryłek tego zgubnego napoju, a od tego czasu zajmował się on więcej brandym niż przyrządami mierniczymi. Nieraz i pół dnia przeleżał na ziemi zupełnie pijany. Trzej surveyorzy, Riggs, Marcy i Wheeler musieli jak i ja płacić za gorzałę, aby więc nie ponieść straty, pili z nim na wyścigi. Można sobie wyobrazić, że i ci dżentlmeni nie zawsze byli w najlepszem usposobieniu. Ponieważ ja nie kosztowałem nawet wódki, przeto obowiązek pracy spoczywał oczywiście tylko na mnie, a oni przeplatali sobie spokojnie pijatykę spaniem. Wheeler był dla mnie jeszcze najmilszym z nich, ponieważ miał na tyle rozumu, iż poznał, że ja męczyłem się za nich, wcale nie będąc do tego zobowiązanym. Że praca nasza na tem cierpiała, tego oczywiście nie trzeba osobno podkreślać.
Reszta towarzystwa pozostawiała również wiele do życzenia. Przybywszy na sekcyę, zastaliśmy na niej dwunastu „westmanów“. Jako nowicyusz szanowałem ich z początku ogromnie, lecz wnet przekonałem się, że mam do czynienia z ludźmi, o bardzo nizkim poziomie moralnym.
Byli oni nam dodani do obrony i pomocy. Szczęściem nie zaszło nic takiego przez całe trzy miesiące, coby mnie spowodowało do uciekania się pod ich obronę, a co do pomocy, to można było śmiało powiedzieć, że to właściwie zeszło się dwunastu największych próżniaków w Stanach Zjednoczonych na schadzkę.
Jak smutnie musiała w takich warunkach wyglądać karność!
Bankroft, komendant z tytułu i polecenia, zachowywał się jak taki, ale nikt go nie słuchał. Wyśmiewano jego rozkazy, a on klął wprost strasznie, a wkońcu szedł do baryłki, aby wódką wynagrodzić sobie wysiłek. Riggs, Marcy i Wheeler postępowali nie o wiele inaczej. Miałem więc powód do tego, by im ukrócić cugli. Uczyniłem też to, ale tak, żeby tego nie zauważyli. Takiego młodego i niedoświadczonego człowieka jak mnie, nie mogli darzyć pełnym szacunkiem. Gdybym był kiedy nieoględnie przemówił rozkazująco, byłbym się tylko naraził na śmiech powszechny. Musiałem więc postępować cicho i ostrożnie, jak rozumna żona, która umie tak kierować opornym mężem, że on niema o tem pojęcia.
Ci napół dzicy, nieokiełznani, ludzie nazywali mnie po dziesięć razy dziennie: greenhorn, a mimo to do mnie się stosowali bezwiednie. Przytem zdawało im się zawsze, że właściwie tylko według własnej woli wszystko czynią.
Pod tym względem ogromnie byli mi pomocni Sam Hawkens i jego dwaj towarzysze, Dick Stone i Will Parker. Wszyscy trzej byli na wskróś uczciwi, rozumni i doświadczeni westmani i z tego daleko i szeroko sławni. Trzymali się przeważnie mnie i odsuwali się od reszty towarzyszy, ale tak oględnie, że to tamtych nie mogło obrazić. Szczególnie Sam Hawkens umiał pomimo swych śmiesznych właściwości zdobyć u opornego towarzystwa znaczne poważanie. Cokolwiek zaś przeprowadzał swoim na poły poważnym, a na poły zabawnym sposobem, to zawsze po to, aby mnie dopomóc do osiągnięcia moich zamiarów.
Wytworzył się między nami w cichości stosunek, który dałby się najlepiej porównać ze stosunkiem suwerena do lennika. Hawkens wziął mnie w opiekę, wcale się nie pytając o to, czy się z tem zgadzam. Ja byłem greenhorn, a on wytrawnym westmanem, którego słowa i czyny miały być dla mnie czemś nieomylnem. W wolnym czasie i przy sposobności udzielał mi teoretycznych i praktycznych lekcyi ze wszystkiego, co należy wiedzieć i czemu podołać na dzikim Zachodzie. Jeżeli dziś zgodnie z prawdą powiedzieć muszę, że wyższą szkołę odbyłem dopiero później u boku Winnetou, to słuszna i sprawiedliwa rzecz przyznać, że Sam Hawkens dał mi nauki elementarne. Sporządził mi nawet własnoręcznie lasso i pozwalał mi ćwiczyć się w rzucaniu na swojej własnej niewielkiej osobie i na swoim koniu. Gdy potem doprowadziłem do tego, że pentla chwytała już cel niechybnie za każdym rzutem, ucieszył się serdecznie i zawołał radośnie:
— To pięknie, mój młody sir; to dobrze! Ale nie bądźcie jeszcze zbyt dumni z pochwały! Bakałarz musi nawet najgłupszego ucznia pochwalić od czasu do czasu, jeżeli ten ma zrobić jakikolwiek postęp. Byłem już nauczycielem niejednego westmana, a wszyscy uczyli się o wiele łatwiej i znacznie prędzej mnie pojmowali niż wy. Jeżeli jednak nadal tak się będziecie ćwiczyli, to może po sześciu lub ośmiu latach nikt nie nazwie już was greenhornem. Aż do tego czasu pocieszajcie się tą starą maksymą, że głupi doprowadza nieraz do tychsamych wyników, co mądry, a nawet większych, jeśli się nie mylę!
Wygłaszał te słowa pozornie z największą powagą, a ja taksamo je przyjmowałem, ale wiedziałem, że on sądził całkiem inaczej.
Praktyczne jego pouczenia były mi najbardziej na rękę, gdyż praca zawodowa zabierała mi tyle czasu, że, gdyby nie Hawkens, nie byłbym go znalazł na ćwiczenie się w tych rzeczach, które musi znać myśliwiec na preryi. Zresztą trzymaliśmy w tajemnicy te ćwiczenia i urządzaliśmy je tak daleko od obozu, że nie można nas było podglądnąć. Sam Hawkens tego żądał, a gdy razu pewnego zapytałem o przyczynę, odpowiedział:
— To ze względu na was, sir! Tak mało macie zręczności w tych rzeczach, że musiałbym się wstydzić z głębi waszej duszy, gdyby nas te draby zobaczyły. Teraz już wiecie, hi! hi! hi! Weźcie to sobie do serca!
Skutkiem tego całe towarzystwo nie liczyło na mnie wcale na wypadek konieczności użycia broni lub zręczności ciała. Ale to nie martwiło mnie bynajmniej.
Mimo wszystkie wspomniane poprzednio przeszkody doszliśmy przecież w końcu tak daleko, że za tydzień mogliśmy już połączyć się z sekcyą następną. Aby tę wiadomość tam zanieść, należało pchnąć posłańca. Bancroft oświadczył, że sam pojedzie pod przewodnictwem jednego westmana. Nie czyniło się tego poraz pierwszy, gdyż ciągle musieliśmy się porozumiewać tak z sekcyą, pracującą za nami jak i przed nami. Stąd wiedziałem, że kierujący robotą przed nami starszy inżynier był nadzwyczaj tęgim człowiekiem.
Pewnej niedzieli rano zamierzał Bancroft wyruszyć. Uważał za stosowne napić się trochę na pożegnanie, w czem wszyscy mieli wziąć udział. Mnie tylko nie zaproszono, a Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker nie uwzględnili nadesłanego im zaproszenia. Popijanie, co zresztą przewidziałem, przeciągnęło się tak, że ustało dopiero wtedy, kiedy Bancroft nawet już paplać nie mógł. Towarzysze zabawy dotrzymywali mu kroku i upili się nie mniej od niego. O zamierzonej jeździe nie było teraz mowy. Hultaje zrobili to, co czynili zawsze w tym stanie: wleźli w zarośla, aby się wyspać.
Cóż było począć? Posłaniec musiał odejść, tymczasem należało się spodziewać, że pijani będą spać do późna po południu. Wypadało wobec tego, żebym ja pojechał. Ale czy mogłem? Byłem pewien, że aż do mego powrotu przez cztery dni nikt nie weźmie się do pracy. Gdy się nad tem z Samem Hawkensem naradzałem, wskazał on ręką na zachód i rzekł:
— Nie będzie potrzeba jechać, sir. Możecie dać wiadomość tym dwom, którzy o to się zbliżają.
Spojrzawszy w tym kierunku, zobaczyłem dwu jeźdźców. Byli to biali, a w jednym z nich poznałem starego scouta[3], który już kilka razy był u nas z wieściami od następnej sekcyi. Obok niego jechał młodszy mężczyzna, ubrany nie tak jak zachodniokrajowiec. Nie widziałem go jeszcze nigdy. Stanąwszy przed nami, zapytał nieznajomy mnie o nazwisko. Skoro mu je wymieniłem, obrzucił mnie przyjaźnie badawczem spojrzeniem i rzekł:
— A więc to pan jest tym młodym gentlemanem, który robi tu wszystko, gdy tymczasem drudzy leniuchują. Będziecie pewnie wiedzieli, kim jestem, skoro powiem wam moje nazwisko. Jestem White.
Był to kierownik najbliższej zachodniej sekcyi, do którego mieliśmy wysłać wiadomość. Jego przybycie spowodowała z pewnością jakaś przyczyna. Zsiadł z konia, podał mi rękę i powiódł wzrokiem po naszym obozie. Ujrzawszy śpiących w zaroślach, a obok baryłkę z wódki, uśmiechnął się domyślnie, ale nie przyjaźnie.
— Chyba pijani? — spytał.
Skinąłem głową.
— Wszyscy?
— Tak. Mr. Bancroft chciał udać się do was i urządzono małe strzemienne. Zbudzę go i...
— Stać! — przerwał. — Mogę z wami pomówić tak, żeby oni tego nie słyszeli. Zejdźmy na bok i nie budźmy ich! Kto są ci trzej ludzie, którzy stali z wami?
— To Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, nasi, trzej godni zaufania, przewodnicy.
— Ach, Hawkens, ten mały osobliwy myśliwiec. To dzielny chłop, słyszałem o nim. Niechaj wszyscy trzej pójdą z nami.
Uczyniłem zadość jego wezwaniu, a następnie spytałem:
— Przybywacie sami, mr. White. Czy sprowadza was coś ważnego?
— Bynajmniej. Chciałem się tylko przekonać, czy wszystko tu w porządku i właśnie z wami pomówić. Myśmy już skończyli naszą sekcyę, a wy waszej jeszcze nie?
— Winny temu trudności terenu, zamierzam...
— Wiem, wiem! — przerwał mi. — Wiem niestety o wszystkiem. Gdybyście wy nie natężali się w trójnasób, byłby dziś Bancroft tam, gdzie rozpoczął.
— Tak nie jest, mr. White. Nie wiem wprawdzie, skąd macie to błędne mniemanie, że tylko ja byłem pilny, ale moim obowiązkiem...
— Cicho, sir, cicho! Chodzili posłańcy od nas do was i z powrotem, ja ich wybadałem tak, że się nie spostrzegli. To bardzo szlachetnie z waszej strony, że bierzecie w obronę tych pijaków, ale ja chciałbym prawdę usłyszeć. Ponieważ zaś widzę, że jesteście zbyt skromni, aby mi ją powiedzieć, przeto spytam nie was, lecz Sama Hawkensa. Usiądźmy!
Poszliśmy do namiotu. On usiadł przed nim na trawie i skinął na nas, żebyśmy zrobili to samo. Skoro uczyniliśmy zadość temu wezwaniu, zaczął wypytywać Hawkensa, Stone’a i Parkera, którzy przedstawili mu całą prawdę, nie dodawszy ani słowa. Mimo to wtrąciłem tu i ówdzie jakieś słówko, aby złagodzić te słuszne zarzuty i bronić kolegów, ale nie wywarło to na Whitem pożądanego skutku. Przeciwnie, prosił mnie on kilkakrotnie, żebym się nie trudził daremnie.
Gdy się już o wszystkiem dowiedział, zażądał, żebym mu pokazał nasze rysunki i mój dziennik. Mogłem nie spełnić tego życzenia, nie uczyniłem tego jednak z obawy, żeby go nie obrazić. Czułem zresztą, że względem mnie żywi dobre zamiary. Przeglądnął wszystko uważnie, a kiedy mnie o to spytał, nie zaprzeczyłem, że sam byłem rysownikiem i autorem, gdyż nikt z tamtych ani kreski nie zrobił, nie napisał ani jednej litery.
— Ale tego z dziennika nie widać — rzekł — ile pracy przypada na każdego z osobna. Posunęliście się za daleko w swem chwalebnem koleżeństwie.
Na to zauważył chytrze Sam Hawkens:
— Sięgnijcie mu do kieszeni, mr. White! Tam tkwi coś blaszanego, w czem dawniej były sardynki. Sardynek teraz już niema, ale jest zato coś papierowego. To prawdopodobnie dziennik prywatny, jeśli się nie mylę. Tam wszystko spisał on zapewne inaczej, niż tu w urzędowem sprawozdaniu, gdzie zatuszowuje lenistwo kolegów.
Sam Hawkens wiedział, że prowadziłem prywatne zapiski, oraz, że nosiłem je w wypróżnionej puszce od sardynek. Było mi przykro, że mię zdradził. White poprosił, żebym mu je pokazał. Cóż miałem zrobić? Czy koledzy moi zasłużyli na to, żebym się dla nich męczył bez żadnej wdzięczności z ich strony i żebym to jeszcze zatajał? Szkodzić im nie chciałem w żaden sposób, ale nie mogłem być niegrzecznym wobec White’a. Dlatego podałem mu dziennik, ale pod warunkiem, że nikomu o tem nie wspomni. Przeczytał, zwrócił mi go i rzekł:
— Powinienbym właściwie zabrać z sobą te kartki i przedłożyć je, gdzie należy. Wasi koledzy to nicponie, którzy nie są warci ani jednego dolara. Wam powinni zapłacić w trójnasób. Zostawiam jednak wam swobodę. Zwracam tylko na to uwagę, że dobrze zrobicie, jeśli zachowacie te prywatne zapiski, gdyż one mogą wam się później bardzo przydać. A teraz pobudźmy tych niezwykłych gentlemanów.
Wstał i narobił hałasu. „Gentlemani“ powyłazili z zarośli z błędnemi oczyma i wykrzywionemi twarzami. Bancroft gotów był uciec się do grubiaństw z tego powodu, że go zbudzono, okazał się jednak uprzejmym, gdy usłyszał, że przybył mr. White z najbliższej sekcyi. Oni obaj widzieli się po raz pierwszy. Bancroft podał mu przedewszystkiem kieliszek wódki, ale źle się z tem wybrał. White skorzystał z tej grzeczności w ten sposób, że skarcił go wprost strasznie. Zdumiony Bancroft milczał przez chwilę, ale potem rzucił się na White’a, pochwycił go za ramię i krzyknął:
— Panie, wasze nazwisko?
— White.
— Czem jesteście?
— Starszym inżynierem sąsiedniej sekcyi.
— Czy tam może wam kto rozkazywać?
— Sądzę, że nie.
— A więc! Ja jestem Bancroft, starszy inżynier tutejszej sekcyi i nikt nie ma prawa mi tu rozkazywać, a już najmniej wy, mr. White!
— To słuszne, że jesteśmy sobie równi — rzekł napadnięty spokojnie. — Żaden z nas nie jest obowiązany przyjmować od drugiego rozkazów. Ale skoro jeden widzi, że drugi szkodzi przedsiębiorstwu, przy którem pracujemy obydwaj, to jest jego powinnością zwrócić uwagę na jego błędy. Wy szukacie, jak się zdaje, zadania swojego życia w baryłce brandy. Wszyscy szesnastu, których tu zastałem, przyjechawszy przed dwoma godzinami, byli pijani.
— Przed dwoma godzinami — przerwał mu Bancroft. — Tak długo tu już jesteście?
— Oczywiście. Przypatrzyłem się już zdjęciom i dowiedziałem się, kto je robił. Wy żyliście sobie jak w raju, tymczasem jeden i to najmłodszy z was dźwigał cały ogrom pracy!
Na to zwrócił się Bancroft do mnie i syknął:
— To wy powiedzieliście o tem, nikt inny! Nie wypierajcie się, nikczemny kłamco i podstępny zdrajco!
— Nie — odparł mr. White. — Wasz młody kolega postąpił jak gentleman; wyrażał się o was tylko dobrze i brał was w obronę. Radzę wam przeto prosić go o przebaczenie za to, że nazwaliście go kłamcą i zdrajcą.
— Prosić o przebaczenie? Ani myślę! — zaśmiał się Bancroft szyderczo. — Ten greenhorn nie umie odróżnić trójkąta od czworoboku i wyobraża sobie, że jest surveyorem. Zostaliśmy w pracach naszych w tyle, ponieważ on wszystko robił przewrotnie; a skoro teraz, zamiast to uznać, oskarża nas przed wami i oczernia...
Nie domówił. Miesiące całe cierpiałem i pozwalałem tym ludziom myśleć o mnie, jak chcieli. Teraz nadeszła chwila pokazania im, jak się pomylili w ocenie mojej osoby. Pochwyciłem Bancrofta za ramię i ścisnąłem tak silnie, że aż krzyknął z bólu.
— Mr. Bancroft — rzekłem — wypiliście za dużo sznapsa i nie odespaliście jeszcze tego. Zapewne jesteście jeszcze pijani, przyjmuję więc, żeście tego nie powiedzieli.
— Ja pijany? Zwaryowaliście! — wrzasnął.
— Tak, pijany! Gdybym był pewny, że jesteście trzeźwi i że pozwoliliście sobie z namysłem rzucić mi te obelgi, to cisnąłbym wami o ziemię, jak pierwszym lepszym hultajem. Zrozumiano? Czy macie teraz odwagę zaprzeczyć temu, jakobyście się upili?
Trzymałem jeszcze w ręku jego ramię. Nie przypuszczał pewnie nigdy, że będzie musiał bać się mnie kiedykolwiek, ale teraz nastąpiło to naprawdę; widać to było po nim. Nie chciał się przyznać, że jest jeszcze pijany, a zarazem brakło mu odwagi do podtrzymania oskarżeń. Zwrócił się więc do dowódcy dwunastu westmanów, dodanych nam do pomocy i obrony:
— Mr. Rattlerze, czy ścierpicie, żeby ten człowiek porywał się na mnie? Czy nie na to tutaj jesteście, żebyście nas bronili?
Ten Rattler, wysoki i tęgo zbudowany, posiadał, jak się zdawało, siłę trzech, a może czterech ludzi. Osobnik ordynarny, pił ustawicznie razem z Bancroftem. Nie znosił mnie i z radością skorzystał ze sposobności, aby dać ujście złości, jaką czuł do mnie. Przyskoczył prędko, pochwycił mnie za ramię, jak ja Bancrofta i odpowiedział:
— Nie, na to ja nie pozwolę, mr. Bancrofcie. To dziecko nie wydeptało jeszcze dziur w pierwszych pończochach, a ośmiela się już grozić dorosłym mężczyznom, gnębić ich i oczerniać. Odejm rękę od mr. Bancrofta, smarkaczu, bo ci pokażę, jaki z ciebie greenhorn!
Z takiem to wezwaniem zwrócił się on do mnie. Dobrze się stało, że on to zrobił, gdyż silniejszym był przeciwnikiem od Bancrofta. Nie wątpiłem ani na chwilę, że, jeśli jego nauczę moresu, to to silniej podziała, niżeli gdybym tamtemu dowiódł, że nie jestem tchórzem. Wyrwałem mu ramię z ręki i odrzekłem:
— Ja smarkacz, greenhorn? Odwołajcie to natychmiast, mr. Rattlerze, bo grzmotnę wami o ziemię!
— Wy mną? — zaśmiał się. — Taki greenhorn jest naprawdę na tyle głupi, że...
Nie skończył mówić, gdyż tak uderzyłem go pięścią w skroń, że jak wór runął sztywnie na ziemię i nie ruszył się więcej. Kilka krótkich chwil trwała głęboka cisza, poczem zawołał jeden z towarzyszy Rattlera:
— All devills! Czy będziemy spokojnie patrzeć, jak taki przybłęda bije naszego dowódcę? Dalej na tego draba!
Poskoczył ku mnie. Wtem ja kopnąłem go w brzuch. To najpewniejszy środek, aby przeciwnika przewrócić, trzeba tylko stać mocno na drugiej nodze. Hultaj padł, a w tej samej chwili ja ukląkłem na nim i uderzyłem go w skroń tak, że go ogłuszyłem. Potem wstałem szybko, wyrwałem oba rewolwery z za pasa i zawołałem:
— Kto jeszcze? Niech przyjdzie!
Cała horda Rattlera miała wielką ochotę pomścić na mnie klęskę towarzyszy. Jeden spozierał na drugiego, lecz ja przestrzegłem:
— Posłuchajcie mnie, ludzie! Kto krokiem ku mnie postąpi, lub za broń chwyci, dostanie kulą w łeb! Myślcie sobie o greenhornach, co się wam podoba, ale ja wam dowiodę, że jeden taki, jak ja, da sobie radę z dwunastu takimi westmanami, jak wy!
Wtem stanął przy mnie Sam Hawkens i rzekł:
— A ja, Sam Hawkens, także was ostrzegam, jeśli się nie mylę. Ten młody greenhorn jest pod moją szczególną opieką. Ktoby się poważył włos mu zerwać z głowy, temu natychmiast wystrzelę dziurę w postaci. Ja nie żartuję. Zapamiętajcie to sobie! Hi-hi-hi!
Dick Stone i Will Parker uważali także za stosowne stanąć obok mnie, aby zaznaczyć, że są tego samego zdania, co Hawkens. To nastraszyło przeciwników. Odwrócili się odemnie, mrucząc przekleństwa pod nosem i zajęli się skwapliwie obydwoma leżącymi na ziemi, aby ich przywieść do przytomności.
Bancroft uznał za najrozumniejsze pójść do namiotu i tam się ukryć. White patrzył na mnie szerokiemi od zdziwienia oczyma. Po tem zajściu potrząsnął głową i rzekł tonem niekłamanego zdumienia:
— Ależ, sir, to niebezpieczne! Nie chciałbym dostać się wam pomiędzy palce. Należałoby was naprawdę nazwać Shatterhand za to, że wielkiego i silnego jak dąb człowieka rozciągnęliście na ziemi jednem uderzeniem pięści. Nie widziałem jeszcze nic takiego.
Ten projekt podobał się widocznie Samowi Hawkensowi, gdyż zaczął prychać wesoło:
— Shatterhand, hi-hi-hi! Greenhorn i już wojenny przydomek — i to jaki! Ilekroć Sam Hawkens rzuci okiem na greenhorna, tylekroć zawsze zrobi się coś z tego. Shatterhand, Old Shatterhand! Całkiem tak, jak Old Firehand, także westman i silny, jak niedźwiedź. Cóż wy na to miano Dicku i Willu?
Odpowiedzi ich już nie dosłyszałem, gdyż musiałem uwagę poświęcić Whitemu, który ująwszy mnie za rękę, odprowadził na bok i odezwał się temi słowy:
— Podobacie mi się nadzwyczajnie, sir! Czy nie mielibyście ochoty pójść ze mną?
— Trudno wchodzić w to, czy mam ochotę, czy nie mam, mr. White. Ja nie mogę.
— Czemu?
— Bo mnie tutaj trzyma obowiązek.
— Pshaw! Ja biorę to na siebie.
— To mi się na nic nie przyda, jeślibym ja sam nie mógł się usprawiedliwić. Przysłano mnie tutaj do pomocy przy pomiarze tej sekcyi, nie wolno mi się stąd ruszyć, ponieważ jeszcze nie jesteśmy gotowi.
— Bancroft dokończy z tymi trzema.
— Tak, ale kiedy i jak! Nie, ja muszę zostać.
— Zważcie, że dla was to niebezpieczne!
— Jakto?
— Pytacie jeszcze? Widzicie chyba, że porobiliście sobie z tych ludzi wrogów zakamieniałych.
— Nie. Przecież im nic nie uczyniłem.
— To prawda, albo raczej było prawdą dotychczas. Ponieważ jednak powaliliście dwu z nich na ziemię, to między wami stosunki zerwane.
— Być może, ale ja się nie boję. Właśnie przez te dwa uderzenia zdobyłem sobie poważanie. Nie rychło porwie się kto znów na mnie. Zresztą przy mnie stoją Hawkens, Stone i Parker.
— Jak chcecie. Wolna wola to niebo dla człowieka, ale często i piekło. Bardzobyście mnie się przydali. Ale przynajmniej kawałek drogi mnie odprowadzicie?
— Kiedy?
— Teraz.
— Czy chcecie zaraz wracać, mr. White?
— Tak. Zastałem tu takie stosunki, że nie mogę bawić tu dłużej, niż potrzeba.
— Ależ coś zjeść musicie, nim wyruszycie w drogę, sir?
— Zbyteczne. Mamy w torbach siodłowych wszystko, niezbędne do życia.
— Nie pożegnacie się z Bancroftem?
— Nie.
— Przybyliście, aby z nim o interesach pomówić!
— Zapewne, ale mogę to wam także powiedzieć. Przekonałem się nawet, że wy lepiej się rozumiecie na rzeczy, niż on. Ale przedewszystkiem chciałbym was ostrzec przed czerwonoskórymi.
— Czy widzieliście ich?
— Nie bezpośrednio, lecz ślady. W tym czasie ciągną na południe dzikie mustangi i bawoły, a czerwonoskórcy opuszczają wsi swoje, aby na nie dla mięsa polować. Przed Keiowehami niema obawy, gdyż pogodziliśmy się z nimi co do kolei, ale Komancze i Apacze nic o tem nie wiedzą i dlatego nie możemy się im pokazywać. Ja skończyłem prace około mojej sekcyi i opuszczam te strony. Mnie więc nic nie grozi. Ale dla was staje się ten teren codzień niebezpieczniejszym. Starajcie się rychło doprowadzić prace do końca. Osiodłajcie teraz konia i spytajcie, czy Sam Hawkens ma ochotę udać się z nami.
Oczywiście miał Sam ochotę.
Chciałem tego dnia właściwie pracować, ale była to niedziela, kiedy każdy chrześcijanin, nawet w puszczy, powinien się skupić i zająć swymi duchowymi obowiązkami. Zresztą zasłużyłem na odpoczynek. Poszedłem więc do namiotu Bancrofta i oświadczyłem, że dziś pracować nie będę, lecz z Samem Hawkensem odprowadzę White’a.
— Idźcie do dyabła i każcie mu sobie karki pokręcić! — odrzekł, a ja nie przeczuwałem, że to ordynarne życzenie miało się spełnić niebawem.
Od kilku dni już nie wyjeżdżałem nigdzie, to też deresz mój zarżał radośnie, gdy go zacząłem siodłać. Okazał się koniem wyśmienitym, cieszyłem się więc, że będę mógł oznajmić to memu staremu „gunsmithowi“ Henry’emu.
Jadąc w blasku pięknego jesiennego poranku, rozmawialiśmy o zamierzonych wielkich przedsiębiorstwach kolejowych i o wszystkiem, co nam leżało na sercu. White dał mi kilka wskazówek, odnoszących się do połączenia z jego sekcyą, a około południa zatrzymaliśmy się nad strumieniem, żeby się skromnie posilić. Potem White pojechał dalej ze scoutem, a my poleżeliśmy jeszcze przez chwilę, roztrząsając zagadnienia, tyczące się wiary.
Hawkens był właściwie bogobojnym człowiekiem, chociaż wobec drugich tego nie okazywał.
Na krótko przed wyruszeniem w drogę powrotną pochyliłem się nad wodą, aby ręką zaczerpnąć. Czysta była jak kryształ, ujrzałem więc na dnie odciski, jak mi się zdawało, nogi ludzkiej. Oczywiście zwróciłem na to uwagę Sama. On przypatrzył się uważnie, poczem ozwał się:
— White miał zupełną słuszność, ostrzegając nas przed Indyanami.
— Sądzicie, Samie, że to ślad Indyanina?
— Tak, indyańskiego mokassyna. Jakież wrażenie robi to na was, sir?
— Żadnego.
— Fi, musicie przecież coś czuć i myśleć?
— Cóż innego jak to, że tu był czerwonoskóry?
— Więc nie boicie się wcale?
— Ani mi się śni!
— Przynajmniej lekki niepokój?
— Także nie.
— Tak, wy nie znacie czerwonoskórych!
— Ale spodziewam się, że ich poznam. Będą chyba tacy sami, jak inni ludzie, wrogami swoich wrogów i przyjaciółmi swoich przyjaciół. Ponieważ zaś nie zamierzam występować przeciwko nim wrogo, więc przypuszczam, że nie potrzebuję się ich obawiać.
— Jesteście greenhorn i wiecznie nim zostaniecie. Postanawiajcie postępować z czerwonymi, jak chcecie, wynik będzie zawsze inny, całkiem inny. Wypadki nie zależą przecież od waszej woli. Doświadczycie tego i życzę wam, żeby to nie kosztowało was strzępu własnego ciała, lub nawet życia.
— Kiedy ten Indsman mógł być tutaj?
— Mniej więcej przed dwoma dniami. Widzielibyśmy tu na trawie jego ślady, gdyby się tymczasem nie była podniosła.
— Wyszedł chyba na zwiady?
— Tak, na zwiady za mięsem bawolem. Teraz panuje pokój między tutejszymi szczepami, więc nie mógł to być szpieg wojenny. Był nadzwyczaj nieostrożny, a więc prawdopodobnie młody.
— Jakto?
— Wytrawny wojownik nie wstępuje do takiej wody jak ta, gdzie ślad zostaje na płytkim gruncie, długo jeszcze widoczny. Takiego błędu dopuszcza się tylko głupiec, który jest zupełnie takim samym czerwonym greenhornem, jako wy białym, hi! hi! hi! A białe greenhorny bywają jeszcze głupsze od czerwonych. Zapamiętajcie to sobie, sir!
Zaczął sam do siebie z cicha parskać śmiechem i wstał, by dosiąść konia. Poczciwy Sam lubiał okazywać mi przywiązanie swoje w ten sposób, że mnie głupim nazywał.
Mogliśmy wrócić tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj, ale zadaniem mojem jako surveyora było zbadać naszą przestrzeń, dlatego skręciliśmy trochę i pojechaliśmy potem po równoległej linii.
W ten sposób dostaliśmy się na dość szeroką dolinę, porosłą bujną trawą. Zbocza, zamykające ją z jednej i z drugiej strony, pokrywały dołem zarośla, a górą las. Długość doliny wynosiła może z pół godziny drogi, tak prostej, że można było widzieć ją od początku do końca. Zaledwie kilka kroków zrobiliśmy w tem miłem zagłębieniu, kiedy naraz Sam wstrzymał konia i popatrzył uważnie przed siebie.
— Heigh-day! — krzyknął. — Otóż są! Naprawdę te najpierwsze!
— Co? — zapytałem.
Ujrzałem daleko przed sobą ośmnaście, a może dwadzieścia zwolna poruszających się punktów.
— Co? — powtórzył, kręcąc się żywo na siodle. — Wy nie wstydzicie się tak pytać? Ach prawda, wszak wy greenhorn i to potężny! Takie osobniki jak wy nie widzą często, choć oczy mają otwarte. Bądźcie, najszanowniejszy sir, łaskawi zgadnąć, co to za istoty kręcą się tam, gdzie spoczywają wasze piękne oczy!
— Zgadnąć? Hm! Wziąłbym je za sarny, gdybym nie wiedział, że ten rodzaj zwierzyny żyje w gromadkach, liczących najwyżej dziesięć sztuk. Biorąc także na uwagę odległość, trzeba powiedzieć, że owe zwierzęta, chociaż wydają się stąd tak małemi, muszą być znacznie większe od saren.
— Sarny, hi! hi! hi! — śmiał się. — Sarny tu w górze, nad źródłami Kanadianu! To wam się znakomicie udało! Ale to, co potem powiedzieliście, było nieźle pomyślane. Tak to większe zwierzęta, o wiele większe od saren.
— Ach, kochany Samie! To chyba nie bawoły?
— Oczywiście, że bawoły. Bizony, całkiem prawdziwe bizony, znajdujące się w drodze, pierwsze, które widzę w tym roku. A teraz przyznać musicie, że mr. White miał słuszność: bizony i Indyanie. Z Indyan napotkaliśmy tylko ślady, ale bawoły mamy przed sobą w całej okazałości. Cóż wy na to, jeśli się nie mylę, he?
— Musimy pójść do nich!
— Rozumie się!
— Przypatrzyć im się!
— Przypatrzyć? Rzeczywiście przypatrzyć? — zapytał, spoglądając na mnie z ukosa, a w zupełnem zdumieniu.
— Tak. Nie widziałem jeszcze nigdy bizonów i chciałbym je bardzo podpatrzyć.
Byłem zaciekawiony jako zoolog, czego mały Sam nie mógł zrozumieć. Załamał ręce i rzekł:
— Podpatrzyć, tylko podpatrzyć? To zupełnie tak samo, jak kiedy malec przykłada oczy do szpary w króliczarni, aby podpatrzyć króliki. O greenhornie, co ja z wami przeżywam! Ja nie będę im się przypatrywał, ani ich podpatrywał, lecz będę na nie polował!
— Dzisiaj, w niedzielę?
Wyrwało mi się to niebacznie. Sam Hawkens rozgniewał się z tego powodu naprawdę i krzyknął na mnie:
— Zamknijcie dziób z łaski swojej, sir! Czy prawdziwy westman pyta kiedy, czy to niedziela, widząc przed sobą pierwsze bizony? One dają mięso! Zrozumiano? Mięso i to jakie, jeśli się nie mylę! Kawał polędwicy bawolej jest rzeczą wspanialszą niźli niebiański Ambroży, czy Ambrożyna, czy też jak to się tam nazywa, czem żyli starzy greccy bogowie. Muszę dostać polędwicy bawolej, żebym miał głową nałożyć! Wiatr wieje ku nam, a to dobre. Tu na północnej ścianie doliny świeci słońce, ale tam na południowej cień leży. Jeśli się tam zaczaimy, nie zobaczą nas bawoły. Chodźcie!
Spojrzał na swoją „Liddy“, czy obie lufy w porządku i popędził konia na wskazane miejsce. Ja także zbadałem za jego przykładem swoją rusznicę. Ujrzawszy to, zatrzymał Sam zaraz konia i zapytał:
— Macie ochotę wziąć udział w polowaniu?
— Oczywiście!
— Dajcie temu pokój, jeżeli nie chcecie być za dziesięć minut rozdeptani na miazgę! Bizon, to nie kanarek, którego się bierze na palec i każe śpiewać. Zanim będziecie mogli puścić się na tak niebezpieczną zwierzynę, to nie raz jeszcze zaświeci słońce na górach, i nie jedna burza po nad niemi przejdzie.
— Spróbuję mimo...
— Milczcie i słuchajcie! — przerwał mi tonem, jakiego nigdy wobec mnie nie używał. — Ja waszego życia na swe sumienie nie wezmę. Wjechalibyście z pewnością w paszczę niechybnej śmierci. Kiedyindziej, róbcie sobie, co się wam podoba, ale teraz oporu nie zniosę!
Gdyby nie dobry stosunek między nami, byłby Sam dostał na to należytą odpowiedź; tak jednak umilkłem i pojechałem za nim zwolna pasem cienia, rzuconym przez las.
— Jest ich, jak widzę, ze dwadzieścia — mówił już łagodniej — ale popatrzcie, kiedy ich tysiąc pędzi przez sawannę! Widywałem dawniej trzody, liczące po dwa tysiące i więcej sztuk. Był to chleb Indyanina, a biali mu go zabrali. Czerwonoskórzec oszczędzał zwierzyny, gdyż dawała mu pożywienie, zabijał tylko w miarę potrzeby, biały natomiast grasował wśród tych trzód niezliczonych, jak dzikie zwierzę drapieżne, mordujące nawet wówczas, gdy już jest syte, dla samego rozlewu krwi. Wkrótce zniknie tutaj ostatni bawół, a zaraz po nim Indyanin. Niech się Bóg nad nimi zlituje! Tak samo jest z trzodami koni. Dawniej żyły gromady, złożone z tysiąca lub więcej mustangów, teraz wpada człowiek w zachwyt, gdy ich setkę razem zobaczy.
Tymczasem zbliżyliśmy się niepostrzeżenie do bawołów na jakich czterysta kroków. Hawkens zatrzymał konia. Zwierzęta pasąc się, zwolna posuwały się w górę doliny. Na samym przodzie szedł stary byk, którego olbrzymie cielsko w zdumienie mię wprawiło. Był pewnie ze dwa metry wysoki, a ze trzy długi. Nieumiałem wówczas jeszcze ocenić wagi bizona, ale ten mógł ważyć ze trzydzieści cetnarów: olbrzymia masa mięsa i kości. Natrafił na błotnistą kałużę, zaczął się w niej tarzać z widocznem zadowoleniem.
— To przewodnik, — szepnął Sam — najniebezpieczniejszy z całej gromady. Kto się z nim spotka, powinien mieć przy sobie podpisany testament. Biorę młodą krowę na prawo za nim. Uważajcie, gdzie jej kulę wpakuję! Za łopatką w bok skośnie w serce, to najlepszy i najpewniejszy strzał, oprócz strzału w oko. Ale chyba waryat celowałby w bizona z przodu, aby go trafić w oko! Stańcie tutaj i wciśnijcie się z koniem w zarośla! Skoro mnie spostrzegą, rzucą się do ucieczki, odbędzie się tędy cała ta dzika gonitwa. Ale niech was Bóg broni przed myślą opuszczenia tego miejsca, zanim nie powrócę, lub was nie zawołam!
Pojechał zwolna i cicho dopiero, gdy wykonałem jego rozkaz, zajmując stanowisko między dwoma chaszczami. Dziwne uczucia mną owładnęły. Czytałem często, jak się poluje na bizony i pod tym względem niktby mi był nic nowego nie powiedział, ale zawsze jest różnica między papierem, na którym się o tem drukuje, a dziczą, w której się to przeżywa. Tego dnia po raz pierwszy w życiu widziałem bawołu. Zwierzęta, które dawniej strzelałem, nie mogły nawet iść w porównanie z tymi niebezpiecznymi olbrzymami. Należałoby więc przypuścić, że stosownie do rozkazu Sama wstrzymam się od udziału w polowaniu, tymczasem stało się całkiem przeciwnie. Przedtem chciałem się tylko biernie przypatrywać bizonom, a teraz uczułem silną, niepohamowaną, żądzę czynnego wobec nich wystąpienia. Sam postanowił zabić tylko młodą krowę? Tfu! Pomyślałem sobie w duchu. Do tego nie potrzeba odwagi! Prawdziwy mężczyzna weźmie się właśnie do najtęższego buhaja!
Koń zaczął się bardzo niepokoić i przebierać kopytami. Nie widział nigdy jeszcze bawołów, bał się i chciał uciekać. Z wielką trudnością utrzymywałem go na miejscu. Czy nie było lepiej zmusić go do wyjścia naprzeciwko buhaja? Bez żadnego podniecenia rozważałem tę myśl. W tem rozstrzygnęło wrażenie chwili.
Sam zbliżył się do bizonów na trzysta kroków, poczem ścisnął konia ostrogami, pocwałował ku trzodzie i przemknął obok byka, aby się dostać do owej krowy. Ona stropiła się, zapomniała o ucieczce, a on dobiegł do niej i w przelocie wystrzelił. Ofiara drgnęła i spuściła głowę. Czy padła, tego nie widziałem, gdyż inny widok zajął moją uwagę.
Olbrzymi buhaj zerwał się i łypnął oczyma za Samem Hawkensem. Co za potężne zwierzę! Gruba głowa ze sklepioną wysoko czaszką, szerokiem czołem i krótkimi wprawdzie, ale mocnymi, wygiętymi w górę rogami, gęsta, kudłata, grzywa na głowie i piersi, oraz wznoszący się ku przednim łopatkom zad, przedstawiały obraz pierwotnej, surowej siły. Tak, to było niebezpieczne stworzenie, ale widok jego podsycał wprost pragnienie, by spróbować zdolności ludzkich na tej sile zwierzęcej.
Nie wiem, czy ja podpędziłem deresza, czy też on sam mnie uniósł. Wypadł z zarośli i skierował się w lewo; szarpnąłem go jednak w prawo i pognałem prosto na byka, który posłyszał, że się zbliżam, odwrócił się, a ujrzawszy mnie, pochylił głowę, aby konia i jeźdźca przyjąć rogami. Sam krzyczał z całych sił, ale ja nie miałem czasu popatrzeć w tę stronę. Nie mogłem bizona poczęstować kulą, bo nie stał mi dobrze pod strzał, a powtóre koń opierał się mnie i leciał ze strachu wprost na groźnego olbrzyma. Byk rzucił w bok tylne nogi, a głowę w górę, aby konia nadziać na rogi. Z wytężeniem wszystkich sił udało mi się pchnąć deresza w bok o tyle, że wyciągniętym skokiem przeleciał nad zadem byka, który wobec tego rogami uderzył tuż obok nóg moich. Ten skok zaprowadził konia wprost do kałuży, w której przedtem byk się tarzał. Spostrzegłem to w czas i wyjąłem na szczęście nogi ze strzemion, gdyż koń się pośliznął, padając razem ze mną w błoto. Już w następnej chwili jednak stałem, trzymając strzelbę mocno w ręku. Ale jak do tego mogło tak prędko przyjść, do dziś nie pojmuję. Bawół obrócił się za nami i puścił się w niezgrabnych susach ku koniowi, który się tymczasem podniósł, chcąc uciec. Gdy byk nadstawił ku mnie bok, złożyłem się do strzału. Rusznica miała teraz pokazać, co naprawdę potrafi. Jeszcze jeden skok, a bizon byłby dobiegł do deresza. Wypaliłem. Olbrzymie zwierzę zatrzymało się w biegu, niewiadomo, czy ze strachu przed hukiem, czy dlatego, że dobrze trafiłem. Posłałem mu natychmiast drugą kulę. Bawół podniósł zwolna głowę, wydał ryk tak straszny, że ciarki po mnie przeszły, zachwiał się kilka razy tam i nazad i runął na miejscu.
Byłbym krzyknął z radości nad tem ciężkiem zwycięstwem, gdyby nie było nic ważniejszego do czynienia. Koń mój pędził na bok bez jeźdźca, a Sam Hawkens cwałował po drugiej stronie doliny, ścigany przez byka, nie o wiele mniejszego od tego, którego zabiłem.
Należy wiedzieć, że bizon, raz podrażniony, nie wypuszcza przeciwnika i że dorównywa przytem w szybkości koniowi. W takim wypadku okazuje odwagę, chytrość i wytrwałość, jakiej nikt nie spodziewałby się po nim.
Tak i ten byk nastawał już na pięty Hawkensowi, który, uciekając przed nim, wykonywał niebezpieczne zwroty, nużące konia. Pomoc była konieczna, gdyż koń nie byłby wytrzymał tak długo, jak bawół. Nie miałem czasu popatrzyć, czy mój buhaj żyje, czy nie żyje. Nabiłem czemprędzej obie lufy i pobiegłem przez dolinę. Sam to zobaczył, chciał wyjść na spotkanie odsieczy i zwrócił konia ku mnie, lecz przez to popełnił straszny błąd, gdyż byk, który pędził tuż za nim, dostał teraz konia z boku. Ujrzałem, jak schylił głowę i jednem pchnięciem podrzucił w górę konia i jeźdźca, a kiedy potem obaj upadli na ziemię, zaczął ich wściekle obrabiać, szarpiąc bezustannie rogami. Sam wołał, jak zdołał najgłośniej, o pomoc. Choć jeszcze jakich stopięćdziesiąt krokow dzieliło mnie od niego, to jednak ani chwili nie mogłem się wahać. Wiedziałem dobrze, że strzał z mniejszej odległości byłby niewątpliwie pewniejszy, ale zachodziła też możliwość śmierci Hawkensa, gdybym się spóźnił. Gdybym był nawet dobrze nie trafił, to spodziewałem się przynajmniej tej korzyści, że odwrócę od przyjaciela uwagę potwora. Stanąłem, wymierzyłem w lewą łopatkę i wystrzeliłem. Bawół podniósł głowę, jak gdyby nadsłuchiwał i odwrócił się powoli. Ujrzawszy mnie, rzucił się w tę stronę, ale gnał ze zmniejszającą się ciągle szybkością, dzięki czemu udało mi się choć w gorączkowym pośpiechu nabić powtórnie. Uporałem się z tem, kiedy byk był odemnie o jakich trzydzieści kroków. Wskutek utraty sił biegł już tylko powoli, ale zbliżał się do mnie z pochyloną głową i zakrwawionemi oczyma jak przeznaczenie, którego wstrzymać nie można. Ukląkłem i wymierzyłem. Ten mój ruch spowodował to, że bizon na chwilę stanął i podniósł nieco głowę do góry, aby mnie lepiej zobaczyć. Przez to podsunął oczy swoje przed moje lufy. Skorzystałem z tego i wpakowałem mu jedną kulę w prawe, a drugą w lewe oko. Krótkie drżenie przebiegło przez jego cielsko i bestya runęła na ziemię.
Zerwałem się, by pospieszyć do Sama, ale to okazało się zbytecznem, gdyż on sam znalazł się zaraz koło mnie.
— Halloo! — zawołałem doń. — Żyjecie? Nie jesteście ciężko ranieni?
— Wcale nie! — odpowiedział. — Boli mnie tylko prawy kłąb, albo lewy, jeśli się nie mylę; nie mogę się teraz tego dobadać.
— A koń!
— Już po nim. Dycha jeszcze wprawdzie, ale bawół rozdarł mu cały brzuch. Aby mu skrócić cierpienia, musimy go zastrzelić; biedne zwierzę! Czy bizon nie żyje?
— Przypuszczam!
Podszedłszy ku zwierzęciu, przekonaliśmy się, że w niem już życia nie było. Wtem rzekł Hawkens, odetchnąwszy głęboko:
— A to mi ten stary, brutalny, wół zadał roboty! Krowa postąpiłaby ze mną delikatniej. Oczywiście trudno wymagać Od wołów, żeby były ladylike hi, hi, hi!
— Jakże on wpadł na ten głupi pomysł, żeby was zaczepić?
— Nie widzieliście tego?
— Nie.
— Zastrzeliłem krowę i zatrzymałem cwałującego konia dopiero w chwili, kiedy wpadł już na byka. Ten wziął mi to za złe i zabrał się do mnie naprawdę. Dałem mu wprawdzie czemprędzej kulę, która mi w drugiej lufie została, ale to nie nauczyło go widocznie rozumu, gdyż zaczął mi okazywać przywiązanie, jakiem mu się odwzajemnić nie mogłem. Tak ścigał mnie zawzięcie, że mi nie pozwolił nabić strzelby powtórnie. Wobec tego odrzuciłem ją od siebie, jako niepotrzebną. Mając obie ręce wolne, kierowałem teraz koniem skuteczniej, jeśli się nie mylę. On biedny robił, co mógł, ale to się na nic nie zdało.
— Dlatego, że wykonaliście ten ostatni nagły zwrot. Należało jechać łukiem; bylibyście konia w ten sposób ocalili.
— Byłbym ocalił? Mówicie, jak stary. Nie spodziewałem się tego po greenhornie.
— Pshaw! Greenhorny mają także swoje dobre strony!
— Słusznie. Gdyby nie wy, leżałbym teraz tak samo skłuty i poszarpany jak koń. Chodźmy do niego!
Zastaliśmy nieszczęśliwe zwierzę w stanie opłakanym: wnętrzności wyszły mu z brzucha. Sam nabił swoją strzelbę, którą był dopieroco odrzucił i dał mu strzał miłosierny. Potem zdjął zeń cugle i siodło i rzekł:
— Teraz mogę udawać własnego konia i wziąć siodło na plecy. To jest korzyść z najechania na wołu.
— Tak. A skąd weźmiecie innego konia? — spytałem.
— O to się najmniej troszczę. Schwytam sobie, jeśli się nie mylę.
— Mustanga?
— Tak. Bawoły już są. Zaczęły wędrówkę na południe, wkrótce więc pokażą się także i mustangi.
— Czy będę mógł wam towarzyszyć?
— Oczywiście. I to poznać musicie. Lecz teraz chodźcie obejrzeć starego stadnika. Takie matuzalemy miewają nadzwyczaj twarde życie.
Poszliśmy. Zwierzę leżało martwe i teraz dopiero można było zmierzyć lepiej oczyma olbrzymie kształty jego cielska. Sam spozierał to na mnie, to na bawołu, robił nieokreślone miny i potrząsał głową.
— To niepojęte, wręcz niepojęte! — odezwał się wkońcu. — Czy wiecie, gdzie trafiliście go kulą?
— No, gdzie?
— W samo właściwe miejsce. To prastare bydlę. Ja byłbym się zastanowił dziesięć razy, zanim poważyłbym się go zaczepić. Czy wiecie, czem wy jesteście?
— Czem?
— Najlekkomyślniejszym człowiekiem na świecie.
— Oho!
— Tak, najlekkomyślniejszym na świecie.
— Lekkomyślność nigdy nie była mym błędem.
— To zaprzyjaźniliście się z nią teraz. Zrozumiano? Kazałem wam przecież nie tykać bawołów i siedzieć w krzakach. Czemu nie posłuchaliście?
— Sam nie wiem.
— Tak! A więc podejmujecie się czynów bez powodu. Czyż to nie lekkomyślne?
— Sądzę, że nie. Z pewnością była już jakaś przyczyna.
— To chyba znacie ją!
— Może to, że wydaliście mi rozkaz, a ja nie pozwalam sobie rozkazywać.
— Tak! Jeśli się ma dla was dobre chęci i ostrzega przed niebezpieczeństwem, to jesteście właśnie na tyle uparty, że narażacie się na nie.
— Nie przybyłem na Zachód, żeby unikać grożących tu niebezpieczeństw.
— Bardzo dobrze, ale jesteście greenhorn i winniście mieć się na baczności. A skoro wam nie w smak było mnie słuchać, to dlaczego zabraliście się właśnie do tego olbrzymiego bydlęcia, a nie do krowy?
— Bo to bardziej rycerskie.
— Rycerskie! Ten greenhorn chce być rycerzem, jeśli się nie mylę, hi-hi-hi!
Śmiał się, że się aż za brzuch trzymał i mówił dalej:
— Jeśli istotnie wbiliście sobie to w głowę, żeby występować tu jako rycerz, to grajcie Toggenburga, bo na Bayarda i Rolanda brak wam jeszcze wielu rzeczy. Zakochajcie się w krowie bawolej, siadajcie na nią codziennie o zachodzie słońca i czekajcie, dopóki ukochana nie zejdzie do was na dolinę. Wtedy moglibyście nawet pewnego pięknego wieczoru jako trup stać się upragnionym żerem dla kujotów i sępów. Cokolwiek czyni westman, nie zważa nigdy na to, czy to rycerskie, lecz czy mu się przyda.
— Przecież i w tym wypadku było właśnie i to uwzględnione.
— Jakto?
— Zabiłem bawołu, bo ma więcej mięsa niż krowa.
Patrzył na mnie czas jakiś i zawołał:
— Więcej mięsa? Ten młodzieniec zastrzelił byka dla mięsa, hi-hi-hi! Zdaje się, że wątpiliście o mojej odwadze, ponieważ ja obrałem krowę?
— Tak nie myślałem, chociaż uważałem za dowód większej odwagi wybrać zwierzę silniejsze.
— I jeść mięso buhaja? Okropny z was mądrala, sir! Ten byk dźwiga z pewnością ośmnaście, lub dwadzieścia lat na grzbiecie, a składa się ze skóry, kości, ścięgien i żył. Mięsa jego nie można już nazwać mięsem, chyba skórą wygarbowaną; choćbyście je całymi dniami piekli i gotowali, nie zdołacie go rozgryźć. Każdy doświadczony westman woli krowę niż wołu, ponieważ jej mięso miększe i delikatniejsze. Widzicie więc, jaki z was greenhorn. Nie miałem czasu na was uważać. Jakżeż rozegrał się wasz lekkomyślny atak na bawołu?
Opowiedziałem mu wszystko szczegółowo, a gdy skończyłem, zmierzył mnie wielkiemi oczyma i potrząsnął znowu głową.
— Zejdźcie tam na dół — rzekł — i sprowadźcie swego konia. On nam poniesie mięso, które zabierzemy z sobą.
Uczyniłem zadość wezwaniu Hawkensa. Ale przyznaję otwarcie, że zachowanie jego rozczarowało mnie. Wysłuchał mego opowiadania i nie odezwał się na to ani słowem, tymczasem ja spodziewałem się jakiegoś, choćby małego, uznania. Zamiast tego wysłał mnie on po konia. Nie gniewałem się mimo to na niego, ponieważ nigdy nie robiłem niczego dla pochwał.
Kiedy konia przyprowadziłem, klęczał już Sam nad zabitą krową, zdjął z tylnych nóg prawidłowo skórę i wykroił polędwicę.
— Tak — rzekł — to będzie pieczeń na dziś wieczór. Ułożymy to mięso razem z siodłem i uzdą na waszym koniu. Przeznaczam to tylko dla siebie, dla was, dla Dicka i Willa. Jeżeli tamci też zechcą, to niech sobie przyjadą tutaj i zabiorą krowę.
— Jeśli jej przedtem nie rozdzióbią ptaki i nie pożrą inne dzikie zwierzęta.
— Tak? Cóż za mądrość u was! Rozumie się samo przez się, że nakryjemy ją gałęziami i przyłożymy potem kamieniami. Chyba niedźwiedź, lub inne jakie wielkie zwierzę mogłoby się potem dostać do tego.
Wyciąłem silne gałęzie z poblizkich krzaków i naznosiłem ciężkich kamieni. Nakryliśmy tem krowę, a potem obładowaliśmy konia.
— Co będzie ze stadnikiem? — zapytałem.
— Cóż miałoby z nim się stać?
— Czy nic się dla nas z niego nie przyda?
— Zupełnie nic.
— A skóra?
— Jesteście może garbarzem? Ja nie!
— Czytałem, że skóry zabitych bawołów chowa się w t. zw. caches.
— Czytaliście o tem? No, skoro tak, to musi to być prawdą, gdyż wszystko, co piszą o dzikim Zachodzie, to prawda, czysta prawda, niezachwiana prawda, hi-hi-hi! Rzeczywiście są westmani, zabijający zwierzęta dla skóry. Ja to już także robiłem, ale teraz nie jest to naszym celem, nie będziemy się wlekli z tą ciężką skórą.
Wyruszyliśmy z powrotem i przybyliśmy do obozu w pół godziny, jakkolwiek musieliśmy iść piechotą, w takiej bowiem odległości znajdowała się dolina, w której położyłem trupem pierwszego, a raczej dwa pierwsze bawoły.
Nasz powrót piechotą i brak Samowego konia wywołał ogólne zdziwienie. Pytano o przyczynę.
— Polowaliśmy na bawoły, przyczem rozpruł mi buhaj konia — odrzekł Sam Hawkens.
— Polowali na bawoły, bawoły, bawoły! — zabrzmiało z ust wszystkich. — Gdzież to, gdzie?
— O małe pół godzinki stąd. Przynieśliśmy sobie udo, a wy możecie zabrać resztę.
— Owszem, zaraz! — zawołał Rattler, zachowując się tak, jakby pomiędzy mną a nim nic nie zaszło. — Gdzie jest to miejsce?
— Jedźcie naszym śladem, a znajdziecie. Macie dość oczu, jeśli się nie mylę.
— Ile sztuk było?
— Dwadzieścia.
— A ile zabiliście?
— Jedną krowę.
— Tylko? Gdzież reszta?
— Znikła! Możecie sobie szukać. Nie troszczyłem się i nie pytałem o to, gdzie się wybrały na przechadzkę, hi-hi-hi!
— Ale żeby dwu strzelców z dwudziestu sztuk zabiło tylko jedną krowę, to szczególne — zauważył jeden z nich pogardliwie.
— Zróbcie to lepiej, jeżeli zdołacie, sir! Wy zabilibyście pewnie wszystkich dwadzieścia i jeszcze kilka ponadto. Zresztą, gdy tam przyjdziecie, znajdziecie jeszcze dwa stare dwudziestoletnie byki, które zastrzelił ten młody gentleman.
— Byki, stare byki! — zawołano dokoła. — No, żeby popełnić takie głupstwo i strzelać do dwudziestoletnich byków, na to potrzeba strasznego greenhorna!
— Śmiejcie się z niego, panowie, ale przypatrzcie się także tym bykom! On mi tem życie uratował!
— Życie? Jakto?
Domagali się natarczywie, żeby im opowiedzieć o przygodzie, ale Sam odprawił ich temi słowy:
— Nie mam ochoty mówić teraz o tem. Niech on wam sam opowie, jeżeli uważacie za stosowne pójść po mięso dopiero wtedy, kiedy się ściemni.
Miał słuszność, gdyż słońce już się było bardzo ku zachodowi pochyliło. Zresztą domyślili się oni, że ja tem mniej będę skłonny do opowiadania, dosiedli więc prędko koni i odjechali wszyscy razem; wszyscy, bo nie dowierzali sobie wzajemnie. Między porządnymi myśliwcami, których łączy przyjacielski stosunek, należy zwierzyna, ubita przez jednego, do wszystkich, ale tego poczucia wspólności ci ludzie nie posiadali. Później nawet dowiedziałem się, że jak dzicy rzucili się do krowy i wśród kłótni i przekleństw nożami wyrywali każdy dla siebie, o ile możności, największy i najlepszy kawałek.
Kiedy się ci oddalili, zdjęliśmy polędwicę i siodło z konia, potem ja odprowadziłem go na bok, by go rozkiełznać i przywiązać do pala. Przez ten czas skreślił Sam Hawkens dzieje naszej przygody Parkerowi i Stone’owi. Między nimi a mną stał namiot, nie widzieli więc mnie, kiedy znów się do nich zbliżyłem. Będąc już prawie koło namiotu, usłyszałem głos Sama:
— Wierzcie mi, że tak jest, jak mówię. Ten człeczyna bierze wam największego właśnie i najsilniejszego byka na cel i kładzie go jak stary strzelec. Udałem oczywiście, że uważam to za lekkomyślność, wyłajałem go nawet, jak się należy, ale wiem, co o nim myśleć.
— Ja także — potwierdził Stone. — Będzie z niego tęgi westman.
— I to wnet — doleciał mnie głos Parkera.
— Yes — rzekł Hawkens. — On urodzony, wprost urodzony do tego. A przytem jego siła fizyczna! Czy nie pociągnął wczoraj ciężkiego wozu sam, bez cudzej pomocy? Gdzie on przejdzie, tam nie rychło trawa wyrośnie. Ale przyrzeknijcie mi jedno!
— Co? — spytał Parker.
— Nie okazujcie mu tego, co o nim sądzimy.
— Czemu?
— Bo przewróciłoby mu się w głowie.
— O nie!
— Przeciwnie! To wcale skromne stworzenie bez odrobiny pychy, ale zawsze to źle chwalić człowieka; łatwo przez to popsuć nawet najlepszy charakter. Nazywajcie go więc śmiało greenhornem, bo choć on posiada wszystkie zalety, potrzebne dzielnemu westmanowi, to nie są one jeszcze wykształcone; musi się jeszcze wiele ćwiczyć i wiele doświadczyć.
— Czy podziękowałeś mu za ocalenie życia?
— Ani mi na myśl nie przyszło!
— Nie? Cóż on pomyśli o tobie?
— To mi jest zupełnie obojętne, jeśli się nie mylę. Ty, rozumie się, uważasz mnie za obranego z rozumu i niewdzięcznego draba, ale mniejsza o to. Ważniejsze to, żeby się nie wynosił i został takim, jak jest. Byłbym go chętnie uściskał i ucałował!
— Fi! — zawołał Stone. — Ciebie całować! Na uścisk możnaby jeszcze się odważyć, ale całować, nie!
— Co? Nie? Dlaczego? — zapytał Sam.
— Dlaczego? Cóż to, czy nie widziałeś nigdy jeszcze lusterka, albo swej uroczej podobizny w czystej wodzie? Ta twarz, ta broda i ten nos! Człowiecze, ktoby wpadł na niedorzeczny pomysł dotknąć swojemi ustami tam, gdzie twoich szukać należy, ten zrobiłby to chyba wskutek słonecznego udaru, albo zamrożenia mózgu.
— Tak! Ach! Hm! Wcale przyjemnie wyrażasz się o mnie. Jestem więc poczwarą! Za cóż ty siebie uważasz? Może za piękność? Nie bądź zarozumiały! Daję słowo, że na konkursie piękności ja otrzymałbym pierwszą nagrodę, a ciebieby odpalono, hihihi! Ale to nie należy do rzeczy. Wróćmy do naszego greenhorna. Nie podziękowałem mu, jak już zaznaczyłem, i nie uczynię tego, ale gdy się polędwica upiecze, dostanie najlepszy i najsoczystszy kawałek; sam mu go ukroję, bo na to zasłużył. Wiecie, co jutro zrobię?
— Co? — spytał Stone.
— Wielką przyjemność greenhornowi.
— Czem?
— Dam mu sposobność schwytania mustanga.
— Pójdziesz na mustangi?
— Tak. Przecież muszę się postarać o konia. Tymczasem do polowania pożyczysz mi swego. Ponieważ dzisiaj pokazały się bawoły, więc nadejdą także mustangi. Przypuszczam, że wystarczy zjechać na prerye gdzie wytyczaliśmy kolej. Tam będą z pewnością mustangi, jeśli tylko przyszły już na tę szerokość.
Przestałem podsłuchiwać, cofnąłem się w zarośla, aby się do towarzyszy zbliżyć z drugiej strony. Chciałem zostawić ich w przekonaniu, że nie słyszałem, co o mnie mówili.
Rozniecono ognisko, obok którego wbito w ziemię dwie widlaste gałęzie. Tworzyły one podporę dla rożna, sporządzonego z prostego konara. Wsadzono nań całe udo, poczem Hawkens zaczął rożen obracać powoli i z artystyczną rozwagą. W duchu ubawiłem się jego pełnemi upojenia minami, jakie przytem stroił.
Kiedy tamci wrócili z mięsem, wszyscy rozniecili sobie za naszym przykładem kilka ognisk. Oczywiście, że nie zachowywali się tak spokojnie, jak my. Każdy chciał piec dla siebie, tymczasem zabrakło miejsca i skutkiem tego musieli spożyć swoje porcye w stanie na pół surowym.
Ja dostałem rzeczywiście najlepszy kawałek, może trzyfuntowy i zjadłem go. To nie powinno wywołać zarzutu, że jestem żarłok. Kto sam tego nie przeżył i nie doświadczył, nie uwierzy, jakie masy mięsa potrafi i musi spożywać zachodnio-krajowiec, jeśli chce się utrzymać przy zdrowiu i siłach.
Człowiek potrzebuje do utrzymania życia oprócz pierwiastków nieorganicznych pewnej ilości białka i węglowodanów i może je sobie zdobyć w odpowiednim stosunku, jeśli żyje w kraju cywilizowanym. Ale westman, który nieraz miesiące całe spędzał w odludnych okolicach, żył tylko mięsem, zawierającem mało węglowodanów, musiał zjadać dużo mięsa, ażeby wprowadzić do organizmu konieczną ilość węglowodanów. Że przytem spożywał niepotrzebnie zbyt wiele białka, które w odżywianiu odgrywało nawet szkodliwą rolę, o to oczywiście nie troszczył się wiele. Widziałem trapera, który zjadł naraz ośm funtów mięsa, a gdy go potem spytałem, czy już syty, odparł mi, krząkając:
— Muszę być syty, gdyż więcej nie mam, ale jeśli mi odstąpicie kawałek ze swego, nie będziecie długo czekali, zanim zniknie wam z oczu.
Podczas jedzenia bawili się „westmani“ naszem polowaniem na bawoły. Dowiedziałem się, że nabrali innego wyobrażenia o „głupstwie,“ które popełniłem, gdy ujrzeli obydwa byki.
Nazajutrz rano udałem, że się zabieram do pracy, gdy wtem pojawił się Sam Hawkens.
— Zostawcie te instrumenta, sir! Czeka was robota, bardziej zajmująca.
— Jaka?
— Jeszcze się o tem dowiecie. Przygotujcie konia. Zaraz ruszamy.
— Na przejażdżkę? Ja mam tu obowiązki.
— Pshaw! Namęczyliście się dość chyba. Zresztą przypuszczam, że już w południe wrócimy. Potem będziecie sobie mierzyli i liczyli, ile wam się spodoba.
Zawiadomiwszy o tem Bancrofta, odjechaliśmy z Samem. Hawkens robił po drodze tajemnicze miny, a ja nie okazywałem wcale, że znam już jego zamiary. Po zmierzonej już przestrzeni dostaliśmy się aż do preryi, wspomnianej wczoraj przez Sama.
Była może na dwie mile angielskie szeroka, a dwa razy tak długa, otaczały zaś ją lesiste wzgórza. Środkiem jej płynął potok, wcale szeroki, miała więc dość wilgoci, a skutkiem tego rosła tam bujna trawa. Od północy można się było dostać na tę preryę pomiędzy dwoma górami, a ku południowi kończyła się ona doliną, ciągnąca się dalej w tym samym kierunku. Kiedyśmy tam przybyli, zatrzymał się Hawkens i przebiegł równinę badawczem spojrzeniem, poczem puściliśmy się dalej na północ wzdłuż brzegu strumienia. Nagle wydał ze siebie Hawkens okrzyk, osadził konia na miejscu, zsiadł zeń, przeskoczył przez potok i popędził na miejsce gdzie było widać stratowaną trawę. Zbadawszy to miejsce dokładnie, wrócił, dosiadł znów konia i pojechał dalej, ale już nie w kierunku północnym, lecz zboczył pod prostym kątem tak, że wkrótce znaleźliśmy się na zachodniej krawędzi preryi. Tu zsiadł znowu z konia i puścił go na paszę, związawszy przedtem starannie. Od chwili zbadania śladów nie wypuścił z ust ani słowa, ale na zarosłej jego twarzy rozlewał się wyraz zadowolenia jak blask słoneczny po lesistej okolicy. Uroczyście zwrócił się do mnie z wezwaniem.
— Zsiądźcie także, sir, z konia i zechciejcie go przywiązać! Tu zaczekamy.
— Dlaczego mocno przywiązać? — spytałem, pomimo że wiedziałem dobrze, o co idzie.
— Bo moglibyście go łatwo utracić. Byłem nieraz świadkiem tego, jak konie uciekały w takich okolicznościach.
— Jakich okolicznościach?
— Nie domyślacie się?
— Hm!
— No, zgadnijcie!
— Mustangi?
— A wy skąd o tem wiecie? — rzekł zdziwiony, rzucając na mnie szybko spojrzenie.
— Czytałem o tem.
— O czem?
— Że konie swojskie, nieprzywiązane należycie, uciekają chętnie z dzikimi mustangami.
— Niech was dyabeł porwie! O wszystkiem czytaliście i nie łatwo wam zrobić niespodziankę. Wobec tego wolę ludzi, którzy nie umieją czytać!
— Chcecie mi sprawić niespodziankę?
— Naturalnie.
— Polowaniem na mustangi?
— Tak.
— To już niemożliwe. Warunkiem niespodzianki jest poprzednia nieświadomość o danej rzeczy, tymczasem wy musielibyście mi powiedzieć o tem, zanim się konie ukażą.
— Słusznie! Słuchajcie więc, mustangi były już tutaj.
— Czy to ich ślady badaliście dopiero co?
— Tak; wczoraj tędy przeszły. Była to straż przednia, uważacie, wywiadowcy. Trzeba wam wiedzieć, że to zwierzęta ogromnie mądre. Wysyłają zawsze małe oddziały naprzód i na boki, mają swoich oficerów zupełnie jak wojsko, a dowódcą jest zawsze stary i doświadczony ogier. Czy się pasą, czy przenoszą się z miejsca, zawsze obwód trzody stanowią ogiery, potem następują ku środkowi klacze, a w samym środku znajdują się źrebięta. Dzieje się to w tym celu, żeby ogiery mogły bronić klaczy i źrebiąt. Pokazywałem wam już nieraz, jak chwytać lassem mustanga. Zapamiętaliście sobie?
— Rozumie się.
— Czy macie ochotę złapać sobie jednego?
— Owszem.
— Przed południem nastręczy się sposobność do tego, sir!
— Dziękuję! Ja z niej nie skorzystam.
— Nie! All devils! Czemu?
— Bo nie potrzebuję konia.
— Ależ westman nie ogląda się na, to czy mu konia potrzeba, czy nie!
— Wyobrażałem sobie inaczej prawego westmana.
— Jakimże on ma być?
— Mówiliście wczoraj o myśliwych, polujących dla ścierwa, o białych, którzy zabijają masami bawoły, chociaż mięso ich na nic im się nie przyda. Uważam to za krzywdę, wyrządzaną zwierzętom i czerwonoskórym, których przez to pozbawia się pożywienia. Wy chyba nie jesteście innego zdania?
— Oczywiście!
— Zupełnie tak samo ma się rzecz z końmi. Nie chcę żadnemu z tych wspaniałych mustangów zabierać wolności, nie mogąc tego usprawiedliwić koniecznością zdobycia konia.
— Uczciwie myślicie, sir, bardzo uczciwie. Tak samo jak wy musi myśleć, mówić i działać każdy człowiek i chrześcijanin. Ale kto wam to powiedział, że macie jakiemuś mustangowi odebrać wolność. Ćwiczyliście się w rzucaniu lassem, teraz możecie zrobić próbę. Chcę zobaczyć, czy zdacie egzamin.
— To co innego. Na to przystaję.
— Pięknie! Mnie idzie oczywiście o konia i wybiorę też sobie jednego. Zwracałem wam już tyle razy na to uwagę i teraz powtarzam: Siedźcie mocno na siodle i osadźcie dobrze konia w chwili, kiedy się lasso napręży i nastąpi szarpnięcie. W przeciwnym razie spadniecie, a mustang popędzi i pociągnie na lassie waszego konia za sobą. Stracicie własnego konia i zostaniecie pospolitym piechurem, takim, jak ja teraz.
Chciał mówić dalej, lecz utknął i podniósł rękę ku wspomnianym już dwom górom na północnym krańcu preryi. Tam ukazał się jeden luźny koń. Szedł powoli, nie pasąc się, rzucał głową to w jedną, to w drugą stronę i wciągał w nozdrza powietrze.
— Widzicie go? — szepnął Sam cicho, choć koń nie mógł nas usłyszeć. — Czy nie powiedziałem, że nadejdą? To wywiadowca, który poskoczył naprzód, aby zbadać, czy okolica bezpieczna. Chytry ogier. Jak łypie oczyma na wszystkie strony, jak wietrzy! Nas nie poczuje, bo stoimy twarzą do wiatru. Umyślnie wybrałem to miejsce.
Teraz puścił się mustang kłusem najpierw w prawo potem w lewo, a w końcu zawrócił i umknął tam, skąd był wyszedł.
— Przypatrzyliście się temu koniowi? — spytał Sam. — Jak mądrze się zachowuje, jak wyzyskał każdy krzak, żeby się ukryć przed obcym wzrokiem! Indyański wywiadowca lepiej nie robiłby tego.
— To prawda. Jestem zdumiony.
— Teraz wrócił, aby swemu czworonożnemu generałowi donieść, że droga wolna. Ale się pomylą, hi! hi! hi! Założę się, że najpóźniej za dziesięć minut będą już tutaj.
— No, a my?
— Wy pojedziecie czemprędzej aż do wyjścia z preryi i zaczekacie, ja zaś udam się ku wejściu i ukryję się tam w lesie. Gdy trzoda nadbiegnie, przepuszczę ją i popędzę za nią, ona będzie ku wam umykać, a skoro się pokażecie, cofnie się napowrót. Tak będziemy ją nawzajem ku sobie posyłać, dopóki nie upatrzymy sobie dwu najlepszych koni. Postaramy się schwytać je, potem ja wybiorę sobie lepszego, a gorszego puścimy wolno. Zgadzacie się?
— Jak możecie o to pytać! Ja nie rozumiem się zupełnie na chwytaniu koni, w czem wy mistrzem jesteście, będę się więc trzymał waszych wskazówek.
— Well! Macie słuszność! Siedziałem już na wielu dzikich mustangach i opanowałem niejednego, mogę więc potwierdzić, że w słowie „mistrz“ nie mieści się tym razem żadne głupstwo. A więc zabierajcie się, bo czas ucieknie, a my nie staniemy na miejscu właściwem.
Dosiadłszy znowu koni, rozjechaliśmy się, on na północ, a ja na południe, na najdalsze punkty preryi. Wiedziałem, że moja ciężka rusznica będzie mi zawadzała podczas chwytania mustangów. Byłbym się jej chętnie pozbył na razie, gdybym był nie znał zasady, że ostrożny westman rozłącza się ze strzelbą tylko wówczas, gdy jest pewny, że mu nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Teraz jednak każdej chwili mógł się zjawić Indyanin, lub zwierzę drapieżne, postarałem się więc tylko o to, żeby „stare gun“ dobrze na rzemieniu wisiało i nie tłukło mnie w ruchu.
Z ciekawością czekałem na konie. Zatrzymałem się pod pierwszemi drzewami lasu, przytykającego do preryi, przywiązałem jeden koniec lassa do kuli u siodła i położyłem je potem zwinięte w pętle przed sobą tak, że trzeba tylko było je chwycić w stosownej chwili.
Dolny kraniec preryi był tak daleko odemnie, że byłbym nie dojrzał mustangów, gdyby się tam pojawiły. Musiałby je Sam na mnie napędzić. Nie minął jeszcze kwadrans, kiedy w dali ujrzałem mnóstwo ciemnych punktów, zwiększających się szybko w miarę, jak się do mnie zbliżały. Z początku nie większe od wróbli, wyglądały potem jak koty, psy, cielęta, aż w końcu przybrały naturalną wielkość. To mustangi leciały ku mnie w dzikim popłochu.
Co za wspaniały widok przedstawiały te zwierzęta! Grzywy owiewały im szyje, a ogony chwiały się jak pióropusze. Było ich wszystkiego ze trzysta sztuk, a jednak zdawało się, że ziemia drży pod ich kopytami. Pochód prowadził siwy ogier, godny tego, żeby go schwytać i oswoić, gdyby nie to, że żadnemi myśliwemu na preryach przez myśl nie przejdzie jeździć na koniu jasnej maści, gdyż zdradziłoby, go to przed każdym nieprzyjacielem.
Teraz nadszedł czas, żeby się im ukazać. Wyjechałem z pod drzew na czyste pole. Na skutek tego, siwek dowódca rzucił się wstecz, jak gdyby kulą w pierś dostał, stado stanęło, wszystko parsknęło głośno i trwożnie, poczem cały szwadron zrobił w tył zwrot, siwek wysunął się szybko znowu na czoło i zwierzęta pognały tam, skąd przybiegły.
Ruszyłem za niemi wolno. Nie śpieszyłem się, będąc pewnym, że Sam znów je ku mnie napędzi. Podczas tego starałem się wytłumaczyć sobie zjawisko, które mnie zastanowiło. Chociaż konie zatrzymały się przedemną tylko na chwilkę, jednak wydało mi się, że jedno ze zwierząt nie było koniem, lecz mułem. Jakkolwiek pomyłka w tym względzie nie była wykluczona, to przecież myślałem, że dobrze widziałem. Za drugim razem postanowiłem lepiej się przypatrzeć. Rzekomy muł znajdował się w pierwszym szeregu zaraz za siwkiem dowódcą; widocznie uważały go konie nie tylko za równego sobie, ale nawet obdarzyły go pewną rangą.
Po pewnym czasie nadbiegły zwierzęta znowu, a na mój widok zawróciły. Powtórzyło się to raz jeszcze, a wtedy spostrzegłem wyraźnie, że się nie pomyliłem. Między nimi był muł, jasnobrunatny z ciemnym pasem wzdłuż grzbietu, robił nawet bardzo dobre wrażenie mimo wielkiej głowy i uszu. Muły mniej są wybredne niż konie, mają krok o wiele pewniejszy, a nad przepaścią nie dostają zawrotu głowy. Te zalety ważą dużo na szali, pomimo że zwierzęta te są bardzo uparte. Pozwalają się nieraz raczej na śmierć zabatożyć, a nie zrobią kroku naprzód, pomimo że nie dźwigają ciężaru i idą po drodze wyśmienitej. Poprostu nie chcą.
Wydało mi się, że ten muł miał dużo ognia, że mu oczy błyszczały jaśniej i inteligentniej niż u koni, postanowiłem więc złowić go. Nasunęło mi się także przypuszczenie, że uciekł właścicielowi za przelatującem stadem dzikich koni i przy nich już pozostał.
Teraz zawrócił Sam znów stado ku mnie i zbliżył się tak, że go już widziałem. Mustangi nie mogły się ruszyć ani w tył, ani naprzód, rzuciły się więc w bok, a my za nimi. Stado rozdzieliło się, a muł został w głównym oddziale przy boku siwka, dając dowód nadzwyczajnej rączości i wytrwałości. Trzymałem się więc tego oddziału, a Sam zamierzał widocznie to samo uczynić.
— Brać w środek, ja z lewej, wy z prawej! — zawołał do mnie.
Dawszy koniom ostrogi, nie tylko dorównaliśmy w szybkości mustangom, lecz nawet dopędziliśmy je, zanim się dostały do lasu. Tam już biec nie mogły, zawróciły więc, aby pomiędzy nami przelecieć. Aby temu zapobiec, zmniejszyliśmy z Hawkensem odległość między sobą, a konie rozprószyły się jak gromada kur, na które jastrząb uderzył. Siwek i muł, oddzieliwszy się od reszty, przemknęły pomiędzy nami, a my popędziliśmy za nimi. Teraz zawołał Sam do mnie, okręcając już lassem nad głową:
— Znowu greenhorn! Zostaniecie nim wiecznie!
— Dlaczego?
— Bo chcecie wziąć siwka, a tak robi tylko greenhorn, hi; hi! hi!
Odpowiedziałem mu, lecz on mnie nie usłyszał, gdyż głośny jego śmiech zagłuszył moje słowa. A więc on sądził, że zamierzyłem się na siwka! Zostawiłem muła jemu i skręciłem na bok, gdzie mustangi pędziły w różnych kierunkach, parskając i rżąc ze strachu. Sam znalazł się już tak blizko muła, że rzucił lasso, którego pętla upadła dobrze i owinęła się do koła szyi zwierzęcia. Teraz musiał Sam osadzić konia i poderwać go wstecz, jak to mnie gorliwie przedtem doradzał, aby wytrzymać szarpnięcie, skoro się lasso napręży. Zrobił też tak, lecz o mgnienie oka zapóźno; konia powaliło to gwałtowne szarpnięcie, gdyż nie zawrócił i nie stanął silnie na nogach w swoim czasie. Sam Hawkens wywinął strasznego koziołka w powietrzu i spadł na ziemię. Koń wstał natychmiast i popędził naprzód. Wskutek tego lasso zwolniało, a muł, który się nie przewrócił, zaczerpnął powietrza i pocwałował dalej, ciągnąc za sobą przez preryę konia; lasso bowiem przywiązane było do kuli u siodła.
Pośpieszyłem do Sama zobaczyć, czy mu upadek nie zaszkodził. On jednak wstał i zawołał:
— Do stu piorunów! Koń Dicka ucieka mi razem z mułem bez pożegnania, jeśli się nie mylę!
— Boli was co?
— Nie. Złaźcie prędko i dajcie mi swego konia!
— Na co?
— Muszę lecieć za zbiegami. No, złaźcie prędzej!
— Ani mi się śni! Narazilibyście się znowu na kozła i oba konie poszłyby do dyabłów.
To rzekłszy, ruszyłem za mułem, który odbiegł już był przestrzeń dość daleką, ale popadł teraz w zatarg z koniem. Koń biegł nieregularnie, zmieniając co chwila kierunek, a to wstrzymywało oczywiście muła, lassem z nim związanego. To też dopędziłem je rychło. Nie używając własnego lassa, chwyciłem za tamto, owinąłem je sobie kilka razy o rękę w nadziei, że opanuję już muła napewno. Pozwoliłem mu z początku biec dalej i cwałowałem z tyłu z obydwoma końmi, ściągając rzemień co raz to mocniej tak, że pętla się coraz więcej zwężała. Udało mi się przy tem do pewnego stopnia kierować zwierzęciem, bo pozornem rozluźnianiem i naprężaniem lassa doprowadziłem do tego, że łukiem zawróciło tam, gdzie stał Sam Hawkens. Teraz ściągnięta nagle pętla zacisnęła się mułowi na szyi tak, że stracił oddech i runął na ziemię.
— Trzymajcie mocno, póki nie pochwycę tego gałgana, a potem puśćcie! — zawołał Sam.
Przyskoczył i pomimo że muł walił nogami na wszystkie strony, stanął tuż obok niego.
— Teraz! — zakomenderował.
Puściłem lasso, muł zaczerpnął powietrza i podniósł się w górę, ale w tej chwili wyskoczył Sam na grzbiet. Zwierzę stało nieruchomo przez chwilę, jak skamieniałe ze strachu, potem jednak zaczęło wyrzucać to przedniemi, to zadniemi nogami. Wtem skoczyło wszystkiemi czterema nogami w bok i wygięło grzbiet jak kot, ale Sam siedział mocno.
— Nie zrzuci mnie! — zawołał. — Teraz spróbuje ostatniego środka i zechce ze mną uciekać. Zaczekajcie tu na mnie, sprowadzę go oswojonego napowrót!
Ale co do tego pomylił się Hawkens. Muł z nim nie uciekł, lecz rzucił się nagle na ziemię i zaczął się tarzać, grożąc temsamem Samowi połamaniem wszystkich żeber: jeździec musiał zejść z siodła. Zeskoczyłem, chwyciłem wlokący się po ziemi koniec lassa i owinąłem je dwukrotnie dokoła dość grubego pnia poblizkiego drzewa. Muł strząsnąwszy z siebie jeźdźca, chciał pognać precz, ale pień wytrzymał, lasso się naprężyło, a pętla ścisnęła znowu silnie szyję zwierzęciu, wskutek czego runęło po raz drugi na ziemię.
Sam Hawkens uchylił się w bok, macał się po żebrach i po nogach, stroił miny, jak gdyby najadł się kiszonej kapusty z powidłami i rzekł:
— Puśćcie tę bestyę; jej nikt nie zmoże, jeśli się nie mylę!
— A toby ładnie było! Nie mogę się dać zawstydzić mułowi, którego ojciec nie był gentlemanem, lecz zwyczajnem osłem. Musi mnie być posłusznym. Uważajcie!
Odwinąłem lasso od pnia i stanąłem nad zwierzęciem szerokim rozkrokiem. Skoro tylko muł dobrze odetchnął, zerwał się z ziemi. Teraz chodziło przedewszystkiem o to, by go silnie ścisnąć nogami, a pod tym względem przewyższałem chyba Hawkensa. Żebro konia powinno się giąć pod naciskiem kolana jeźdźca; to przygniata wnętrzności i powoduje śmiertelną trwogę. Gdy muł użył wszystkich środków, wypróbowanych względem Sama, podniosłem lasso, zwisające mu z szyi na ziemię, zwinąłem je i ująłem silnie tuż za pętlicą. Skoro tylko spostrzegłem, że zwierzę ma zamiar rzucić się na ziemię, zacisnąłem pętlicę przez to, oraz naciskiem kolan utrzymałem je na nogach. Była to ciężka walka, rzekłbym, siła przeciwko sile. Zacząłem się pocić wszystkimi porami, ale i mułowi jeszcze bardziej pot spływał z ciała, a z pyska wielkie płaty piany. Ruszał się coraz to słabiej i mimowolniej, wściekłe parskanie przeszło w krótki kaszel, aż wkońcu padł podemną nie z własnej woli, lecz dlatego, że opuściły go siły. Legł na ziemi bez ruchu z zawróconemi oczyma. Zaczerpnąłem głęboko powietrza, zdawało mi się, że wszystkie żyły i ścięgna we mnie się porwały.
— Heavens, a wy co za człowiek! — zawołał Sam. — Mieliście więcej sił niż to bydlę! Zlęklibyście się, gdybyście zobaczyli swoją twarz!
— Wierzę.
— Oczy wam wyłażą, wargi popuchły, a policzki poprostu czerwone.
— To przydarza się greenhornom, którzy nie dają się zwierzętom zrzucić z grzbietu, gdy tymczasem ktoś inny, mistrz w polowaniu na mustangi, jako mądrzejszy, pozwolił się strącić, przywiązawszy poprzednio własnego konia do muła i puściwszy obydwa na przechadzkę.
Poczciwiec zrobił jeszcze bardziej płaczliwą miną i rzekł głosem przygnębionym:
— Milczcie o tem, sir! Zapewniam was, że nawet najlepszemu myśliwcowi może się coś takiego przytrafić. Mieliście dobre dni wczoraj i dzisiaj.
— Spodziewam się, że więcej takich dobrych dni dożyję. Tem gorsze były one dla was. Jakżeż tam z waszemi żebrami i innemi kosteczkami?
— Nie wiem. Pozbieram je i zliczę kiedyś, gdy mi się zrobi lepiej. Teraz kłapią mi w całem ciele. Takiej bestyi nie miałem jeszcze między nogami! Przypuszczam, że teraz przyjdzie już do rozumu!
— To się już stało. Popatrzcie, jaka zmęczona, aż litość bierze. Założymy jej uzdę i siodło i pojedziecie na niej do domu.
— Zacznie podskakiwać na nowo!
— Nie bójcie się! Dosyć się już nabiegała. To mądre bydlę, z którego schwytania będziecie bardzo uszczęśliwieni.
— Tak sądzę, ale też ja od samego początku upatrzyłem ją sobie, a wy siwka, co było oczywiście ogromnem głupstwem.
— Wiecie to napewno?
— Rozumie się, że było to głupstwo!
— Nie o to mi chodzi, lecz o to, czy rzeczywiście siwka sobie wybrałem.
— A cóż?
— Także muła.
— Naprawdę?
— Tak. Chociaż jestem greenhorn, to jeszcze tyle wiem, że siwek na nic nie przyda się westmanowi. Muł spodobał mi się zaraz na pierwszy rzut oka.
— Trzeba wam przyznać, że posiadacie dobry rozum koński.
— Życzę wam, żeby wasz ludzki był tak samo dobry, kochany Samie! Pomóżcie mi dźwignąć z ziemi muła!
Podnieśliśmy go, on zaś stanął spokojnie, drżąc na całem ciele. Nie opierał się też przy założeniu nań siodła i uzdy. Gdy go Sam dosiadł, był mu posłuszny jak ujeżdżony koń.
— Poznać, że miała już pana — rzekł mały — i to dobrego jeźdźca. Uciekła mu pewnie. Wiecie, jaką jej nazwę dam?
— No?
— Mary. Jeździłem już dawniej na mulicy, która się Mary nazywała, nie potrzebuję więc wymyślać innego imienia.
— A więc muł Mary, a strzelba Liddy!
— Tak, to bardzo miłe imiona, nieprawdaż? Ale, ale muszę was poprosić jeszcze o jedną grzeczność.
— Jaką?
— Nie mówcie o tem, co się tu stało! Przysługę tę będę zawsze bardzo wysoko cenił.
— Co też wygadujecie! Tego, co się samo przez się rozumie, nie ceni się wcale wysoko.
— Ja myślę inaczej. Toby tę bandę w obozie śmiech porwał, gdyby się dowiedziała, w jaki sposób Sam Hawkens przyszedł do swej uroczej Mary! Mieliby gaudium, wielkie gaudium. Jeśli o tem nie wspomniecie, to ja...
— Proszę was, bądźcie cicho! — przerwałem. — Nie traćcie słów niepotrzebnie. Jesteście mym nauczycielem i druhem. To wystarczy.
Jego małe chytre oczka zwilżyły się.
— Tak, jestem wam druhem, sir — zawołał z zapałem — i gdybym wiedział, że darzycie mnie także odrobiną miłości, to serce moje pełne byłoby, rozkoszy i radości.
Podałem mu rękę i odrzekłem:
— Mogę wam sprawić tę uciechę, drogi Samie. Bądźcie pewni, że kocham was tak, no... jak się kocha mniej więcej dobrego, zacnego wuja. Wystarczy wam to?
— W zupełności, sir, w zupełności! Jestem tem tak zachwycony, że chciałbym o ile możności zaraz tu na miejscu wam się odwzajemnić. Powiedzcie, co mam uczynić! Czy mam, czy mam... na przykład tę nową Mary zjeść tu w oczach waszych z kośćmi i skórą? Czy może wolicie, żebym sam siebie zamarynował, poćwiartował i połknął? Czy...
— Wstrzymajcie się! — zawołałem z uśmiechem. — Utraciłbym was w obu wypadkach, bo w pierwszym musielibyście pęknąć, a w drugim zginąć na niestrawność, połknąwszy perukę, której nie zniósłby wasz żołądek. Zrobiliście mi już dość przyjemności i jeszcze nieraz okażecie mi swoją miłość. Darujcie więc na razie życie Mary i sobie i starajcie się, żebyśmy wkrótce do obozu wrócili. Chciałbym pracować.
— A cóżeście tutaj robili? Jeśli to nie była praca, to nie wiem, co pracą nazwać.
Przywiązałem konia Dickowego lassem do mego i odjechaliśmy. Mustangi pouciekały oczywiście już dawno, a muł taki był posłuszny, że Sam kilkakrotnie zauważył:
— Ona przeszła szkołę, ta Mary, bardzo dobrą szkołę! Za każdym krokiem coraz więcej czuję i poznaję, że od teraz będę miał dobrego wierzchowca. Ona przypomina sobie teraz, co niegdyś umiała, a co jej między mustangami z głowy wyleciało. Prawdopodobnie ma nie tylko temperament, lecz także charakter.
— Jeśli go jeszcze nie ma, to możecie ją tego nauczyć. Nie jest jeszcze na to za stara.
— Ile ma lat, jak sądzicie?
— Z pięć, nie więcej.
— Ja też tak myślę. Zbadam później, czy się nie mylę. Wam to zwierzę zawdzięczam, tylko wam. Były to dla mnie dwa dni złe, bardzo złe, ale dla was pełne zaszczytu. Czy przypuszczaliście, że nauczycie się polować na bizony i mustangi w tak krótkich odstępach czasu?
— Czemu nie? Tu na Zachodzie trzeba być przygotowanym na wszystko. Spodziewam się, że poznam jeszcze inne polowania.
— Hm, tak. Życzę wam, żebyście z nich wyszli tak, jak wczoraj i dzisiaj. Zwłaszcza wczoraj życie wasze wisiało na włosku. Nie zapominajcie nigdy, że jesteście greenhorn. Ten człowiek pozwala spokojnie zbliżyć się do siebie bawołowi i strzela mu w oczy! Czy to kto widział? Jesteście jeszcze niedoświadczeni i nie doceniacie bizonów. Uważajcie na siebie lepiej w przyszłości i nie ufajcie sobie zanadto! Polowanie na bizona bardzo niebezpieczne. Jest jeszcze tylko jedno bardziej niebezpieczne.
— Jakie?
— Na niedźwiedzia.
— Czy na czarnego z żółtym pyskiem?
— Baribala? Z tego się śmieję, bo bardzo dobroduszny i spokojny, można go nauczyć prasować i haftować. Ja myślę o grizzlim, szarym niedźwiedziu z Gór Skalistych. Pewnie czytaliście o nim, jak zresztą o wszystkiem?
— Tak.
— To się cieszcie, jeżeli nie ujrzycie żadnego. Gdy się podniesie, jest od was wyższy o dwie stopy, a jak raz kłapnie zębami, to wam miazgę z głowy zrobi. Napadnięty i wprawiony we wściekłość nie spocznie, dopóki nie rozszarpie i nie zniszczy wroga.
— Albo wróg jego!
— Oho! Patrzcie, już znowu pokazuje się wasza wielka lekkomyślność! Mówicie o wielkim, niezwyciężonym, szarym niedźwiedziu, jak gdyby chodziło o małego nie groźnego pracza.
— Tak nie jest. Nie lekceważę go sobie, ale też nie zgadzam się na to, że jest niezwyciężony. Nie istnieją zwierzęta drapieżne, którychby nie można pokonać. Tak samo ma się rzecz z grizzlim.
— Czy i to znaleźliście w książkach?
— Tak.
— Hm! Zdaje mi się, że to książki, przez was czytane, są powodem waszej lekkomyślności. Jesteście zresztą człowiekiem rozumnym, jeśli się nie mylę. Potrafilibyście pójść tak samo na szarego niedźwiedzia, jak wczoraj na bizony.
— Gdybym nie mógł inaczej, to tak.
— Nie mógł inaczej! Głupstwo! Co przez to rozumiecie? Każdy może inaczej, jeśli chce!
— To znaczy, że może uciec, jeżeli jest tchórzem. Czy o tem myślicie?
— Tak, ale o tchórzostwie niema przy tem mowy. To nie tchórzostwo uciekać przed grizzlim. Przeciwnie, zaatakować go jest samobójstwem, czystem samobójstwem!
— Tu się nasze zdania rozchodzą. Gdy mię zaskoczy niespodzianie, a czasu do ucieczki zabraknie, to muszę się bronić. Gdy się rzuci na towarzysza, to idę mu na pomoc. To są dwa wypadki, w których nie mogę, lub nie wolno mi uciekać. Poza tem wyobrażam sobie, że odważny westman zabierze się do szarego niedźwiedzia nawet bez przymusu, po to tylko, żeby dać dowód swej odwagi i unieszkodliwić niebezpiecznego drapieżnika, a przytem pokosztować szynki i łap.
— Jesteście wiecznie niepoprawni, cierpnę o was ze strachu. Dziękujcie Bogu, jeźli nie zaznajomicie się z temi łapami i szynką! Nie taję oczywiście, że to największe przysmaki na ziemi, przewyższające nawet polędwicę bawolą.
— Prawdopodobnie zbyteczne są na razie obawy o mnie. Czyżby i w tych stronach żyły szare niedźwiedzie?
— Czemu nie? Grizzli przebywa we wszystkich górach, posuwa się wzdłuż rzek czasem nawet na preryę. Biada temu, kogo napotka. Przestańmy o tem już mówić!
Nie przeczuwał tak samo jak ja, że już nazajutrz inna potoczy się rozmowa na ten temat i że to niebezpieczne zwierzę wejdzie nam w drogę. Nie starczyło już zresztą czasu na dalsze rozstrząsania tej sprawy, gdyż przybyliśmy już do obozu, który posunięto tymczasem naprzód o odmierzoną część przestrzeni. Bancroft zabrał się z trzema surveyorami tęgo do roboty, aby wkońcu pokazać, co potrafi. Wywołaliśmy ogólny podziw.
— Muł, muł! — wołano. — Skąd go macie?
— Przysłano mi go — odrzekł Sam poważnie.
— Nie może być! A kto?
— Pospieszną pocztą, pod opaską za dwa centy. Czy chcecie zobaczyć okładkę?
Kilku się zaśmiało, a reszta jęła wyzywać, ale Sam osiągnął swój cel; nie pytano go dalej. Nie zauważyłem, czy wobec Dicka Stone’a i Willa Parkera okazał się skłonniejszym do wynurzeń, gdyż zabrałem się natychmiast do pomiarów, które też dzięki temu postąpiły naprzód tak prędko, że mogliśmy nazajutrz zabrać się już do doliny, gdzie zderzyliśmy się onegdaj z bizonami. Rozmawiając o tem wieczorem, spytałem Sama, czy mogłyby nam bawoły przeszkodzić, ponieważ, jak się zdawało, obrały sobie tamtędy drogę, a dotychczas przeszła tylko przednia straż i należało się przygotować na to, że ukaże się także trzoda główna.
— Nie sądźcie tak, sir — odrzekł on na to. — Bizony nie są głupsze od mustangów. Napędzone przez nas forpoczty wróciły i przestrzegły trzodę, pójdzie ona z pewnością w kierunku całkiem innym i będzie unikała doliny.
Z brzaskiem dnia przenieśliśmy nasz obóz na górną część tej doliny bez udziału Hawkensa, Stona i Parkera, pierwszy z nich bowiem, chcąc ujeździć swoją Mary, udał się na preryę, gdzie schwytaliśmy muła, a tamci dwaj towarzyszyli jemu.
My, jako surveyorzy, zajęliśmy się przedewszystkiem ustawieniem tyczek pomiarowych przy pomocy kilku podwładnych Rattlera. On sam włóczył się z drugimi, nic nie robiąc, po okolicy. Zbliżyliśmy się podczas tego do miejsca, na którem zabiłem niedawno oba bawoły. Nie zauważywszy z pewnej odległości zwłok starego byka, zdziwiłem się niemało, podszedłem bliżej i zobaczyłem szeroki ślad, ciągnący się się ku zaroślom od miejsca, na którem zwierzę leżało. Na szerokość dwu łokci była trawa zgnieciona, jakby ktoś wlókł coś po niej.
— Do stu piorunów! — zawołał Rattler. — Czy coś podobnego jest możliwe. Kiedy zabieraliśmy stąd mięso, przekonałem się przez zbadanie dokładne, że obydwa buhaje były martwe, tymczasem ten miał jeszcze życie w sobie.
— Tak sądzicie?
— Tak jest. A może myślicie, że martwy bawół sam potrafi się oddalić?
— A czy musiał się sam oddalić? Mógł go ktoś inny usunąć.
— Tak? A kto?
— Naprzykład Indyanie. Trochę dalej na północ znaleźliśmy ślad nogi indyańskiej.
— Tak! Jaki rozumny i mądry bywa taki greenhorn! Gdyby byka zabrali Indyanie, to skądby oni się wzięli?
— Skądsiś.
— Bardzo słusznie. Może nawet z nieba spadli! Ja myślę inaczej. W bawole było jeszcze życie, a gdy odzyskał trochę sił, zawlókł się w zarośla i tam oczywiście zginął.
Rattler poszedł ze swoimi ludźmi za śladem, przypuszczając może, że pospieszę zaraz za nimi, tymczasem ja nie uczyniłem tego, gdyż nie podobał mi się szyderczy ton, jakim do mnie przemawiał, nadto czekała mię robota. Zresztą było mi dość obojętne, gdzie się podział trup byka. Zabrałem się więc do pracy, ale zaledwie wziąłem tyczkę do ręki, gdy z zarośli zabrzmiały okrzyki przerażenia, huknęły dwa czy trzy strzały i doleciał mnie głos Rattlera:
— Na drzewa, prędko na drzewa, bo śmierć! On nie umie się wspinać!
Kogo miał na myśli, mówiąc, że nie umie się wspinać? Wtem wypadł z zarośli jeden z jego ludzi w skokach, jakie się robi tylko w strachu śmiertelnym.
— Co tam, co tam? — zapytałem głośno.
— Niedźwiedź, olbrzymi niedźwiedź, szary grizli! — stęknął, przebiegając koło mnie.
Równocześnie zakrzyknął jakiś wrzaskliwy głos:
— Na pomoc, na pomoc! Ma mnie! Oh, oh!
Tak ryczeć mógł tylko człowiek, przed którym rozwarła się paszcza śmierci. Groziło mu widocznie wielkie niebezpieczeństwo, należało więc przyjść mu z pomocą. Zostawiłem był strzelbę w namiocie, ponieważ mi przeszkadzała w pracy, przez co nie postąpiłem bynajmniej lekkomyślnie, gdyż jako surveyorzy mieliśmy do obrony westmanów. Gdybym był poleciał dopiero do namiotu, człowiek ów byłby rozszarpany, zanim zdołałbym do niego powrócić. Musiałem więc pójść tak, jak stałem, tylko z nożem i rewolwerami za pasem. Ale cóż ta broń znaczy wobec szarego niedźwiedzia! Grizli to blizki krewny wymarłego już niedźwiedzia jaskiniowego i należy raczej do czasów przedhistorycznych niż do teraźniejszości. Dochodzi do dziewięciu stóp wysokości, a ja sam zabijałem sztuki, ważące po tyleż cetnarów. Obdarzony jest taką siłą muskułów, że z jeleniem, źrebięciem, lub cielęciem bawołem w pysku biegnie z łatwością. Tylko na rączym i silnym koniu potrafi jeździec przed nim umknąć. Wobec olbrzymiej siły, bezwzględnej nieustraszoności i nieznużonej wytrwałości szarego niedźwiedzia uważają Indyanie jego zabicie za czyn ogromnie zuchwały.
Poskoczyłem w zarośla. Ślad prowadził dalej, aż tam, gdzie zaczynały się drzewa. Tam zawlókł niedźwiedź stadnika i stamtąd też wyszedł był poprzednio, dlatego nie widzieliśmy jego śladów, bo przygniótł je ciężar ciągnionego bizona.
Była to chwila okropna. Za mną wołali surveyorzy, biegnąc do namiotu po broń, przedemną krzyczeli westmani, a wśród tego brzmiały wrzaski boleści tego, którego niedźwiedź dostał w swoje łapy.
Zbliżałem się za każdym skokiem. Wtem usłyszałem głos niedźwiedzia, a raczej nie głos, gdyż i tem różni się ten niedźwiedź od innych gatunków, że nie mruczy, lecz w gniewie lub bolu w szczególny sposób parska i prycha głośno i szybko.
Nareszcie stanąłem na miejscu. Przedemną leżało zupełnie rozszarpane cielsko bizona, z prawej i lewej strony krzyczeli westmani, którzy prędko pouciekali na drzewa i czuli się tam dość bezpieczni, gdyż rzadko kiedy, a raczej nigdy nie widziano, żeby szary niedźwiedź piął się na drzewo. Poza trupem bawolim starał się jeden z westmanów dostać się na drzewo, ale niedźwiedź go przytem zaskoczył. Leżał górną połową ciała na pierwszym nizkim konarze, obejmując pień obu rękami, a grizzli podniósłszy się szarpał przedniemi łapami jego nogi i brzuch. Jeden rzut oka przekonał mię, że ten człowiek przepadł bez ratunku. Mogłem więc teraz uciec bez narażania się na jakiekolwiek zarzuty, ale ten widok podziałał na mnie z nieodporną potęgą. Porwałem jedną z porzuconych strzelb, ale niestety już w niej naboju nie było. Przeskoczyłem przez bawoła i zadałem niedźwiedziowi kolbą z całej siły cios w czaszkę. Ale cóż? Strzelba rozprysnęła się jak szkło w moich rękach, zyskałem jednak tyle przynajmniej, że odwróciłem uwagę niedźwiedzia od ofiary. Zwrócił głowę ku mnie, ale nie jak drapieżne zwierzę z gatunku kotów, lub psów, lecz powoli, jakby się zdziwił tym głupim atakiem. Mierząc mnie swojemi małemi oczyma zdawał się namyślać, czy ma zostać przy swojej ofierze, czy mnie pochwycić. Tych kilka chwil ocaliło mi życie, gdyż wpadłem na myśl, w mem położeniu szczęśliwą i jedyną. Wyrwałem z za pasa rewolwer, podbiegłem tuż do niedźwiedzia i strzeliłem mu cztery razy w oczy. Dokonałem tego oczywiście tak prędko, jak tylko mogłem nadążyć, poczem odskoczyłem daleko w bok i stanąłem, przypatrując się, z dobytym nożem.
Gdybym się był nie ruszył z miejsca, byłbym to przypłacił życiem, gdyż oślepione zwierzę puściło czemprędzej drzewo i rzuciło się na miejsce, na którem stałem przed chwilą. Nie znalazłszy mnie tam, zaczął niedźwiedź szukać mnie wśród jadowitego sapania i wściekłych uderzeń łapami. Jak szalony kręcił się na wszystkich czterech łapach w kółko, szarpał ziemię, skakał na wszystkie strony, sięgając łapami daleko od siebie, aby mnie chwycić, ale to mu się nie udało, gdyż na szczęście trafiłem dobrze. Byłby go może węch zaprowadził do mnie, ale ta szalona wściekłość zagłuszyła w nim instynkt.
Wreszcie zajął się niedźwiedź swoimi ranami, zaniedbując tego, który je zadał. Usiadł, podniósł się w tej pozycyi i zaczął sobie, parskając i kłapiąc zębami, przecierać oczy przedniemi łapami. Ja stanąłem czemprędzej przy nim i wbiłem mu dwa razy nóż między żebra. Sięgnął za mną w tej chwili, ale znowu napróżno, gdyż mnie już przy nim nie było. Nie trafiłem go w serce, miał więc jeszcze siły szukać mnie ze zdwojoną zajadłością może przez dziesięć minut. Utracił jednak w czasie tego wiele krwi i zmęczył się widocznie. Potem usiadł napowrót i znów zaczął oczy przecierać, dając mi sposobność do następnych dwu pchnięć nożem, o wiele skuteczniejszych. Odskoczyłem, a on opuścił przednie łapy na ziemię, podbiegł, chwiejąc się i chrapiąc, naprzód, potem w bok i znowu napowrót, chciał się podnieść, ale sił już nie starczyło. Upadł na bok, potoczył się tam i nazad, napróżno starając się wstać. Wreszcie wyciągnął się i legł spokojnie.
— Dzięki Bogu! — krzyknął Rattler z drzewa. — Bestya nie żyje. Byliśmy w okropnem niebezpieczeństwie.
— Nie wiem, na czem ta okropność polegała — odrzekłem. — Przecież postaraliście się o bezpieczeństwo. Teraz możecie zleźć.
— Nie, nie jeszcze! Zbadajcie wpierw, czy naprawdę niedźwiedź zginął.
— To zbyteczne.
— Nie powinniście tak twierdzić. Wy nie macie pojęcia, jak wielką siłę życia posiada takie bydlę. Zbadajcie zatem!
— Czy może dla was? Jeśli chcecie dowiedzieć się, czy żyje, to przekonajcie się sami! Wszak wy słynny westman, a ja greenhorn!
Podszedłem teraz do towarzysza, wiszącego jeszcze w opisanej poprzednio pozycyi. Przestał już był jęczeć i nie ruszał się wcale. Z jego wykrzywionej twarzy patrzyły ku mnie oczy szklannym wzrokiem. Nogi obdarte były z mięsa aż do kości, a z brzucha wypływały mu wnętrzności. Opanowałem odrazę, jaką wzbudził we mnie ten okropny widok i zawołałem:
— Puśćcie się, sir! Ja was zdejmę.
Nic nie odpowiedział, ani jednym ruchem nie okazał, że słowa moje rozumie. Poprosiłem jego towarzyszy, żeby z drzew pozłazili i pomogli mi, ale słynni westmani nie dali się do tego nakłonić, dopóki nie przewróciłem kilka razy niedźwiedzia, dowodząc w ten sposób, iż rzeczywiście nie żyje. Wówczas odważyli się zejść i zdjęli zemną okropnie poszarpanego człowieka na ziemię, nie bez trudności, gdyż ramiona jego trzymały silnie drzewo. Trzeba było dopiero odczepić je od gałęzi.
W tem też tkwił niezawodny znak, że towarzysz nie żył.
Ale ten zgon okropny nie wzruszył widocznie jego towarzyszy, gdyż zaraz odwrócili się od niego ku niedźwiedziowi, a ich dowódca powiedział:
— Teraz będzie odwrotnie: pierwej chciał niedźwiedź nas pożreć, a teraz my pożremy jego. Prędzej ludzie, zdjąć skórę, dobierzmy się do szynki i do łap!
Dobył noża i ukląkł, chcąc wprowadzić zaraz w czyn swój zamiar. Lecz ja zauważyłem:
— Bylibyście w każdym razie zdobyli większy zaszczyt dla siebie, gdybyście, dopóki żył, spróbowali byli na nim swojego noża. Teraz zapóźno. Nie trudźcie się!
— Co? — wybuchnął. — Może mi przeszkodzicie w wykrojeniu pieczeni?
— Oczywiście, mr. Rattler!
— Jakiem prawem?
— Wielkiem i niezaprzeczonem. Ja przecież powaliłem niedźwiedzia.
— To nieprawda. Nie będziecie chyba twierdzili, że greenhorn zabił nożem szarego niedźwiedzia. Myśmy strzelili kilka razy do niego, gdyśmy go ujrzeli.
— A potem pouciekaliście czemprędzej na drzewa; Tak, to prawda, prawda!
— Ale nasze kule dosięgły go i od nich on zginął ostatecznie, a nie od tych kilku ukłuć szpilką, jakie zadaliście mu, gdy już ledwie dyszał. Niedźwiedź nasz, zrobimy z nim, co nam się spodoba. Zrozumiano?
Chciał rzeczywiście zabrać się już do roboty, lecz go przestrzegłem:
— Odstąpcie natychmiast, mr. Rattler, bo nauczę was zważać na moje słowa! Zrozumiano?
Gdy mimo to wjechał nożem w futro niedźwiedzia, pochwyciłem go tak, jak nad nim klęczał, rękami za biodra i cisnąłem nim o najbliższe drzewo, aż zatrzeszczało. W tej chwili gniewu było mi zupełnie obojętnem, czy sobie przytem co połamie, czy nie. Kiedy jeszcze leciał, wyrwałem drugi nabity rewolwer z za pasa, aby się obronić, gdyby się na mnie chciał rzucić. Rattler podniósł się, spojrzał na mnie z wściekłością, dobył noża i zawołał.
— Odpokutujecie wy za to! Uderzyliście mnie już raz, postaram się, żebyście się nie mogli porwać na mnie po raz trzeci!
Już zamierzył się był zrobić krok ku mnie, ale ja skierowałem rewolwer ku niemu i zagroziłem:
— Jeszcze krok, a kulę wam w łeb wpakuję! Precz z nożem! Na „trzy!“ strzelam, jeśli jeszcze będziecie go w ręku trzymali. A więc: raz... dwa... i...
On trzymał nóż, wskutek czego ja byłbym strzelił istotnie, może nie w głowę, ale w rękę, gdyż chodziło o to, żeby poczuli szacunek dla mojej osoby, ale szczęściem nie doszło do tego, gdyż w tej krytycznej chwili zabrzmiał jakiś głos:
— Gents, czyście poszaleli! Jaki może być słuszny powód do tego, żeby biali karki sobie kręcili! Stójcie!
Spojrzeliśmy w stronę, skąd głos nas doleciał, i ujrzeliśmy człowieka wychodzącego z za drzewa. Był mały, chudy i garbaty, ubrany prawie jak czerwonoskórzec. Trudno było dobrze rozpoznać, czy to był biały, czy Indyanin. Ostre rysy twarzy wskazywały na to drugie, chociaż ta twarz, aczkolwiek opalona od słońca, musiała być kiedyś białą. Z głowy nieokrytej spływały ciemne włosy aż na ramiona. Ubranie jego składało się ze skórzanych indyjskich spodni i takiej samej koszuli myśliwskiej, uzbrojenie zaś stanowiła strzelba i nóż. Spojrzenie miał bardzo inteligentne i mimo ułomnej postaci nie wywoływał wrażenia śmiesznego. Zresztą tylko ludzie ordynarni chyba natrząsają się z niezawinionego błędu cielesnego. Do tego rodzaju ludzi należał Rattler, gdyż ujrzawszy przybysza, zawołał:
— Halloo, cóż to za karzeł i dziwoląg! Czy tu na pięknym Zachodzie bywają tacy ludzie?
Obcy zmierzył go od stóp do głów i odrzekł spokojnie tonem wyższości:
— Dziękujcie Bogu, że was obdarzył zdrowszymi członkami. Zresztą ciało nie odgrywa w człowieku najważniejszej roli, dużo zależy także od serca i ducha, a co do tego nie obawiam się porównania z wami.
Zrobił pogardliwy ruch ręką i zwrócił się do mnie:
— Macie siłę w kościach, sir! Rzucić w powietrze tak ciężkiego człowieka nie potrafi ktokolwiek tak łatwo. Rozkosz była popatrzeć na to.
Po tych słowach kopnął niedźwiedzia i ciągnął dalej, jak gdyby żałował:
— A więc to jest ten, którego my chcieliśmy mieć! Szkoda, że tak nie jest.
— Chcieliście go zabić?
— Tak. Znaleźliśmy wczoraj trop jego i szliśmy za nim w różne strony polem i gąszczem, aż teraz, kiedy dostajemy się na miejsce, rzecz już skończona.
— Mówicie w liczbie mnogiej, sir; nie jesteście sami?
— Nie, zemną są dwaj gentlemani.
— Kto taki?
— Przedstawię ich wam, skoro się dowiem, kto wy jesteście. W tej okolicy nie można być dość ostrożnym, napotyka się więcej złych ludzi, niż dobrych.
Powlókł spojrzeniem po Rattlerze i jego towarzyszach i mówił dalej przyjaźnie:
— Zresztą widać zaraz po gentelmanie, czy można mu zaufać. Słyszałem koniec waszej rozmowy i wiem poniekąd, co mam sądzić.
— Jesteśmy surveyorami, sir, — objaśniłem. — Jeden starszy inżynier, czterej surveyorzy, trzej scouci i dwunastu westmanów dla naszej obrony.
— Hm, co do tego, to wydajecie mi się człowiekiem, niepotrzebującym obrony. A więc jesteście surveyorami. Macie tu jaką czynność?
— Tak.
— A co odmierzacie?
— Kolej.
— Która ma tędy przechodzić?
— Tak.
— Więc zakupiliście te terytorya?
Wzrok jego stał się przy tem pytaniu kłujący, a oblicze mu spoważniało. Miał widocznie powód do tych zapytań, to też odrzekłem:
— Polecono mi wziąć udział w pomiarach, wykonywam też to, nie troszcząc się o resztę.
— Hm, tak! Sądzę jednak, że wiadomo wam, jak o tem myśleć należy. Teren, na którym się znajdujecie, jest własnością Indyan, a mianowicie Apaczów, z plemienia Mescalerów. Twierdzę stanowczo, że ani kraju tego oni nie sprzedali, ani też nie odstąpili w żaden inny sposób.
— Co was to obchodzi? — zawołał do niego Rattler. — Nie kłopoczcie sobie głowy cudzemi sprawami! Lepiej pamiętajcie o swoich!
— Ja też to czynię, sir, czynię, ponieważ jestem Apaczem i do tego Meskalero.
— Wy? Nie dajcie się wyśmiać! Trzebaby ślepym być, żeby nie poznać, że jesteście białym.
— A mimo to się mylicie! Nie sądźcie o mnie z barwy mej skóry, lecz podług imienia. Nazywają mnie Kleki-petra.
To znaczy w języku Apaczów, których dyalektu nie umiałem jeszcze podówczas, tyle, co biały ojciec. Rattler słyszał już widocznie to imię, gdyż postąpił krok naprzód ruchem ironicznego zdumienia i powiedział:
— Ach, Kleki-petra, słynny bakałarz Apaczów! Źle, że jesteście garbaty. Dużo was to trudu pewnie kosztuje, że nie śmieją się z was te czerwone gałgany.
— O, to nic nie szkodzi, sir! Przywykłem do tego, że szydzą ze mnie gałgany, bo ludzie rozsądni tego nie czynią. A teraz, skoro już wiem, kim jesteście i co tu robicie, mogę wam wyjawić, kim są moi towarzysze. Będzie najlepiej, jeśli wam ich pokażę.
Krzyknął jakieś indyańskie słowo ku lasowi, na co ukazały się dwie, nadzwyczaj zajmujące, postaci i z godnością przybliżyły się do nas. Byli to Indyanie i, jak to na pierwszy rzut oka wywnioskowałem: ojciec i syn.
Starszy był nieco więcej niż średniego wzrostu, ale bardzo silnie zbudowany. Z postawy jego biła pewna szlachetność, a z ruchów wnosić należało o wielkiej fizycznej zręczności. Twarz miał typowo indyańską, choć o nie tak ostrych i wyrazistych rysach, jak to zwykle bywa u czerwonoskórców. Oko jego miało wyraz spokojny, niemal łagodny, wyraz cichego wewnętrznego skupienia, które musiało go wynosić nad zwyczajnych współplemieńców. Na głowie nie nosił żadnego okrycia ciemne włosy związane były w kłąb, podobny do hełmu, w którym tkwiło orle pióro na znak godności wodza. Ubranie składało się z mokassynów, opatrzonych frędzlami spodni i ze skórzanej bluzy myśliwskiej. Wszystko bardzo proste i sporządzone nadzwyczaj trwale. Z za pasa wystawał nóż, oraz zwieszało się kilka torebek z drobiazgami, potrzebnymi westmanowi. Na szyi zauważyłem woreczek z lekami i fajkę pokoju z główką, toczoną ze świętej gliny. W ręku trzymał dwururkę, której części drewniane obite były srebrnymi gwoździami. Tą strzelbą, zwaną później strzelbą srebrną, miał się syn jego Winnetou tak bardzo wsławić.
Młodszego strój różnił się od stroju starszego tylko zgrabniejszem wykonaniem. Mokassyny ozdobione były szczecią jeżatki, a szwy spodni i bluzy delikatnemi czerwonemi nićmi. On nosił także na szyi woreczek z lekami, a do tego kalumet. Uzbrojenie stanowiły także, jak u ojca, nóż i dwururka. Głowę miał również okrytą, a włosy związane w węzeł, ale bez pióra. Były tak długie, że mimo węzła opadały mu z tyłu na plecy. Niejedna dama pozazdrościłaby mu tych wspaniałych, aż niebiesko połyskujących włosów. Rysy jego twarzy, jasno brunatnej, z lekkim odcieniem bronzu, odznaczały się jeszcze większą szlachetnością, niż rysy ojca. Jak się teraz domyśliłem, a później dowiedziałem, był w tym samym wieku, co i ja, i zrobił na mnie na pierwszy rzut oka głębokie wrażenie. Czułem, że musi być dobrym człowiekiem i posiadać nadzwyczajne zdolności. Przypatrzyliśmy się sobie nawzajem długiem i badawczem spojrzeniem, a w czasie tego wydało mi się, że z jego poważnych, ciemnych, o aksamitnym połysku, oczu zamigotało na krótką chwilę przyjazne mi światło jakby pozdrowienie, wysłane otworem w chmurach przez słońce na ziemię.
— Oto moi towarzysze i przyjaciele — rzekł Kleki-petra, wskazując najpierw na ojca, a potem na syna. — To Inczu-czuna[4], wielki wódz Mescalerów, uznany także za dowódcę innych plemion Apaczów. A tu stoi syn jego Winnetou, który pomimo młodości dokonał już więcej dzielnych czynów, niż dziesięciu starych wojowników przez całe życie. Imię jego głosić będą kiedyś i sławić, jak daleko sięgają sawanny i Góry Skaliste.
Brzmiało to trochę przesadnie, ale jak się później przekonałem, nie powiedział on za wiele. Rattler zaśmiał się szyderczo i zawołał:
— Ten młokos miałby takie czyny popełnić? Mówię naumyślnie „popełnić“, gdyż czyny jego obracają się z pewnością w zakresie kradzieży, rozbojów i grabieży. Już my to znamy. Wszyscy czerwoni kradną i grabią.
Była to ciężka obelga. Trzej obcy udali, że jej nie słyszeli. Przystąpili do niedźwiedzia i jęli mu się przypatrywać. Kleki-petra pochylił się nad nim i zbadał.
— Zginął od pchnięć, zadanych nożem, a nie od kul — rzekł, zwracając się do mnie.
Słyszał z ukrycia sprzeczkę moją z Rattlerem i chciał tylko stwierdzić, że miałem słuszność.
— To się pokaże — rzekł Rattler. — Co się taki garbaty bakałarz rozumie na polowaniu na niedźwiedzie? Gdy zdejmiemy skórę z niedźwiedzia, zobaczymy, która rana była śmiertelną. Ja nie pozwolę się greenhornowi oszukać w mem prawie.
Na to pochylił się także Winnetou nad niedźwiedziem, dotknął miejsc krwawych i zapytał mnie, wyprostowawszy się napowrót:
— Kto rzucił się z nożem na niego?
Mówił czystą angielszczyzną.
— Ja — odpowiedziałem.
— Czemu mój młody brat nie strzelał?
— Bo nie miałem strzelby przy sobie.
— Tu leżą strzelby!
— Nie są moje. Ci, do których one należą, poodrzucali byli je i powyłazili na drzewa.
— Idąc śladem niedźwiedzia, słyszeliśmy zdala okrzyki strachu. Gdzie to było?
— Tu.
— Uff! Wiewiórki i śmierdziele zmykają na drzewa za zbliżeniem się nieprzyjaciela, mężczyzna jednak powinien walczyć, gdyż, jeśli ma odwagę, to dana mu jest moc pokonania najsilniejszego zwierzęcia. Mój młody biały brat posiadał tę odwagę. Dlaczego nazywają go tu greenhornem?
— Ponieważ po raz pierwszy i dopiero przez krótki czas jestem na Zachodzie.
— Blade twarze, to szczególni ludzie. Nazywają greenhornem młodzieńca, który tylko z nożem w ręku rzuca się na straszliwego grizzli, a tym, którzy ze strachu wyłażą na drzewa i tam wyją z przerażenia, wolno siebie uważać za dzielnych westmanów. Czerwoni są sprawiedliwi; u nich mężny nie może uchodzić za tchórza, a tchórz za mężnego.
— Syn mój słusznie powiedział — potwierdził ojciec trochę gorszą angielszczyzną. — Ta młoda blada twarz, to już nie greenhorn. Kto w ten sposób zabija szarego niedźwiedzia, tego trzeba nazwać wielkim bohaterem. Nadto ten, który to czyni, aby drugich ocalić, powinien się spodziewać z ich strony wdzięczności, nie obelg. Howgh! Wyjdźmy w pole, aby zobaczyć, dlaczego znajdują się blade twarze w tych stronach.
Jakaż różnica między moimi białymi towarzyszami a tymi, pogardzanymi przez nich, Indyanami! Już samo poczucie sprawiedliwości skłoniło czerwonoskórych do oświadczenia się na moją korzyść, co nawet było odwagą z ich strony. Ich było tylko trzech, nie wiedzieli, ile my głów liczymy, narażali się więc na niebezpieczeństwo, robiąc sobie wrogów z naszych westmanów. Ale o tem nie pomyśleli nawet widocznie, bo przeszli obok nas powoli i dumnym krokiem, opuszczając zarośla. My udaliśmy się za nimi. Wtem Inczu-czuna ujrzał wbite w ziemię paliki miernicze, stanął, odwrócił się do mnie i zapytał:
— Co tu się robi? Czy blade twarze chcą ten kraj zmierzyć?
— Tak.
— Na co?
— Aby zbudować drogę dla konia ognistego.
Z oczu jego zniknął wyraz spokojnej zadumy. Rozgorzał gniewem i zapytał pospiesznie:
— Czy ty należysz do tych ludzi?
— Tak.
— Czy mierzyłeś razem z nimi?
— Tak.
— I płacą ci za to?
— Tak.
Obrzucił mnie pogardliwem spojrzeniem, a tak samo pogardliwie odezwał się do Kleki-petry:
— Nauki twoje brzmią bardzo pięknie, ale nie zawsze się sprawdzają. Oto zobaczyliśmy raz młodą bladą twarz z mężnem sercem, szczerem obliczem i rzetelnemi oczyma, a zaledwie spytaliśmy, co ona tu robi, wychodzi na jaw, że przybyła, aby nam za zapłatę kraść ziemię. Twarze białe mogą sobie być dobre, czy złe, wewnątrz jest zawsze jeden taki sam jak drugi!
Uczciwość każe mi wyznać, że nie znalazłem wtedy słów na obronę. W duchu czułem się zawstydzonym, gdyż wódz miał słuszność. Czyż mogłem być dumnym ze swojego zawodu, ja, surowo moralny, chrześcijański mierzyciel kraju?
Starszy inżynier ukrył się był razem z trzema surveyorami w namiocie, wyglądając przez dziurkę w stronę, skąd przybyć miał niedźwiedź. Spostrzegłszy nas, odważyli się wyleźć, wielce zdumieni, a nawet stropieni widokiem Indyan. Przywitali nas oczywiście pytaniem, jak obroniliśmy się przed niedźwiedziem. Rattler odrzekł:
— Zastrzeliliśmy go i w południe będą na obiad łapy niedźwiedzie, a wieczór szynka.
Trzej goście spojrzeli na mnie, jakby pytając, czy do tego dopuszczę.
— A ja twierdzę — rzekłem — że to ja niedźwiedzia zakłułem. Tutaj stoją trzej rzeczoznawcy, którzy przyznali mi słuszność, ale niech to jeszcze nie rozstrzyga. Gdy nadejdą Hawkens, Stone i Parker, wydadzą sąd swój, do którego my się zastosujemy.
— Dyabła mi tam stosować się do nich! — mruknął Rattler. — Pójdę tam z moimi ludźmi, aby niedźwiedzia rozkroić, a kto nam w tem zechce przeszkodzić, dostanie w brzuch pół tuzina kul!
— Nie nadymajcie się tak, bo zaraz będziecie cieńszy, mr. Rattlerze! Ja się tak waszych kul nie boję, jak wy baliście się niedźwiedzia. Mnie nie wpędzicie na drzewo; zapamiętajcie to sobie! Nie sprzeciwiam się temu, żebyście poszli, ale tylko ze względu na naszego zmarłego towarzysza, którego macie pochować. Nie możecie go przecież tak zostawić.
— Zginął kto? — zapytał Bancroft przestraszony.
— Tak, Rollins — odrzekł Rattler. — Ten biedak utracił życie tylko przez cudzą głupotę, bo mógł się ocalić.
— Jak to? Przez czyją głupotę?
— No, zrobił tak, jak my i poskoczył ku drzewu. Byłby wylazł zupełnie dobrze, tymczasem nadbiegł ten greenhorn i w głupi sposób podrażnił niedźwiedzia, który rzucił się potem wściekle na Rollinsa i poszarpał go na sztuki.
To była jednak tak daleko posunięta nieuczciwość, że ze zdziwienia mowy omal nie straciłem. Nie mogłem ścierpieć takiego przedstawienia sprawy i to jeszcze w mej obecności. Zwróciłem się więc do Rattlera prędko z zapytaniem:
— Czy takie jest wasze przekonanie, mr. Rattlerze?
— Yes! — skinął stanowczo głową i wyciągnął rewolwer, w przypuszczeniu, że napadnę go czynnie.
— Rollins mógł uniknąć śmierci i tylko ja mu przeszkodziłem?
— Yes.
— Ja zaś sądzę, że niedźwiedź go pochwycił, zanim ja nadszedłem!
— Kłamstwo!
Well, to posłyszycie i poczujecie prawdę!
Po tych słowach wytrąciłem mu lewą ręką rewolwer, a prawą wymierzyłem tak potężny policzek, że potoczył się może o sześć kroków na ziemię. Zerwał się, wyjął nóż z za pasa i przybiegł do mnie, rycząc jak wściekłe zwierzę. Odparowałem pchnięcie nożem lewą ręką, a prawą grzmotnąłem go po głowie tak mocno, że padł nieprzytomny pod moje nogi.
— Uff, uff! — zawołał zdumiony Inczu-czuna, zapominając na widok tego ciosu myśliwskiego o zwykłem indyańskiem panowaniu nad sobą. Ale już w następnej chwili poznałem, że żałował tego uznania.
— To był znowu Shatterhand, — rzekł surveyor Wheeler.
Nie zważałem na te słowa, lecz zwróciłem oczy na kolegów Rattlera. Widziałem, że są wściekli, ale żaden nie odważył się ze mną zaczepić. Zdobyli się tylko na to, że dużo mruczeli i klęli pomiędzy sobą.
— Weźcie się raz porządnie do Rattlera, mr. Bancrofcie! — rzekłem do inżyniera. — Nic mu nie uczyniłem, a on szuka ze mną wciąż zwady. Obawiam się, że w obozie przyjdzie z tego powodu do morderstwa, albo zabójstwa. Odprawcie go, a jak nie, to ja mogę odejść.
— Oho, sir, tak źle chyba jeszcze nie jest!
— Tak, jest źle. Macie tu jego nóż i rewolwer. Nie oddajcie mu ich, dopóki się nie uspokoi, bo zapewniam was, że będę się bronił, a jeśli jeszcze raz przyjdzie do mnie z bronią w ręku, to go zastrzelę. Nazywacie mnie greenhornem, ale ja znam prawa preryi. Kto mi grozi rewolwerem lub nożem, tego wolno mi zabić na miejscu.
Tyczyło się to oczywiście nie tylko Rattlera, lecz także jego westmanów, którzy na to ani słowem się nie odezwali. Teraz zwrócił się wódz Inczu-czuna do inżyniera:
— Ucho moje usłyszało dopiero co, że ty masz między blademi twarzami prawo rozkazu. Czy jest tak?
— Tak. — odpowiedział zapytany.
— Wobec tego muszę z tobą pomówić.
— O czem?
— Dowiesz się. Stoisz na nogach, ale mężowie powinni siedzieć podczas narady.
— Czy chcesz być naszym gościem?
— To niemożliwe. Jak mogę być twoim gościem, skoro ty znajdujesz się na mojej ziemi, w moim lesie, na mojej dolinie i mojej preryi. Niechaj biali mężowie usiędą. Co to za blade twarze, które tu jeszcze nadchodzą?
— Należą do nas.
— Więc niechaj z nami zasiędą.
Sam, Dick i Will powracali właśnie z przejażdżki. Jako doświadczeni westmani zdziwili się nie mało na widok Indyan, a zaniepokoili się, dowiedziawszy się, kim oni są.
— Kto jest ten trzeci? — spytał mnie Sam.
— Nazywa się Kleki-petra, a Rattler przezwał go bakałarzem.
— Kleki-petra, bakałarz? Ach, o nim słyszałem, jeśli się nie mylę. To bardzo tajemniczy człowiek, biały, a żyje już długo pośród Apaczów, coś w rodzaju misyonarza, chociaż nie jest kapłanem. Cieszę się, że go widzę. Pomacam go trochę, hi! hi! hi!
— Jeśli na to pozwoli!
— Nie ukąsi mnie chyba. Czy stało się co jeszcze?
— Tak.
— Co?
— Coś bardzo ważnego.
— To gadajcie, co!
— Zrobiłem to, przed czem ostrzegaliście mnie wczoraj.
— Nie wiem, co macie na myśli. Ostrzegałem was przed wielu rzeczami.
— Grizzli.
— Jak, gdzie, cooo? Był tutaj szary niedźwiedź?
— I jeszcze jaki?
— Gdzieżto, gdzie? Żartujecie chyba!
— Ani mi to w głowie. Za tymi krzakami w lesie. Zawlókł tam starego byka.
— Rzeczywiście, naprawdę? A do stu piorunów, musiało się wtedy właśnie stać, kiedy człowieka nie było. Czy zginął kto?
— Rollins.
— A wy? Jak wyście postąpili? Trzymaliście się chyba zdaleka?
— Tak.
— To słuszne! Ale nie chce mi się w to uwierzyć.
— Możecie spokojnie uwierzyć. Trzymałem się o tyle zdaleka, że mi nie mógł nic zrobić, ja zaś jemu wbiłem nóż między żebra.
— A to wy mądrzy jesteście! Zaatakowaliście go nożem?
— Tak, bo strzelby nie miałem.
— Co za człowiek! Prawdziwy, rzetelny, greenhorn. Wziął z sobą umyślnie ciężką strzelbę na niedźwiedzie, a gdy jednego spotkał, strzela nożem zamiast z rusznicy. Czy uważałby kto coś podobnego za możliwe? Jakżeż do tego przyszło?
— Tak, że Rattler twierdzi, iż to nie ja położyłem niedźwiedzia trupem, lecz on.
Opowiedziałem mu, jak się wszystko odbyło, i jak się potem znowu starłem z Rattlerem.
— Człowiecze, jesteście rzeczywiście lekkoduchem nie do uwierzenia! — zawołał. — Nie widział nigdy jeszcze szarego niedźwiedzia i idzie nań jak na starego pudla! Muszę się natychmiast przypatrzyć zwierzęciu. Chodźcie, Dicku i Willu! Zobaczcie wy także, jakie głupstwo popełnił znowu ten greenhorn.
Chciał się oddalić, ale w tej chwili przyszedł Rattler do siebie, Sam zaś zwrócił się doń ze słowami:
— Słuchajcie, mr. Rattlerze, mam coś wam powiedzieć. Zaczepiliście znowu mojego młodego przyjaciela. Gdybyście się jeszcze raz poważyli, postaram się o to, żeby się to wogóle już więcej nie stało. Moja cierpliwość się skończyła. Zapamiętajcie to sobie!
Po tem ostrzeżeniu opuścił nas w towarzystwie Stone’a i Parkera. Na twarzy Rattlera odbiła się wściekłość, rzucał na mnie pełne nienawiści spojrzenia, ale milczał. Podobny był do miny, mającej wybuchnąć za chwilę.
Obaj Indyanie usiedli na trawie razem z Kleki-petrą, a inżynier naprzeciwko nich, lecz rozmowa nie zaczęła się jeszcze. Czekali na powrót Sama i jego wyrok. Wrócił on niebawem i zawołał już zdala:
— Co za głupota strzelać do niedźwiedzia, a potem zmykać. Jeśli się nie chce stanąć z nim do walki, nie strzela się wogóle, lecz zostawia go się w spokoju, wówczas nic nikomu nie zrobi. Ten Rollins okropnie wygląda! Któż to zabił niedźwiedzia?
— Ja — zawołał Rattler pospiesznie.
— Wy? A czem?
— Kulą.
Well, to się zgadza — to słuszne!
— Tak też myślałem.
— Tak, niedźwiedź zginął od kuli.
— A więc należy do mnie. Słuchajcie, ludzie! Sam Hawkens oświadczył się za mną — krzyczał Rattler z tryumfem.
— Tak, za wami. Wasza kula przeszła mu po głowie i urwała czubek ucha. Wskutek utraty takiego czubka ginie grizzli oczywiście na miejscu, hi! hi! hi! Jeśli to prawda, że kilku wypaliło naraz, to trafili właśnie poza niego ze strachu. Tylko jedna kula musnęła go w ucho, poza tem z kul ani śladu. Są natomiast cztery tęgie znaki od noża: dwa w okolicy serca, a dwa na wprost serca. Ale kto go pchnął nożem?
— Ja — odpowiedziałem.
— Tylko wy?
— Nikt więcej.
— Wobec tego niedźwiedź jest wasz, to znaczy, futro jest wasze, do mięsa mają prawo wszyscy, ponieważ stanowimy towarzystwo, tylko wy je musicie rozdzielić. Taki zwyczaj panuje na dzikim Zachodzie. Cóż wy ma to, mr. Rattlerze?
— Niech was dyabeł porwie!
Rzucił jeszcze kilka przekleństw i poszedł do wozu, na którym leżała baryłka brandy. Nalał sobie wódki do szklanki i wypił co tchu. Byłem pewien, że będzie pił, dopóki tylko zdoła.
Sprawa była już załatwiona, przeto Bancroft wezwał wodza Apaczów, by przedłożył swoje życzenia.
— To, co chcę wypowiedzieć, nie jest życzeniem, to rozkaz — odrzekł dumnie Inczu-czuna.
— A my nie przyjmujemy rozkazów — zapewnił taksamo dumnie inżynier.
Przez twarz wodza przemknęło coś jakby gniew, lecz pohamował się i rzekł spokojnie:
— Mój biały brat odpowie mi na kilka pytań, ale zgodnie z prawdą. Czy posiada swój dom tam, gdzie mieszka?
— Tak.
— I ogród przy tem?
— Tak.
— Czy mój brat zniósłby, żeby mu sąsiad budował drogę przez ogród?
— Nie.
— Krainy po tamtej stronie Gór Skalistych i na wschód od Mississipi należą do bladych twarzy. Jakby się one zapatrywały na to, gdyby Indyanie przyszli tam budować drogi żelazne?
— Wypędziłyby ich.
— Mój brat nie minął się z prawdą. Tymczasem blade twarze wciskają się tu do kraju, który do nas należy, wyłapują nam mustangi, zabijają nasze bawoły i szukają u nas złota i drogich kamieni. Teraz zamierzają nawet wybudować długą, długą, drogę, po której ma biec ich koń ognisty. Tą drogą przyjeżdżać będzie co raz więcej bladych twarzy, będą na nas napadać i zabierać powoli tę odrobinę, którą nam jeszcze pozostawiono. Cóż my na to powiemy?
Bancroft milczał.
— Czyż mamy mniej prawa niż wy? Nazywacie siebie chrześcijanami i mówicie ciągle o miłości, utrzymujecie jednak przytem, że wolno wam nas okradać i ograbiać, a żądacie, byśmy byli wobec was uczciwi. Czy to jest miłość? Powiadacie, że Bóg wasz jest dobrym ojcem czerwonych i białych ludzi, a tymczasem on jest dla nas tylko ojczymem, a dla was ojcem prawdziwym. Czyż cały ten kraj nie należał do mężów czerwonych? Odebrano nam go i co dostaliśmy za to? Nędzę, nędzę i nędzę! Wypieracie nas coraz to dalej i spychacie razem tak, że wkrótce się już podusimy. I dlaczegoż wy to czynicie? Czy może z potrzeby, z braku ziemi? Nie, tylko z chciwości, bo w krajach waszych jest jeszcze miejsce dla wielu, wielu milionów. Każdy z was chciałby posiadać całe państwo, cały kraj, czerwony zaś, prawowity właściciel, nie ma gdzie głowy położyć. Kleki-petra, który tu obok mnie siedzi, opowiadał mi o waszej świętej księdze. Można tam wyczytać, że pierwszy człowiek miał dwu synów, z których jeden zabił drugiego tak, że krew zabitego wołała o pomstę do nieba. Jak się ma rzecz z czerwonym i z białym bratem? Czyż wy nie jesteście Kainem, a my Ablem, którego krew woła o pomstę do nieba? Wy jeszcze wymagacie od nas, żebyśmy się pozwolili mordować, nawet bez obrony! Nie, my się bronimy! Pędzono nas z miejsca na miejsce co raz to dalej i dalej. Teraz tutaj mieszkamy. Zdawało nam się, że wypoczniemy i odetchniemy spokojnie, ale wy znów przychodzicie wytyczać drogę żelazną. Czy nam nie przysługuje takie same prawo, jak tobie w twoim ogrodzie? Gdybyśmy chcieli z praw naszych korzystać, musielibyśmy wytracić was wszystkich. Ale my życzymy sobie tylko, żeby wasze prawa miały i wobec nas znaczenie. Czy tak jest? Nie! Wasze prawa mają dwie twarze, wy odwracacie je ku nam, jak wam korzystniej. Chcesz tutaj drogę budować. Czy pytałeś nas o pozwolenie?
— To niepotrzebne.
— Czemu? Czy to wasz kraj?
— Tak sądzę.
— Nie, on do nas należy. Czy kupiłeś go od nas?
— Nie.
— Czy darowaliśmy ci go?
— Mnie nie.
— I nikomu innemu. Jeśli jesteś człowiekiem uczciwym i przychodzisz tu budować drogę dla konia ognistego, to powinieneś był spytać najpierw tego, który cię wysłał, czy on ma prawo do tego, a gdyby tak utrzymywał, zażądać dowodu. Tego jednak nie uczyniłeś. Zakazuję wam mierzyć tu dalej!
Ostatnie słowa wypowiedział z naciskiem, w którym brzmiała surowa stanowczość. Ten Indyanin wprawił mnie w zdumienie. Czytałem wiele książek o Indyanach i wiele mów, przez nich wygłoszonych, ale z taką się jeszcze nie spotkałem. Inczu-czuna mówił wyraźną, jasną, angielszczyzną, a logika jego, zarówno jak sposób wyrażania się były dziełem inteligentnego człowieka. Czyżby te zalety zawdzięczał bakałarzowi Kleki-petrze?
Starszy inżynier był w wielkim kłopocie. Jeśli chciał uczciwie wyznać prawdę, to nie mógł zbić tego oskarżenia. Przedstawił wprawdzie to i owo, ale były to same wykręty, wnioski fałszywe. Gdy wódz, zabrawszy znów głos, przycisnął go do muru, zwrócił się do mnie:
— Sir, czy nie słyszycie, o czem mowa? Zajmijcie się tą sprawą i dorzućcie coś także!
— Dziękuję, mr. Bancrofcie! Jestem tu surveyorem, a nie adwokatem. Róbcie, co chcecie. Mnie kazano mierzyć, a nie mowy wygłaszać.
Na to zauważył wódz stanowczo:
— Dalszych mów nie potrzeba. Oświadczyłem już, że was tu nie ścierpię. Chcę, żebyście dziś jeszcze wrócili tam, skąd przyszliście tutaj. Zastanówcie się, czy posłuchacie, czy nie. Ja odejdę teraz z synem Winnetou i zjawię się tu znowu po upływie czasu, który blade twarze nazywają godziną, po odpowiedź. Jeśli opuścicie te strony, będziemy braćmi, w przeciwnym razie wykopie się topór wojenny między nami i wami. Jestem Inczu-czuna, wódz wszystkich Apaczów. Powiedziałem. Howgh!
Howgh jest indyańskim wyrazem, służy do nadania dobitności temu, co się powiedziało, a znaczy tyle, co amen, basta, tak będzie, a nie inaczej! Inczu-czuna powstał, a Winnetou także. Przeszli zwolna dolinę, aż zniknęli na skręcie. Kleki-petra pozostał na miejscu. Inżynier zwrócił się do niego i prosił o radę. Stary odrzekł:
— Róbcie, co chcecie, sir! Ja mam to samo zdanie, co dowódca. Na czerwonej rasie dokonywa się ustawicznie zbrodni. Ale jako biały wiem, że Indsman nadaremnie się broni. Jeżeli nawet pójdziecie dziś stąd, zjawią się jutro inni, którzy dokończą waszego dzieła. Ale pragnę was przestrzec. Wódz myśli o tej sprawie poważnie.
— Gdzie on poszedł?
— Po nasze konie.
— Macie je z sobą?
— Naturalnie. Poznawszy, że zbliżamy się już do niedźwiedzia, ukryliśmy je, bo szarego niedźwiedzia nie szuka się na koniu w kryjówce.
Powstał i oddalił się także, aby się uwolnić od ponownych pytań i nalegań. Poszedłem za nim i mimo to zapytałem:
— Sir, pozwólcie, że wam będę towarzyszył. Przyrzekam, że nie powiem, ani nie zrobię niczego, coby was mogło wprawić w kłopot. Inczu-czuna i Winnetou nadzwyczajnie mnie zajęli.
Że i jego osoba mnie zaciekawiła, tego już nie chciałem mu powiedzieć.
— Tak, chodźcie trochę, sir — odrzekł. — Odsunąłem się od białych, porzuciłem ich sposób życia i nie chcę już więcej nic o nich słyszeć, ale wy podobaliście mi się, więc przejdziemy się razem. Wydajecie mi się najrozsądniejszym z tych wszystkich ludzi. Czy mam słuszność?
— Jestem najmłodszym i wcale nie takim, żebym się mógł podobać. Mój wygląd nadaje mi zapewne pozorów znośnie dobrodusznego człowieka.
— Przeciwnie, przekonałem się, że dzielni jesteście, jak mniej więcej każdy Amerykanin.
— Nie jestem Amerykaninem.
— A czemże, jeśli się tem pytaniem nie naprzykrzę?
— Bynajmniej. Nie mam powodu kryć się z ojczyzną, którą bardzo kocham. Jestem Niemiec.
— Niemiec? — rzekł, podniósłszy głowę. — W takim razie pozdrawiam cię, ziomku! Ja także Niemiec, a zupełny Apacz! Czy wam się to nie wydaje niezwykłem?
— Niezwykłem nie. Drogi Boże wyglądają często cudownie, a zawsze są naturalne.
— Drogi Boże? Czemu pan mówi o Bogu, a nie o losie, opatrzności, przeznaczeniu?
— Bo jestem chrześcijaninem i nie pozwolę sobie wydrzeć mojego Boga.
— Słusznie. Pan szczęśliwy człowiek! Tak, pan ma słuszność. Drogi Boże wyglądają często cudownie, ale są zawsze bardzo naturalne. Największe cuda są skutkiem naturalnych praw, a najpowszedniejsze zjawiska przyrody wielkimi cudami. Niemiec, uczony, znany badacz i rzetelny Apacz, to wygląda dziwnie, ale droga, którą do tego celu doszedłem, była całkiem naturalna.
O ile wziął mnie z sobą prawie niechętnie, o tyle ucieszył się teraz, że się mógł wygadać. Poznałem wkrótce, że to był niezwykły charakter, ale unikałem wszelkich pytań o jego przeszłość. On nie kierował się tym względem i śmiało pytał o moje stosunki, na co ja mu tak obszernie odpowiadałem, jak sobie tego życzył. Nie odszedłszy daleko od obozu, usiedliśmy pod drzewem. W czasie rozmowy przypatrzyłem się dokładnie wyrazowi jego twarzy. Życie wyryło na niej głębokie runy, podłużne łysy strapienia, poprzeczne myślniki wątpliwości, zygzaki biedy, troski i niedostatku. Ileż to razy zapewne spoglądało oko jego posępnie, groźnie, gniewnie, trwożliwie, może nawet z rozpaczą, a teraz było jasne i spokojne, jak leśne jezioro, którego tafli ani wietrzyk nie mąci, które jednak jest tak głębokie, że nie można zobaczyć, co na jego dnie się dzieje. Usłyszawszy odemnie wszystko, co było godne wspomnienia, kiwnął zlekka głową i rzekł:
— Pan stoi u początku tych walk, do których kresu ja już doszedłem; dla pana jednak będą one tylko powierzchowne, a nie wewnętrzne. Nad panem czuwa Bóg, który pana nigdy nie opuści. Ze mną było inaczej. Ja straciłem Boga po wyjeździe z ojczyzny; zamiast bogactw, jakie daje wiara, zabrałem z sobą rzecz najgorszą, jaką człowiek posiadać może: nieczyste sumienie.
Przy tem wyznaniu spojrzał na mnie badawczo. Widząc spokój na mej twarzy, zapytał:
— Czy to pana nie trwoży?
— Nie.
— Ależ nieczyste sumienie! Pomyśl pan tylko o tem!
— Eh! Złodziejem, ani mordercą pan nie był. Pan nie był zdolny do takich instynktów.
Uścisnął moją rękę i mówił dalej:
— Dziękuję panu serdecznie! A jednak pan się pomylił. Byłem złodziejem, gdyż ukradłem wiele, bardzo wiele! Byłem także mordercą. Ileż to dusz ja pomordowałem! Działałem jako nauczyciel wyższej szkoły; gdzie, o tem zamilczę. Największą moją dumą było uchodzić za wolnomyślnego, detronizować Boga i dowodzić do ostatka, że wiara w Boga to niedorzeczność. Będąc dobrym mowcą, porywałem słuchaczy. Nasienie chwastu, rozrzucane przezemnie pełnemi rękoma, schodziło bujnie, ani jedno ziarnko nie poszło na marne. Byłem więc masowym złodziejem i rozbójnikiem, który w masach zabijał wiarę w Boga i zaufanie do niego. Nastały czasy rewolucyi. Kto Boga nie uznaje, dla tego też król, ani żadna władza świętą nie będzie. Wystąpiłem otwarcie jako przywódca niezadowolonych; spijali mi poprostu z ust słowa, tę oszołomiającą truciznę, którą ja oczywiście uważałem za lekarstwo. Zbiegali się gromadami i porywali za broń. Iluż to padło ich w boju! Ale nie tylko ich mordercą ja się stałem, inni pomarli później w murach więziennych. Mnie śledzili oczywiście pilnie, ale szczęśliwie umknąłem i porzuciłem ojczyznę, bez zmartwienia. Nie płakała na mną ani jedna dusza kochająca; nie miałem już ani ojca, ani matki, ani siostry, ani innych krewnych. Nie zwilżyło się za mną ani jedno oko, ale zato inni płakali przezemnie! Lecz o tem nie myślałem wówczas wcale; uświadomienie pod tym względem uderzyło we mnie później jakby pałką, że omal nie runąłem na ziemię. W dniu, w którym się dostałem nad zabezpieczającą mnie granicę, ścigała mnie policya i następowała już na pięty. Przechodziłem przez ubogą wioskę fabryczną. Idąc za tak zwanym przypadkiem, pobiegłem przez mały ogródek do nędznego domku, gdzie nie wymieniając nazwiska, powierzyłem się opiece jakiejś staruszki i jej córki, które znalazłem w nizkiej izdebce. Ukryły mnie ze względu na mężów, za których kolegę mnie uważały. Siadły potem przy mnie w ciemnym kącie i zaczęły opowiadać wśród gorzkich łez o swoich strapieniach. Dawniej były ubogie wprawdzie, lecz zadowolone; córka wyszła była za mąż dopiero przed rokiem. Mąż jej usłyszał jedną z moich mów i dał się jej uwieść. Na następne zebranie przyprowadził z sobą teścia, na którego trucizna także podziałała. Przyprawiłem tych czworo zacnych ludzi o utratę szczęścia. Młody zginął potem na polu walki, lecz bynajmniej nie na polu chwały, a starego skazano na kilkuletnie więzienie. To opowiedziały mi kobiety, które ukryły mnie, winnego ich nieszczęścia. Moje nazwisko wymieniły jako imię uwodziciela. To było uderzenie pałką, które mnie ugodziło nie w głowę, ale w duszę. Kara Boża nie długo kazała na siebie czekać. Wolności nie utraciłem, ale w duszy znosiłem męczarnie, na jakie żaden sędzia nie potrafiłby mnie skazać. Błąkałem się z jednego państwa do drugiego, czepiałem się wszystkiego, ale nigdzie nie zaznałem spokoju, bo sumienie dręczyło mnie okropnie. Ileż to razy byłem blizki samobójstwa, a zawsze powstrzymała mnie od tego jakaś ręka... ręka Boża. Zawiodła mnie ona po wielu latach udręczeń i skruchy do pewnego proboszcza w Kanzas. Odgadł on stan mojej duszy i nalegał, bym mu się zwierzył. Uczyniłem to na swoje szczęście. Po długich okresach zwątpienia znalazłem nareszcie przebaczenie, pociechę, silną wiarę i spokój wewnętrzny. Wielki Boże, jakże ci za to dziękuję!
Tu przestał, złożył ręce i zwrócił błyszczący wzrok ku niebu. Potem znów ciągnął dalej:
— Aby się wewnęrznie umocnić, unikałem świata i ludzi i udałem się w lasy. Ale nie tylko wiara uszczęśliwia; drzewo jej powinno także rodzić owoce czynów. Chciałem działać o ile możności w przeciwnym niż dotąd kierunku. Wtem ujrzałem czerwonego człowieka, broniącego się rozpaczliwie przed zagładą, ujrzałem morderców, grzebiących w jego ciele i serce napełniło mi się gniewem, miłosierdziem i żalem. Losy czerwonego były już postanowione, ocalić go nie mogłem, ale jedno było możliwe: śmierć uczynić mu lżejszą i ostatnią godzinę opromienić blaskiem miłości i przebaczenia. Poszedłem między Apaczów i starałem się przystosować swoją działalność do ich indywidualności. Pozyskałem ich zaufanie i dziś już patrzę na wyniki swej pracy. Chciałbym, żebyś pan poznał Winnetou: dzieło, do którego własności najbardziej się przyznaję. Ten młodzieniec, to wysoce uzdolniona osobistość. Gdyby był synem księcia europejskiego, zostałby wielkim wodzem, a jeszcze większym władcą pokoju. Jako syn naczelnika indyjskiego zginie jak cała jego rasa. O gdybym dożył tego dnia, kiedy nazwie się chrześcijaninem! Jeśliby to nie miało nastąpić, to pragnę przynajmniej aż do chwili śmierci być przy nim w każdej przygodzie, niebezpieczeństwie i potrzebie. To moje dziecko, kocham go więcej niż siebie samego, a gdyby mi kiedy przypadło to szczęście, żeby przeznaczona dlań kula w mojem sercu ugrzęzła, umarłbym z radością za niego i z myślą, że ta śmierć jest ostatnią pokutą, za moje grzechy dawniejsze.
Zamilkł, spuściwszy głowę. Wzruszony do głębi jego wyznaniem, nie odzywałem się, każda bowiem uwaga w tej chwili musiałaby brzmieć trywialnie. Ująłem go tylko za rękę i uścisnąłem serdecznie. Zrozumiał mnie i odpowiedział lekkiem skinieniem głowy i uściskiem. Po długiej dopiero chwili zapytał z cicha.
— Skąd to poszło, że wynurzyłem się przed panem? Widzę pana po raz pierwszy, a może i ostatni zarazem. A może to zrządzenie Boskie, że się z panem tutaj zetknąłem? Uważa pan, że ja, dawniejszy odstępca, staram się teraz wszystko uzależniać od wyższej woli? Tak mi teraz dziwnie, tak mi smutno, ale ten smutek nie jest uczuciem bolesnem. Podobny nastrój przychodzi, kiedy liście spadają w jesieni. Jak też liść mojego życia spadnie z drzewa? Czy cicho, lekko, spokojnie, czy też odłamie go co przed czasem?
Spojrzał jakby w cichej, nieświadomej, tęsknocie w dolinę, skąd zbliżali się Inczu-czuna i Winnetou. Jechali teraz na koniach, a luźnego Kleki-petry prowadzili z sobą. Powstaliśmy, by się udać do obozu, gdzie przybyliśmy równocześnie z nimi. Rattler stał o wóz oparty z nabrzmiałą czerwoną twarzą i wypatrzył się na nas. Ten zezwierzęcony człowiek wypił przez ten czas tyle, że już nie mógł pić więcej. Wzrok miał podstępny jak byk, przygotowujący się do ataku. Postanowiłem nie spuszczać zeń oka.
Wódz i Winnetou pozsiadali z koni i przystąpili do nas.
— Czy moi biali bracia rozważyli, czy mają pozostać tu, czy odejść? — zapytał Inczu-czuna.
Starszy inżynier wpadł na pomysł pośredniczący i odrzekł:
— Gdybyśmy nawet chcieli odejść, to nie moglibyśmy, gdyż musimy zostać stosownie do wydanych nam rozkazów. Pchnę dziś jeszcze posłańca do Santa Fé po rozporządzenie, gdy on wróci, będę mógł odpowiedzieć.
Było to nieźle pomyślane, gdyż zanimby posłaniec powrócił, moglibyśmy skończyć robotę. Ale wódz rzekł stanowczo:
— Nie będę czekał tak długo. Biali bracia muszą oświadczyć natychmiast, co uczynią.
Rattler napełnił sobie czarkę wódką i podszedł ku nam. Sądziłem, że coś przeciwko mnie zamierza, on jednak zbliżył się do Indyanina i rzekł bełkocząc:
— Jeżeli Indsmani wypiją ze mną, to spełnimy ich wolę i odejdziemy, inaczej nie. Niechaj młody zaczyna. Masz tu wodę ognistą, Winnetou!
Podał mu czarkę, lecz Winnetou odstąpił z ruchem odmownym.
— Co, nie chcesz napić się ze mną? To straszna obelga. Bryznę ci w twarz, obrzydła czerwona skóro. Zliż wódkę, skoro pić nie chcesz!
Zanim kto zdołał temu przeszkodzić, rzucił młodemu Apaczowi czarkę w twarz razem z zawartością. Wedle pojęć indyańskich była to śmierci godna obraza, którą też, choć nie tak srodze, ukarano natychmiast. Winnetou uderzył Rattlera pięścią w twarz tak silnie, że ten runął na ziemię i z trudem tylko się podniósł. Przygotowałem się już, by wkroczyć, gdyby wybuchła bójka, ale do tego nie przyszło. Uderzony wypatrzył się tylko groźnie na młodego Apacza i klnąc położył się do wozu.
Winnetou obtarł się i zachował tak samo jak ojciec zimną, niewzruszoną minę, po której niepodobna było poznać, co wewnątrz w nim się działo.
— Pytam znowu — rzekł wódz — ale po raz ostatni. Czy blade twarze opuszczą jeszcze dziś tę dolinę?
— Nam nie wolno — brzmiała odpowiedź.
— To my ją opuścimy. Niema między nami pokoju.
Spróbowałem jeszcze pośredniczyć, ale napróżno; wszyscy trzej odeszli do koni. Wtem zabrzmiał głos Rattlera:
— Precz, wy psy czerwone! Ale za policzek zapłaci mi ten młodzieniec natychmiast!
Dziesięćkroć prędzej, niż się tego po jego stanie można było spodziewać, wziął strzelbę z wozu i zmierzył się do Winnetou, który stał w tej chwili wolno, niczem nie kryty. Kula byłaby go napewno dosięgła, gdyż wszystko odbyło się tak prędko, że go żaden ruch nie mógł ocalić. Wtem krzyknął Kleki-petra:
— Odejdź, Winnetou, prędzej odejdź!
Równocześnie przyskoczył, aby zasłonić sobą młodego Apacza. Huknął strzał, Kleki-petra, obrócony do połowy uderzeniem kuli, chwycił się ręką za serce, zachwiał się w jedną i w drugą stronę i padł na ziemię. W tej chwili runął Rattler powalony pięścią przezemnie. Aby zapobiec strzałowi, poskoczyłem szybko ku niemu, ale niestety za późno. Podniósł się ogólny krzyk zgrozy, tylko obaj Apacze nie wydali głosu z siebie. Uklękli obok przyjaciela, który się za ulubieńca poświęcił i badali w milczeniu ranę. Kula wbiła się w piersi tuż koło serca, a krew buchała gwałtownie. Pośpieszyłem tam także. Kleki-petra miał oczy zamknięte, a twarz bladła mu z gwałtowną szybkością.
— Weź głowę jego na kolana — poprosiłem Winnetou. — Gdy oczy otworzy i zobaczy ciebie, lżej mu będzie umierać.
Bez słowa na ustach poszedł młody Indyanin za mojem wezwaniem; nie drgnęła mu ani powieka, tylko wzroku nie odwracał od twarzy gasnącego, który tymczasem zwolna oczy otworzył. Ujrzał Winnetou pochylonego nad sobą, uśmiech szczęścia przebiegł mu zapadłe oblicze.
— Winnetou, szi ya Winnetou; Winnetou, o mój synu Winnetou! — wyszeptał słabo.
Potem wydało się, że jego gasnące oko szuka jeszcze kogoś — spoczęło na mnie.
— Zostań pan przy nim... — rzekł Kleki-petra po niemiecku — wierny... prowadź dalej... moje dzieło...
— Zrobię to. Napewno, zrobię to!
Twarz jego nabrała prawie nadziemskiego wyrazu. Zaczął się modlić zamierającym głosem:
— Oto spada mój liść... odłamany... nie cicho i lekko... to ostatnia pokuta... Umieram jak... jak sobie... życzyłem ... Panie Boże, przebacz... przebacz!... Łaski... łaski...! Idę... idę... łaski!
Skrzyżował ręce. Po jeszcze jednym kurczowym wybuchu krwi z rany głowa mu wstecz opadła... Już nie żył.
Teraz wiedziałem już, co skłoniło go do wywnętrzenia się przedemną. Wspomniał o zrządzeniu Bożem. Pragnął zginąć w obronie Winnetou i jakże rychło spełniło się to życzenie! To była jego ostatnia pokuta, którą tak chciał odbyć. Bóg jest miłością i miłosierdziem i nie gniewa się wiecznie na skruszonego.
Winnetou ułożył głowę zmarłego na trawie, wstał powoli i spojrzał pytająco na ojca.
— Tam leży morderca, którego obaliłem — rzekłem. — Zostawiam go wam.
— Wodę ognistą!
Z ust wodza wyszła tylko ta krótka odpowiedź, lecz ileż w niej było pogardliwej złości.
— Będę waszym przyjacielem i bratem. Pójdę z wami! — wyrwało mi się z ust przemocą.
Na to plunął mi on w twarz, mówiąc:
— Parszywy psie! Złodzieju ziemi za pieniądze! Smrodliwy kujocie! Ośmiel się pójść za nami, a zmiażdżę cię!
Komu innemu byłbym odpowiedział pięścią na tę obelgę. Czemuż tego nie zrobiłem względem niego? Czy jako wciskający się w cudze dziedziny zasłużyłem może na karę? Pogodziłem się z tem raczej bezwiednie, ale jeszcze raz się narzucić — nie mogłem mimo przyrzeczenia, danego zmarłemu.
Biali stali w milczeniu dokoła, czekając, co uczynią Apacze. Ci, nie spojrzawszy już na nas ani razu, posadzili trupa na konia, przywiązali go doń, potem wsiedli na swoje i podtrzymując chylące się zwłoki Kleki-petry, odjechali. Nie rzucili ani słowa groźby lub zemsty, nie odwrócili się ani na chwilę ku nam, ale to było gorsze, o wiele gorsze, niż gdyby nam byli zaprzysięgli śmierć najstraszniejszą.
— To było okropne, a może jeszcze okropniej się skończyć — odezwał się Sam Hawkens. — Tam leży ten łajdak ciągle jeszcze bez życia po waszem uderzeniu i po wódce. Co z nim teraz zrobimy?
Nie odpowiedziawszy na to, osiodłałem konia i odjechałem, chcąc oddać się samotności, aby przynajmniej zewnętrznie przezwyciężyć okropności tej półgodziny. Późno wieczorem, znużony i jak rozbity na duszy i na ciele, wróciłem do obozu.




ROZDZIAŁ III.
Winnetou w pętach.

Aby nie było potrzeba niedźwiedzia wlec zbyt daleko, przysunięto podczas mej nieobecności obóz w pobliże miejsca, na którem go powaliłem. Był tak ciężki, że połączone siły dziesięciu mężczyzn z trudnością tylko wydobyły go z pod drzew i przeniosły przez zarośla do ognia.
Mimo że późno wróciłem, zastałem jeszcze wszystkich na nogach z wyjątkiem Rattlera, który odsypiał jeszcze przepicie. Musiano go nawet przenieść jak kloc i porzucono w trawie. Sam zdjął skórę z niedźwiedzia, ale mięsa się nie tknął. Gdy zsiadłem z konia i zaprowadziłem go na miejsce, rzekł mały:
— Gdzie wy uganiacie? Z bólem serca czekaliśmy na was, bo chcieliśmy miśka pokosztować, a nie mogliśmy go krajać bez waszego pozwolenia. Na razie ściągnąłem zeń surdut, tak dobrze na niego zrobiony, że nie miał ani jednego fałdu, hi! hi! hi! Nie weźmiecie mi chyba tego za złe. A teraz rozstrzygniecie, jak podzielimy się mięsem. Chcemy upiec kawałek, zanim się spać położymy.
— Dzielcie, jak się wam podoba, — odrzekłem — mięso należy do wszystkich.
— Well, w takim razie posłuchajcie kilku słów. Najsmaczniejsze są łapy. Ja zresztą nie znam nic lepszego nad łapy niedźwiedzie. Muszą jednak poleżeć przez pewien czas, zanim nabiorą właściwego smaku. Wyborne są wtedy, kiedy je już robaki poprzeżerają, ale my tak długo czekać nie możemy, gdyż obawiam się, że nam Apacze popsują biesiadę. Dlatego wolimy zawczasu zabrać się i dziś już nadpocząć łapy, a gdy je spożyjemy, wtedy mogą nas zdmuchnąć czerwonoskórcy. Zgoda, sir?
— Owszem.
— Well, niechajże się dzieło zacznie. Apetyt jest, jeśli się nie mylę.
Odkroił stopy od łap i rozdzielił je na tyle części, ilu było ludzi. Ja otrzymałem najlepszy kawałek przedniej łapy, owinąłem go i odłożyłem na bok, gdy tymczasem inni pośpieszyli ze swoimi, by je upiec czemprędzej. Ja nie mogłem jeść, choć czułem dotkliwy głód po długiej i męczącej jeździe. Wciąż jeszcze byłem pod strasznem wrażeniem mordu. Zdawało mi się, że siedzę z Kleki-petrą, słyszę jego zwierzenia, które mi się teraz przedstawiały jak spowiedź ostatnia, ciągle snuły mi się po głowie jego słowa końcowe, brzmiące jak przeczucie blizkiej śmierci. Tak, liść jego życia nie opadł cicho i lekko, lecz zerwany został przemocą i przez kogo, przez jakiego człowieka, dlaczego w taki sposób? Tam leżał jeszcze morderca pijany do utraty przytomności. Byłbym go zastrzelił, lecz brzydziłem się nim. To uczucie odrazy sprawiło też prawdopodobnie, że go Apacze nie ukarali na miejscu. „Woda ognista“ wyraził się Inczu-czuna wzgardliwie. Jakież oskarżenie i zarzuty zawierały się w tem jednem słowie!
Jeśli mię co mogło uspokoić w sprawie tego krwawego wypadku, to ta okoliczność, że Kleki-petra skonał na ręku Winnetou, przeszyty kulą, przeznaczoną dla tego Apacza. Ale skąd wzięła się prośba, bym przy Winnetou został i dokończył poczętego dzieła? Czemu ją wystosował do mnie? Kilka minut przedtem sądził, że nie zobaczymy się już nigdy, że więc droga mojego życia nie zawiedzie mnie do Apaczów, a naraz narzucił mi zadanie, które musiało połączyć mnie ściśle z tym szczepem. Czyżby to życzenie było tylko pustem, niepotrzebnie rzuconem, słowem? A może danem jest umierającemu, kiedy rozstaje się z ukochanymi, w ostatniej chwili, gdy jednem skrzydłem unosi się w wieczność — może danem mu jest spojrzeć w przyszłość? W tym wypadku należałoby coś podobnego przypuścić, gdyż udało mi się później spełnić życzenie Kleki-petry, choć teraz zanosiło się prawie na to, że spotkanie moje z Winnetou przyprawi mnie tylko o zgubę.
Czemu tak prędko dałem umierającemu przyrzeczenie? Z litości? Prawdopodobnie. Ale istniał także inny powód, choć nieświadomy. Winnetou wywarł na mnie wrażenie jak nikt inny dotąd. On był w równym wieku ze mną, a tak mnie jednak przewyższał; wyczułem to na pierwszy rzut oka. Poważna i dumna przejrzystość aksamitnie miękkiego spojrzenia, spokojna pewność w postawie i każdym ruchu, rzewne tchnienia głębokiego, niemego cierpienia, które dostrzegłem na jego twarzy młodzieńczej, podziałały na mnie natychmiast. Na jaki szacunek zasługiwało zachowanie się jego i ojca! Inni ludzie, czerwoni czy biali, byliby się rzucili zaraz na mordercę i zabili. Ci dwaj nie zaszczycili go nawet spojrzeniem i ani jednym ruchem twarzy nie okazali tego, co się działo w ich duszach. Czemże my byliśmy wobec nich? Gdy drudzy smacznie zajadali mięso, ja siedziałem tak pogrążony w myślach, dopóki Hawkens nie zbudził mnie z tej zadumy:
— Co z wami, sir? Nie jesteście głodni?
— Nie będę jadł.
— Tak? Wolicie się ćwiczyć w myśleniu! Ostrzegam was, że nie wolno wam do tego się przyzwyczajać. Mnie także złości dzisiejsze zajście, ale westman musi się nauczyć obojętności na takie występy. Nie darmo nazywa się Zachód „dark and bloody grounds:“ ciemnym i krwawym gruntem. Wierzcie, że ziemia tu na każdym kroku przepojona jest krwią, a kto ma nos tak delikatny, że tego wąchać nie może, niechaj w domu zostanie i pije wodę z cukrem. Nie bierzcie sobie tej historyi do serca i dajcie mi swój kawałek łapy, niech go wam upiekę!
— Dziękuję, Samie, nie będę jadł naprawdę. Czy uradziliście, co się stanie z Rattlerem?
— Mówiliśmy o tem.
— Jaka go kara spotka?
— Kara? Sądzicie, że należy go ukarać?
— Naturalnie.
— Ach tak! A jak zdaniem waszem? Czy może każecie zaprowadzić go do San Francisko, Nowego Yorku lub Waszyngtonu i zaskarzyć tam jako mordercę?
— Głupstwo! My jesteśmy władzą, która go ma sądzić i on podpada prawom Zachodu.
— Popatrzcie, co taki greenhorn wie o prawach Zachodu. Czy przybyliście ze starego Germany, aby tu grać rolę lorda sędziego? Czy ten Kleki-petra był waszym krewnym lub przyjacielem?
— Nie zaiste.
— Oto macie punkt, o który idzie. Tak, dziki Zachód rządzi się stałemi szczególnemi prawami; żąda oka za oko, zęba za ząb i krwi za krew, jak w biblii. Jeśli popełniono morderstwo, to ktoś uprawniony do tego może natychmiast zabić mordercę, albo tworzy się jury, które wydaje wyrok i natychmiast go wykonywa. W ten sposób usuwa się złe żywioły, które w przeciwnym razie wyrosłyby ponad głowę uczciwym myśliwcom.
— A więc złóżmy to jury.
— Do tego byłby potrzebny przedewszystkiem oskarżyciel.
— Ja nim jestem!
— Na jakiej podstawie?
— Na tej podstawie, że nie mogę dopuścić, żeby taka zbrodnia uszła bezkarnie.
— Pshaw! Mówicie jak greenhorn. Jako oskarżyciel moglibyście wystąpić tylko w dwu wypadkach: po pierwsze: jeżeli zamordowany był wam blizkim wskutek pokrewieństwa lub przyjaźni, resztę okoliczności wykluczyliście już sami, powtóre: jeślibyście sami byli tym zamordowanym, hi! hi! hi! Czy zachodzi ten drugi wypadek?
— Samie, z takiej sprawy nie robi się żartów!
— Wiem o tem, wiem! Chciałem tylko dla dokładności wspomnieć o tym punkcie, gdyż zamordowany ma pierwsze i największe prawo domagać się ukarania mordercy. Wy nie macie powodu do oskarżenia, a my tak samo, gdzie zaś niema oskarżyciela, tam nie potrzeba także sędziego. Nie możemy więc tworzyć jury.
— Więc Rattler będzie korzystał z bezkarności?
— O tem niema mowy. Nie zapalajcie się tak! Daję słowo, że jak pewnie kula z mej Liddy celu dosięga, tak niechybnie spotka go kara ze strony Apaczów.
— A nas razem z nim!
— To bardzo prawdopodobne. Czy sądzicie zresztą, że zapobiegniemy temu zabiciem Rattlera. Razem chodzimy, razem dostaniemy się do niewoli i razem zawiśniemy na haku. Apacze nietylko jego, lecz także nas uważają za morderców i postąpią z nami jako z takimi, skoro nas w ręce dostaną.
— Nawet jeśli jego się pozbędziemy?
— Nawet wtedy. Wystrzelają nas, nie pytając, czy on jest z nami, czy nie. Ale w jaki sposób chcielibyście się go pozbyć?
— Napędzić.
— Tak, naradzaliśmy się już i nad tem, przyszliśmy jednak do przekonania, że po pierwsze: nie przysługuje nam prawo napędzać go, a powtóre: że nawet w przeciwnym razie nie uczynilibyśmy tego ze względów przezorności.
— Ależ, Samie, ja was nie rozumiem! Jeśli ktokolwiek mnie nie odpowiada, to się odeń odłączam. A cóż dopiero morderca! Czy musimy cierpieć przy sobie takiego łotra i pijaka, który nam coraz nowe kłopoty sprawia?
— Niestety tak. Usługi Rattlera wynajęto dla was, tak samo jak moje, Stone’a i Parkera i tylko ci, którzy go przyjęli i opłacają, mogą go oddalić. Pod tym względem musimy trzymać się ściśle litery prawa.
— Wobec człowieka, który dzień za dniem depce nogami prawa boskie i ludzkie!
— Choćby nawet! Powody, które podnosicie, wszystkie są słuszne, ale nie wolno popełniać błędu dlatego, że ktoś drugi się zbrodni dopuścił. Mojem zdaniem władza powinna być przedewszystkiem czystą, dlatego my westmani, którzy sprawujemy w danym wypadku obowiązki władzy, musimy zachować sławę, niczem nieskalaną. Ale nawet pominąwszy to, pytam was, co począłby wypędzony przez nas Rattler?
— To jego rzecz!
— Ale tak samo i nasza! Groziłoby nam każdej chwili niebezpieczeństwo, że spróbuje się zemścić. Lepiej zatrzymać go przy sobie i mieć na oku, niźli napędzić, żeby się snuł dokoła i któregokolwiek z nas według upodobania poczęstował kulą. Spodziewam się, że teraz i wy taksamo jak ja na tę sprawę się zapatrujecie.
Rzucił przytem ku mnie spojrzenie, które zrozumiałem odrazu, gdyż łypnął znacząco okiem ku towarzyszom Rattlera. Nie dowierzaliśmy im, gdyż należało się obawiać, że w razie naszego wystąpienia przeciwko niemu sprzymierzą się z nim. To też odpowiedziałem Samowi:
— Wobec takiego przedstawienia rzeczy przyznaję, że musimy pozwolić tej sprawie dobiec do końca dotychczasowym sposobem. Boję się tylko Apaczów, gdyż nie ulega wątpliwości, że przyjdą się zemścić.
— Przyjdą i to tem pewniej, że nie zagrozili ani słowem. Postąpili nie tylko nadzwyczaj dumnie, lecz także bardzo mądrze. Gdyby byli zaraz wykonali zemstę, to byłaby ona dosięgła tylko Rattlera, nawet gdybyśmy byli do tego dopuścili, co jest bardzo wątpliwe. Oni na nas wszystkich zagięli parol, ponieważ Rattler do nas należał. Z powodu tych pomiarów uważają nas za wrogów, chcących zagrabić im ich kraj i mienie, dlatego panowali nad sobą w sposób taki niezwykły i odjechali, nie podniósłszy na nas palca. Ale za to tem pewniej powrócą, aby nas wszystkich dostać w swe ręce. Jeśli im się to uda, możemy się przygotować na ciężką śmierć, gdyż szacunek, jakiego zażywał pośród nich ten Kleki-petra, wymaga podwójnej i potrójnej zemsty.
— I to wszystko przez opoja! Zjawią się oczywiście w większej liczbie.
— Rozumie się! Wszystko zależy od tego, kiedy nadciągną. Mielibyśmy czas umknąć, ale musielibyśmy zostawić wszystko i zaniechać będącej już na ukończeniu roboty.
— Może przecież jakoś temu zaradzimy.
— Kiedy, zdaniem waszem, da się wszystko skończyć przy należytym pośpiechu?
— Za pięć dni.
— Hm! O ile wiem, nie ma tutaj w okolicy obozu Apaczów. Najbliższych Mescalerów szukałbym stąd o dobre trzy dni drogi. Jeśli się pod tym względem nie mylę, będą musieli Inczu-czuna i Winnetou jechać ze cztery dni, zanim dostaną pomoc. Potem trzy dni z powrotem, to zabierze razem dni siedm. Ponieważ sądzicie, że będziecie gotowi za pięć dni, to przypuszczam, że możemy mierzyć dalej.
— A jeśli wasze obliczenie okaże się mylnem? Kto wie, czy Apacze nie ukryją na razie trupa w miejscu bezpiecznem i nie wrócą, aby strzelić do nas z zasadzki. Możliwe i to, że natkną się na jaki swój oddział, a nawet trzeba przypuścić, że mają w pobliżu przyjaciół, gdyż dziwnem byłoby to, żeby dwaj Indyanie i do tego dowódcy oddalali się tak bardzo od swoich mieszkań bez towarzystwa. Ponieważ obecnie jest czas polowań na bawoły, przeto zachodzi możliwość, że Inczu-czuna i Winnetou należą do znajdującego się w pobliżu oddziału myśliwskiego i że odłączyli się odeń tylko na krótko. To wszystko wypada wziąć pod uwagę, jeśli mamy być przezorni i ostrożni.
Sam Hawkens przymknął jedno ze swych małych oczek, zrobił grymas zdziwienia i zawołał:
Good lack, jacyż wy rozsądni i mądrzy! Doprawdy, dzisiaj kurczę dziesięć razy mędrsze od starej kwoki, jeśli się nie mylę. Ale prawdę mówiąc, to nie było głupie, coście powiedzieli. Przyznaję wam zupełną słuszność w tem, że musimy zwracać oczy na te wszystkie możliwe wypadki. Dlatego należy się dowiedzieć, dokąd się Apacze udali. O świcie wyjadę za nimi.
— A ja z wami — rzekł Will Parker.
— I ja — oświadczył Dick Stone.
Sam zamyśliwszy się na chwilę, odpowiedział:
— Wy tu zostaniecie, gdyż jesteście potrzebni. Zrozumiano?
Spojrzał przytem na towarzyszy Rattlera. Stary westman miał słuszność. Gdyby ci niepewni ludzie sami przy nas zostali, mogłoby po przebudzeniu się Rattlera przyjść łatwo do niemiłych scen. Lepiej więc było, żeby Stone i Parker nie wydalali się z obozu.
— Przecież nie możesz sam jechać! — rzekł Stone.
— Jużbym ja potrafił, jeślibym chciał, ale właśnie nie chcę — odrzekł Sam. — Wyszukam sobie towarzysza.
— Kogo?
— Tego młodego greenhorna — rzekł, wskazując przytem na mnie.
— Jemu odejść nie wolno! — odparł inżynier.
— Czemu, mr. Bancrofcie?
— Bo ja go potrzebuję.
— Ciekaw jestem, do czego!
— Do roboty. Skoro mamy być gotowi za pięć dni, musimy wytężyć wszystkie siły. Nikogo nie powinno mi zabraknąć.
— Tak, wytężyć wszystkie siły! Ale dotychczas tego nie czyniliście. Jeden musiał robić za wszystkich. Niech się teraz wszyscy za jednego wysilą.
— Mr. Hawkensie, chcecie dawać mnie przepisy? Wypraszam to sobie!
— Ani mi to przez myśl nie przeszło. Uwaga to jeszcze bynajmniej nie przepis.
— Ale to całkiem tak brzmiało!
— Możliwe. Ja zresztą nic nie mam przeciwko temu. Co do waszej pracy, to nie opóźni się ona tak dalece przez to, że jutro będzie robiło czterech zamiast pięciu. Mam w tem pewien zamiar, żeby tego greenhorna, zwanego Shatterhand, zabrać z sobą.
— Czy wolno zapytać, jaki?
— Owszem. Niech raz zobaczy, jak należy skradać się za Indyanami. To mu się przyda, jeśli będzie umiał ślady dobrze rozpoznawać.
— To dla mnie nie jest rozstrzygającem.
— Wiem o tem. Zachodzi jeszcze jeden powód. Czeka mnie droga niebezpieczna, z korzyścią więc będzie dla mnie i dla was, jeśli mi będzie towarzyszył człowiek z taką siłą fizyczną i ze strzelbą, z której tak dzielnie strzela.
— Nie pojmuję, o ileby to nam mogło się przydać.
— Nie? To mnie dziwi. Jesteście zresztą bardzo sprytny i przezorny gentleman. — odrzekł Sam z przekąsem. — Cóż się stanie, gdy zmierzający tu wrogowie spotkają mnie i zdmuchną? Nikt nie zawiadomi was o niebezpieczeństwie, oni napadną na was i wymordują. Mając z sobą tego greenhorna, który swojemi delikatnemi rączkami powali najtęższego chłopa jednem uderzeniem, wrócę z nim prawdopodobnie cało. Wiecie więc, o co chodzi?
— Hm, tak.
— A teraz rzecz najważniejsza: On musi jutro pojechać, żeby nie przyszło do jakiej awantury, która mogłaby się nieszczęśliwie zakończyć. Wiadomo wam, że Rattler wziął go na kieł. Gdy ten miłośnik wódki zbudzi się jutro, to zabierze się prawdopodobnie do tego, który dziś znowu nim grzmotnął o ziemię. Trzeba ich przynajmniej na ten pierwszy dzień po morderstwie rozdzielić. Dlatego jeden z nich, niepotrzebny mi, zostanie z wami, a drugi pojedzie ze mną. Cóż wy na to?
— Niech jedzie.
— A zatem zgoda między nami — rzekł, a zwracając się do mnie, dodał: — Słyszeliście, jaki was jutro czeka wysiłek. Może nie będziemy mieli nawet chwili czasu na popas i spoczynek. Pytam więc, czy nie ukąsicie ani kawałka waszej niedźwiedziej łapy?
— Wobec tego spróbuję przynajmniej.
— Spróbujcie tylko, spróbujcie! Znam ja te próby, hi! hi! hi! Wystarczy skosztować, a nie przestanie się jeść, aż nic nie zostanie. Podajcie łapę; upiekę ją wam. Taki greenhorn nie posiada do tego odpowiedniego rozumu. Uważajcie więc, żebyście się nauczyli! Gdybym wam musiał drugi raz piec taki przysmak, nie dostalibyście go wcale, bo zjadłbym sam.
Poczciwy Sam miał słuszność. Kiedy on dokonał swego kulinarnego arcydzieła, ugryzłem raz i równocześnie przyszedł apetyt. Zapomniałem na razie o zmartwieniach i jadłem rzeczywiście dopóty, dopóki mięsa starczyło.
— A widzicie! — zaśmiał się do mnie Sam. — Istotnie o wiele przyjemniej jeść szarego niedźwiedzia, niż go zabijać. Wykroimy sobie teraz kilka tęgich kawałków szynki i upieczemy je dzisiaj jeszcze. Weźmiemy je jutro z sobą na zapas, gdyż na takich zwiadach nie zawsze znajdzie się czas na zastrzelenie zwierzyny i nie można rozniecać ognia, żeby ją upiec. A teraz połóżcie się i wyśpijcie się porządnie, a krótko, gdyż wyruszamy o brzasku, a trzeba nam sił na jutro.
Well, więc pójdę spać, ale powiedzcie mi wpierw, na którym koniu pojedziecie?
— Nie pojadę wcale na koniu.
— Jakto?
— Co za pytanie? Czy myślicie, że wsiądę na krokodyla, lub jakiego innego ptaszka? Poniesie mnie oczywiście muł, moja Mary!
— Jabym nie radził.
— Czemu?
— Zamało ją jeszcze znacie.
— Za to ona mnie zna dobrze. To bydlę czuje przedemną wielki respekt, hi! hi! hi!
— Ale na takiej wyprawie wywiadowczej, jaka czeka nas jutro, należy być bardzo ostrożnym i wszystko naprzód rozważyć. Koń niepewny może wszystko popsuć.
— Tak? Rzeczywiście? — zaśmiał się.
— Tak — odrzekłem skwapliwie. — Wiem, że parsknięcie konia może kosztować życie jeźdźca.
— Ach, wiecie o tem? A to mądrala! Czy czytaliście także o tem, sir?
— Tak.
— Myślałem to sobie. Czytanie takich książek musi być bardzo zajmujące. Gdybym nie był westmanem, udał bym się na Wschód, siadłbym sobie wygodnie na kanapie i czytałbym piękne historye o Indyanach. Przypuszczam, że można przytem utyć, pomimo że się łapy niedźwiedzie dostaje tylko na papierze. Chciałbym wiedzieć doprawdy, czy zacni gentlemani, pisujący takie książki, przeszli kiedy rzeczywiście przez starą Mississipi.
— Większość prawdopodobnie to uczyniła.
— Tak o tem sądzicie?
— Tak.
— Różne powody wzbudzają we mnie wątpliwości co do tego.
— Jakie powody?
— Zaraz powiem, sir. Ja umiałem także dawniej pisać, ale teraz wyszło mi to z pamięci tak, że obecnie potrafiłbym zaledwie się podpisać. Ręka, która tak długo lassem wywijała, nie nadaje się już do malowania po papierze zygzaków. Prawdziwy westman zapomniał pisać napewno, a kto nim nie jest, ten lepiej zrobi, jeżeli nie będzie pisał o rzeczach, których sam nie rozumie.
— Hm! Aby ułożyć książkę o Zachodzie, na to nie potrzeba tam bawić tak długo, aby aż stracić wprawę w pisaniu.
— To się wam nie udało, sir! Powiedziałem właśnie, że pisać prawdę może tylko dzielny westman, ale taki właśnie nie zabierze się nigdy do tego.
— Czemu?
— Bo nie przyjdzie mu na myśl opuścić Zachód, a tu kałamarzy niema. Prerya jest jak morze; nie puszcza od siebie nikogo, kto ją polubił i poznał. Nie, wszyscy ci pisarze nie znają Zachodu, gdyż jeśliby go raz poznali, nie wyjechaliby stąd, aby kilka set stron papieru atramentem zaczernić. Takie jest moje zdanie o tem i z pewnością słuszne.
— Nie. Ja znam naprzykład człowieka, który polubił Zachód i pragnie zostać dzielnym myśliwym, a mimo to powróci kiedyś do cywilizacyi, aby o Zachodzie napisać.
— Tak? Któż to taki? — zapytał, patrząc ciekawie.
— Domyślcie się!
— Domyślić? Ja? Może macie na myśli siebie samego?
— Tak.
— A do stu piorunów! Pójdziecie więc między tych nicponiów, którzy książki robią?
— Prawdopodobnie.
— Dajcie temu pokój, sir, tak, dajcie pokój, proszę was o to usilnie. Wierzcie mi, że zmarnowalibyście się przez to tylko.
— Wątpię.
— A ja to twierdzę. Mogę nawet przysiąc! — zawołał z naciskiem. — Czyż wyobrażacie sobie to życie, jakie was czeka?
— Tak.
— No?
— Podróżuję, żeby badać kraje i ludzi, wracam czasem do ojczyzny, aby bez przeszkody spisać nabyte doświadczenia.
— W jakim celu, na miłość Boga? Nie mogę tego zrozumieć.
— Aby pouczać czytelników i zarabiać przytem pieniądze.
Zounds! Pouczać swoich czytelników i zarabiać pieniądze! Sir, dostaliście bzika, jeśli się nie mylę! Czytelnicy nic się od was nie nauczą, bo wy sami nic nie rozumiecie. Jak może taki greenhorn, taki dorosły i wypchany greenhorn być nauczycielem czytelników! Zapewniam was, że nie znajdziecie ani jednego czytelnika! Powiedzcie mi, zaklinam na wszystkie świętości, dlaczego wy właśnie chcecie być nauczycielem czytelników, których mieć nie będziecie! Czyż na świecie nie dość jest nauczycieli i bakałarzy? Czy musicie powiększyć ich liczbę?
— Słuchajcie, Samie, być nauczycielem to zawód wysoki i święty!
— Pshaw! Westman jest tysiąc razy ważniejszy! Już ja to wiem, bo nim jestem, tymczasem wy zaledwie nos wstawiliście tutaj. Wypraszam więc sobie stanowczo, żebyście mieli być nauczycielem swoich czytelników! I jeszcze pieniądze na tem zarabiać! Co za pomysł, co za bezmyślna, niedorzeczna idea! Ileż kosztuje taka książka, jaką chcecie napisać?
— Dolara, dwa, trzy, stosownie do wielkości.
— Ślicznie! A co kosztuje skórka bobrowa? Czy macie o tem pojęcie? Gdy będziecie zastawiali sidła, zarobicie o wiele więcej, niż jako nauczyciel czytelników, od którego, gdybyście ich znaleźli na swoje i ich nieszczęście, nie nauczyliby się nic, prócz głupstw. Zarabiać pieniądze! To można najłatwiej tu na Zachodzie. Tu leżą one na preryi, w puszczy, między skałami i na dnie rzeki. A co za nędzne życie wiedlibyście jako dostawca książek! Musielibyście zamiast pysznej wody źródlanej Zachodu pić gęsty czarny atrament i żuć stare pióro gęsie zamiast łapy niedźwiedziej, lub polędwicy bawolej. Zamiast rozkosznego błękitu mielibyście nad sobą odrapaną z wapna powałę, a pod sobą, zamiast miękkiej zielonej trawy, pryczę drewnianą, na której dostaniecie postrzału. Tu dźwiga was koń, a tam podarty fotel. Tu możecie czy w deszcz, czy w pogodę korzystać z pierwszej ręki z wielkich darów Bożych, a tam podnosicie za pierwszą kroplą czerwony, lub zielony parasol. Tu jesteście wolnym i wesołym człowiekiem ze strzelbą w garści, a tam będziecie siedzieli przy biurku i marnowali siły na piórze lub ołówku, który... no, kończę, bo nie chcę drażnić siebie dłużej. Ale jeśli rzeczywiście pragniecie zostać nauczycielem swoich czytelników, to jesteście najbardziej pożałowania godnym człowiekiem na ziemi!
W tej powodzi słów uniósł się tak, że oczka mu płonęły, twarz poczerwieniała, o ile zarost pozwalał to zobaczyć, a nos zrobił się purpurowy. Domyślałem się, co go tak rozłościło, ale chciałem się o tem z własnych jego ust dowiedzieć, dolałem więc jeszcze oliwy do ognia, mówiąc:
— Ależ, kochany Samie, zapewniam was, że wam samym sprawiłbym wielką przyjemność, gdyby mi się udało wykonać swój zamiar.
— Przyjemność? Mnie? Nie wyjeżdżajcie z takiem głupstwem. Przyjmijcie raz do wiadomości, że nie znoszę takich dowcipów!
— To nie dowcip, lecz sprawa poważna.
— Poważna? A niech to piorun trzaśnie, jeśli się nie mylę! O ile poważna? Czemże miałbym się tu cieszyć?
— Samym sobą.
— Jakto?
— Bo o was także znajdzie się wzmianka w moich książkach.
— O mnie? — zapytał, rozszerzając coraz więcej swoje oczka.
— Tak, o was.
— Czy napisalibyście, co robię i mówię?
— Tak. Opowiadam, co przeżyłem, a ponieważ byłem razem z wami, przeto wystąpicie w moich książkach całkiem tak, jak tu przedemną siedzicie.
Na to chwycił Sam strzelbę, odrzucił kawał szynki, który trzymał nad ogniem podczas rozmowy, zerwał się, stanął przedemną w groźnej postawie i krzyknął:
— Pytam was całkiem poważnie i przy wszystkich tych świadkach, czy chcecie to zrobić naprawdę?
— Oczywiście.
— Tak? W takim razie odwołajcie to natychmiast i przysięgnijcie, że tego zaniechacie. Żądam tego stanowczo!
— Dlaczego?
— Bo w przeciwnym razie zastrzelę was, albo zatłukę tą starą Liddy, którą widzicie w moim ręku. A więc odwołujecie, czy nie?
— Nie.
— To walę! — krzyknął, zamierzając się kolbą.
— Walcie sobie! — odrzekłem spokojnie.
Obrażony wywijał przez kilka chwil kolbą nad moją głową; potem ją opuścił, rzucił strzelbę na trawę, załamał beznadziejnie ręce i biadał:
— Ten człowiek dostał bzika, zwaryował, całkiem zwaryował! Domyśliłem się tego odrazu, gdy oświadczył, że chce zostać nauczycielem swoich czytelników, a teraz moje przypuszczenie się sprawdziło. Tylko waryat może siedzieć tak obojętnie, gdy moja Liddy lata nad jego głową. Co począć z tym człowiekiem? Mnie się zdaje, że jego wyleczyć nie można!
— Nie potrzeba żadnego leczenia, kochany Samie — odrzekłem. — Mój rozum jest zupełnie nie zamącony.
— A dlaczego nie chcecie spełnić mej woli? Czemu wzbraniacie się przysiąc mi i wolicie się dać ubić?
Pshaw! Sam Hawkens mnie nie ubije; wiem o tem dobrze.
— Wiecie o tem? Tak, więc wiecie o tem? Niestety, to prawda. Prędzej ubiłbym siebie, niźlibym włos skrzywił na waszej głowie.
— Ja przysięgi nie składam, bo u mnie słowo tyle znaczy, co sama przysięga, a zresztą nie pozwolę na sobie wymusić przyrzeczenia groźbami, choćby nawet kolbą Liddy. Sprawa z książkami wcale nie jest tak głupia, jak wam się wydaje. Nie rozumiecie się na tem, kiedyś więc wyjaśnię wam to przy wolnej chwili.
— Dziękuję! — rzekł, siadając i biorąc szynkę do ręki. — Obejdę się bez wyjaśnienia sprawy, która się wyjaśnić nie da. Nauczyciel swych czytelników! Ciągnąć zyski z robienia książek! To śmieszne!
— Ale pomyślcie o zaszczycie, Samie!
— Jakim zaszczycie? — zapytał, zwracając się szybko do mnie.
— Być czytanym przez tylu ludzi. W ten sposób dochodzi się do sławy.
Podniósł prawą rękę z szynką i krzyknął:
— Sir, przestańcie w tej chwili, bo rzucę wam w głowę tymi dwunastoma funtami szynki. Tam jej miejsce, gdyż jesteście tacy głupi, a nawet głupsi od niedźwiedzia! Wsławić się robieniem książek! Czy słyszał kto podobne twierdzenie? Ja jeszcze nie słyszałem! Co wy wiecie o sławie! Ja wam powiem, jak się sławę zdobywa. Oto leży tu skóra niedźwiedzia. Przypatrzcie się jej! Utnijcie uszy i załóżcie za wstążkę od kapelusza, wyrwijcie z łap pazury, a zęby z paszczy, zróbcie z tego łańcuch i powieście go sobie na szyi. Tak postępuje każdy biały westman i Indyanin, ilekroć ma to wielkie szczęście zabić szarego niedźwiedzia. Potem mówią o nim wszędzie, gdzie się pokaże: „Popatrzcie na tego człowieka! On zmierzył się z szarym niedźwiedziem“. Każdy z szacunkiem ustępuje mu miejsca, a imię jego powtarzają od namiotu do namiotu i od jednej miejscowości do drugiej. W ten sposób staje się człowiek sławnym. Zrozumiano? A zasadzcie sobie swoje książki za kapelusz i powieście łańcuch z nich na karku! Co powiedzą na to, hę? Że jesteście waryatem, zupełnym waryatem! Taką sławę, a nie inną zdobędziecie sobie swojem pisaniem książek!
— Ależ Samie, dlaczego się tak zapalacie? Wam powinno to być zupełnie obojętnem, co ja uczynię.
— Tak? Obojętnem? Mnie? Do wszystkich dyabłów! Co za człowiek z was, jeśli się nie mylę? Miłuję go jak syna, wprost zakochałem się w nim i mam z obojętnością patrzeć na to, co on sobie poczyna. Nie, tego mi już za wiele! Posiada siłę bawołu, mięśnie mustanga, ścięgna jelenia, oko sokoła, ucho myszy i pięć albo sześć funtów mózgu w głowie, sądząc według czoła. Strzela jak stary, jeździ jak duch sawanny i leci na bawoła i na niedźwiedzia, chociaż ich przedtem nigdy nie widział, jak na świnkę morską. I taki człowiek, myśliwiec preryi, stworzony na westmana, a teraz już dokazujący więcej od niejednego myśliwca, który dwadzieścia lat jeździł po sawannie, taki człowiek chce wrócić do domu i pisać książki! To okropne! Czyż można się temu dziwić, jeśli rzetelny westman wpada wskutek tego w gniew?
Patrzył na mnie przytem pytająco, a nawet wyzywająco. Spodziewał się odpowiedzi, ale mu jej nie dałem. Złapałem go. Przysunąłem więc siodło, położyłem je sobie pod głowę, wyciągnąłem się jak długi i zamknąłem oczy.
— Jak wy się wobec mnie zachowujecie? zapytał, trzymając wciąż jeszcze szynkę w ręku. — Czy nie jestem godzien odpowiedzi?
— O tak, — odrzekłem. — Dobranoc wam, Samie! Śpijcie spokojnie!
— Idziecie spać?
— Tak. Właśnie radziliście mi to przed chwilą.
— To było przed chwilą, ale teraz nie skończyliśmy jeszcze z sobą, sir!
— Przeciwnie!
— Nie, ja mam jeszcze z wami pomówić.
— Ale ja z wami nie, bo wiem już to, co chciałem wiedzieć.
— Chcieliście wiedzieć? Co takiego?
— To, co mnie przyznać tak bardzo wzbranialiście się zawsze.
— Ja wzbraniałem się? Ciekaw jestem, co to takiego? No, gadajcie!
— To, że stworzony jestem na westmana i teraz dokonywam już większych rzeczy, niż niejeden myśliwiec, który przez dwadzieścia lat jeździł po preryi.
Na to opuścił Sam całkiem rękę z szynką, zakaszlał kilka razy w zakłopotaniu i rzekł:
— Do... wszystkich dyabłów! Ten młokos... ten greenhorn... mnie... hm, hm, hm!
— Dobranoc, Samie Hawkens, śpijcie dobrze! — powtórzyłem i odwróciłem się.
Na to huknął on na mnie:
— Tak, śpijcie, wisielcze! Lepiej będzie, niż gdybyście czuwali, bo dopóki wy macie oczy otwarte, nikt uczciwy nie jest pewny, czy nie wodzicie go za nos. Znajomość nasza skończona, stosunek ze mną zerwany! Przejrzałem was teraz na wylot. Jesteście filut, przed którym trzeba się dobrze strzec!
Mówił to w bardzo wielkim gniewie. Z jego słów i tonu, w jakim się odzywał, można było odnieść wrażenie, że między nami istotnie już wszystko skończone. Tymczasem, może po upływie pół minuty dodał łagodnym i przyjaznym już znowu głosem:
— Dobranoc, sir; śpijcie prędko, żebyście byli silni, gdy was obudzę!
Stary Sam Hawkens, był przecież miłym, dobrym i uczciwym człowiekiem!
Spałem istotnie twardo, dopóki mnie nie obudził. Parker i Stone powstawali już także, a reszta, nie wyjmując Rattlera, pogrążona była jeszcze we śnie. Zjadłszy po kawałku mięsa, napiliśmy się wody, a po napojeniu koni odjechaliśmy. Sam Hawkens udzielił towarzyszom wskazówek, jak się mają zachować w razie niebezpieczeństwa. Słońce jeszcze było nie zeszło, kiedy rozpoczęliśmy jazdę, która łatwo mogła się dla nas stać niebezpieczną. Były to moje pierwsze, moje najpierwsze zwiady! Ogarnęła mię ciekawość, jak się one skończą. Ileż to takich jazd przedsięwziąłem później jeszcze!
Obraliśmy kierunek, w którym odjechali byli obydwaj Apacze, tj. doliną w dół i poza zakręt lesisty. Ślady widniały jeszcze na trawie; nawet ja, greenhorn, je zauważyłem. Wiodły one na północ, a tymczasem Apaczów powinniśmy byli zobaczyć na południu. Za zakrętem doliny ukazała się przed nami w lesie, wznoszącym się lekko, łysina, spowodowana prawdopodobnie żarłocznością jakichś owadów szkodników. Tam prowadziły ślady. Przez pewien czas jechaliśmy przez ową łysinę, poczem wstąpiliśmy na preryę, która podnosiła się równo i zwolna jak dach ku południowi. Tu także widać było ślady. Apacze objechali nas widocznie. Znalazłszy się na szczycie tego dachu, ujrzeliśmy pod sobą wielką, porosłą trawą, płaszczyznę, która zdawała się nie kończyć ku południowi. Chociaż od odjazdu Apaczów upłynęły trzy czwarte doby, mimoto widzieliśmy ich ślady, ciągnące się równiną jak prosta linia. Sam, który dotąd nie rzekł ani słowa, potrząsnął głową i mruknął pod wąsem:
— Ten ślad mi się wcale, a wcale nie podoba!
— A mnie tem więcej — powiedziałem ja.
— Bo jesteście greenhorn, czemu wczoraj wieczorem usiłowaliście zaprzeczyć. Uroił sobie, że ja chciałem go chwalić i porównywać z myśliwcem na preryi! Czegoś podobnego nie należy nawet za możliwe uważać! Wystarczy słyszeć wasze słowa obecne, aby wiedzieć, z kim się ma do czynienia. Wam się ten ślad podoba. Wierzę, bo tak pięknie prosto przed wami się ciągnie, że ślepy potrafiłby go namacać rękami. Mnie jednak, staremu bywalcowi w sawannie, wydaje się to podejrzanem.
— Mnie nie.
— Zamknijcie dziób, szanowny sir! Nie na to was wziąłem z sobą, żebyście mi nosa ucierali swojemi młodymi poglądami. Gdy dwaj Indyanie tak pokazują swe ślady, budzi to zawsze podejrzenie, tembardziej, że opuścili nas we wrogich zamiarach. Nasuwa się łatwo przypuszczenie, że chcą nas zwabić w pułapkę. Rozumie się bowiem samo przez się, że pójdziemy za nimi.
— Na czem będzie ta pułapka polegała?
— Na razie jeszcze wiedzieć tego nie można.
— A gdzież ma być zastawiona?
— Naturalnie, że tam na południu. Zachęcili nas bardzo do tego, żebyśmy poszli za nimi. Gdyby nie mieli w tem całkiem pewnego zamiaru, postaraliby się o zatarcie śladów.
— Hm! — mruknąłem.
— Co? — zapytał?
— Nic.
— Oho! To brzmiało zupełnie tak, jak gdybyście mieli coś do powiedzenia.
— Wystrzegam się już tego!
— Czemu?
— Ważne powody skłaniają mnie do zamknięcia dzióba. Obawiam się, byście nie pomyśleli, że chcę wam utrzeć nosa, do czego, prawdą się świadcząc, nie mam talentu, ani ochoty.
— Nie mówcie takich rzeczy! Między przyjaciółmi nie należy tak odważać wyrazów. Postanowiliście przecież czegoś się nauczyć, a jakże tego dopniecie, jeśli zachowacie stale milczenie. Cóż znaczyło to mruknięcie, które wydaliście właśnie z siebie?
— Byłem innego zdania. Nie wierzę w żadną pułapkę.
— Tak! Dlaczego?
— Obaj Apacze zdążają do swoich, aby ich czemprędzej poprowadzić przeciwko nam, a wiozą z sobą przy tem cieple trupa. To są dwie dostateczne przyczyny do przyśpieszenia jazdy, bo w drodze mogą im zwłoki zgnić, a nadto przybyliby za późno, aby nas złowić. Brakło im czasu na zacieranie śladów. To jedynie zdaniem mojem tłumaczy tę okoliczność, że tak dokładnie widzimy ich ślady.
— Hm! — mruknął teraz znowu Sam.
— A gdybym nie miał słuszności — mówiłem dalej — to mimo to możemy śmiało iść za nimi. Dopóki znajdujemy się na tej równinie, to próżne są obawy, gdyż zdaleka zobaczymy każdego wroga i cofniemy się zawczasu.
— Hm! — mruknął Sam ponownie, patrząc na mnie z ukosa. — Wspomnieliście o zwłokach. Czy sądzicie, że zabiorą je z sobą w tem cieple?
— Tak.
— Nie pochowają po drodze?
— Nie. Zmarły cieszył się u nich wielką powagą. Zwyczaje ich wymagają, żeby go pochowano z całą pompą indyańską. Koroną tej uroczystości byłoby zabicie przez nich mordercy obok zwłok zamordowanego. Zachowają więc niezawodnie trupa i będą się starali dostać w ręce nas i Rattlera. O ile ich znam, to należy się tego spodziewać.
— O ile ich znacie! Czy urodziliście się w ich kraju?
— Co za gadanie!
— A skądże ich znacie?
— Z książek, o których wy nie chcecie nic wiedzieć.
— Well! Jedźmy dalej!
Nie oświadczył, czy się zgadza z mojem zdaniem, czy nie, ale ilekroć rzucił na mnie spojrzenie z ukosa, przemykało mu pod wąsem znane mi lekkie drgnienie, które było zawsze oznaką, że nie mógł czegoś łatwo strawić duchowo.
Popędziliśmy cwałem przez równinę. Była to taka, porosła krótką trawą, sawanna, jakie ciągną się pomiędzy źródliskami Kanadianu i Rio Pecos. Ślad był potrójny, jak gdyby ktoś sunął trójzębem. Konie szły więc tu jeszcze tak, jak widzieliśmy je, gdy Apacze odjeżdżali. Musiało to być uciążliwe trzymać trupa wyprostowanego na koniu podczas tak długiej jazdy, gdyż nie zauważyliśmy dotychczas, żeby sobie to jakoś byli ułatwili. Domyślałem się jednak, że nie wytrzymaliby długo takiej jazdy.
Teraz wydało się Samowi Hawkensowi, że przyszedł czas na to, żeby mnie pouczać. Objaśnił mi, z czego należy wnosić, czy trop pochodzi od kłusa, czy od cwału, co zresztą łatwo było zobaczyć i zapamiętać.
W pół godziny potem wydało się, że las przecina wpoprzek równinę, lecz to się tylko zdawało, sawanna bowiem tworzyła tu zakręt. Jadąc nim, mieliśmy las po lewej ręce. Drzewa stały tu tak rzadko, że cały oddział jeźdźców mógł tędy się przesunąć, ale jeden za drugim, Apacze zaś jechali na trzech koniach obok siebie i dlatego przecisnąć się nie mogli. Z tego powodu zmuszeni byli do okrążeń, których i myśmy się chętnie trzymali, bo mieliśmy drogę otwartą. Później oczywiście, kiedy byłem już „wyuczony,“ aniby mi przez myśl było nie przeszło jechać za tropem; byłbym przejechał prosto lasem i natknął się na trop po drugiej stronie, przecinając w ten sposób zakręt.
Następnie zwężała się prerya, przechodząc w wązki pas łąki, pokryty zrzadka krzakami. Tu przybyliśmy na miejsce, gdzie Apacze się byli zatrzymali. Było to w pobliżu krzaka, z którego wystrzelały w górę wysmukłe dęby i buki. Objechaliśmy go ostrożnie i zbliżyliśmy się wtedy dopiero, kiedyśmy się przekonali, że czerwonoskórych już tam oddawna nie było. Z jednej strony zarośli trawa była zupełnie stratowana. Zbadaliśmy, że Apacze zsiedli tu z koni, odwiązali trupa i położyli na trawie, następnie weszli w zarośla, wycięli koły dębowe i odarli je z gałęzi, które zauważyliśmy na ziemi.
— Co oni mogli zrobić z tych kołów? — spytał Sam, patrząc na mnie, jak nauczyciel na ucznia.
— Nosze, lub rodzaj sani dla trupa — odrzekłem.
— Skąd o tem wiecie?
— Od siebie samego.
— Jakto?
— Już dawno czekałem na coś podobnego. To nie drobnostka podtrzymywać zwłoki tak długo. Spodziewałem się, że sobie poradzą na pierwszym postoju.
— Nieźle pomyślane. Czy można coś takiego w waszych książkach przeczytać?
— Czegoś, coby odpowiadało zupełnie temu wypadkowi, to nie, ale to zależy od tego, kto i jak czyta taką książkę. Można się istotnie wiele z tego nauczyć i zastosować do innych podobnych zdarzeń.
— Hm, to szczególne! A więc ci, którzy to pisali, przecież zdaje się byli na Zachodzie. Zresztą przypuszczenie wasze zgadza się z mojem. Zobaczymy, czy ono słuszne.
— Sądzę, że nie sporządzili noszów, lecz sanie.
— Czemu?
— Aby zmarłego dźwigać na noszach, na to potrzeba dwu koni, idących obok siebie, lub za sobą. Apacze mają jednak tylko trzy konie, a do sań wystarczy jeden.
— Słusznie, ale sanie robią dyabelne ślady, co dla Apaczów może się stać zgubnem. Zresztą należy przypuścić, że byli tutaj wczoraj przed samym wieczorem, pokaże się więc niebawem, czy tu obozowali, czy też ruszyli dalej nocą.
— Przypuszczam, że zaszło to drugie, gdyż mają podwójny powód do pośpiechu.
— Całkiem słusznie; chodźmy więc!
Zsiadłszy z koni, poszliśmy, prowadząc konie za sobą, zwolna tropem, który wyglądał teraz zupełnie inaczej, niż przedtem; był w prawdzie także potrójny, ale w odmienny sposób. Środkowy szeroki pochodził od kopyt końskich, a dwa boczne wyżłobiły sanie, które składały się widocznie z dwu konarów podłużnych i kilku poprzecznych.
— Stąd jechali jeden za drugim — zauważył Sam. — To nie stało się bez powodu, gdyż mogli dzięki obszerności miejsca jechać obok siebie. Pośpieszmy za nimi!
Dosiadłszy znowu koni, pojechaliśmy kłusem. W drodze myślałem nad tem, dlaczego Apacze mogli teraz jechać za sobą. Niebawem wydało mi się, że znalazłem właściwą przyczynę tego i rzekłem:
— Samie, wytężcieno swój wzrok! Ten ślad zmieni się wkrótce, a my tego nie spostrzeżemy.
— Jakto? Zmieni się? — zapytał.
— Tak jest, oni sporządzili sanie nie tylko na to, żeby sobie jazdę ułatwić i trupa nie podtrzymywać, lecz także, żeby się móc rozłączyć.
— Co wam przychodzi do głowy? Rozłączyć się? Toby im się nawet nie przyśniło hi! hi! hi! — zaśmiał się.
— Nie przyśniłoby się, bo zrobili to na jawie.
— Powiedzcie, jak wpadliście na tę myśl! To was porządnie książki wywiodły w pole.
— Tego w nich niema. Pomyślałem sobie to jednak, co prawda, dlatego, że czytałem te książki uważnie i zastanawiałem się żywo nad ich treścią.
— No i...?
— Dotychczas graliście wy rolę nauczyciela, a teraz ja was o coś zapytam.
— Pewnie o coś mądrego; ciekawym bardzo!
— Czemu Indyanie zwykle jeżdżą jeden za drugim? Chyba nie dla wygody, lub z towarzyskości?
— Nie, lecz na to, żeby jadący za nimi nie mógł policzyć, ilu było jedźców.
— Sądzę, że w tym wypadku jest ten sam powód.
— Tak wam się zdaje!
— Dlaczegóż jadą obaj gęsiego, chociaż jest dość miejsca na trzech jedźców?
— Przypadkiem, albo, co może właściwsze, ze wględu na zmarłego. Jeden jedzie przodem jako przewodnik, potem koń ze zwłokami, a na końcu drugi, aby uważać, czy sanie mocno trzymają i czy trup nie spadnie na ziemię.
— To może być, ale ja muszę wciąż mieć to na myśli, że im pilno do nas powrócić. Przewóz zastrzelonego jest zbyt powolny, przeto jeden z nich pospieszy prędzej, aby zawiadomić Apaczów.
— Takie myśli podsuwa wam wyobraźnia. Powiadam wam, że ani im przez myśl nie przejdzie się rozłączać.
Poco miałem się z nim sprzeczać? Mogłem się mylić i tak najprawdopodobniej było, bo on był doświadczonym scoutem, a ja greenhornem. Zamilkłem więc, ale uważałem pilnie na ziemię i na ślady.
Niebawem dotarliśmy do płytkiego, ale zato szerokiego, koryta wyschłego strumienia, którem tylko z wiosną spływają z gór wody. Dno między obydwu nizkimi brzegami było zasypane okrągłymi kamieniami, między którymi znajdowały się pólka drobnego piasku. Trop wiódł napoprzek.
Podczas powolnego przejazdu przypatrywałem się dokładnie żwirowi i piaskowi. Jeżeli przedtem odgadłem, to tu była dla Apacza najlepsza sposobność do zboczenia. Gdyby tylko zjechał trochę w dół wyschłem łożyskiem, wiodąc konia nie po piasku, lecz po kamieniach, gdzie nie zostawiał odcisków, mógł zniknąć bez śladu. Jeżeli zaś drugi z koniem, wlokącym zwłoki, pojechał dalej, to trop ich można było nadal uważać za pochodzący od trzech koni.
Jechałem za Samem Hawkensem. Byliśmy prawie po drugiej stronie, kiedy na pólku piaskowem, przytykającem do żwiru, zobaczyłem okrągłe wgłębienie z pozapadanymi brzegami, wielkości dość dużej filiżanki. Nie miałem wówczas ani tego bystrego wzroku, ani tego doświadczenia, co później, ale wówczas przeczułem przynajmniej to, co później byłbym udowodnił i stwierdził. Oto wydało mi się, że to wgłębienie pochodziło od kopyta końskiego, które zsunęło się ze żwiru na niżej położone pólko piasku. Dostawszy się na drugi brzeg, chciał Sam jechać dalej za tropem, lecz ja wstrzymałem go temi słowy:
— Chodźcieno tu na prawo, Samie!
— Dlaczego? — spytał.
— Coś wam pokażę.
— Co?
— Zaraz zobaczycie. Chodźcie!
Pojechałem wzdłuż brzegu, porosłego trawą. Nie ujechaliśmy jeszcze więcej jak dwieście kroków, kiedy ujrzeliśmy ślady jeźdźca, wychodzące z piasku na brzeg, a potem ciągnące się trawą ku południowi.
— Co to jest, Samie? — zapytałem z niemałą dumą, że jako nowicyusz mam słuszność.
Małe jego oczka omal nie wylazły całkiem z oczodołów, a chytra twarz przedłużyła się znacznie.
— Ślady końskie! — odrzekł zdumiony.
— Skąd się tu wzięły?
Rzucił okiem na łożysko, a nie zauważywszy śladów po drugiej stronie, powiedział:
— W każdym razie z tej rzeki, która powstaje na wiosnę.
— Zapewne. A kto mógł być tym jeźdźcem?
— Czy ja wiem!
— Ale ja wiem.
— No, któż?
— Jeden z Apaczów.
Twarz wydłużyła mu się jeszcze bardziej.
— Z owych dwu? Nie może być! — zawołał.
— Przeciwnie! Oni rozłączyli się, jak to przypuszczałem poprzednio. Wróćmy do naszego tropu, a przypatrzywszy mu się dobrze, przekonamy się, że pochodzi tylko od dwu koni.
— To byłoby zdumiewające! Zobaczmy! Jestem bardzo ciekaw!
Wróciliśmy i zaczęliśmy śledzić trop baczniej, niż byśmy to byli czynili, gdybym był nie zrobił mego odkrycia. Odczytaliśmy rzeczywiście, że stąd szły już tylko dwa konie. Sam odkaszlnął kilka razy, zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem od stóp do głów i zapytał:
— Jakże wpadliście na to, że odgałęziające się ślady wyjdą tam z wyschłego koryta?
— Spostrzegłem tam na dole odcisk na piasku i z tego wywnioskowałem resztę.
Gdy go na to miejsce zaprowadziłem, spojrzał na mnie jeszcze podejrzliwiej, niż przedtem i zapytał:
— Sir, czy powiecie mi choć raz prawdę?
— Czy sądzicie, że was już kiedy okłamałem?
— Hm, wydajecie mi się prawdomównym i rzetelnym człowiekiem, ale w tym wypadku przecież wam niedowierzam. Nie byliście jeszcze nigdy na preryi?
— Nie.
— Wogóle na dzikim Zachodzie?
— Nie.
— Ani w Stanach Zjednoczonych?
— Nigdy.
— A może jest jaki inny kraj z sawannami, preryami, podobnemi do tych na Zachodzie? Może byliście w tym kraju?
— Nie, dotychczas nigdzie nie ruszałem się z ojczyzny.
— To niech was dyabeł porwie, niepojęty człowieku!
— Oho, Samie Hawkens! Czy to ma być błogosławieństwo przyjaciela, jakim się mienicie?
— No, nie bierzcie mi tego za złe, jeśli mi w takich sprawach mucha usiądzie na nosie! Przychodzi taki greenhorn na Zachód, nie widział jeszcze, jak trawa rośnie, ani nie słyszał, jak śpiewa pchła ziemna i zaraz na pierwszych zwiadach wywołuje rumieniec na twarzy starego Sama Hawkensa. Aby przytem zachować zimną krew, na to trzeba w lecie być Eskimosem, a w zimie Grenlandczykiem, jeśli się nie mylę. Ja w waszym wieku byłem dziesięć razy mądrzejszy od was, a teraz na stare lata wydaję się sobie dziesięć razy głupszym. Czy to nie smutne dla westmana, mającego porcyę ambicyi?
— Nie bierzcie sobie tego tak głęboko do serca.
— O, to boli! Muszę wam przyznać, że mieliście słuszność, ale nie wiem, jak do tego doszliście.
— Przez logiczne myślenie i wnioskowanie. Dobry wniosek, to ważna rzecz.
— Wnioskowanie? Nie rozumiem tego. To dla mnie za mądre.
— Wnioskowałem w sposób następujący: Jeśli Indyanie postępują w drodze jeden za drugim, to chcą zatrzeć swoje ślady. Ci dwaj Apacze jechali jeden za drugim, a więc chcieli zatrzeć swe ślady. To chyba rozumiecie?
— Oczywiście.
— Za pomocą tego słusznego wniosku doszedłem do właściwego odkrycia. Prawdziwy westman musi przedewszystkiem dobrze myśleć. Powiem wam jeszcze jeden taki wniosek. Chcecie?
— Dobrze?
— Nazywacie się Hawkens. To podobno znaczy „sokół“?
— Yes!
— Słuchajcież! Sokół pożera myszy polne. Prawda?
— Tak, jeśli je złapie, to pożera.
— A więc macie wniosek: Sokół pożera polne myszy, wy się nazywacie Hawkens, a zatem wy pożeracie polne myszy.
Sam otworzył usta, aby zaczerpnąć powietrza, oraz pozbierać myśli, patrzył na mnie przez chwilę, jak gdyby nic nie widział, aż wreszcie wybuchnął:
— Sir, stroicie sobie ze mnie żarty? Wypraszam to sobie! Daleko mi jeszcze do bajarza, któremu można skakać po plecach. Obraziliście mnie ciężko tem dyabelskiem twierdzeniem, że pożeram myszy i do tego nędzne, polne myszy. Żądam za to zadośćuczynienia. Co myślicie o pojedynku?
— Wspaniała rzecz!
— Tak jest! Uczyliście się w szkołach wyższych, nie prawdaż?
— Tak.
— Jesteście więc zdolni do zadośćuczynienia, przyślę wam mego sekundanta. Zrozumiano?
— Tak, a wy chodziliście do szkół wyższych?
— Nie.
— Więc nie jesteście zdolni dać zadośćuczynienie. Zrozumiano?
To wprawiło w niemały kłopot poczciwego Sama Hawkensa. Wytrzymałem go przez chwilę w tym stanie, a wreszcie odezwałem się:
— Wprawdzie nie możecie mnie wcale wyzywać, ale ja mimo to dam wam pewne zadośćuczynienie.
— Jakie?
— Daruję wam moją skórę niedźwiedzią.
Małe jego oczka zamigotały natychmiast.
— Przecież sami jej potrzebujecie!
— Nie; wam ją oddam.
— Naprawdę?
— Tak.
Heigh-day, przyjmuję bez namysłu. Dziękuję, sir, dziękuję nadzwyczajnie! Halloo, a to się tamci będą złościli! Wiecie, co z tej skóry zrobię?
— No?
— Nową bluzę myśliwską, bluzę ze skóry szarego niedźwiedzia. Co za tryumf! Jestem znakomitym krawcem do tego. Przypatrzcie się tej, jak ją pięknie naprawiłem!
Wskazał na przedpotopowy wór, którym był odziany. Było tyle łat skórzanych naszytych jedna na drugiej, że bluza miała grubość deski.
— Ale — dodał z wielką radością — uszy, pazury i zęby wy dostaniecie, bo ja obejdę się bez tych trofeów, a wy zdobyliście je z największem niebezpieczeństwem dla życia. Zrobię wam z tego naszyjnik, ponieważ znam się na takich robotach. Chcecie?
— Dobrze.
— To słuszne, to słuszne, gdyż wówczas jeden i drugi będzie miał swoją radość. Jesteście naprawdę zuch, wielki zuch. Darujecie waszemu Samowi Hawkensowi skórę niedźwiedzią. Wobec tego możecie o mnie nawet powiedzieć, że pożeram nie tylko myszy polne, lecz także szczury, a to nie zburzy mi spokoju duszy. A co do książek... przyznaję, że nie są wcale tak złe i że można się dużo z nich nauczyć. Czy napiszecie jaką książkę naprawdę?
— Może nawet kilka.
— O tem, co przeżywacie?
— Tak.
— I ja się także tam znajdę?
— Znajdą się tylko moi najwybitniejsi przyjaciele. Będzie to rodzaj pisemnego pomnika dla nich.
— Hm, hm! Wybitni! Pomnik! To brzmi oczywiście całkiem inaczej, niż wczoraj. Niezawodnie przesłyszało mi się tak tylko. A więc ja także?
— Jeżeli chcecie.
— Słuchajcie, sir, ja chcę. Proszę was nawet o to, żebym się tam dostał.
— Zgoda, stanie się tak.
— Dobrze, ale musicie mi zrobić jedną przyjemność!
— Jaką?
— Opowiecie tam wszystko to, co przeżyliśmy razem?
— Rozumie się.
— To wypuśćcie tę okoliczność, że nie znalazłem tu odgałęzionego tropu. Żeby Sam Hawkens nie znalazł czegoś takiego! Wstydziłbym się wszystkich czytelników, którzy zechcą uczyć się od was. Jeźli będziecie tacy dobrzy to zataić, to możecie sobie śmiało pisać o myszach i szczurach. Wszystko mi jedno, co sobie ludzie pomyślą o tem, co zjadam, ale gdyby mnie uważali za westmana, pozwalającego odjechać Indyaninowi i nie umiejącego tego wyczytać ze śladów, toby mnie gryzło, bardzoby mnie gryzło!
— To nie może być, kochany Samie.
— Nie? Dlaczego?
— Ponieważ każdą wymienioną osobę tak muszę przedstawić, jaką jest. W takim razie wolę was opuścić.
— Nie, nie, ja chcę być w książce! Wolę, że prawdę powiecie. Jeśli prawdą napiszecie o moich błędach, to niech to będzie dla czytelników, takich głupich jak ja, ostrzegającym przykładem i zachętą do czegoś lepszego, hi! hi! hi! Ja natomiast wiedząc, że będę wydrukowany, postaram się z całych sił, aby tego rodzaju błędów unikać. A za tem zgoda między nami?
— Tak.
— Jedźmy więc dalej!
— Za którym śladem? Za tem odgałęzieniem?
— Nie, za tym.
— Tak, to będzie Winnetou.
— Z czego wnosicie?
— Ten ma ze zwłokami posuwać się powolniej, a tamten wyjechał naprzód, aby czemprędzej zgromadzić wojowników; będzie to więc wódz prawdopodobnie.
Yes! To słuszne. Jestem tego samego zdania. Wódz nas teraz nic nie obchodzi. Pojedziemy za synem.
— Czemu za nim?
— Bo chcę jeszcze zobaczyć, czy się zatrzymywał po drodze; zależy mi na tem. A więc naprzód, sir!
Ruszyliśmy dalej kłusem, przyczem nie zaszło nic godnego wzmianki, opis zaś okolic, przez które przejechaliśmy, nie byłby zajmującym. Dopiero na godzinę przed południem zatrzymał się Sam i rzekł:
— Na razie wystarczy. Winnetou jechał także przez całą noc; widocznie im bardzo pilno i należy się wkrótce spodziewać napadu; może nawet jeszcze w przeciągu tych pięciu dni, potrzebnych wam do ukończenia roboty.
— To byłoby źle!
— Zapewne. Gdybyście przerwali pracę i jeślibyśmy uciekli, to zostałaby niedokończona, a gdy nie odejdziemy, napadną na nas i robota się przecież nie skończy. Trzeba z Bancroftem poważnie pomówić o całej sprawie.
— Może znajdzie się jakie wyjście?
— Jakie?
— Ukryjemy się naprzykład w miejscu bezpiecznem, a potem, gdy Apacze się cofną, skończymy robotę!
— Tak, to dałoby się może uskutecznić. Zobaczymy, co drudzy na to powiedzą. Musimy śpieszyć, aby jeszcze przed nocą dostać się do obozu.
Wróciliśmy tą samą drogą. Nie oszczędzaliśmy wierzchowców, ale mój deresz był jeszcze zupełnie rzeźki, a „nowa Mary“ wyglądała tak, jak gdyby dopiero wyszła ze stajni. Przebyliśmy w krótkim czasie znaczne przestrzenie, aż zatrzymaliśmy się nad potokiem, gdzie napoiliśmy konie i sami odpoczęliśmy z godzinkę, zsiadłszy z koni i rozciągnąwszy się w zaroślach na miękkiej trawie.
Nie mając o czem z sobą mówić, leżeliśmy cicho. Ja myślałem o Winnetou i czekającej nas walce z nim i z jego Apaczami, a Sam Hawkens zamknął oczy i... zasnął, co poznałem po miarowym ruchu klatki jego piersiowej. Mógł sobie tu pozwolić na lekką drzemkę, bo ja czuwałem, a przez całą drogę nie zauważyliśmy nic podejrzanego.
Wtem nadarzyła mi się sposobność przekonania się, jak bystre są zmysły ludzi i zwierząt na dzikim Zachodzie. Muł tkwił w zaroślach tak, że był niewidoczny i szczypał liście z gałęzi; było to zwierzę nietowarzyskie, unikało koni, trzymając się najczęściej na osobności. Mój deresz stał w pobliżu i ścinał trawę ostrymi zębami.
Wtem muł wydał z siebie dziwne, jakby ostrzegawcze, parsknięcie, a Sam zbudził się w tej chwili i odrazu stanął na nogach.
— Zasnąłem, Mary parsknęła, to mnie zbudziło. Zbliża się człowiek, lub zwierzę. Gdzie muł?
— Tutaj w zaroślach. Chodźcie!
Wleźliśmy w krzaki i zobaczyliśmy Mary, ukrytą ostrożnie za gałęziami i wyglądającą przez nie na zewnątrz. Strzygła żywo długiemi uszyma, a ogon podnosiła i opuszczała. Ujrzawszy nas, uspokoiła się, a uszy i ogon przestały się poruszać. Zwierzę było widocznie w dobrych rękach, Sam więc mógł sobie powinszować, że złapał ją, a nie innego konia.
Rzuciwszy okiem pomiędzy gałęzie, ujrzeliśmy sześciu Indyan, jednego za drugim jadących naszym tropem od północy, dokąd my zamierzaliśmy się udać. Pierwszy z nich, nie wielkiej, lecz muskularnej postaci, miał głowę spuszczoną i nie odwracał widocznie oczu od śladów. Wszyscy ubrani byli w skórzane spodnie i sukienne bluzy, a uzbrojeni w strzelby, noże i tomahawki. Twarze świeciły im się od tłuszczu, a na poprzek przecinały je dwa pasy: niebieski i czerwony.
Zacząłem się już niepokoić tem spotkaniem, kiedy Sam odezwał się, nie tłumiąc bynajmniej głosu.
— Co za spotkanie! To nas ocali, sir!
— Ocali? Jakto? Mówcie ciszej, bo są już tak blizko, że mogą nas usłyszeć.
— I owszem, to ludzie ze szczepu Kiowa. Na czele jedzie Bao, co w ich języku oznacza: „lisa“, dzielny i chytry wojownik, jak to widać z imienia. Wódz tych ludzi nazywa się Tangua; to przedsiębiorczy Indsman, a zarazem mój przyjaciel. Mają barwy wojenne na twarzy i są prawdopodobnie na zwiadach. Nie słyszałem jednak, żeby jeden szczep wyruszył przeciwko drugiemu.
Słowo Kiowa wymawia się Ke-i-o-weh. To czerwone plemię jest prawdopodobnie mieszaniną Shoshonów i Pueblów. W terytoryum dla Indyan wyznaczono im osobne miejsca, ale wiele oddziałów snuje się po tak zwanem Pem-handle aż do Nowego Meksyku. Oddziały te mają dużo dobrych koni. Z powodu żądzy grabieży są bardzo niebezpieczni dla białych i dlatego graniczni osadnicy są ich najzawziętszymi wrogami. Żyją także na stopie wojennej z rozmaitemi plemionami Apaczów, ponieważ nie oszczędzają także zazwyczaj mienia i życia tych czerwonych braci. Są to jednem słowem bandy rozbójników, a dlaczego nimi zostali, o to pytać nie trzeba.
Tych sześciu wywiadowców zbliżyło się teraz do nas całkiem. Jak nas mieli ocalić, tego oczywiście sobie nie wyobrażałem. Sześciu Indyan mogło nam pomóc nie wiele, albo wcale nic. Później, co prawda, dowiedziałem się, jak to Sam Hawkens rozumiał. Na razie ucieszyłem się tem, że Sam ich znał, gdyż wobec tego nie było powodu ich się obawiać.
Keiowehowie przyjechali za naszym tropem i zauważyli ślady powrotne, wiodące w zarośla. Wywnioskowali z tego oczywiście, że w zaroślach znajdują się ludzie. Natychmiast więc zawrócili swoje nadzwyczaj silne i ruchliwe konie i popędzili w przeciwnym kierunku, aby się dostać poza odległość strzału. Na to wystąpił Sam z zarośli, złożył dłonie koło ust i wydał przeraźliwy, donośny okrzyk, widocznie Indyanom znany, gdyż stanęli i spojrzeli za siebie. Sam zawołał powtórnie i dał im znak ręką. Wywiadowcy zrozumieli okrzyk i znaki, a spostrzegłszy Sama, którego osobliwej postaci nie podobna było nie poznać, wrócili cwałem. Teraz i ja stanąłem obok Sama. Indyanie nadbiegli, jak gdyby nas mieli zamiar stratować, naraz zdarli przed nami konie tak, że aż przysiadły na zadach, pozeskakiwali z nich i puścili je wolno.
— Nasz biały brat Sam jest tutaj? — zapytał dowódzca. — Skąd wziął się na drodze swych czerwonych przyjaciół i braci?
— Bao, chytry lis, spotkał mnie, bo znalazł się na moim tropie — odrzekł Sam.
— Myśleliśmy, że to ślady czerwonych psów, których szukamy — rzekł Lis łamaną, lecz dość zrozumiałą, angielszczyzną.
— O jakich psach mówi mój brat czerwony?
— O Apaczach z plemienia Mescalerów.
— Dlaczego nazywacie ich psami? Czy wyniknął spór między nimi i mymi dzielnymi braćmi Keiowehami?
— Topór wojenny wykopany został pomiędzy nami a tymi parszywymi kujotami.
— Uff! To mnie cieszy! Bracia moi niech usiądą z nami. Mam ich zawiadomić o czemś ważnem.
Lis spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
— Nie widziałem jeszcze tej bladej twarzy, jest jeszcze młoda; czy należy już do wojowników białych mężów? Czy zdobyła sobie już imię?
Moje właściwe nazwisko nie byłoby zrobiło wrażenia. To też Sam Hawkens, przypomniawszy sobie słowa Wheelera, odrzekł:
— Ten mój najmilszy brat i przyjaciel przybył niedawno przez Wielką Wodę z ojczyzny, gdzie jest wielkim wojownikiem. Nie widział nigdy przedtem bawołu, ani niedźwiedzia, a mimoto walczył przedwczoraj z dwoma bykami i zabił je, aby mnie życie ocalić, a wczoraj zakłuł nożem szarego niedźwiedzia z Gór Skalistych, przyczem zwierz nawet nie zadrasnął mu skóry.
— Uff, uff! — zawołali z podziwem czerwonoskórzy, a Sam ciągnął dalej w sposób, co prawda, przesadny:
— Kula jego nigdy celu nie chybia, a w pięści jego mieści się tyle siły, że jednem uderzeniem powali na ziemię każdego nieprzyjaciela. Dlatego nadali mu biali z Zachodu imię Old Shatterhand.
W ten sposób opatrzono mnie bez mego zezwolenia imieniem wojennem, które odtąd stale w tamtych stronach nosiłem. Taki panuje zwyczaj na Zachodzie. To też często najlepsi przyjaciele nie znają nawzajem swych nazwisk właściwych.
Lis podał mi rękę i rzekł przyjaźnie:
— Jeśli Old Shatterhand pozwoli, będziemy jego braćmi i przyjaciółmi, miłujemy bowiem ludzi, którzy zabijają wroga jednem uderzeniem. Przyjmiemy cię chętnie w naszych namiotach.
Znaczyło to innemi słowami: Potrzeba nam hultajów z taką siłą, jak twoja, dlatego przyjdź do nas. Jeśli dla nas będziesz myszkował, kradł i grabił, to będzie ci u nas znośnie. Ja jednak odpowiedziałem prawie z taką godnością, jaką sobie potem przyswoiłem:
— Ja kocham czerwonych mężów, jako synów Wielkiego Ducha, którego dziećmi są także biali. Jesteśmy braćmi, pomagajmy więc sobie przeciw wszystkim wrogom, którzy nas i was nie poważają.
Wyraz zadowolenia przemknął mu przez twarz, zasmarowaną tłuszczem i farbą, gdy mnie zapewniał:
— Old Shatterhand słusznie powiedział. Zapalimy z nim fajkę pokoju.
Potem Keiowehowie usiedli z nami nad wodą. Lis dobył fajkę, której przyjemnie dojmująca woń oburzyła mój nos już zdaleka, i napchał ją mieszaniną, złożoną, jak się zdawało, z buraków, liści lnu, siekanych żołędzi i kapusty, zapalił ją, powstał, pociągnął raz, wydmuchnął dym ku niebu i ku ziemi i powiedział:
— Tam na górze mieszka Dobry Duch, a tu na ziemi rosną rośliny i zwierzęta, które on przeznaczył dla Keiowehów.
Następnie pociągnął jeszcze cztery razy, wypuszczając dym ku północy, południu, wschodowi i zachodowi.
— W tych stronach — rzekł potem — mieszkają czerwoni i biali mężowie, przywłaszczając sobie bezprawnie rośliny i zwierzęta. My jednak znajdziemy ich i zabierzemy, co do nas należy. Powiedziałem, howgh!
Co za mowa! Jakżeż zupełnie odmienna od tych, jakie dotąd czytałem, a później tak często słyszałem. Ten Keioweh oświadczył przecież otwarcie, że wszystkie wytwory świata roślinnego i zwierzęcego uważa za własność swego plemienia, a stąd uznaje grabież nietylko za swoje prawo, ale wprost za obowiązek! I ja miałem teraz zostać przyjacielem tych ludzi! Niestety, kto wejdzie między wrony, musi krakać jak i one.
Lis podał Samowi niepokojową fajkę pokoju, on zaś dzielnie pociągnął sześć razy i wygłosił następujące słowa:
— Wielki Duch nie zważa na rozmaitość skór ludzkich, gdyż mogą się posmarować barwami, by go oszukać, lecz patrzy w serce. Serca wojowników sławnego szczepu Keioweh są dzielne, nieustraszone i wierne. Moje serce przywiązane do nich, jak mój muł do drzewa, i zawsze tak będzie, jeśli się nie mylę. Powiedziałem, howgh!
Oto był Sam Hawkens, ów mały i chytry człowiek, który umiał każdą sprawę uchwycić ze strony najznośniejszej. Mowę jego nagrodzono kilkakrotnem „uff, uff, uff!“ Ale cóż, kiedy popełnił teraz tę zbrodnię, że wetknął mi do ręki glinianego śmierdziela. Musiałem zapuścić zęby w to kwaśne jabłko i postanowiłem opanować rysy mej męsko poważnej twarzy. Paliłem raz nawet taki tytoń, że kto go zapali, tego musi trzymać trzech ludzi, by się nie przewrócił. Przypuszczałem tedy, że i ta fajka na ziemię mnie nie powali. Podniosłem się więc, zrobiłem ręką ruch uroczysty i pociągnąłem po raz pierwszy. Przekonałem się, że w fajce znajdowały się wszystkie podane poprzednio składniki, a ponadto jeszcze piąty; teraz bowiem poczułem nosem i językiem coś jakby zapach i dym pilśniowego buta. Wydmuchnąłem dym także ku niebu i ziemi i rzekłem:
— Z nieba spada promień słońca i deszcz, stamtąd pochodzą wszelkie dobre dary i błogosławieństwo. Ziemia przyjmuje ciepło i wilgoć i wydaje za to bawołu i mustanga, niedźwiedzia i jelenia, dynię i kukurudzę, a przedewszystkiem szlachetną roślinę, z której mądrzy czerwoni mężowie przyrządzają kinnikinnik, rozszerzający z fajki pokoju zapach miłości i zbratania.
Czytałem swego czasu, że Indyanie nazywają swój tytoń mieszany kinnikinnik i wyzyskałem czemprędzej tę wiadomość. Pociągnąłem znów do ust pełno dymu i wypuściłem go na wszystkie cztery strony świata. Zapach był jeszcze bardziej skomplikowany niż przedtem. Poznałem wyraźnie obecność jeszcze dwóch składników w tej mieszaninie, a to kalafonię i pocięte paznokcie. Po tem znakomitem odkryciu mówiłem dalej:
— Na zachodzie wznoszą się Góry Skaliste, a na wschodzie rozciągają się równiny, na północy lśnią się jeziora, na południu zaś przewalają się wielkie wody morza. Gdyby tak cały kraj był moją własnością, darowałbym go wojownikom Keiowehów, gdyż uważam ich za braci. Oby w tym roku upolowali dziesięć razy tyle bawołów i szarych niedźwiedzi, ile głów liczy ich plemię. Oby ziarnka kukurudzy były jako dynie, a dynie tak wielkie, żeby z jednej łupy można było wykroić dwadzieścia kanoe. Powiedziałem, howgh!
Mnie to zbyt wiele nie kosztowało, że życzyłem im tych wszystkich wspaniałości, oni zaś cieszyli się, jak gdyby je istotnie dostali. Była to najlepsza z moich mów, jakie kiedykolwiek w życiu wygłosiłem, to też przyjęto ją z radością bezprzykładną, jeśli się uwzględni chłodny spokój, jaki Indyanie zawsze zachowują. Tyle jeszcze nikt, a tem mniej biały człowiek, im nie życzył, ani nie chciał darować, to też okrzyki „uff, uff!“ powtarzały się bez końca. Lis ściskał mi rękę kilkakrotnie, zapewniał o swej przyjaźni po wszystkie czasy i tak szeroko roztwierał usta za każdem swojem „howgh“, że udało mi się pozbyć fajki pokoju w ten sposób, że wsunąłem mu ją pomiędzy długie, żółte zęby. On zamilkł natychmiast, pragnąc napawać się jej treścią.
Była to moja pierwsza „święta czynność“ wśród Indyan, gdyż palenie fajki uważają oni rzeczywiście za uroczystość, mającą równie ważne powody jak skutki. Ileż to razy potem jeszcze musiałem palić kalumet, będąc zawsze świadom powagi tej czynności. Tu jednak dzisiaj napełniło mnie z miejsca to postępowanie odrazą, a potem rozśmieszyło gdy usłyszałem o sercu Sama, „przywiązanem jak muł do drzewa“. Ręka cuchnęła mi fajką, to też cała dusza moja rozradowała się w sobie, gdy ta fajka znalazła się w ustach dowódcy. Wyjąłem z kieszeni cygaro i zapaliłem dla zabicia przykrego smaku. Jakież pożądliwe spojrzenia zwrócili teraz na mnie czerwonoskórcy! Lis otworzył usta, że mu aż fajka wypadła, ale jako doświadczony wojownik pochwycił ją i wsunął w usta napowrót. Widać było jednak po nim, że wolałby teraz jedno cygaro niźli tysiąc fajek pokoju i kinnikinniku.
Ponieważ pozostawaliśmy w stosunkach z Santa Fé, skąd wozami sprowadzaliśmy wszelkie potrzebne nam artykuły, przeto łatwo było mi zaopatrzyć się w cygara, które były dość tanie. Wolałem je niż wódkę, którą drudzy tak przyjemnie spijali. Zabrałem z sobą tyle cygar, żeby wystarczyło, gdybyśmy nazajutrz rano dopiero mieli powrócić; podałem więc każdemu z nich po jednem. Lis odłożył zaraz fajkę i zapalił, jego ludzie natomiast wsadzili w usta nietylko koniec, lecz całe cygara i zaczęli je żuć. Są gusta i guściki. Poprzysiągłem sobie nie darować im nigdy niczego do palenia.
Na tem skończyły się formalności. Czerwonoskórzy byli teraz w najlepszym nastroju. Toteż Sam rozpoczął pytaniem:
— Moi bracia mówią, że topór wojenny wykopano między nimi a Apaczami Mescalero, o czem ja nic nie wiem. Od kiedy topór nie spoczywa już w ziemi?
— Od czasu, który blade twarze nazywają dwa tygodnie. Mój brat Sam przebywał widocznie w dalekich stronach, skoro nie słyszał o tem.
— To prawda. Ale narody żyły przecież jeszcze w pokoju. Co skłoniło moich braci do pochwycenia za broń?
— Te psy Apacze zabiły naszych czterech wojowników.
— Gdzie?
— Nad Rio Pecos.
— Wszak tam nie stoją wasze namioty.
— Ale Mescalerów.
— Czego tam chcieli wasi wojownicy?
Nie namyślając się ani chwilki, wypowiedział Keioweh smutną prawdę:
— Gromada naszych wojowników wyruszyła, aby nocą napaść na konie Apaczów. Te psy śmierdzące czuwały jednak dobrze. Zaczęli się bronić i zabili nam czterech dzielnych wojowników. Dla tego między nami a nimi wykopany topór wojenny.
Keiowehowie postanowili byli zatem pokraść konie, ale ich na tem schwytano i odpędzono. Że przytem kilku z nich życie postradało, temu sami byli winni. Mimoto mieli za to odpokutować Apacze, którzy bronili swojej własności. Najchętniej byłbym tym łotrzykom w oczy powiedział, co myślę i otworzyłem już nawet usta, lecz Sam dał mi ręką znak ostrzegawczy i pytał dalej:
— Czy Apacze wiedzą o tem, że wasi wojownicy przeciwko nim wyruszyli?
— Czy brat mój sądzi, że powiedzieliśmy im to? Napadniemy na nich znienacka, zabijemy, ilu zdołamy i zabierzemy potem wszystko, co nam się przyda z ich rzeczy.
To było straszne! Nie mogłem się dłużej powstrzymać od następującego pytania:
— Dla czego dzielni moi bracia chcieli zabrać konie Apaczom? Słyszałem, że bogaty szczep Keiowehów posiada daleko więcej koni, niż potrzebuje.
Lis spojrzał mi w twarz z uśmiechem i odrzekł:
— Mój młody brat Old Shatterhand przybył z za Wielkiej Wody i nie wie jeszcze, jak żyją i myślą ludzie po tej stronie. Tak, mamy dużo koni, ale przyszli biali mężowie i chcieli tyle zakupić, że nie mogliśmy im takiej ilości dostarczyć. A wtedy biali opowiedzieli nam o trzodach Apaczów i przyrzekli za każdego ich konia tyle towarów i brandy, co za konia Keiowehów. Wobec tego udali się nasi wojownicy po konie do Apaczów.
A więc kto był winien śmierci już poległych i przyszłego rozlewu krwi? Biali handlarze koni, którzy chcieli płacić wódką i wysyłali wprost Keiowehów na kradzież koni! Byłbym sobie ulżył z ochotą, ale Sam skinął na mnie energicznie i zapytał:
— Czy mój brat Lis wyszedł na zwiady?
— Tak.
— Kiedy wasi wojownicy przybędą za wami?
— Może o jeden dzień później.
— Kto nimi dowodzi?
— Sam waleczny wódz Tangua.
— Ilu ma wojowników z sobą?
— Dwakroć po sto.
— I sądzicie, że zaskoczycie Apaczów?
— Spadniemy na nich, jak orzeł na wrony, które go nie spostrzegły.
— Mój brat się myli. Apacze wiedzą, że Keiowehowie mają na nich uderzyć.
Lis potrząsnął głową z niedowierzaniem i odrzekł:
— Skądżeby się o tem dowiedzieli? Czy uszy ich sięgają do namiotów Keiowehów?
— Tak.
— Nie rozumiem mego brata Sama. Niechaj mi powie, jak rozumie te słowa!
— Apacze mają uszy, umiejące chodzić i jeździć. Widzieliśmy wczoraj czworo takich uszu, które były koło namiotów Keiowehów, by podsłuchiwać.
— Uff! Czworo uszu? A więc dwaj na zwiadach?
— Tak.
— W takim razie wracam zaraz do wodza. Wyruszyło tylko dwustu wojowników, bo więcejby nam nie było potrzeba, gdyby Apacze nie spodziewali się niczego. Skoro zaś wiedzą, to trzeba o wiele więcej.
— Moi bracia nie rozważyli dokładnie wszystkiego. Inczu-czuna, wódz Apaczów, jest bardzo mądrym wojownikiem. Widząc, że jego ludzie zabili czterech Keiowehów, powiedział sobie, że Keiowehowie pomszczą śmierć swoich ludzi i wyjechał, by ku nim się zakraść.
— Uff, uff! On sam?
— Tak i jego syn Winnetou.
— Uff! I ten także! Gdybyśmy to byli wiedzieli, bylibyśmy pochwycili tych psów! Teraz sprowadzą mnóstwo wojowników, aby nas przyjąć. Muszę o tem donieść wodzowi, aby się zatrzymał i sprowadził więcej naszych ludzi. Czy Sam i Old Shatterhand będą nam towarzyszyli?
— Tak.
— Więc niech siadają na konie!
— Tylko powoli! Muszę jeszcze przedtem koniecznie z tobą pomówić.
— Powiesz mi to po drodze.
— Nie. Ja pojadę z tobą, ale nie do Tanguy, lecz do naszego obozn.
— Mój brat Sam bardzo się myli.
— Posłuchaj, co ci powiem! Czy chcecie wodza Apaczów, Inczu-czunę, schwytać żywcem?
— Uff! — zawołał Keioweh, jakby tknięty iskrą elektryczną, a ludzie jego nadstawili uszu.
— I jego syna z nim razem?
— Uff, uff! Czy to możebne?
— Bardzo łatwo.
— Znam mego brata Sama, bo inaczej pomyślałbym, że na jego języku żart teraz mieszka, którego nie mógłbym ścierpieć.
Pshaw! Mówię poważnie. Możecie żywcem pochwycić wodza i jego syna.
— Kiedy?
— Sądziłem, że za pięć, sześć lub siedm dni, ale teraz widzę, że o wiele prędzej.
— Gdzie?
— Koło naszego obozu.
— Ja nie wiem, gdzie się ten obóz znajduje.
— Zobaczycie, gdyż pojedziecie bardzo chętnie, usłyszawszy to, co teraz powiem.
Opowiedział im o naszej sekcyi i o jej celu, przeciw któremu oni nic nie mieli, a potem o spotkaniu z obu Apaczami i dodał do tego uwagę:
— Zdziwiłem się na widok samych obudwu wodzów i sądziłem, że w czasie polowania na bawoły odłączyli się na krótki czas od swoich wojowników. Ale teraz wiem, co to znaczy. Obaj Apacze byli u was na zwiadach. A że właśnie dwaj najwyżsi podjęli się tej jazdy, to świadczy, że uważają sprawę za bardzo ważną. Teraz udali się do domu. Jazda Winnetou opóźni się przez zwłoki, ale Inczu-czuna pojechał naprzód i zajedzie konia na śmierć, jeśli będzie potrzeba, aby zgromadzić swoich wojowników.
— Dla tego muszę równie prędko donieść o tem naszemu wodzowi!
— Niechaj mój brat zaczeka i pozwoli mi skończyć! Apacze zechcą się zemścić podwójnie, na was i na nas z powodu zamordowania Kleki-petry. Wyślą więc oddział większy przeciwko wam, a mniejszy przeciwko nam, a przy drugim będą wódz i syn jego. Po napadzie na nas połączą się z większym oddziałem. Gdy ci pokażę nasz obóz, pojedziesz do twego wodza i oznajmisz mu wszystko, co wiesz odemnie. Następnie przybędziecie do nas, zaczekacie na Inczu-czunę i zabierzecie go do niewoli z jego niewielką garstką. Was jest dwustu, a on nie przyprowadzi więcej jak piędziesięciu. Nas jest dwudziestu białych i dopomożemy wam oczywiście; zwyciężycie Apaczów z wielką łatwością. Skoro potem dostaniecie w swe ręce obu dowódców, to będzie to znaczyło to samo, jak gdybyście cały szczep opanowali i będziecie mogli zażądać, co wam się spodoba. Czy mój brat nie uznaje tego wszystkiego?
— Tak. Plan mego brata Sama jest dobry. Skoro wódz o nim się dowie, ucieszy się, a my czemprędzej zastosujemy się do niego.
— A więc wyruszajmy i jedźmy szybko, żebyśmy jeszcze przed nocą dotarli do obozu!
Wsiedliśmy na wypoczęte już konie i popędziliśmy cwałem. Oczywiście teraz nie trzymaliśmy się już tropu, lecz jechaliśmy wprost do obozu, przez co nie potrzebowaliśmy kołować.
Muszę nadmienić, że wcale mnie postępowanie Sama nie zbudowało, ono raczej rozgniewało mnie. Winnetou, ten szlachetny Winnetou, miał razem z ojcem i pięćdziesięciu wojownikami wpaść w zastawioną pułapkę! Jeśliby to się udało, to oni obaj i owi Apacze byliby zgubieni. Jak mógł Hawkens poradzić coś podobnego! Wiedział, z jaką życzliwością odnosiłem się do Winnetou, bo z tem się przed nim zwierzyłem, wiedziałem zaś także, że Sam był dla młodego wodza Apaczów przychylnie usposobiony.
Wszystkie moje starania, aby po drodze zbliżyć się do Sama i odciągnąć go choćby na krótko od Keiowehów, były daremne. Chciałem tak, żeby oni tego nie słyszeli, odwieść go od jego planu, a sprowadzić na inny, lecz on przeczuwał to widocznie i nie odstępował od boku naczelnika tego wywiadowczego oddziału. To wzmogło jeszcze mój gniew i jeżeli ja, nie mający bynajmniej zdolności do zmiany humoru, byłem kiedy w złym humorze, to stało się to wówczas, gdy wieczorem przybyliśmy do obozu. Zsiadłem z konia, rozsiodłałem go i położyłem się rozgoryczony na trawie, widząc, że na razie nie doprowadzę z Samem do żadnej wymiany zdań. On nie zwracał uwagi na moje znaki i opowiadał teraz towarzyszom obozu, jak spotkaliśmy się z Keiowehami i co teraz miało nastąpić. Z początku przestraszyło ich ukazanie się Indyan, ale tem więcej się ucieszyli wiadomością, że ci są naszymi przyjaciółmi i sprzymierzeńcami i że zbyteczne są dalsze obawy o Apaczów. Mogliśmy w otoczeniu i pod osłoną dwustu Keiowehów dokończyć pracy w tem przekonaniu, że napad nam wcale nie zaszkodzi.
Keiowehów przyjęto gościnnie, dano im sporo mięsa niedźwiedziego do jedzenia, poczem oni opuścili nasz obóz, chcąc jechać przez całą noc, aby swoich jak najrychlej zawiadomić. Dopiero po ich odjeździe przystąpił Sam do mnie, położył się obok na trawie i rzekł zwyczajnym tonem wyższości:
— Robicie dzisiaj złe miny, sir. Powodem tego jest zapewne jakieś zaburzenie albo w trawieniu, albo w duchowych wnętrznościach, hi! hi! hi! Co słuszne, jedno czy drugie; chyba to drugie, nieprawdaż?
— Oczywiście! — odparłem niechętnie.
— To zmiękczcie swe serce, wyjawcie przyczynę, a ja was wyleczę.
— Cieszyłbym się bardzo, gdybyście to potrafili, Samie, ale pozwalam sobie wątpić.
— Potrafię, potrafię; możecie mi wierzyć.
— Więc powiedzcie mi, jak wam się Winnetou podobał.
— Niesłychanie. Wam chyba także.
— I wy chcecie go pchnąć w zgubę! Jak to się jedno z drugiem zgadza?
— W zgubę? Ja jego? Ani to przez myśl nie przeszło jedynemu synowi mojego ojca.
— Przecież mają go schwytać!
— Rozumie się.
— I to będzie jego zgubą!
— Nie wierzcie w strachy, sir! Winnetou tak polubiłem, że gdyby się znalazł w niebezpieczeństwie, oddałbym życie za jego ocalenie,
— A dlaczegóż zwabiacie go w pułapkę?
— Aby nas obronić przed nim i jego Apaczami.
— A potem?
— Potem, hm! Wybyście może ujęli się gorliwie za tym młodym Apaczem, sir?
— Nie tylko ująłbym się, lecz uczynię to rzeczywiście! Wyswobodzę go, jeśliby go wzięli do niewoli, a gdyby broń przeciwko niemu podnieśli, stanę u jego boku i będę walczył w jego obronie. Oświadczam to wam pod słowem i otwarcie.
— Tak? Zrobicie to? Rzeczywiście?
— Dałem umierającemu rękę na to, a takie przyrzeczenie jest dla mnie przysięgą, gdyż ja nigdy nawet zwyczajnego słowa nie łamię.
— Cieszy mnie to, bardzo mnie to cieszy. Zgadzamy się obydwaj zupełnie.
— Ależ — napierałem zniecierpliwiony — jak można pogodzić wasze piękne słowa z waszymi zamiarami niecnymi?
— O tem więc chcielibyście się dowiedzieć! Hm, tak, wasz stary Sam Hawkens zauważył po drodze, że pragnęliście z nim pomówić, ale dobrze że to nie doszło do skutku, bo cały mój piękny plan byłby stracony. Jestem zupełnie innym człowiekiem i mam zupełnie inne zamiary, niż się to zdaje na oko. Tylko nie każdemu pozwalam w karty sobie zaglądać, hi! hi! hi! Wam mogę to wyjawić, bo wy mi dopomożecie, a Dick, Stone i Will Parker także, jeśli się nie mylę. O ile mogę sądzić o Inczu-czunie, to nie wyszedł on z Winnetou na razie tylko na zwiady, lecz kazał się swoim wojownikom równocześnie przygotować i wyruszyć. Oni niezawodnie dość daleko posunęli się naprzód, a że zarówno on, jak Winnetou, pojadą przez całą noc, spodziewam się, że spotka się z nimi już jutro rano, lub przed południem. W przeciwnym razie nie natężałby tak konia. Pojutrze wieczorem może się już tu pojawić. Widzicie z tego, w jakiem znajdujemy się niebezpieczeństwie i jak blizko ono już jest. Jak to dobrze, że pojechaliśmy za nim! Nie byłbym go się tak rychło tutaj spodziewał! A jak to dobrze, że natknęliśmy się na Keiowehów i że dowiedzieliśmy się od nich o wszystkiem! Oni sprowadzą tutaj swoich dwustu jeźdźców i...
— Ja ostrzegę Winnetou przed Keiowehami — wpadłem mu w słowo.
— Broń Boże! — zawołał. — Toby zaszkodziło nam tylko, bo Apacze umknęliby, pozostając dla nas nadal groźnymi mimo Kejowehów. Nie, oni muszą być pojmani i śmierci w oczy zaglądnąć. Jeśli ich potem potajemnie uwolnimy, to będą nam winni wdzięczność i zaniechają zemsty. Co najwyżej zażądają od nas Rattlera, a ja im nie odmówię. Cóż wy na to, rozgniewany gentlemanie?
Podałem mu rękę mówiąc:
— Jestem zupełnie uspokojony, kochany Samie; obmyśliliście to bardzo dobrze!
— Prawda? Sam Hawkens jada podobno, jak ktoś powiedział, polne myszy, ale ma także swoje dobre strony, hi! hi! hi! A zatem zgoda między nami?
— Tak, stary Samie.
— To kładźcie się i śpijcie spokojnie. Jutro będzie wiele do czynienia. Zawiadomię Stone’a i Parkera, o co chodzi.
Czyż nie było to dobre, kochane, człowieczysko ten stary Sam Hawkens? Wyrazu: stary nie biorę dosłownie. On nie miał więcej nad lat czterdzieści, ale bór zarostu i straszliwy nos, wystający zeń jak wieża strażnicza, i bluza skórzana, jak gdyby zbita z desek, czyniły go o wiele starszym.
Tu przyda się zresztą uwaga co do słowa: old, stary. I u nas używa się go nietylko na oznaczenie wieku, lecz często także jako wyrazu pieszczotliwego. „Mój stary,“ „poczciwy stary“ nie koniecznie musi być naprawdę starym; nazywa się tak często nawet młode osoby. Prócz tego ma to słowo jeszcze jedno znaczenie. Mówi się często o ludziach: „stary hultaj,“ „stary mruk,“ „stary wyga“. Tu wyraz „stary“ jest znakiem potwierdzenia, mocniejszego wyrażenia jakiejś właściwości człowieka, silniejszem jej podkreśleniem.
Tak samo posługują się na dzikim Zachodzie słowem „old“. Jeden z najsławniejszych strzelców preryowych nazywał się Old Firehand. Skoro wziął strzelbę do ręki, to ogień jej niósł z sobą śmierć pewnie; stąd nazwa: Ognista Ręka. Poprzedzające ją Old podnosiło właśnie tę pewność. Do nazwy Shatterhand, którą ja otrzymałem, dodawano później także Old.
Po odejściu Sama starałem się zasnąć, lecz bez skutku przez jakiś czas. Towarzysze obozowi, uszczęśliwieni przybyciem Keiowehów, tak głośno obrabiali ten temat, że usnąć przytem było sztuką niemałą. Oprócz tego własne myśli nie dawały mi spokoju. Hawkens mówił o swoim planie z taką ufnością, jak gdyby nieudanie się było wykluczone zupełnie, ja jednak nie mogłem się do tego zapatrywania przyłączyć. Postanowiliśmy uwolnić Winnetou i jego ojca, ale czy także resztę Apaczów, tego nie powiedziano bynajmniej. Czy oni mieli zostać w rękach Keiowehów przy równoczesnem ocaleniu obu wodzów? To mi się wydało niesłusznem. Zresztą uwolnić wszystkich Apaczów nie mogli czterej ludzie, zwłaszcza że musiało się to stać potajemnie, żeby podejrzenie nie padło na nas. W jaki sposób mieli się Apacze dostać w ręce Keiowehów? Chyba nie bez walki, a w takim razie można było przewidzieć, że ci dwaj właśnie, których zamierzyliśmy ocalić, będą się bronili najdzielniej, a tem samem najbardziej narażą się na niebezpieczeństwo śmierci. Jak temu przeszkodzić? Gdyby się nie dali zwyciężyć i wziąć do niewoli, zabiliby ich prawdopodobnie Keiowehowie, a do tego nie należało dopuścić pod żadnym warunkiem.
Dumałem nad tem, przewracałem się z boku na bok ale wyjścia nie znalazłem żadnego. Wkońcu uspokoiła mnie do pewnego stopnia myśl jedyna, że chytry Sam Hawkens wybrnie jakoś z tych trudności. Na wszelki wypadek przyrzekłem sobie wystąpić w obronie obu dowódców i w razie potrzeby zasłonić ich nawet sobą. Nareszcie zasnąłem.
Nazajutrz rano wziąłem się ze zdwojoną gorliwością do pomiarów, ponieważ dnia poprzedniego nie pracowałem. Każdy starał się, jak mógł, posuwaliśmy się więc szybciej naprzód. Rattler trzymał się zdala, włóczył się bez zajęcia tam i sam, ale koledzy jego obchodzili się z nim przyjaźnie, jak gdyby nic nie zaszło. Wobec tego nabrałem przekonania, że w razie nieporozumienia z nim nie będę mógł na nich liczyć. Wieczorem okazało się, że odmierzyliśmy przestrzeń dwa razy tak długą jak zwykle, pomimo że teren był trudniejszy niż w dniach poprzednich. To nas bardzo znużyło, dla tego położyliśmy się spać zaraz po wieczerzy. Obóz posunięto oczywiście naprzód.
Następnego dnia pracowaliśmy również pilnie aż do południa, przeszkodziło nam dopiero przybycie Kejowehów. Wywiadowcy ich dostali się do nas łatwo z obozowiska, na którem u nas byli, gdyż zostawione przez nas ślady były aż nadto widoczne.
Indyanie, silne wojownicze postaci, siedzieli na dobrych koniach i wszyscy bez wyjątku uzbrojeni byli w strzelby, noże i tomahawki. Naliczyłem ich przeszło dwustu. Ich dowódca miał rzeczywiście wzrost niezwykły, surowe, ponure rysy twarzy i dwoje drapieżnych oczu, po których trudno było spodziewać się czegoś dobrego. Biła z nich żądza grabieży i walki. Nazywał się Tangua, czyli Dowódca. Należało stąd wnosić, że jako wódz nie potrzebował obawiać się żadnych porównań. Patrząc na jego twarz i oczy, doznawałem lęku i trwogi na myśl, że Inczu-czuna i Winnetou mogą się dostać w jego ręce.
Tangua przybył jako nasz przyjaciel i sprzymierzeniec, ale nie zachowywał się bynajmniej jako taki. Występował, że tak powiem, jak tygrys, który łączy się z lampartem, gdy idzie na polowanie, aby go potem także pożreć. Dowódca jechał z Lisem na czele czerwonej gromady, a przybywszy do nas, nie zsiadł z konia, by nas powitać, lecz zrobił ręką ruch rozkazujący, na skutek czego ludzie jego nas otoczyli. Potem zbliżył się do naszego wozu i podniósł płachtę, aby zaglądnąć do środka. Zawartość nęciła go widocznie, gdyż zsiadł z konia i wlazł na wóz, aby zbadać, co się w nim znajduje.
— Oho! — rzekł Sam Hawkens, stojący przy mnie. — On nas i naszą własność uważa widocznie za swoją zdobycz, zanim jeszcze słówko do nas powiedział, jeśli się nie mylę. Jeśli on sobie wyobraża, że Sam Hawkens jest na tyle głupi, żeby wpuszczać wilka do obory, to się przekona o czemś innem. Zaraz mu to pokażę.
— Tylko ostrożnie, Samie! — prosiłem. — Tych dwustu drabów ma nad nami przewagę.
— Liczbą, prawda, ale nie dowcipem, hi! hi! hi!
— Ale otoczyli nas.
Well! Ja widzę to także. A może myślicie, że ja nie mam oczu? Zdaje się, że nie sprowadziliśmy tu sobie dobrych pomocników. Okoliczność, że nas kazał okrążyć, uprawnia do przypuszczenia, że chce nas razem z Apaczami schować do kieszeni, lub nawet pożreć. Ale bądźcie pewni, że ten kąsek leżałby mu długo w żołądku. Chodźcie do wozu i posłuchajcie, jak Sam Hawkens rozmawia z takimi łotrzykami! Jestem dobrym znajomym Tanguy, a chociaż on mnie nie widział, to wie całkiem dobrze, że się tutaj znajduję. Zachowanie się jego nietylko mnie złości, lecz także budzi podejrzenie co do nas wszystkich. Popatrzcie na te marsowate miny, jakie oni do nas stroją. Zaraz im dowiodę, że Sam Hawkens jest tu na miejscu. Chodźcie więc!
Udaliśmy się ze strzelbami w ręku do wozu, w którym buszował Tangua. Mnie opanowało przytem nieprzyjemne uczucie. Stanąwszy koło wozu, rzekł Sam ostrzegawczo:
— Czy sławny wódz Keiowehów czuje ochotę przejść się za kilka chwil w odwieczne krainy?
Zapytany, zwrócony do nas plecyma, podniósł się, odwrócił się do nas i odrzekł szorstko:
— Czemu blade twarze przeszkadzają mi tem głupiem pytaniem? Tangua będzie kiedyś rządził w odwiecznych krainach, ale jeszcze dużo czasu upłynie, zanim się tam wybierze.
— Ten czas będzie może tylko minutą.
— Dlaczego?
— Zleź z wozu, to ci powiem, ale czemprędzej!
— Zostanę tutaj!
— Dobrze, to leć w powietrze!
Po tych słowach Sam odwrócił się i udał, że odchodzi. Na to wódz szybko zeskoczył z wozu, pochwycił Hawkensa za ramię i zawołał:
— Lecieć w powietrze? Dla czego Sam Hawkens mówi takie słowa?
— Aby cię przestrzec.
— Przed czem?
— Przed śmiercią, któraby cię była porwała, gdybyś był jeszcze przez kilka chwil został na wozie.
— Uff! Śmierć jest na wozie?
— Tak.
— Gdzie? Pokaż mi ją!
— Może później. Czy twoi wywiadowcy nie powiedzieli ci, na co tutaj jesteśmy?
— Chcecie wybudować drogę dla ognistego konia bladych twarzy.
— Słusznie! Taka droga przechodzi przez rzeki, przepaści i skały, a te ostatnie zwykle rozsadzamy. Przypuszczam, że ci o tem wiadomo.
— Tak; ale co to ma wspólnego ze śmiercią, którą mi groziłeś?
— Bardzo wiele, więcej niż się domyślasz. Czy słyszałeś kiedy, czem rozsadzamy skały, stojące na drodze dla naszego konia ognistego? Czy myślisz, że prochem, którym ze strzelb swoich strzelacie?
— Nie. Blade twarze zrobiły inny wynalazek, którym mogą całe góry rozsadzać.
— Słusznie! Ten wynalazek mamy na wozie. Jest on wprawdzie dobrze opakowany, ale kto nie wie, jak paczkę wziąć do ręki, i dotknie się jej, ten jest zgubiony, bo pęknie mu w rękach i rozerwie go na tysiąc kawałków.
— Uff, uff! — zawołał przerażony widocznie. — Czy byłem blizko tych paczek?
— Tak blizko, że gdybyś był nie zeskoczył, znajdowałbyś się już teraz w odwiecznych krainach myśliwskich. A z czem byłbyś tam poszedł? Ani leków, ani skalpowego kosmyka nie zobaczonoby na tobie: nic nie przyniósłbyś tam z sobą prócz kawałeczków mięsa i kości. Jakżeż mógłbyś w tej postaci panować na polach wieczności jako wielki wódz? Szczątki twoje podeptałyby tam i porozgniatały rumaki duchów.
Indyanina, schodzącego w wieczne ostępy myśliwskie bez leków i skalpowego kosmyka, przyjmują zmarli bohaterowie z pogardą, a kiedy ci pławią się w indyańskich rozkoszach, musi on kryć się przed oczyma szczęśliwców. W to wierzą czerwonoskórni. Jakież to dopiero nieszczęście przybyć tam w małych, porozrywanych, kawałeczkach! Mimo ciemnej barwy widać było, że wodzowi krew z twarzy uciekła wskutek strachu.
— Uff! — zawołał po chwili — jak to dobrze, że powiedziałeś mi to jeszcze zawczasu! Ale dlaczego przechowujecie ten wynalazek na wozie, gdzie znajduje się tyle innych, pożytecznych, rzeczy?
— Czy mają te paczki leżeć na ziemi, gdzie mogłyby się zepsuć i wyrządzić największe nieszczęście? Powiadam ci, że nawet na wozie są dość niebezpieczne. Gdyby taka paczka pękła, wyleciałoby w powietrze wszystko, co jest w pobliżu.
— A ludzie także?
— Naturalnie, ludzie i zwierzęta w obrębie stu końskich długości.
— Wobec tego muszę nakazać moim wojownikom, żeby się nikt nie zbliżał do wozu.
— Proszę cię, zrób to, żeby jaka nieostrożność nie zgubiła nas wszystkich! Widzisz, jak ja się o was troszczę w przekonaniu, że Keiowehowie są naszymi przyjaciółmi. Tymczasem zdaje mi się, że się pomyliłem. Przyjaciele przy spotkaniu pozdrawiają się i palą razem fajkę pokoju. Czy postanowiłeś tego dzisiaj zaniechać?
— Paliłeś już przecież z moim wywiadowcą Lisem!
— Tylko ja i ten biały wojownik, stojący przy mnie, ale reszta moich towarzyszy nie. Skoro ich nie pozdrawiasz, to muszę przypuścić, że przyjaźń twoja nie jest szczera.
Tangua patrzył przez czas jakiś przed siebie w zadumie i odpowiedział wymówką:
— Jesteśmy na wyprawie wojennej i nie wzięliśmy z sobą kinnikinniku pokoju.
— Usta wodza Keiowehów mówią inaczej, niż serce myśli. Widzę worek kinnikinniku, wiszący u jego pasa, prawdopodobnie pełny. Nam go nie potrzeba, bo mamy podostatkiem tytoniu. Niekoniecznie muszą wszyscy wziąć udział w kalumecie. Ty zapalisz za siebie i za swoich wojowników, a ja za siebie i obecnych tu białych; wówczas przymierze obejmować będzie wszystkich mężów, którzy się tu znajdują.
— Na cóż my dwaj będziemy palili, skoro już jesteśmy przyjaciółmi? Niechaj Sam Hawkens uważa, że wypaliliśmy kalumet za wszystkich.
— Dobrze, ale w takim razie uczynimy to, co nam się spodoba, a ty nie dostaniesz Apaczów w swe ręce.
— Czy chcesz ich może ostrzec? — spytał Tangua, błysnąwszy złowrogo oczyma.
— Ani nie myślę o tem, ponieważ są naszymi wrogami i postanowili nas zabić. Ale nie powiem ci, jak ich schwytać.
— Nie potrzebuję ciebie do tego. Sam to wiem.
— Oho! Czy wiadomo ci, kiedy i z której strony nadejdą, gdzie możemy się na nich natknąć?
— Dowiem się, bo wyślę ludzi na zwiady.
— Tego nie zrobisz, bo będziesz na tyle mądry i powiesz sobie, że Apacze znaleźliby twoje ślady i przygotowaliby się do napadu. Krok za krokiem posuwaliby się z największą ostrożnością ku nam, a wtedy pytanie, czy dostałbyś ich w ręce. Tymczasem według mojego planu moglibyście ich całkiem niespodzianie otoczyć i wziąć do niewoli, jeśli się nie mylę.
Spostrzegłem, że to wyjaśnienie nie pozostało bez wrażenia. Tangua oświadczył po chwili namysłu:
— Pomówię z moimi wojownikami.
Następnie oddalił się od nas, poszedł do Lisa, skinął na kilku jeszcze czerwonoskórych i zaczął się z nimi naradzać.
— Przez to, że chce wpierw pomówić z nimi, przyznaje, że nie miał względem nas dobrych zamiarów. — rzekł Sam.
— To źle z jego strony, gdyż jesteście jego przyjacielem i nie wyrządziliście mu nic złego. — odrzekłem ja.
— Przyjacielem? Co nazywacie przyjacielem u Keiowehów? To opryszki, żyjący z grabieży. Oni uważają człowieka za przyjaciela tylko do tego czasu, dopóki nie posiada rzeczy, któreby oni mogli zrabować. My właśnie mamy wóz z środkami żywności i innemi rzeczami, przedstawiającemi wielką wartość dla czerwonoskórców. Wywiadowcy donieśli o tem wodzowi, a od tej pory postanowili nas ograbić.
— A teraz?
— Teraz, hm! Jesteśmy pewni.
— Cieszyłbym się, gdyby się to okazało prawdą.
— Sądzę, że tak jest. Ja znam tych ludzi. To kapitalny pomysł z mej strony, że wmówiłem w niego, jakobyśmy przechowywali na wozie coś w rodzaju giantpowder, hi! hi! hi! On uważał już wszystko, co się tam znajduje, za smaczny i pewny kąsek. Wszak pierwszy swój krok zrobił ku wozowi. Teraz nie wątpię, że nikt z czerwonych nie odważy się ruszyć niczego na wozie. Spodziewam się nawet, że ta obawa będzie nam jeszcze później na rękę. Ja wezmę sobie puszkę z sardynek i przekonam ich, że zawiera materyał wybuchowy. Wy macie także taką puszkę przy sobie. Zapamiętajcie to sobie w razie przypadku na przyszłość.
— Pięknie! Spodziewam się, że odniesie należyty skutek. Ale co sądzicie o fajce pokoju?
— To było ułożone, że nie będziemy jej palić, ale teraz sądzę, że się namyślą. Mój dowód trafił wodzowi do przekonania, a on to tamtym wyjaśni. Mimoto i nadal nie możemy im wierzyć.
— A zatem widzicie, Samie, że onegdaj miałem słuszność do pewnego stopnia. Chcieliście swój plan wykonać z pomocą Keiowehów, a tymczasem oddaliście siebie i nas w ich ręce. Jestem ciekawy, co z tego wyniknie!
— Nic innego jak to, czego się spodziewam. Możecie spokojnie zdać się na to. Wódz zamierzył sobie wprawdzie ograbić nas, a potem schwytać Apaczów na własną rękę, teraz jednak musi uznać, że ci są zbyt chytrzy na to, żeby się jemu dać połapać i pozarzynać. Oni, jak mu to już przedstawiłem, znaleźliby ślady wysłanych przeciwko nim wywiadowców, a wtedy onby sobie poczekał, zanimby mu wpadli sami w ręce jak ślepe kury na preryi. O już skończyli i on nadchodzi. Teraz się rozstrzygnie.
To rozstrzygnięcie zobaczyliśmy, zanim się Tangua do nas przybliżył, gdyż na kilka okrzyków Lisa cofnął się otaczający nas dotąd krąg czerwonoskórych, a jeźdźcy pozsiadali z koni. Wódz okazał teraz mniej posępną minę.
— Naradziłem się z wojownikami. — powiedział. — Zgadzają się na to, bym zapalił kalumet z moim bratem Samem, a to będzie po tem obowiązywało wszystkich.
— Spodziewałem się tego, ponieważ jesteś nietylko dzielnym, lecz także rozumnym człowiekiem. Niechaj wojownicy Keiowehów utworzą koło, abyśmy zamienili między sobą dym pokoju i przyjaźń.
Tak się też stało. Tangua i Sam Hawkens wypalili kalumet, a potem my biali poszliśmy od jednego czerwonego do drugiego, aby im podać rękę po kolei. Teraz mogliśmy być spokojni, że na dzisiaj przynajmniej i na dni najbliższe nie żywili względem nas nieprzyjaznych zamiarów. Co potem mogli pomyśleć i zrobić, tego oczywiście nie wiedzieliśmy.
Mówiąc, że palili kalumet, czyli fajkę pokoju, posługuję się określeniem, u nas używanem. Indyanin, jak się sam o tem wyraża, nie pali tytoniu, lecz go pije, a ten zwrot o tyle jest właściwy, że Indyanin paląc, połyka dym, gromadzi go w żołądku i wypuszcza w poszczególnych wolnych wybuchach.
Pod tym wzglądem zgadza się Indyanin w dziwny sposób z Turkiem. Tytoń nazywa się po turecku titin, a palić tytoń lub fajkę, „titin“ lub „czibuk iczmek“; iczmek zaś nie znaczy palić, lecz pić.
Jaką czcią otaczają Indyanie fajkę, wynika z tego, że naprzykład w języku Jemesów i we wszystkich dyalektach Apaczów mają dla niej ten sam wyraz, co dla oznaczenia dowódcy. W języku Jemesów wódz nazywa się fui, a fajka fuiczasz, u Apaczów zaś dowódca natan, a fajka natantse. To „tse“ znaczy kamień i określa zarówno gliniane, wypalane, fajki, jakoteż sporządzone z kamienia. Głowica fajki pokoju powinna być zrobiona ze świętej gliny, znajdującej się w Dakocie.
Po przywróceniu tego, tymczasowego przynajmniej, porozumienia zażądał Tangua zwołania wielkiej rady, w której także biali mieli wziąć udział. Nie byłem z tego wcale zadowolony, gdyż odrywało to nas od roboty, która przecież nie cierpiała zwłoki. Prosiłem wiąc Sama, żeby się postarał o odłożenie tej narady na wieczór, słyszałem bowiem, że czerwonoskórcy, zajęci taką naradą, nie łatwo ją kończą, chyba że jakieś niebezpieczeństwo zmusi ich do tego. Hawkens pomówił z wodzem i oświadczył mi potem:
— Jako prawdziwy Indsman nie chce zmienić swej woli. Na Apaczów trzeba będzie jeszcze długo zaczekać, dla tego domaga się posiedzenia, na którem ja mam mój plan wyłuszczyć, poczem nastąpi w każdym razie tęgie jedzenie. Zapasów nam niebrak, a Keiowehowie sprowadzili także dość mięsa na swoich koniach jucznych. Szczęściem uzyskałem tyle, że tylko ja, Dick Stone i Will Parker będą obecni przy naradzie. Wam wolno pójść do roboty.
— Wolno? Jak gdybyśmy potrzebowali do tego pozwolenia Indsmanów! Ja zachowam się względem nich tak, że poznają, iż uważam się za zupełnie niezależnego od nich.
— Nie wprowadzajcie mi tu zamieszania, sir! Udajcie lepiej, że nie zauważyliście nic takiego! Nie powinniście ich na siebie oburzać, jeżeli chcecie, aby wszystko poszło dobrze.
— Ale ja chciałbym także zasiadać w tej radzie.
— To zbyteczne.
— Ja sądzę przeciwnie. Ja muszę też wiedzieć, jakie postanowienia zapadną.
— Dowiecie się potem natychmiast.
— Ale jeśli postanowicie coś, na co ja się nie zgodzę?
— Nie zgodzę? Wy? Patrzcie na tego greenhorna! Wyobraża sobie naprawdę, że będzie dopiero zatwierdzał to, co przedsięweźmie Sam Hawkens! Czy mam was także pytać o pozwolenie, gdy sobie zechcę obciąć paznokcie, albo buty oczyścić?
— Tak tego nie rozumiałem. Chciałbym tylko być pewnym, że nie uchwalicie czegoś takiego, przez co życie obu Apaczów byłoby narażone na szwank.
— Co do tego możecie się zdać zupełnie na waszego starego Sama Hawkensa. Zaręczam słowem, że wyjdą zupełnie cało. Czy wam to wystarczy?
— Tak. Poważam słowo wasze, bo sądzę, że raz je dawszy, baczyć będziecie, żeby się spełniło.
Well! Zabierajcie się więc do roboty i bądźcie pewni, że sprawa pójdzie i bez was tak, jak gdybyście sami swój nos w nią wetknęli!
Musiałem się z tem pogodzić, gdyż zależało mi na ukończeniu pomiarów jeszcze przed starciem z Apaczami. Zabraliśmy się więc do przestrzeni z nową gorliwością i posuwaliśmy się naprzód bardzo szybko, gdyż Bancroft i jego trzej podwładni wytężali wszystkie siły dzięki temu, że przedstawiłem im grożące nam niebezpieczeństwo.
Gdybyśmy bowiem nawet cokolwiek żałowali byli naszych sił, to mogli przybyć Apacze, zanimbyśmy skończyli robotę, a wtedy los nasz nie byłby może tak bardzo przyjemny, albo z przyczyny ich, albo nawet Keiowehów. Jeślibyśmy zaś dzieło doprowadzili do końca przed ich ukazaniem się, to należało się spodziewać, że uda nam się umknąć i zabezpieczyć siebie i rysunki. Na skutek tych uwag i przestróg pracowali ludzie tak pilnie i wytrwale jak nigdy przedtem. Cel swój zatem osiągnąłem. Sam jednak nie myślałem ani na chwilę o tego rodzaju ucieczce. Mnie chodziło o Winnetou. Reszta mogła czynić, co chciała, ja byłem gotów nie odejść, dopókibym nie nabrał pewności, że nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo.
Ja miałem robotę podwójną: gdyż musiałem mierzyć i księgę prowadzić, a zarazem sporządzać rysunki i to w duplikatach. Jeden egzemplarz dostawał starszy inżynier, a drugi chowałem ja potajemnie sobie na wszelki wypadek. Położenie nasze było tak niebezpieczne, że przezorność ta była usprawiedliwiona.
Narada trwała istotnie aż do wieczora, a skończyła się właśnie wtedy, kiedy musieliśmy roboty zaprzestać z powodu ciemności. Keiowehowie byli w znakomitem usposobieniu, ponieważ Sam zrobił ten błąd, czy też mądry uczynek, że obdzielił ich pozostałą naszą wódką. Nie przyszło mu oczywiście na myśl zapewnić sobie poprzednio zezwolenie Rattlera. Płonęło już kilka ognisk, a dokoła nich siedzieli ucztujący czerwonoskórcy. Obok pasły się konie, a dalej w ciemności pilnowały obozu czaty, rozstawione przez wodza.
Usiadłem obok Sama i jego nieodłącznych towarzyszy, Parkera i Stone’a, jadłem wieczerzę i wodziłem oczyma po obozie, który przedstawiał dla mnie, jako nowicyusza, niezwykły widok, bo wyglądał dość wojowniczo. Przypatrując się kolejno czerwonym twarzom, nie znalazłem ani jednej, którąby można było posądzić o zdolność do wzruszenia się niedolą wroga. Naszej wódki wystarczyło ledwie na tyle, że każdy pociągnął tylko z pięć lub sześć łyków. Nie zauważyłem więc ani jednego pijanego, ale woda ognista, której rzadko dostawali, wywarła jednak skutek podniecający. Indsmeni byli bardziej ożywieni w ruchach i głośniejsi w rozmowie, niż zazwyczaj.
Zapytałem oczywiście Sama o wynik narady.
— Możecie być zadowoleni. — odrzekł. — Obu waszym ulubieńcom nic się nie stanie.
— A jeśli będą się bronili?
— Do tego wcale nie dojdzie. Zostaną pokonani i skrępowani, zanim się domyślą, że spotka ich coś podobnego.
— Tak! Jakżeż wy sobie właściwie wyobrażacie tę całą sprawę, mój stary Samie?
— Bardzo po prostu. Apacze nadejdą drogą całkiem pewną. Zgadniecie, którą, sir?
— Tak. Udadzą się najpierw tam, gdzie się z nami zetknęli, a potem dalej naszym śladem.
— Słusznie! Nie jesteście rzeczywiście tacy głupi, jak się wydaje, gdy się waszą twarz widzi. Mamy zatem najpierwszą z potrzebnych nam wiadomości, to jest wiemy, skąd się ich spodziewać. Druga rzecz to czas, w którym przybędą.
— Nie da się to obliczyć dokładnie, ale można przypuścić mniej więcej.
— Tak, kto ma olej w głowie, może już coś podobnego przypuścić, ale sam domysł nic jeszcze nie znaczy. Kto w takiem położeniu, jak nasze, działa wedle domysłów, ten naraża niewątpliwie swą skórę. Pewność musimy mieć, zupełną pewność.
— Moglibyśmy ją tylko za pomocą zwiadów uzyskać, ale tego wy nie chcecie, kochany Samie. Twierdzicie, że zdradziłyby nas ślady wywiadowców.
— Wywiadowców czerwonych; zapamiętajcie to sobie! Apacze wiedzą, że jesteśmy tutaj i skoro natkną się na ślad białego, nie wzbudzi to w nich podejrzenia. Gdyby jednak znaleźli ślady czerwonoskórych, to byłoby zupełnie coś innego, bo ostrzeżeni tem baczyliby starannie na wszystko. Jako nadzwyczajnie mądra głowa wyobrażacie sobie zapewne, coby Apacze przypuścili.
— Że w pobliżu są Keiowehowie?
— Tak, odgadliście rzeczywiście! Gdybym nie musiał oszczędzać mojej starej peruki, zdjąłbym teraz przed wami kapelusz z wielkiego uszanowania. Pomyślcie sobie, że się to stało niniejszem.
— Dziękuję, Samie! Mam nadzieję, że ten szacunek nie ustanie nigdy. Ale wróćmy do naszej sprawy. Sądzicie zatem, że powinniśmy wysłać białych, a nie czerwonych na zwiady?
— Ale nie kilku, tylko jednego.
— Czy nie zamało?
— Nie, gdyż na tego jednego można się zdać zupełnie; nazywa się on Sam Hawkens i jada myszy polne; hi! hi! hi! Znacie tego człowieka, sir?
— Tak. — rzekłem. — Jeśli on to weźmie na siebie, to już zbyteczne będą obawy. On nie da się pochwycić Apaczom.
— Pochwycić się nie da, lecz im się pokaże.
— Co? Mają więc was zobaczyć?
— Rozumie się.
— W takim razie pochwycą was i zabiją.
— Ani im to w głowie nie postanie. Są na to zbyt mądrzy. Urządzę się tak, że mnie zobaczą, iżby nie pomyśleli, że się ktoś do nas przyłączył. Gdy zaś tak spokojnie przejdę się przed ich oczyma, przypuszczą, że czujemy się bezpiecznie, jak na łonie Abrahama. Nic mi nie zrobią, bo wy powzięlibyście podejrzenie, gdybym do obozu nie wrócił. Będą mniemali, że potem dostaną mnie napewno w swe ręce.
— Ależ, Samie, to niemożliwe, żeby oni was zobaczyli, a wy ich nie?
— Sir — wybuchnął żartobliwie — jeśli mi dajecie taki moralny policzek, to skończyłem z wami! Ja miałbym ich nie zobaczyć! Sama Hawkensa oczka małe są, lecz bardzo bystre. Apacze nie zbliżą się wprawdzie kupami, lecz wyślą kilku na zwiady ale ja i tych nie prześlepię, ponieważ tak się ustawię, że będę musiał ich ujrzeć. Wiecie, są miejsca, gdzie najlepszy scout nie potrafi się ukryć i musi wyjść w czyste pole. Takie miejsca wyszukuje się, by podpatrywać wywiadowców. Skoro ich tylko spostrzegę, doniosę wam o tem, żebyście okazali się spokojnymi, gdy się będą do obozu skradali.
— Ale w takim razie zauważą Keiowehów i zawiadomią o tem wodza!
— Kogo zauważą? Keiowehów? Człowiecze, greenhornie, szanowny młodzieńcze, czy myślicie, że mózg Sama Hawkensa składa się z waty i bibuły? Już ja się o to postaram, że z Keiowehów nie będzie widać ani śladu, najmniejszego śladu, zrozumiano? Nasi kochani przyjaciele, Keiowehowie, ukryją się bardzo dobrze i wypadną w stosownej chwili. Wywiadowcy Apaczów mają zobaczyć tylko te osoby, które były w obozie podczas bytności Winnetou i jego ojca.
— To zaiste coś innego!
— Prawda? Wywiadowcy Apaczów mogą zatem śmiało krążyć dokoła nas i nabrać pewności, że czujemy się zupełnie bezpiecznie. Skoro się potem oddalą, ruszę za nimi, aby zaczekać na całą gromadę. Nadciągnie ona oczywiście nie w dzień, lecz w nocy i zbliży się do obozu, jak tylko będzie mogła, poczem dzielni Apaczowie rzucą się na nas.
— I wezmą nas do niewoli, albo pozabijają; przynajmniej kilku!
— Słuchajcie, sir; żal mi się was robi naprawdę. Udajecie człowieka wykształconego, a nie wiecie nawet o tem, że się zmyka, jeśli się nie chce być pojmanym. Wie dziś o tem każdy zając, nawet ów mały czarny i kąśliwy owad, który skacze sześćset razy tak wysoko jak jego wielkość. A wy, wy tego nie wiecie! Hm, czy niema tego w owych książkach, których tak dużo przeczytaliście.
— Nie, gdyż dzielny westman nie powinien skakać sześćset razy tak wysoko jak jego wielkość, tak jak ów owad. Zdaniem waszem jest zatem, żebyśmy się ukazali?
— Tak. Rozniecimy ogień, żeby nas mogli dokładnie zobaczyć. Dopóki będzie płonął, pozostaną Apacze z pewnością w ukryciu. Skoro się tylko wypali, osuniemy się pociemku, aby sprowadzić Keiowehów. Wtem rzucą się Apacze na obóz i... nie znajdą w nim nikogo, hi! hi! hi! Ogarnie ich oczywiście zdumienie i rozniecą znów ogień, żeby nas szukać. Dzięki temu zobaczymy ich tak wyraźnie, jak wówczas, kiedy tu byli i cała sprawa się odwróci; napadniemy wtedy na nich! Będzie to coup, o którem długo będą ludzie opowiadali, zaznaczając przytem, że to Sam Hawkens urządził, jeśli się nie mylę.
— Tak, to byłoby wcale dobre, gdyby się wszystko tak stało, jak sobie wyobrażacie, a nie inaczej.
— Postaram się o to, żeby nie było inaczej.
— Ale co potem? Zapewne potajemnie uwolnimy Apaczów?
— Przynajmniej Inczu-czunę i Winnetou.
— A innych nie?
— Ilu się da, bez zdradzenia siebie.
— A co będzie z innymi?
— Nic złego, sir; mogę was o tem zapewnić. Keiowehowie mniej będą myśleli o nich, niż o chwytaniu zbiegów, a gdyby się okazali rzeczywiście krwiożerczymi, to będzie tu jeszcze Sam Hawkens. Wogóle nie łammy sobie głowy nad tem, co się potem stanie, wy przynajmniej możecie ze swojej zrobić lepszy użytek. Jak dalsze wypadki się potoczą, to się potem pokaże. Teraz musimy się rozglądnąć za miejscem dla przeprowadzenia naszego planu, bo nie każde się do tego nadaje. Postaram się o to jutro. Na razie mówiliśmy dość już, od jutra trzeba działać.
Miał słuszność. Dalsze gadanie i kucie planów było zbyteczne; teraz należało tylko czekać na to, co się zdarzy.
Noc była dość nieprzyjemna. Zerwał się wiatr, który się w burzę zamienił, a nad ranem dało się odczuć zimno tak dotkliwe, jakie w tych stronach bywa rzadkością. Znajdowaliśmy się mniej więcej na wysokości Damaszku, a mimo to obudziło nas zimno. Sam Hawkens przypatrzył się niebu i rzekł:
— Dzisiaj stanie się tutaj coś, co się rzadko trafia w tych stronach; deszcz spadnie, jeśli się nie mylę. To nam się bardzo przyda w naszym planie.
— Jakto? — spytałem.
— Nie możecie przyjść na to sami? Popatrzcie, jak się trawa dokoła pokładła! Skoro przyjdą Apacze, zauważą, że było tu więcej ludzi i zwierząt, niż nas jest. Jeśli deszcz spadnie, trawa podniesie się prędko, a w przeciwnym razie jeszcze po czteru lub pięciu dniach widoczne byłyby ślady obozu. Zabiorę się z czerwonymi czemprędzej.
— Aby wyszukać miejsce na napad?
— Tak. Mógłbym Keiowehów zostawić tutaj i dopiero później po nich przyjść, lecz im rychlej się oni oddalą, tem prędzej znikną ich ślady. Wy pracujcie sobie tymczasem dalej.
Zawiadomił wodza o swoim zamiarze, a ten zgodził się nań. Wkrótce odjechali Indyanie z Samem i z jego obydwu towarzyszami. Oczywiście miejsce, które postanowił wybrać, musiało leżeć na linii naszych pomiarów, inaczej bowiem kosztowałoby to nas wiele czasu i wpadłoby w oko Apaczom.
Posuwaliśmy się za nimi zwolna w miarę postępu naszej roboty. Około południa spełniła się przepowiednia Sama i to w sposób, w jaki deszcz pada tylko w owych szerokościach geograficznych. Zdawało się, że z nieba spada jezioro.
Wśród tej ulewy nadszedł Sam z Dickiem i Willem. Nie spostrzegliśmy ich, aż gdy zbliżyli się na dziesięć do piętnastu kroków; tak gęsto padał deszcz. Dowiedzieliśmy się, że znaleźli stosowne miejsce. Parker i Stone mieli je nam pokazać, a Hawkens wyszedł na zwiady, zabrawszy z sobą trochę żywności. Wybrał się pieszo, bo tak mógł się lepiej ukryć, niż z mułem. Gdy zniknął za gęstą zasłoną deszczu, doznałem uczucia, że katastrofa zbliża się krokiem pośpiesznym.
Jak niezwykłą była ulewa, tak też prędko się skończyła. Naraz zamknęły się niebieskie upusty, zaświeciło nad nami słońce tak ciepłe, jak wczoraj, przeto podjęliśmy na nowo przerwaną pracę.
Znajdowaliśmy się na równej, niezbyt wielkiej i otoczonej lasem, sawannie, porosłej zrzadka krzakami. Teren był korzystny, więc postępowaliśmy szybko naprzód. Zauważyłem przytem, że Sam Hawkens całkiem słusznie ocenił dziś rano skutki deszczu. Keiowehowie przejeżdżali tędy właśnie, gdzieśmy teraz byli, a mimo to nie został ani ślad kopyt ich koni. Idący za nami Apacze nie mogliby się domyślić, że mamy dwustu sprzymierzonych w pobliżu.
Gdy o zmierzchu zaprzestaliśmy pracy, dowiedzieliśmy się od Stone’a i Parkera, że jesteśmy w blizkości przypuszczalnego placu boju. Byłbym go chętnie zobaczył, ale na to już było za późno.
Nazajutrz rano dotarliśmy po krótkiej pracy do potoka, tworzącego dość duży staw, napełniony prawdopodobnie zawsze wodą, gdy tymczasem koryto potoku było przeważnie wyschłe. Do tego stawu prowadził wązki szmat sawanny, obramiony drzewami i zaroślami. W staw wchodził półwysep, porosły także drzewami i krzakami. Wązki tam, gdzie się łączył z terenem, rozszerzał się ku środkowi stawu tak, że miał kształt prawie kolisty. Po drugiej stronie stawu wznosiło się łagodne, lesiste wzgórze.
— Oto miejsce, obrane przez Sama, — rzekł Stone spoglądając dokoła okiem znawcy. — Znakomicie nadaje się ono do tego, co zamierzamy.
To skłoniło mnie oczywiście do rozejrzenia się na wszystkie strony.
— Gdzież są Keiowehowie, mr. Stone? — spytałem.
— Ukryci, bardzo dobrze ukryci. — odrzekł. — Trudźcie się, jak chcecie i nie znajdziecie z nich ani śladu, chociaż oni widzą nas i mogą obserwować dokładnie.
— A zatem gdzie są?
— Zaczekajcie, sir! Najpierw muszę wam wyjaśnić, dlaczego wybór chytrego Sama padł na to miejsce. Sawannę, którą przybyliśmy tutaj, pokrywa dużo samotnie stojących krzaków. Tę właściwość terenu wyzyskają wywiadowcy Apaczów; pojadą za nami niepostrzeżenie, kryjąc się za tymi krzakami. Następnie przypatrzcie się temu językowatemu trawnikowi. Ogień, rozniecony tutaj, oświetli trawnik i rzucać będzie światło na sawannę, którą nadciągną wrogowie. To znęci Apaczów, to też zbliżą się oni do nas ukryci za drzewami i krzakami, otaczającemi z obu stron trawnik. Powiadam wam, panie, że nie mogliśmy znaleźć lepszego miejsca na napad czerwonych!
Jego długa, chuda, ogorzała twarz świeciła przytem poprostu od wewnętrznego zadowolenia, ale starszy inżynier nie podzielał bynajmniej tego zachwytu i rzekł potrząsając głową:
— Jacy wy dziwni, mr. Stone! Radość was ogarnia z tego powodu, że na was napadną. Mnie zaś to tak dalece nie cieszy, że się stąd zabiorę!
— Aby tem pewniej wpaść w ręce Apaczów! Strzeżcie się przed podobnemi myślami, mr. Bancrofcie! Rozumie się, że rad jestem z tego miejsca, gdyż skoro ono ułatwi Apaczom schwytanie nas, to jeszcze bardziej umożliwi nam potem ich ujęcie. Spojrzyjcie tylko za wodę! Tam na wzgórzu siedzą w lesie Keiowehowie. Ich wywiadowcy powyłazili na najwyższe drzewa i widzieli nas z pewnością, gdyśmy nadchodzili. Tak samo zauważą nadciągających Apaczów, gdyż mogą stamtąd objąć okiem sawannę.
— Ależ — wtrącił starszy inżynier — co nam to pomoże w razie napadu Apaczów, że za wodą kryją się w lesie Keiowehowie?
— Oni tam bawią tylko tymczasem; nie mogą być tutaj, gdyż odkryliby ich wywiadowcy Apaczów. Skoro tylko ci się oddalą, zejdą Keiowehowie natychmiast i ukryją się na półwyspie, gdzie nie będzie można ich spostrzec.
— A wywiadowcy Apaczów tam nie pójdą?
— Mogliby, lecz my ich nie puścimy.
— W takim razie musielibyście ich odpędzić, a przecież my mamy udawać, że nie wiemy o ich obecności. Jak to się godzi jedno z drugiem, mr. Stone?
— Bardzo dobrze. Nie wolno nam, co prawda, okazać, jakobyśmy ich szukali, ani zabronić wejścia na półwysep. Ma on jednak tam, gdzie z brzegiem się styka, tylko trzydzieści kroków szerokości, a tę szerokość zabarykadujemy naszymi końmi.
— Konie barykadą? Czy to możebne?
— Tak jest. Przywiążemy tam konie do drzew, a Indyanin napewno się nie zbliży, gdyż konie mogłyby go zdradzić parskaniem. Pozwolimy więc podejść wywiadowcom spokojnie i rozglądnąć się, bo na półwysep nie będą się wdzierali. Skoro się oddalą po większą liczbę wojowników, wtedy zejdą z góry Keiowehowie i ukryją się na półwyspie. Potem nadciągną pocichu Apacze, by na nas napaść, skoro się spać pokładziemy.
— A jeśli nie będą czekać tak długo? — wtrąciłem ja. — Wszak nie zdołamy się na czas cofnąć!
— To nie przedstawiałoby także żadnego niebezpieczeństwa — odrzekł — gdyż Keiowehowie przyszliby nam zaraz z pomocą.
— Ale to nie odbyłoby się bez rozlewu krwi, a tego właśnie chcemy uniknąć.
— Tak, sir, tu na Zachodzie trudno liczyć się z jedną kroplą krwi. Ale nie obawiajcie się! To samo powstrzyma też Apaczów od napadu, dopóki jeszcze będziemy czuwali, bo przecież zrozumieją, że będziemy się bronili, a wtedy padnie kilku z nich, zanim zdołaliby uczynić nas nieszkodliwymi. Nie, oni tak samo oszczędzają życia i krwi swojej, jak my naszej. Dla tego zaczekają, dopóki się spać nie położymy. My prędko zgasimy ogień i udamy się na wyspę.
— A co będziemy robili do tego czasu? Możemy pracować?
— Tak; tylko musicie być tutaj w stanowczej chwili.
— A więc nie traćmy czasu. Chodźcie, panowie, i zróbmy co jeszcze!
Poszli za mem wezwaniem, chociaż do pracy bynajmniej chęci nie okazywali. Jestem pewien, że byliby pouciekali wszyscy, ale wówczas nie skończyliby pracy i nie otrzymaliby za nią wedle kontraktu zapłaty, a tej nie chcieli utracić. A gdyby nawet umknęli, to Apacze dopędziliby ich niebawem. To też spostrzegłszy, że tutaj bezpieczeństwo ich było względnie największe, zostali na miejscu.
Co się mnie tyczy, to przyznaję otwarcie, że nie czekałem obojętnie na wypadki. Opanował mnie nastrój, podobny do gorączki, gdy z dział bić zaczną. Nie był to lęk, o nie, do tego bowiem miałem więcej powodów, gdy kładłem trupem bawoły, a potem niedźwiedzia. Dziś chodziło o ludzi i to niepokoiło mnie. Na moje życie mniej zważałem, gdyż potrafiłbym je jakoś obronić; ale Inczu-czuna i Winnetou! Tyle w ostatnich dniach o nim myślałem, że w duchu czułem się coraz bliższym jemu. Stał się dla mnie drogim, choć nieobecny i nie zaprzyjaźniony ze mną wcale. Był to osobliwy proces duchowy, chociaż nie psychologiczna zagadka. I rzecz, szczególna! Dowiedziałem się później od Winnetou, że podówczas myślał on o mnie tak często, jak ja o nim!
Wewnętrznego niepokoju mego i praca nie usunęła. Natomiast byłem pewien, że zniknie on w chwili stanowczej, dlatego pragnąłem, żeby nadeszła jak najrychlej, tembardziej, że ominąć jej nie było można. Życzenie to miało się spełnić, gdyż na krótko przed południem ujrzeliśmy Sama Hawkensa, wracającego ze zwiadów. Mały człowieczek był widocznie znużony, lecz jego drobne, chytre oczka wyzierały nadzwyczaj pogodnie z lasu zarostu.
— Czy wszystko się udało? — zapytałem. — Widzę to po was, zacny stary Samie.
— Tak? — zaśmiał się. — Gdzież to napisane? Na moim nosie, czy w waszem urojeniu?
— Urojeniu? Pshaw! Kto zobaczy wasze oczy, ten nie może wątpić.
— Tak, więc oczy mnie zdradzają. Dobrze, że wiem o tem, to mi się przyda na przyszłość. Ale wy macie słuszność. Udało mi się, udało o wiele lepiej, niż przypuszczałem.
— A więc widzieliście wywiadowców?
— Wywiadowców? Czy widziałem? Coś więcej, o wiele więcej! Nie tylko wywiadowców, lecz całą gromadę i nie tylko widziałem, lecz także słyszałem i podsłuchałem.
— Podsłuchaliście? Ach, to powiedzcie prędzej, czegoście się dowiedzieli!
— Nie teraz i nie tutaj. Zbierzcie przyrządy i idźcie do obozu! Przyjdę zaraz za wami, ale muszę się przedtem udać do Keiowehów, aby im oznajmić wynik moich badań i pouczyć, jak się mają zachować.
Poszedł nad stawem do potoku, przeskoczył przezeń i zniknął na drugiej stronie pod drzewami. My zabraliśmy nasze rupiecie i udaliśmy się do obozu i czekaliśmy tam na Sama Hawkensa. Nie widzieliśmy, żeby wracał, ani też nic nie słyszeliśmy, tymczasem on stanął nagle między nami i rzekł zarozumiale:
— Oto jestem, mylords! Czyż nie macie oczu, ani uszu? Was mógłby zaskoczyć słoń, którego kroki słychać zresztą o kwadrans drogi!
— Co prawda nie zachowaliście się jak taki słoń. — odrzekłem.
— Być może. Chciałem wam tylko pokazać, że można przyjść niepostrzeżenie do kogoś. Siedzieliście spokojnie i nie rozmawialiście wcale, a jednak nie zauważyliście mnie, gdy się skradałem. Zupełnie tak samo było także wczoraj wieczorem, kiedy zabierałem się do Apaczów.
— Opowiedzcie nam to, opowiedzcie! — Well! Usłyszycie, ale aż usiądę, gdyż jestem bardzo zmęczony. Nogi moje przyzwyczaiły się do konnej jazdy i nie chcą już wdawać się w chodzenie. Zresztą konnica dostojniejsza od piechoty, jeśli się nie mylę.
Zajął miejsce blizko mnie, łypnął okiem do każdego z osobna i rzekł, kiwając znacząco głową:
— A zatem dzisiaj pójdziemy w taniec!
— Już dziś wieczorem? — zapytałem, zaskoczony niespodzianką i na poły uradowany, ponieważ życzyłem sobie rozstrzygnięcia. — To dobrze, to bardzo dobrze!
— Zawzięliście się widocznie na to, żeby się dostać w ręce Apaczów! Ale słusznie mówicie, że to dobrze. Ja także cieszę się, że dłużej czekać nie trzeba. To przykra rzecz czekać na coś, co się może skończyć inaczej, niż sobie człowiek zamyśla.
— Jak to inaczej? Czy jest jaka przyczyna do obaw?
— Bynajmniej. Teraz właśnie jestem pewien, że wszystko skończy się dobrze. Ale doświadczony człowiek wie zawsze, że i z najlepszego dziecka wyróść może opryszek. Tak samo bywa ze zdarzeniami. Najpiękniejsza nieraz sprawa schodzi wskutek przypadku z dobrej drogi.
— Ale tego chyba nie należy się tym razem obawiać?
— Nie. Według tego, co słyszałem, będzie wynik znakomity.
— Cóżeście słyszeli? Opowiedzcie, opowiedzcie!
— Tylko powoli, mój młody sir! Wszystko po porządku. Nie mogę jeszcze powiedzieć, co słyszałem, bo muszę wpierw wspomnieć, co przedtem się stało. Wyszedłem podczas ulewy, nie czekając jej końca, ponieważ deszcz nie przedostanie się przez tę bluzę, hi!hi!hi! Dotarłem prawie do miejsca, gdzie obozowaliśmy, kiedy obaj Apacze do nas przybyli, ale tam już ukryłem się, gdyż ujrzałem trzech czerwonoskórców, wietrzących dokoła. To wywiadowcy Apaczów, pomyślałem sobie, ale nie pójdą dalej, gdyż tu jest kres ich wędrówki. I tak też było. Przeszukali okolicę, ale nie znaleźli mych śladów, wreszcie usiedli pod drzewami, ponieważ poza lasem ziemia była zbyt mokra, i tak czekali ze dwie godziny. Ja ułożyłem się również pod drzewem i czekałem także ze dwie godziny. Musiałem przecież wiedzieć, co teraz się stanie. Wtem nadjechał oddział jeźdźców, pomalowanych wojennemi barwami. Poznałem natychmiast Inczu-czunę i Winnetou.
— Ilu było wszystkich?
— Tylu, ilu się spodziewałem: około pięćdziesięciu ludzi. Wywiadowcy wyszli z pod drzew i zdali sprawę dowódcom. Potem ruszyli znowu przodem, a gromada zwolna za nimi. Możecie sobie wyobrazić, gentlemani, że Sam Hawkens wybrał się także w drogę. Deszcz pozacierał zwyczajne ślady, ale zostały wasze pale powbijane i one to służyły jako niezawodne drogowskazy. Obym, dopóki żyć będę, miał zawsze takie piękne, wyraźne ślady! Lecz Apacze musieli być bardzo ostrożni, gdyż mogli na każdym zakręcie lasu, za każdym rogiem zarośli natknąć się na nas i dla tego zwolna posuwali się naprzód. Poczynali sobie bardzo chytrze i przezornie, czem się bardzo w duchu cieszyłem, gdyż jak zawsze, sądzę, że Apacze przewyższają pod tym względem wszystkie inne narody. Inczu-czuna to zuch, a Winnetou również. Najdrobniejszy ruch tych czerwonoskórych był osobliwy. Nie wymówiono ani słowa i porozumiewano się na migi. O dwie mile od miejsca, gdzie ujrzałem ich po raz pierwszy, zapadł wieczór. Wtedy Indyanie zsiedli z koni, przywiązali je do palików i zniknęli w lesie, gdzie mieli zostać do rana.
— I wy tam podsłuchaliście, co mówili? — zapytałem.
— Tak. Jako rozumni ludzie nie rozniecili ognia, a ponieważ Sam Hawkens tak samo mądry, jak oni, więc go tam zobaczyć nie mogli. Posuwałem się zwolna coraz to dalej i dalej pod drzewami na własnym brzuchu, bo innego nie miałem, aż się do nich zbliżyłem i usłyszałem wszystko, o czem rozprawiali.
— A zrozumieliście wszystko?
— Nierozsądne pytanie! Potrafię chyba usłyszeć, co się mówi?
— Myślę o tem, czy posługiwali się żargonem indyańsko-angielskim?
— Nie posługiwali sobie wzajemnie, lecz mówili, jeśli się nie mylę, dyalektem Mescalerów, który od biedy rozumiem. Przybliżyłem się całkiem do obu wodzów, którzy zamieniali z sobą co pewien czas kilka słów, krótkich wprawdzie indyańskim zwyczajem, lecz pełnych treści. Dowiedziałem się dość i wiem, czego się mam trzymać.
— To wystrzelcież! — prosiłem, gdy zrobił pauzę.
— Więc idźcie na bok, sir, jeżeli chcecie, by was mój strzał nie dosięgnął! Apacze zawzięli się istotnie na nas i pałają żądzą pochwycenia nas żywcem.
— A więc nie będą zabijali?
— Owszem. Chcą nas zabić cokolwiek, ale nie zaraz. Będą się starali nas tylko pojmać, nie uszkodziwszy, i zabrać potem do namiotów Mescalerów nad Rio Pecos, gdzie nas poprzywiązują do słupów i żywcem przypieką. Well, całkiem jak karpie, które się bierze do domu, wkłada do wody i karmi, aby je potem ugotować z różnymi korzeniami. Ciekawym, jakie mięso da wówczas stary Sam, zwłaszcza gdy go całego wsadzą do rynki i usmażą razem z bluzą myśliwską, hi! hi! hi!
Zaśmiał się zwykłym swoim sposobem i mówił dalej:
— Szczególnie godzą na mr. Rattlera, który siedzi tu z wami w niemym zachwycie i patrzy na mnie w upojeniu, jak gdyby niebo razem ze wszystkiemi swojemi szczęśliwościami czekało tylko na niego. Tak, mr. Rattlerze, nawarzyliście sobie piwa i musicie je wypić. Nadzieją was na rożen, wbiją na pal, strują, zakłują, zastrzelą, zamęczą kołem i powieszą, pięknie jedno za drugiem, a za każdym razem tylko potroszkę, żebyście odrazu nie zginęli i mogli skosztować wszystkich rodzajów męczarni i śmierci. A jeśli nie umrzecie mimo to wszystko, położą was razem z zastrzelonym przez was Kleki-petrą do grobu i żywcem zakopią.
— O nieba! Czy tak powiedzieli? — zapytał Rattler, zbladłszy z przerażenia.
— Rozumie się. Zasłużyliście na to, a ja wam w tem nieszczęściu nie pomogę. Życzę wam tylko, żebyście po przebyciu wszystkich rodzajów śmierci nie popełnili już tak niecnego czynu. Sądzę, że tego zaniechacie. Zwłoki Kleki-petry oddano znachorowi, aby je zabrał do domu. Musicie wiedzieć, że południowi czerwonoskórcy umieją tak konserwować swych zmarłych, że się długo trzymają. Widziałem mumie dzieci indyańskich, które po upływie przeszło stu lat tak wyglądały, jak gdyby żyły dzień przedtem. Gdy nas wszystkich pojmają, zrobią nam tę przyjemność, że zobaczymy, jak mr. Rattlera żywcem w mumię zamienią.
— Ja tutaj nie zostanę! — zawołał wymieniony. — Odchodzę! Mnie nie dostaną!
Chciał się zerwać, ale Sam go przytrzymał i upomniał:
— Ani kroku stąd, jeśli wam życie miłe! Powiadam, że Apacze obsadzili tu już może całą okolicę. Wpadlibyście im prosto w ręce.
— Czy tak sądzicie naprawdę, Samie? — spytałem ja.
— Tak. To nie pusta groźba, mam prawo to przypuszczać. Nie pomyliłem się także pod innym względem. Apacze wyruszyli już także przeciwko Keiowehom; jest całe wojsko, z którem się mają połączyć obaj wodzowie, skoro tu uporają się z nami. Tylko w ten sposób mogli tak szybko do nas powrócić. Nie jeździli po wojowników przeciwko nam aż do wsi, lecz spotkali w drodze gromady, wyszłe przeciw Keiowehom, oddali zwłoki Kleki-petry znachorowi i kilku ludziom, by je odnieśli do domu, a wybrali pięćdziesięciu dobrych jeźdźców na wyprawę przeciwko nam.
— Gdzie znajdują się oddziały, przeznaczone na Keiowehów?
— Nie wiem tego. Nie słyszałem o tem ani słowa. Jest to też obojętne.
Tu stary Sam nie miał słuszności. Nie było nam to wcale obojętnem, gdzie się znajdowały te liczne gromady. Przekonaliśmy się o tem już w dniach następnych. Sam ciągnął dalej:
— Usłyszawszy dość, byłbym się zaraz wybrał do was, ale nocą trudno ślad zatrzeć; mogli go rano zobaczyć, a prócz tego chciałem im się jeszcze nazajutrz rano przypatrzyć. Dla tego pozostałem w leśnem ukryciu i wstałem dopiero, kiedy oni odeszli. Postępowałem za nimi około sześć mil stąd, a potem okrążyłem ich, aby niepostrzeżenie przyjść do was. Well, oto i wszystko, co wam mogę oznajmić.
— Więc nie pokazaliście się im wcale?
— Nie.
— I postaraliście się, żeby nie odkryli waszych śladów?
— Tak.
— Wszak powiedzieliście, że im się pokażecie i...
— Wiem już, wiem! Byłbym to zrobił, ale było zbyteczne, gdyż, bo... pst, czyście słyszeli?
Trzykrotny krzyk orła przerwał mu mowę.
— To wywiadowcy Keiowehów. — rzekł. — Siedzą na drzewach. Powiedziałem im, żeby dali ten znak, gdy zobaczą Apaczów na sawannie. Chodźcie, sir, przekonamy się, jakie macie oczy!
Wezwanie to zwrócił Sam do mnie. Podniósł się z ziemi, żeby odejść, a ja wziąłem strzelbę i poszedłem za nim.
— Stać! — rzekł. — Strzelbę zostawcie tutaj. Westman nie powinien się wprawdzie rozłączać ze strzelbą, ale to wyjątkowy wypadek, gdyż musimy udawać, że nie myślimy o żadnem niebezpieczeństwie. Będziemy pozornie zbierali drzewo na ognisko. Apacze wywnioskują z tego, że będziemy tu wieczorem obozowali, a to nam się przyda.
Włóczyliśmy się na pozór niewinnie pomiędzy rzędami drzew i zarośli na otwartym trawniku, poczem poszliśmy na sawannę. Tam zaczęliśmy na skraju lasu zbierać suche gałęzie i spoglądaliśmy przy tem ukradkiem w stronę Apaczów. Jeśli się znajdowali w pobliżu, to niewątpliwie w zaroślach, rozsypanych po sawannie w mniejszej lub większej od nas odległości.
— Czy widzicie kogo? — spytałem Sama po chwili.
— Nie — odpowiedział.
— Ja także nie.
Wytężyliśmy wzrok tak, jak tylko zdołaliśmy, ale nie dostrzegliśmy niczego. Tymczasem, jak się później dowiedziałem od samego Winnetou, leżał on może o pięćdziesiąt kroków od nas za krzakiem i stamtąd nas śledził. Nie wystarczą tylko bystre oczy, trzeba jeszcze ćwiczenia, a wówczas jeszcze oczy moje go nie miały. Dzisiaj spostrzegłbym Winnetou zaraz, choćby tylko przez muchy, które, znęcone wyziewami jego ciała, gęściej kłębiły się nad krzakiem, niż gdzieindziej.
Powróciliśmy więc do naszych towarzyszy, nic nie wskórawszy i zaczęliśmy zbierać drzewo na ognisko. Nazbieraliśmy więcej, niż było potrzeba.
— To słuszne — rzekł Sam. — Musimy zostawić kupkę chróstu dla Apaczów, ażeby mieli drzewo pod ręką, gdy po naszem zniknięciu zechcą nas schwytać i rozniecić ogień w tym celu.
Ściemniło się. Sam, jako najbardziej doświadczony, ukrył się na samym przodzie, gdzie pas trawy zaczynał się na sawannie, chcąc posłyszeć zbliżanie się wywiadowców, których należało się spodziewać napewno, gdyż mieli zbadać nasz obóz. Rozniecono ogień, który rzucał światło daleko na sawannę. Za jak niedoświadczonych ludzi niewątpliwie uważali nas Apacze! Ten ogień bowiem wskazywał wybornie wrogowi drogę do nas.
Ułożyliśmy się do wieczerzy tak swobodnie, jak gdybyśmy byli dalecy od wszelkiej obawy przed jakiem przykrem zdarzeniem. Strzelby leżały dość daleko od nas, ale zwrócone ku półwyspowi, żebyśmy potem mogli zabrać je z sobą. Półwysep, jak to Sam przedtem postanowił, zamykały konie.
Już upłynęły od zmierzchu ze trzy godziny, kiedy Sam wrócił cicho jak cień i zawiadomił nas półszeptem:
— Nadchodzą dwaj wywiadowcy: jeden z tej, a drugi z tamtej strony. Słyszałem ich i widziałem.
Zbliżali się więc z dwu stron trawnika, kryjąc się w cieniu zarośli. Sam przysiadł się do nas i rozpoczął rozmowę na jakiś obojętny temat, a myśmy mu odpowiadali. W ten sposób rozwinęła się rozmowa, której ożywienie miało uśpić czujność wywiadowców. Wiedzieliśmy, że byli i że nas śledzili, ale nie rzuciliśmy ani jednego podejrzliwego spojrzenia ku zaroślom.
Teraz szło przedewszystkiem o to, żeby się dowiedzieć, kiedy się oddalą. Słyszeć tego, ani widzieć nie mogliśmy, a jednak po ich odejściu nie mieliśmy ani chwili czasu do stracenia, gdyż należało się spodziewać, że zaraz potem zbliży się cała gromada, a podczas tego musieli Keiowehowie obsadzić półwysep. Wobec tego najlepiej było nie czekać, aż wywiadowcy sami opuszczą zarośla, lecz zmusić ich do tego. Sam Hawkens podniósł się więc i udając, że szuka drzewa, wszedł w zarośla z jednej, a ja z drugiej strony. Teraz nie ulegało już wątpliwości, że się Indyanie cofnęli. Następnie złożył Sam dłonie koło ust i wydał trzykrotny okrzyk, naśladując głos ropuchy. Był to dla Keiowehów znak, by się zbliżyli. Ponieważ znajdowaliśmy się nad wodą, przeto nie mógł ten krzyk wzbudzić podejrzenia. Potem udał się Sam znów naprzód na swoją placówkę, by nam donieść o zbliżaniu się całej gromady.
Ledwie upłynęły dwie minuty od krzyku żaby, a już nadeszli Keiowehowie, jeden za drugim, w długim szeregu, złożonym z dwustu ludzi. Nie czekali w lesie, lecz, aby prędzej na znak dany wystąpić, posunęli się aż do potoka, przez który przebrnęli. Jak węże czołgali się w naszym cieniu ku półwyspowi, a tak zręcznie i szybko, że w trzy minuty minął nas już ostatni.
Teraz czekaliśmy na Sama, który wnet zjawił się i szepnął:
— Nadchodzą i to z dwu stron. Dołóżcie drzewa. Trzeba się postarać, żeby po zgaśnięciu ognia został jeszcze żar pod popiołem, od któregoby czerwoni mogli szybko ogień rozniecić.
Ułożyliśmy zapas drzewa dokoła ognia w ten sposób, żeby światło żaru nie zdradziło przedwcześnie naszego zniknięcia. Teraz musiał każdy z nas stać się mniej lub więcej dobrym aktorem. Wiedzieliśmy, że w pobliżu znajduje się pięćdziesięciu Apaczów, a nie mogliśmy się zdradzić z tą świadomością, gdyż bardzo wiele, wprost życie nasze zależało od tej chwili. My przypuściliśmy, że nieprzyjaciele zaczekają, dopóki rzekomo nie zaśniemy na dobre, ale co mogło się stać, jeśliby tego nie zrobili i przedtem już na nas napadli? Wprawdzie mielibyśmy w Keiowehach dwustu sprzymierzeńców, ale wtedy przyszłoby do walki i krwi rozlewu, a to mógł niejeden z nas życiem przypłacić. Dziwne było nasze zachowanie się w obliczu katastrofy. Ja byłem spokojny, jak gdyby szło o zagranie partyi w szachy, albo w domino. Rattler leżał twarzą do ziemi i udawał śpiącego. Strach śmiertelny objął go lodowatemi rękoma. Jego „sławni westmani“ patrzyli na się z wybladłemi twarzami i ledwie urywanemi słowy brali udział w naszej rozmowie. Will Parker i Dick Stone siedzieli tak swobodnie, jak gdyby na całym świecie nie było ani jednego Apacza. Sam Hawkens wypowiadał jeden dowcip za drugim, a ja śmiałem się z jego żartów.
Ponieważ minęło tak już z pół godziny, przeto nabraliśmy pewności, że napad nastąpi dopiero, gdy zaśniemy, w przeciwnym bowiem razie byłby już dawno doszedł do skutku. Ogień już się był prawie wypalił, toteż uważałem za stosowne nie zwlekać dłużej z rozstrzygnięciem. Ziewnąłem więc przeciągle kilka razy, i powiedziałem:
— Jestem znużony i chciałbym się położyć spać. A wy, Samie Hawkens?
— Nic nie mam przeciwko temu i także tak zrobię, — odrzekł. — Ogień już gaśnie; dobranoc!
— Dobranoc! — zawołali również Stone i Parker, poczem odeszliśmy jak najdalej od ognia, ale tak, żeby to nie uderzało, i rozciągnęliśmy się na ziemi.
Ogień malał coraz bardziej, aż wreszcie zgasł. Żar jego tlił się jeszcze pod popiołem, ale światło jego już nas dosięgnąć nie mogło, byliśmy więc zupełną ciemnością zakryci. Teraz należało przenieść się w miejsce bezpieczne. Wziąwszy swoją strzelbę, zacząłem zwolna się czołgać. Sam trzymał się mego boku, a reszta ruszyła za nami. Na wypadek, gdyby który z nich szmer był wywołał, postarałem się w ten sposób uczynić go niedosłyszalnym, że dostawszy się do koni, zmusiłem jednego z nich do głośnego tupotu, popychając go to w jedną, to w drugą stronę; to musiało przygłuszyć wszelki odgłos zdradziecki. Wszystkim też udało się dojść do Keiowehów, zaczajonych jak krwi chciwe pantery.
— Samie, — rzekłem — jeżeli obu wodzów mamy rzeczywiście oszczędzać, to nie wolno nam dopuścić do nich Keioweha. Czy się z tem zgadzacie?
— Tak.
— Ja biorę na siebie Winnetou, a wy, Stone i Parker zaopiekujcie się Inczu-czuną.
— Jakto? Wy bierzecie jednego, a nam aż trzem także tylko jednego zostawiacie? To trochę niesprawiedliwie, jeśli się nie mylę.
— Zupełnie sprawiedliwie. Ja prędko uporam się z Winnetou, ale was musi być trzech, żeby ojciec nie mógł się wcale bronić, gdyż skoro tylko znajdzie czas i miejsce do obrony, to łatwo narazi się na rany, a nawet na śmierć.
— Well, macie słuszność! Ale żeby który Keioweh nas nie uprzedził, to wysuńmy się trochę naprzód, a będziemy pierwsi. Chodźcie!
Ustawiwszy się o kilka kroków bliżej ognia, czekaliśmy z najwyższem napięciem na hasło walki Apaczów, gdyż należało się spodziewać, że nie wykonają napadu bez tego. Wedle ich zwyczaju daje wódz znak okrzykiem, a potem wtóruje mu reszta, jak może najpiekielniej. Wycie to ma pozbawić przeciwnika ochoty do obrony. Można ten właściwy wszystkim szczepom okrzyk naśladować w ten sposób, że się najwyższą fistułą wydaje długie „hiiiiiiiih“, a potem dłonią uderza szybko raz za razem po wargach tak, że to brzmi jak tryl.
Keiowehowie byli w takiem samem naprężeniu jak my. Każdy z nich chciał być pierwszym, więc pchali się naprzód i sunęli nas coraz to więcej ku ognisku. To mogło się stać dla nas, zanadto naprzód wysuniętych, niebezpiecznem, dlatego pragnąłem, żeby Apacze rozpoczęli atak jak najrychlej.
Nareszcie spełniło się to życzenie. Zabrzmiało wspomniane „hiiiiiiih“ tak przeraźliwie i dojmująco, że mi ciarki przeszły po plecach, poczem nastąpiło wycie tak straszliwe, jak gdyby je tysiąc dyabłów wydało. Mimo miękkości gruntu usłyszeliśmy odgłos szybkich kroków i skoków, poczem zapanowała cisza, przez kilka chwil nic się nie ruszyło dokoła. Potem doszedł nas głos Inczu-czuny, który wymówił krótkie słowo „ko!“
Wyraz ten oznacza: ogień. Popiół, któryśmy pozostawili tlił się jeszcze, a leżący okok chróst palił się łatwo. Apacze wykonali rozkaz czemprędzej i rzucili trochę drzewa na przygasłe nieco ognisko. W kilka sekund buchnęły płomienie na nowo i oświetliły otoczenie.
Inczu-czuna i Winnetou stali obok siebie, a skoro tylko Apacze spostrzegli, że nas nie było, utworzył się dokoła wodzów krąg wojowników.
— Uff, uff, uff! — wołali zdumieni.
Winnetou okazał już teraz, mimo swej młodości, rozwagę, którą później tak podziwiałem u niego. Pomyślał, że jesteśmy jeszcze niedaleko i że wobec tego stojący w świetle ognia Apacze stanowili dla nas zbyt wyraźny cel. Dlatego zawołał:
— Tatisza, tatisza!
Słowo to znaczy: oddalić się. Winnetou już się zabierał do skoku, kiedy ja go uprzedziłem. Po kilku szybkich krokach znalazłem się przy otaczającym go kole wojowników. Roztrąciwszy na prawo i lewo zawadzających mi Apaczów, przebiłem się do środka, a Sam, Stone i Parker szli zaraz za mną. Wtedy właśnie, kiedy Winnetou zawołał głośno „tatisza!“ i zamierzał odskoczyć, stanął przedemną. Popatrzyliśmy sobie w oczy przez chwilę. On sięgnął ręką błyskawicznie do pasa po nóż, lecz równocześnie ja uderzyłem go pięścią w skroń tak, że zachwiał się i runął na ziemię, a w tej samej chwili Sam, Will i Dick pochwycili już ojca.
Apacze zawyli z wściekłości, ale wycie ich przygłuszył okropny ryk Keiowehów, którzy się teraz rzucili.
Przebiwszy koło Apaczów, stałem w samym środku kłębka walczących i wyjących ludzi. Dwustu Keiowehów przeciwko pięćdziesięciu Apaczom, a więc czterech na jednego! Ale dzielni wojownicy Winnetou bronili się ze wszystkich sił. Musiałem się dobrze wytężyć, żeby kilku z nich utrzymać zdala od siebie i kręcić się w kółko jak bąk, pomagając sobie przy tem pięściami, ponieważ nie chciałem nikogo zranić, ani zabić. Powaliwszy jeszcze czterech, czy pięciu, zdobyłem trochę miejsca, a wtedy osłabł także opór ogólny. W pięć minut po naszym ataku walka się zakończyła. Tylko w pięć minut! Ale w takim wypadku znaczą one przecież czas długi!
Wódz Inczu-czuna leżał związany na ziemi, a obok niego Winnetou bez przytomności. Jego również skrępowano. Ani jeden z Apaczów nie uciekł, prawdopodobnie dlatego, że tym mężnym wojownikom ani przez myśl nie przeszło opuścić obu, pokonanych zaraz na początku, wodzów. Oni, jako też i Keiowehowie, mieli rannych, nawet trzech z tych ostatnich, a pięciu Apaczów poniosło śmierć na miejscu. Wprawdzie takiego zamiaru u nas nie było, lecz energiczny opór Apaczów zmusił Keiowehów do gwałtowniejszego użycia broni, niż myśmy sobie tego życzyli.
Pokonanych nieprzyjaciół zaraz skrępowano, co wielką sztuką nie było, gdyż na jednego Apacza wypadało po czterech, a licząc nas białych, po pięciu ludzi. Trzech Keiowehów przytrzymywało jednego Apacza, a czwarty, lub piąty zajmował się wiązaniem.
Trupy usunięto na bok, a ponieważ ranni Keiowehowie znaleźli pomoc u swoich, przeto my zabraliśmy się do opatrzenia rannych Apaczów. Oczywiście przyjęli nas z ponuremi twarzami, a niektórzy nawet stawiali opór, gdyż byli zbyt dumni na to, aby korzystać z przysługi nieprzyjaciół i woleli, żeby krew im z ran uchodziła. Tem ja nie czułem się zaniepokojonym, gdyż rany ich były przeważnie lekkie.
Ukończywszy opatrywanie rannych, zapytaliśmy, jak pojmani noc spędzą. Chciałem im ulżyć, ile możności, ale wódz Keiowehów, Tangua, huknął na mnie:
— Te psy do nas należą, nie do was, ja tylko mam prawo stanowić o ich losie!
— A co z nimi zrobisz? — spytałem.
— Zatrzymalibyśmy ich w niewoli aż do powrotu do naszych wsi, ale ponieważ chcemy napaść na ich ludzi, a droga do nich długa, przeto nie będziemy się z nimi wlekli tak daleko. Pójdą na męczeński pal.
— Wszyscy?
— Wszyscy!
— O tem wątpię.
— Czemu?
— Ponieważ przedtem znajdowałeś się w błędzie.
— Kiedy?
— Kiedy powiedziałeś, że Apacze do was należą. To było fałszywe.
— To było słuszne!
— Nie. Wedle praw Zachodu pojmany należy do tego, który go pokonał. Weźcie więc sobie Apaczów, których wyście ujęli, ja wam w tem nie przeszkodzę. Ci jednak, których myśmy ubezwładnili, dostaną się w nasze ręce.
— Uff, uff! Jak mądrze ty mówisz! Chcecie zatem wziąć sobie Inczu-czunę i Winnetou?
— Naturalnie!
— A jeśli ja wam ich nie dam?
— O to ja się nie boję!
On mówił głosem nieprzyjaznym, a ja odpowiadałem spokojnie, ale stanowczo. Tangua wyciągnął z za pasa nóż, wbił go w ziemię aż po rękojeść i rzekł, błyskając ku mnie groźnie oczyma:
— Dotknijcie się tylko jednego Apacza, a ciała wasze będą jako to miejsce, w którem tkwi nóż. Powiedziałem. Howgh!
Sprawa wzięła więc dość niebezpieczny obrót, ale mimoto byłbym mu dowiódł, że on mnie zastraszyć nie potrafi, gdyby Sam Hawkens nie był na tyle mądrym i nie rzucił mi ostrzegawczego spojrzenia, które przyprowadziło mnie do rozwagi. Wolałem więc zamilknąć.
Skrępowani Apacze leżeli dokoła ognia. Najprostszą rzeczą było zostawić ich tak, zwłaszcza że łatwo dałoby się było ich przypilnować. Ale Tangua chciał mi pokazać, że uważa ich rzeczywiście za swoją własność, oraz że może z nimi robić, co mu się podoba. Rozkazał więc, żeby poprzywiązywano ich do drzew w stojącej postawie.
Zlecenie jego wykonano i jak to sobie można łatwo wyobrazić, niezbyt łagodnie. Keiowehowie postępowali tak bezwzględnie, jak tylko umieli i starali się jeńcom sprawiać jak najwięcej bolu. Żaden z Apaczów nie drgnął przy tem na twarzy, bo wszyscy wychowani byli surowo i wyćwiczeni w znoszeniu bolu. Najwięcej przykrości wyrządzono obu wodzom, których więzy tak mocno ściągnięto, że im omal krew nie trysnęła z nabrzmiałych członków.
O tem nie było mowy, żeby który z jeńców mógł własną siłą wydobyć się z więzów i umknąć, a mimoto rozstawił Tangua czaty dokoła obozu.
Rozniecony na nowo ogień płonął, jak wspomniałem, na wewnętrznym końcu ciągnącego się ku wodzie trawnika. Rozłożyliśmy się dokoła ognia, zamierzając nie dopuścić tutaj nikogo z Keiowehów, ponieważ to byłoby utrudniło, lub nawet uniemożliwiło uwolnienie Winnetou i jego ojca. Na szczęście nie przyszli do nas. Okazali się dla nas nieprzychylnymi zaraz z początku, a teraźniejsza moja sprzeczka z dowódcą tembardziej nie zmieniła ich usposobienia na lepsze. Zimne, pogardliwe niemal spojrzenia, jakie na nas rzucali, nie budziły bynajmniej zaufania, musieliśmy sobie powiedzieć, że dobrze będzie, jeżeli rozstaniemy się z nimi bez starcia.
Keiowehowie zapalili sobie daleko od nas, a bliżej sawanny, kilka ognisk i rozłożyli się przy nich obozem. Tam rozmawiali z sobą nie żargonem, używanym w stosunkach czerwonych z białymi, lecz językiem swojego szczepu, oczywiście dlatego, abyśmy ich nie rozumieli, a to było także złym znakiem. Widocznie uważali siebie za panów położenia i zachowanie ich względem nas podobne było do zachowania się lwa w menażeryi, który jako tako znosi przy sobie pieska w klatce.
Wykonanie naszego zamiaru utrudniała jeszcze ta okoliczność, że mogły o nim wiedzieć tylko cztery osoby: Sam Hawkens, Dick Stone, Will Parker i ja. Reszty towarzyszy nie chcieliśmy i nie powinniśmy byli wtajemniczać w tę sprawę, gdyż niewątpliwie byliby się sprzeciwili temu, udaremniliby, a może nawet donieśli o tym planie Keiowehom. Spodziewaliśmy się zresztą, że wszyscy niebawem zasną, a przez to nie zauważą naszych ruchów. Z tego więc powodu, jakoteż dlatego, że w razie udania się naszego zamiaru nawet mowy o tem nie było, żebyśmy potem mogli odpocząć, przeto zwrócił Sam uwagę, że byłoby dobrze teraz trochę się przespać. Poszliśmy więc za jego radą. Ja zasnąłem rychło, pomimo podniecenia psychicznego, w jakiem się znajdowałem. Nie umiałem jeszcze wówczas, jak później, mierzyć czasu podług gwiazd, ale niewątpliwie było już około północy, kiedy Sam mnie obudził. Towarzysze spali, a ognisko się wypaliło. Keiowehowie podtrzymywali jeszcze tylko jedno, kiedy reszta zgasła. Rozmawiać mogliśmy z sobą, ale oczywiście przyciszonym głosem. Parker i Stone także już czuwali. Sam szepnął do mnie:
— Przedewszystkiem należy z pomiędzy nas wybrać dwu ludzi, bo wszyscy czterej nie możemy stąd odejść. Dwaj wystarczą.
— Ja do nich oczywiście należę! — rzekłem stanowczo.
— Oho, nie tak nagle, sir! Sprawa bardzo niebezpieczna.
— Wiem o tem.
— Well. Jesteście zuch, jeśli się nie mylę, ale zachodzi jeszcze inne niebezpieczeństwo, oprócz tego, dla którego życie narażamy.
— Jakież to?
— Powodzenie zamiaru zawisło od osób, które go wykonają.
— To słuszne.
— Cieszy mnie, że to przyznajecie, sądzę przeto, że wyrzekniecie się osobistego udziału.
— Ani mi się śni!
— Miejcie rozum, sir! Puśćcie mnie z Dickiem!
— Nie!
— Jesteście jeszcze nowicyuszem. Poprostu nie umiecie jeszcze się skradać.
— Możliwe. Dowiodę wam jednak dzisiaj, że człowiek potrafi spełnić zadanie nawet, jeśli się na niem nie rozumie. Trzeba tylko mieć ochotę.
— I zdolności, sir i zdolności! A tych właśnie brak wam. To musi być wrodzone i wyćwiczone, a wam do tego jeszcze niestety daleko.
— Niech próba rozstrzygnie.
— A zrobicie próbę?
— Tak.
— Jaką?
— Wiecie, czy śpi Tangua?
— Nie.
— A to dla nas bardzo ważne. Prawda?
— Tak. Ja się tam zakradnę.
— Nie, ja to uczynię.
— Wy? Dlaczego?
— Właśnie, by odbyć próbę.
— Ach tak! A jeżeli was odkryją?
— To nic nie będzie strasznego, ponieważ mam dobrą wymówkę. Powiem, że chciałem się przekonać, czy czaty dobrze pilnują.
— Dobrze. Ale po co ta próba?
— Aby sobie zdobyć wasze zaufanie. Jeśli mi się to uda, to weźmiecie mnie z sobą do Winnetou.
— O tem jeszcze potem pomówimy.
— Zgoda. A zatem mogę się udać do wodza?
— Tak, ale miejcie się na baczności! Gdy was spostrzegą, powezmą podejrzenie, jeśli nie teraz, to potem po ucieczce Winnetou. Pomyślą, że wyście go odcięli.
— I nie będą w zbyt grubym błędzie.
— Kryjcie się za każdem drzewem i każdym krzakiem, a unikajcie miejsc, oświetlonych ogniem. Starajcie się być ciągle w ciemności!
— Zastosuję się ściśle do waszych wskazówek.
— Spodziewam się. Nie śpi jeszcze przynajmniej trzydziestu Keiowehów, jeśli się nie mylę, nie licząc czat. Jeżeli dokażecie tego, że was nie spostrzegą, to was pochwalę i pomyślę sobie, że przecież może z was jeszcze kiedyś będzie westman, chociaż pomimo moich zbawiennych rad jesteście wciąż jeszcze greenhorn, jakiego nie znajdzie w żadnem panoptikum, hi! hi! hi!
Wsunąłem nóż i rewolwer za pas tak głęboko, że wypaść nie mogły po drodze i odczołgałem się od ognia. Dziś, kiedy to opowiadam, znam całą odpowiedzialność, jaką wówczas wziąłem na siebie tak lekko, całe zuchwalstwo zamierzonego przedsięwzięcia. Ja nie chciałem wtedy zakraść się do wodza Tanguy.
Polubiłem Winnetou i pragnąłem dać mu dowód tej przyjaźni, ile możności czynem, wymagającym narażenia życia na niebezpieczeństwo. Teraz nastręczyła się doskonała sposobność ku temu, sposobność wyswobodzenia go z niewoli. Ale ja chciałem to sam zrobić! Tymczasem Sam Hawkens stanął mi w drodze ze swojemi wątpliwościami. Gdybym był nawet podpatrzył wodza szczęśliwie, mimo to należało przypuścić, że Sam nie pozbędzie się tych wątpliwości. To, czem się ja tak cieszyłem, zamierzał on wykonać z Dickiem Stone. Dla tego przyszło mi na myśl nie żebrać i nie trudzić się o to, żeby spełnił me życzenie. Postanowiłem udać się nie do Tanguy, lecz do Winnetou!
Wystawiałem przez to na szwank nie tylko moje życie, lecz także i towarzyszy, bo jeśliby mnie schwytano przy zamierzonej robocie, zginęliby oni i ja z nimi. Zdawałem sobie z tego sprawę wtedy, ale w młodzieńczym zapale przeszedłem nad tem do porządku dziennego.
O tem, jak należy się skradać, czytałem dużo w młodości, a także słyszałem, odkąd sam już byłem na dzikim Zachodzie. Szczególnie Sam opowiadał i pokazywał mi często, jak się to robi. Starałem się go naśladować w tem, ale o umiejętności, jakiej mi dziś było potrzeba, nie mogło być nawet mowy. To nie zamąciło mi jednak wiary w siebie i w powodzenie przedsięwzięcia.
Leżałem w trawie i posuwałem się przez zarośla. Od obozu do miejsca, gdzie Inczu-czunę i Winnetou przywiązano do drzew, było z pięćdziesiąt kroków. Powinienem był posuwać się tak, żeby tylko palcami rąk i końcami butów dotykać ziemi, ale do tego potrzeba siły i wytrwałości, jaką zdobywa się przez długie ćwiczenie, a ja go jeszcze wtedy nie miałem. To też sunąłem się na kolanach i przedramionach jak czworonóg. Zanim oparłem gdzie ręce, obmacywałem to miejsce, próbując, czy niema tam kawałka zeschłego drzewa, które, złamane ciężarem mego ciała, mogło szmer wywołać. Ilekroć musiałem się przeciskać pod lub pomiędzy gałęziami, splatałem je najpierw uważnie, żeby się przesunąć, nie dotykając ich wcale. Jak z tego widać, odbywał się ten pochód bardzo powoli.
Apaczów poprzywiązywano do drzew po obu stronach otwartego trawnika. Obaj dowódcy znajdowali się, idąc od obozu, po lewej stronie. Drzewa ich stały na brzegu skrawka, a o pięć do sześciu kroków przed nimi siedział, twarzą zwrócony do nich, Indyanin, który ich, jako najważniejszych osób, pilnował. Ta okoliczność utrudniała mi moje zadanie i mogła je nawet udaremnić, ale ja obmyśliłem sobie sposób odwrócenia uwagi strażnika. Do tego potrzeba było kamieni, których tam jednak, napróżno zdaje się, byłbym szukał.
Przebyłem już prawie pół drogi i zużyłem na to przeszło pół godziny. Dwadzieścia pięć kroków w pół godziny! Wtem ujrzałem obok coś jasnego. Posunąwszy się tam, spostrzegłem ku mej radości małe, może na dwa metry średnicy, zagłębienie, napełnione piaskiem. Jeśli kiedy deszcz wypełniał potok i staw, a woda występowała z brzegów, wówczas napływała ona do tego zagłębienia i nanosiła piasku. Wziąłem więc prędko piasku do kieszeni i polazłem dalej.
Po następnej półgodzinie ujrzałem się nareszcie za Winnetou i jego ojcem może o cztery kroki. Drzewa, do których ich przywiązano, nie sięgały grubości człowieka. Nie byłbym się mógł do nich zbliżyć, gdyby u ich stóp nie rosło trochę krzaków, pokrytych liśćmi, które pozwalały mi ukryć się przed strzegącym jeńców Indyaninem. Z boku o kilka kroków za nim stał krzak kolczasty, który miałem na oku.
Doczołgałem się najpierw do Winnetou i poleżałem kilka chwil spokojnie, aby się przypatrzyć dozorcy. Był niewątpliwie znużony, gdyż miał oczy zamknięte i otwierał je z widocznym wysiłkiem. To mi było na rękę.
Należało najpierw zbadać, w jaki sposób przywiązano Winnetou. Sięgnąłem więc ręką do pnia i obmacałem go dokoła razem z nogami jeńca, który to z pewnością poczuł. Bałem się, że się poruszy, przez co byłby mnie zdradził. Nie uczynił tego jednak, bo zbyt mądry był i obdarzony niezwykłą przytomnością umysłu. Przekonałem się, że nogi miał w kostkach związane, a oprócz tego przymocowano je do drzewa rzemieniem. Dwa cięcia zatem były tu konieczne.
Następnie spojrzałem w górę. Przy migotliwem świetle ognia zauważyłem, że ręce jego z prawej i z lewej obejmowały drzewo i związane były z tyłu rzemieniem. Tu wystarczało jedno cięcie.
Teraz dopiero przyszło mi do głowy coś, nad czem nie pomyślałem poprzednio. Oto należało się spodziewać, że Winnetou po przecięciu więzów natychmiast zacznie uciekać, a to naraziłby mnie nad największe niebezpieczeństwo. Zastanawiałem się długo nad tem, jakby tego uniknąć, ale wyjścia nie znalazłem żadnego. Musiałem odważyć się na wszystko, a w razie ucieczki Apacza natychmiast starać się o ratowanie siebie samego.
Ale jakżeż pomyliłem się wtedy w tem mniemaniu o Winnetou! Pokazało się właśnie, że go nie znałem. Kiedy później rozmawialiśmy o tem wyswobodzeniu, opowiedział mi swoje myśli ówczesne. Oto poczuwszy ręce moje na swoich nogach i rękach, sądził że to Apacz. Schwytano wprawdzie — myślał sobie — wszystkich, których miał z sobą, ale mógł iść za nimi niepostrzeżenie jaki wywiadowca, lub poseł, wiozący wieści od oddziału głównego. Winnetou był pewny uwolnienia i czekał na zbawcze cięcia noża. Nie byłby jednak zmienił swej postawy przy drzewie, lecz byłby pozostał na razie w tej samej, gdyż nigdy nie byłby umknął bez ojca, a zarazem pamiętał, że szybką ucieczką naraziłby na niebezpieczeństwo tego, który go oswobodził.
Najpierw przeciąłem dolne rzemienie, górnego nie mogłem z ziemi dosięgnąć, a gdyby mi się to było nawet udało, to jednak należało być ostrożnym, ażeby Winnetou nie skaleczyć w rękę. Trzeba więc było wstać, ale w takim razie mógł mnie spostrzec strażnik. Aby jego uwagę odwrócić, przyniosłem właśnie z sobą nieco piasku. Sięgnąłem ręką do kieszeni, wyjąłem odrobinę i rzuciłem ją obok Winnetou i strażnika na krzak kolczasty. To wywołało szelest. Czerwonoskóry oglądnął się, popatrzył na krzak, ale się wnet uspokoił. Drugi rzut wzbudził w nim już podejrzenie. W krzaku mógł się znajdować jaki płaz jadowity. Powstał, podszedł do krzaka i przypatrzył mu się badawczo. Odwrócił się przytem do nas plecyma. W tej chwili ja się podsunąłem i przeciąłem górny rzemień. Wpadły mi przytem w oko wspaniałe włosy Winnetou, związane na głowie w węzeł, podobny do hełmu i spadające potem obficie na plecy. Uchwyciwszy lewą ręką cienki kosmyk tych włosów, odciąłem go prawą i obsunąłem się znowu na ziemię.
Na co to zrobiłem? Aby w razie potrzeby mieć w ręku dowód, że to ja go odciąłem.
Ku mej radości Winnetou nie ruszył się nawet, lecz stał dalej tak samo, jak przedtem. Zwinąłem włosy na palcu w pierścionek i schowałem do kieszeni. Następnie polazłem do Inczu-czuny, którego pęta zbadałem tak samo. On był także jak Winnetou skrępowany i przywiązany do drzewa i również nie poruszył się, gdy poczuł dotknięcie mej ręki. Przeciąłem jego rzemienie najpierw z dołu, a potem odwróciwszy w ten sam sposób uwagę strażnika, uwolniłem ręce wodza z pęt. On okazał się tak samo rozważnym jak syn i ani nie drgnął.
Wtem przyszło mi na myśl, że lepiej będzie nie zostawiać na ziemi przeciętych rzemieni. Keiowehowie nie potrzebowali wiedzieć, jak oswobodzono jeńców. Gdyby zaś znaleźli rzemienie, zobaczyliby, że były rozcięte i podejrzenie ich padłoby na nas. Zabrałem więc najpierw rzemienie od Inczu-czuny i przemknąłem się znowu do Winnetou, aby tam zrobić to samo. Następnie schowałem je i ruszyłem z powrotem.
W razie zniknięcia obu wodzów byłby strażnik podniósł natychmiast alarm i pobudził wszystkich, a wówczas ja nie powinienem był znajdować się w pobliżu. Musiałem więc spieszyć. Wlazłem przeto w zarośla tak daleko, że nie dostrzeżonoby mnie nawet, gdybym się wyprostował, wstałem i szedłem ostrożnie, ale znacznie szybciej niż przedtem, do obozowiska, w którego blizkości znalazłszy się, położyłem się znowu i odbyłem resztę drogi czołgając się po ziemi.
Moi trzej towarzysze zaniepokoili się o mnie bardzo. Kiedy do nich się dostałem i znowu położyłem na ziemi, szepnął Sam do mnie:
— Byliśmy w strachu o was, sir! Czy wiecie, jak długo was nie było?
— No?
— Prawie dwie godziny.
— Słusznie: pół godziny tam, pół z powrotem, a godzina na miejscu.
— Po co bawiliście tam tak długo?
— Aby się przekonać dokładnie, czy wódz śpi.
— Jakżeż zabraliście się do tego?
— Patrzyłem na niego przez ten czas, a gdy się nie ruszył, wtedy już nie wątpiłem, że śpi.
— A to ładnie, ładnie! Słyszeliście, Dicku i Willu? Aby się przekonać, czy wódz śpi, patrzył na niego przez całą godzinę, hi! hi! hi! Był i zostanie greenhornem, niepoprawnym greenhornem! Czyż nie macie mózgu już w głowie, że nie obmyśliliście lepszego środka? Mogliście chyba dość kawałków drzewa i kory znaleźć po drodze? Nie?
— Tak, — odpowiedziałem na te ostatnie, zwrócone do mnie słowa.
— Wystarczało więc z pewnej odległości rzucić taki kawałeczek drzewa, lub grudkę ziemi na dowódcę, a on gdyby czuwał, poruszyłby się z pewnością. Wy rzucaliście także, ale spojrzenie za spojrzeniem przez całą godzinę, hi! hi! hi!
— Być może, ale próbę przecież odbyłem!
Podczas rozmowy miałem oczy z oczekiwaniem zwrócone na Apaczów. Dziwiłem się, że stali jeszcze przy drzewach, jak gdyby przywiązani, mogąc już odejść. Powód był całkiem prosty. Winnetou spodziewał się, że rozciąwszy najpierw jemu pęta, poszedłem do jego ojca, oczekiwał więc teraz znaku odemnie. To samo, tylko odwrotnie, myślał zapewne ojciec, sądząc, że jestem jeszcze zajęty przy Winnetou. Nie widząc potem przez czas dłuższy żadnego znaku, podpatrzył syn chwilę, w której dozorca zamknął znużone oczy, podniósł rękę, by dać znać ojcu, że już nie jest skrępowany, a wódz uczynił to samo ze swej strony i wtedy dopiero zniknęli ze swoich miejsc.
— Tak, odbyliście próbę — rzekł Sam Hawkens. Śledziliście ruchy wodza przez całą godzinę, a nie daliście się pochwycić!
— Wobec tego przyznacie, że będę mógł się udać do Winnetou i głupstwa nie zrobię.
— Hm! Czy wam się zdaje, że oswobodzicie obu dowódców, bombardując ich wzrokiem przez całą godzinę?
— Nie. Odetniemy ich.
— Myślicie, że ich tak łatwo odciąć jak gałąź od drzewa. Czy nie widzicie przy nich strażnika?
— O, widzę dobrze.
— On tak samo robi jak wy: ostrzeliwa ich spojrzeniami. Uwolnić ich pomimo jego czujności to rzecz, do której nie dorośliście jeszcze. Nie wiem, czy nawet mnie się uda. Spojrzyjcie tam tylko, sir! Już zakraść się tam byłoby arcydziełem, a gdy się tam szczęśliwie dostanie, to... good lack! A to co?
Zwrócił oczy ku Apaczom i utknął w mowie, gdyż w tej chwili właśnie zniknęli. Udałem, że tego nie widzę i zapytałem:
— Co się dzieje? Czemu dalej nie mówicie?
— Czemu? Bo... bo... Czy to prawda, czy ja się mylę?
Przetarł sobie oczy i mówił dalej;
— Tak. Na Boga, to prawda! Dicku, Willu, popatrzcie tam; czy widzicie jeszcze Winnetou i Inczu-czunę?
Zapytani spojrzeli w tę stronę i chcieli właśnie dać wyraz swemu zdumieniu, kiedy dozorca, który w tej chwili dostrzegł także brak powierzonych jego opiece osób, zerwał się, wygapił się na oba opuszczone drzewa i wybuchnął głośnym, przejmującym okrzykiem, budząc nim wszystkich. Gdy im opowiedział, co się stało, powstał zgiełk nieopisany.
Wszystko pędziło do drzew, nawet biali. Ja pospieszyłem za nimi, udając, że nie wiem o niczem, a równocześnie wysypałem z kieszeni piasek na ziemię.
Szkoda, że zdołałem uwolnić tylko Winnetou i Inczu-czunę! Jakże chętnie byłbym wszystkim dopomógł do odzyskania wolności, ale sama próba, podjęta w tym celu, graniczyła z szaleństwem.
Więcej niż dwustu ludzi cisnęło się dokoła miejsc, gdzie stali obaj jeńcy przed chwilą. Panował przytem wrzask i wycie tak wściekłe, że łatwo się było domyślić, coby mnie było spotkało, gdyby prawda wyszła była na jaw. Wreszcie nakazał Tangua spokój i wydał rozkazy, na skutek których może połowa obecnych rozbiegła się po sawannie, aby mimo ciemności szukać zbiegów. Wódz pienił się poprostu od wściekłości. Uderzył niebacznego dozorcę pięścią w twarz, zdarł mu z szyi woreczek z lekami i podeptał nogami. W ten sposób odebrano cześć biedakowi.
Z wyrazu „leki“ nie należy sądzić, jakoby tu chodziło o lekarstwa jako o środki lecznicze. Słowo to przyszło do Indyan dopiero z pojawieniem się białych. Leki bladych twarzy nie były im znane, uważali więc ich skutek za działanie czarów, jakiejś niepojętej, tajemniczej siły. Odtąd nazywają lekarstwem wszystko, co im się czarem wydaje, czego nie rozumieją, co im się przedstawia jako skutek wyższych wpływów. Oczywiście każdy szczep inaczej i przez siebie utworzonym wyrazem nazywa lekarstwo: Mandanowie: hopenesz, Tuskarorowie: yunnjuh queht, Czarnonodzy: nehtowa, Siouksowie: wehkon a Riccarehowie: wehrootih.
Każdy dorosły wojownik, każdy wódz nosi na szyi: „leki.“ Młodzieniec, który chce wejść w grono mężów i wojowników, znika nagle i szuka samotności. Tam pości, głodzi się i odmawia sobie nawet wody. Rozmyśla przytem o swych nadziejach, życzeniach i planach. Wysiłki duchowe w połączeniu z cielesnym niewywczasem wprawiają go w stan gorączkowy, w którym nie umie już odróżnić pozoru od rzeczywistości. Zdaje mu się, że przychodzą nań wyższe podszepty, a sen jest dlań objawieniem. W tym stanie czeka na pierwszy lepszy przedmiot, jaki mu się we śnie, lub w jakikolwiek inny sposób zamajaczy i przedmiot ten jest potem przez całe życie jego świętością, „lekiem.“ Gdyby to miał być nietoperz, nie spocznie, dopóki go nie pochwyci. Skoro mu się to uda, wraca do szczepu i oddaje go lekarzowi, czarownikowi, umiejącemu preparować takie rzeczy. Zamyka się to w osobliwie sporządzonym woreczku, który trzeba nosić jako najcenniejszą własność. Indyanin, tracąc owe leki, traci i honor zarazem. Taki nieszczęśliwiec może odzyskać cześć tylko przez to, że zabije sławnego wroga i pokaże jego lekarstwo, które staje się odtąd własnością zwycięzcy.
Można więc sobie wyobrazić, jaką karą było dla strażnika zerwanie i podeptanie tego woreczka. Nie rzekłszy ani słowa usprawiedliwienia lub gniewu, zarzucił strzelbę na ramię i zniknął między drzewami. Nie żył odtąd dla swego szczepu, który przyjąć mógł go tylko w wymienionym powyżej wypadku.
Wściekłość wodza zwróciła się nietylko przeciwko winnemu, lecz i przeciwko mnie. Przystąpił tedy do mnie i krzyknął:
— Rościłeś sobie prawo do tych psów. Biegnij teraz za nimi i złap ich!
Chciałem się odwrócić bez odpowiedzi, gdy wtem Tangua pochwycił mnie za ramię i zawołał:
— Słyszałeś, co rozkazałem? Masz ich ścigać!
Strząsnąłem go z siebie i odparłem:
— Rozkazałeś? Czy masz do tego prawo wobec mnie?
— Rozumie się. Jestem wodzem tego obozu, a wy musicie mnie słuchać!
Wyjąłem z kieszeni puszkę z sardynek.
— Czy mam ci dać właściwą odpowiedź — rzekłem, trzymając puszkę w ręce — i wysadzić cię w powietrze z wszystkimi wojownikami? Powiedz jeszcze słowo, które mi się nie spodoba, a zniszczę was wszystkich tem lekarstwem!
Byłem ciekawy, czy ten żart wywoła pożądany skutek. Nie czekałem długo na to. Wódz cofnął się daleko i krzyknął:
— Uff, uff! Zachowaj to lekarstwo dla siebie i bądź psem, jak nim jest każdy Apacz!
Była to obelga, której nie byłbym przyjął spokojnie, gdyby nie wzgląd na rozdrażnienie jego i większości jego ludzi. My biali powróciliśmy do naszego obozu, gdzie starano się z różnych stron oświetlić zdarzenie, ale nikt wyjaśnienia nie znalazł. Ja milczałem nawet wobec Sama, Dicka i Willa. Bawiło mnie to w duchu, że posiadałem tajemnicę uwolnienia jeńców, której oni mimo gorliwości rozwiązać nie mogli. Kosmyk włosów Winnetou miałem przy sobie na wszystkich wędrówkach po Zachodzie i do dziś dnia go posiadam.



ROZDZIAŁ IV.
Dwa razy w walce o życie.

Zachowanie się Keiowehów, pomimo że nie uważaliśmy ich za stanowczych nieprzyjaciół, budziło w nas pewne obawy. Dla tego zarządziliśmy, kładąc się na spoczynek, żeby czuwać naprzemian po godzinie do rana. Ten środek naszej ostrożności nie uszedł oczywiście uwagi czerwonoskórych, rozumie się też samo przez się, że go nam wzięli za złe. Przyjaźń ich zmniejszyła się jeszcze bardziej.
O świcie zbudził nas ten, który czuwał. Spostrzegliśmy, że Keiowehowie starali się odszukać ślady zbiegłych dowódców, czego w nocy zrobić nie mogli, a znalazłszy trop, poszli za nim. Prowadził on do miejsca, na którem Apacze ukryli byli konie przed napadem, naturalnie pod dozorem kilku strażników. Inczu-czuna i Winnetou odjechali z nimi, nie zabrawszy reszty koni z sobą. Dowiedziawszy się o tem Sam Hawkens, zrobił chytrą minę i zapytał mnie:
— Czy domyślacie się, sir, dlaczego tak postąpili obaj wodzowie?
— Nie trudno odgadnąć.
— Oho! Taki greenhorn jak wy niech sobie nie wyobraża, że dzięki prostemu przypadkowi wpadnie zawsze na dobry pomysł. Potrzeba na to doświadczenia, aby odpowiedzieć na moje pytanie.
— Wszakżeż je mam.
— Wy? Doświadczenie? Ciekawym, skądbyście je wzięli. Może mi to powiecie?
— Owszem. Doświadczenie, które posiadam, zaczerpnąłem z książek.
— Znowu te wasze książki! Zapewne przeczytaliście niejedno, co się tutaj przydać może, ale nie sądźcie zaraz, że łyżkami najedliście się mądrości. Zaraz wam udowodnię, że nic, ale to nic nie wiecie. A zatem, dlaczego obaj wodzowie zabrali tylko swoje konie z sobą, a zostawili konie jeńców?
— Właśnie z powodu tych jeńców.
— Ach! Jakto?
— Bo ci będą jeszcze bardzo potrzebowali koni.
— O ileż mogą jeńcy potrzebować koni?
Słowa jego nie zraniły mojej ambicyi, bo znałem już jego usposobienie.
— Dwie możliwości mogą tu zajść. — odpowiedziałem. — Albo obaj wodzowie powrócą z dostateczną liczbą wojowników, aby jeńców wydobyć z niewoli, a w takim razie poco mieliby zabierać konie i odprowadzać z powrotem. Albo Keiowehowie nie zaczekają na Apaczów i opuszczą te strony razem z jeńcami, a w tym wypadku konno łatwiej odbędą jeńcy drogę. Przeprowadzenie ich napotka na mniejsze trudności, a wobec tego jest nadzieja, że Keiowehowie zabiorą ich do swoich wsi, a po drodze będzie ich można uwolnić. Nie mając zaś koni, musieliby iść piechotą, a wtedy mogłoby Keiowehom przyjść na myśl uniknąć uciążliwego i nudnego transportu przez zabicie jeńców na miejscu.
— Hm! To nie jest wcale tak głupio pomyślane, jakby należało wnosić z wyrazu waszej twarzy. Ale zapomnieliście o trzeciej możliwości. Oto czy nie pozabijają Keiowehowie jeńców pomimo koni?
— Napewno nie.
— Nie? Sir, skąd wam to przychodzi na myśl przeczyć czemuś, co Sam Hawkens za możliwe uważa?
— Bo Sam Hawkens zapomniał widocznie, że ja tu jestem.
— Ach, wy tu jesteście! Wyobrażacie więc sobie, że wasza szanowna obecność jest jak wstrząsające światem zdarzenie?
— Nie. Chciałem tylko zaznaczyć, że dopóki tu jestem, dopóki choćby ręką ruszyć potrafię w obronie jeńców, to dotąd nie będą wymordowani.
— Naprawdę? O, to z was wielki człowiek, hi! hi hi! Keiowehowie mają dwustu ludzi, a wy jeden człowiek, greenhorn, chcecie nie dopuścić do zrobienia tego, co im się spodoba!
— Spodziewam się, że nie zostanę sam jeden.
— Nie? A na kogoż liczycie?
— Na was, oraz na Dicka Stone’a i Willa Parkera! Ufam niezachwianie, że sprzeciwilibyście się takiemu masowemu mordowaniu.
— Tak! A więc macie przecież do nas zaufanie! Bardzo jestem wam za to wdzięczny, a to rzeczywiście nie żart posiadać zaufanie takiego jak wy człowieka. Jestem zarozumiały z tego, jeśli się nie mylę!
— Słuchajcie, Samie, mówię poważnie i bynajmniej nie mam ochoty robić żartów z tej sprawy. Gdzie chodzi o życie tylu ludzi, tam żart ustaje po prostu!
Stary błysnął ku mnie ironicznie swemi małemi oczkami i rzekł:
— Thunder-storm! Więc naprawdę nie żartujcie? W takim razie muszę zrobić inną minę. Ale jak wy to sobie właściwie wyobrażacie, sir? Na resztę nie możemy liczyć, jest nas więc wszystkiego cztery osoby, które w danym wypadku staną do walki z dwustu Keiowehami. Czy sądzicie, że to się dla nas dobrze skończy?
— Ja nie pytam o koniec! Nie zniosę, żeby w mojej obecności dopuszczono się takiego mordu!
— A jednak on dojdzie do skutku, tylko z tą małą różnicą, że i was razem zdmuchną. A może spodziewacie się czego po swojem nowem nazwisku: Old Shatterhand? Czy sądzicie, że powalicie dwustu wojowników pięściami?
— Głupstwo! Nie nazwałem się tak sam i wiem dobrze, że nie dalibyśmy rady dwustu wojownikom, ale czy przemoc tu konieczna? Podstępem więcej wskóramy.
— Tak? Czytaliście o tem?
— Tak.
— To też dzięki temu staliście się okropnie mądrym człowiekiem! Chciałbym was choć raz widzieć podstępnym. Ciekawym, jaką mielibyście przytem minę. Ja twierdzę, że cała wasza chytrość na nic się nie przyda. Czerwoni zrobią, co zechcą, nie troszcząc się oto, czy nasze miny będą groźne, czy chytre.
— Dobrze! Widzę, że na was liczyć nie mogę. Jeśli mnie zmuszą do tego, to będę sam działał.
— Na miłość Boga, sir, nie róbcie głupstw! Nie poczynajcie nic na własną rękę, musicie we wszystkiem do nas się stosować! Nie powiedziałem bynajmniej, że nie ujmę się za Apaczami, gdyby im groziło niebezpieczeństwo, ale nie było i nie jest moim zwyczajem walić głową o mur. Pamiętajcie, że mury zawsze twardsze od głowy.
— Niemniej ja nie powiedziałem, że chcę dokonać niemożliwości. Dotąd nie wiemy jeszcze, co Keiowehowie postanowili uczynić z jeńcami i nie mamy powodu dręczyć się obawami. Gdyby nam jednak potem wypadło działać, to znajdzie się do tego sposób najlepszy.
— Być może, ale człowiek ostrożny nie powinien się na tem ograniczać. Że coś się dopiero zdarzy, to mnie nic nie obchodzi. My mamy przed sobą całkiem określone pytanie: Co uczynimy, gdy Apaczów zechcą pozabijać?
— Nie dopuścimy do tego.
— To słowo nic jeszcze nie mówi, zupełnie nic. Nie dopuścimy? Wyrażajcie się jaśniej!
— Sprzeciwimy się temu.
— To nie odniesie skutku.
— W takim razie zmuszę dowódcę, by spełnił moją wolę.
— W jaki sposób?
— Jeśli się nie da inaczej, to wezmę w swoją moc jego osobę i przyłożę mu nóż do piersi.
— I zakłujecie go?
— Jeśli nie będzie posłuszny.
— All devils! A to z was gwałtownik — zawołał z przestrachem. — Po was można się tego spodziewać!
— Zapewniam was, że to uczynię.
— To jest... to jest... — Tu urwał. Jego z początku zatroskana twarz przybrała zwolna inny wyraz. — Słuchajcie, — ciągnął dalej — to jest myśl wcale nie zła. Przyłożenie dowódcy noża do gardła, to w tym wypadku jedyny sposób zmuszenia go, żeby zastosował się do naszych żądań. To istotnie prawda, że czasem nawet greenhorn miewa dobre pomysły. Trzymajmy się tego.
Chciał jeszcze mówić dalej, gdy wtem przystąpił do nas Bancroft i wezwał mnie do roboty, w czem miał najzupełniejszą słuszność. Musieliśmy się śpieszyć, aby skończyć nasze zadanie, zanim Inczu-czuna i Winnetou powrócą z wojownikami.
Aż do południa pracowaliśmy z wielkim wysiłkiem, o tej porze nadszedł Sam Hawkens i rzekł do mnie:
— Muszę wam niestety przeszkodzić, sir, gdyż zdaje mi się, że Keiowehowie zaczynają coś robić koło jeńców.
— Coś? To bardzo nieokreślone. Nie wiecie, co?
— Coś przypuszczam, jeśli się nie mylę. Prawdopodobnie chcą ich życia pozbawić przy palu męczeńskim.
— Kiedy? Później, czy zaraz?
— Naturalnie, że zaraz, bo nie byłbym teraz do was tu przyszedł. Porobili przygotowania, z których wnoszę, że postanowili zamęczyć Apaczów, a zdaje się, że wezmą się do dzieła niebawem.
— Wyprosimy to sobie! Gdzie dowódca?
— Między wojownikami.
— To musimy go stamtąd wywabić. Czy postaracie się o to, Samie?
— Owszem, lecz w jaki sposób?
Rzuciłem badawcze spojrzenie za siebie. Keiowehów także już nie było tam, gdzie obozowaliśmy dnia poprzedniego. Posuwali się za nami stopniowo i usadowili na skraju małego lasku preryowego. Z nimi był Rattler ze swymi ludźmi, Sam Hawkens włóczył się koło nich, żeby podpatrywać, co będą robili z jeńcami, a Parker i Stone siedzieli w mojem pobliżu. Pomiędzy czerwonoskórymi a nami ciągnęły się małe zarośla, które nadawały się bardzo do moich zamiarów, gdyż nie pozwalały Keiowehom widzieć tego, co się u nas działo. Odpowiedziałem na pytanie Sama:
— Oświadczcie mu po prostu, że mam mu coś oznajmić, że jednak nie mogę przerwać roboty, to przyjdzie.
— Spodziewam się, ale jeśli weźmie jeszcze innych z sobą?
— To ich pozostawię wam, Stone’owi i Parkerowi. Przygotujcie rzemienie do ich związania. Sprawa cała musi się odbyć prędko, ale pocichu.
— Well! Nie wiem, czy dobre będzie to, co zamierzacie, ale ponieważ nic lepszego nie przychodzi mi na myśl, to niech się dzieje wasza wola. Narażamy życie, ale ponieważ nie czuję ochoty do śmierci, więc sądzę, że wyjdziemy z jednem, lub kilku podbitemi oczami, hi! hi! hi!
Odszedł, śmiejąc się jak zwykle do siebie. Panowie koledzy znajdowali się nieopodal, ale nie mogli słyszeć naszej rozmowy. Nie uważałem też za stosowne podawać do ich wiadomości moich zamiarów, wiedziałem bowiem, że staraliby się mi w tem przeszkodzić. Oni cenili swoje życie wyżej, niż życie pojmanych Apaczów.
Byłem świadom, jak niebezpiecznego podejmowałem się zadania. Czy wolno mi było wciągać w to Dicka Stone’a i Willa Parkera bez poprzedniego zawiadomienia? Nie. Zapytałem więc ich, czy mogę na nich liczyć. Na to odrzekł Stone:
— Co z wami jest, sir! Czy uważacie nas za hultajów, którzy przyjaciela w potrzebie lubią opuścić? Wasz plan, to prawdziwy figiel westmański, w którym wezmę udział z całą rozkoszą. Prawda, stary Willu?
— Tak. — potwierdził Parker. — Chciałbym zobaczyć, czy nas czterech potrafi sobie dać radę z dwustu Indsmanami! Z góry cieszę się już tem, jak nadbiegną z rykiem, a jednak nic nam nie będą mogli zrobić.
Pracowałem dalej spokojnie i nie oglądałem się, gdy po pewnym czasie Stone zawołał:
— Przygotujcie się, sir, nadchodzą!
Obróciłem się. Sam zbliżał się z Tanguą i niestety z jeszcze trzema czerwonoskórymi.
— Każdy z nas weźmie jednego — rzekłem. — A chwyćcie ich za gardło, żeby nie mogli krzyczeć. Oczywiście zaczekacie, dopóki ja nie zacznę.
Puściłem się wolnym krokiem naprzeciw Tanguy, a Stone i Parker za mną. Na miejscu spotkania staliśmy tak, że Keiowehowie nie mogli nas widzieć z powodu wspomnianych krzaków. Wódz miał minę niechętną i rzekł równie niechętnie:
— Blada twarz, zwana Old Shatterhand, kazała mnie zawołać. Czy zapomniałeś, że jestem wodzem Keiowehów?
— Owszem, wiem, że nim jesteś. — odrzekłem.
— Więc ty powinieneś był przyjść do mnie, a nie ja do ciebie. Ponieważ jednak przebywasz dopiero od niedawna w tym kraju i musisz się dopiero nauczyć grzeczności, przeto wybaczam ci ten błąd. Co chciałeś mi powiedzieć? Mów krótko, bo nie mam czasu!
— Jakież to ważne czynności naglą cię do pośpiechu?
— Chcemy, żeby te psy Apacze zawyły.
— Kiedy?
— Teraz.
— Czemu tak rychło? Sądziłem, że zabierzecie ich do swoich wigwamów i że tam zadacie im śmierć na palu w obecności żon i dzieci waszych.
— Pierwotnie zamierzaliśmy tak postąpić, ale toby nam przeszkodziło w wyprawie wojennej. Dla tego już dziś muszą zginąć.
— Proszę cię, żebyś tego nie czynił!
— Nie wolno ci o nic prosić! — huknął na mnie.
— Możebyś mówił tak grzecznie, jak ja? Wypowiedziałem tylko prośbę; gdybym ci rozkazywał, to może prędzej miałbyś prawo grubiańsko się zachować.
— Nie przyjmuję od was ani prośby, ani rozkazu. Nie zmienię mego postanowienia dla żadnej bladej twarzy.
— A jednak, może! Czy przysługuje wam prawo zabijania jeńców? Nie chcę słyszeć twej odpowiedzi, bo znam ją i nie będę się o to z tobą sprzeczał, ale zachodzi pewna różnica między zabiciem człowieka prędkiem i bez bolu, a zamęczaniem go na śmierć. Nie pozwolimy na to, żeby się to stało w naszej obecności!
Na to wyprostował się Tangua i odrzekł pogardliwie:
— Nie pozwolicie? Za kogoż ty się uważasz! Jesteś wobec mnie żabą, stawiającą się do niedźwiedzia z Gór Skalistych. Jeńcy są moją własnością, zrobię z nimi, co mi się spodoba.
— Oni dostali się w wasze ręce tylko dzięki naszej pomocy, więc mamy do nich takie same prawo, jak wy. My życzymy sobie, żeby zostali przy życiu.
— Życz sobie, czego chcesz, biały psie; ja kpię sobie z twoich słów!
Splunął przedemnie i już chciał się odwrócić, ale wtem ja ugodziłem go pięścią tak, że runął na ziemię. Twardą jednak miał czaszkę, bo uderzenie nie ogłuszyło go całkiem; chciał się podnieść. Musiałem więc schylić się, aby mu powtórnie zadać cios i nie mogłem zważać na tamtych. Gdy potem się podniosłem, zobaczyłem Sama, klęczącego na jednym z czerwonych i trzymającego go za gardło, Dick i Will powalili drugiego, a trzeci umykał z krzykiem.
Przyszedłem Samowi z pomocą. Po związaniu Keioweha załatwili się także Stone i Parker ze swoimi.
— To źle z waszej strony — rzekłem — że pozwoliliście trzeciemu umknąć.
— Bo ja pochwyciłem właśnie tego samego, którego obrał Stone. — usprawiedliwiał się Parker. — Straciliśmy przez to tylko dwie sekundy, ale to wystarczyło temu drabowi do ucieczki.
— Nic nie szkodzi — pocieszał Sam Hawkens. — To nie pociągnie za sobą nic ponadto, że taniec prędzej się zacznie. Nie łammy sobie nad tem głowy. Za dwie lub trzy minuty czerwoni będą już tutaj. Postarajmy się o wolne pole między sobą a nimi.
Skrępowaliśmy wodza czemprędzej. Surveyorzy z przerażeniem patrzyli na nas. Starszy inżynier przyskoczył i krzyknął z trwogą:
— A wam co, ludzie? Co wam Indyanie zrobili? Zginiemy wszyscy!
— Tak będzie, sir, jeśli nie połączycie się z nami czemprędzej. — odrzekł Sam. — Zawołajcie tu swoich ludzi i chodźcie z nami! My was obronimy.
— Wy nas obronicie? To przecież...
— Milczeć! — przerwał mu Sam. — My wiemy dobrze, czego chcemy. Jeśli nie staniecie po naszej stronie, to będziecie zgubieni. A zatem prędzej!
Dźwignąwszy skrępowanych Indyan z ziemi, odnieśliśmy ich czemprędzej na otwartą preryę, gdzie zatrzymaliśmy się i położyliśmy ich na trawie. Bancroft poszedł za nami wraz z trzema surveyorami. Obraliśmy umyślnie to miejsce, ponieważ czuliśmy się bezpieczniejszymi na otwartem polu niż w terenie, którego nie można było objąć okiem.
— Kto będzie mówił z czerwonymi, skoro nadejdą? Może ja? — spytałem.
— Nie, sir. — odrzekł Sam. — Ja to uczynię, bo wy nie władacie jeszcze półindyańską mieszaniną. Ale pomagajcie mi, udając, że chcecie zakłuć dowódcę.
Ledwie Sam skończył, usłyszeliśmy wściekłe wycia Indyan, a w kilka chwil potem ujrzeliśmy ich wyskakujących z zarośli, które służyły nam dotąd niejako za firankę. Wypadali z poza nich i pędzili ku nam, ale że jeden biegł szybciej od drugiego, nie utworzyli zwartej gromady, lecz dość długi szereg. Było to dla nas korzystne, gdyż zwartej gromadzie nie oparlibyśmy się tak łatwo.
Odważny Sam wyszedł nieco naprzeciwko nich i dawał im obiema rękami znaki, żeby się zatrzymali. Wołał też coś do nich, ale tego nie rozumiałem z powodu zbytniego oddalenia. Nie poskutkowało to odrazu, dopiero gdy okrzyk kilkakrotnie powtórzył, zobaczyłem, że przedni Keiowehowie stanęli, a następni uczynili to samo. Sam przemówił do nich, wskazując przy tem na nas kilkakrotnie. Wezwałem Stone’a i Parkera, żeby wodza postawili na nogach i zamierzyłem się nań nożem. Czerwonoskórzy wydali okrzyk zgrozy.
Sam mówił do nich w dalszym ciągu, poczem odłączył się od gromady jeden z nich, prawdopodobnie drugi, niższy, dowódca i podszedł ku nam z Samem zwolna i krokiem pełnym godności. Gdy się do nas całkiem zbliżyli, wskazał Sam na trzech pojmanych i rzekł:
— Widzisz, że słyszałeś prawdę z ust moich. Są zupełnie w naszej mocy.
Dowódca, w którego twarzy przebijał się wyraźnie gniew, z trudnością hamowany, przypatrzył się wszystkim trzem i odpowiedział:
— Ci dwaj czerwoni wojownicy żyją jeszcze, ale wódz już nie, jak się zdaje.
— Nie umarł. Powaliła go pięść Old Shatterhanda i opuściła go przytomność, ale mu wróci niebawem. Zaczekaj na to, a tymczasem usiądź. Skoro wódz przyjdzie do siebie, odzyska mowę, a wtedy naradzimy się z wami. Ale gdyby który z was broń przeciwko nam podniósł, utonie nóż Shatterhanda w sercu Tanguy. Możesz być tego pewnym!
— Jak możecie podnosić rękę na swych przyjaciół?
— Przyjaciół? Sam nie wierzysz w to, co mówisz!
— Wierzę. Czyż nie paliliśmy z sobą fajki pokoju?
— Przyznaję, ale temu pokojowi nie można zbyt ufać.
— Dlaczego?
— Czy jest zwyczajem Keiowehów obrażać swoich przyjaciół i braci?
— Nie.
— No, a wasz wódz obraził Old Shatterhanda, nie możemy więc uważać was za przyjaciół. Popatrz, już zaczyna się ruszać!
Tangua, którego Stone i Parker znowu położyli na ziemi, poruszył się rzeczywiście. Niebawem otworzył oczy, popatrzył na każdego z nas po kolei, jak gdyby sobie chciał przypomnieć, co zaszło wreszcie odzyskał widocznie przytomność, bo zawołał:
— Uff, uff! Old Shatterhand mnie powalił. Kto mnie skrępował?
— Ja. — odpowiedziałem,
— Zdjąć mi rzemień! Rozkazuję!
— Przedtem ty nie chciałeś posłuchać mej prośby, a teraz ja nie wykonam twego rozkazu. Nie masz zresztą prawa rozkazywać.
Zwrócił na mnie wzrok wściekły i zgrzytnął:
— Milcz chłopcze, bo cię zmiażdżę!
— Milczenie byłoby lepszem dla ciebie, niż dla mnie. Obraziłeś mnie przedtem i dlatego cię powaliłem. Old Shatterhand nie pozwala bezkarnie nazywać siebie psem i ropuchą. Jeśli nie będziesz grzeczny, może być z tobą jeszcze gorzej.
— Żądam uwolnienia! W przeciwnym razie zniszczą was moi wojownicy!
— Wtedy byłbyś ty pierwszy zgubiony. Zastanów się nad tem, co ci powiem: Tam stoją twoi ludzie. Jeśli któryś z nich nogą z miejsca ruszy, aby zbliżyć się do nas bez pozwolenia, zatopię ci w sercu to ostrze noża. Howgh!
Przyłożyłem mu koniec noża do piersi. Musiał uznać, że był w mej mocy i nie wątpił, że w danym razie spełnię mą groźbę. Nastąpiła pauza, podczas której zdawało się, że nas połknie swojemi dziko przewracającemi się oczyma, starał się jednak swój gniew stłumić i zapytał spokojniej:
— Czegóż chcesz odemnie?
— Tego, o co cię przedtem prosiłem, żeby Apacze nie zginęli na palu męczeńskim.
— Żądacie, żeby ich wogóle nie zabito?
— Zróbcie z nimi potem, co się wam będzie podobało, ale dopóki my jesteśmy z wami i z nimi, nic im się stać nie powinno.
Znowu minęła chwila ciszy. Mimo barw wojennych na jego twarzy widać było przemykające po niej wyrazy rozmaitych uczuć: gniewu, nienawiści i podstępnej radości. Przypuszałem, że się utarczka słowna między nami przedłuży. Zdziwiłem się więc niemało, kiedy się wódz tak odezwał:
— Niechaj się stanie według twojego życzenia, zrobię nawet więcej, jeśli się zgodzisz na to, czego ja zechcę.
— Cóż to takiego?
— Najpierw oświadczam ci, że nie obawiam się twojego noża. Nie ośmielisz się mnie zabić, gdyby bowiem do tego doszło, rozdarliby was moi wojownicy na kawałki. Choćbyście byli najwaleczniejsi, to jednak dwustu wojowników nie zwyciężycie. Śmieję się więc z twej pogróżki. Mógłbym spokojnie powiedzieć, że nie spełnię twej prośby, ale ty nie zrobiłbyś mi nic złego. Mimo to nie zginą te psy Apacze na palach. Przyrzekam ci nawet, że wcale ich nie zabijemy, jeśli zgodzisz się walczyć o nich na śmierć i życie.
— Z kim?
— Z jednym z moich wojowników, wyznaczonym przezemnie.
— Jaką bronią?
— Tylko nożem. Jeśli on ciebie przebije, to zginą także Apacze, jeśli ty jego, będą żyli.
— I odzyskają wolność?
— Tak.
Przypuszczałem, że ma w tem jakąś myśl ukrytą. Uważał mnie prawdopodobnie za najniebezpieczniejszego wśród białych i chciał mnie uczynić nieszkodliwym, należało bowiem być pewnym, że wybór jego padnie na mistrza w walce na noże. Mimoto odrzekłem, nie namyślając się długo:
— Zgadzam się. Omówimy warunki i zapalimy fajkę pokoju, oraz fajkę przysięgi, a potem walka będzie mogła się zacząć.
— Co poczynacie, sir? — zawołał Sam Hawkens. — Ja nie pozwolę na to, żebyście popełnili to głupstwo i przystali na walkę!
— To nie jest głupstwo, kochany Samie!
— Głupstwo, jakie tylko być może. W słusznej i rzetelnej walce szanse muszą być równe, ale tu tak nie jest.
— Właśnie, że tak jest!
— Ja sądzę inaczej. Czy walczyliście już z kim nożem na życie i śmierć?
— Nie.
— A więc macie! Dostaniecie oczywiście na przeciwnika mistrza w tej walce. A rozważcie też różne skutki zwycięstwa! Gdy was przebiją, zginą także Apacze, a jeśli wy przebijecie Keioweha, kto wówczas da głowę? Nikt!
— Ale Apacze zostaną przy życiu w wolności.
— Czy wierzycie w to istotnie?
— Tak, ponieważ zapalimy na to kalumet, co oznacza przysięgę.
— Niech dyabeł wierzy przysiędze, za którą kryje się sto różnych myśli! A nawet jeżeli ją biorą uczciwie, to mimoto jesteście greenhorn i...
— Bądźcie cicho z waszym greenhornem, kochany Samie! — wtrąciłem. — Doświadczyliście już nieraz, że ten greenhorn wie, co czyni!
Sprzeczał się jednak jeszcze przez pewien czas a Dick Stone i Will Parker odradzali mi także. Zostałem jednak wierny postanowieniu, na co Sam zawołał w końcu z niechęcią:
— Dobrze! Walcie swoją grubą głową w dziesięć, dwadzieścia murów, jeżeli się wam tak podoba, nie sprzeciwiam się już temu, ale będę uważał, żeby podczas walki wszystko się uczciwie odbyło i biada temu, ktoby was lub wogóle nas usiłował oszukać! Wystrzelę go moją Liddy w powietrze, że w tysiącach kawałków zawiśnie na chmurach, jeśli się nie mylę!
Następnie ułożono warunki. Na miejscu, nieporosłem trawą, miano nakreślić na piasku ósemkę, czyli znak, złożony z dwu stykających się z sobą zer. Każdy z przeciwników miał stanąć w jednem z tych zer i nie opuścić go podczas walki. Wzajemne oszczędzanie się wykluczono; jeden musiał zginąć, ale stronnikom zabitego nie wolno było mścić się na zwycięzcy. Resztę warunków i skutki walki ustanowiono już przedtem.
Gdyśmy się pod tym względem zgodzili, kazałem zdjąć wodzowi pęta i wypaliłem z nim kalumet. Następnie wypuściliśmy także tamtych dwu jeńców i czerwonoskórzy udali się do swoich wojowników, aby ich zawiadomić o czekającem ich widowisku.
Starszy inżynier i surveyorzy robili mi wyrzuty, lecz ja nie zważałem na to. Sam, Dick i Will byli także innego zdania niż ja, lecz nie sprzeczali się przynajmniej. Hawkens rzekł z niepokojem:
— Mogliście zrobić coś lepszego, jak przystać na to szelmostwo, sir! Zawsze mówiłem i teraz powtarzam: jesteście człowiekiem lekkomyślnym, nadzwyczaj lekkomyślnym! Co wam właściwie z tego przyjdzie, że was zakłują? Powiedzcie mi!
— Śmierć. Nic więcej.
— Nic więcej? Nie róbcież w dodatku lichych dowcipów! Śmierć to jest wszystko, bo skoro się raz umrze, to nie może się już nic więcej zdarzyć.
— Przeciwnie.
— Tak? Co naprzykład?
— Można być pochowanym.
— Zamknijcie dziób, zacny sir! Jeżeli już nic nie potraficie, tylko złościć mnie w mojem strapieniu, to szkoda, że nie ofiarowałem swej przyjaźni godniejszemu osobnikowi.
— Czy martwicie się istotnie, kochany Samie?
— Rozumie się. Nie pytajcie tak głupio! To prawie pewne, że was zdmuchną, zupełnie zdmuchną. Co ja pocznę potem na świecie na stare lata? He, co ja pocznę? Ja muszę mieć greenhorna, z którym mógłbym się sprzeczać. A z kim będę się sprzeczał, gdy was zakłują?
— Z innym greenhornem.
— To łatwiej powiedzieć, niż zrobić, bo takiego skończonego i niepoprawnego greenhorna nie znajdę już nigdy w życiu. Ale zapowiadam wam, sir, że gdy wam się co stanie, to mnie ci czerwoni popamiętają. Wpadnę między nich jak szalony Uhland i...
— Roland, Roland, kochany Samie, — przerwałem.
— Wszystko mi jedno, czy będę szalonym Rolandem, czy Uhlandem. Nie pozwolę na to, żeby was zakłuto. A jakże tam, sir, z waszą humanitarnością? Wiem, że macie dobre serce i niechętnie zabijacie człowieka. Nie żywicie chyba ukrytego zamiaru oszczędzania tego draba, z którym będziecie walczyć?
— Hm, hm!
— Hm, hm! Tu nie czas hmkać! To chodzi o życie i śmierć!
— A jeśli go tylko zranię?
— Wszak słyszeliście, że to niema znaczenia.
— Myślę o takiej ranie, wskutek jakiej nie będzie mógł dalej walczyć.
— To także nic nie znaczy. Nie uznają was w takim razie zwycięzcą i będziecie musieli walczyć z drugim. Słyszeliście, że zwyciężony musi umrzeć, musi! Gdyby więc wam się udało pozbawić przeciwnika zdolności do walki, to obowiązani jesteście na śmierć go zakłuć, pchnąć go poraz ostatni z łaski. Nie róbcie sobie z tego powodu wyrzutów. Jeśli chcecie zostać dzielnym westmanem, to nóż wasz jeszcze nieraz skosztuje ludzkiego mięsa. Pamiętajcie, że ci Keiowehowie to zbóje i że oni winni wszystkiemu, co teraz się dzieje, bo chcieli ukraść konie Apaczów. Przez zabicie jednego takiego łotra ocalicie żywot wielu Apaczom, a jeśli go będziecie oszczędzać, to ci zginą. Musicie na to zważać, jeśli się nie mylę. No, powiedzcie mi szczerze, czy pójdziecie śmiało, jak prawdziwy westman, nie mdlejący na widok kropli krwi. Uspokójcie mnie!
— Jeśli to was uspokoi, to bądźcie pewni, że pobłażliwym nie będę, gdyż i jemu przez myśl nie przejdzie mnie oszczędzać. Ocalę tem życie tylu ludziom. To pojedynek. Tam w starym kraju godzą na siebie najbardziej poważani szlachcice i to o głupstwo, a ja nie mam do czynienia z rycerzem, lecz z czerwonym opryszkiem i mordercą. Przyrzekam zatem, że nie będę się kierował delikatnością, ani żadnemi innemi wątpliwościami.
— Pięknie! To godne słowo. Czekam teraz na to z większym spokojem, mimoto mam uczucie, jakby mi syna na rzeź prowadzono. Wolałbym ja walczyć na waszem miejscu. Czy pozwolicie?
— Nie, mój Samie. Po pierwsze sądzę, szczerze mówiąc, że lepiej, iżby zginął greenhorn, niż tak dzielny westman, jak wy, a powtóre...
— Zamknijcie dziób znowu! Na mnie nie wiele zależy, gdy umrę jako taki stary dziad, ale jeśli taki młody, pełen na...
— Wy usta zamknijcie! — przerwałem mu tak samo, jak on mnie przedtem. — Powtóre zaś byłoby to brakiem honoru i dowodem tchórzostwa z mej strony, gdybym pozwolił komu innemu walczyć za siebie. Zresztą wódz nie zgodziłby się na to, bo o mnie mu chodzi.
— To właśnie nie może mi się w głowie pomieścić! On na was zagiął parol, na was. Mam nadzieję, że jego kanoe inaczej popłynie, niż on zamierza sterować. Oto nadchodzą!
Indyanie przymaszerowali powoli. Nie było ich dwustu, gdyż część pozostała na straży przy pojmanych Apaczach. Tangua przeprowadził ich obok nas na wspomniane powyżej miejsce. Tam utworzyli trzy czwarte koła, a czwartą część mieliśmy my biali wypełnić. Gdyśmy to zrobili, wódz dał znak. Z szeregu czerwonoskórych wystąpił wojownik o istotnie herkulicznych kształtach i odłożył wszelką broń oprócz noża. Następnie obnażył górną połowę ciała. Kto spojrzał na te nagie mięśnie, musiał się o mnie zatrwożyć. Wódz wyprowadził go na środek i oznajmił głosem, w którym brzmiała pewność zwycięstwa:
— Oto stoi Metan-akwa[5], najsilniejszy wojownik Keiowehów, którego nożowi jeszcze nikt się nie oparł; wróg pada pod jego pchnięciem, jakby rażony piorunem. Blada twarz, Old Shatterhand, będzie z nim walczyła.
— All devils! — szepnął Sam do mnie. — To prawdziwy Goliat! Słuchajcie, kochany sir, już po was!
— Pshaw!
— Nonsens! Nie rójcie sobie niczego! Jest tylko jeden sposób pokonania tego draba.
— Jaki?
— Nie wdawajcie się w długą walkę, lecz przyjcie do końca, bo was zmęczy i będziecie zgubieni. Jak tam z waszem tętnem?
Wziął mnie za przegub i nadsłuchiwał, poczem rzekł:
— Chwała Bogu nie więcej jak sześćdziesiąt uderzeń, a więc całkiem prawidłowo. Nie jesteście rozdrażnieni? Nie boicie się wcale?
— Jeszcze tego brakowało! Rozdrażnienie i obawa w położeniu, w którem życie od krwi zimnej zawisło! Nazwa tego olbrzyma mówi tak wiele, jak jego postać. Ponieważ jest najsilniejszym i włada nożem niechybnie, zaproponował mi wódz walkę na noże. Zobaczymy, czy rzeczywiście jest niezwyciężony.
Podczas tej krótkiej, cicho przeprowadzonej rozmowy, rozebrałem się ja także. Wprawdzie nie było to objęte warunkami, ale chciałem uniknąć podejrzenia, że w ubraniu szukam osłony przed nożem przeciwnika. Rusznicę i rewolwery oddałem Samowi i wstąpiłem w środek koła. Poczciwemu Samowi serce głośno pukało, ale ja trwogi nie czułem. Być dobrej myśli to pierwszy warunek w każdem niebezpieczeństwie.
Wyryto na piasku trzonkiem tomahawka dość wielką ósemkę, poczem wódz nas wezwał, żebyśmy zajęli miejsca. „Nóż-piorun“ zmierzył mnie wysoce pogardliwem spojrzeniem i rzekł donośnie:
— Ciało tej słabej bladej twarzy trzęsie się ze strachu. Czy odważy się wejść w tę figurę?
Ledwie wymówił to słowa, wstąpiłem w zwrócone ku południowi kółko ósemki. W ten sposób miałem słońce za plecyma, gdy tymczasem czerwonoskóry musiał się do niego twarzą obrócić i to go musiało oślepiać. Możnaby to nazwać wyzyskaniem położenia, ale on szydził ze mnie i skłamał, mówiąc, że się ciało moje trzęsie ze strachu. To więc zrobiłem mu za karę. Pozwolić mu wejść w moje kółko byłoby delikatnością, wcale w tym wypadku nie wskazaną. Powtarzam jeszcze raz, że straszną była dla mnie ta walka na śmierć i życie. Być zmuszonym zabić człowieka, to rzecz okropna, ale wszelkie oszczędzanie byłbym przypłacił życiem, postanowiłem więc bezwarunkowo przebić tego Samsona. Zachowałem zimną krew pomimo jego postaci i niezwykłego imienia. Nie widziałem powodu uważać siebie za lichego szermierza, choć po raz pierwszy stałem przed przeciwnikiem z nożem w ręku.
— On się odważa naprawdę! — zaśmiał się szyderczo. — Nóż mój go pożre. Wielki Duch oddaje go w moje ręce, odebrawszy mu rozum.
U Indyan są w zwyczaju takie wstępne przedmowy. Byłbym uszedł za tchórza, gdybym był milczał. Odrzekłem przeto:
— Ty walczysz gębą, a ja stoję z nożem. Wejdź na twe miejsce, jeżeli się nie boisz!
Na to on jednym skokiem stanął w drugiem kółku ósemki i krzyknął gniewnie:
— Bać się? Metan-akwa miałby się bać? Czy słyszeliście, wojownicy Keiowehów? Pozbawię życia tego białego psa za pierwszem pchnięciem!
— Pierwsze me pchnięcie ciebie go pozbawi. A teraz milcz! Powinienbyś właściwie nazywać się nie Metan-akwa lecz Awat-ya[6].
— Awat-ya, Awat-ya! Ten smrodliwy kujot ośmielił się mnie zelżyć! Dobrze, niechaj sępy pożrą twoje wnętrzności!
Ta pogróżka była wielką nierozwagą, wprost głupotą z jego strony, gdyż zwróciła moją uwagę na sposób, w jaki użyć chce broni. Moje wnętrzności! Nie zamierzał więc pchnąć mnie w serce od góry, lecz ciąć od dołu, aby mi brzuch rozpruć.
Byliśmy od siebie tak daleko, że wystarczało schylić się, aby przeciwnika nożem dosięgnąć. Indyanin utkwił wzrok w moich oczach. Prawą rękę opuścił prosto na dół, trzymając nóż w ten sposób, że koniec trzonka opierał się o mały palec, a klinga sterczała ostrzem do góry pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. Domyśliłem się, że będzie się starał zadać mi cios od dołu do góry, gdyż przy uderzeniu z góry trzyma się nóż odwrotnie: trzonkiem opartym o kciuk, a ostrzem wystającem z garści przy małym palcu.
Kierunek ataku był mi już wiadomy, a teraz szło głównie o czas, a to musiał mi wzrok powiedzieć. Znałem ten szczególny błysk oka, poprzedzający zawsze taką chwilę. Opuściłem powieki, by przeciwnika co do siebie upewnić, śledziłem jednak ruchy jego tem ostrzej przez rzęsy.
— Pchnij, psie! — zawezwał mnie.
— Nie mów już więcej, lecz działaj, czerwony chłopcze! — odparłem.
Po tej, zbyt wielkiej, obeldze musiała nastąpić albo gniewna odpowiedź, albo uderzenie i tak też się stało. Błyskawiczne roszerzenie źrenicy Indyanina było mi zapowiedzią, bo rzeczywiście już w następnej chwili wyrzucił silnie naprzód prawę rękę pod górę, aby mi rozciąć brzuch. Gdybym się był ciosu z góry spodziewał, byłoby po mnie, tak jednak odparowałem cięcie i pchnąwszy z błyskawiczną szybkością nożem wstecz, rozprułem mu przedramię.
— Ty psie parszywy! — ryknął, cofając rękę i wypuszczając nóż ze strachu i z bolu.
— Nie gadać, lecz walczyć — odrzekłem, podrzuciłem rękę w górę, a w następnej chwili... utkwił mój nóż w jego sercu aż po rękojeść. Wyrwałem go natychmiast, a z rany trysnął na mnie gruby na palec, czerwony, ciepły strumień krwi. Olbrzym zachwiał się tylko raz w jedną i w drugą stronę, chciał krzyknąć, ale wydobył tylko jękliwe westchnienie i runął martwy na ziemię.
Indyanie zawyli wściekle, tylko jeden z nich nie zawtórował im, a mianowicie wódz Tangua. Podszedł, schylił się nad mym przeciwnikiem, obmacał brzegi rany, podniósł się znowu i przypatrzył się na mnie wzrokiem, którego długo nie mogłem zapomnieć. Przebijała się w nim mieszanina wściekłości, zgrozy, strachu, podziwu i uznania. Potem wódz odwrócił się, by się oddalić. Wobec tego rzekłem:
— Czy widzisz, że stoję jeszcze na miejscu, a Metan-akwa opuścił swoje i leży poza figurą. Kto z nas zwyciężył?
— Ty! — odrzekł wściekle i odszedł, ale zaledwie zrobił kilka kroków, wrócił i syknął do mnie: — Jesteś białym synem złego czarnego Ducha. Nasz lekarz zdejmie z ciebie czary, a wtedy oddasz nam życie!
— Rób sobie ze swoim lekarzem, co ci się podoba, ale dotrzymaj danego nam słowa!
— Jakiego słowa? — zapytał szyderczo.
— Że Apacze nie zginą.
— My ich nie zabijemy. Przyrzekłem to i dotrzymam.
— I będą wolni?
— Odzyskają wolność. Co powie wódz Keiowehów, Tangua, to spełni się zawsze!
— W takim razie pójdę, teraz z moimi przyjaciółmi i zdejmę im więzy.
— Ja to sam zrobię, skoro czas przyjdzie.
— Już przyszedł, już jest, bo zwyciężyłem.
— Milcz! Czy mówiliśmy przedtem o czasie?
— Nie wspomnieliśmy o tem osobno, ale rozumie się samo przez się, że...
— Milcz! — huknął na mnie ponownie. — Czas ja oznaczę. Nie zabijemy tych psów Apaczów, ale co na to poradzimy, jeżeli pomrą, gdy nie dostaną jadła, ani napoju? Czy ja będę temu winien, jeżeli umrą prędzej z głodu i pragnienia, zanim ich będę mógł puścić wolno?
— Łajdaku! — rzuciłem mu w twarz.
— Psie, powiedz jeszcze słowo, a...
Chciał groźby dokończyć, lecz powstrzymał się i wpatrzył mi się w twarz z trwogą, bo zaniepokoił go widocznie jej wyraz. Ja zaś dokończyłem za niego:
— ...a powalę cię tą pięścią na ziemię, ciebie, najpodlejszego ze wszystkich kłamców!
Odskoczył czemprędzej o kilka kroków wydobył nóż i zawołał:
— Z pięścią już się do mnie zanadto nie zbliżysz, bo w takim razie przebiłbym ciebie natychmiast.
— Nóż-piorun chełpił się także, że to zrobi, a teraz tutaj leży. Ciebie spotkałby ten sam los. O tem, co się ma stać z Apaczami, pomówię z moimi białymi braćmi. Gdybyś im włos zerwał z głowy, już byłoby po tobie i twoich. Wiesz, że możemy was wysadzić w powietrze.
Dopiero po tych słowach wystąpiłem z ósemki i poszedłem do Sama, który z powodu wrzasku czerwonoskórych nie mógł słyszeć mojej rozmowy z wodzem. Poskoczył ku mnie, objął mnie oburącz i zawołał w zachwycie:
— Wiwat, wiwat, sir! Pozdrawiam was tak, gdyż wracacie z krainy śmierci, w którą wpadliście byli bezwarunkowo. Człowiecze, przyjacielu, skarbie, młodzieńcze, greenhornie, co z was za stworzenie: Nie widział bawołów, a strzela najsilniejsze! Nie widział szarego niedźwiedzia, a bierze się z nożem do niego jak do jabłka! Nie widział nigdy mustanga, a złapał mi moją Mary! A tu staje przed najsilniejszym i najsłynniejszym czerwonym nożowcem i uderza go pierwszem pchnięciem w samo serce, nie tracąc sam ani kropli krwi! Dicku i Willu, chodźcie tu i przypatrzcie się temu surveyorowi! Co z niego zrobić?
— Towarzysza — rzekł Stone z zadowoleniem.
— Towarzysza? Co przez to rozumiesz?
— Dowiódł znowu, że już nie jest uczniem, greenhornem. Zamianujemy go towarzyszem, a potem może zostać mistrzem.
— Nie jest greenhornem? Zrobić go towarzyszem? Skoro cię język swędzi, żeby coś powiedzieć, to nie mów przynajmniej przedwczesnych niedorzeczności! To greenhorn z krwi i kości, bo niebyłby się odważył zaczepić tego zręcznego i olbrzymiego Indyanina. Ale ludzie lekkomyślni mają najwięcej szczęścia, tak jak najgłupszemu chłopu rodzą się największe kartofle. On głupi, lekkomyślny i greenhorn! Że jeszcze żyje, tego nie zawdzięcza sobie, lecz swej głupocie, jeśli się nie mylę. Gdy ruszył, serce mi bić przestało i nie mogłem tchu złapać, wszystkie moje myśli zajęte były testamentem tego greenhorna. Naraz jedno uderzenie, jedno pchnięcie i czerwony grzmotnął sobą o ziemię! Teraz osiągnęliśmy to, o co nam chodziło, t. j. życie i wolność Apaczów.
— Mylicie się prawdopodobnie — odrzekłem, nie gniewając się na sposób, w jaki do mnie przemawiał.
— Ja się mylę? Jakto?
— Wódz, dając nam słowo, poczynił sobie w duszy zastrzeżenia, które teraz zaznacza.
— Wiedziałem, że będzie miał myśli ukryte! O jakich zastrzeżeniach mówicie?
Powtórzyłem mu słowa Tanguy, które go tak rozgniewały, że natychmiast poszedł do niego po usprawiedliwienie. Skorzystałem z tego, żeby się znowu ubrać i zabrać broń.
Keiowehowie nie wątpili ani na chwilę, że Nóż-piorun mnie zabije. Ten zupełnie odwrotny wynik walki przejął ich smutkiem i wściekłością na nas. Byliby najchętniej na nas napadli, ale było to nie tylko umówione, lecz nawet wypaliliśmy na to fajkę, że strona zwyciężonego nie zemści się na zwycięzcy. Tego nie wolno już było naruszyć. W każdym razie myśleli o znalezieniu innego powodu do wrogiego przeciwko nam wystąpienia. Mogli teraz jeszcze zaczekać, bo byli nas jeszcze pewni. Dla tego przytłumili na razie złość swą i zajęli się trupem poległego towarzysza. Wódz znajdował się także przy nim, łatwo więc sobie wyobrazić, że Sam Hawkens nie znalazł chętnego i przychylnego ucha dla swych wywodów. Wrócił wysoce zniechęcony i oznajmił nam:
— Ten drab nie chce istotnie dotrzymać słowa. Postanowił, jak się zdaje, zagłodzić jeńców. I ten łajdak nazywa to „niezabijaniem“! Ale będziemy mieli oczy otwarte, jeśli się nie mylę i wypłatamy mu figla, hi! hi! hi!
— Żeby ten figiel nas samych nie dotknął! — zauważyłem. — To trudna rzecz bronić innych, gdy się samemu potrzebuje obrony.
— Boicie się chyba tych czerwonych?
— Pshaw! Że się nie boję, o tem wiecie chyba tak dobrze, jak ja sam.
— Ale z jedną różnicą. Tam, gdzie jabym się obawiał, tam wy idziecie przebojem, jak wół za czerwonem suknem, a tam, gdzie potrzebna odwaga, tam wy podnosicie wątpliwości. Ale to już taki zwyczaj greenhornów. O czem myślicie teraz w zadumie?
— O czem?
— O walce na noże, którą przebyliście teraz.
— Myślę, że teraz zapewne was zadowoliłem.
— Ja o tem nie myślę. Mówię o pewnych wyrzutach.
— Wyrzutach? Któżby mi je zrobił; czy wy może?
— Mój Boże! Jakżeż wy ciężko pojmujecie! Powiedzcieno, czy byliście już kiedy w starym kraju mordercą i czy staliście już kiedy na rusztowaniu?
— Sądzę, że nie. Przynajmniej sobie nie przypominam — odrzekłem na to przykre pytanie.
— Więc nie zabiliście jeszcze nikogo?
— Nie.
— A zatem dopuściliście się dzisiaj po raz pierwszy zabójstwa. Jakżeż czujecie się w duszy? Oto, co chciałem wiedzieć.
— Hm! Nie jest to zaiste miłe uczucie. Nie tak rychło już chyba pozbawię człowieka życia. Poruszenia mej duszy bardzo podobne do nieczystego sumienia.
— Nie rójcie sobie niczego i nie wpadajcie na głupie myśli! Może wam się to tutaj wbrew woli zdarzyć codziennie, że sprzątniecie człowieka, aby własne życie ocalić. W takim wypadku musi się ...heavens, oto i zaraz będzie taki wypadek! — przerwał sam sobie. — To już naprawdę Apacze! No, to się niejeden łeb zakrwawi. Przygotujcie się do walki, panowie!
Stamtąd, gdzie znajdowali się więźniowie ze strażnikami, zabrzmiał przeraźliwy okrzyk Apaczów „hiiiiiiiiih“. Inczu-czuna i Winnetou wrócili już wbrew wszelkim oczekiwaniom i napadli na obóz Keiowehów. Ci z nich, którzy byli przy nas, zaczęli nadsłuchiwać w przerażeniu, poczem dowódca krzyknął:
— Nieprzyjaciele na dole tam przy naszych braciach! Prędzej tam, prędzej na pomoc!
Chciał pobiec, ale Sam zastąpił mu drogę i zawołał:
— Nie możecie tam pójść i zostaniecie, bo jesteśmy pewnie już otoczeni. A może myślicie, że obydwaj wodzowie Apaczów tacy głupi, iż zaatakowali tylko straże, nie wiedząc, gdzie się znajdujecie? W następnej chwili będą tu...
Mówił pośpiesznie, a mimoto nie dokończył, gdyż w tej chwili zabrzmiał także dokoła nas przejmujący wojenny okrzyk Apaczów. Staliśmy wprawdzie na otwartej preryi, ale rosły na niej tu i ówdzie krzaki, za którymi skradali się Apacze niepostrzeżeni przez nas i otoczyli nas dokoła zupełnie. Teraz biegli gromadami ze wszystkich stron. Keiowehowie strzelili do nich i kilku nawet trafili, ale to nie wchodziło nawet w rachubę. Tymczasem napastnicy nadbiegli.
— Nie zabijajcie Apaczów! — zawołałem do Sama Dicka i Willa, a w tej chwili rozszalała już dokoła nas walka na blizką metę. My czterej nie wzięliśmy w niej udziału, ale starszy inżynier i surveyorzy bronili się i dla tego ich zastrzelono. To było straszne. Patrząc w tę stronę, nie widziałem, co się działo po za mną. Napadła na nas stamtąd gromada i rozerwała nas. Wołaliśmy wprawdzie do nich, że jesteśmy ich przyjaciółmi, ale napróżno. Natarli na nas tak nożami i tomahawkami, że musieliśmy się bronić, chociaż staraliśmy się tego właściwie uniknąć. Powaliliśmy kilku z nich kolbami, na skutek czego odstąpili od nas.
Tę wolną chwilę wyzyskałem na rozglądnięcie się dokoła. Niebyło jednego Keioweha, który niemiałby przeciwko sobie kilku Apaczów. Sam zobaczył to i zawołał:
— Uciekać czemprędzej tam, w krzaki!
Wskazał na wspomniane już kilkakrotnie zarośla, które kryły nas od strony obozu, i pobiegł tam, a Dick Stone i Will Parker za nim. Ja wahałem się przez kilka chwil, spoglądając na miejsce, gdzie znajdowali się surveyorzy. Jako białym chętnie byłbym pospieszył im z pomocą, ale już było zapóźno, dlatego zwróciłem się także ku zaroślom, od których byłem jeszcze daleko, kiedy ujrzałem ukazującego się właśnie tam Inczu-czunę.
Razem z Winnetou stał on na czele tego oddziału Apaczów, którego zadaniem było napaść na obóz i uwolnić jeńców. Osiągnąwszy to, pośpieszyli obaj wodzowie zobaczyć skutki napadu większego odziału, z którym my mieliśmy do czynienia. Inczu-czuna, wyprzedzając nieco syna, obiegł zarośla, a zobaczywszy mnie, zawołał:
— Złodzieju ziemi!
I równocześnie natarł na mnie odwróconą srebrną strzelbą.
Odpowiedziałem mu wprawdzie kilka słów celem wyjaśnienia, że nie jestem jego wrogiem, lecz on tego nie słuchał i zdwoił ciosy. Musiałem niestety, jeśli nie chciałem odnieść ran ciężkich, albo nawet życia stracić, jemu sprawić ból. W chwili właśnie, kiedy zamierzył się do uderzenia, odrzuciłem rusznicę, którą się dotąd broniłem, pochwyciłem go lewą ręką za gardło, a prawą palnąłem go kilkakrotnie po skroni. On upuścił strzelbę, zacharczał krótko i padł na ziemię. Wtem zabrzmiał tuż za mną głos tryumfujący:
— To Inczu-czuna, najwyższy wódz tych psów, Apaczów! Muszę dostać jego skórę, jego skalp!
Oglądnąwszy się, ujrzałem Tanguę, który z niewiadomego mi powodu obrał ten sam kierunek. Odłożył strzelbę, wyciągnął z za pasa nóż i chciał zabrać się do nieprzytomnego Apacza, by go oskalpować. Ująłem go za ramię i zawołałem:
— Odejm rękę! Ja go zwyciężyłem, należy więc do mnie, a nie do ciebie!
— Milcz, biały robaku! — odpowiedział. — Nie pytam wcale o ciebie. Ja tylko mam do wodza prawo! Puść mnie, bo...
Pchnął nożem i trafił mnie w przegub. Nie chciałem go zabijać, nie uciekłem się przeto do noża, rzuciłem się tylko na rozjuszonego Tanguę, starając się go odtrącić od siebie. Gdy mi się to nie udało, zgniotłem mu szyję tak, że już nie mógł się ruszać, a sam pochyliłem się nad Inczu-czuną, którego twarz skropiła krew z mojej rany na ręce. W tej chwili usłyszałem jakiś szmer za sobą i oglądnąłem się. Ten ruch ocalił mi życie, gdyż otrzymałem kolbą w plecy straszne uderzenie, które pierwotnie wymierzone było w głowę i byłoby mi roztrzaskało czaszkę. Tym, który mnie ugodził, był Winnetou.
Został on był, jak już wspomniano, w tyle za Inczuczuną. Teraz właśnie wynurzył się z zarośli, a spostrzegłszy mnie klęczącego nad ojcem, który leżał jak martwy z twarzą, skropioną krwią, zamachnął się do śmiertelnego uderzenia kolbą, szczęściem jednak trafił mnie w plecy. Następnie cisnął strzelbę na ziemię, wyrwał nóż z za pasa i rzucił się na mnie.
Położenie moje było okropne. Uderzenie wstrząsnęło całą moją osobą i obezwładniło mi rękę. Byłbym chętnie dał Winnetou jakieś wyjaśnienie, ale wszystko odbywało się tak prędko, że na to czasu nie starczyło. Młody wódz Apaczów byłby mi utopił nóż w sercu aż po rękojeść, gdybym był ruchem nieznacznym, na jaki się w tej chwili zdobyć mogłem, nie udaremnił ciosu przynajmniej o tyle, że nóż trafił w lewą kieszeń piersiową, gdzie pośliznął się o wspomnianą już puszkę z sardynek, w której przechowywałem moje papiery, posunął się po blasze ku szyi, a przeszedłszy przez szczękę, przebił także język. Winnetou wyciągnął nóż i pochwyciwszy mnie za gardło, zamierzył się do drugiego pchnięcia. Trwoga śmiertelna podwaja siły fizyczne. Ja mogłem tylko lewą ręką się posługiwać, a on leżał trochę bokiem na mnie. Udało mi się złapać jego prawą rękę, którą ścisnąłem tak silnie, że on nóż musiał wypuścić. Następnie porwałem go za lewy łokieć i podepchałem w górę tak wysoko, że jeśli chciał uniknąć złamania ręki, musiał ją odjąć od mego gardła. Zgiąłem nogi w kolanach, całą siłą podrzuciłem się w górę i strząsnąłem Winnetou z siebie tak, że padł brzuchem na ziemię. W następnej chwili leżałem już na jego grzbiecie, jak on przedtem na moim.
Teraz szło o to, żeby go przytrzymać, gdyż byłbym zgubiony, gdyby się był podniósł znowu. Klęknąwszy mu prawem kolanem na udach, a lewem na jednej ręce, wziąłem go zdrową ręką za kark. On tymczasem drugą ręką szukał noża, ale niestety daremnie. Zaczęło się szatańskie mocowanie. Trzeba sobie wyobrazić, że był to Winnetou, którego nikt przedtem, ani potem nie zwyciężył, Winnetou, obdarzony kocią zręcznością, stalowymi mięśniami i ścięgnami. Teraz miałem już czas przemówić, ale mi krew z ust buchała, a gdy chciałem poruszyć przebitym językiem, wydobywałem z siebie zaledwie niezrozumiały bełkot. Przeciwnik mój wytężał wszystkie siły, aby mnie zrzucić z siebie, ja zaś ciężyłem na nim jak góra, której strząsnąć niepodobna. Zaczął coraz to bardziej stękać, a ja mu ściskałem szyję coraz silniej, aż mu brakło oddechu. Czyż miałem go udusić? Nie, w żadnym razie! Zwolniłem więc na chwilę jego szyję z uścisków, a on podniósł natychmiast głowę, która przez to przybrała korzystną dla mnie postawę. Nastąpiły szybko po sobie dwa, czy trzy uderzenia pięścią i Winnetou był ogłuszony: zwyciężyłem niezwyciężonego. Poprzednie rzucenie nim o ziemię nie było zwycięstwem, gdyż nie poprzedziła go walka.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza, zważając przytem, żeby nie połknąć krwi, zalewającej mi usta. Trzymałem je wciąż otwarte, by mogła spływać. Z rany zewnętrznej buchała także krew grubym na palec strumieniem. Chciałem właśnie dźwignąć się z ziemi, gdy wtem zabrzmiał za mną groźny okrzyk Indyanina, który uderzył mnie kolbą po głowie tak silnie, że padłem bez zmysłów.
Gdy przyszedłem do siebie, był już wieczór, tak długo więc leżałem bez przytomności. Z początku marzyłem jak we śnie: Wydało mi się, że wpadłem w murowane łożysko młyńskiego koła, które nie mogło się obracać dlatego, że ja zawadzałem, znajdując się pomiędzy niem a murem. Woda szumiała nademną, a siła, z jaką działała na koło, ściskała mię coraz to mocniej i mocniej. Bałem się, że mnie lada chwila rozmiażdży. Bolały mnie wszystkie członki, a szczególnie głowa i plecy. Zwolna poznałem, że nie była to rzeczywistość lecz i nie senne marzenie. Szum i łoskot nie pochodził od wody, lecz był w mej głowie jako skutek uderzenia kolbą, które mnie powaliło, a ból w plecach sprawił cios, zadany mi przez Winnetou. Krew płynęła mi z ust wciąż jeszcze, wciskała mi się do gardła i dławiła mnie. Usłyszałem okropne charczenie i zgrzytanie i zbudziłem się całkiem. Tym charczącym byłem ja sam.
— On się rusza! Dzięki Bogu, rusza się! — doszedł mnie głos Sama.
— Tak, ja także zauważyłem! — odrzekł Dick Stone.
— Teraz oczy otwiera! — Żyje, żyje! — dodał Will Parker.
Istotnie podniosłem powieki. Widok, jak mi się na pierwszy rzut oka przedstawił, wcale nie był pocieszający. Znajdowaliśmy się jeszcze na placu boju. Dokoła płonęło może dwadzieścia ognisk, a wśród nich uwijało się z pięciuset Apaczów. Wielu z nich rannych. Zauważyłem także znaczną liczbę zabitych, których ułożono w dwa rzędy, w jednym Apaczów, w drugim Keiowehów. Pierwsi stracili jedenastu, a drudzy trzydziestu wojowników. Dokoła leżeli pojmani Keiowehowie, silnie skrępowani: ani jeden nie uszedł. Wodza Tanguy także nie brakło między nimi. Starszego inżyniera i surveyorów nie dostrzegłem, gdyż zabito ich dlatego, że się bronili.
Niedaleko od nas leżał człowiek, skurczony w kółko mniej więcej tak, jak ongiś ofiary inkwizycyi przy torturach, zwanych kozłem hiszpańskim. Był to Rattler. Apacze związali go tak w krąg, aby mu sprawić ból większy. Jęczał tak, że mimo jego nędzy i upadku moralnego litość mnie brała. Towarzysze jego nie żyli już, gdyż wystrzelano ich zaraz w pierwszym ataku. Jego oszczędzono, żeby jako morderca Kleki-petry poniósł śmierć cięższą, połączoną z większemi mękami.
Ja miałem także skrępowane ręce i nogi, a tak samo Stone i Parker, który leżał po mej lewej ręce. Po prawej siedział Sam Hawkens. Nogi miał skrępowane, a lewą rękę związaną na plecach; prawą, jak się później dowiedziałem, pozostawiono mu wolną, żeby mi mógł dopomagać.
— Dzięki Bogu, że już przyszliście do siebie, kochany sir! — rzekł, głaszcząc mnie pieszczotliwie po twarzy. — Jak się to stało, że was powalono?
Chciałem odpowiedzieć, lecz nie mogłem, gdyż miałem usta krwi pełne.
— Wypluńcie to! — rzekł.
Posłuchałem, lecz zdołałem dobyć zaledwie kilka słów niezrozumiałych, gdyż usta napełniły mi się krwią na nowo. Z powodu utraty krwi byłem też śmiertelnie osłabiony. Odpowiadać mogłem tylko w krótkich, oderwanych słowach i to tak cicho, że je Sam mógł zaledwie zrozumieć.
— Z Inczu-czuną walcz... Winnetou... pchnął w usta... kolbą po głowie... od... nie wiem...
Reszta słów ugrzęzła w gardle.
Ze zgrozą teraz zauważyłem, że leżałem w kałuży własnej krwi.
— Do stu piorunów! Ktoby to pomyślał! Bylibyśmy się chętnie poddali, lecz Apacze nie słuchali słów naszych. Wleźliśmy więc w krzaki, aby zaczekać do czasu, kiedy ochłoną z gniewu, jeśli się nie mylę. Przypuszczaliśmy, że wy zrobiliście tak samo i szukaliśmy was dlatego. Gdy was nie znalazłem, poczołgałem się na skraj zarośli, gdzie ujrzałem jakby martwych Inczu-czunę i Winnetou. Obaj niebawem podnieśli się. Wy leżeliście także obok, jak zabity. Tak się tem przeraziłem, że zabrałem natychmiast Dicka Stone’a i Willa Parkera i pobiegłem z nimi do was zobaczyć, czy jest jeszcze w was życie. Oczywiście natychmiast nas pojmano. Zapewniałem Inczu-czunę, że jesteśmy przyjaciółmi Apaczów, że wczoraj mieliśmy zamiar uwolnić obu dowódców, on jednak wyśmiał się ze mnie i tylko Winnetou zawdzięczam, że mi tę rękę wolną zostawili. On też opatrzył wam ranę na szyi, bo gdyby nie to, to bylibyście już nigdy się nie obudzili wskutek upływu krwi, jeśli się nie mylę. Czy pchnięcie doszło daleko?
— Przez... język — wybełkotałem.
— A do wszystkich dyabłów! To niebezpieczne. Przyjdzie na was gorączka, której ja nie chciałbym dostać, ale wziąłbym ją chętnie na siebie, bo taki stary pracz jak ja przetrzyma ją łatwiej niż taki greenhorn, który dotychczas widywał krew tylko w krwawej kiszce. Ale innych już ran nie macie?
— Uderzenia kolbą... głowę... plecy — odrzekłem.
— A zatem was powalono? Sądziłem, że wszystkiemu winno tylko pchnięcie. To wam pewnie głowa mruczy dyabelnie. Ale to minie. Główna rzecz to, że nie zabito tej odrobiny rozumu, którą mieliście. Niebezpieczeństwo tkwi dla was w przebitym języku, którego nie podobna obwiązać. Ja teraz...
Dalej już nie słyszałem, gdyż znów zemdlałem.
Kiedy się zbudziłem, uczułem, że jestem w ruchu. Dokoła rozlegał się tupot kopyt końskich. Otworzyłem oczy, bo mię to zastanowiło. Leżałem — proszę sobie wyobrazić — na skórze zakłutego przezemnie szarego niedźwiedzia, którą związano mniej więcej na kształt hamaku i zawieszono pomiędzy dwoma końmi. Leżałem tak głęboko w futrze, że widziałem tylko dwie głowy końskie i niebo. Słońce rzucało na mnie promienie żaru, a w żyłach płynęło mi coś gorącego, jak roztopione żelazo. Usta miałem spuchnięte i pełne stężałej krwi. Starałem się to wyrzucić językiem, ale nie mogłem nim ruszyć.
„Wody, wody!“ — chciałem zawołać, gdyż dokuczało mi okropne pragnienie, ale nie zdołałem wydobyć głosu z siebie. Powiedziałem sobie, że już po mnie i zacząłem, jak powinien to czynić każdy umierający, myśleć o Bogu i o tamtym świecie. Tymczasem zemdlałem znowu.
Potem walczyłem z Indyanami, bawołami i niedźwiedziami, odbywałem śmiertelne jazdy przez stepy, płynąłem miesiącami po morzach bezbrzeżnych. Była to gorączka z ran, w której przez długie dni mocowałem się ze śmiercią. Czasem doszedł mnie jakby z wielkiego oddalenia głos Hawkensa, czasem widziałem nad sobą dwoje aksamitnych oczu Winnetou, a wreszcie umarłem, włożono mnie do trumny i zakopano. Słyszałem, jak grudy ziemi spadały na wieko trumny, spoczywałem potem w niej przez całą wieczność, nie mogąc się poruszyć. Naraz wieko podniosło się w górę i zniknęło. Nademną zajaśniał czysty błękit, a ściany grobu osunęły się na dół. Czy to była prawda? Czy mogło się stać coś takiego? Sięgnąłem ręką do czoła i...
— Alleluja, Alleluja! Budzi się ze snu; budzi się! — krzyknął Sam.
Odwróciłem głowę.
— Czy widzicie, że ręką chwycił się za głowę, że nawet głowę teraz odwrócił? — krzyczał mały.
Pochylił się nademną. Twarz promieniała mu poprostu z zachwytu, co pomimo niezwykle gęstego zarostu jego wyraźnie spostrzegłem.
— Czy widzicie mnie, kochany sir? — zapytał. — Otworzyliście oczy i poruszyliście się. A więc znowu żyjecie. Czy mnie widzicie?
Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem, po pierwsze ze znużenia, a powtóre dla tego, że język ciężył mi jak ołów. To też skinąłem tylko głową.
— A czy mnie słyszycie? — mówił dalej.
Skinąłem znowu.
— Patrzcie na niego, patrzcie, patrzcie!
Twarz jego zniknęła, a ukazały się głowy Stone’a i Parkera. Zacni ludzie mieli łzy w oczach. Już mieli jakieś pytanie na ustach, ale Sam ich odsunął, krzycząc:
— Puście mnie do niego, ja chcę z nim mówić, ja!
Wziął moje ręce, przycisnął do nich tę część zarostu, w której powinny się usta znajdować i zapytał:
— Czy czujecie głód, pragnienie, sir?
Potrząsnąłem głową na znak zaprzeczenia. Osłabiony byłem tak bardzo, że byłbym nawet kropli wody nie wypił.
— Nie? Naprawdę nie? Boże, czy to możliwe? Czy wyobrażacie sobie, jak długo leżeliście?
Zaprzeczyłem znów głową.
— Trzy tygodnie, całe trzy tygodnie! Pomyślcie tylko! Nie wiecie także oczywiście, co się z wami stało, gdyście zostali zranieni i gdzie się teraz znajdujecie. Mieliście straszną gorączkę i popadliście potem w letarg. Apacze chcieli was już zakopać, ale ja nie wierzyłem w waszą śmierć i dopóty żebrałem, dopóki Winnetou nie wstawił się za wami u ojca i nie uzyskał pozwolenia pochowania was dopiero wówczas, kiedy już rozkład nastąpi. Zawdzięczamy to Winnetou. Muszę pójść do niego i sprowadzić go tutaj!
Zamknąłem oczy i leżałem znowu, ale nie w grobie, lecz w rozkosznem znużeniu, w niebiańskim jakimś spokoju. Pragnąłem wiecznie tak leżeć, gdy wtem doszedł mnie odgłos kroków. Jakaś ręka dotykała mnie i podnosiła moją rękę, poczem usłyszałem głos Winnetou:
— Czy Sam Hawkens się nie pomylił? Czy Selki lata[7] obudził się rzeczywiście?
— Tak, tak. Wszyscy trzej widzieliśmy to dokładnie, głową odpowiadał nawet na moje pytania.
— W takim razie stał się cud wielki, ale byłoby lepiej, gdyby był martwym pozostał, bo tylko na to powrócił do życia, by umrzeć: pójdzie na śmierć razem z wami.
— Ależ to największy przyjaciel Apaczów!
— A dwa razy mnie powalił.
— Bo musiał!
— Nie musiał!
— Przeciwnie. Pierwszy raz uczynił to, aby ci życie ocalić. Broniłeś się i Keiowehowie byliby cię zabili. Drugim razem zmuszony był odpierać od siebie twoje ciosy. Chcieliśmy się poddać dobrowolnie, ale wasi wojownicy nie zważali na nasze zapewnienia.
— Hawkens przedstawia tak sprawę dlatego, aby się wyratować.
— Nie, to jest prawda!
— Język twój kłamie. Wszystko, co mi opowiedziałeś, aby ujść śmierci męczeńskiej, przekonało nas niezbicie, że jesteście dla nas jeszcze większymi wrogami niż te psy Keiowehy. Skradałeś się ku nam i podsłuchałeś nas. Gdybyś nam sprzyjał, byłbyś nas ostrzegł, a wówczas nie napadniętoby na nas nad wodą i nie przywiązanoby nas do drzew.
— Ale wy bylibyście pomścili na nas śmierć Kleki-petry, albo, gdybyście byli z wdzięczności tego nie uczynili, tobyście byli nam przeszkodzili w dokończeniu robót.
— Bylibyście i tak tego zrobić nie mogli. Zmyślasz wymówki, które dziecko potrafi przejrzeć. Czy uważasz Inczu-czunę i Winnetou za tak głupich, a nawet głupszych od małego dziecka?
— Ani mi to w głowie nie postało! Old Shatterhand znowu zemdlał. Gdyby był przytomny i zdołał przemówić, potwierdziłby prawdziwość słów moich.
— Kłamałby tak samo, jak ty. Blade twarze to sami kłamcy i oszuści. Znałem tylko jednego białego, w którego sercu mieszkała prawda, był nim przez was zamordowany Kleki-petra. Nie wiele już brakowało, żebym się co do Old Shatterhanda pomylił. Widziałem jego odwagę, oraz siłę fizyczną i podziwiałem go. Z jego oczu przebijała szczerość, zdawało mi się, że go pokocham. Ale to był taki sam złodziej krajów jak inni: dopuścił do tego, że nas zwabiono w pułapkę i po dwakroć uderzył mnie pięścią po głowie. Dla czego Wielki Duch stworzył takiego człowieka i dał mu serce takie fałszywe?
Starałem się spojrzeć na Winnetou, gdy mnie dotykał, ale wtedy znużone nerwy odmówiły posłuszeństwa woli. Ciało moje było jakby z eteru, jakby z jakichś nieuchwytnych dla zmysłów pierwiastków, nie mogło też odczuć tego, co jest uchwytne. Teraz jednak, gdy uświadomiłem sobie ten wyrok Winnetou, posłuchały mnie powieki; otwarły się, dzięki czemu ujrzałem go stojącego obok mnie. Miał teraz na sobie lekkie płócienne ubranie, był bez broni, a w ręku trzymał książkę, na której widniał napis Hiawatha. Ten Indyanin, ten syn narodu, zaliczanego do „dzikich“, umiał więc nie tylko czytać, lecz posiadał nawet zmysł dla rzeczy wyższych. Sławny poemat Longfellowa w ręku Apacza! Czy byłbym kiedy coś podobnego przypuścił?
— Znowu ma oczy otwarte! — zawołał Sam, a Winnetou zwrócił się do mnie. Przystąpił, rzucił na mnie długie, przeciągłe spojrzenie i zapytał:
— Czy nie możesz mówić?
Potrząsnąłem głową.
— Czy boli cię ciało?
Nastąpiła taka sama odpowiedź.
— Bądź ze mną szczery! Jeśli się człowiek ze snu śmierci budzi, nie może mówić nieprawdy. Czy wy czterej chcieliście nas rzeczywiście ocalić?
Skinąłem głową dwukrotnie.
Na to machnął on pogardliwie ręką i rzekł, z widocznem oburzeniem w głosie:
— Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo! Nawet nad ponownie otwartym grobem kłamstwo! Gdybyś był prawdę powiedział, byłbym może pomyślał, że jeszcze się poprawisz i byłbym poprosił ojca Inczu-czunę o darowanie ci życia. Ale ty nie jesteś godny takiego wstawienia się, musisz więc umrzeć. Będziemy cię pielęgnowali troskliwie, ażebyś wnet przyszedłszy do zdrowia, odzyskał siły i mógł przez długi czas wytrzymać męczarnie, które na ciebie czekają. Gdybyś umarł prędko jako człowiek chory i słaby, to nie byłaby kara.
Dłużej nie zdołałem trzymać oczu otwartych i zamknąłem je znowu. O gdybym był mógł przemówić! Sam, ten zresztą taki chytry Sam Hawkens, nie prowadził bynajmniej bystro naszej obrony. Ja byłbym się wziął do tego całkiem inaczej. On, jak gdyby odgadł moje myśli, zaczął przedstawiać młodemu wodzowi Apaczów:
— Dowiedliśmy ci jasno i niezbicie, że byliśmy po waszej stronie. Waszym wojownikom miano zadać straszne męki i aby temu przeszkodzić, walczył Old Shatterhand z „Nożem-piorunem“ i zwyciężył go. Naraził więc życie swoje na niebezpieczeństwo i teraz ma ponieść w nagrodę za to śmierć męczeńską?
— Nie udowodniliście niczego, gdyż to opowiadanie jest jednem wielkiem kłamstwem.
— Spytaj Tanguę, wodza Keiowehów, który się w twoich rękach znajduje!
— Już to uczyniłem.
— A co powiedział?
— Że kłamiesz. Old Shatterhand nie walczył z „Nożem-piorunem“, zabili go nasi wojownicy podczas napadu na was.
— To straszna nieuczciwość ze strony Tanguy. Wie, że potajemnie staliśmy po waszej stronie i chce zemścić się za to w ten sposób.
— Przysiągł mi na Wielkiego Ducha, jemu więc, a nie wam wierzę. Powtórzę ci to samo, co przed chwilą słyszał odemnie Old Shatterhand: Gdybyście byli przyznali się otwarcie, byłbym się wstawił za wami. Kleki-petra, który był mym ojcem, przyjacielem i nauczycielem, posiał mi w sercu zamiłowanie pokoju i łagodności. Nie pożądam krwi, a mój ojciec czyni zawsze to, o co go proszę. Dla tego nie zabiliśmy dotąd żadnego z Keiowehów, których tu jeszcze ciągle mamy w niewoli. Za wszystko, co nam złego wyrządzili, nie zapłacą życiem, lecz końmi, bronią, namiotami i kocami. Nie pogodziliśmy się jeszcze z nimi o cenę, ale to się załatwi niebawem. Rattler jest mordercą Kleki-petry i musi dać głowę. Jesteście jego towarzyszami, mimoto okazalibyśmy może dla was pobłażliwość, gdybyście byli otwarci, ponieważ zaś tak nie jest, przeto podzielicie los jego.
Było to przemówienie tak długie, jakie rzadko później i tylko w najważniejszych chwilach słyszałem z ust milczącego Winnetou. Los nasz obchodził go zatem więcej, niż się sam przyznawał do tego.
— Przecież nie możemy się ogłaszać waszymi wrogami, skoro przyjaciółmi jesteśmy — odparł Sam.
— Milcz! Widzę, że umrzesz z tem wielkiem kłamstwem na ustach. Pozostawiliśmy wam dotąd więcej wolności, niż innym jeńcom, aby wam dać możność czynienia usług Old Shatterhandowi. Nie jesteście godni tych względów i odtąd będziemy postępować z wami ostrzej. Chory już was nie potrzebuje. Pójdźcie teraz ze mną. Wskażę wam miejsce, którego wam nie będzie wolno opuścić.
— Nie, Winnetou, tylko nie to! — zawołał Sam przestraszony. — Ja nie mogę się rozłączyć z Old Shatterhandem.
— Będziesz mógł, bo ja ci to nakazuję! Stanie się to, co ja chcę!
— Prosimy cię, byś nam przynajmniej...
— Cicho! — przerwał mu Apacz surowo. — Nie ścierpię ani słowa sprzeciwu. Czy pójdziecie ze mną, czy mam polecić mym wojownikom, by was związali i stąd zabrali?
— Jesteśmy w waszej mocy, musimy więc was słuchać. Kiedy wolno nam będzie zobaczyć znowu Old Shatterhanda?
— W dzień jego i waszej śmierci.
— A prędzej nie?
— Nie.
— Więc pozwól nam pożegnać się z nim.
Sam ujął mnie za ręce; potem poczułem brodę jego na mej twarzy, gdyż pocałował mnie w czoło. Parker i Stone zrobili to samo, poczem odeszli razem z Winnetou. Leżałem sam przez pewien czas, dopóki nie zbliżyło się kilku Apaczów i nie zaniosło mnie, nie wiem dokąd, ponieważ wskutek słabości nie zdołałem drugi raz oczu otworzyć. Już podczas tego, kiedy mnie nieśli, zasnąłem na nowo.
Nie wiem, jak długo spałem. Był to sen wyzdrowienia, który zwykle bywa głęboki i trwa bardzo długo. Zbudziwszy się, otworzyłem oczy z łatwością. Osłabienie dawniejsze znacznie się zmniejszyło. Potrafiłem już do pewnego stopnia poruszać językiem i sięgnąć palcem w usta, by je oczyścić z nagromadzonej krwi i ropy.
Znajdowałem się ku memu zdumieniu w jakiejś czworokątnej komnacie o ścianach z kamiennego muru. Światło padało przez wejście, niezasłonięte drzwiami. Łoże moje mieściło się w tylnym kącie. Poukładano tu kilka skór z szarego niedźwiedzia, a mnie nakryto bardzo pięknym kocem indyańskim. Tuż przy drzwiach siedziały dwie Indyanki, jedna stara, a druga młoda, zapewne po to, by mię pielęgnować, a zarazem strzec. Stara była brzydka, jak wszystkie prawie czerwone skwawy, co jest skutkiem przepracowania, gdyż kobiety muszą tam wykonywać wszelkie prace, mężczyźni zaś żyją tylko wojną i polowaniem, a resztę czasu spędzają bezczynnie. Młodsza odznaczała się niezwykłą urodą. Ubrana po europejsku, budziłaby podziw w każdym salonie. Miała długą, jasno niebieską, powłóczystą szatę, przylegającą do szyi, a w pasie spiętą rzemieniem ze skóry grzechotnika. Nie było na niej żadnych ozdób, jak pereł szklanych, lub tanich monet, jakiemi tak chętnie obwieszają się Indyanki. Jedyną jej ozdobę stanowiły wspaniałe włosy, spadające w dwu granatowo czarnych splotach daleko poza biodra. Przypominały one włosy Winnetou, a rysy jej twarzy podobne były także do jego rysów. Miała ten sam aksamitnie czarny ton oczu, ukrytych do połowy pod długiemi, czarnemi, rzęsami jak niezgłębione tajemnice. Z wystających u Indyan kości policzkowych nie było u niej ani śladu. Miękko i miło zarysowane owalne policzki tworzyły na brodzie dołek, który u Europejek świadczyłby o pewnego rodzaju szelmostwie. Aby mnie nie zbudzić, mówiła z towarzyszką pocichu, a ilekroć przy tem otwierała do uśmiechu pięknie wykrojone usta, połyskiwały między czerwonemi wargami zęby, jak najczystsza kość słoniowa. Delikatne chrapki u nosa wskazywały raczej na greckie niż na indyańskie pochodzenie. Cera jej miała barwę jasnego miedzianego bronzu z lekkim odcieniem srebra. Dziewczyna mogła mieć lat ośmnaście, a byłbym się założył, nie wiem o co, że była siostrą Winnetou.
Obie kobiety zajęte były ozdabianiem czerwonymi szwami i arabeskami wygarbowanego na biało pasa skórzanego.
Podniosłem się, tak, podniosłem się i to z trudem, wcale nie wielkim, gdy natomiast przed ostatniem zaśnięciem nie mogłem otworzyć oczu z osłabienia. Stara posłyszała ten mój ruch, zwróciła wzrok swój ku mnie i zawołała, wskazując na mnie:
— Uff! Aguan inta-hinta!
„Uff“, to okrzyk zdumienia, „aguan inta-hinta“ znaczy „on nie śpi“. Dziewczyna odwróciła wzrok od pracy i ujrzawszy mnie siedzącego, wstała, aby się do mnie przybliżyć.
— Obudziłeś się? — rzekła ku memu zdumieniu płynną angielszczyzną. — Czy masz jakie życzenie?
Otworzyłem już usta, by odpowiedzieć, lecz zamknąłem je napowrót, gdyż przyszło mi teraz na myśl, na co przedtem nie zwróciłem uwagi, że właściwie nie mogę mówić. Skoro jednak doprowadziłem już do tego, że usiadłem, to spodziewałem się, że przynajmniej parę słów wyrzec potrafię. Spróbowałem więc i odpowiedziałem:
— Tak; mam... nawet... więcej życzeń.
Jakżeż się ucieszyłem brzmieniem mego głosu! Wydał mi się jakiś obcy, słowa wychodziły zduszone i świszczące, a sprawiały ból w przełyku, ale były to ostatecznie słowa po trzytygodniowej niezdolności wydobycia choćby jednego wyrazu.
— Mów cicho, albo znakami — rzekła, — Nszo-czi słyszy, że mówienie sprawia ci ból.
— Nszo-czi jest ci na imię? — spytałem.
— Tak.
— Więc podziękuj temu, kto ci je nadał. Nie mogłaś otrzymać odpowiedniejszego, gdyż jesteś jako piękny dzień wiosenny, kiedy rozchodzi się pierwszy raz woń świeżych kwiatów.
Nszo-czi znaczy „piękny dzień“. Dziewczyna pokraśniała lekko i przypomniała mi:
— Miałeś mi wyrazić swoje życzenia.
— Powiedz mi pierwej, czy dla mnie tu jesteś?
— Tak. Polecono mi pielęgnować ciebie.
— Kto?
— Winnetou, który jest moim bratem.
— Myślałem to sobie, gdyż jesteś nadzwyczajnie podobna do tego młodego i dzielnego wojownika.
— A ty chciałeś go zabić!
Brzmiało to na poły jak twierdzenie, a na poły jak pytanie. Spojrzała mi przy tem bystro w oczy, jak gdyby chciała zbadać całą głąb mego wnętrza.
— Nie — odparłem.
— On w to nie wierzy i uważa ciebie za swego wroga. Ty powaliłeś go po dwakroć na ziemię, chociaż dotychczas jeszcze nikt go nie zwyciężył.
— Raz, aby go ocalić, a drugi raz dla tego, że chciał mnie zabić. Polubiłem go na pierwszy rzut oka.
Ciemne jej oczy spoczęły znowu przez dłuższy czas na mojej twarzy.
— On wam nie wierzy — rzekła znowu — a ja jestem jego siostrą. Czy masz ból w ustach?
— Teraz nie,
— Czy będziesz mógł połykać?
— Spróbuję. Czy możesz mi dać trochę wody do picia?
— Tak i do mycia. Zaraz ci przyniosę.
Wyszły obie ze starą. Ale co to było? Winnetou uważał nas za wrogów, nie wierzył naszym zapewnieniom, że jest przeciwnie, a mimoto oddał mnie pieczy własnej siostry! Myślałem, że kiedyś wyjaśni się powód tego postępowania.
Po jakimś czasie wróciły obie skwawy. Młodsza niosła małe naczynie, podobne do filiżanki, jakie wyrabiają Indyanie Pueblo, pełne zimnej wody. Uważała mnie jeszcze za zbyt słabego, żebym potrafił pić bez pomocy, dlatego przytknęła mi je do ust. Połykałem tylko z wielkim trudem, sprawiało mi to boleści, ale jakoś to zniosłem szczęśliwie. Pijąc małymi łykami i w wielkich odstępach, wypróżniłem naczyńko do dna.
Pokrzepiło mnie to nadzwyczajnie! Nszo-czi poznała to widocznie, gdyż rzekła:
— To ci posłużyło. Przyniosę ci później coś innego. Niezawodnie jesteś bardzo spragniony i głodny. Czy chcesz się umyć?
— A czy potrafię?
— Spróbuj!
Stara przyniosła wydrążoną dynię, pełną wody. Nszo-czi postawiła mi ją obok łoża i podała coś w rodzaju ręcznika z delikatnej plecionki. Wziąłem się do mycia, ale mi się nie udało; byłem jeszcze za słaby. Nszo-czi zamoczyła więc koniec plecionki w wodzie i zaczęła mi zmywać twarz, mnie rzekomemu wrogowi własnego brata i ojca. Skończywszy, zapytała z lekkim, lecz widocznie pełnym politowania, uśmiechem:
— Czy zawsze byłeś taki chudy, jak teraz?
Chudy? Ach, o tem nie myślałem jeszcze dotychczas! Trzy długie tygodnie gorączki, w dodatku tężec z ran, który zazwyczaj kończy się śmiercią, a to wszystko bez kąska pożywienia i bez kropli wody! To nie mogło przeminąć bez skutków. Dotknąłem policzków i odpowiedziałem:
— Nigdy chudy nie byłem.
— Więc przypatrz się tu swemu obrazowi!
Spojrzałem na wodę w dyni i cofnąłem głowę z przerażeniem, gdyż stamtąd zobaczyłem widmo szkieletu.
— To cud, że jeszcze żyję! — zawołałem.
— Tak, Winnetou powiedział to także. Przetrwałeś nawet tę jazdę tutaj. Dobry Wielki Duch dał ci ciało nadzwyczaj silne, gdyż inny nie wytrzymałby pięciu dni takiej drogi.
— Pięciu dni? Gdzież my się znajdujemy?
— W naszem pueblo[8] nad Rio Pecos.
— Czy wrócili tu wszyscy wasi wojownicy, którzy wzięli nas do niewoli?
— Tak, wszyscy. Mieszkają w pobliżu puebla.
— A czy pojmani Keiowehowie są także tutaj?
— Także. Właściwie należałoby ich zabić. Każdy inny szczep zamęczyłby ich na śmierć, ale dobry Kleki-petra był naszym nauczycielem i pouczył nas o dobroci Wielkiego Ducha. Jeżeli Keiowehowie zapłacą cenę odpowiednią, będą mogli odejść.
— A moi trzej towarzysze? Czy wiesz, gdzie są?
— W podobnej komnacie jak ta, ale ciemnej. Tam są przywiązani.
— Jak im się powodzi?
— Nie cierpią biedy, gdyż kto ma umrzeć na palu, musi być silnym, żeby mógł wiele wytrzymać, bo inaczej nie byłoby to karą dla niego.
— Więc mają umrzeć — naprawdę umrzeć?
— Tak.
— I ja także?
— I ty także!
W tonie, którym to wypowiadała, nie było ani cienia litości. Czyżby ta piękna dziewczyna była tak nieczułą, że pełne mąk zamordowanie człowieka nie wzruszało jej wcale?
— Czy mógłbym z nimi pomówić?
— To zabronione.
— A zobaczyć ich choćby z daleka?
— I tego nie wolno.
— To przynajmniej posłać wiadomość?
— I to zakazane.
— Donieść im tylko, jak się czuję?
Namyślała się przez chwilę i odrzekła:
— Poproszę o to brata Winnetou, żeby się mogli dowiedzieć od czasu do czasu, jak ci się powodzi.
— Czy Winnetou przyjdzie tu kiedy do mnie?
— Nie.
— Ależ ja mam z nim pomówić!
— On z tobą nie.
— To jest konieczne.
— Dla niego?
— Dla mnie i dla moich towarzyszy.
— On nie przyjdzie. Możebym ja mu to powiedziała, jeśli możesz to mnie powierzyć?
— Nie; dziękuję ci! Mógłbym ci to powiedzieć, mógłbym ci wogóle wszystko, wszystko powierzyć, ale skoro brat jest za dumny na to, by ze mną mówić, to i ja mam moją dumę i nie będę z nim mówił przez posłów.
— Nie zobaczysz go, aż w dzień twojej śmierci. Teraz wyjdziemy. Gdybyś czego potrzebował, daj znak. My usłyszymy i natychmiast ktoś się zjawi.
Wydobyła z kieszeni i podała mi małą glinianą piszczałkę i odeszła ze starą.
Czyż położenie, w którem się znajdowałem, nie było wprost dziwacznem? Leżałem śmiertelnie chory, a pielęgnowano mię po to, abym miał siły do powolnego konania. Ten, który się mej śmierci domagał, kazał siostrze swej czuwać nademną i to nie starej, brzydkiej skwawie.
Zbytecznie wspominać, że rozmowa moja z Nszo-czi nie potoczyła się tak gładko, jak się ją czyta. Mówienie sprawiało mi trudności i połączone było z dość wielkim bólem, mówiłem więc dość powolnie i przestawałem często, aby wypocząć. To mnie znużyło i dlatego usnąłem, skoro się tylko „Piękny Dzień“ oddalił.
Obudziwszy się w kilka godzin potem, poczułem wielkie pragnienie i wprost niedźwiedzi apetyt. Spróbowałem swego środka czarodziejskiego i zadąłem w piszczałkę. W tej chwili ukazała się stara, która siedziała chyba za drzwiami, bo wstawiła głowę i wymówiła jakieś pytanie, z którego uchem wyłowiłem tylko słowa „iszha i isztla“. Domyśliłem się, że chciała się dowiedzieć, czy będę jadł i pił. Dałem szczękami znak żucia, poczem ona zniknęła. Niebawem ukazała się Nszo-czi z glinianą miską i z łyżką w ręku, uklękła obok łoża i zaczęła mi podawać jedzenie łyżka za łyżką, jak dziecku nie umiejącemu jeszcze jeść bez pomocy. Dzicy Indyanie nie używają takich naczyń i zmarły Kleki-petra był także pod tym względem nauczycielem Apaczów.
Miska zawierała bardzo mocny rosół z mąką kukurudzianą, przyrządzaną przez Indyanki zapomocą rozgniatania ziarnek kukurudzy pomiędzy kamieniami. Dla gospodarstwa Inczu-czuny zbudował Kleki-petra żarna, które pokazywano mi potem jako wielką osobliwość.
Jedzenie szło mi oczywiście jeszcze trudniej od picia. Ledwie zdołałem wstrzymać się od krzyku przy przełykaniu zawartości każdej łyżki, ale natura wymagała pokarmu i musiałem coś jeść, jeśli chciałem nie zginąć z głodu. Starałem się więc nie dać poznać po sobie, jakie męki przy tem znosiłem, nie mogłem jednak powstrzymać łez, płynących mi z oczu mimowolnie. Nszo-czi zauważyła to i rzekła, gdy spożyłem ostatnią łyżkę:
— Jesteś widocznie bardzo osłabiony, ale mimoto silny mąż i bohater. O, gdybyś się był urodził Apaczem, a nie kłamliwą, bladą twarzą!
— Ja nie kłamię, nie kłamię nigdy; uznasz to kiedyś!
— Chętnie wierzyłabym ci, ale niestety tylko jedna blada twarz mówiła prawdę: Kleki-petra, którego kochaliśmy wszyscy. Był on ułomny, ale miał ducha jasnego i dobre serce. Zamordowaliście go, chociaż was nie obraził i za to musicie zginąć, a potem was z nim pochowają.
— Jak? On jeszcze nie pochowany?
— Nie.
— Ależ zwłoki nie mogły się tak długo utrzymać!
— Spoczywają w mocnej trumnie, przez którą nie przejdzie powietrze. Zobaczysz ją na krótko przed śmiercią.
Po tem pocieszającem zapewnieniu odeszła. To przecież dla tego, kogo mają na śmierć zamęczyć, ogromne uspokojenie, że zobaczy przedtem trumnę drugiego! Zresztą nie myślałem jeszcze poważnie o śmierci. Przeciwnie byłem pewien, że będę żył, gdyż posiadałem niezbity dowód do wykazania naszej niewinności, a mianowicie kosmyk włosów, odcięty Winnetou podczas uwolnienia go.
Ale czy miałem go rzeczywiście? Czy mi go nie zabrano? Przeraziłem się tem pytaniem. Podczas krótkich chwil przytomności nie przyszło mi na myśl, że Indyanie zwykli ograbiać swoich jeńców. Musiałem więc zbadać kieszenie.
I teraz jeszcze leżałem w całkowitem swojem ubraniu. Nie zdjęto ze mnie ani jednej części jego. Można sobie wyobrazić, co to znaczy przebyć tak trzy tygodnie w gorączce. Zdarzają się warunki, które można przeżyć, ale opowiadać ich w książce nie wolno. Czytelnik zazdrości takiemu człowiekowi, który wiele jeździł i wiele doświadczył, ale nie odważyłby się wstąpić w jego ślady, gdyby znał okoliczności uboczne, pominięte milczeniem. Ileż to razy od zapalonych czytelników dzieł moich otrzymuję listy, w których donoszą mi, że chcieliby przedsięwziąć podobne podróże. Pytają o koszta, co należy z sobą na podróż wziąć, ale mało komu chodzi o to, jakich języków powinien się nauczyć i jakich wiadomości nabyć, aby sobie ułatwić podróż. Tych, żądnych przygód, panów leczę skutecznie szczeremi odpowiedziami, w których zdzieram zasłonę z rzeczy przemilczanych.
Zbadałem więc swoje kieszenie i znalazłem ku memu radosnemu zdumieniu jeszcze wszystko, co posiadałem; broń mi tylko zabrano. Wyjąłem puszkę z sardynek; były w niej jeszcze moje zapiski, a między nimi kosmyk włosów Winnetou. Schowałem go i położyłem się spać spokojnie. Ledwie się wieczorem zbudziłem, ukazała się Nszo-czi i przyniosła znowu jedzenie i świeżą wodę. Jadłem już bez jej pomocy i rzucałem wśród tego pytania, na które ona stosownie do okoliczności odpowiadała, lub nie. Dano jej oczywiście wskazówki, jak się ma zachować i zakazano odstępować od nich, bo niejedno moje pytanie zostawiła bez odpowiedzi. Zapytałem ją także, dlaczego mnie nie ograbiono.
— Brat Winnetou zabronił tego — odrzekła.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Mogę ci coś innego, lepszego powiedzieć.
— Co takiego?
— Byłam u bladych twarzy, pojmanych razem z tobą.
— Ty sama? — zawołałem uradowany.
— Tak. Chciałam im donieść, że ty czujesz się dobrze i że wnet wyzdrowiejesz. Na to poprosił mnie ten, którego nazywają Sam Hawkens, żebym ci doręczyła coś, co on zrobił podczas owych trzech tygodni pieczy nad tobą.
— Co to jest?
— Pytałam Winnetou, czy ci mogę to zanieść, a on pozwolił. Oto masz! Musisz być silnym i odważnym człowiekiem, skoro ośmielasz się atakować samym nożem szarego niedźwiedzia. Sam Hawkens mi to opowiedział.
Podała mi łańcuch, wykonany przez Sama z pazurów i zębów niedźwiedzia; oba końce uszu zdobiły go także.
— Jak on to mógł sporządzić? — zapytałem zdziwiony. — Chyba nie samemi rękoma. Czy zostawiono mu nóż i inne rzeczy, które przy sobie miał?
— Nie, tylko tobie jednemu nic nie zabrano. Ale Sam Hawkens powiedział bratu, że chce zrobić ten łańcuch i wyprosił sobie pazury i kły niedźwiedzia. Winnetou nie odmówił mu i pożyczył narzędzi, potrzebnych do tego. Noś go od dzisiaj, gdyż niedługo będziesz się mógł nim cieszyć.
— Czy dla tego, że umrę wkrótce?
— Tak.
Wzięła z mej ręki łańcuch i powiesiła mi na szyi. Od tego dnia nie zdejmowałem go przez cały czas pobytu na dzikim Zachodzie.
— Mogłaś później przynieść mi tę pamiątkę — odpowiedziałem pięknej Indyance. — Niema nic pilnego, gdyż będę ją prawdopodobnie nosił jeszcze przez długie, długie lata.
— Nie, tylko przez krótki, bardzo krótki czas.
— Ja myślę inaczej! Wasi wojownicy mnie nie zabiją!
— Zabiją z pewnością! Tak postanowiono na radzie starszych.
— To cofną to postanowienie, skoro tylko dowiedzą się, że jestem niewinny.
— Nie uwierzą ci!
— Uwierzą, ponieważ potrafię im to udowodnić!
— Udowodnij, udowodnij! Ucieszyłabym się bardzo, słysząc, że nie jesteś kłamcą i zdrajcą! Powiedz mi, czem możesz to udowodnić, ażebym zawiadomiła o tem brata Winnetou!
— Niech po to przyjdzie sam do mnie.
— Tego nie zrobi.
— To się nie dowie. Nie przywykłem żebrać dla siebie przyjaźni, ani porozumiewać się przez posłów z ludźmi, którzy do mnie przyjść nie chcą.
— Jacy z was wojowników twardzi ludzie! Byłabym ci tak chętnie przyniosła przebaczenie Winnetou; ale ty go nie otrzymasz.
— Nie potrzebuję przebaczenia, bo nie popełniłem nic takiego, coby musiano dopiero darować. Poproszę cię o inną przysługę.
— O jaką?
— Gdybyś jeszcze raz była u Sama Hawkensa, to pociesz go odemnie, gdyż będziemy wolni, skoro tylko ja wyzdrowieję.
— Nadzieja twoja cię zawiedzie!
— To nie jest nadzieja, lecz niezachwiana pewność. Przyznasz mi potem, że miałem słuszność.
Powiedziałem to z taką siłą przekonania, że przestała mi się sprzeciwiać i odeszła.
Więzienie moje leżało więc nad rzeką Pecos, a raczej w jednej z bocznych jej dolin, gdyż wyglądając przez drzwi, widziałem przeciwległą ścianę skalną wcale niedaleko, tymczasem dolina Rio Pecos musiała być znacznie szersza. Chętnie byłbym obejrzał pueblo, w którem, czyli na którem się znajdowałem, lecz nie mogłem się podnieść z łoża, a gdybym był nawet potrafił chodzić, to nie wiadomo, czy byliby mi pozwolili opuścić komnatę, w której niedobrowolnie mieszkałem.
Gdy się ściemniło, przyszła stara z lampą z małego wydrążonego harbuza i usiadła w kącie. Ta stara była do grubszych robót, a Nszo-czi spełniała, żeby się tak wyrazić, obowiązki gościnności.
Mimo dość wyraźnego światła lampy spędziłem całą noc na śnie głębokim i pokrzepiającym i uczułem się nazajutrz o wiele silniejszym. Tego dnia dostałem sześć razy swój zwykły posiłek: rosół z kukurudzą, zarówno pożywny, jak łatwy do strawienia. Karmiono mię tem dopóty, dopóki nie mogłem przełknąć stalszych pokarmów, szczególnie mięsa.
Stan mój polepszał się z dnia na dzień. Szkielet nabrał znowu mięśni, a spuchlizna w ustach zmniejszała się stale. Nszo-czi była wciąż taka sama, przyjaźnie zaniepokojona, bo przekonana, że śmierć moja coraz to bliżej. Ilekroć sądziła, iż na nią nie zważam, rzucała na mnie okiem z wyrazem rzewności i niemego pytania. Zdaje się, że zaczynała się nademną litować. Zrobiłem jej więc krzywdę, kiedy pomyślałem, że jest bez serca. Zapytałem ją, czy wolno mi opuścić więzienie, którego drzwi zawsze były otwarte. Zaprzeczyła jednak, dodając, że dniem i nocą stoją przed drzwiami dwaj niewidzialni dla mnie strażnicy, którzy i nadal mnie będą pilnowali, że tylko memu osłabieniu zawdzięczałem to, że mnie nie skrępowano. Niebawem miano mię pozbawić i tej odrobiny swobody.
To skłoniło mnie do ostrożności. Liczyłem wprawdzie na wrażenie, jakie zrobi kosmyk włosów, ale to mogło zawieść ostatecznie, a wówczas byłbym pozostawiony samemu sobie i swojej sile fizycznej. Należało więc ćwiczyć tę siłę. Ale jak?
Tylko podczas snu leżałem na skórze niedźwiedziej, resztę czasu siedziałem, albo chodziłem po komnacie. Oświadczyłem Nszo-czi, że nie jestem przyzwyczajony do nizkich siedzeń i zapytałem, czy nie możnaby dostać kamienia, któryby mi zastąpił krzesło. Przedłożono Winnetou to życzenie, a on przysłał mi kilka kamieni rozmaitej wielkości; najcięższy ważył zapewne z cetnar. Tymi kamieniami ćwiczyłem się, ilekroć sam byłem. Wobec moich piastunek udawałem osłabionego, w rzeczywistości jednak potrafiłem już w ostatecznym dniu podnosić wielokrotnie ów wielki kamień. To poprawiło się jeszcze w następnym tygodniu tak, że po jego upływie odzyskałem zupełnie swoje dawne siły.
Byłem tu już sześć tygodni, a nie słyszałem, żeby Keiowehów wypuszczono z niewoli. To coś znaczyło wyżywić przez ten czas około dwustu ludzi. Keiowehowie musieli później oczywiście za to zapłacić. Im dłużej nie chcieli się zgodzić na warunki Apaczów, tem bardziej wzrastał też okup.
Pewnego pięknego poranku w słonecznym dniu jesiennym przyniosła mi Nszo-czi śniadanie i usiadła przy mnie podczas jedzenia, podczas gdy kiedy indziej zawsze zaraz wychodziła. Oko jej spoczywało łagodnie na mnie i z blaskiem jakimś wilgotnym, aż wkońcu łza potoczyła się jej po policzku.
— Płaczesz? — spytałem. — Co cię tak smuci?
— To, co się ma stać dzisiaj.
— Cóż takiego?
— Keiowehowie odchodzą wolno. Tej nocy przybyli nad rzekę ich posłańcy z całym okupem.
— I to ciebie tak smuci? Powinnabyś się tem właśnie cieszyć!
— Nie wiesz, co mówisz i nie przeczuwasz, co cię czeka. Pożegnanie z Keiowehami uczci się w ten sposób, że ciebie i twoich białych braci przywiążą do pala.
Spodziewałem się tego już dawno, a jednak przeląkłem się, słysząc to teraz. A więc to był dzień rozstrzygający, może mój dzień ostatni! Co mi mógł przynieść jego schyłek? Udawałem obojętność i jadłem dalej na pozór spokojnie, a gdy skończyłem, oddałem jej naczynie. Wzięła je, wstała i poszła. U wejścia zatrzymała się, wróciła, wyciągnęła do mnie rękę i rzekła, nie wstrzymując już łez:
— Mówię teraz do ciebie po raz ostatni. Bądź zdrów! Nazywają cię Old Shatterhand, jesteś silnym wojownikiem. Bądź także silnym, kiedy cię będą męczyli! Nszo-czi boleje bardzo nad twą śmiercią, ale napełniłoby to duszę jej wielką radością, gdyby żadne męki nie wydarły ci z ust okrzyku boleści i skargi. Spraw mi tę radość i umrzyj jak bohater!
Po tej prośbie wybiegła. Stanąłem u wejścia, aby za nią wyglądnąć, ale wtem zwróciły się do mnie lufy dwu strzelb: to obaj strażnicy spełnili swój obowiązek. Gdybym był o krok naprzód postąpił, byłbym zginął od kuli, albo w najlepszym razie taką otrzymał ranę, że dalej iść byłbym nie mógł. O ucieczce nie było co myśleć, gdyż musiałaby się nie udać, ponieważ nie znałem otoczenia. Cofnąłem się czemprędzej do więzienia.
Co było robić? Należało chyba czekać spokojnie na dalsze wypadki, a w odpowiedniej chwili spróbować, jak podziała ów kosmyk włosów. Spojrzenie, rzucone na dwór, przekonało mnie dostatecznie, że myśl o ucieczce byłaby szaleństwem. Czytałem wprawdzie o indyańskich pueblach, ale dotąd nie widziałem żadnego. Budowane są w celach obronnych, a osobliwa ich konstrukcya odpowiada doskonale temu przeznaczeniu.
Wypełniają one zazwyczaj głębokie skalne załomy, stawiane są z silnego kamiennego muru i składają się z kilku piątr, stosownie do miejscowości. Każde wyższe piętro jest nieco cofnięte tak, że przed niem leży platforma, utworzona przez powałę niższego. Całość wydaje się piramidą skalną stopni, wciskających się w miarę wysokości co raz to bardziej w lukę skały. Parter wysuwa się najbardziej naprzód i jest najszerszy, a następne piętra zwężają się co raz to bardziej. Nie są one połączone schodami wewnątrz tak jak u nas, lecz wychodzi się na nie od zewnątrz za pomocą drabin, przystawianych w razie potrzeby. Jeśli nieprzyjaciel nadciągał, usuwano te drabiny i wróg nie mógł dostać się wyżej, chyba że przyniósł z sobą drabiny. I wówczas jednak musiał zdobywać jedno piętro po drugiem, narażając się przytem na pociski obrońców, a tymczasem oni nie obawiali się jego broni.
W takiem pueblu w kształcie piramidy i ja teraz przebywałem i to na ósmem, lub dziewiątem piętrze. Jak można było stąd uciec, zwłaszcza że na każdej platformie znajdowali się Indyanie! Nie, musiałem pozostać. Rzuciłem się więc na łóżko i czekałem.
Były to przykre, nieznośne wprost godziny. Czas mijał ledwie żółwim krokiem, południe już przeszło, a nic nowego się nie stało. Wreszcie usłyszałem odgłos kroków kilku zbliżających się osób. Wszedł Winnetou w towarzystwie kilku Apaczów. Ja leżałem dalej, udając, że nie wiem o niczem, on zaś obrzucił mnie długiem, badawczem spojrzeniem i rzekł:
— Old Shatterhand powie mi, czy już wyzdrowiał.
— Jeszcze nie całkiem — odrzekłem.
— Ale mówić już może, jak widzę?
— Tak.
— A chodzić także?
— Przypuszczam.
— Czy uczyłeś się pływać?
— Trochę.
— To dobrze, gdyż będziesz musiał pływać. Czy wiesz jeszcze, w którym dniu miałeś mnie zobaczyć?
— W dniu mojej śmierci.
— Zapamiętałeś to sobie. Dzień ten dziś nadszedł. Wstań. Teraz cię zwiążą.
Byłoby głupstwem nie posłuchać tego wezwania. Przedemną stało sześciu czerwonoskórych, którzy byliby mnie podnieśli bez trudu. Mogłem wprawdzie kilku z nich powalić na ziemię, lecz przez to osiągnąłbym chyba tylko to, że zaostrzyliby sposób postępowania względem mnie. Dźwignąłem się więc z łoża i podałem im ręce. Związano mi je z przodu, poczem skrępowali mi dwoma rzemieniami nogi w ten sposób, że mogłem wprawdzie iść, a nawet złazić, lecz nie potrafiłbym był w dużych skokach umykać. Wyprowadzono mnie na platformę.
Stąd prowadziła drabina na niższe piętra. Nie była to drabina w naszem pojęciu, lecz gruby drewniany słup, którego wcięcia służyły jako stopnie. Najpierw zeszli trzej czerwoni, potem ja, a za mną trzej pozostali. W ten sposób schodziliśmy z piętra na piętro coraz niżej. Na każdej platformie stały kobiety i dzieci, patrząc na mnie ciekawie, ale w ciszy. I one schodziły potem za nami. Na piętrach najniższych zgromadziło się ich już ze sto. One tworzyły nasz orszak, publiczność, żądną widowiska naszej śmierci.
Jak zresztą przypuszczałem, leżało pueblo rzeczywiście w barwnej dolinie, uchodzącej na szeroką dolinę Rio Pecos, gdzie mnie poprowadzono. Pecos nie jest wogóle rzeką, obfitą w wodę, a w lecie i w jesieni ma jej jeszcze mniej niż w zimie i na wiosnę. Są tam jednak miejsca głębokie, w których nawet podczas gorącej pory roku nie znać żadnego ubytku. Skutkiem tego pokrywa poblizkie obszary bujna roślinność, która zachęca Indyan do osiedlania się tam, ponieważ konie znajdują tu paszę. Takie miejsce ujrzałem przed sobą. Szerokość doliny wynosiła może godzinę drogi, a z lewej i prawej strony od nas obramowały ją zarośla i lasy, których dotykały zielone murawy. Tuż przed nami jednak las się przerywał na obu brzegach. Nie miałem wtedy czasu namyślać się nad przyczyną tego. Tam właśnie, gdzie boczna dolina uchodziła do głównej, ciągnęła się może na pięćset metrów szeroka ławica piaskowa aż do samej rzeki, a i po drugiej stronie wody widniała na długiej przestrzeni. Wyglądała jak jasny pas, przecinający zieloną dolinę Rio Pecos, na którym nie było trawy, ani zarośli, ani drzew, z wyjątkiem olbrzymiego cedru, po drugiej stronie rzeki w samym środku tej nieurodzajnej części doliny. Dzięki swej grubości oparł się ten cedr wybrykowi natury, który utworzył ową ławicę. Nie stał on na samym brzegu, lecz w pewnem odeń oddaleniu, a Inczu-czuna przeznaczył go do odegrania roli w wypadkach dnia dzisiejszego.
Na naszym brzegu panował ruch ożywiony. Zobaczyłem więc najpierw nasz wóz z wołami, zdobyty przez Apaczów. Po drugiej stronie nieurodzajnego pasa pasły się konie, przyprowadzone przez Keiowehów na wykupno jeńców. Tutaj także rozbito namioty, powystawiano rozmaite rodzaje broni, przeznaczone także na okup. Tam przechadzał się Inczu-czuna z taksatorami haraczu. Tangua był z nimi, gdyż jego i jeńców wypuszczono już na wolność. Krótki rzut oka na rój tych czerwonych, fantastycznie poubieranych, postaci pouczył mnie, że było tam przynajmniej sześciuset Apaczów.
Ujrzawszy nas nadchodzących, zgromadzili się zaraz i utworzyli szerokie półkole o kilku ogniwach dokoła naszego wozu. Keiowehowie także przyłączyli się do nich.
Doszedłszy do wozu, spostrzegłem Hawkensa, Stone’a i Parkera, przywiązanych już do pali, wbitych mocno i głęboko w ziemię. Czwarty był wolny i do niego przywiązano mnie. To więc były owe słupy męczeńskie, pod którymi mieliśmy żywot nędznie i w męczarniach zakończyć, wbite w ziemię szeregiem i tak niedaleko od siebie, że mogliśmy z sobą rozmawiać. Sam znajdował się tuż obok mnie, potem następowali Stone i Parker. Pod słupami leżały wiązki chróstu, przeznaczone na to, by nas niemi obłożyć, gdy po rozmaitych męczarniach przyjdzie czas, żeby nas spalić.
Towarzyszom moim widocznie dobrze w niewoli się powodziło, gdyż wyglądali nieźle, ale min nie mieli bynajmniej wesołych.
— Ach, sir, więc i wy tutaj! — rzekł Sam. — To mizerna, całkiem mizerna operacya, której chcą nas poddać! Nie wiem, czy wytrzymamy. Śmierć i zabicie tak dalece szkodzą ciału, że się to rzadko kiedy przeżywa. Wkońcu mamy się jeszcze spalić, jeśli się nie mylę. Cóż wy na to, sir?
— Czy macie nadzieję ocalenia, Samie? — spytałem.
— Nie wiem, czy kto przyjdzie nas wybawić. Wysilałem myśl moją przez trzy tygodnie, lecz nie znalazłem nic odpowiedniego. Siedzieliśmy w ciemnej norze skalnej, a ponadto byliśmy skrępowani i otoczeni strażą. Jak tu wyjść! A jakże wam się powodziło?
— Bardzo dobrze!
— Wierzę; widać to po was. Wypaśli was jak gęsiora na pieczeń. Jakże tam z raną?
— Znośnie. Mogę już mówić, jak to słyszycie, a spuchlizna w ustach także sklęśnie niebawem.
— Jestem tego pewien! Ta miła spuchlizna będzie wyleczona tak radykalnie, że z niej nic nie zostanie, ale z was także nic, prócz kupki prochu ludzkiego. Nie widzę dla nas ocalenia, a mimoto nie mam uczucia, jak gdyby mi śmierć groziła. Możecie mi wierzyć, albo nie wierzyć, ale nie doznaję trwogi, ani niepokoju. Tak mi jest, jakby nam czerwoni nic uczynić nie mogli i jakby gdzieś skądeś nadejść miał nagle wybawca.
— To możliwe! Ja nie straciłem jeszcze nadziei. Założyłbym się nawet, że dziś wieczorem, przy końcu tego niebezpiecznego dnia, będzie nam dobrze.
— To właśnie tylko wy potraficie powiedzieć, jako skończony greenhorn. Będzie nam dobrze! Głupstwo! O „całkiem dobrze“ nawet trudno mówić. Dziękowałbym Bogu, jeślibym wogóle istniał dziś wieczór.
— Słyszeliście już kilkakrotnie odemnie i przekonaliście się, że jestem zupełnie innym greenhornem.
— Tak? Co chcecie przez to powiedzieć! Używacie przy tem takiego osobliwego tonu! Czy przyszła wam może jaka dobra myśl?
— Tak.
— Jaka? Kiedy?
— Wieczorem tego dnia, w którym Winnetou i jego ojcu udało się uciec.
— Wówczas przyszła wam dobra myśl? To szczególne! To na nic się nam dziś nie przyda, gdyż wtedy, kiedy wam przyszła, nie wiedzieliście, że teraz otrzymamy tu u Apaczów takie piękne mieszkania. Jakżeż ta myśl wygląda?
— To kosmyk włosów.
— Kosmyk włosów? — powtórzył zdumiony. — Powiedzcieno, jak tam u was na stryszku! Czy nie grasują tam myszki przypadkiem?
— Sądzę, że nie.
— Ale co pleciecie o kosmyku włosów? Czy wam jaka dawna kochanka darowała warkocz, z którego chcecie zrobić prezent Apaczom?
— Mam go od mężczyzny.
Popatrzył na mnie, jak gdyby wątpił w całość mego rozumu, potrząsnął głową i rzekł:
— Posłuchajcie, kochany sir, wam naprawdę niedobrze w głowie. Rana widocznie pozostawiła tam po sobie jakieś ślady zbyteczne. Ten kosmyk macie prawdopodobnie w głowie, nie w kieszeni. Nie wiem, w jaki sposób moglibyśmy uwolnić się z tych słupów za pomocą kosmyka włosów.
— Hm! To jest taki pomysł greenhorna; musimy czekać spokojnie, czy się okaże skutecznym. Co do uwolnienia się od tych męczeńskich słupów to jestem pewien, że przynajmniej ja na nim nie zawisnę.
— Oczywiście. Skoro was spalą, to nie będziecie wisieli.
— Pshaw! Odejdę, zanim zaczną nas męczyć.
— Co? Jaką macie podstawę do takiego przypuszczenia.
— Mnie każą pływać.
— Pływać? — zapytał, spoglądając na mnie znowu mniej więcej tak, jak psychiatra na swego pacyenta.
— Tak pływać, a tego nie mógłbym wykonać tu przy słupie. Muszą mnie więc odwiązać.
— Do stu piorunów! Któż wam powiedział, że macie pływać?
— Winnetou.
— Kiedyż będziecie pływali?
— Oczywiście, że dzisiaj.
— Good lack! Skoro od niego wyszedł ten rozkaz, to jest to istotnie promień słońca, przedzierający się przez chmury. Będziecie, zdaje się, walczyli o swoje życie.
— Ja też tak myślę.
— W takim razie nas czeka to samo, gdyż wątpię, żeby z wami miano postąpić inaczej niż z nami. Położenie nasze nie jest więc tak rozpaczliwe, jak przypuszczałem.
— I ja tak sądzę. Prawdopodobnie zdołamy się ocalić.
— Tylko bez zbyt wielkich urojeń! Jeśli każą nam walczyć o życie, to postarają się o utrudnienie tego. Są jednak przykłady, że biali jeńcy odzyskiwali wolność w ten sposób. Czy uczyliście się pływać, sir?
— Tak.
— Ale jak?
— Tak, że nie potrzebuję obawiać się Indyan.
— Tylko bez urojeń! Oni pływają jak szczury wodne, jak ryby.
— A ja jak wydra, która ryby łowi.
— Blagujecie!
— Nie. Pływanie było dla mnie najmilszem zajęciem. Czy słyszeliście o pływaniu w stojącej postawie?
— Tak.
— Czy umiecie tak pływać?
— Nie; nie widziałem tego jeszcze nigdy.
— Więc być może, że to dziś zobaczycie. Jeśli idzie o to istotnie, żeby mi dać sposobność ocalenia życia za pomocą pływania, to jestem prawie pewien, że dzień dzisiejszy przeżyję.
— Życzę wam tego, sir! Spodziewam się, że i nam nie poskąpią takiej sposobności. To zawsze lepsze, niż wisieć u tego pala. Wolę przecież zginąć w walce, niż żeby mię zamęczono.
Nie, przeszkadzano nam w rozmowie, gdyż Winnetou stał, nie zważając zresztą na nas, z ojcem i z Tanguą i rozprawiał o czemś z nim, a reszta Apaczów, którzy mnie przyprowadzili, zajęta była utrzymywaniem porządku w półkolu, utworzonem dokoła nas i przed nami.
W środku siedziały dzieci, a za niemi dziewczęta i kobiety, przy których znajdowała się także Nszo-czi. Spostrzegłem, że rzadko kiedy odwracała głowę odemnie. Dalej zajęli stanowiska starsi chłopcy, a za nimi wojownicy. W chwili właśnie, kiedy Sam wypowiedział ostatnie słowa, zabrał głos Inczu-czuna, który stał z Winnetou i z Tanguą między nami a widzami, i rzekł tak donośnie, że go wszyscy mogli dosłyszeć:
— Niechaj moi czerwoni bracia, siostry i dzieci, a zarazem wojownicy Keiowehów posłuchają tego, co im chcę oznajmić!
Zatrzymał się, a ujrzawszy, że uwaga wszystkich zwróciła się już na niego, mówił dalej:
— Blade twarze są wrogami czerwonych mężów. Rzadko trafi się taka, której oko przyjaźnie na nas spogląda. Najszlachetniejszy z tych niewielu białych przyszedł do plemienia Apaczów, aby dlań stać się przyjacielem i ojcem. Dla tego nazwaliśmy go Kleki-petrą, białym ojcem. Moi bracia i siostry znali go wszyscy i kochali. Niechaj mi to zaświadczą!
— Howgh! — zabrzmiało dokoła na potwierdzenie jego słów.
Wódz ciągnął dalej:
— Kleki-petra był naszym nauczycielem we wszystkich rzeczach, których nie znaliśmy, a które nam potem korzyść przyniosły. Mówił także o religii białych, o Wielkim Duchu, stworzycielu i żywicielu wszystkich ludzi. Ten Wielki Duch nakazał, żeby czerwoni i biali ludzie byli sobie braćmi i miłowali się wzajemnie. Ale czy biali spełnili jego wolę? Czy przynieśli nam miłość? Nie. Niechaj moi bracia i siostry o tem zaświadczą!
Donośne: howgh! – rozległo się wśród zgromadzonych.
— Przyszli raczej, aby zagrabić naszą własność, a nas samych wytępić. To im się udaje, ponieważ są silniejsi od nas. Na dawnych pastwiskach bawołów i mustangów pobudowali wielkie miasta, skąd wychodzi wszelkie zło, jakie nas dotyka. Gdzie niegdyś czerwony strzelec chodził przez puszczę, albo sawannę, tam pędzi teraz ognisty koń z wielu wozami i przywozi naszych wrogów. A gdy człowiek czerwony ucieka przed nim w ostępy, zostawione mu jeszcze, by tam w spokoju umrzeć z głodu, spotyka niebawem blade twarze, które idą za nim, aby dla ognistego konia budować nowe drogi na ziemi czerwonych mężów. Zetknęliśmy się z takimi białymi i w spokojnej rozmowie oświadczyliśmy im, że ten kraj jest naszą własnością, że więc nie do nich należy. Nie mogli się temu sprzeciwić i musieli to przyznać. Skoro jednak zażądaliśmy od nich, żeby zaniechali sprowadzania w nasze strony ognistego konia, nie usłuchali naszego wezwania i zastrzelili Kleki-petrę, którego czciliśmy i kochali jak ojca. Niechaj moi bracia i siostry poświadczą, że mówię prawdę!
Silnem, jednogłośnem: Howgh! potwierdzili to zebrani Apacze.
— Przynieśliśmy tutaj jego zwłoki i zatrzymaliśmy na dzień zemsty. Dzień ten dziś nadszedł. Kleki-petra ma dzisiaj być pochowany, a razem z nim jego morderca ze wspólnikami swego strasznego czynu; oni są jego przyjaciółmi i towarzyszami, a wydali nas w ręce Keiowehów, lecz wypierają się tego. Wszystkim innym czerwonym mężom wystarczyłoby do zamęczenia ich to, co o nich wiemy, my jednak, posłuszni naukom mądrego Kleki-petry, chcemy być sprawiedliwymi sędziami. Ponieważ oni nie przyznają się do nieprzyjaźni względem nas, przesłuchamy ich, a wyrok wypadnie odpowiednio do tego, czego się dowiemy. Niechaj moi bracia i siostry oświadczą mi swoją zgodę!
— Howgh! — zabrzmiało dokoła.
— Słuchajcie, sir! — rzekł do mnie Sam. — To wygląda dla nas korzystnie. Skoro nas chcą przesłuchać, to sprawa może nie weźmie tak złego obrotu, jak nam się zdawało. Mam nadzieję, że potrafimy im dowieść naszej niewinności. Przedstawię to tym ludziom tak jasno i tak ich przekonam, że nas puszczą na wolność.
— Samie, tego nie dokażecie — odrzekłem.
— Nie? Czemu? Czyż nie umiem mówić?
— O, mówić uczyli was powoli od dziecka, ale jesteśmy tutaj już sześć tygodni, a przez ten cały długi czas nie udało się wam wpoić w Apaczów innego przekonania.
— Wam także nie, sir!
— To prawda, Samie, gdyż po pierwsze nie mogłem mówić, a po drugie, gdy już ta przeszkoda ustała, nie pokazał się u mnie nikt z czerwonoskórych. Widzicie zatem, że nawet sposobności nie miałem do przeprowadzenia obrony wobec obydwu wodzów.
— Więc nie zrobicie tego i teraz!
— Czemu?
— Jako greenhorn jesteście zbyt niedoświadczeni w takich sprawach i bądźcie pewni, że nie tylko nie zdołalibyście nam pomóc, lecz przeciwnie wpakowalibyście nas jeszcze głębiej. Posiadacie wprawdzie olbrzymią siłę fizyczną, ale tą tutaj nic nie wskóracie. Tutaj wszystko zależy od doświadczenia, bystrości i chytrości, czego wam brak właśnie. Nie możecie nic na to poradzić, gdyż urodziliście się już bez tych pięknych zalet i dla tego nie wtrącajcie swoich trzech groszy i pozwólcie mnie objąć obronę.
— W takim razie życzę wam lepszych wyników, niż dotychczas!
— Będą lepsze, gdyż zobaczycie, że dobrze zabiorę się do rzeczy.
Ta wymiana zdań odbyła się bez przeszkody, gdyż przesłuchanie nie zaczęło się natychmiast. Inczu-czuna i Winnetou rozmawiali z Tanguą i patrzyli przytem na mnie; mówili więc o nas. Spojrzenia pierwszych posępniały i stawały się coraz to surowsze, a miny Keioweha były takie, jak u człowieka, który skwapliwie stara się na kogoś rzucić podejrzenie przed drugim. Kto wie, jakie kłamstwa wymyślał, aby nas zgubić. Potem przystąpili do nas. Apacze stanęli po naszej prawej ręce, a Tangua umieścił się na lewo odemnie. Teraz odezwał się do nas Inczu-czuna tak, że wszyscy mogli dosłyszeć:
— Słyszeliście, co powiedziałem poprzednio. Macie powiedzieć prawdę i wolno wam będzie się bronić. Odpowiadajcie mi na pytania! Należeliście do tych, którzy budowali drogę dla konia ognistego?
Tak. Muszę ci jednak oświadczyć, że my trzej nie mierzyliśmy wcale, nas dodano im tylko do obrony. — odrzekł Sam. — Co się tyczy tego czwartego, zwanego Old Shatterhand, to...
— Milcz! — przerwał mu wódz. — Masz odpowiadać tylko na moje pytania. Jeżeli zechcesz mówić więcej, każę cię oćwiczyć, że ci skóra popęka! A więc należycie do tych bladych twarzy? Odpowiedz krótko: tak, czy nie?
— Tak — rzekł Sam, bojąc się, żeby go nie obito.
— Old Shatterhand mierzył także?
— Tak.
— A wy trzej broniliście tych ludzi?
— Tak.
— Jesteście więc jeszcze gorsi od nich, gdyż obrońcy złodziei i zbójów zasługują na karę podwójną. Morderca Rattler był waszym towarzyszem?
— Tak, lecz zapewniam cię, że nie byliśmy...
— Milcz, psie! — huknął nań Inczu-czuna. — Masz mówić to tylko, o czem chcę wiedzieć i nic ponadto. Czy znasz prawa Zachodu?
— Tak.
— Jak się karze koniokrada?
— Śmiercią.
— Co więcej warte: koń, czy wielki kraj, należący do Apaczów?
Sam nie odezwał się na to, aby nie wydać na siebie wyroku śmierci.
— Mów, bo każę cię lassem do krwi oćwiczyć!
Na to mruknął odważny Sam:
— Bijcie! Sama Hawkensa nie zmusi nikt do gadania!
Na to ja zwróciłem się ku niemu twarzą i rzekłem:
— Mówcie, Samie, to dla nas lepsze!
— Well! — odpowiedział. — Zrobię to dla was, że będę gadał tam, gdzie powinienbym właściwie milczeć.
— A zatem, co więcej warte: koń, czy ten kraj?
— Kraj.
— A więc złodziej ziemi zasłużył jeszcze bardziej na śmierć niż koniokrad. W dodatku jesteście towarzyszami człowieka, który zamordował Kleki-petrę. To powiększa karę. Jako złodziei ziemi zastrzelonoby was bez mąk, ponieważ jednak jesteście mordercami, będziecie musieli przed śmiercią przebyć męczarnie na palu. Ale na tem nie kończy się jeszcze poczet waszych zbrodni. Wy oddaliście nas w ręce naszych wrogów Keiowehów?
— Nie.
— To kłamstwo!
— To prawda!
— Przecież z Old Shatterhandem jechałeś za nami, kiedy opuściliśmy wasz obóz.
— Tak.
— To przecież pewna oznaka nieprzyjaźni!
— Nie. Wyście nam zagrozili, musieliśmy więc wedle reguł Zachodu przekonać się, czy naprawdę oddaliliście się, czy nie. Przecież mogliście się ukryć i wystrzelać nas, dla tego tylko pojechaliśmy za wami.
— Czemu nie uczyniłeś tego sam? Dlaczego wziąłeś z sobą Old Shatterhanda?
— Aby go nauczyć, jak się rozpoznaje ślady, gdyż był jeszcze nowicyuszem.
— Skoro zamiary wasze były tak pokojowe i tylko z ostrożności podążyliście za nami, to dlaczego wezwaliście na pomoc Keiowehów?
— Ponieważ ślady wasze pouczyły nas, że ty pośpieszyłeś naprzód. Chciałeś widocznie sprowadzić wojowników i napaść na nas.
— Czy było rzeczywiście koniecznem zwracać się do Keiowehów?
— Tak.
— Czy innego wyjścia nie było?
— Nie.
— Znowu kłamiesz! Aby nam ujść, wystarczało zrobić to, co wam kazałem, to jest opuścić nasze terytoryum. Czemu nie uczyniliście tego?
— Bo nie mogliśmy odejść przed skończeniem roboty.
— A więc chcieliście grabić, czego wam stanowczo zakazałem, i dlatego sprzymierzyliście się z Keiowehami. Kto szczuje na nas naszych wrogów, jest także naszym wrogiem i musi zginąć. To dla nas nowy powód, żeby odebrać wam życie. Potem znowu nie pozostawiliście Keiowehom przyjęcia nas, zaatakowania i zwyciężenia, lecz pomagaliście im przytem. Czy to przyznajesz?
— To wszystko stało się jedynie po to, aby zapobiec rozlewowi krwi.
— Czy chcesz, żebym się z ciebie wyśmiał? Czyż nie wyszedłeś naprzeciwko nas, kiedyśmy się zbliżali?
— Tak.
— Czy nas nie podsłuchiwałeś?
— Tak.
— I całą noc przebyłeś w naszem pobliżu? Tak, czy nie?
— Tak jest.
— Czy nie zaprowadziłeś bladych twarzy do wody, by nas tam zwabić i czy nie kazałeś ukryć się w lesie Keiowehom, ażeby na nas potem uderzyć?
— To jest prawda, lecz muszę...
— Milcz! Żądam odpowiedzi krótkiej, a nie długiej mowy. Zastawiono na nas pułapkę. Kto ją wymyślił?
— Ja.
— Tym razem nie minąłeś się z prawdą. Kilku z nas odniosło rany, kilku poległo, a reszta poszła do niewoli. Wy temu jesteście winni; ta krew spada na was i to nowy powód, że musicie zginąć.
— Moim planem było, żeby...
— Milcz! Nie pytam się teraz. Wielki Dobry Duch zesłał nam niewidzialnego wybawcę, przy którego pomocy wydostałem się z Winnetou na wolność. Zakradliśmy się do naszych koni, ale zabraliśmy tylko potrzebne dla nas, ażeby jeńcy mieli konie, gdy tylko odzyskają wolność. Odjechaliśmy, by sprowadzić naszych wojowników, którzy byli na wyprawie przeciw Keiowehom, natknęli się na ich ślady i ruszyli za nimi. Dla tego to spotkałem się z nimi tak rychło, że już następnego dnia mogliśmy zjawić się u was. Tu znowu wiele krwi popłynęło. Mieliśmy szesnastu poległych, nie licząc krwi i bólu rannych; to nowy powód waszej śmierci. Nie spodziewajcie się łaski, ni miłosierdzia i...
— Nie chcemy łaski, lecz sprawiedliwości! — wpadł mu Sam w słowo. — Ja mogę...
— Czy będziesz milczał, psie! — przerwał mu Inczu-czuna w gniewie. — Masz mówić tylko wówczas, gdy cię zapytam. Z tobą już zresztą skończyłem. Ponieważ jednak wspomniałeś o sprawiedliwości, przeto wyrok nie zapadnie tylko na podstawie waszych własnych zeznań, lecz przeciwstawię wam świadka. Wódz Keiowehów, Tangua, zniży się i zabierze głos w tej sprawie. Czy te blade twarze są naszymi przyjaciółmi?
— Nie. — zapewnił Keioweh, na którego twarzy przebijało się zadowolenie z tego, że sprawa przybierała dla nas obrót niebezpieczny.
— Czy chcieli nas oszczędzać?
— Nie! Nie! Co więcej, szczuli mnie na was i prosili, żebym was nie oszczędzał, lecz pozabijał, wszystkich pozabijał!
To kłamstwo oburzyło mnie tak dalece, że przerwałem moje dotychczasowe milczenie i rzuciłem mu w oczy te słowa:
— To jest tak wielkie i bezwstydne kłamstwo, że grzmotnąłbym zaraz tobą o ziemię, gdybym choć jedną ręką miał wolną!
— Ty psie śmierdzący! — wybuchnął. — Czy ja mam cię ubić?
Podniósł pięść, a ja odrzekłem:
— Bij, jeśli się nie wstydzisz porywać na bezbronnego! Mówicie o przesłuchaniu i sprawiedliwości? Czy to przesłuchanie i sprawiedliwość, jeśli nie wolno powiedzieć tego, co się ma do powiedzenia? I to znaczy, że mamy się bronić? Czy jest to możliwe, jeśli nam grożą obiciem aż do krwi, gdybyśmy jedno słowo dodali ponadto, co chcecie słyszeć? Inczu-czuna postępuje jak sędzia niesprawiedliwy, bo stawia pytania w ten sposób, że odpowiedzi, które dopuszcza, muszą nas doprowadzić do zguby, a innych dawać nie wolno, ilekroć zaś chcemy powołać się na rzeczy, które mogłyby nas ocalić, tylekroć nam przerywa i grozi biciem. Dziękujemy za taką sprawiedliwość. Lepiej zabierzcie się zaraz do męczarni, jakie obmyśliliście dla nas. Nie usłyszycie ani jednego okrzyku boleści.
— Uff, uff! — doszedł mnie jakiś głos kobiecy. Była to siostra Winnetou.
— Uff, uff, uff! — powtórzyło za nią wielu Apaczów.
Odwaga jest czemś, co Indyanin zawsze szanuje i uznaje nawet u wroga. Stąd okrzyki podziwu, które teraz padły wśród zgromadzonych. Mówiłem dalej:
— Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Inczu-czunę i Winnetou, powiedziało mi serce moje, że to mężowie dzielni i sprawiedliwi, których można czcić i miłować. Pomyliłem się jednak. Nie są bowiem lepsi od innych, gdyż słuchają głosu kłamcy, a prawdy nie dopuszczają do słowa. Sam Hawkens dał się zastraszyć, ale na mnie groźby nie działają, ja gardzę każdym, kto gnębi jeńca dla tego tylko, że się bronić nie może. Gdybym był wolny, pomówiłbym z wami inaczej!
— Psie, ty mnie kłamcą nazywasz! — wrzasnął Tangua. — Ja ci kości połamię!
Odwrócił strzelbę, którą trzymał w ręku, by mnie kolbą uderzyć. Wtem przyskoczył Winnetou i powstrzymał go, mówiąc:
— Niechaj wódz Keiowehów się uspokoi! Old Shatterhand przemówił bardzo zuchwale, ale ja zgadzam się z kilku jego słowami. Niechaj ojciec mój Inczu-czuna, najwyższy wódz Apaczów, pozwoli mu powiedzieć, co ma do powiedzenia!
Tangua musiał posłuchać rady Winnetou, a Inczu-czuna zgodził się na życzenie syna. Przystąpił do mnie bliżej i powiedział:
— Old Shatterhand jest jak ptak drapieżny, który kąsa nawet wtedy, gdy jest pojmany. Czy nie powaliłeś Winnetou dwukrotnie? Czy mnie samego pięścią nie ogłuszyłeś?
— Czy uczyniłem to dobrowolnie? Czyż nie zniewoliłeś mnie sam do tego?
— Jakto? — spytał zdumiony.
— Tak. My gotowi byliśmy poddać się bez oporu, ale wasi wojownicy nie słuchali tego, co mówiliśmy do nich. Wpadli tak na nas, że musieliśmy się bronić. Ale zapytaj ich, czy zraniliśmy którego z nich, chociaż mogliśmy ich zabić. Co więcej, umknęliśmy, aby nie uszkodzić nikogo. Wtem nadszedłeś ty i rzuciłeś się na mnie, również nie zważając na moje słowa. Wobec konieczności obrony przed tobą mogłem cię zakłuć, lub zastrzelić, ale ja powaliłem cię tylko, ponieważ jestem twym przyjacielem i pragnąłem ciebie oszczędzać. Wtem nadbiegł wódz Keiowehów, Tangua, by w swej wściekłości zdjąć ci skalp. Ponieważ postanowiłem do tego nie dopuścić, walczył ze mną, ale go zwyciężyłem. Zachowałem ci nietylko życie, lecz także skalp. Potem gdy...
— Ten przeklęty kujot kłamie, jakby miał sto języków! — krzyknął Tangua.
— Czy to kłamstwo naprawdę? — spytał go Winnetou.
— Tak. Mój czerwony brat Winnetou nie wątpi chyba w prawdę słów moich?
— Kiedy przyszedłem, leżałeś bez ruchu, a mój ojciec także. To się zgadza. Niech Old Shatterhand mówi dalej!
— Pokonałem więc Tanguę, aby ocalić Inczu-czunę, gdy wtem nadleciał Winnetou. Nie widziałem go i dostałem kolbą, lecz nie po głowie. Winnetou przebił mi usta i język, a przez to pozbawił mnie możności mówienia, bo byłbym mu powiedział, że go miłuję i że chciałbym być jego przyjacielem i bratem. Byłem zraniony i rękę miałem obezwładnioną, a mimoto go zwyciężyłem; leżał przedemną ogłuszony, a Inczu-czuna także; mogłem zabić obydwu, ale nie uczyniłem tego.
— Byłbyś to zrobił z pewnością, ale przeszkodził ci wojownik Apaczów, który cię uderzył kolbą. — odrzekł Inczu-cztma.
— Nie, nie byłbym tego uczynił. Czyż te trzy blade twarze, skrępowane tu przy mnie, nie przyszły do was dobrowolnie, by się wam oddać? Czy byliby postąpili tak, gdyby się uważali za waszych nieprzyjaciół?
— Zrobili to, widząc, że nie ujdą, więc uznali za rzecz lepszą poddać się dobrowolnie. Nie przeczę, że niektóre twoje słowa zdolne byłyby nawet wiarę obudzić. Kiedy jednak po raz pierwszy ogłuszyłeś mojego syna Winnetou, nie byłeś do tego zmuszony.
— Przeciwnie!
— Przez kogo?
— Przez ostrożność. Chcieliśmy ocalić ciebie i jego. Jesteście bardzo dzielnymi wojownikami, bylibyście się niezawodnie bronili i wtedy zranionoby was, lub zabito. Temu usiłowaliśmy zapobiec, dlatego powaliłem Winnetou, a ciebie pokonali trzej moi biali przyjaciele. Spodziewam się, że uwierzysz teraz moim słowom.
— Kłamstwo, nic tylko kłamstwo! — zawołał Tangua. — Nadszedłem był właśnie, kiedy on cię o ziemię rzucił. Nie ja, lecz on chciał ci skalp zabrać. Zamierzyłem się, by mu w tem przeszkodzić, a wtem on ugodził mnie swoją ręką, w której, jak się zdaje, mieszka zły duch, gdyż nikt, nawet najsilniejszy człowiek, oprzeć się jej nie potrafi.
Na to odwróciłem się do niego i rzekłem groźnie:
— Tak, jej się nikt oprzeć nie może. Używam jej tylko, aby krwi rozlewu uniknąć, ale skoro znowu będę walczył z tobą, zrobię to bronią, nie ręką, a wtedy nie ujdziesz tylko z ogłuszeniem. Zapamiętaj to sobie!
— Ty walczyć ze mną? — śmiał się szyderczo. — Spalimy cię, a twe popioły rozsypiemy na cztery wiatry!
— Tak nie myśl. Będę prędzej wolny, aniżeli ty przeczuwasz, a potem zażądam od ciebie zadośćuczynienia!
— Otrzymasz je. Oby się tylko twe słowa spełniły! Biłbym się z tobą chętnie, bo wiem, że zgniotę ciebie napewno.
Inczu-czuna położył koniec temu zajściu i odezwał się do mnie:
— Old Shatterhand jest bardzo zuchwały, jeśli sądzi, że będzie wolny. Niechaj zważy, ile rzeczy przeciwko niemu przemawia; jeżeli jedna z nich nawet upadnie nie zmieni to jego losu. Wypowiedział on twierdzenie, ale go nie udowodnił.
— Czy nie obaliłem Rattlera, gdy strzelił do Winnetou, a trafił Kleki-petrę? Czy to także nie jest dowodem?
— Nie. Mogłeś to zrobić także z innej przyczyny. Czy masz nam jeszcze co powiedzieć?
— Teraz nie, może później.
— Powiedz teraz, gdyż później już nie zdołasz!
— Nie, teraz nie. Jeśli później to zechcę powiedzieć, to wysłuchacie, gdyż Old Shatterhand nie jest człowiekiem, którego możnaby nie słuchać. Teraz milczę, gdyż ciekaw jestem wyroku, jaki na nas wydacie.
Inczu-czuna odwrócił się odemnie i dał znak ręką. Na to wystąpiło z półkola kilku wojowników i zasiadło z trzema wodzami do narady. Tangua starał się oczywiście ze wszystkich sił o zaostrzenie wyroku. My tymczasem znaleźliśmy sposobność do wymiany zdań.
— Ciekaw jestem, czego oni tam nawarzą. — rzekł Dick Stone. — Nie będzie to nic mądrego.
— Jestem pewien, że damy głowę. — zauważył Will Parker.
— Ja także. — potwierdził Sam Hawkens. — Te draby w nic nie uwierzą, choćbyśmy nie wiem co przytaczali! Zresztą sprawiliście się nieźle, sir! Dziwiłem się Inczu-czunie.
— Czemu? — spytałem.
— Że wam pozwolił tak paplać. Mnie zaraz usta zatykał, skoro je tylko otworzyłem.
— Paplać? Czy to poważnie mówicie, Samie?
— Tak.
— Dziękuję za tę uprzejmość!
— Paplaniem nazywam każdą bezskuteczną mowę, jeśli się nie mylę. A skutku nie odnieśliście tak samo jak i ja.
— Ja sądzę inaczej.
— Ale bez powodu!
— Nawet wcale słusznie. Winnetou wspomniał był coś o pływaniu. To było postanowione, dlatego myślę, że tylko w czasie przesłuchania byli tacy surowi, by nam strachu napędzić. Wyrok będzie brzmiał znacznie łagodniej.
— Sir, niech wam się to nie zdaje! Czy wyobrażacie sobie, że pozwolą nam ocalić się za pomocą pływania?
— Tak.
— Głupstwo i jeszcze raz głupstwo! Jeśli to umówione, to każą wam popłynąć, ale wiecie dokąd?
— No?
— Prosto w paszczę śmierci. Potem, kiedy zginiecie, przypomnijcie sobie, że miałem słuszność, hi! hi! hi!
Ten osobliwy człowieczek potrafił nawet w tak ciężkiem położeniu, jak nasze, prychać śmiechem ze swych, wątpliwych zresztą, dowcipów. Wesołość jego trwała jednak krótko, gdyż właśnie skończyła się była narada, wojownicy, którzy wzięli w niej udział, cofnęli się do półkola, a Inczu-czuna oznajmił donośnym głosem:
— Posłuchajcie, wojownicy Apaczów i Keiowehów tego, co postanowiono względem tych czterech pojmanych bladych twarzy! W radzie starszych zapadła uchwała już przedtem, że będziemy ścigać ich w wodzie, potem każemy im walczyć z sobą, a wkońcu chcieliśmy ich spalić. Lecz najmłodszy z nich, Old Shatterhand, powiedział słowa, w których znajdowały się ustępy z mądrością dojrzałego wieku. Zasłużyli na śmierć, lecz zdaje się, że przecież nie myśleli tak źle, jak sądziliśmy przedtem. Dlatego znieśliśmy postanowienie poprzednie i pozwolimy, żeby Wielki Duch rozstrzygnął między nami a nimi.
Zatrzymał się, prawdopodobnie, aby powiększyć zaciekawienie słuchaczy, a Sam skorzystał z tego i zauważył:
— Do wszystkich piorunów! To zaczyna być zajmujące, wielce zajmujące! Czy wiecie, o co mu chodzi?
— Domyślam się. — odrzekłem.
— No, o co?
— O pojedynek, tak zwany sąd boży. Czy słuszny mój domysł?
— Tak, pojedynek w każdym razie, ale między kim? Jestem niezmiernie tego ciekawy.
Wódz mówił dalej:
— Blada twarz, zwana Old Shatterhand, jest, jak się zdaje, najdostojniejszą między nimi; niechaj więc rozstrzygnięcie spocznie w jego ręku. Będzie ono zależało także od tego z naszych, który jest co do godności najwyższy, a tym jestem ja, Inczu-czuna, wódz Apaczów.
— Do stu piorunów, do stu piorunów! Wy i on! — szeptał Sam w wielkiem podnieceniu.
— Uff, uff, uff! — zabrzmiały w szeregach czerwonoskórych okrzyki podziwu.
Byli tem naprawdę zdumieni, że wódz ich chciał ze mną walczyć. Wszak mógł uniknąć niebezpieczeństwa, które w każdym razie i dla niego istniało, polecając zastąpić siebie innemu. Wyjaśnił to, mówiąc dalej:
— Sława Inczu-czuny i Winnetou ucierpiała na tem, że wystarczyło jedno uderzenie pięścią bladej twarzy, by ich powalić i ogłuszyć. Oni muszą zmyć tę plamę w ten sposób, że jeden z nich będzie walczył z bladą twarzą. Winnetou mnie ustąpi, gdyż ja jestem starszym i pierwszym wodzem Apaczów. On zgadza się na to, gdyż przez zabicie Old Shatterhanda oczyszczę zarazem swój i jego honor.
Tu znów przerwał.
— Cieszcie się, sir! — rzekł Sam. — Zginiecie w każdym razie prędzej od nas. Wyście go oszczędzali, a teraz on was za to zdmuchnie.
— Zaczekajmy!
— Nie potrzebuję czekać, bo wiem wszystko naprzód. Czy sądzicie, że warunki walki będą równe?
— Nie marzę o tem.
— Well! Warunki układa się w podobnych wypadkach tak, że biały zawsze jest zgubiony. Jeśli kto kiedy wyszedł z życiem w takich okolicznościach, to był wyjątkiem, potwierdzającym tylko regułę. Słuchajcie!
Inczu-czuna mówił dalej:
— Zdejmiemy więzy z Old Shatterhanda i każemy mu przepłynąć przez rzekę, ale nie damy mu broni, ja zaś pójdę za nim tylko z tomahawkiem. Jeśli Old Shatterhand dostanie się żywy na drugi brzeg i dojdzie do naznaczonego celu, to będzie ocalony, a towarzysze jego wolni. Jeśli jednak ja jego przedtem zabiję, to zginą, wprawdzie nie wśród mąk i na ogniu, lecz od naszych kul. Niechaj wszyscy obecni wojownicy potwierdzą, że słyszeli me słowa, że je zrozumieli i że do nich się zastosują!
— Howgh! — zabrzmiała jednogłośna odpowiedź.
Można sobie wyobrazić, że wpadliśmy w wielkie rozdrażnienie i to nie tyle ja, co Sam, Dick i Will. Pierwszy z nich rzekł:
— Wzięli się chytrze do tego. Powiadają, że macie pływać, dlatego iż jesteście najdostojniejszym. To nieprawda. Liczą na to, że jesteście greenhorn. Oto powód! Niechby mnie puścili do wody! Pokazałbym im, że Sam Hawkens pruje fale, jak pstrąg. Ale wy! Pomyślcie, sir, że nasze życie od was zależy! Jeśli przegracie, a my będziemy musieli umrzeć, nie odezwę się już do was nigdy ani słowem. Wierzcie mi, jeśli się nie mylę!
— Nie troszczcie się, stary Samie! — odrzekłem. — Zrobię, co będę mógł. Ja myślę właśnie, że czerwoni uczynili wcale niezły wybór. Czuję, że ja prędzej potrafię nas ocalić, niźli wy.
— Miejmy nadzieję. A więc na śmierć i życie. Nie wolno wam Inczu-czuny oszczędzać. Niech wam to nawet przez myśl nie przejdzie!
— Zobaczymy!
— Tu niema nic do zobaczenia! Jeśli go będziecie oszczędzali, zgubicie siebie i nas. Zdajecie się pewnie na swoją pięść?
— Tak.
— Nie róbcież tego! Do walki ręcznej wcale nie przyjdzie.
— Jestem pewien, że przyjdzie.
— Nie, nie!
— Jakżeż inaczej mnie zabije?
— Tomahawkiem. Wszak wiecie, że używa się go nie tylko w walce na blizką metę, że właśnie jest to straszliwa broń na odległość. Tomahawkiem się rzuca, a czerwoni mają w tem taką wprawę, że odcinają nim na sto kroków koniec palca. Inczu-czuna nie będzie w was walił toporem, lecz puści go za wami podczas waszej ucieczki i pozbawi was życia za pierwszym rzutem. Wierzcie mi, że choćbyście byli znakomitym pływakiem, nie dostaniecie się na drugi brzeg, bo już podczas płynięcia uderzy was tomahawkiem w głowę, a raczej w kark, co daleko pewniej śmierć sprowadza. Na to nie poradzi nic cała wasza sztuka i cała wasza siła fizyczna!
— Wiem o tem, kochany Samie. Wiem także, że naparstek chytrości więcej zdziała w pewnych okolicznościach od beczki siły fizycznej
— Chytrości? Skąd mielibyście przyjść do chytrości! Stary Sam Hawkens znany jest jako chytra sztuczka, a mimoto nie rozumie, w jaki sposób zamierzacie wodzowi wydrzeć palmę zwycięstwa. Co poradzi chytrość całego świata wobec tomahawka, dobrze rzuconego!
— Poradzi, Samie, poradzi!
— Jakżeż?
— Zobaczycie, albo raczej na razie nie zobaczycie. Powiadam jednak, że jestem prawie pewien, że sprawa się uda.
— Puszczacie się na to olbrzymie samochwalstwo chyba tylko dlatego, żeby nam ulżyć na sercu.
— Nie.
— Tak, by nas pocieszyć! Ale co tu pomoże pociecha, która przepadnie już w następnej minucie!
— Uspokójcież się. Mam znakomity plan.
— Plan? Tego jeszcze brakowało! Tu niema innego planu, jak przepłynąć na drugą stronę, a podczas tego tomahawk was dosięgnie.
— Nie. Uważajcie! Jeśli utonę, będziemy ocaleni.
— Utonę... ocaleni! Sir, wy już w agonii i dla tego bredzicie!
— Wiem, co robię. Zapamiętajcie sobie, że skoro utonę, nie mamy się czego obawiać.
Wymówiłem te słowa prędko, ponieważ zbliżyli się trzej wodzowie, a Inczu-czuna powiedział:
— Teraz rozkrępujmy Old Shatterhanda, ale niech mu się nie zdaje, że zdoła umknąć. Natychmiast doścignęłoby go kilkuset wojowników.
— Ani mi to przez myśl nie przeszło! — odrzekłem. — Gdybym nawet mógł umknąć, byłoby to czemś złem względem moich towarzyszy.
Gdy mię odwiązano, poruszyłem członkami, aby wypróbować ich ruchliwość.
— Wielki to dla mnie zaszczyt — rzekłem następnie — pływać na wyścigi z najsławniejszym wodzem Apaczów, ale dla niego w tem niema zaszczytu.
— Czemu?
— Bo nie jestem przeciwnikiem dla niego. Kąpałem się tu i ówdzie w potoku i starałem się nie pójść na dno, ale wątpię, czy zdołam przepłynąć tak szeroką i głęboką rzekę.
— Uff, uff! To mnie nie cieszy. Ja i Winnetou pływamy najlepiej z całego szczepu. Co warte zwycięstwo nad takim lichym pływakiem!
— I jesteś uzbrojony, a ja nie. Idę więc na śmierć, a towarzysze moi przygotowali się także na nią. Mimoto radbym wiedzieć, jak mam sobie przedstawić tę walkę. Kto najpierw pójdzie do wody?
— Ty.
— A ty za mną?
— Tak.
— A kiedy zaatakujesz mnie tomahawkiem?
— Kiedy mi się spodoba! — odrzekł z dumnym, pogardliwym uśmiechem wirtuoza, mającego do czynienia z partaczem.
— A więc może się to stać już w wodzie?
— Tak.
Udawałem coraz bardziej zaniepokojonego, strwożonego i przygnębionego i pytałem dalej:
— A więc tobie wolno mnie zabić. A ja ciebie mogę?
Zrobił minę, w której była wyraźna odpowiedź: „Biedny robaku, o tem nie masz co myśleć! Pytanie to mógł ci tylko strach śmiertelny podsunąć.“ Potem powiedział:
— To będzie pływanie i walka na śmierć i życie. Możesz mnie zabić, gdyż tylko w ten sposób potrafisz dostać się do celu.
— I śmierć twoja nie przyniosłaby mi szkody?
— Nie. Jeśli ja ciebie zabiję, to nie osiągniesz swego celu, a twoi towarzysze będą musieli umrzeć, a jeśli ty mnie, to dojdziesz do celu i od tej chwili nie będziecie jeńcami, lecz ludźmi wolnymi. Chodź!
Odwrócił się, a ja zdjąłem z siebie bluzę i buty. Odłożyłem wszystko, co miałem za pasem i w kieszeniach. Podczas tego biadał Sam Hawkens:
— To się nie uda, sir, nie uda. Żebyście mogli twarz swoją zobaczyć! A ten płaczliwy ton w waszych słowach ostatnich! Okropnie się boję o was i o nas!
Nie mogłem mu nic odpowiedzieć, ponieważ byliby to usłyszeli trzej wodzowie, lecz ja wiedziałem, na co ta płaczliwość. Chciałem Inczu-czunę upewnić i wziąć go na lep, jak to mówią.
— Jeszcze jedno pytanie! — poprosiłem, zanim poszedłem. — Czy w razie uwolnienia otrzymamy naszą własność?
Wybuchnął krótkim śmiechem zniecierpliwienia, gdyż uważał to pytanie za waryackie i odrzekł:
— Tak jest.
— Wszystko?
Wszystko.
— I konie i strzelby?
Na to mnie ofuknął:
— Powiedziałem, że wszystko! Czy nie masz uszu? Raz chciała ropucha latać z orłem na wyścigi i pytała, co jej da, gdy go zwycięży. Jeśli tak samo głupio pływasz, jak pytasz, to wstyd mi, że nie dałem ci starej skwawy na przeciwnika!
Udaliśmy się przez utworzone dokoła nas półkole ku brzegowi. Mijając Nszo-czi, pochwyciłem jej spojrzenie, którem żegnała mnie na całe życie. Indyanie poszli za nami i poukładali się potem dowolnie, aby wygodnie użyć na czekającem ich widowisku.
Rozumiało się samo przez się, że znajdowałem się w największem niebezpieczeństwie. Czybym był płynął prosto, czy zygzakiem, to zawsze tomahawk wodza musiał mnie dosięgnąć. Pozostawała jedyna droga ocalenia: nurkowanie, a pod tym względem nie byłem takim partaczem, za jakiego mnie miał Inczu-czuna.
Ale samemu nurkowaniu nie mogłem się także powierzyć, gdyż byłbym musiał wypływać na wierzch dla zaczerpnięcia powietrza, a tem samem dać głowę pod tomahawk. Nie, wyjść na powierzchnię nie było mi wolno, przynajmniej przed oczyma czerwonych. Ale jak miałem się wziąć do tego? Zbadałem okiem brzeg w dół i w górę rzeki i przekonałem się z zadowoleniem, że mi teren przychodził z pomocą.
Znajdowaliśmy się, jak powiedziano, na zupełnie pustej ławicy piaskowej, lecz powyżej jej środka. Górny jej koniec, tam gdzie las się znowu zaczynał, oddalony był o sto kroków odemnie, a dalej ku górze tworzyła rzeka zakręt i niknęła za nim z oczu widza. Dolny koniec ławicy leżał o jakich czterysta kroków odemnie.
Gdybym skoczył w wodę i nie wynurzył się, pomyślanoby, że utonąłem i szukanoby mego ciała oczywiście w dół rzeki. Ocalenia musiałem więc szukać w górze. W tej stronie ujrzałem najpierw miejsce, gdzie woda brzeg podmywała tak, że zwisał nad nią i nadawał się doskonale do chwilowego schronienia. Nieco dalej naniosła woda mnóstwo drzewa, które trzymało się tak silnie, że także mogłem zeń skorzystać w tym samym celu. Przedtem jednak wskazanem było udawać obawę.
Inczu-czuna rozebrał się aż do lekkich indyańskich spodni, zatknął za pas tomahawk po wyrzuceniu stamtąd wszystkich innych rzeczy i powiedział:
— Możemy zacząć. Wskakuj!
— Czy nie wolno mi najpierw spróbować, jak tu głęboko? — zapytałem trwożliwie.
Po jego twarzy przebiegł nieskończenie pogardliwy uśmiech. Zażądał włóczni, którą zaraz przyniesiono. Wepchnąłem ją do wody, ale do dna nie dostałem. Było mi to bardzo na rękę, mimoto udawałem bojaźń, przykucnąłem nad wodą i zacząłem sobie zmywać czoło i piersi, jak człowiek, bojący się apopleksyi, gdyby bez ochłodzenia się wszedł do wody. Za mną dał się słyszeć pomruk lekceważenia, a to był pewny znak, że swój cel osiągnąłem. Naraz zawołał Sam Hawkens:
— Na miłość Boga, chodźcie tu lepiej, sir! Nie mogę na to patrzeć. Niech nas zamęczą. To lepsze, niż mieć przed oczyma taki przykry obraz!
Przyszło mi mimowoli na myśl, co sobie Nszo-czi o mnie pomyśli. Oglądnąłem się. Twarz Tanguy była ucieleśnionem szyderstwem, Winnetou podniósł górną wargę tak, że zęby mu było widać; był wściekły na to, że okazał dla mnie współczucie, a siostra jego spuściła oczy i nie patrzyła na mnie.
— Ja jestem gotów. — huknął Inczu-czuna. — Cóż ty się jeszcze ociągasz? Do wody!
— Czy to rzeczywiście nieuniknione? — zapytałem, — Czy inaczej już być nie może?
Zabrzmiał powszechny śmiech, nad którym dominował głos Tanguy:
— Puście tę żabę, darujcie mu życie! Do takiego tchórza nie powinien przyłożyć ręki wojownik!
A Inczu-czuna krzyknął na mnie mrukliwym głosem wściekłego tygrysa:
— Do wody, bo cię natychmiast zwalę w kark tomahawkiem.
Udałem bardzo przerażonego, usiadłem na brzegu, włożyłem najpierw stopy, potem łydki do wody i próbowałem niby zwolna się zesunąć.
— Do wody! — krzyknął Inczu-czuna ponownie i kopnął mnie w plecy. Na to właśnie czekałem. Podrzuciłem bezradnie obie ręce do góry, krzyknąłem przeraźliwie i plusnąłem w wodę. W następnej chwili skończyło się udawanie. Poczułem dno, rzuciłem głową w dół i popłynąłem pod wodą przy brzegu w górę rzeki. Zaraz potem usłyszałem przed i za sobą szelest, to Inczu-czuna wskoczył za mną. Jak się potem dowiedziałem, chciał mnie puścić na pewną odległość, a potem na drugi brzeg mnie pędzić i tam dosięgnąć toporem. Jednak z powodu mej tchórzliwości porzucił tę myśl i skoczył za mną czemprędzej, aby mnie ubić, skoro się tylko wynurzę, z takim bowiem mazgajem należało się krótko załatwić.
Dostałem się pod zwisający brzeg, wydobyłem się na wierzch tak, że z wody wychyliła się tyko głowa po usta. Prócz wodza nikt mnie nie mógł zobaczyć, bo on sam był w wodzie, ale ku mej radości twarz miał odwróconą. Odetchnąłem głęboko, ale szybko i poszedłem znów na dno, by płynąć dalej. Wnet znalazłem się koło wspomnianego drzewa, naniesionego przez wodę, i znów zaczerpnąłem powietrza. Drzewo zakrywało mnie tak dokładnie, że mogłem dłużej zostać na powierzchni. Widziałem wodza leżącego na wodzie jak zwierzę, gotowe rzucić się w tej chwili na zdobycz. Teraz miałem najdłuższą przestrzeń do przepłynięcia, bo aż tam, gdzie las się zaczynał, a zarośla zwisały z brzegu do wody. Dotarłem i tam szczęśliwie i pod osłoną zarośli wyszedłem na brzeg.
Musiałem oczywiście minąć wspomniany zakręt, aby za nim na drugi brzeg przepłynąć, a to mogłem najprędzej biegiem osiągnąć. Zanim jednak ruszyłem, spojrzałem ku tym, których otumaniłem. Stali, wołając i giestykulując nad brzegiem, a wódz tam i napowrót pływał, czekając na mnie wciąż jeszcze, chociaż to niemożliwe było, żebym tak długo bez oddechu siedział pod wodą. Czy też Sam myślał teraz o moich słowach: „jeśli utonę, będziemy ocaleni?“
Pobiegłem lasem, jak mogłem, najdalej, dopóki nie minąłem zakrętu, potem znów wszedłem do wody i przepłynąłem swobodnie na drugą stronę, dzięki temu oczywiście, że Apacze uważali mnie za lichego pływaka i człowieka, bojącego się wody. Podstęp, którym wywiodłem ich w pole, był bardzo niezgrabny, gdyż, o ile dotąd mnie poznali, nie powinni byli podejrzewać mnie o tchórzostwo.
Na drugim brzegu poszedłem znowu lasem w dół rzeki aż tam, gdzie się kończył. Ukryty w krzakach zobaczyłem z przyjemnością, że kilku czerwonych wskoczyło do wody i dzióbało włóczniami dno, szukając utopionego Old Shatterhanda. Mogłem z całą swobodą pójść teraz do cedru i byłbym wygrał, lecz tego nie uczyniłem, gdyż nie tylko chciałem zwycięstwo osiągnąć podstępem, lecz także dać Inczu-czunie nauczkę, a zarazem zobowiązać go sobie do wdzięczności.
On pływał wciąż jeszcze tam i napowrót, a nie przyszło mu na myśl spojrzeć na drugi brzeg. Ja osunąłem się znowu w wodę, położyłem się na plecach tak, że tylko nos i usta wystawały z wody i pozwoliłem się nieść jej, pomagając uderzeniem rąk wstecz. Nikt mnie nie zauważył. Dopłynąłem tak na przeciwko nich, dałem znów nurka, podpłynąłem jeszcze kawałek, poczem wynurzyłem się i stojąc w wodzie, zawołałem doniosłym głosem:
— Samie Hawkens, wygraliśmy, wygraliśmy!
Wyglądało to całkiem tak, jak gdybym się znajdował na płytkiem miejscu. Czerwonoskórzy dosłyszeli mnie i spojrzeli w tą stronę. Jakież wycie rozległo się na przeciwnym brzegu! Zdawało się, że tysiąc dyabłów, nagle wypuszczonych, zaczęło ryczeć na wyścigi. Kto słyszał to raz w życiu, ten nigdy tego nie zapomni. Zaledwie Inczu-czuna spostrzegł mnie, ruszył naprzód w silnych, długich ruchach i płynął, a raczej spieszył na drugą stronę. Musiałem starać się nie dopuścić go zbyt blizko, więc pomknąłem ku brzegowi, wydostałem się nań i stanąłem.
— Dalej, dalej, sir! — krzyczał Sam do mnie. — śpieszcie czemprędzej do cedru!
Tak, temu już nikt nie mógł przeszkodzić, ale postanowiłem właśnie dać Inczu-czunie nauczkę i nie odrzekłem, dopóki on nie zbliżył się do mnie na czterdzieści kroków. Potem popędziłem ku drzewu. Gdybym był jeszcze w wodzie, udałby mu się rzut tomahawkiem, tak jednak byłem pewien, że nie użyje toporu, aż się na brzeg dostanie.
Drzewo stało w odległości trzystu kroków od niego. Przebiegłem szybko połowę tej odległości, zatrzymałem się znowu i spojrzałem za siebie. Wódz właśnie z wody wychodził i szedł w pułapkę, którą nań zastawiłem. Doścignąć mnie już nie mógł, chyba co najwyżej tomahawkiem. Wyrwał go też z za pasa i ruszył pędem. Nie umykałem wciąż jeszcze i dopiero, gdy się niebezpiecznie przybliżył, zwróciłem się do ucieczki, ale tylko pozornie. Powiedziałem sobie tak: Dopóki będę stał spokojnie, to on nie rzuci toporem, bo wie, że ja uskoczę na bok w danej chwili, widząc, że tomahawk nadlatuje. Jeśliby zaś rzucił, to musiałby mnie najpierw dopędzić i w ten sposób dopiero cios zadać. Rzutu należało się tylko wtedy spodziewać, jeślibym uciekając odwrócił się do niego plecami Zacząłem więc pozornie umykać, ale zaledwie zrobiłem dwadzieścia kroków, zatrzymałem się znowu i skierowałem twarz ku niemu.
Domyśliłem się słusznie! Inczu-czuna bowiem, chcąc być pewnym rzutu, stanął na miejscu, zawinął toporem nad głową i w chwili, gdy spojrzałem na niego, cisnął nim za mną. Ja wykonałem dwa, czy trzy skoki w bok, topór przeleciał koło mnie i zarył się głęboko w piasek.
Tego właśnie pragnąłem. Podbiegłem, podniosłem go i ruszyłem spokojnym krokiem zamiast do drzewa naprzeciw wodza, który krzyknął ze złości i puścił się do mnie, jak wściekły. Na to ja zamierzyłem się tomahawkiem i zawołałem groźnie:
— Stój, Inczu-czuno! Znowu pomyliłeś się co do Old Shatterhanda. Czy chcesz własnym toporem dostać po głowie?
Zatrzymał się w biegu i krzyknął:
— Psie, jak mi w wodzie umknąłeś? Zły duch znów ci dopomógł!
— Nie wierz temu! Jeśli tu może być mowa o duchu, to właśnie dobry Manitu opiekował się mną w tej niebezpiecznej chwili.
Mówiąc to, spostrzegłem, że jego oczy, zwrócone na mnie, płonęły jakby pod wpływem ukrytego zamiaru. Dodałem więc ostrzeżenie:
— Chcesz mnie zaskoczyć, zaatakować, widzę to po tobie. Nie czyń tego, bo byłaby to śmierć twoja. Nic ci się nie stanie, gdyż naprawdę lubię ciebie i Winnetou, ale jeśli rzucisz się na mnie, to będę musiał się bronić. Wiesz, że i bez broni mam nad tobą przewagę, a teraz jeszcze zdobyłem sobie tomahawk. Bądź więc rozsądny i...
Nie mogłem zdania dokończyć. Złość, która nim opanowała, odebrała mu spokojną rozwagę. Puścił się na mnie z rękoma, zakrzywionemi jak szpony. Już zdawało mu się, że mię pochwycił, gdy wtem ja usunąłem się szybko w bok, a siła skoku, która mnie miała obalić, powaliła jego samego. Natychmiast stanąłem przy nim, położyłem prawe kolano na jedną, a lewe na drugą jego rękę, ująłem go za kark lewą ręką, a prawą podniosłem tomahawk i zawołałem:
— Inozu-czuno, czy prosisz o łaskę?
— Nie.
— To ci głowę rozłupię!
— Zabij mnie, psie! — stęknął, usiłując się napróżno uwolnić.
— Nie; ty jesteś ojcem Winnetou i będziesz żył, ale na razie zmuszasz mnie do tego, żebym cię unieszkodliwił.
Uderzyłem go po głowie płaską stroną tomahawka, wskutek czego zacharczał, członki mu drgnęły kurczowo i wyciągnęły się potem. Czerwonoskórym mogło się wydać, że go zabiłem. Zabrzmiało wycie, jeszcze okropniejsze niż przedtem. Przywiązałem Inczu-czunie pasem ręce do ciała, zaniosłem go do cedru i tam położyłem. Musiałem, choć niepotrzebnie, odbyć ten kawałek drogi, ponieważ tego wymagała nasza umowa. Potem zostawiłem go jednak na ziemi, a sam pobiegłem nad rzekę, widząc, że wielu czerwonych, z Winnetou na czele, rzuciło się do wody, aby przepłynąć na moją stronę. To mogło się stać niebezpiecznem dla mnie i dla towarzyszy, jeśliby Apacze nie chcieli słowa dotrzymać. Dlatego zawołałem, znalazłszy się nad wodą:
— Precz! Wódz żyje, nic mu złego nie wyrządziłem, ale zabiję go, gdy się zbliżycie. Niech tu tylko Winnetou przypłynie; chcę z nim pomówić!
Nie zwrócili uwagi na tę przestrogę, ale Winnetou podniósł się w wodzie tak, że go wszyscy mogli zobaczyć i zawołał do nich kilka słów, których nie zrozumiałem. Posłuchali go i zawrócili, a on sam przypłynął na tę stronę. Czekałem na niego nad wodą i powiedziałem, gdy z niej wychodził:
— Dobrze, że odesłałeś wojowników, gdyż byliby ojca twego narazili na niebezpieczeństwo.
— Zabiłeś go tomahawkiem?
— Nie. Zmusił mnie do tego, że go ogłuszyłem, bo nie chciał mi się poddać.
— Mogłeś go zabić! Był przecież w twoim ręku!
— Staram się zawsze oszczędzać wroga, a tem bardziej powinienem był postąpić tak z ojcem Winnetou, umiłowanego przezemnie. Masz tu broń jego! Ty rozstrzygniesz, czy zwyciężyłem, a zarazem czy dotrzymacie słowa wobec mnie i moich towarzyszy.
Wziął podany mu tomahawk i przypatrywał mi się długo, długo. Wzrok jego łagodniał coraz bardziej, wreszcie twarz przybrała wyraz podziwu.
— Co za człowiek z Old Shatterhanda! — zawołał wreszcie — Kto go pojmie?
— Nauczysz się jeszcze mnie pojmować.
— Dajesz mi ten topór, nie wiedząc, czy dochowamy ci słowa! Mógłbyś się nim bronić. Czy wiesz, że w ten sposób oddajesz się w moje ręce?
— Pshaw! Nie boję się, gdyż na wszelki wypadek mam ręce i pięści, a Winnetou nie jest kłamcą, lecz szlachetnym wojownikiem, który słowa nie złamie.
Na to wyciągnął on do mnie rękę i odrzekł z okiem błyszczącym:
— Masz słuszność. Jesteś wolny, a tamte blade twarze również, z wyjątkiem tego, który się Rattler nazywa. Darzysz mnie zaufaniem, więc i ja ci go nie odmawiam.
— Zaufasz mnie tak, jak ja tobie. Zaczekaj tylko trochę. Chodź teraz do ojca!
— Tak, chodź! Muszę go zobaczyć, bo, gdy Old Shatterhand uderzy, to śmierć łatwo może nastąpić, chociażby sam nie miał tego zamiaru.
Poszliśmy do cedru i rozwiązaliśmy ręce wodzowi. Winnetou zbadał go i rzekł:
— Żyje, ale nie prędko się zbudzi i będzie go długo głowa bolała. Nie mogę tutaj pozostać, przyślę mu więc kilku ludzi. Niech mój brat Old Shatterhand pójdzie ze mną!
Pierwszy raz wyraził się o mnie „mój brat“. Ileż razy słyszałem to później z ust jego, a jak poważnie, wiernie i szczerze brzmiało to zawsze!
Poszliśmy znowu ku rzece i przepłynęliśmy na drugą stronę. Czerwonoskórcy czekali na nas na brzegu z niecierpliwością. Widząc nas płynących obok siebie spokojnie, zauważyli nietylko, że byliśmy w zgodzie, lecz musieli także uznać, że niesłusznie byłem przedmiotem ich szyderstwa i śmiechu. Kiedy wyszliśmy na brzeg, rzekł Winnetou, biorąc mnie za rękę, donośnym głosem:
— Old Shatterhand zwyciężył. On i jego trzej towarzysze są wolni!
— Uff, uff, uff! — zawołali Apacze.
Tangua tylko stał i patrzył ponuro przed siebie. Miałem się z nim jeszcze policzyć, gdyż należało go za jego wysiłki, zmierzające do odebrania nam życia, ukarać i to nie tylko z powodu nas, lecz także ze względu na przyszłość i na tych białych, z którymi się jeszcze mógł zetknąć.
Winnetou przeszedł ze mną obok niego, nie rzuciwszy nań okiem i zaprowadził mnie do słupów, do których przywiązani byli moi towarzysze.
— Halleluja! — zawołał Sam. — Jesteśmy ocaleni, już nas nie sprzątną! Człowieku, mężu, przyjacielu, młodzieńcze, greenhornie, jak wam się udało?
Winnetou podał mi swój nóż, mówiąc:
— Odetnij ich! Zasłużyłeś na to, żebyś sam to uczynił.
Zrobiłem to. Ledwie się towarzysze poczuli wolnymi, rzucili się na mnie, wzięli mnie w swoich sześć ramion i zaczęli mnie tak gnieść i dusić, że mnie aż strach zdjął. Sam pocałował mnie nawet w rękę, a z małych oczek kapnęły mu łzy w bór zarostu, gdy mówił:
— Sir, jeśli wam to kiedyś zapomnę, to niech mnie połknie pierwszy niedźwiedź, którego spotkam. Jak zabraliście się do tego? Zniknęliście. Obawialiście się tak wody, że wszyscy myśleli, żeście utonęli.
— Czyż nie powiedziałem: jeśli utonę, będziemy ocaleni?
— Old Shatterhand tak powiedział? — spytał Winnetou. — A więc to wszystko było tylko udane?
— Tak — potwierdziłem.
— Mój brat wiedział, jak to przeprowadzić. Przypuszczam, że popłynął tu pod wodą przeciw prądowi, a potem w dół rzeki. Mój brat nietylko mocny, jak niedźwiedź, lecz także chytry, jak lis na preryi. Kto jest jego wrogiem, ten musi się mieć bardzo na baczności.
— A Winnetou był takim wrogiem?
— Byłem nim, lecz już nie jestem.
— Więc nie wierzysz już temu kłamcy, Tangui, lecz mnie?
Spojrzał na mnie znowu tak poważnie i długo jak na tamtym brzegu, podał mi rękę i odrzekł:
— Twoje oczy są dobre, a twoim rysom obca jest nieuczciwość. Wierzę ci.
Wdziałem zdjęte poprzednio ubranie, wyjąłem z kieszeni puszkę z sardynek i rzekłem:
— Mój brat Winnetou słusznie się na mnie zapatruje. Udowodnię mu to zaraz. Może zna to, co mu teraz pokażę.
Wyjąłem zwinięty kosmyk włosów, wyprostowałem i podałem mu do ręki. W pierwszej chwili sięgnął ręką, lecz go nie dotknął, odstąpił zaskoczony zupełnie tą niespodzianką o krok wstecz i zawołał:
— To włosy z mojej głowy! Kto ci je dał?
— Inczu-czuna wspomniał był, że byliście do drzew przywiązani, gdy naraz dobry Wielki Duch zesłał wam niewidzialnego wybawcę. Tak, on był niewidzialny, gdyż nie mógł się pokazać Keiowehom, lecz teraz niema już potrzeby kryć się przed nimi. Teraz już chyba uwierzysz, że byłem zawsze twym przyjacielem, a nie wrogiem.
— Więc to ty... ty... ty nas odwiązałeś? Więc tobie zawdzięczamy i wolność i życie! — wybuchnął wciąż jeszcze stropiony w wysokim stopniu, chociaż był człowiekiem, którego niczem zresztą nie można było wyprawić w zdumienie, albo zaskoczyć. Następnie wziął mnie za rękę i zaprowadził na miejsce, na którem, obserwując nas ustawicznie, stała jego siostra. Zatrzymał się ze mną przed nią i powiedział:
— Nszo-czi widzi tu dzielnego wojownika, który wyswobodził potajemnie mnie i ojca, kiedy Keiowehowie do drzew nas przywiązali. Niechaj mu podziękuje!
Po tych słowach przycisnął mnie do siebie i pocałował w oba policzki. Ona natomiast podała mi rękę i rzekła tylko jedno słowo:
— Przebacz!
Miała mi podziękować, a tymczasem prosiła o przebaczenie! Dla czego? Zrozumiałem ja dobrze. Wyrządziła mi w duszy krzywdę. Jako ta, która mnie pielęgnowała, powinna była znać mnie lepiej niż drudzy, a mimoto, gdy dla podstępu udawałem tchórzostwo, uwierzyła, że to jest prawda. Uważała mnie za bojaźliwego, niezgrabnego mazgaja i naprawienie tego było dla niej rzeczą ważniejszą od podziękowania, którego się Winnetou od niej domagał. Uścisnąłem jej rękę i odrzekłem:
— Nszo-czi przypomina sobie zapewne wszystko, co jej powiedziałem. Teraz to nastąpiło. Czy moja siostra wierzy od teraz we mnie?
— Wierzę mojemu białemu bratu!
Tangua stał nieopodal, a wściekłość przebijała się w jego twarzy wyraźnie. Przystąpiłem doń i zapytałem patrząc mu ostro w oczy:
— Czy wódz Keiowehów, Tangua, jest kłamcą, czy też miłuje prawdę?
— Chcesz mnie obrazić? — wybuchnął.
— Nie, pragnę tylko wiedzieć, co mam o tobie sądzić. Odpowiadaj więc!
— Niech Old Shatterhand wie, że kocham prawdę.
— Zobaczymy! W takim razie dotrzymujesz słowa, ilekroć coś obiecasz?
— Tak.
— Tak też być musi, bo kto nie czyni tak, jak powie, godzien jest pogardy. Czy pamiętasz jeszcze, co mi przyrzekłeś?
— Kiedy?
— Kiedy byłem jeszcze przywiązany do słupa.
— Wtedy mówiłem o rozmaitych rzeczach.
— To prawda, ale przypomnisz sobie chyba, o których z twych słów szczególnie myślę.
— Nie.
— Wobec tego muszę ci sam przypomnieć. Oto chciałeś się ze mną policzyć.
— Czy rzeczywiście? — zapytał, podnosząc brwi.
— Tak. Powiedziałeś także, że chętnie walczyłbyś ze mną, gdyż wiesz dokładnie, że zmiażdżyłbyś mnie.
Niewątpliwie ton, jakim mówiłem, wywołał w nim przykre wrażenie, gdyż rzekł z namysłem:
— Tego sobie nie przypominam. Old Shatterhand chyba źle mnie zrozumiał.
— Nie. Winnetou był przy tem i poświadczy to.
— Tak — potwierdził wymieniony ochotnie. — Tangua chciał załatwić rachunki z Old Shatterhandem i chełpił się, że gotów jest z nim walczyć, żeby go zmiażdżyć.
— Widzisz więc, że tak wyraziłeś się wtedy. Czy dotrzymasz słowa?
— A ty żądasz tego?
— Tak. Nazwałeś mnie żabą, pozbawioną odwagi. Oczerniałeś mnie i starałeś się ze wszystkich sił do zguby naszej doprowadzić. Kto jest na tyle zuchwały, żeby robić coś takiego, ten musi też mieć odwagę bronić się przedemną.
— Pshaw! Walczę tylko z wodzami!
— Ja jestem wodzem!
— Udowodnij to!
— Pięknie! Uczynię to w ten sposób, że powieszę cię sznurem tam na pierwszem drzewie, jeśli się będziesz wzdragał policzyć się ze mną.
Groźba powieszenia jest dla Indyanina chyba najcięższą obelgą. To też Tangua natychmiast wyrwał nóż z za pasa i wrzasnął:
— Psie, mam cię przebić?
— Możesz, lecz nie tak, jak teraz zamierzasz, tylko w uczciwej walce, pierś przy piersi i nóż przeciw nożowi.
— Ani mi się śni! Z Old Shatterhandem nic nie chcę mieć do czynienia!
— Ale gdy byłem przywiązany i nie mogłem się bronić, to miałeś do czynienia, ty tchórzu!
Chciał się na mnie rzucić, ale Winnetou stanął pomiędzy nim a mną i powiedział:
— Mój brat, Old Shatterhand, ma słuszność. Tangua oczernił go i pragnął mu zapłacić za wszystkie krzywdy, sobie wyrządzone. Jeżeli nie dotrzyma słowa, to jest tchórzem istotnie i zasługuje na wykluczenie ze szczepu. Rzecz tę należy rozstrzygnąć natychmiast, gdyż nikt nie powinien zarzucić Apaczom, że tchórze są ich gośćmi. Jak zamierza postąpić wódz Keiowehów?
Tangua rzucił okiem dokoła. Apaczów było prawie cztery razy tylu, co Keiowehów, a oprócz tego znajdowali się drudzy na terytoryum pierwszych. Nie podobna było dopuścić do sporu między obu szczepami teraz, kiedy miał zapłacić taki okup i kiedy właściwie był na pół jeńcem.
— Namyślę się nad tem. — odrzekł wymijająco.
— Mężny wojownik nie potrzebuje się namyślać. Albo się zgodzisz na walkę, albo przylgnie do ciebie nazwa tchórza.
Na to poderwał się obrażony i wrzasnął:
— Tangua tchórzem? Kto tak twierdzi, temu nóż wbiję w piersi!
— Ja tak powiadam — rzekł Winnetou dumnie i spokojnie — jeśli nie dotrzymasz słowa, danego Old Shatterhandowi.
— Dotrzymam!
— Więc gotów jesteś z nim walczyć?
— Tak.
— I natychmiast?
— Natychmiast! Pragnę jak najprędzej zobaczyć krew jego.
— Dobrze. Teraz należy postanowić, jakiej broni użyjecie w tej walce.
— Kto ma to postanowić?
— Old Shatterhand.
— Dlaczego?
— Ponieważ ty go obraziłeś.
— Nie, ja powinienem oznaczyć broń.
— Ty?
— Tak, ja, gdyż on mnie obraził, a ja jestem wodzem, gdy tymczasem on zwykłym białym. Jestem więc czemś o wiele ważniejszem od niego.
— Old Shatterhand jest czemś więcej od czerwonego dowódcy.
— On też tak twierdzi, ale tego udowodnić nie zdołał. Groźba nie jest dowodem.
Rozstrzygnąłem tę kwestyę:
— Niech Tangua wybiera; mnie wszystko jedno, jaką go bronią zwyciężę.
— Ty mnie nie zwyciężysz! — ryknął do mnie. — Czy sądzisz, że zgodzę się na walkę na pięści, w której ty każdego powalisz, albo nóż, którym przebiłeś Noża-pioruna, albo tomahawk, który się nawet dla Inczu-czuny zgubnym okazał?
— A cóż?
— Będziemy strzelać do siebie, a moja kula ugrzęźnie ci w sercu!
— Dobrze, przystaję z ochotą. Ale czy mój brat Winnetou słyszał, do czego teraz przyznał się Tangua?
— Co takiego?
— Że walczyłem z Nożem-piorunem i że go zakłułem w tym celu, aby Apaczów uwolnić od słupa męczeńskiego, ale Tangua przeczył temu aż dotąd. Wszyscy teraz przekonali się, że miałem słuszność, nazywając go kłamcą.
— Kłamcą? — huknął na mnie Keioweh. — Życiem mi za to zapłacisz! Prędzej podajcie mu strzelbę! Niech się walka rozpocznie natychmiast, żebym tego psa ujadającego zmusił do milczenia!
Trzymał swoją strzelbę w ręku. Winnetou posłał Apacza do puebla po moją rusznicę i amunicyę, którą, nim mnie pojmano, nosiłem przy sobie. Wszystko zachowano starannie, gdyż Winnetou, pomimo że mnie za swego wroga uważał, zajmował się mną bardzo żywo. Następnie zwrócił się do mnie z temi słowy:
— Niech mój biały brat powie, z jakiego oddalenia, oraz ile strzałów macie dać.
— Mnie wszystko jedno. — odrzekłem. — Kto broń wybierał, niechaj i to rozstrzygnie.
— Tak, ja rozstrzygam. — rzekł Tangua. — Dwieście kroków i tyle strzałów, dopóki jeden z nas nie padnie i nie zdoła się już podnieść.
— Dobrze — powiedział Winnetou. — Ja będę uważał. Będziecie naprzemian strzelali. Ja stanę obok ze strzelbą i wpakuję kulę w łeb temu, który się ośmieli ten porządek złamać. Ale kto ma strzał pierwszy?
— Naturalnie, że ja! — zawołał Keioweh.
Winnetou potrząsnął niechętnie głową i rzekł:
— Tangua zabiera wszystkie korzyści dla siebie. Old Shatterhand ma pierwszy strzał.
— Nie! — odparłem — Niech się stanie według jego życzenia. On da jeden strzał, potem ja drugi i będzie po wszystkiem.
— Nie! — odrzekł Tangua. — Strzelamy, dopóki jeden z nas nie padnie!
— Oczywiście, ponieważ pierwszy mój strzał rozciągnie cię na ziemi.
— Chełpliwiec!
— Pshaw! Właściwie powinienbym ciebie zabić, ale tego nie zrobię. Najmniejszą karą za to, co uczyniłeś, będzie to, że cię okulawię. Strzaskam ci prawe kolano; zapamiętaj to sobie!
— Czyście słyszeli? — zaśmiał się. — Ta blada twarz, którą właśni przyjaciele nazywają greenhornem, zapowiada, że z odległości dwustu kroków strzeli mi w kolano! Wyśmiejcie go wojownicy, wyśmiejcie!
Spojrzał dokoła, ale nikt się nie zaśmiał. Wobec tego mówił sam dalej:
— Wy się jego boicie! Ja wam pokażę, że sobie kpię z niego. Chodźcie, odmierzmy dwieście kroków!
W czasie tego przyniesiono mi rusznicę. Zbadawszy ją, przekonałem się, że jest w dobrym stanie, że obie lufy nabite. Dla pewności wystrzeliłem obie kule i nabiłem na nowo tak starannie, jak tego wymagało obecne położenie. Wtem zbliżył się do mnie Sam z temi słowy:
— Mam dla was sto zapytań, a nie znajduję sposobności do tego. Na razie tylko jedno. Czy rzeczywiście chcecie tego draba trafić w kolano?
— Tak.
— Tylko?
— To dostateczna już kara.
— Nie, napewno nie! Takie plugastwo należy tępić, jeśli się nie mylę. Zważcież tylko, co on zawinił, ile się już złego stało przez to jedynie, że chciał konie ukraść Apaczom!
— Temu winni biali conajmniej tak samo, ponieważ go namówili do tego.
— Niechby się był nie dał namówić! Na waszem miejscu wpakowałbym mu kulę w łeb. On z pewnością będzie mierzył w waszą głowę!
— Albo w piersi. Jestem tego pewien.
— Ale nie trafi. Pukawka tego draba nic nie warta.
Odmierzono już odległość, ustawiliśmy się więc na punktach krańcowych. Byłem spokojny, jak zwykle, a Tangua wyczerpywał cały swój zapas obelg, których powtórzyć niepodobna. Niezadowolony z tego Winnetou, który stał nieco z boku pomiędzy nami, rzekł:
— Niechaj wódz Keiowehów milczy i uważa! Liczę do trzech, a potem dopiero wolno strzelić, ale kto prędzej strzeli, dostanie odemnie kulą.
Łatwo sobie wyobrazić, że wszyscy obecni byli w najwyższem napięciu. Ustawili się w dwa rzędy po prawej i lewej stronie tak, że utworzyli szeroką ulicę, której końce myśmy oznaczali. Zapanowała głęboka cisza.
— Niech wódz Keiowehów zaczyna — rzekł Winnetou — raz... dwa... trzy!
Stałem spokojnie, zwrócony do przeciwnika całą szerokością ciała. Ten złożył się zaraz za pierwszem słowem Winnetou, mierzył starannie i wypalił. Kula przeleciała tuż koło mnie. Nikt nie krzyknął z powodu tego wystrzału.
— Teraz strzela Old Shatterhand — wezwał mnie Winnetou. — Raz... dwa...
— Zaraz! — przerwałem mu. — Ja stałem naprzeciwko wodza Keiowehów rzetelnie i prosto, on zaś po części odwraca się i staje ku mnie nie twarzą, lecz bokiem.
— To mi wolno! — odparł. — Kto mi zabroni? Tego nie określono, jak mamy stawać.
— To prawda i Tangua może taką zająć postawę, jak mu się spodoba. Nadstawi mi wązką stronę ciała, sądząc, że nie tak łatwo go trafię, ale się myli, bo nie chybię bezwarunkowo. Mógłbym wypalić, nie mówiąc ani słowa, ale chcę być względem niego uczciwym. Ma dostać kulę w prawe kolano, ale to może tylko wówczas nastąpić, gdy zwróci się do mnie twarzą. Jeśli jednak stać będzie bokiem, to kula rozstrzaska mu oba kolana. Oto cała różnica. Niechaj robi teraz, co chce; ja go ostrzegłem.
— Strzelaj kulami, a nie słowami! — szydził i nie zważając na moją przestrogę, nie zmienił bocznej pozycyi.
— Old Shatterhand strzela — powtórzył Winnetou. — Raz... dwa... trzy!
Huknął strzał, Tangua wydał głośny okrzyk, puścił strzelbę z ręki roztworzył ramiona i runął na ziemię.
— Uff, uff, uff! — zawołano ze wszystkich stron i zaczęto się cisnąć, aby zobaczyć, gdzie trafiłem.
Ja podszedłem także, a wszyscy rozstąpili się z szacunkiem.
— W oba kolana, w oba kolana! — mówiono na prawo i lewo.
Kiedy przystąpiłem do Tanguy, leżał skomląc na ziemi. Winnetou klęczał już przy nim i badał ranę. Spostrzegłszy, że się zbliżam, rzekł:
— Kula poszła zupełnie tak, jak przepowiedział mój biały brat; oba kolana strzaskane. Tangua już nigdy nie wyjedzie konno, aby rzucić okiem na rumaki innych szczepów.
Ujrzawszy mnie, rzucił raniony na mnie całą falę przezwisk. Huknąłem na niego tak, że zamilkł na chwilę i rzekłem:
— Przestrzegłem cię, lecz ty nie usłuchałeś. Sam jesteś temu winien.
Nie śmiał jęczeć, gdyż Indyaninowi nie wolno tego robić nawet w bolu największym. Zagryzł wargi patrzył przed siebie ponuro, a potem zgrzytnął:
— Jestem zraniony i nie mogę wrócić do domu; muszę u Apaczów pozostać.
Na to potrząsnął Winnetou głową i rzekł bardzo stanowczo:
— Musisz wrócić do domu, gdyż nie mamy miejsca dla złodziei naszych koni i morderców naszych wojowników. Nie zemściliśmy się krwawo i zadowolniliśmy się zwierzętami i rzeczami. Więcej żądać nie możesz. Keioweh nie należy do naszego puebla.
— Ależ ja nie będę mógł usiedzieć na koniu!
— Old Shatterhand był ciężej zraniony i też nie mógł jechać na koniu, a musiał tu się dostać. Myśl o nim często! To ci się przyda. Keiowehowie chcieli nas dzisiaj opuścić; niech to uczynią, gdyż kogo z nich spotkamy jutro w pobliżu naszych pastwisk, z tym obejdziemy się tak, jak wedle ich życzenia mieliśmy postąpić z Old Shatterhandem. Powiedziałem. Howgh!
Wziął mnie za rękę i odszedł. Wydostawszy się ze ścisku, ujrzeliśmy Inczu-czunę płynącego rzeką z dwoma wysłanymi doń ludźmi. Winnetou pospieszył nad rzekę, a ja udałem się do Sama Hawkensa, Dicka Stone’a i Willa Parkera.
— Nareszcie, nareszcie będziemy was mieli dla siebie! — rzekł pierwszy z nich. — Powiedzcie nam zaraz przedewszystkiem, jakie to włosy pokazywaliście Winnetou?
— Które mu sam odciąłem.
— Kiedy?
— Gdy uwolniłem go razem z ojcem.
— To wy... do wszystkich dyabłów... wy... wy, greenhorn mielibyście ich uwolnić?
— Oczywiście.
— Nie powiedziawszy nam o tem ani słowa?
— To było zbyteczne!
— Ale jakże dokonaliście tego?
— Tak, jak to greenhorny czynią.
— Mówcie rozsądnie, sir! To było nadzwyczaj trudne!
— Tak, wątpiliście nawet, czyby się wam udało.
— No, a wam się udało! Albo ja nie mam rozumu, albo przestał mi działać!
— To pierwsze, Samie, to pierwsze!
— Nie róbcie głupich dowcipów! Taki chytrzec! Odwiązuje od słupów męczeńskich wodzów i nosi z sobą kosmyk cudotwórcy, nie zdradzając się z tem ani słowem! A taką ma twarz uczciwą! Z tego tylko widać, że nie należy właśnie nikomu wierzyć! A jakże tam dziś było? Niektóre rzeczy są dla mnie niejasne. Utonęliście i nagle pojawiliście się znowu!
Opowiedziałem mu wszystko, a gdy skończyłem, zawołał on:
— Człowiecze, przyjacielu, greenhornie, straszny z was hultaj, jeśli się nie mylę! Muszę was znowu zapytać, czy nie byliście jeszcze nigdy na Zachodzie?
— Nie.
— Ani wogóle w Stanach Zjednoczonych?
— Nie.
— To niech was dyabeł zrozumie, bo ja nie potrafię! Jesteście we wszystkiem początkującym, a zarazem ukończonym. Nie widziałem jeszcze takiego dziwoląga. Muszę was pochwalić, naprawdę pochwalić. Poczynaliście sobie sprytnie, hi! hi! hi! Nasze życie wisiało rzeczywiście na włosku. Ale niech wam ta pochwała nie zawróci głowy, bo będziecie robić głupstwa jeszcze większe. Dziwiłoby mnie to naprawdę, gdybyście kiedy zostali użytecznym westmanem!
Byłby dalej mówił w tym tonie, ale nadeszli Winnetou i Inczu-czuna. Wódz patrzył na mnie przez długą chwilę, jak przedtem syn i powiedział:
— Słyszałem o wszystkiem od Winnetou. Jesteście wolni, a nam przebaczcie. Jesteś bardzo dzielnym i podstępnym wojownikiem i zwyciężysz niejednego wroga. Czy zapalisz z nami kalumet pokoju?
— Owszem, chciałbym być waszym przyjacielem i bratem!
— To chodźcie teraz ze mną i córką moją Nszo-czi do puebla! Wyznaczę mojemu zwycięzcy godne pomieszkanie. Winnetou zostanie tu, aby dopilnować porządku.
Weszliśmy z nim i z Nszo-czi, jako wolni ludzie na zamkową piramidę, którą opuszczaliśmy jako jeńcy, wleczeni na śmierć.



ROZDZIAŁ V.
„Piękny Dzień.“

Wróciwszy teraz do puebla, zobaczyłem, jaka to była silna i olbrzymia budowla kamienna. Zwykle uważa się ludy amerykańskie za niekulturalne, ale ludzie, którzy umieli poruszyć takie masy skalne i spiętrzyć je w tak niezdobytą dla broni owoczesnej twierdzę, nie mogli znajdować się na najniższym stopniu kultury. Co do tego, że te narody istniały dawniej i że Indyanie nie są bynajmniej ich potomkami, jak powszechnie utrzymują, to nie chcę ani przyznawać słuszności temu mniemaniu, ani go zaprzeczać; gdyby jednak nawet tak było, to niema w tem jeszcze powodu do twierdzenia, jakoby Indyanie nie byli zdolni w rozwoju postępować. Oczywiście, jeśli się nie da im na to miejsca, ani czasu, to muszą podupaść i wyginąć.
Wspięliśmy się przy pomocy drabin na trzecią platformę, za którą leżały najlepsze ubikacye puebla. Tu mieszkał Inczu-czuna z obojgiem dziećmi i tu wyznaczono dla nas mieszkanie.
Moje było obszerne. Wprawdzie i ono nie miało okien i światło wpadało drzwiami, ale te były tak wysokie i szerokie, że było dość jasno. Komnata była pusta, ale Nszo-czi umeblowała ją niebawem tak dobrze futrami, kocami i różnymi sprzętami, że było mi daleko wygodniej, niżby w danych warunkach się zdawało. Hawkens, Stone i Parker otrzymali razem taką samą komnatę.
Gdy mój pokój gościnny był już na tyle urządzony, że mogłem doń wejść, przyniosła mi Nszo-czi przepysznie rzeźbioną fajkę pokoju i tytoń. Sama mi ją napchała i zapaliła. Gdy pociągnąłem raz i drugi, rzekła:
— Ten kalumet przysyła ci mój ojciec, Inczu-czuna. On sam przywiózł na to świętą glinę z kamieniołomów, a ja wyrzeźbiłam tę głowicę. Nie była jeszcze w niczyich ustach, prosimy cię, żebyś przyjął ją od nas na własność, a paląc z niej, żebyś o nas pamiętał.
— Wielką jest wasza dobroć — odrzekłem — lecz mnie prawie zawstydza, gdyż nie mam się czem odwzajemnić.
— Dałeś nam już tak wiele, że nie zdołamy ci się za to odwdzięczyć, uratowałeś kilkakrotnie życie Inczu-czuny i Winnetou! Obydwaj kilka razy byli w twym ręku, a ty ich nie zabiłeś. Dziś mogłeś znowu pozbawić życia Inczu-czunę, nie narażając się na żadną karę, a jednak tego nie uczyniłeś. Za to pozyskałeś sobie nasze serca, a pozwól też naszym wojownikom uważać cię za brata.
— Jeśliby się to stało, spełniłoby się moje największe życzenie. Inczu-czuna jest wielce sławnym wodzem i wojownikiem, a Winnetou polubiłem zaraz od pierwszej chwili. Jest to dla mnie wielkim zaszczytem, lecz równie wielką radością, że będą mnie nazywali bratem takich mężów. Pragnę tylko, żeby moich towarzyszy także spotkał ten zaszczyt.
— Jeśli zechcą, będą uważani za rodowitych Apaczów.
— Dziękujemy wam za to. A więc to ty sama wyrzeźbiłaś tę fajkę ze świętej gliny? Cóż za zręczność posiadasz w rękach!
Pokraśniała na tę pochwałę i rzekła:
— Wiem, że żony i córki bladych twarzy więcej umieją sztuk i zręczniejsze są od nas. Podam ci teraz jeszcze coś.
Wyszła i przyniosła moje rewolwery, nóż, amunicyę i inne przedmioty, które się nie znajdowały w kieszeniach, gdyż stamtąd nie zabrano mi niczego, nawet gdy byłem w niewoli. Podziękowałem, stwierdzając zarazem, że niczego nie brakuje i zapytałem:
— Czy moi towarzysze otrzymają także napowrót swą własność?
— Rozumie się. Niewątpliwie dostali już nawet, gdyż kiedy ja ciebie tu obsługuję, stara się o nich Inczu-czuna.
— A co tam z naszymi końmi?
— Są także. Ty będziesz jeździł na swoim, a Sam Hawkens także na swojej Mary.
— Ach! Wiesz, jak się ten muł nazywa?
— Tak. Znam także imię jego starej flinty. Nie powiedziałam ci tego, że często z nim rozmawiałam. To bardzo żartobliwy człowiek, ale też i dzielny wojownik.
— Tak, jest nim, a nawet czemś więcej, bo wiernym i zdolnym do ofiar towarzyszem, którego trudno nie kochać. Ale muszę cię jeszcze o coś zapytać. Czy dasz mi szczerą odpowiedź?
— Nszo-czi nigdy nie kłamie! — odparła z dumą, ale poprostu. — Najmniej zaś tobie mogłaby powiedzieć nieprawdę.
— Wasi wojownicy odebrali Keiowehom wszystko, co mieli z sobą?
— Tak.
— A moim trzem towarzyszom także?
— Tak.
— A dla czego mnie zostawiono to, co było w kieszeniach?
— Bo tak kazał mój brat Winnetou.
— Czy wiesz, czemu wydał taki rozkaz?
— Bo cię miłował.
— Pomimo że uważał mnie za swego wroga?
— Tak. Powiedziałeś przedtem, że polubiłeś go zaraz od pierwszej chwili, to samo zaszło u niego w stosunku do ciebie. Bardzo mu było przykro, że musiał cię uważać za wroga i to nie tylko za wroga...
Zatrzymała się w obawie, że powie coś, co mogłoby mnie obrazić.
— Mów dalej! — prosiłem.
— Nie.
— To ja skończę za ciebie. To, że widzieć musiał we mnie swego wroga, zapewne nie dolegało mu tak bardzo, gdyż nawet wróg zasługuje na szacunek, ale on sądził, że jestem kłamcą, fałszywym i podstępnym człowiekiem. Prawda?
— Słusznie się domyślasz.
— Jest nadzieja, że uzna swą pomyłkę w tym względzie. A teraz jeszcze jedno pytanie: Co słychać z Rattlerem, mordercą Kleki-petry?
— Przywiązują go właśnie do słupa męczeńskiego.
— Co? Teraz? Teraz właśnie?
— Tak.
— I o tem ja nic nie wiem? Czemu to zamilczano przedemną?
— Winnetou tak żądał.
— Tak? Dlaczego?
— Przypuszczał, że oczy twoje nie będą mogły na to patrzeć, a uszy tego wysłuchać.
— Co do tego nie pomylił się prawdopodobnie, a jednak może potrafiłbym na to patrzeć i słuchać tego, jeśliby uwzględniono moje życzenie.
— Jakie?
— Powiedz mi najpierw, gdzie się tortury odbędą!
— Tam na dole nad rzeką, gdzie ty się znajdowałeś poprzednio. Inczu-czuna odprowadził was, żebyście przy tem nie byli.
— Ale ja chcę być przy tem! Jakie przeznaczono dlań męki?
— Wszystkie, jakie zwyczajnie zadaje się jeńcom. To najgorsza blada twarz ze wszystkich, jakie kiedykolwiek wpadły w ręce Apaczom. Bez żadnego powodu zamordował Białego Ojca, którego czciliśmy wszyscy i kochali, nauczyciela Winnetou i dla tego nie umrze tylko wskutek kilku męczarni, lecz wojownicy spróbują na nim po kolei wszystkich mąk, jakie znamy.
— To być nie powinno; to nieludzkie!
— On na to zasłużył!
— Czy mogłabyś patrzeć na to?
— Tak.
— Ty, dziewczyna?
Długie jej rzęsy opadły na oczy. Spuściła na kilka chwil wzrok ku ziemi, potem podniosła go, spojrzała mi w twarz poważnie, prawie z wyrzutem i rzekła:
— Ty się temu dziwisz?
— Tak. Kobieta nie powinna znieść takiego widoku.
— Czy tak jest u was?
— Tak.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Mówisz nieprawdę, a kłamcą przecież nie jesteś, gdyż wypowiadasz ją nie naumyślnie, lecz nieświadomie. Ty się mylisz.
— Więc ty twierdzisz coś przeciwnego?
— Tak.
— W takim razie znasz chyba lepiej odemnie nasze kobiety i dziewczęta!
— A może ty ich nie znasz! Gdy wasi zbrodniarze stają przed sędzią, to drugim wolno tego słuchać. Tak?
— Tak jest.
— Opowiadano mi, że tam bywa więcej słuchaczek niźli słuchaczy. Czy tam jest miejsce dla skwaw? Czy to ładnie z jej strony, że ściąga ją tam ciekawość?
— Nie.
— A gdy u was tracą mordercę, gdy go wieszają, lub głowę mu ucinają, czy niema przytem białych niewiast?
— Tak bywało dawniej.
— A teraz im zakazano?
— Tak.
— A mężczyznom także?
— Tak.
— A więc nikomu nie wolno! Gdyby jeszcze było wolno, przychodziłyby i one. O, kobiety białych twarzy nie są tak delikatne, jak sądzisz. One doskonale znoszą ból, ale ból, który cierpią drudzy ludzie, albo zwierzęta. Nie byłam u was, ale opowiadał mi to Kleki-petra. Potem Winnetou był w wielkich miastach Wschodu, a gdy powrócił, opowiadał mi wszystko, na co patrzył i co zauważył. Czy wiesz, co wasze kobiety robią ze zwierzętami, które gotują, smażą i jedzą?
— No?
— Zdejmują z nich żywcem skórę[9], wyrywają im jeszcze za życia kiszki[10] i wrzucają je jeszcze do wrzącej wody. A czy wiadomo ci, co robią lekarze białych?
— Co?
— Wrzucają żywe psy do wrzącej wody, aby się dowiedzieć, jak długo będą jeszcze potem żyły, i zdejmują z nich poparzoną skórę. Wycinają im oczy i języki, otwierają brzuchy i męczą je na różne inne sposoby, aby potem robić z tego książki.
— To są wiwisekcye, przeprowadzane dla wiedzy.
— Wiedzy? Kleki-petra był także moim nauczycielem, dla tego wiem, co chcesz przez to słowo powiedzieć. Jak też Wielki Duch patrzy na tę wiedzę, która bez śmiertelnych mąk zwierząt niczego nie potrafi nauczyć? I takie męczarnie wyprawiają wasi lekarze w swoich domach, gdzie także ich żony mieszkają i muszą się na to patrzeć! Czy może nie słyszą, jak dręczone zwierzęta wyją z boleści? Czy wasze skwawy nie trzymają ptaków w klatkach? Czy one nie wiedzą, jaka to męka dla ptaka? Czy wasze niewiasty nie siedzą tysiącami na wyścigach i nie radują się, jak zajeżdżają konie na śmierć? Czy nie są obecne skwawy tam, gdzie się kaleczą bokserzy? Jestem młodą, niedoświadczoną, dziewczyną, którą zaliczacie do „dzikich,“ ale mogłabym ci powiedzieć nie jedno jeszcze, co robią jeszcze wasze delikatne skwawy, nie odczuwając przytem dreszczów, których ja doznaję. Policz te tysiące wiotkich, pięknych, białych niewiast, które z uśmiechem na ustach stały, gdy męczono ich niewolników, lub ćwiczono na śmierć czarną służebnicę! A tutaj mamy zbrodniarza, mordercę, który powinien umrzeć tak, jak na to zasłużył. Ja chcę być świadkiem tego, a ty to potępiasz! Czy to istotnie złe z mej strony, że potrafię spokojnie patrzeć na śmierć takiego człowieka? A gdyby nawet było to niedobrem, to kto ponosi winę tego, że czerwoni przyzwyczaili swe oczy do takich rzeczy? Czyż to nie biali zmuszają nas do odpłacania za ich okrucieństwa srogością?
— Wątpię, czyby biały sędzia skazał pojmanego Indyanina na pal męczeński.
— Sędzia? Nie gniewaj się, gdy wypowiem słowo, słyszane tyle razy z ust Hawkensa: greenhorn! Ty nie znasz Zachodu. Gdzie tu masz sędziów, ludzi, których tym wyrazem obejmujesz. Silny jest sędzią, a słabego się sądzi. Posłuchaj, co się stało u ognisk obozowych bladych twarzy! Czy niezliczeni Indyanie, którzy padli w walce z białymi napastnikami, zginęli wszyscy prędko od kuli, lub noża? Wielu z nich na śmierć zamęczono, choć nie zrobili nic złego, bronili tylko praw swoich! Postanowiono u nas, żeby zginął morderca, który na tę karę zasłużył, a ja mam odwracać oczy dlatego, że jestem skwaw, dziewczyną? My także byłyśmy niegdyś inne, ale wy nauczyliście nas patrzeć na krew i nie drgnąć przytem powieką. Pójdę i będę obecna, kiedy morderca Kleki-petry poniesie zasłużoną karę!
Poznałem tę piękną, młodą, Indyankę jako cichą, łagodną, istotę, a teraz stała przedemną z błyszczącemi oczyma i płonącemi policzkami, żywy obraz bogini zemsty, nieprzystępnej dla miłosierdzia. Wydała mi się niemal piękniejszą, niż przedtem. Czy należało ją za to potępić? Czy nie miała słuszności?
— To idź, — rzekłem — ale ja także pójdę.
— Zostań lepiej tu! — prosiła tonem, już zupełnie innym. — Inczu-czuna i Winnetou nie będą zadowoleni z twego przybycia.
— Czy będą się na mnie gniewali?
— Nie. Nie życzą sobie tego, ale ci nie zakażą; jesteś nam bratem.
— Więc pójdę, a oni mi to wybaczą.
Wyszedłszy z nią na platformę, zastałem tam Sama Hawkensa. Palił krótką sawannową fajeczkę, ponieważ także dostał tytoniu.
— Teraz jest całkiem inna rzecz, sir — rzekł, krząkając z zadowoleniem. — Być najpierw jeńcem, a potem grać wielkiego pana, to chyba różnica. Jakżeż wam w nowych warunkach?
— Dziękuję, dobrze — odrzekłem.
— Mnie także doskonale. Wódz nas sam obsługiwał. To przecież ładnie, jeśli się nie mylę.
— Gdzie teraz Inczu-czuna?
— Poszedł znowu nad rzekę.
— Czy wiecie, co tam teraz się dzieje?
— Domyślam się.
— No, co?
— Czułe pożegnanie z miłymi Keiowehami.
— To mniej.
— A cóż?
— Męczą Rattlera.
— Męczą Rattlera? A nas tutaj zaprowadzili? Ja muszę być także przytem! Chodźcie, sir, zejdźmy tam prędko!
— Powoli! Czy potraficie patrzeć na takie sceny i dreszcz was nie odpędzi?
— Patrzeć? Dreszcz? Jaki z was jednak greenhorn, kochany sir! Gdy zabawicie dłużej na Zachodzie, nie będziecie myśleli o dreszczach. Ten drab na śmierć zasłużył i tracą go na sposób indyański.
— Ależ to okrucieństwo!
— Pshaw! Nie mówcie o okrucieństwie w wypadku takiego osobnika! Umrzeć przecież musi! A może się i na to nie godzicie?
— O tak, ale niech się z nim krótko załatwią! To przecież człowiek!
— Człowiek, mordujący drugiego, który mu nic a nic złego nie zrobił, to już nie człowiek. Był pijany, jak bydlę.
— To okoliczność łagodząca. Nie wiedział już, co czyni.
— Nie dajcie się wyśmiać! Tak, tam u was w starym kraju zasiadają panowie prawnicy i każdemu, komu się spodoba popełnić zbrodnię w stanie opilstwa, liczą wódkę jako okoliczność łagodzącą. Zaostrzyć powinni karę, sir, zaostrzyć! Kto się tak bezmyślnie upije, że rzuca się na bliźniego, jak dzikie zwierzę, tego należałoby ukarać podwójnie. Nie mam ani odrobiny współczucia dla tego Rattlera. Pomyślcie tylko, jak on się z wami obchodził!
— Myślę o tem, ale ja jestem chrześcijanin, a nie Indyanin. Spróbuję, może uzyskam dla niego śmierć szybką.
— Dajcie temu spokój, sir! Najpierw on na to nie zasługuje, a powtóre wszelkie wasze wysiłki będą daremne. Kleki-petra był nauczycielem, duchownym ojcem plemienia, a śmierć jego jest niepowetowaną stratą dla Apaczów, morderstwo zaś zostało popełnione bez żadnego powodu. Dlatego nie uda się skłonić czerwonych do pobłażliwości.
— A ja jednak spróbuję!
— Ale daremnie!
— W takim razie wpakuję Rattlerowi kulę w serce.
— Aby zakończyć jego męczarnie? Nie czyńcie tego na miłość boską! Usposobilibyście wrogo dla siebie całe plemię, które ma prawo oznaczania rodzaju kary, a jeśli pozbawicie je tego prawa, to natychmiast będzie już po naszej młodej przyjaźni. A więc idziecie?
— Tak.
— Pięknie; ale nie róbcie głupstw! Zawołam Dicka i Willa.
Zniknął w mieszkaniu i ukazał się wkrótce z obydwoma wymienionymi. Razem zeszliśmy z pięter. Nszo-czi poszła była naprzód i już nie było jej widać. Wchodząc z bocznej doliny na główną nad Rio Pecos, nie zastaliśmy już Keiowehów, którzy odjechali ze swoim zranionym wodzem. Inczu-czuna był na tyle rozumny, że wysłał za nimi potajemnie wywiadowców, gdyż mogła ich wziąć chętka powrócić niepostrzeżenie, aby się zemścić.
Wspomniałem już, że tam na placu stał nasz wóz z wołami. Apacze otoczyli go dokoła. Inczu-czuna i Winnetou stali obok, a przy nich Nszo-czi, która rozmawiała z bratem. Jakkolwiek córka wodza, nie śmiała mieszać się do spraw męskich, a jeśli teraz nie znajdowała się przy kobietach, to musiało w tem tkwić coś ważnego, o czem bratu chciała powiedzieć. Widząc nas nadchodzących, zwróciła na nas jego uwagę i cofnęła się potem do kobiet. Mówiła z nim zatem o nas. Winnetou przebił się przez krąg wojowników, wyszedł naprzeciw nas i rzekł poważnie:
— Czemu moi biali bracia nie zostali na górze w pueblu? Czy nie podobają im się mieszkania?
— Podobają się i dziękujemy za troskliwość czerwonemu bratu: — odrzekłem. — Przychodzimy, gdyż słyszeliśmy, że Rattler ma teraz ponieść śmierć. Czy tak?
— Tak.
— Ależ ja go nie widzę!
— Leży na wozie przy zwłokach zamordowanego.
— Jaki mu rodzaj śmierci przeznaczono?
— Śmierć w męczarniach.
— Czy to nieodwołalnie postanowione?
— Tak.
— Oko moje takiej śmierci nie zniesie!
— Dla tego mój ojciec, Inczu-czuna, zaprowadził was do puebla. Czemu zjawiliście się znowu tutaj, skoro wzrok wasz na coś podobnego nie potrafi patrzeć?
— Spodziewam się, że będę mógł być obecnym przy jego śmierci i nie odwrócę się ze zgrozą. Religia moja nakazuje mi wstawić się za Rattlerem.
— Twoja religia? Czy nie jest ona i jego religią?
— Tak.
— Czy on postępował według jej przykazań?
— Niestety, nie.
— Więc nie potrzebujesz spełniać ich względem niego. Twoja i jego religia zakazuje zabijać, a on mordował mimoto, nie można więc do niego stosować jej nauk.
— Nie mogę się kierować tem, co on zrobił. Muszę spełnić moją powinność, nie pytając o zapatrywania i czyny drugich ludzi. Proszę usilnie, byście złagodzili swoją surowość i pozwolili temu człowiekowi umrzeć śmiercią prędką.
— Co raz postanowiono, to się musi wykonać.
— Bezwarunkowo?
— Tak.
— Więc niema środka na spełnienie mojego życzenia?
Popatrzył w ziemię poważnie i z namysłem, a potem odrzekł:
— Jest tylko jeden.
— Jaki?
— Zanim go podam memu białemu bratu, muszę poprosić, żeby go nie użył, gdyż zaszkodziłoby ci to bardzo u moich wojowników.
— O ile?
— Nie ceniliby cię już tak, jakbym sam tego pragnął ze względu na ciebie.
— Czy to środek niehonorowy i na pogardę zasługujący?
— Wedle pojęć czerwonych mężów.
— Cóż to za środek?
— Gdybyś się powołał na naszą wdzięczność.
— Ach! Tego nikt rzetelny nie uczyni!
— Nie. Zawdzięczamy ci nasze życie. Powołując się na to, zniewoliłbyś mnie i ojca mego, Inczu-czunę, do zajęcia się twojem życzeniem.
— W jaki sposób?
— Odbylibyśmy nową naradę i na niej przemawialibyśmy tak za tobą, że wojownicy musieliby uznać wdzięczność, której się domagasz. Wówczas straciłoby wartość wszystko, czego z taką chlubą dla siebie dokonałeś. Czy ten Rattler godzien takiej ofiary?
— Pewnie, że nie!
— Brat mój słyszał, że mówię z nim szczerze. Wiem, jakie uczucia i myśli przenikają jego serce, ale moi wojownicy pojąć tego nie mogą. Gardziliby człowiekiem, któryby żądał takiego dowodu wdzięczności. Czy Old Shatterhand, który mógłby zostać najsławniejszym wojownikiem Apaczów, ma od nas odejść dla tego, że wojownicy spluwaliby przed nim?
Trudno było na to odpowiedzieć. Serce nakazywało obstawać przy próbie, ale rozum, a raczej duma sprzeciwiała się temu. Winnetou współczuł z moją wewnętrzną rozterką, bo powiedział:
— Pomówię z ojcem, a mój brat niech tu zaczeka!
Odszedł.
— Nie róbcie głupstw, sir! — tłumaczył Sam. — Nie domyślacie się, że to wstawiennictwo możecie życiem przypłacić.
— To chyba nie!
— O i owszem! To prawda, że czerwony gardzi każdym, kto wprost odeń żąda wdzięczności. Zrobi to, czego się odeń ktoś domaga, ale na przyszłość nie zna już tego człowieka. Musielibyśmy istotnie dziś się oddalić, a mamy przed sobą nieprzyjaznych Keiowehów. Co to znaczy, tego nie potrzebuję wam przedstawiać.
Inczu-czuna i Winnetou rozmawiali z sobą przez chwilą bardzo poważnie, poczem zbliżyli się do nas, a ojciec odezwał się w te słowa:
— Gdyby Kleki-petra nie był nas zaznajomił nieco z waszą wiarą, uważałbym cię za człowieka, z którym wstyd mówić. Tak jednak pojmuję twoje życzenie, ale moi wojownicy nie zrozumieliby go i gardziliby tobą.
— Nie tylko o mnie tu idzie, lecz także o Kleki-petrę.
— Jak to?
— On wyznawał tę samą wiarę, która mnie nakazuje przedłożyć prośbę i umarł w tej wierze. Religia polecała mu przebaczać nieprzyjacielowi. Wierz mi, że gdyby żył jeszcze, nie dopuściłby do tego, żeby jego morderca zginął taką śmiercią.
— Czy rzeczywiście?
— Jestem tego pewien.
Potrząsnął zwolna głową i rzekł:
— Jacyż to ludzie ci chrześcijanie! Albo są źli i wówczas złość ich jest tak wielka, że ją pojąć trudno, albo są znowu dobrzy, a wtedy ich dobroć jest równie niepojęta!
Następnie spojrzał w oczy synowi, a syn jemu. Obydwaj zrozumieli wzajemnie swe spojrzenia. Inczu-czuna zwrócił się znowu do mnie i zapytał:
— Czy ten morderca był także twoim wrogiem?
— Tak.
— Czy ty mu przebaczyłeś?
— Tak.
— Więc słuchaj, co ci powiem! Dowiemy się, czy mieszka w nim jeszcze choć ślad czegoś dobrego. Jeżeli tak, to spróbuję spełnić twoje życzenie bez szkody dla ciebie samego. Usiądźcie tutaj i zaczekajcie na to, co się stanie. Gdy ci dam znak, przystąpisz do mordercy i zażądasz, żeby cię poprosił o przebaczenie. Jeśli to zrobi, to umrze szybko.
— Czy będzie mi wolno powiedzieć to jemu?
— Tak.
Inczu-czuna powrócił z Winnetou do koła wojowników, a my usiedliśmy tam, gdzie staliśmy dotąd.
— Tego byłbym nie przypuścił, — rzekł Sam — żeby wódz zgodził się na wasze życzenie. Musicie być u niego dobrze zapisani.
— Nie w tem leży przyczyna, a w czem innem.
— W czem?
— To wpływ Kleki-petry, zaznaczający się nawet po jego śmierci. Ci czerwonoskórzy bardziej przesiąknęli prawdziwem duchowem chrześcijaństwem, niż im się zdaje. Jestem bardzo ciekawy, co teraz się stanie.
— Zaraz zobaczycie. Uważajcie!
Zdjęto z wozu płachtę, zniesiono jakiś długi, do kufra podobny, przedmiot, do którego przywiązany był człowiek.
— To trumna — rzekł Sam Hawkens — z wypalonych wewnątrz kloców, obciągnięta zmoczonemi skórami, które, wyschnąwszy, tak się ściągają, że trumnę szczelnie zamykają.
Niedaleko od miejsca, gdzie schodziła się główna dolina z boczną, wznosiła się skała, na której zbudowano z dużych kamieni otwarty ku przodowi sześcian. Obok leżało mnóstwo naznoszonych kamieni. Ku temu sześcianowi poniesiono trumnę wraz z przywiązanym do niej człowiekiem. Był nim Rattler.
— Czy wiecie, na co tam nagromadzono kamienie? — zapytał mnie Sam.
— Przypuszczam.
— No, na co?
— Budują grobowiec.
— Słusznie. Podwójny grobowiec.
— Dla Rattera także?
— Tak. Mordercę pochowają razem z ofiarą, co powinnoby się dziać po każdem morderstwie, gdyby to było możebne.
— To straszne! Być żywcem przywiązanym do trumny zamordowanego i wiedzieć zarazem, że to własne ostatnie łoże!
— Zdaje mi się, że naprawdę żal wam tego mordercy. Pojmuję to, że żebraliście jeszcze za nim, ale, żeby litować się nad nim, tego nie rozumiem naprawdę.
Teraz podniesiono trumnę w ten sposób, że Rattler stanął na nogach, poczem trumnę i jeńca przywiązano rzemieniami do muru. Czerwoni mężczyźni, kobiety i dzieci zbliżyli się i utworzyli półkole. Zapanowała głęboka, pełna oczekiwania, cisza. Winnetou i Inczu-czuna zajęli stanowiska koło trumny, jeden z prawej, a drugi z lewej strony. Wtem zabrał głos wódz:
— Wojownicy Apaczów zgromadzili się tutaj, by odbyć sąd, gdyż naród Apaczów dotknęła wielka, niepowetowana, strata, za którą winny ma śmiercią zapłacić.
Inczu-czuna mówił dalej, kreśląc kwiecistym indyańskim sposobem charakter i działalność Kleki-petry, poczem opisał dokładnie, jak go Rattler zamordował, jak tego drugiego pojmano i oznajmił na końcu, że morderca zostanie na śmierć zamęczony, a potem obok trumny zmarłego pochowany. Skończywszy przemowę, spojrzał wódz ku mnie i dał znak oczekiwany.
Powstaliśmy i weszliśmy w krąg. Przedtem nie widziałem dobrze skazańca z powodu oddalenia, ale gdy go teraz zobaczyłem, poczułem dlań, mimo całą jego złość i bezbożność, głęboką litość.
Trumna, ustawiona prosto, miała grubość człowieka i przeszło cztery łokcie długości. Wyglądała tak, jak kawałek grubego pnia, pokryty skórą. Rattler był przywiązany plecami w ten sposób do trumny, że ręce trzymał w tyle, a nogi rozstawione na ziemi. Widać było po nim, że nie cierpiał dotychczas ani głodu, ani pragnienia. Usta miał kneblem zamknięte, więc nie mógł mówić. Głowę przymocowano mu także w ten sposób, że nią nie mógł poruszać. W chwili, gdy się zbliżyłem do niego, wyjął mu Inczu-czuna z ust knebel i rzekł do mnie:
— Mój biały brat chciał z tym mordercą pomówić. Niech tak będzie!
Rattler zobaczył, że jestem wolny, pomyślał więc sobie, że niewątpliwie zaprzyjaźniłem się z Indyanami. Sądziłem przeto, że poprosi mnie, żebym się wstawił za nim. Tymczasem, skoro tylko knebel z ust mu wyjęto, krzyknął zjadliwie:
— Czego chcecie odemnie? Wynoście się; nie chcę nic z wami mieć do czynienia!
— Słyszeliście, mr. Rattlerze — odpowiedziałem na to spokojnie — że jesteście na śmierć skazani. To się już nie da zmienić i umrzeć musicie bezwarunkowo. Ale ja postanowiłem wam...
— Precz, psie, precz! — przerwał mi, przyczem chciał plunąć na mnie, lecz nie trafił, bo głową nie mógł poruszyć.
— Musicie zatem umrzeć — ciągnąłem dalej, niezbity tem z tropu — ale rodzaj śmierci od was zależy. Mają was zamęczyć, to znaczy dręczyć was będą długo dziś, a może jeszcze i jutro. To jest okropne i temu chciałbym zapobiec. Na moją prośbę okazał Inczu-czuna gotowość zgładzenia was na krótkiej drodze, jeśli tylko wypełnicie postawiony przezeń warunek.
Zatrzymałem się w nadziei, że zapyta mnie o ten warunek, ale zamiast tego rzucił mi straszne przekleństwo, które się nie da powtórzyć.
— Tym warunkiem jest, żebyście poprosili mnie o przebaczenie — oświadczyłem w dalszym ciągu.
— O przebaczenie? Ciebie o przebaczenie? — krzyknął. — Wolę sobie język odkąsić i znieść wszelkie męczarnie, jakie wymyślą te czerwone łajdaki!
— Zważcie, mr. Rattlerze, że nie ja postawiłem ten warunek, bo mnie waszej prośby nie potrzeba. Chciał tego Inczu-czuna, a że ja miałem to wam powiedzieć, więc czynię to właśnie teraz. Pamiętajcie, w jakiem położeniu jesteście i co wam grozi! Czekają was męki okropne, straszny rodzaj śmierci, którego możecie uniknąć zapomocą małego słówka: „pardon.“
— Nie myślę tego zrobić, nigdy, nigdy! Zabierzcie się stąd! Nie chcę widzieć waszej łajdackiej twarzy! Idźcie do dyabła, albo jeszcze dalej!
— Jeśli tak zrobię, jak mi teraz każecie, to z pewnością już nie wrócę. Bądźcie zatem rozsądni i powiedzcie to małe słowo!
— Nie, nie i nie! — zaryczał.
— Proszę was o to!
— Precz, precz, powiadam! O jasne nieba, dlaczego jestem związany! Gdybym ręce miał wolne, pokazałbym wam, którędy droga!
— Well, niech się stanie według waszej woli, ale przypominam, że nie wrócę nawet, gdy mnie zawołacie.
— Ja miałbym ciebie wołać? Ciebie, ciebie! Nie myśl tak! Wynoś się, powtarzam, wynoś się!
— Odchodzę, ale zapytam jeszcze o jedno; czy macie jakie życzenie? Chętnie je wam spełnię. Może polecicie mi pozdrowić kogo od siebie? Czy żyją jacy wasi krewni, których należałoby zawiadomić?
— Idź do piekła i zgłoś się tam, że jesteś przeklętym łotrem! Ty jesteś w spółce z tymi czerwonymi i oddałeś mnie w ich ręce. Niechaj cię za to...
— Mylicie się! — przerwałem mu. — A więc nie macie żadnego życzenia przed śmiercią?
— Tylko to jedno, żebyście jak najrychlej poszli za mną, tylko to jedno!
— Wobec tego skończyliśmy już z sobą. Nie mam tu więcej co robić, chyba udzielę wam rady chrześcijańskiej: Nie zatwardzajcie się w grzechach, lecz pomyślcie o swoich uczynkach i o zapłacie na tamtym świecie!
Co na to od niego usłyszałem, tego niepodobna powtórzyć, ciarki mi przeszły po ciele na skutek tych słów. Inczu-czuna wziął mnie za rękę, odciągnął mnie i powiedział:
— Mój biały brat widzi, że ten morderca nie zasługuje na to, żeby się za nim wstawiać. To chrześcijanin, a wy nazywacie nas poganami, ale czy czerwony wojownik wymówiłby takie słowa?
Milczałem, gdyż nie miałem co na to odpowiedzieć. Nie spodziewałem się, że Rattler tak się zachowa. Przedtem, gdy mówiono o palach męczeńskich Indyan, okazał się nadzwyczajnym tchórzem, drżał na całem ciele, a dzisiaj zdawało się, że kpi sobie z męczarni całego świata!
— To chyba nie odwaga z jego strony, — rzekł Sam — lecz wściekłość, tylko wściekłość.
— O co?
— Na was, sir. Sądzi, że wy temu winni jesteście, iż dostał się w ręce Indyan. Nie widział nas od dnia pojmania, a teraz was i nas widzi wolnymi, Indyan zaś usposobionych dla nas przyjaźnie, gdy tymczasem on ma zginąć. Na podstawie tego oczywiście przypuszcza, że graliśmy w fałszywe karty. Ale niechno się zaczną męki, wówczas będzie śpiewał inaczej. Uważajcie, że ja to powiedziałem, jeśli się nie mylę!
Apacze nie kazali nam długo czekać na to smutne widowisko. Miałem właściwie zamiar oddalić się, ale że nie widziałem jeszcze dotąd nic podobnego, postanowiłem przeto pozostać, dopókibym zdołał przypatrywać się temu.
Widzowie pousiadali. Kilku młodych wojowników wystąpiło z nożami w rękach i ustawiło się mniej więcej o piętnaście kroków od Rattlera. Rzucili ku niemu nożami, ale starali się go nie trafić, wszystkie ostrza wbiły się w trumnę, do której był przywiązany. Pierwszy nóż utkwił tuż z prawej, a drugi tuż z lewej strony jego nogi tak blizko, że nie było prawie żadnego odstępu. Następne dwa noże wymierzono nieco wyżej i tak szło to dalej, dopóki obie nogi nie zostały obramowane szeregami noży.
Dotychczas trzymał się Rattler znośnie, ale teraz zaświstały noże wyżej, chodziło bowiem o to, żeby całe kontury ciała naszpikować nożami. Zdjęła go trwoga. Ilekroć nóż nadlatywał, wydawał okrzyk przestrachu, a okrzyki te stawały się coraz głośniejsze i przeraźliwsze w miarę, jak Indyanie coraz to wyżej mierzyli.
Kiedy już cały korpus tkwił między nożami, przyszła kolej na głowę. Pierwszy nóż wbił się w trumnę na prawo od szyi, drugi na lewo i tak dalej obok twarzy w górę aż do szczytu głowy; dopóki nie zabrakło miejsca. Następnie noże powyciągano. Była to tylko przygrywka, w której młodzi ludzie chcieli pokazać, że nauczyli się celować spokojnie i rzucać pewnie. Odeszli na swoje miejsca i usiedli.
Teraz wyznaczył Inczu-czuna starszych ludzi, którzy mieli rzucać z odległości trzydziestu kroków. Kiedy pierwszy był gotów, przystąpił wódz do Rattlera, pokazał na prawe ramię i rozkazał:
— Tu!
Nadleciał nóż, trafił dokładnie w miejsce wskazane, przebił mięsień i utkwił w wieku trumny. Zaczęły się więc męczarnie naprawdę. Rattler poczuł ból i zawył, jak gdyby już chodziło o życie. Drugi nóż przebił ten sam mięsień na drugiem ramieniu, a wycie się podwoiło. Rzuty trzeci i czwarty, skierowane w uda na dany znak przez wodza, wywołały ten sam skutek w ciele męczonego. Krew się jeszcze nie pokazała, gdyż Rattler był w ubraniu, a Indyanie celowali tylko tam, gdzie rany nie były niebezpieczne, aby nie skrócić widowiska.
Być może, iż Rattler nie przypuszczał dotychczas, że jego śmierć biorą poważnie, ale teraz przekonał się, że mniemanie to było błędne. Noże powbijały mu się już w przedramiona i w przedudzia. Dotychczas wydawał tylko urywane okrzyki, a teraz zaczął wyć bez przestanku.
Widzowie zaczęli szemrać, sykać i na inne sposoby okazywać swą niechęć i pogardę, bo Indyanin zachowuje się całkiem inaczej pod słupem męczeńskim. Od początku widowiska, które kończy się jego śmiercią, intonuje śpiew przedśmiertny, sławi swe czyny i wyszydza swych dręczycieli. Im większy ból mu zadają, tem większe miota na nich obelgi, ale nigdy nie wyda z siebie skargi, ani krzyku boleści. Gdy skona, głoszą wrogowie jego chwałę i chowają go ze wszystkimi indyańskimi honorami. Jest to w takim razie i dla nich zaszczytem, że przyczynili się do śmierci, tak pełnej chwały.
Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa z tchórzem, krzyczącym przy najlżejszem zranieniu, lub błagającym o łaskę. Męczyć go nie jest zaszczytem, lecz wprost hańbą. To też wkońcu nie znajdzie się dzielny wojownik, któryby chciał się nim zajmować. Ubijają go, lub w inny sposób, niehonorowy, pozbawiają życia.
Takim tchórzem był Rattler. Rany jego były nieznaczne i nie niebezpieczne; mogły mu sprawiać ból do pewnego stopnia, ale o męczarniach jeszcze mowy nie było. Mimoto on wył i wrzeszczał, jak gdyby doznawał wszystkich mąk piekielnych. Przytem ryczał moje nazwisko, wzywając mnie, bym się zbliżył do niego. Na to Inczu-czuna zarządził przerwę i zawezwał mnie:
— Niechaj mój młody biały brat pójdzie do niego i zapyta, czemu tak krzyczy. Noże nie sprawiły mu jeszcze chyba wielkiego bolu.
— Chodźcie tu, sir, chodźcie tu! — wołał Rattler.— Chcę z wami mówić!
Poszedłem i zapytałem:
— Czego sobie życzycie?
— Powyjmujcie mi z rąk i nóg noże!
— Tego mi nie wolno.
— Ależ ja umrę od tego, któżby wytrzymał tyle ran?
— To szczególne! Czy sądziliście, że będziecie mogli żyć?
— A przecież wy żyjecie!
— Ja nie zamordowałem nikogo!
— Jam temu nie winien, że to zrobiłem! Wszak wiecie, że byłem pijany!
— Czyn pozostaje ten sam. Ostrzegałem was często przed wódką. Nie słuchaliście i teraz musicie ponieść skutki tego.
— Jesteście zimnym, nieczułym człowiekiem! Wstawcie się za mną!
— Już to zrobiłem. Powiedzcie: „pardon,“ a umrzecie szybko, a nie wśród powolnych męczarni.
— Umrę szybko! Ależ ja nie chcą umrzeć! Ja pragnę żyć, żyć, żyć!
— To niemożliwe.
— Niemożliwe? A więc niema ratunku?
— Nie.
— Niema? Żadnego, żadnego, żadnego?
Ryczał to na całe gardło i wszczął potem taki lament i jęki, że, nie mogąc koło niego dłużej wytrzymać, oddaliłem się.
— Zostańcie, sir, zostańcie przy mnie, — krzyknął za mną — bo znowu zaczną!
Na to huknął nań wódz:
— Nie wyj dłużej, ty psie! Jesteś smrodliwym kujotem, którego żaden wojownik bronią swoją nie dotknie.
A zwracając się do swoich ludzi, rzekł w dalszym ciągu:
— Kto z synów walecznych Apaczów zechce się jeszcze zajmować tym tchórzem?
Nikt się nie odezwał.
— A więc nikt?
Znów to samo milczenie.
— Uff! Ten morderca nie godzien tego, żebyśmy go zabili. Nie pochowamy go też z Kleki-petrą. Jak mogłaby taka ropucha ukazać się obok takiego łabędzia w ostępach wieczności. Odetnijcie go!
Skinął na dwu młodych chłopców. Ci zerwali się, poskoczyli ku niemu, wyjęli mu noże z rąk i nóg i odcięli go od trumny.
— Zwiążcie mu ręce na plecach! — rozkazał wódz.
Chłopcy, najwyżej dziesięcioletni, wykonali ten rozkaz, a Rattler nie odważył się przytem ani na jeden ruch oporu. Co za hańba! Wstydziłem się niemal tego, że jestem białym.
— Zaprowadźcie go nad rzekę i wtrąćcie do wody!— brzmiało następne zarządzenie. — Jeśli dostanie się szczęśliwie na drugi brzeg, niech będzie wolny!
Rattler wydał okrzyk radości i pozwolił się chłopcom zanieść do rzeki. Zepchnęli go rzeczywiście do wody, gdyż nie miał nawet na tyle ambicyi, żeby sam wskoczył. Z początku się zanurzył, wnet jednak wychylił się z wody i starał się płynąć na grzbiecie. Nie było to bynajmniej trudnem, pomimo że miał ręce związane na plecach. Z powodu nie wielkiego gatunkowego ciężaru nie idzie człowiek na spód, on zaś miał w dodatku nogi swobodne i mógł się z ich pomocą posuwać naprzód, co mu się też w pewnej mierze udawało.
Czyż powinien był dostać się na drugi brzeg? Ja sam sobie tego nie życzyłem. On teraz na śmierć zasłużył. Wypuszczając go żywym na wolność, brałoby się na siebie winę zbrodni, któreby popełnił w przyszłości. Obaj chłopcy stali tuż nad wodą i patrzyli za nim. Po chwili wydał Inczu-czuna nowy rozkaz:
— Weźcie strzelby i wypalcie mu w łeb!
Wezwani pobiegli na miejsce, gdzie kilku wojowników poskładało strzelby i wzięli po jednej. Ci malcy wiedzieli zupełnie dobrze, jak się z taką bronią obchodzić. Uklękli na brzegu i zaczęli mierzyć w głowę Rattlera.
— Nie strzelać, na miłość Boga, nie strzelać! — krzyknął ten, pełen przerażenia.
Chłopcy zamienili z sobą kilka słów, czyniąc sobie z tego przykrego wypadku rodzaj sportu i pozwalając swej ofierze płynąć coraz dalej, na co wódz milcząco się godził. Poznałem z tego, że wiedział, czy umieli strzelać, czy nie. Potem krzyknęli do siebie głośno jakby dla zachęty i wypalili obydwaj. Rattler, trafiony w głowę, zniknął natychmiast pod wodą.
Nie zabrzmiał żaden okrzyk tryumfu, jak to się dzieje zazwyczaj przy śmierci nieprzyjaciela. Taki tchórz nie był godzien podniesienia głosu. Pogarda Indyan była tak wielka, że nie troszczyli się nawet o zwłoki Rattlera. Nie rzuciwszy na nie nawet okiem, pozwolili, żeby spłynęły z wodą. Mógł on być tylko zraniony, a nie zabity, mógł nawet tylko udać, że go trafiono i pójść na dno tak, jak ja to zrobiłem, a później dopiero wynurzyć się w jakiemś miejscu niewidocznem. Mimo to nie uważali za rzecz godną wysiłku dalej się nim zajmować.
Inczu-czuna przystąpił do mnie i zapytał:
— Czy mój biały brat jest ze mnie teraz zadowolony?
— Tak, dziękuję ci!
— Nie masz powodu do składania podzięki, gdyż bez twej prośby byłbym postąpił tak samo. Ten pies nie zasługiwał na śmierć męczeńską. Dziś widziałeś różnicę między nami, poganami a wami, chrześcijanami, między dzielnymi czerwonymi wojownikami a białymi tchórzami. Blade twarze zdolne są do każdej zbrodni, ale gdy trzeba okazać odwagę, wyją ze strachu, jak psy, bojące się batów.
— Wódz Apaczów nie powinien zapominać, że wszędzie są mężni i bojaźliwi, dobrzy i źli ludzie!
— Słusznie mówisz, nie chciałem cię obrazić, ale niech żaden też naród nie sądzi, że jest lepszym od drugiego dlatego, że ma inną barwę.
Aby go odciągnąć od tego drażliwego tematu, zapytałem:
— Co teraz zrobią wojownicy Apaczów? Czy pochowają Kleki-petrę?
— Tak.
— Czy mogę być przytem obecnym z moimi towarzyszami?
— Tak. Sam byłbym cię poprosił o udział w tej uroczystości. Rozmawiałeś wówczas z Kleki-petrą, kiedy myśmy odeszli po konie. Czy to była zwyczajna rozmowa?
— Nie, bardzo poważna dla niego, a dla mnie pełna znaczenia. Czy chcecie wiedzieć, o czem rozmawialiśmy z sobą?
— Powiedz! — odrzekł.
Zwróciłem się teraz do niego w liczbie mnogiej, gdyż Winnetou przyłączył się do nas.
— Gdyście wy odeszli, ja z Kleki-petrą usiedliśmy obok siebie. Przekonaliśmy się wkrótce, że jego ojczyzna jest i moją zarazem, prowadziliśmy więc rozmowę w języku ojczystym. On przyznał się, że was bardzo miłuje, oraz, że pragnie umrzeć za Winnetou. Wielki Duch spełnił to jego życzenie w niewiele minut potem.
— Dlaczego chciał umrzeć za mnie? — zapytał zdziwiony młody wódz.
— Ponieważ ciebie kochał, a nadto z innego powodu, o którym powiem ci później. Śmierć jego miała być pokutą.
— Kiedy umierał, leżąc na mojem sercu, mówił do ciebie językiem, którego nie rozumiałem. Jaki to był język?
— Nasza mowa ojczysta.
— Czy mówił wówczas o mnie?
— Tak.
— A co?
— Prosił mnie, bym ci wiernym pozostał.
— Żebyś... mnie... wiernym... pozostał? Wszak ty mnie jeszcze nie znałeś!
— Znałem cię, gdyż widziałem cię przedtem, a kto na Winnetou popatrzy, ten wie, kogo ma przed sobą. Zresztą on mówił mi o tobie.
— A co ty jemu odpowiedziałeś?
— Obiecałem spełnić to życzenie.
— To było jego ostatnie życzenie w życiu, a ty zostałeś jego spadkobiercą. Ślubowałeś mu wierność dla mnie, chroniłeś mnie, strzegłeś i oszczędzałeś, a tymczasem ja ścigałem ciebie, jak wroga. Pchnięcie nożem, jakie ci zadałem, byłoby dla każdego innego śmiertelnem, ale twoje silne ciało wytrzymało. Jestem wielkim, wielkim twoim dłużnikiem. Bądź moim przyjacielem!
— Jestem nim już od dawna.
— Moim bratem!
— Z całego serca.
— W takim razie zawrzemy przymierze nad grobem tego, który duszę moją oddał twojej! Odeszła od nas szlachetna blada twarz, a przed rozstaniem się przyprowadziła nam drugą, równie szlachetną. Niechaj krew moja będzie twoją krwią, a twoja krew moją krwią! Ja napiję się twojej, a ty mojej. Ojciec mój Inczu-czuna, największy wódz Apaczów, na to pozwoli!
Inczu-czuna wyciągnął ku nam ręce i rzekł w serdecznym tonie:
— Pozwalam. Zostaniecie nie tylko braćmi, lecz jednym mężem i wojownikiem w dwu ciałach. Howgh!
Udaliśmy się teraz tam, gdzie miano zbudować grób. Zapytałem o rozmiary i wysokość grobowca, poczem poprosiłem o kilka tomahawków. Następnie poszedłem ze Stonem, Dickiem i Willem w górę rzeki do lasu, gdzie wyszukaliśmy odpowiednie drzewo i wyciosaliśmy krzyż. Gdyśmy wrócili do obozowiska, zaczęły się uroczystości żałobne. Czerwonoskórzy pousiadali dookoła szybko wzniesionej i skończonej budowli i zaczęli śpiewać jednostajne, oryginalne i głęboko wzruszające, pieśni umarłych. Głuchy, monotonny ich dźwięk przerywały od czasu do czasu przenikliwe okrzyki skargi, wystrzelające jak nagłe błyskawice z ciężkich, posępnych zwałów chmur.
Z tuzin Indyan zajętych było pod kierunkiem wodza budową, a między nimi i płaczącą gromadą tańczyła w dziwacznych, powolnych, skokach jakaś postać, szczególnie przybrana i obwieszona rozmaitemi insygniami.
— Kto to? — spytałem, — Czy to ich znachor?
— Tak — odrzekł Sam.
— Indyańskie obrzędy na pogrzebie chrześcijanina! Co wy na to, kochany Samie?
— Czy wam to nie w smak?
— Właściwie nie.
— Pogódźcie się z tem, sir! Nie powiedzcie ani słowa przeciwko temu! Obrazilibyście strasznie Apaczów.
— Ależ ta maskarada mierzi mnie daleko bardziej, niż się wam zdaje!
— Czynią to w dobrej myśli! Czy sądzicie, że to pogaństwo?
— Oczywiście!
— Niedorzeczność! Ci zacni, poczciwi, ludzie wierzą w Wielkiego Ducha, do którego odszedł ich przyjaciel i nauczyciel. Święcą uroczystość rozstania i śmierci na swój sposób, a wszystko, co wyrabia ten znachor, ma znaczenie symboliczne. Zostawcie im w tem swobodę! Oni nie przeszkodzą nam także w ukoronowaniu grobowca naszym krzyżem.
Gdyśmy krzyż położyli obok grobu, spytał Winnetou:
— Czy ten znak chrześcijaństwa będzie umieszczony na kamieniach?
— Tak.
— To dobrze. Byłbym mego brata Old Shatterhanda poprosił o zrobienie krzyża, gdyż Kleki-petra miał go w swoim pokoju i modlił się przed nim. Pragnąłem przeto, żeby ten znak jego wiary czuwał także nad jego grobem. Gdzie ma być umieszczony?
— Ma wystrzelać w górę z grobowca.
— Tak, jak na owych wysokich domach, w których chrześcijanie modlą się do Wielkiego Ducha? Każę go tak umieścić, jak sobie życzysz. Usiądźcie i patrzcie, czy dobrze to zrobimy!
Niebawem ukończono budowę i nasadzono na niej krzyż. W grobowcu był z frontu wolny jeszcze otwór na trumnę.
Wtem zjawiła się Nszo-czi, która właśnie udała się była do puebla po dwie wypalone z gliny miseczki, a potem do rzeki po wodę. Teraz właśnie wróciła do nas i postawiła naczynia na trumnie. O przeznaczeniu tego miałem się wkrótce dowiedzieć.
Teraz było już wszystko gotowe do pogrzebu. Inczu-czuna dał ręką znak, na który zamilkły śpiewy żałobne.
Znachor przykucnął na ziemi, a wódz przystąpił do trumny i przemówił powolnie uroczystym głosem:
— Słońce wznosi się rano na wschodzie i zapada wieczorem na zachodzie, a rok budzi się z wiosną, w zimie zaś znowu zasypia. Tak samo z ludźmi. Czy jest tak?
— Howgh! — zabrzmiało posępnie dokoła.
— Człowiek wschodzi jak słońce i zachodzi do grobu. Zjawia się na ziemi jak wiosna i kładzie się na spoczynek, jak zima. Ale gdy słońce zajdzie, to wstaje następnego ranka, a gdy zima przeminie, to zaczyna się wiosna. Czy jest tak?
— Howgh!
— Tak uczył nas Kleki-petra. Człowieka kładą do grobu, ale po drugiej stronie śmierci wstaje on jak nowy dzień, jak nowa wiosna, aby żyć dalej w krainie Wielkiego Dobrego Ducha. Tak oznajmił nam Kleki-petra, a teraz wie już, czyli nam prawdę powiedział, gdyż zniknął, jak dzień i rok, a dusza jego poszła do mieszkania umarłych, dokąd zawsze tęskniła. Czy jest tak?
— Howgh!
— Wiara jego nie była naszą wiarą, a nasza nie była jego wiarą. My kochamy naszych przyjaciół, a nienawidzimy naszych wrogów; on zaś uczył, że powinniśmy kochać naszych wrogów, ponieważ są także naszymi braćmi. Nie chcieliśmy w to wierzyć, ale ilekroć posłuchaliśmy słów jego, zawsze przyniosło nam to korzyść i pociechę. Możliwe również, iż wiara jego jest także i naszą, tylko że myśmy nie potrafili zrozumieć go tak, jak sobie tego życzył. My sądzimy, że nasze dusze odchodzą do wiecznych ostępów myśliwskich, on zaś twierdził, że jego dusza pójdzie na wieczną szczęśliwość. Często mi się wydaje, że nasze ostępy są tą wieczną szczęśliwością. Czy jest tak?
— Howgh!
— Często słyszeliśmy od Kleki-petry o zbawicielu, który przyszedł dla uszczęśliwienia wszystkich ludzi. Wierzyliśmy w prawdę słów jego, gdyż jemu nigdy na ustach kłamstwo nie postało. Ten zbawiciel przyszedł dla wszystkich ludzi. Czy był już także u czerwonych? Gdyby się u nas zjawił, pozdrowilibyśmy go z radością, gdyż biali nas uciskają i tępią, a my za nim tęsknimy. Czy nie jest tak?
— Howgh!
— To była jego nauka. A teraz powiem o jego skonie, który przyszedł nań, jako zwierzę drapieżne na swoją zdobycz, nagle i niespodzianie. Był zdrów i krzepki i znajdował się przy nas. Miał dosiąść konia i wrócić z nami do domu, kiedy nagle dosięgła go kula mordercy. Niechaj opłakują go moi bracia i siostry!
Rozległ się przeciągły okrzyk skargi, wzmagający się coraz bardziej, a zakończony przejmującem wyciem. Potem wódz mówił dalej:
— Pomściliśmy śmierć jego, ale dusza mordercy uszła. Nie będzie ona mu służyć po tamtej stronie grobu, ponieważ była trwożliwa i nie chciała pójść za nim w śmierci. Parszywego psa, do którego należała, zabiły dzieci, a trup jego płynie z wodą w dół rzeki. Czy jest tak?
— Howgh!
— Teraz już niema Kleki-petry z nami, ale jest jego ciało, któremu postawimy pomnik, abyśmy my i nasi potomkowie przypominali sobie dobrego Białego Ojca i ukochanego przez nas nauczyciela. Nie urodził on się w tym kraju, lecz przybył z dalekiego państwa, położonego po drugiej stronie Wielkiej Wody; poznać je można po tem, że dęby tam rosną. To też z miłości i czci dla niego nazbieraliśmy żołędzi, by je posadzić dokoła jego grobu. Jak te dęby zakiełkują i z ziemi wyrosną, tak wychyli się z grobu jego dusza i wzrośnie poza grobem. Jak się te dęby rozrosną, tak rozszerzą się w naszych sercach jego słowa i cień znajdziemy pod niemi. On zawsze myślał i troszczył się o nas. Nie odszedł też od nas bez posłania nam bladej twarzy, która na jego miejscu ma zostać naszym przyjacielem i bratem. Oto widzicie Old Shatterhanda, białego męża, z tego samego kraju, z którego przybył do nas Kleki-petra. Wie on o wszystkiem, co tamten wiedział, a jest jeszcze większym wojownikiem od niego. On zakłuł nożem szarego niedźwiedzia, a każdego wroga rozciągnie pięścią na ziemi. Inczu-czuna i Winnetou byli po kilkakroć w jego ręku, ale on nas nie zabił i zachował nam życie, ponieważ miłuje nas i jest przyjacielem czerwonych mężów. Czy jest tak?
— Howgh!
— Było ostatnim słowem i ostatnią wolą Kleki-petry, żeby Old Shatterhand został u Apaczów jego następcą, a Old Shatterhand przyrzekł spełnić to życzenie. Dlatego będzie przyjęty do szczepu Apaczów i uchodzić za wodza, jak gdyby miał barwę czerwoną i u nas się urodził. Dla zatwierdzenia tego musiałby z każdym wojownikiem Apaczów wypalić kalumet, ale to niepotrzebne. Napije się on krwi Winnetou, a Winnetou jego, poczem stanie się krwią krwi naszej i ciałem naszego ciała. Czy wojownicy Apaczów godzą się na to?
— Howgh, howgh, howgh! — zabrzmiała po trzykroć radosna odpowiedź obecnych.
— Niechaj więc Old Shatterhand i Winnetou przystąpią do trumny i usączą krwi swojej do wody braterstwa.
A więc braterstwo, rzeczywiste, prawdziwe braterstwo krwi, o którem tyle razy czytałem! Istnieje ono u wielu dzikich i półdzikich narodów, a zawiera się w ten sposób, że obydwaj dotyczący mieszają swoją krew i wypijają, albo, że jeden pije krew drugiego i na odwrót. Skutkiem tego łączą się z sobą węzłem silniejszym i bezinteresowniejszym, niż gdyby byli braćmi z urodzenia.
Na podstawie zwyczaju, przestrzeganego u Apaczów, ja miałem napić się krwi Winnetou, a on mojej. Stanęliśmy po obu stronach trumny, a Inczu-czuna obnażył przedemną rękę Winnetou i zadrasnął ją lekko nożem. Z nieznacznej rany wyciekło kilka kropel krwi, które wódz wpuścił do miseczki z wodą. Następnie odbyła się ze mną ta sama procedura i kilka kropel mojej krwi wpadło do drugiej miseczki. Winnetou otrzymał miseczkę z moją krwią a ja wziąłem miseczkę z krwią jego, poczem rzekł Inczu-czuna:
— Dusza mieszka w krwi. Dusze tych dwu młodych wojowników wejdą w siebie nawzajem, że utworzą jedną jedyną. Niechaj potem to, co pomyśli Old Shatterhand, będzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce, niechaj będzie wolą Old Shatterhanda. Pijcie!
Ja wypiłem moją czarkę, a Winnetou swoją. Była to woda z Rio Pecos z kilku kroplami krwi, której zresztą w smaku nie można było poczuć. Potem podał mi wódz rękę i powiedział:
— Jesteś teraz tak samo jak Winnetou synem mojego ciała i wojownikiem naszego plemienia. Sława twych czynów rozbiegnie się szybko i nikt z wojowników nie przewyższy ciebie. Wstępujesz jako wódz do szczepu Apaczów i wszystkie jego plemiona będą cię za takiego uważały i czciły!
Był to awans dość szybki! Niedawno jeszcze nauczyciel domowy w St. Louis, potem surveyor, a teraz wódz „dzikich“. Przyznaję jednak, że ci dzicy podobali mi się daleko więcej od białych, z którymi w ostatnich czasach się stykałem.
Aby zapobiec jakimkolwiek nieporozumieniom, muszę tu dodać jedną uwagę. Zdarza się i u nas, że skłonni do przygód ludzie zawierają braterstwo tak samo w sposób bardziej dziwaczny, polegający na przesądach. Takiemu braterstwu przypisuje się nadzwyczajne tajemnicze skutki, a między innemi ten, że obaj bracia muszą umrzeć równocześnie. Jeśli jeden z nich, jako chorowity i słaby, wyjedzie do Włoch i umrze tam na cholerę, to drugi, który pozostał w kraju, chociażby był zdrów i silny musi paść trupem w tej samej chwili. To oczywiście głupota. O takim przesądzie nie było mowy w tem, co zaszło między mną a Winnetou. Ani ja, ani Apacze nie przypisywali spożyciu krwi jakichś szczególnych skutków. Miało ono czysto symboliczne, obrazowe znaczenie.
A jednak sprawdzały się później niejednokrotnie słowa Inczu-czuny, że ja i Winnetou mieliśmy jedną duszę w dwu ciałach. Rozumieliśmy się, nie zwierzając się nawzajem z uczuć, myśli i postanowień. Wystarczało nam popatrzeć na siebie, a już wiedzieliśmy dokładnie, czego chcemy. Co więcej, nawet tego nie było potrzeba, gdyż postępowaliśmy często w sposób zdumiewająco zgodny nawet wówczas, kiedy byliśmy zdala od siebie. Nie był to jednak skutek spożytej krwi, lecz zupełnie naturalny wynik naszego serdecznego przywiązania do siebie, oraz pełnego miłości wnikania i wżywania się jednego w zapatrywania i indywidualne właściwości drugiego.
Gdy Inczu-czuna wymówił ostatnie słowa, powstali wszyscy Apacze, nawet kobiety i dzieci i wznieśli głośne potwierdzające: howgh! poczem wódz dodał:
— Teraz przyjęty jest między nas nowy, żyjący, Kleki-petra, a zmarłego możemy złożyć w grobowcu. Niechaj moi bracia to zrobią!
Wystosował to polecenie do tych, którzy wznieśli budowlę. Poprosiłem o i skinąłem na Hawkensa Stone’a i Parkera. Kiedy przy mnie stanęli, przemówiłem nad trumną kilka słów i dołączyłem do tego modlitwę. Potem wsunięto szczątki byłego rewolucyonisty, a następnie pokutnika, do wnętrza kamiennej budowli, czerwonoskórcy zaś zabrali się do zamknięcia otworu.
To był mój pierwszy obrzęd pogrzebowy u dzikich. Wzruszył mnie on głęboko. Nie chcę krytykować wygłoszonych przez Inczu-czunę zapatrywań. Była to mieszanina wielu prawd z wielu niejasnościami; ale ze wszystkiego biła nieprzeparta chęć zbawienia, które, jak ongiś naród Izraela, wyobrażał sobie ten Indyanin zewnętrznie, gdy tymczasem mogło ono być jedynie wewnętrznem i duchowem.
Gdy grób zamykano, zabrzmiały znowu żałobne śpiewy Apaczów i dopiero po włożeniu ostatniego kamienia można było uroczystość uważać za skończoną. Każdy zajął się teraz weselszemi czynnościami, a przedewszystkiem jedzeniem, na które zaprosił mnie Inczu-czuna do siebie.
Zamieszkiwał on największą komnatę wspomnianego piętra. Była urządzona skromnie, ale na ścianie wisiał bogaty zbiór broni indyańskiej, który zajął mnie bardzo żywo. Obsługiwał nas „Piękny Dzień“, dając dowód, że jest mistrzynią w przyrządzaniu potraw indyańskich. Mówiło się mało, prawie nic. Czerwonoskóry lubi milczeć, a dziś tyle się już nagadano, że wszystko, co jeszcze było do omówienia, odłożono chętnie na później. Wkrótce po jedzeniu zmrok zapadł. Winnetou zwrócił się do mnie z pytaniem:
— Czy mój biały brat spocznie, czy pójdzie ze mną?
— Pójdę, — odrzekłem — nie pytając go, dokąd się udać zamierzał.
Zeszliśmy na dół z puebla ku rzece, czego się zresztą spodziewałem. Tak głęboko ufundowaną naturę musiał przyciągać grób świeżo pochowanego nauczyciela. Przybywszy tam, usiedliśmy obok siebie. Winnetou ujął mnie za rękę i zatrzymał ją w swojej, nie mogąc przez długi czas słowa przemówić, ja zaś nie miałem także powodu przerywać milczenia.
Muszę tu zauważyć, że nie wszyscy Apacze, których dotąd zauważyłem, mieszkali w pueblu; na to byłoby ono mimo swoich rozmiarów za małe. Zajmował je tylko Inczu-czuna z najwybitniejszymi wojownikami, ono tworzyło zarazem punkt środkowy dla członków plemienia Mescalerów, snujących się z trzodami koni i polujących w okolicy. Stąd rządził wódz całym szczepem i stąd przedsiębrał dalekie jazdy do innych plemion, uznających go swoim wodzem najwyższym. Były to plemiona Llanero, Jicarilla, Taracone, Chiriguai, Pinalenjo, Gila, Mimbrenjo, Lipan, Apaczów z kopalń miedzi i innych. Nawet Nawajo poddawali się zazwyczaj, jeśli już nie rozkazom jego, to zarządzeniom.
Ci z Mescalerów, którzy nie mieszkali w pueblu, oddalili się po pogrzebie, a zostało ich tylko tylu, ilu potrzeba było do pilnowania odebranych od Keiowehów, a pasących się w pobliżu, koni. To też siedziałem teraz z Winnetou obok grobu Kleki-petry sam i nie widziany przez nikogo. Należy jeszcze wspomnieć, że nazajutrz posadzono rzeczywiście dokoła grobu żołędzie, które później poschodziły. Drzewa te stoją tam jeszcze dotychczas.
Nareszcie zapytał Winnetou pierwszy:
— Czy mój brat Old Shatterhand zapomni, że byliśmy jego wrogami?
— To się już stało — odrzekłem.
— Ale jednego nigdy nie przebaczysz.
— Czego?
— Obelgi, którą ci wyrządził mój ojciec.
— Kiedy?
— Gdyśmy cię po raz pierwszy zobaczyli.
— Ach, to, że mi w twarz plunął?
— Tak.
— Czemuż nie mógłbym tego przebaczyć?
— Bo ślinę można zmyć tylko krwią tego, który ją wypluł.
— Niech się Winnetou o to nie troszczy. I to już jest zapomniane.
— Mój brat powiada coś, w co ja nie mogę uwierzyć.
— Wierz mi. Udowodniłem już dawno, że o tem nie pamiętam.
— Czem?
— Tem, że twemu ojcu, Inczu-czunie, nie wziąłem tego bynajmniej za złe. A może sądzisz, że Old Shatterhand pozwoli sobie w twarz plunąć i nie odpowie na to pięścią, jeśli to za obelgę uważa?
— Tak, dziwiliśmy się później, że tego nie uczyniłeś.
— Ojciec mojego Winnetou nie mógł mnie obrazić. Otarłem ślinę, a potem przebaczyłem i zapomniałem. Nie mówmy już o tem!
— A jednak ja muszę do tego wrócić. Jestem do tego obowiązany jako względem brata.
— Czemu?
— Musisz się dopiero zapoznać ze zwyczajami naszego narodu. Żaden z wojowników nie przyzna się chętnie do błędu, a tem mniej wódz. Inczu-czuna wie, że nie miał słuszności, lecz nie wolno mu prosić cię o przebaczenie. Dla tego polecił mi z tobą pomówić. Winnetou prosi cię zamiast ojca.
— To zupełnie zbyteczne. Między nami rachunki załatwione, gdyż i ja was obraziłem.
— Nie.
— Owszem! Czy uderzenie pięścią nie jest obelgą? A ja was biłem.
— To było w walce, gdzie niema obrazy. Mój brat jest szlachetny i wspaniałomyślny. Tego nie zapomnimy mu nigdy.
— Mówmy o czem innem! Zostałem dzisiaj Apaczem. Co będzie z moimi towarzyszami?
— Do szczepu przyjąć ich nie można, ale są naszymi braćmi.
— Bez ceremonii?
— Jutro wypalimy z nimi fajkę pokoju. W ojczyźnie mego białego brata nie istnieje kalumet?
— Nie. Chrześcijanie są wszyscy braćmi i nie potrzeba do tego żadnego obrzędu.
— Wszyscy braćmi? Czyż nie prowadzą wojen między sobą?
— Zdarza się i to.
— Więc nie są inni, ani lepsi od nas. Nauczają miłości, lecz jej nie czują. Dlaczego mój brat porzucił swoją ojczyznę?
Nie jest zwyczajem czerwonoskórych zadawać takie pytania, ale Winnetou mógł to uczynić, gdyż był teraz moim bratem i musiał mnie poznać. Pytanie jego jednak było wywołane nie tylko współczującą ciekawością, ono miało jeszcze inny powód.
— Aby tu szukać szczęścia — odrzekłem.
— Szczęścia? Co to jest szczęście?
— Bogactwo!
Gdy to wymówiłem, puścił mą rękę, trzymaną mocno dotychczas i nastąpiła przerwa. Wiedziałem, że doznał w tej chwili uczucia zawodu.
— Bogactwo! — szepnął.
— Tak, bogactwo — powtórzyłem.
— A więc dlatego... dlatego... dlatego!
— Co?
— Dlatego widzieliśmy cię u... u...
Bolało go przecież, że musiał to słowo wymówić. Ja dokończyłbym za niego.
— U ziemiokradów?
— Sam to powiedziałeś. Zrobiłeś to, by się wzbogacić. Czy sądzisz, że bogactwo rzeczywiście uszczęśliwia?
— Tak.
— To się mylisz. Złoto unieszczęśliwiło tylko czerwonych. Z powodu złota jedynie wypierają nas biali jeszcze ciągle z kraju do kraju, z miejsca na miejsce tak, że wyginiemy zwolna, ale napewno. Złoto jest przyczyną naszej śmierci. Niech mój brat go nie pożąda!
— Ja też złota nie pożądam.
— Nie? A przecież przyznałeś się, że szukasz szczęścia w bogactwie.
— Tak, to prawda, ale są bogactwa rozmaitego rodzaju, bogactwo złota, mądrości, doświadczenia, zdrowia, czci, sławy, oraz łaski u Boga i ludzi.
— Uff, uff! Jak to pojmujesz? A jakiegoż ty pragniesz bogactwa?
— Ostatniego.
— Łaski u Boga? W takim razie jesteś bardzo pobożnym i wiernym chrześcijaninem!
— Czy jestem dobrym chrześcijaninem, tego nie jestem pewny, o tem wie tylko Bóg, ale chciałbym nim być.
— Więc nas uważasz za pogan?
— Nie. Wy czcicie Wielkiego Ducha i nie modlicie się do bożków.
— Spełnij mi zatem jedną prośbę!
— Chętnie, a jaką?
— Nie mów do mnie o wierze! Nie staraj się mnie nawrócić! Ja bardzo, bardzo cię kocham i żałowałbym, gdyby nasze przymierze zostało zerwane. Jest tak, jak mówił Kleki-petra. Wiara twoja może być prawdziwą, ale czerwoni ludzie nie zdołają jej zrozumieć. Gdyby chrześcijanie nie tępili nas i nie wypierali, uważalibyśmy ich za ludzi dobrych, a ich naukę za najlepszą. Wówczas znaleźlibyśmy czas i miejsce na nauczenie się tego, co trzeba wiedzieć, aby pojąć waszą świętą księgę. Ale ten, którego zwolna, lecz pewnie, duszą na śmierć, nie może uwierzyć, żeby religia tego, który go zabija, mogła być religią miłości.
— Należy robić różnicę między religią, a jej wyznawcą, który tylko na zewnątrz się do niej przyznaje, lecz do jej zasad się nie stosuje!
— Tak mówią wszystkie blade twarze. Nazywają siebie chrześcijanami, ale nie postępują jako tacy. My mamy naszego Manitou, który pragnie, żeby wszyscy ludzie byli dobrzy. Staram się być dobrym człowiekiem i pod tym względem jestem chrześcijaninem, może lepszym od tych, którzy siebie wprawdzie za takich uważają, lecz nie posiadają miłości i szukają tylko we wszystkiem własnej korzyści. Nie mów zatem nigdy do mnie o wierze i nie usiłuj zrobić ze mnie człowieka, zwanego chrześcijaninem, a nie będącego nim może! Oto prośba, którą ci przedkładam!
Spełniłem ją i nie odezwałem się doń nigdy słowem z zamiarem nawracania go. Ale czy koniecznie w tym celu mówić potrzeba? Czyliż czyn nie jest o wiele potężniejszem, bardziej przekonywującem kazaniem od słowa? „Po czynach ich, poznacie ich“ powiada Pismo Święte. To też nie w słowach, lecz w całem życiu i działalności byłem nauczycielem Winnetou, zanim po latach, pewnego, niezapomnianego dla mnie, wieczora wezwał mnie sam do rozmowy o tym przedmiocie. Siedzieliśmy wówczas przez całe godziny razem i w uroczystej nocy weszło nagle zasiane w ciszy ziarno i przyniosło wspaniałe owoce.
Zadowoliłem się na razie uściśnieniem mu ręki na znak, że spełnię jego życzenie, on zaś mówił dalej:
— W jaki sposób połączył się mój brat ze złodziejami ziemi? Czyż nie wiedział, że to była zbrodnia względem ludzi czerwonych?
— Mogłem był powiedzieć to sobie, ale nie myślałem nad tem. Cieszyłem się stanowiskiem surweyora i nadzieją na dobrą zapłatę, którą miałem otrzymać.
— Zapłatę? Zdaje mi się, że nie zdołaliście skończyć. Czyż zapłacono wam przed ukończeniem roboty?
— Nie. Ja dostałem zaliczkę. Zarobek miano mi wypłacić dopiero po ukończeniu dzieła.
— A teraz przepadną ci te pieniądze?
— Tak.
— Czy dużo tego było?
— Jak na moje stosunki, bardzo wiele.
Milczał przez chwilę, a potem rzekł:
— Bardzo mi przykro, że mój brat przez nas taką stratę poniósł. Czy nie jesteś bogaty?
— Bogaty pod każdym innym względem, ale nie w pieniądze.
— Jak długo mieliście jeszcze mierzyć, żeby dojść do końca?
— Kilka dni.
— Uff! Gdybym był znał ciebie tak, jak teraz, bylibyśmy wpadli na Keiowehów o parę dni później.
— Żeby mi pozwolić dokończyć? — spytałem wzruszony tą wielkodusznością.
— Tak.
— To znaczy, że zgodziłbyś się na to, byśmy dokonali kradzieży?
— Kradzieży nie, lecz pomiarów. Linie, które na papierze kreślicie, nic nam jeszcze nie szkodzą, gdyż przez to samo nie uskutecznia się jeszcze grabieży. To zaczyna się dopiero wówczas, gdy przybywają robotnicy bladych twarzy, aby budować drogę dla konia ognistego. Jabym ci...
Zatrzymał się w środku zdania, aby rozważyć dokładnie to, co mu na myśl przyszło, a po chwili mówił dalej:
— Czy, chcąc dostać pieniądze, musiałbyś mieć te papiery, o których właśnie wspomniałem?
— Tak.
— W takim razie nigdy ci ich nie wypłacą, ponieważ zniszczono wszystkie wasze rysunki.
— A co się stało z naszymi przyrządami?
— Wojownicy, którym wpadły w ręce, chcieli je porozbijać, ale ja zabroniłem. Jakkolwiek nie chodziłem nigdy do szkoły bladych twarzy, to jednak wiem, że takie przedmioty mają wartość wysoką i dlatego kazałem je staranie przechować. Zabraliśmy je i schowaliśmy tutaj. Oddam je memu bratu Old Shatterhandowi.
— Dziękuję ci. Przyjmuję ten dar, chociaż nie przyniesie mi bezpośrednio pożytku. Bardzo mi jednak miło, że będę mógł przynajmniej zwrócić te przyrządy.
— A więc nie przyniosą ci pożytku?
— Chyba pod tym warunkiem, gdybym dokończył pomiarów.
— Ależ brakuje papierów, które ci zniszczono!
— Przeciwnie. Byłem na tyle ostrożny, że sporządzałem rysunki podwójnie.
— I masz te drugie?
— Tu w kieszeni, dzięki temu, że nakazałeś, żeby mi niczego nie zabrano.
— Uff, uff! — zawołał Winnetou, na poły zdziwiony, a na poły zadowolony. Następnie zamilkł. Ważył, jak się później przekonałem, zamiar tak wielkoduszny, na jakiby się chyba biały nie zdobył, a tem mniej go wykonał. Po pewnym czasie wstał i powiedział:
— Mój biały brat naraził się przez nas na szkodę. Winnetou postara się o jej wynagrodzenie. Pierwej jednak musisz u nas przyjść zupełnie do zdrowia.
Wróciliśmy do puebla, gdzie my czterej biali spaliśmy po raz pierwszy jako ludzie wolni. Nazajutrz wypalili Hawkens, Stone i Parker z Apaczami uroczyście fajkę pokoju. Rozumie się samo przez się, że posypały się przytem długie mowy; najpiękniejszą wygłosił Sam, który swoim zwyczajem naszpikował ją tak zabawnymi zwrotami, że poważni Indyanie się wysilali, aby nie okazać na zewnątrz wesołości, jaka ich opanowała. W ciągu dnia wyjaśniliśmy sobie nawzajem wszystkie ciemne strony wydarzeń ostatnich tygodni. Wspomniano przytem także o uwolnieniu Inczu-czuny i Winnetou owego wieczora, a Hawkens wypalił mi z tego powodu następujące kazanie:
— Jesteście podstępnym, bardzo podstępnym człowiekiem, sir! Należy być otwartym względem przyjaciół, zwłaszcza, gdy im się tyle zawdzięcza, co wy nam. Kim i czem byliście właściwie, gdy po raz pierwszy ujrzeliśmy was w St. Louis? Nauczycielem, który dzieciom musiał pakować z przodu abecadło, a z tyłu tabliczkę mnożenia. Bylibyście nadal pozostali takim nieszczęśliwcem, gdybyśmy się wami tak serdecznie i wyrozumiale nie byli zajęli. Uwolniliśmy was od tej nieszczęśliwej tabliczki mnożenia i wlekliśmy was przez sawannę z podziwu godną cierpliwością, jeśli się nie mylę. Czuwaliśmy nad wami, jak troskliwa matka nad małem baby, albo jak kwoka nad kaczką, którą swem ciepłem wygrzała. U nas przyszliście powoli do rozumu, my wykształciliśmy wasz mózg do tego stopnia, że po dotychczasowej ciemności zaczyna w nim już świtać niekiedy. Krótko węzłowato, byliśmy dla was ojcem i matką, wujem i ciotką, karmiliśmy was cieleśnie najsoczystszymi kąskami mięsa, a duchowo tuczyliśmy naszą mądrością i doświadczeniem. Należało się spodziewać, że okażecie nam za to cześć, poważanie i wdzięczność, nie będziecie zaś uciekali jak kaczka do wody, w której jako kwoki musielibyśmy nędznie utonąć. Mimoto czyniliście zawsze to, czego wam zakazywano. Boli mnie to w mojej starej bluzie myśliwskiej, że widzę, jak tyle miłości i poświęcenia wynagrodzono niewdzięcznością. Gdybym chciał wyliczyć wszystkie wasze psie figle, nie potrafiłbym tak prędko skończyć. Ale najgorszem ze wszystkiego jest to, że uwolniliście wtenczas obu wodzów i nie powiedzieliście nam nic o tem. Tego wam ani zapomnieć, ani przebaczyć nie mogę i zapamiętam to sobie, dopóki tkwić będę w tej oto skórze. Skutki tego podstępnego milczenia nie kazały też czekać na siebie. Zamiast usmażyć nas ładnie na palu i upiec, żebyśmy się dziś przebudzili w miłych ostępach dusz indyańskich, uznano nas niegodnymi zgładzenia. Teraz siedzimy, żywi i zdrowi w tem zapadłem pueblu, gdzie usiłują zepsuć nam żołądki przysmakami i zrobić z takiego greenhorna, jak wy, półboga. To nieszczęście wam jedynie zawdzięczamy, a to głównie dla tego, że jesteście tak nikczemnym pływakiem. Ale miłość jest pod każdym względem niezrozumiałą niewiastą; im gorzej się z nią obchodzić, tem lepiej się ona czuje, dla tego nawet tym razem nie odepchniemy was od naszego grona i serca, lecz przebaczymy wam w nadziei, że wejdziecie nareszcie w siebie i zmienicie się, jeśli się nie mylę. Oto moja ręka. Czy poprawicie się, kochany sir?
— Tak. — odrzekłem, ściskając jego dłoń. -— Będę się starał tak gorliwie naśladować szlachetny wzór, jakiście mi już dali i dotąd jeszcze dajecie, że wkrótce będę uważany za samego Sama Hawkensa!
— Daremniebyście się trudzili, najszanowniejszy panie! Taki greenhorn, jak wy, miałby się stać równym Samowi Hawkensowi! To niepodobieństwo! Byłoby to zupełnie tak samo, jak gdyby zielona żaba zapragnęła zostać śpiewaczką operową, dlatego radziłbym...
Wtem wtrącił Dick Stone, śmiejąc się wprawdzie, ale z pewną niechęcią:
— Stop! Bądź już raz cicho, stary gaduło! Z tobą wprost trudno wytrzymać! Wszystko przekręcasz, wszystko robisz naopak! Na miejscu Old Shatterhanda nie pozwoliłbym sobie wiecznie od greenhornów wymyślać.
— Co on może mieć przeciw temu? Wszak jest nim!
— Niedorzeczność! Czy nie zawdzięczamy mu życia? Ze stu doświadczonych westmanów, ciebie i nas nie wyjmując, ani jeden nie dokazałby tego, co on wczoraj uczynił. On nas chroni zamiast my jego; zapamiętaj to sobie! Gdyby nie on, nie byłoby nam tu teraz tak swobodnie, a ty nie siedziałbyś w zdrowej skórze i pod starą fałszywą peruką!
— Co, fałszywą peruką? Strzeż się, byś tego więcej nie powtórzył! To prawdziwa peruka. Jeśli tego nie wiesz dotychczas, to jej się przypatrz!
Zdjął ją i podał Stone’owi.
— Precz, precz z tem futrem! — zaśmiał się Dick.
Sam nasadził ją z powrotem na głowę i rzekł z wyrzutem:
— Wstydź się, Dicku, nazywać futrem ozdobę mojej głowy! Nie spodziewałem się tego po takim, jak ty, koledze! Wy wszyscy nie umiecie się poznać na wartości starego Sama. Wyrażam wam pogardę i idę do mojej Mary. Muszę zobaczyć, czy jej się tak dobrze powodzi jak mnie.
Machnął lekceważąco rękoma i wyszedł. Uśmialiśmy się, gdyż trudno było brać mu cokolwiek za złe.
Nazajutrz powrócili wywiadowcy, którzy się skrycie udali byli za Keiowehami i donieśli, że ci podążyli bez wypoczynku dalej, że więc nie mieli zamiaru przedsiębrać teraz jakichś kroków nieprzyjacielskich.
Nastąpił teraz okres powszechnego spokoju, ale dla mnie okres czynności. Samowi, Dickowi i Willowi podobała się bardzo gościnność Apaczów, wypoczywali też gruntownie. Jedynem zajęciem Sama były codzienne przejażdżki na Mary, którą, jak się wyrażał, chciał przyzwyczaić do swego sposobu jeżdżenia.
Ja natomiast nie siedziałem z założonemi rękoma. Winnetou wziął mię do szkoły indyańskiej, często całymi dniami odbywaliśmy dalekie jazdy, podczas których musiałem się ćwiczyć we wszystkiem, co się tyczyło wojny i polowania. Łaziłem z nim po lasach i uczyłem się zakradać. On przeprowadzał ze mną poprostu ćwiczenia w służbie wojennej w polu. Często odłączał się odemnie, poleciwszy mi szukać siebie. Starał się zacierać, ile możności, swe ślady, a ja wysilałem się tak samo, by je odnaleźć. Ileż to razy siedząc w jakichś zaroślach, lub stojąc zakryty zwisającymi gałęziami w wodzie Pecosu, przypatrywał się, jak go szukałem. Zwracał moją uwagę na błędy i pokazywał na sobie, co mam robić, a czego zaniechać, była to doskonała nauka, której udzielał mi z równą gorliwością, z jaką ja byłem jego uczniem. Przytem nigdy z ust jego nie wyszła pochwała, ani nic takiego, co mogłoby być naganą. Jako mistrz we wszystkich umiejętnościach indyańskiego życia był także mistrzem w nauczaniu.
Ileż to razy wróciłem do domu znużony i jakby rozbity! Ale i wówczas nie miałem wypoczynku, ponieważ pobierałem w pueblu lekcye języka Apaczów. Miałem do tego dwu nauczycieli i jedną nauczycielkę; Nszo-czi zaznajomiła mnie z dyalektem Meskalerów, Inczu-czuna Llanerów, a Winnetou Nawajów. Ponieważ te języki bardzo są spokrewnione i nie cieszą się zbyt wielkim zapasem słów, przeto nauka postępowała dość szybko.
O ile Winnetou nie oddalał się zbytnio od puebla, brała Nszo-czi udział w tych wycieczkach. Widać było, że cieszyła się bardzo, ilekroć dobrze wywiązałem się z zadania.
Pewnego razu byliśmy w lesie, a Winnetou zażądał, żebym ich opuścił i dopiero w pół godziny zjawił się na tem samem miejscu. Polecił mi odszukać potem Nszo-czi, która miała się dobrze ukryć. Odszedłem więc dość daleko i po upływie wyznaczonego czasu wróciłem. Ślady obojga były z początku dość wyraźne; potem naraz zniknęły odciski nóg Indyanki. Wiedziałem oczywiście, że miała chód lekki, ale grunt był bardzo miękki, więc powinny były zostać choćby nieznaczne ślady. Nie znalazłem niczego, nawet jednej zgiętej, lub złamanej trawki, pomimo że w tem miejscu rósł mech miękki i bardzo czuły. Widoczne były tylko ślady Winnetou, ale one nic mnie nie obchodziły, ponieważ nie miałem wyśledzić jego, lecz siostrę. On był niewątpliwie w pobliżu, aby mnie skrycie obserwować, czy nie popełnię jakiego błędu.
Przeszukałem raz i drugi dokoła, lecz nie zauważyłem najmniejszej wskazówki. To mnie zastanowiło, zacząłem się więc namyślać. Nabierałem powoli przekonania, że Nszo-czi musiała bezwarunkowo jakiś ślad pozostawić, gdyż w tem miejscu nie mogła stopa dotknąć ziemi, żeby nie zdradzić się na tym mchu miękkim. A gdyby tak urocza Indyanka wcale po nim nie przeszła?
Zbadałem jeszcze raz ślady Winnetou. Były głębiej odciśnięte, niż przedtem. Czyżby wziął siostrę na ręce i poniósł dalej? W takim razie byłoby to dla mnie według jego mniemania zadanie bardzo trudne, lecz według mego bardzo łatwe od chwili, w której odgadłem, że poniósł Nszo-czi.
Z powodu tego ciężaru wcisnęły się głębiej jego stopy, niż poprzednio. Trzeba było odszukać ślady Indyanki, a znajdować się one mogły oczywiście nie na dole, lecz w górze.
Jeśli Winnetou szedł sam, to nie trudno mu było z wolnemi rękami przecisnąć się przez leśne podszycie. Jeśli jednak niósł siostrę, to musiał w górze niejedną nadłamać gałązkę. Idąc wciąż jego tropem, zwracałem uwagę nie na trawę na ziemi, lecz w górze na zarośla. I słusznie! Dźwigając swój ciężar, nie mógł Winnetou z powodu braku swobody ruchów ostrożnie rozsuwać gałęzi, a Nszo-czi o tem nie pomyślała. Znalazłem więc w kilku miejscach nadłamane gałązki i uszkodzone listki, czyli znaki, którychby tu nie było, gdyby Winnetou sam był przechodził.
Ślady wiodły prosto ku polance, a potem tak samo przez nią. Po drugiej stronie polany siedzieli zapewne oboje z utajoną radością, że nie zdołam wykonać mojego zadania. Mogłem przejść wprost, ale chciałem zrobić jeszcze lepiej i zaskoczyć ich poprostu. W tym celu zacząłem, korzystając troskliwie z każdego ukrycia, skradać się dokoła polany. Znalazłszy się na drugiej stronie, jąłem znowu szukać śladów Winnetou. Gdyby był poszedł dalej, musiałbym był je zauważyć, jeśli nie, to ukrył się razem z Nszo-czi. Położyłem się na ziemi i czołgałem się w półkolu, starając się ciągle kryć poza drzewami. Nie zauważyłem ani jednego odcisku nogi. Siedzieli więc widocznie na skraju polany, a mianowicie tam, gdzie jej dosięgał trop, za którym szedłem poprzednio.
Pocichu, całkiem pocichu sunąłem się ku temu miejscu. Siedzieli z pewnością spokojnie, a wprawnego ich ucha nie mógł ujść żaden szelest. Udało mi się to lepiej, niż przypuszczałem. Wreszcie ujrzałem oboje w krzaku dzikiej śliwy, zwróconych do mnie plecyma, ponieważ spodziewali się mnie ze strony przeciwnej. Rozmawiali z sobą, lecz szeptem, wskutek czego nie mogłem niczego zrozumieć.
Cieszyłem się z góry z niespodzianki i czołgałem się coraz dalej. Byłem już na długość ręki od nich i chciałem już Winnetou z tyłu pochwycić, kiedy wstrzymały mnie od tego szeptem wyrzeczone przezeń słowa:
— Czy przyprowadzić go?
— Nie — odrzekła Nszo-czi. — On sam przyjdzie.
— Nie przyjdzie!
— Przyjdzie!
— Moja siostra się myli. On nauczył się szybko wszystkiego, ale twój ślad jest w powietrzu. Jak go znajdzie?
— Znajdzie. Mój brat Winnetou powiedział mi, że Old Shatterhanda nie można już wywieść w pole. Czemu teraz zmienia swe zdanie o nim?
— Bo dziś ma najtrudniejsze zadanie, jakie wogóle być może. Oko jego wyśledzi trop każdy, ale twój da się tylko myślą odczytać, a tego on jeszcze się nie nauczył.
— A jednak przyjdzie, ponieważ potrafi wszystko, wszystko, co zechce.
Wyszeptała tylko te słowa, a jednak mimoto przebijała się w nich taka wiara i ufność, że mogłem z tego być dumnym.
— Tak, pierwszy raz spotykam człowieka, który tak wyznaje się we wszystkiem. Jednego tylko spełnić nie potrafi, dlatego Winnetou bardzo żałuje.
— Cóż to takiego?
— Życzenie, które mamy wszyscy.
Właśnie postanowiłem był ukazać się, gdy wtem Winnetou wspomniał o jakiemś życzeniu. Czyż mogłem czegoś odmówić tym kochanym, poczciwym, ludziom! Mieli jakieś życzenie, a nie wyjawili mi go, przypuszczając, że go nie spełnię. Może właśnie byłbym się teraz dowiedział czego o niem? Nie odezwałem się więc i nadsłuchiwałem dalej.
— Czy mój brat, Winnetou, mówił już z nim o tem? — spytała Nszo-czi.
— Nie — odrzekł zapytany.
— A nasz ojciec, Inczu-czuna, także nie?
— Nie. Chciał mu to powiedzieć, lecz ja nie dopuściłem do tego.
— Dlaczego? Nszo-czi kocha tę bladą twarz tak bardzo, a jest córką najwyższego wodza Apaczów!
— Tak, jest nią i czemś jeszcze więcej. Każdy czerwony wojownik i każda blada twarz byłaby szczęśliwą, mając ją za żonę, tylko nie Old Shatterhand.
— Skąd mój brat, Winnetou, o tem wie, skoro z nim o tem nie mówił?
— Stąd, że go znam. On nie jest takim, jak inni biali; dąży do rzeczy wyższych. On nie pojmie Indyanki za żonę.
— Czy tak powiedział?
— Nie.
— Czy serce jego należy do jakiej białej?
— Także nie.
— Czy jesteś tego pewny?
— Mówiliśmy o białych kobietach i wywnioskowałem z jego słów, że serce jego dotąd śpi.
— To obudzi się dla mnie.
— Niechaj się moja siostra nie łudzi! Old Shatterhand myśli i czuje inaczej, niż sobie wyobrażasz. Jeśli sobie skwaw wybierze, to będzie ona wśród kobiet tem, czem on wśród mężczyzn.
— Czyż ja taką nie jestem?
— Wśród czerwonych dziewcząt nikt nie dorówna mej pięknej siostrze! Ale co ty widziałaś i o czem słyszałaś? Znasz życie kobiet ludów czerwonych, ale nie masz pojęcia o tem, czego się musi uczyć i co musi wiedzieć biała kobieta. Old Shatterhand nie patrzy na blask złota i piękność oblicza; pożąda on rzeczy innych, których nie znajdzie u dziewcząt czerwonych.
Indyanka spuściła głowę i zamilkła. Brat pogłaskał ją po twarzy pieszczotliwie i powiedział:
— Boli mnie to, że ranię serce mej dobrej siostry, ale Winnetou zawsze mówi prawdę, a może znajdzie drogę, na której Nszo-czi dojdzie do swego celu.
Na to podniosła ona szybko głowę i zapytała:
— Jaka to droga?
— Droga do miast bladych twarzy.
— Tam mam się udać?
— Tak.
— Na co?
— Aby się nauczyć tego, coby twoją wartość podniosło do tego stopnia, aby Old Shatterhand mógł cię pokochać.
— W takim razie chcę się tam udać rychło, jak najrychlej! Czy mój brat, Winnetou, spełni mi jedną prośbę?
— Jaką?
— Pomów z naszym ojcem, Inczu-czuną! Poproś go, by mi pozwolił pójść do wielkich miast bladych twarzy! On nie odmówi, bo...
Więcej nie słyszałem, gdyż poczołgałem się cicho napowrót. Wydało mi się to niemal grzechem, że podsłuchałem tę rozmowę rodzeństwa. Jakżeż pragnąłem, żeby tego nie zauważyli! Jakaż bowiem wyniknęłaby z tego kolizya dla nich i dla mnie. Należało teraz podczas powrotu być ostrożniejszym, niż podczas zbliżania się. Najdrobniejszy szelest, najmniejszy przypadek mógł zdradzić, że poznałem tajemnicę pięknej Indyanki, a wtedy musiałbym tego samego dnia pożegnać mych czerwonych przyjaciół.
Szczęściem udało mi się wycofać niepostrzeżenie. Oddaliwszy się tak, że mnie nie mogli usłyszeć, podniosłem się z ziemi i obszedłem polanę dokoła, dopóki nie natrafiłem na ich ślad. Po nim zrobiłem kilka kroków po tej stronie, z której Nszo-czi się mnie spodziewała, na polanę i zawołałem:
— Niechaj mój brat Winnetou tutaj przejdzie!
Ponieważ nikt się nie poruszył, powtórzyłem wezwanie:
— Niech mój brat przejdzie, bo go widzę!
Nie pokazał się pomimo tego.
— Siedzi tam w krzaku dzikiej śliwy.
Na to rozdzieliły się gałęzie i Winnetou wyszedł, ale sam. Nie mógł tam siedzieć dłużej, ale chciał jeszcze zataić kryjówkę siostry i zapytał:
— Czy mój brat Old Shatterhand znalazł Nszo-czi?
— Tak.
— Gdzie?
— Tam, gdzie jest ukryta w zaroślach.
— W jakich zaroślach?...
— W tych, do których mnie jej ślad prowadzi.
— A czyż widziałeś jej ślady?
Brzmiało w tem wielkie zdziwienie. Wątpił, czy mogłem powiedzieć nieprawdę, o jej śladach sam nic nie wiedział, a ponieważ nie odstąpił jej ani na chwilę, przeto był pewien, że jej nie znalazłem. Myślał, że jestem w błędzie i dałem się wywieść w pole jakimś pozorom.
— Tak. — odrzekłem. — Widziałem je.
— Ależ siostra moja pilnowała się bardzo, by śladów nie zostawić!
— Mylisz się, widać je dobrze.
— Nie.
— Nie na ziemi, lecz na gałęziach. Nszo-czi nie dotykała ziemi nogami, ale gdy ją niosłeś, połamałeś gałęzie i pozrywałeś liście.
— Uff! Ja ją niosłem?
— Tak.
— Kto ci to powiedział?
— Twoje ślady. Zrobiły się naraz głębsze, oczywiście z powodu większego ciężaru, a ponieważ ty nie mogłeś zmienić swojej wagi, musiałeś więc wziąć na siebie jakiś ciężar. Tym była twoja siostra, której noga mchu nie dotknęła.
— Uff! Ty się mylisz. Wróć jeszcze raz i poszukaj.
— To byłoby daremne i zbyteczne, bo Nszo-czi jest tam, gdzie ty siedziałeś. Zabiorę ją stamtąd.
Puściłem się przez polanę, ale ona wyszła tymczasem z zarośli i rzekła z zadowoleniem do brata:
— Słusznie więc powiedziałam ci, że mnie znajdzie.
— Tak, moja siostra miała słuszność, a ja się pomyliłem. Mój brat Old Shatterhand umie trop ludzki czytać nie tylko okiem, lecz także myślą. Nie potrzebuje się już niczego więcej uczyć.
— O, przeciwnie. — odrzekłem. — Mój brat Winnetou wygłasza tu pochwałę, na którą nie zasłużyłem. Czego jednak dotąd nie umiem, tego nauczę się jeszcze od niego.
Była to rzeczywiście pierwsza pochwała, którą usłyszałem z ust jego; przyznaję, że byłem z niej tak dumny, jak niegdyś z pochwał profesorów.
Wieczorem tego dnia przyniósł mi Winnetou bardzo dobrze zrobione i ozdobione czerwonym haftem indyańskim ubranie myśliwskie z wygarbowanej na biało skóry.
— Siostra moja Nszo-czi prosi się, żebyś nosił to ubranie. — rzekł. — Twoje już nie wystarcza dla Old Shatterhanda.
Pod tym względem rzeczywiście nie mijał się z prawdą, bo szaty moje już nawet dla Indyan były zbyt zniszczone. Gdyby mnie w takiem ubraniu przyłapano w mieście europejskiem, dostałbym się do kozy jako ostatni włóczęga. Czy jednak wypadało od Nszo-czi przyjąć taki podarunek? Winnetou zgadywał widocznie moje myśli, bo zauważył:
— Możesz je przyjąć, gdyż ja zamówiłem je dla ciebie. To dar od Winnetou, którego ocaliłeś od śmierci, a nie dar jego siostry. Czy bladym twarzom nie wolno przyjmować darów od skwaw?
— O ile nie jest jego żoną, lub krewną.
— Jesteś moim bratem, Nszo-czi jest więc twą krewną. Mimoto pochodzi dar ten odemnie, a nie od niej; ona go tylko zrobiła.
Kiedy nazajutrz spróbowałem ubranie, przekonałem się, że było jak ulane. Nowojorski krawiec nie mógłby był lepiej wziąć miary. Pokazałem się oczywiście mojej pięknej przyjaciółce, która uradowała się nadzwyczajnie pochwałą, wypowiedzianą przezemnie. Wkrótce potem zjawili się u mnie Dick Stone i Will Parker i kazali mi podziwiać siebie, gdyż mieli także nowe ubrania, tylko zrobione nie przez Nszo-czi, lecz przez inne Indyanki. Tego samego dnia, kiedy znajdowałem się w głównej dolinie i ćwiczyłem się w rzucaniu tomahawkiem, podeszła ku mnie posuwistym krokiem osobliwa postać. Był to nowy indyański strój, zakończony dołem parą starych, olbrzymich, butów. Ponad tem wznosił się jeszcze starszy kapelusz pilśniowy z żałośnie zwieszoną krysą, z pod której wyzierał bardzo zmierzwiony zarost, ogromny nos i dwoje bardzo chytrych ocząt. Poznałem odrazu starego Sama Hawkensa. On zbliżył się, zrobił szeroki rozkrok swemi cienkiemi, krzywemi nóżkami i zapytał:
— Sir, czy znacie człowieka, stojącego teraz przed wami?
— Hm! — odrzekłem — Zobaczę!
Wziąłem go za barki, obróciłem, przypatrzyłem mu się ze wszystkich stron i zawyrokowałem:
— Zdaje mi się, że to naprawdę Sam Hawkens, jeśli się nie mylę!
— Yes mylord! Nie mylicie się! Jestem nim we własnej osobie. Czyście zauważyli co na mnie?
— Nowiuteńkie ubranie!
— No, przecież!
— Dzięki komu przyszliście do tej własności?
— Dzięki skórze niedźwiedziej, którą mi darowaliście.
— To widzę, Samie, ale ja chcę znać osobę, od której dostaliście ubranie.
— Osobę? Hm! Ach tak! Tak, osoba, sir! To jest taka rzecz... To właściwie nie jest osoba.
— A cóż?
— Osóbka.
— Jakto?
— No, czyż nie znacie pięknej Kliuny-ai?
— Nie. Kliuna-ai znaczy księżyc. Czy to skwaw, czy dziewczyna?
— Jedno i drugie, albo raczej żadne z dwojga.
— A zatem babka?
— Nonsens! Jeśli jest skwaw i dziewczyną, albo ani jednem, ani drugiem, to musi być oczywiście wdową. Jest wdową po Apaczu, który zginął w ostatniej walce z Keiowehami.
— A wy ją chcecie pocieszyć?
— Well, sir! — potwierdził. — Życzę jej dobrze, wpadła mi nawet w oko, a raczej w oboje oczu.
— Ależ Samie, to Indyanka!
— I cóż z tego? Ożeniłbym się nawet z murzynką, gdyby czarna nie była. Zresztą Kliuna-ai jest doskonałą partyą.
— Dlaczego?
— Bo w całem plemieniu najlepiej garbuje skórę.
— Czy chcecie jej także dać swoją wygarbować?
— Nie puszczajcie się na dowcipy, sir! Ja nie żartuję! Z nią żyłbym szczęśliwie... rozumiecie mnie? Ma pełną, okrągłą twarz, jak księżyc.
— Z pierwszą i ostatnią kwadrą?
— Proszę raz jeszcze nie robić żartów z księżycem! Ona jest pełnią i ożenię się z nią, jeśli się nie mylę.
— Ale nowiu chyba z tego nie będzie. Jak zawarliście tę znajomość?
— Właśnie dzięki garbarstwu. Pytałem o najlepszą garbarkę dla mojej niedźwiedziej skóry i polecono mi Kliunę-ai jako taką. Zaniosłem jej skórę i zauważyłem, że upodobała sobie.
— W skórze?
— Nonsens! Rozumie się, że we mnie.
— To świadczy o dobrym smaku, kochany Samie!
— Tak, ona go ma! O, jej bynajmniej nie brak wykształcenia! Dowodem to, że nie tylko skórę wygarbowała, lecz także uszyła mi z niej ubranie. Jak wam się w niem podobam?
— Elegant pierwszej wody!
— Gentleman, nieprawdaż? Tak gentleman! Omal ze skóry nie wyskoczyła, ujrzawszy mnie w tem ubraniu. Wierzcie mi, sir, że się ożenię!
— A gdzie wasze stare ubranie?
— Wyrzuciłem.
— Tak, tak! A pewnego pięknego poranku zapewnialiście, że tej bluzy nie sprzedalibyście za dziesięć tysięcy dolarów.
— To było wtenczas, kiedy nie było Kliuny-ai. Czasy się zmieniają. Well!
Mały konkurent w niedźwiedziej skórze odwrócił się i odszedł dumnym krokiem. Sympatya, jaką miał dla pięknej Indyanki, nie wzbudziła u mnie żadnych moralnych obaw, ani wątpliwości, gdyż wystarczyło na Sama popatrzeć, aby się uspokoić pod tym względem. Te kolosalne stopy, te cienkie, a krzywe nóżki, a wreszcie twarz..! Wyglądał, jak Pastrana męskiego rodzaju z sępim dzióbem na środku twarzy. Tego było z pewnością nawet dla Indyanki za wiele. Sam Hawkens nie odszedł był jeszcze daleko, kiedy się odwrócił do mnie i zawołał:
— Ten nowy strój, to przecież zupełnie coś innego! Jestem, jak nowo narodzony! Nie chcę już patrzeć na stary. Sam konkuruje, hi! hi! hi!
Nazajutrz spotkałem go na dole pod pueblem, bardzo zamyślonego.
— Jakież to myśli astronomiczne snują się wam po głowie, kochany Samie? — spytałem.
— Astronomiczne? Czemu właśnie te?
— Bo macie minę, jak gdybyście chcieli odkryć kometę, albo mgławicę.
— Prawie jest tak. Myślałem, że to kometa, ale prawdopodobnie będzie to mgławica.
— Kto?
— Ona, Kliuna-ai
— Ach, tak! Księżyc w pełni dziś już mgławicą? Dlaczegoż to?
— Zapytałem ją, czy wyjdzie znowu za mąż i odpowiedziała mi: „nie!“
— To nie przeszkadza wam z ufnością w przyszłość spoglądać. I Rzymu nie zbudowano odrazu!
— A mego nowego ubrania nie uszyto w jednej godzinie. Macie słuszność. Zostaję nadal konkurentem.
Wszedł na schody, aby się udać do Kliuny-ai. Nazajutrz osiodłałem sobie deresza, aby wyjechać z Winnetou na bawoły, wtem zjawił się u mnie Sam Hawkens i zapytał:
— Czy mogę pojechać z wami, sir?
— Na bawoły? Chyba nie. Wy polujecie teraz na lepszą zwierzynę.
— Kiedy mi szczęście nie dopisuje.
— Tak?
— Niestety!
— Jakto?
— Byłem znów u niej i oświadczyła mi, że zrobiła ubranie tylko na rozkaz Winnetou.
— Więc nie z miłości?
— Zdaje się, że nie. Potem zapytała, co jej dam za wygarbowanie skóry. Utrzymuje, że robiła to na moje zamówienie.
— A więc żąda zapłaty!
— Yes! Czy to objaw miłości?
— Nie wiem. Nie mam doświadczenia w takich sprawach. Dzieci kochają rodziców, a mimo to muszą rodzice wszystko za nie płacić. Może to właśnie objaw wzajemności ze strony waszej pełni księżycowej.
— Pełni? Hm! To także możliwe, że to ostatnia kwadra. A więc nie zabierzecie mnie z sobą?
— Winnetou chce ze mną samym wyjechać.
— To ja się nie sprzeciwiam.
— Zniszczylibyście sobie nowe ubranie, kochany Samie!
— Prawda! Plamy z krwi nie są stosowne dla takiego stroju.
Odszedł, ale znów się odwrócił i zapytał:
— Czy wam się nie zdaje, że moje stare ubranie było jednak o wiele praktyczniejsze?
— Być może.
— Nie tylko może, lecz nawet prawdopodobnie.
Na tem się na razie skończyło, ale następnych dni chodził Sam coraz bardziej zamyślony i coraz mniej mówił. Księżyca ubywało widocznie. Aż raz ujrzałem go wychodzącego z domu w starem ubraniu.
— Cóż to Samie? — zapytałem. — Myślałem, że zdjęliście, lub wedle słów waszych „wyrzuciliście“ nawet to ubranie.
— Tak też było.
— A jednak odszukaliście je znowu.
Yes!
— Ze złości?
— Naturalnie! Jestem poprostu wściekły!
— Na ostatnią zmianę księżyca?
— Zrobił się nów. Nie mogę patrzyć na tę Kliunę-ai!
— A więc dobrze wam wywróżyłem!
— Tak. Stało się zupełnie to, co przepowiedzieliście. Zresztą pewna okoliczność przytem doprowadziła mnie do wściekłości.
— Czy wolno wiedzieć, jaka?
— Wam powiem. Byłem znów u niej wczoraj. W ostatnich dniach źle się ze mną obchodziła, nie spoglądała na mnie prawie i odpowiadała mi zawsze bardzo krótko. Otóż siedziałem przy niej, oparłszy głowę o pal drewniany. Była w nim widocznie drzazga, o którą zaczepiła mi się czupryna. Wstaję, coś mię gwałtownie szarpnęło za czcigodną czaszkę, odwracam się i co widzę, sir... co widzę!
— Perukę zapewne?
— Tak, peruka zawisła na słupie, a kapelusz, zerwany z głowy, upadł na ziemię.
— No, a dawna pełnia w nów się zamieniła?
— Najzupełniej. Stanęła, wytrzeszczyła na mnie oczy, jak... jak na człowieka, pozbawionego włosów na głowie.
— A potem?
— Potem krzyczała i wyła, jakby sama dostała łysiny.
— A wkońcu?
— Wkońcu? No, nów z tego się zrobił. Wypadła na dwór i nie pokazała się później.
— Może wzejdzie wam niebawem jako pierwsza kwadra, lub pełnia!
— Nie! Kazała mi to już powiedzieć.
— Co?
— Żebym nie przychodził już do niej. Głupim zwyczajem chce mieć męża z włosami na głowie. Czyż to nie jest w najwyższym stopniu naiwne?
— Hm!
— Tutaj niema co hmkać, sir! Gdy kobieta wychodzi za mąż, powinno jej być wszystko jedno, czy jej mąż ma włosy na głowie, czy w peruce, jeśli się nie mylę. To nawet zaszczytniej, gdy się je ma w peruce, bo w takim razie coś musiałyby kosztować, a prawdziwe rosną za darmo.
— To pozwoliłbym im róść samym!
— Szanowny sir, niech was kaczka kopnie! Szukam pociechy w miłosnem strapieniu i w smutku małżeńskim i słyszę drwiny! Życzę wam także peruki, a potem czerwonej wdowy, któraby wyrzuciła was za drzwi. Bądźcie zdrowi!
Odbiegł odemnie jak szalony.
— Samie! — zawołałem za nim. — Jeszcze jedno!
— Cóż takiego? — zapytał, stając.
— A gdzie on?
— Kto?
— Nowy kostyum?
— Odesłałem go z powrotem. Chciałem go ubrać na wesele i wziąć w nim ślub, ale że z wesela nic, więc i bluzy nie potrzebuję. Howgh!
Tak skończyła się przyjaźń Sama z ubywającym ciągle czerwonym księżycem. Zresztą niebawem był znów dobrej myśli i przyznał się, że się cieszy z tego, iż jest kawalerem. Zapewnił, że nie roztanie się już nigdy ze swą starą bluzą, ponieważ jest lepszą, praktyczniejszą i wygodniejszą od bluz wszystkich krawczyń czerwonoskórych. Sprawdziły się więc moje domysły, to jest Sama nie można było sobie wyobrazić jako małżonka.
Wieczorem dnia tego jadłem, jak zwykle, razem z Inczu-czuną i z Winnetou. Młodszy wódz oddalił się po wieczerzy, a ja chciałem to samo zrobić, kiedy Inczu-czuna uczynił wzmiankę o przygodzie Sama i sprowadził rozmowę potem na związki pomiędzy białymi a czerwonoskórymi. Zmiarkowałem, że mnie brał na egzamin.
— Czy mój młody brat, Old Shatterhand, uważa takie małżeństwo za dobre, czy za niewłaściwe? — zapytał.
— Jeżeli zawarte wobec kapłana, a Indyanka przyjmie przedtem chrześcijaństwo, to nie widzę w tem nic niewłaściwego — odrzekłem.
— A więc brat mój nie pojąłby nigdy Indyanki taką, jak jest, za żonę?
— Nie.
— A czy to bardzo trudno zostać chrześcijanką?
— Wcale nie.
— Czy taka skwaw może jeszcze czcić swego ojca, niechrześcijanina?
— Tak. Nasza religia wymaga od każdego dziecka czci i uszanowania dla rodziców.
— Jaką skwaw wolałby brat mój, czerwoną, czy białą?
Czy miałem się przyznać, że białą? Nie, gdyż to byłoby go obraziło, dlatego odpowiedziałem:
— To się nie da ogólnie powiedzieć. To zależy od głosu serca, którego się słucha bez względu na barwę ukochanej. W obliczu Wielkiego Ducha wszyscy są sobie równi, a ci, którzy sobie odpowiadają i są dla siebie przeznaczeni, sami zawsze się znajdą.
— Howgh! Oni się znajdą, jeśli się dla siebie nadają. Brat mój powiedział, jak zawsze, słusznie i dobrze.
Na tem wyczerpaliśmy ten temat podług mej myśli, jak mi się zdawało. Z zupełnie jasnym zamiarem położyłem nacisk na to, że Indyanka musi się nawrócić na wiarę chrześcijańską, chcąc zostać żoną białego. Życzyłem Nszo-czi najlepszego i najszlachetniejszego wojownika lub wodza, ja jednak nie przybyłem na dziki Zachód po czerwoną skwaw. Nie myślałem nawet dotąd o białej. Plan mego życia wykluczał, jak sobie wtedy wyobrażałem, wogóle małżeństwo.
O skutku mej rozmowy z Inczu-czuną dowiedziałem się nazajutrz. Sprowadził mnie on na pierwsze piętro, gdzie jeszcze do tego czasu nie byłem. Tam znajdowały się w osobnem pudle nasze narzędzia miernicze.
— Przypatrz się tym rzeczom, czy której nie brakuje! — wezwał mnie.
Przekonałem się, że było wszystko, że niczego nie uszkodzono z wyjątkiem kilku zagięć, które sam łatwo mogłem naprawić.
— Te rzeczy były dla nas lekiem, — powiedział — dlatego przechowaliśmy je tak dobrze. Niech je sobie mój młody biały brat napowrót weźmie na własność.
Chciałem podziękować za ten dar, ale stary wódz nie przyjął podziękowania i oświadczył:
— Należały do ciebie, a myśmy je zabrali, bo uważaliśmy ciebie za wroga. Skoro jednak wiemy już teraz, że nam jesteś bratem, musisz otrzymać wszystko, co było twoje. Nie masz za co dziękować. A co teraz z tem zrobisz?
— Odchodząc stąd, zabiorę je i oddam tym ludziom, od których je wziąłem.
— A gdzie oni mieszkają?
— W St. Louis.
— Znam nazwę tego miasta i wiem, gdzie ono leży. Syn mój Winnetou był tam i opowiadał mi o niem. A zatem chcesz od nas odejść?
— Tak, choć nie zaraz.
— Przykro nam będzie. Zostałeś wojownikiem naszego szczepu, a ja nadałem ci nawet władzę i tytuł wodza Apaczów. Sądziliśmy, że zostaniesz u nas na zawsze, jak Kleki-petra, który z nami był aż do śmierci.
— Moje stosunki są inne, niż jego były.
— A ty znasz je?
— O tak! on opowiedział mi wszystko.
— W takim razie obdarzył cię wielkiem zaufaniem, chociaż widział cię po raz pierwszy.
— Prawdopodobnie z tego powodu, że pochodziliśmy z jednego kraju.
— Myślę, że nie tylko dla tego. Rozmawiał z tobą nawet przed śmiercią. Nie rozumiałem słów, bo nie znam tego języka, ale powiedziałeś nam, co to było. Zostałeś z woli Kleki-petry bratem Winnetou, a jednak chcesz go opuścić. Czy to nie sprzeczność?
— Nie. Bracia nie muszą być ciągle razem; rozchodzą się często dla wykonania rozmaitych zadań.
— Ale potem widzą się znowu?
— Tak. Zobaczymy się znowu, bo mnie serce sprowadzi do was napowrót.
— Chętnie słyszy to moja dusza. Ilekroć przyjdziesz, zastaniesz u nas wielką radość. Żałuję, że wspominasz o innych zadaniach. Czy u nas nie mógłbyś się czuć szczęśliwym?
— Tego nie wiem. Bawię tutaj dopiero tak krótko, że trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Będzie to tak, jak z dwoma ptakami, siedzącymi w cieniu jednego drzewa. Jeden żywi się jego owocem i zostaje, a drugiemu potrzeba innego pożywienia; dlatego nie może długo pozostać i odlatuje.
— Wierz mi jednak, że dalibyśmy ci wszystko, czegobyś tylko zażądał.
— Wiem o tem, ale mówiąc teraz o pożywieniu, nie miałem na myśli pokarmu dla ciała.
— Tak, ja wiem, że wy, blade twarze, mówicie także o pokarmie dla ducha; słyszałem o tem od Kleki-petry. Jemu także brakowało u nas tego pokarmu, dla tego bywał czasem bardzo smutny, chociaż starał się nie okazać nam tego. Ty jesteś młodszy od niego i zatęskniłbyś tem prędzej i łatwiej. Dlatego nie zatrzymujemy cię, lecz prosimy, żebyś powrócił. Kto wie, czy nie zmienisz potem swego zapatrywania i nie przyznasz, że może ci być u nas dobrze. Ale ciekaw jestem, co uczynisz po powrocie do miast bladych twarzy.
— Tego sam jeszcze nie wiem.
— Czy zostaniesz u białych, którzy budują drogę dla konia ognistego?
— Nie.
— Słusznie uczynisz. Jesteś bratem czerwonych mężów i nie powinieneś współdziałać w chęci ograbienia nas z kraju i mienia przez blade twarze. Lecz tam, dokąd się udasz, nie będziesz mógł tak, jak tutaj, żyć z polowania. Musisz mieć pieniądze, a Winnetou mi powiedział, że jesteś biedny. Byłbyś dostał pieniądze, gdybyśmy na was nie byli napadli. Dlatego syn mój prosił mnie, bym ci to wynagrodził. Czy chcesz złota?
Popatrzył mi się przytem w oczy tak ostro i badawczo, że nie odważyłem się odpowiedzieć: „tak“. Chciał mnie wystawić na próbę.
— Złota? — rzekłem. — Nie odebraliście mi go, to też nie mogę go od was żądać.
Była to odpowiedź dyplomatyczna; ani „tak“, ani „nie“. Słyszałem, że istnieją Indyanie, którzy znają miejsca bogate w kruszcze szlachetne, lecz nie zdradzają tego nigdy przed białymi. Inczu-czuna znał zapewne również takie miejsca, dlatego zapytał, czy chcę złota. Któż z białych odpowiedziałby na to poprostu: „nie“? Nie pożądałem nigdy skarbów, które mogą zeżreć rdza i mole, ale złoto, jako środek do dobrego celu, przedstawia zawsze dla mnie niezaprzeczoną wartość! Takiego zapatrywania nie mógł jednak zrozumieć wódz Apaczów.
— Tak, nie ograbiliśmy cię z niego, — odrzekł — ale przez nas straciłeś zarobek, a i to chciałbym ci wynagrodzić. Powiadam ci, że w górach leży złoto masami. Czerwoni mężowie znają miejsca, gdzie można je znaleźć; wystarczy, żeby poszli i wzięli je stamtąd. Czy życzysz sobie, żebym ci go przyniósł?
Stu innych na mojem miejscu skorzystałoby z tej gotowości i... nie uzyskaliby nic. Poznałem to po czyhającym wzroku Inczu-czuny i rzekłem:
— Dziękuje ci! Bogactwo, osiągnięte bez trudu w darze, nie przynosi zadowolenia; tylko to ma wartość prawdziwą, co się zapracowało i zdobyło. Nie należy sądzić, że jako ubogi zginę z głodu po powrocie do bladych twarzy.
Na to zniknął zwolna z jego oblicza wyraz oczekiwania. Podał mi rękę i powiedział przyjemnym, serdecznym tonem:
— Twoje słowa dowodzą, że nie pomyliliśmy się co do ciebie. Pył złoty, pożądany przez białych poszukiwaczy, jest pyłem śmierci; kto go znajdzie przypadkiem, zginie od niego. Nie pożądaj go nigdy, bo zabije cię nietylko na ciele, lecz i na duszy! Chciałem cię wypróbować. Złota byłbym ci nie dał, ale pieniądze otrzymasz; te pieniądze, na które liczyłeś.
— To niemożebne,
— Ja tak chcę, więc będzie możebne. Pojedziemy w tę okolicę, gdzie pracowaliście, a ty dokończysz przerwanej roboty i dostaniesz obiecane wynagrodzenie.
W niemem zdumieniu spojrzałem mu w oczy. Czyżby żartował? Nie, wódz Indyan nie pozwala sobie nigdy na takie żarty. Czyżby to znów była próba? Nie, to też nie było prawdopodobne.
— Mój młody biały brat milczy — rzekł w dalszym ciągu. — Czy nie przystaje na moję propozycyę?
— Nawet z chęcią, ale trudno mi uwierzyć, że to poważny twój zamiar.
— Czemu?
— Mam skończyć to, za co ukarałeś śmiercią moich białych współpracowników. Mam zrobić to, co tak surowo osądziłeś za naszem pierwszem widzeniem!
— Robiłeś to bez zgody właścicieli kraju, a teraz otrzymasz na to pozwolenie. To, co mówię, nie pochodzi odemnie, lecz od mego syna Winnetou, który mnie upewnił, że to nam nic nie zaszkodzi, jeżeli dokonasz przerwanego dzieła.
— Pod tym względem się mylisz. Kolej zbudują, a biali przyjdą z pewnością.
Spojrzał posępnie przed siebie i przyznał po chwili:
— Masz słuszność. Nie możemy im przeszkodzić w ponownem ograbieniu nas. Najpierw oni wysyłają takie małe oddziały, jak wasz był i te możemy poniszczyć, ale to nie zmieni niczego, bo potem nadciągną gromadami, którym musimy ustąpić, bo zgniotłyby nas. Ale i ty tego zmienić nie zdołasz. Czy sądzisz może, że nie przyjdą, jeśli ty się wyrzekniesz dokończenia pomiarów przestrzeni?
— Nie, tego nie sądzę. Choćbyśmy jakich użyli środków, to koń ognisty musi pędzić przez te strony.
— W takim razie zgódź się na moją radę! Sobie przysłużysz się znacznie, a nam nie zaszkodzisz. Omówiliśmy to z Winnetou. Pojedziemy z tobą obydwaj, a towarzyszyć nam będzie trzydziestu wojowników. To wystarczy do ochrony i pomocy podczas roboty. Potem odprowadzeni przez tych trzydziestu wojowników aż tam, gdzie pewne drogi znajdziemy, udamy się kanoem parowem do St. Louis.
— Co mówi mój brat czerwony? Czy dobrze go zrozumiałem? Chce się udać na Wschód?
— Tak z tobą ja, Winnetou i Nszo-czi.
— Nszo-czi także?
— Tak i moja córka. Pragnie bardzo zobaczyć wielkie miasta bladych twarzy i pozostać tam, dopóki nie będzie taką, jak biała skwaw.
Musiałem zrobić niezbyt mądrą minę, gdyż dodał, patrząc na mnie z uśmiechem:
— Mego białego brata spotkała niespodzianka widocznie. Czy nie będzie może zadowolony z naszego towarzystwa? Niechaj powie otwarcie!
— Niezadowolony? Jakżebym mógł? Przeciwnie, cieszę się nadzwyczajnie! W waszem towarzystwie przybędę na Wschód bezpiecznie i już choćby dlatego jest to dla mnie korzystne. Ale najważniejsze to, że będą ze mną ci, których tak pokochałem.
— Howgh! — potwierdził z radością. — Dokończysz roboty, a potem ruszymy na Wschód. Czy Nszo-czi znajdzie tam ludzi, u których mogłaby mieszkać i nauczyć się czegoś?
— Tak. Ja sam chętnie się o to postaram. Ale wódz Apaczów musi uwzględnić, że blade twarze nie mogą być tak gościnne jak czerwoni mężowie.
— Wiem o tem. Gdy blade twarze przychodzą do nas nie jako wrogowie, otrzymują wszystko, czego potrzebują, bez wynagrodzenia, ale kiedy my do nich się udajemy, musimy płacić za wszystko, a nawet płacić dwa razy tyle, co biali wędrowcy. Ponadto dostajemy wszystko gorsze niż oni. Nszo-czi będzie więc musiała zapłacić.
— Tak, to prawda niestety, ale oto się nie troszczcie. Dzięki twej wielkodusznej pomocy otrzymam dużo pieniędzy i będziecie moimi gośćmi.
— Uff, uff! Co mój młody biały brat myśli o Inczu-czunie i o Winnetou! Wszak już przedtem ci powiedziałem, że czerwoni mężowie znają wiele miejsc, na których się złoto znajduje. Są góry, poprzecinane złotemi żyłami i doliny, na których zmyty przez wodę pył leży pod cienką warstwą ziemi. Udając się do miast bladych twarzy, nie będziemy mieli pieniędzy, ale tak wiele, tak wiele złota, że nie weźmiemy od nikogo ani kropli wody za darmo. Gdyby Nszo-czi musiała tam pozostać przez kilka słońc[11], to dałbym jej więcej złota, niż potrzeba na ten długi czas. Tylko niegościnność bladych twarzy zmusza nas do szukania złotego pyłu, poza tem nie używamy go wcale. Kiedy mój młody brat będzie gotów do drogi?
— Każdej chwili, kiedy się wam spodoba.
— Więc nie odwlekajmy, bo to już późna jesień, po której szybko zima następuje. Czerwony mąż nie przygotowuje się długo nawet do takiej dalekiej jazdy, moglibyśmy więc zaraz jutro wyruszyć, gdybyś był skłonny do tego.
— Jestem gotów. Trzeba się tylko zastanowić, co mamy wziąć z sobą, ile koni...
— To już Winnetou załatwi — przerwał mi. — On już o wszystkiem pomyślał i mój młody biały brat może być o wszystko spokojnym.
Opuściliśmy pierwsze piętro i wróciliśmy na górę. Na progu swego mieszkania zastałem Sam Hawkensa.
— Mam wam coś nowego powiedzieć, sir — rzekł. — Zdziwicie się, zdziwicie się ogromnie, jeśli się nie mylę.
— Czem?
— Wiadomością, którą wam przynoszę. A może już słyszeliście o tem?
— Powiedzcież, co macie na myśli, kochany Samie!
— Odchodzimy stąd, odchodzimy!
— Ach tak! O tem wiem już istotnie.
— Wiecie już? Myślałem, że wam zrobię niespodziankę, tymczasem przychodzę zapóźno.
— Oznajmił mi to właśnie Inczu-czuna. A wam kto powiedział?
— Winnetou. Spotkałem go tam nad wodą, gdzie konie wybierał. Nawet Nszo-czi jedzie z nami. Czy o tem wiecie?
— Tak.
— To bardzo szczególny pomysł, lecz mnie na rękę. Ma ona tam, na Wschodzie, jak się zdaje, zamieszkać w pensyonacie; na co i po co, to dla mnie niezrozumiałe, jeżeli...
Zatrzymał się w połowie zdania, rzucił na mnie znacząco swojemi małemi oczkami i mówił dalej:
— Jeżeli nie... jeżeli nie.. hm! Czy może Nszo-czi ma zostać waszą Kliuną-ai? Jak myślicie, kochany sir Shatterhand?
— Moją Kliuną-ai, a więc moim księżycem? Takie rzeczy zostawiam wam. Na co mi księżyca, którego ciągle ubywa, dokóki całkiem nie zniknie. Ani mi się śni gubić peruki dla Indyanki.
— Peruki? Słuchajcie, to wam się nie udało. To był dowcip zupełnie lichy, z którego nie możecie być dumni. To zresztą bardzo dobrze się stało, że miłość moja do tego ubywającego księżyca była tak nieszczęśliwa.
— Czemu?
— Bo byłbym nie mógł go tutaj zostawić i musiał zabrać z sobą. A któż jeździ chętnie z nowiem po preryi, hi! hi! hi! Dziwna rzecz, że w każdem nieszczęściu jest zawsze jakieś szczęście! Jedno mnie tylko w tem złości.
— Co?
— Ta piękna skóra niedźwiedzia. Gdybym ją był sam wyprawił, miałbym teraz paradną bluzę myśliwską, a tak ani bluzy, ani skóry.
— Niestety! Jeśli kiedy nadarzy się jeszcze sposobność zabić szarego niedźwiedzia, daruję wam skórę.
— Wy mnie? A może ja wam? Nie wyobrażajcie sobie, że szare niedźwiedzie uganiają po to, aby je greenhorny zakłuwały. Wtenczas był czysty przypadek, który przynosi wam jeszcze mniej zaszczytu, niż dopiero co wygłoszony dowcip. Nie życzmy sobie wogółe niedźwiedzi przynajmniej w czasie najbliższym, kiedy nas czeka robota. To przecież niezwykła myśl, że możecie skończyć pomiary! Nieprawdaż?
— Szlachetna, Samie, bardzo szlachetna!
— Yes! W ten sposób dostaniemy wszyscy pieniądze, które nam obiecano. Może... thunderstorm! Chciałbym, żeby się tak stało, jeśli teraz dobrze odgadłem!
— Co takiego?
— Żebyście dostali wszystkie pieniądze.. wszystkie!
— Nie rozumiem was.
— To bardzo łatwo zrozumieć. Jeśli robota będzie skończona, musi być także zapłacona. Tamci nie żyją już; więc wam wypłacą ich działy.
— Niech wam się to nie śni, Samie! Nie zrobią tego z pewnością, co wy odgadliście tak mądrze.
— Wszystko jest możliwe, wszystko, tylko musicie zabrać się dobrze do tego i zażądać wszystkiego. Sami prawie wykonaliście całą pracę. Jakże będzie?
— Nie, ani myślę ośmieszać się żądaniem większej kwoty, niż mi się należy.
— Greenhorn, znów greenhorn! Powiadam wam, że tu, w tym kraju, wasza skromność zamorska jest zupełnie chybiona. Jestem dla was życzliwy i dlatego posłuchajcie mej rady. Porzućcie myśl zostania westmanem, gdyż nigdy czemś podobnem nie będziecie. Brak wam do tego wszelkich zdolności. Musicie zatem obejrzeć się za inną karyerą, a do tego potrzeba pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Teraz, gdybyście mieli rozum, moglibyście zdobyć ładną sumę i żyć spokojnie przez jakiś czas. Jeśli jednak nie posłuchacie mej rady, to wam kij z wodą popłynie[12] i zginiecie jak ryba, na ląd wyrzucona.
— Niech was o to głowa nie boli. Nie przeszedłem przez Mississipi po to, aby zostać westmanem. Jeśli rzeczywiście tego szczęścia nie dostąpię, nie będę opłakiwał niespełnionych nadziei. Nad wami tylko trzeba będzie ubolewać.
— Nademną? Czemu?
— Bo poświęciliście daremnie tyle trudu, żeby ze mnie coś zrobić. Słyszę już, jak ludzie mówić będą do mnie, że miałem nauczyciela, który nic nie umiał.
— Nic nie umiał? Ja? Sam Hawkens? Hi! hi! hi! Ja umiem wszystko. Nawet potrafię was tu zostawić, sir!
Odszedł, lecz odwrócił się po kilku krokach i rzekł:
— Zapamiętajcie jednak to sobie. Jeżeli nie zażądacie wszystkich pieniędzy, to ja to zrobię i wsadzę je wam potem do kieszeni! Howgh!
Po tych słowach oddalił się krokami, które miały być posuwistymi, ale były czemś zupełnie przeciwnem. Ten miły człowieczek życzył mi wszystkiego najlepszego, a więc i całej zapłaty, ale o tem nie było można nawet myśleć.
To, co powiedział Inczu-czuna, sprawdziło się, gdyż czerwonoskóry wojownik nie potrzebuje wielkich przygotowań nawet do najdalszej podróży. Życie w pueblu miało i dzisiaj swój przebieg zwyczajny tak, że nic nie wskazywało na nasz blizki odjazd. Nszo-czi, obsługująca nas zwykle przy jedzeniu, była także taka, jak zawsze. Ileż to rozdrażnienia i krzątaniny poprzedza małą wycieczkę białej damy! Ta Indyanka wybierała się w drogę daleką i niebezpieczną, aby poznać wspaniałości cywilizacyi, a nie zmieniła się ani trochę. Nie pytano mnie o nic, nie domagano się rad i nie naprzykrzano mi się wogóle. Miałem tylko zapakować narzędzia miernicze, na co Winnetou dał mi kilka miękkich wełnianych koców. Siedzieliśmy wieczorem, jak zwykle, nie mówiąc ani słowa o zamierzonej podróży, a kładąc się spać, wolny byłem od uczucia, które opanowuje zwykle człowieka przed dalszą podróżą. Spokój i zimna krew Indyan udzieliły się także mnie. Rano zbudził mnie Hawkens, donosząc, że wszystko już do wyruszenia gotowe. Był to jesienny poranek, którego chłód dowodził, że nie należało już podróży odwlekać.
Po krótkiem śniadaniu odprowadzili nas wszyscy mieszkańcy puebla aż do rzeki, gdzie miała się odbyć ceremonia, jakiej nie widziałem dotychczas: znachor miał przepowiedzieć, czy podróż będzie szczęśliwa.
Na tę uroczystość przybyli także Indyanie, zamieszkali w okolicy puebla. Nasz wielki wóz stał jeszcze na tem samem miejscu. Nie braliśmy go z sobą, gdyż zawadzałby nam, jako zbyt ciężki, w tak szybkiej jeździe, jaka była konieczna wobec spóźnionej pory roku. Stanowił on sanktuaryum znachora, który obwiesił go kocami i ukrył się za nimi.
Dokoła wozu utworzono wielkie koło, a gdy się ono zamknęło, zaczął się dla czerwonych „święty obrzęd“, który ja w duchu nazwałem przedstawieniem. Najpierw dało się słyszeć z wozu jakieś mruczenie i prychanie, jak gdyby tam kilka psów i kotów gotowało się do zaciętej walki.
Ja stałem pomiędzy Winnetou i jego siostrą. Wielkie podobieństwo między obojgiem rodzeństwa wystąpiło dzisiaj jeszcze bardziej, ponieważ Nszo-czi ubrała nie szaty niewieście, lecz kostyum męski, zupełnie podobny do opisanego już ubrania brata. Na głowie nie miała okrycia, a włosy związała także tak samo, jak on. U pasa wisiało kilka woreczków z rozmaitą zawartością, za nim tkwił nóż i pistolet, a przez plecy zwieszała się strzelba. Strój ten był nowy i ozdobiony pstremi wyszywkami i frędzlami. Dziewczyna przedstawiała się tak wojowniczo, a zarazem tak ponętnie, że wszystkie spojrzenia zwracały się ku niej. Ponieważ ja miałem na sobie darowane mi ubranie, więc wszyscy troje wyglądaliśmy prawie jednakowo.
Słysząc mruczenie i prychanie, zrobiłem, zdaje się, niezbyt uroczystą minę, bo Winnetou się odezwał:
— Mój brat nie zna jeszcze naszego zwyczaju i wyśmieje się z nas w duszy.
— Dla mnie żaden religijny obrzęd nie jest śmiesznym, choćbym go jak najmniej rozumiał — odpowiedziałem.
— Dobrze się wyraziłeś, nazywając ten obrzęd religijnym, gdyż nie jest to pogańska maskarada, lecz każdy ton, każdy ruch lekarza posiada swe znaczenie. To, co teraz usłyszysz, to będzie sprzeczka dwu głosów, dobrego i złego losu.
W ten sposób wytłumaczył mi także dalszy przebieg owego tańca lekarskiego.
Po prychaniu nastąpiło przeciągłe wycie, które chwilami milkło na korzyść tonów łagodniejszych. Wycie dowodziło, że patrzący w przyszłość znachor widzi złe znaki, a delikatniejsze dźwięki brzmiały wówczas, kiedy widział coś dobrego. Po dość długiem trwaniu wycia i prychania wyskoczył nagle znachor z wozu i zaczął, jak wściekły, pędzić z rykiem dokoła. Potem zwolnił nieco w biegu, przestał ryczeć, przeszła dobrze udana trwoga, która go gnała, i rozpoczął się miarowy groteskowy taniec, tem osobliwszy, że znachora twarz pokrywała okropna maska, a całe ciało obwieszone było rozmaitymi dziwacznymi, a częściowo nawet potwornymi przedmiotami. Tańcowi towarzyszył monotonny śpiew, a jedno i drugie, taniec i śpiew, z początku żywsze, stawały się z czasem spokojniejsze, aż ustały zupełnie. Znachor usiadł i spuściwszy głowę pomiędzy kolana, długo nie wydał z siebie głosu, ni ruchu, w końcu zerwał się i obwieścił widzom głośno szczegóły swego jasnowidzenia:
— Posłuchajcie, posłuchajcie, synowie i córy Apaczów! Oto, co pozwolił mi zbadać wielki Manitou. Wodzowie Inczu-czuna i Winnetou, oraz nasz biały wódz, Old Shatterhand, wyjeżdżają ze swoimi białymi i czerwonymi wojownikami, aby Nszo-czi, młodą córę naszego szczepu, odwieźć do mieszkań bladych twarzy. Dobry Manitou gotów czuwać nad nimi. Przeżyją kilka przygód, ale im to nic nie zaszkodzi i powrócą do nas szczęśliwie. Nszo-czi, która dłuższy czas pozostanie u bladych twarzy, powróci także szczęśliwie, tylko jednego z nich nie zobaczymy już nigdy.
Zatrzymał się i spuścił głowę, aby dać wyraz smutku z powodu ostatniej przepowiedni.
— Uff, uff, uff! — zawołali czerwonoskórzy zdumieni i zatrwożeni zarazem, ale nikt się o nic nie spytał.
Ponieważ znachor trwał dłużej w pochylonej postawie i ciągle milczał, zabrakło Samowi Hawkensowi cierpliwości, dlatego zapytał:
— Któż to nie wróci? Niechaj lekarz powie!
Wezwany pogroził ręką, zaczekał jeszcze czas pewien, poczem podniósł głowę, zwrócił wzrok na mnie i zawołał:
— Byłoby lepiej, gdyby nie pytano o niego. Nie chciałem go wymienić, ale ciekawa blada twarz, Sam Hawkens, zmusił mnie do tego. To Old Shatterhanda więcej już nie zobaczymy. Śmierć zaskoczy go wkrótce. Niechaj ci, którym przepowiedziałem powrót szczęśliwy, wystrzegają się przebywania w jego pobliżu, jeżeli nie chcą z nim razem życia utracić! Obok niego narażeni będą na niebezpieczeństwo, lecz zdala od niego są zawsze pewni. Tak oznajmił mi Wielki Duch. Howgh!
Po tych słowach wrócił do wozu. Czerwonoskórzy zaczęli na mnie spoglądać i wydawać okrzyki pożałowania.
— Co temu hultajowi na myśl przyszło? — rzekł Sam do mnie. — Wy macie umrzeć? Tylko ta głowa barania mogła wpaść na taki pomysł! Taka idea mogła się tylko w zwiędłym mózgu urodzić! Skąd on to wziął?
— Spytajcie lepiej, jaki w tem miał zamiar! On nie jest mnie życzliwy. Żaden znachor indyański nie będzie przyjacielem chrześcijan, a ten ani razu do mnie nie przemówił, ja zaś odpłacałem mu taką samą monetą; był dla mnie niczem. Obawia się mego wpływu na wodzów, który mógłby się rozszerzyć na całe plemię i skorzystał ze sposobności, aby temu zapobiec.
— Czy mam pójść i przylepić kilka policzków do jego czerwonej twarzy, sir?
— Nie róbcie głupstw, Samie! Cała sprawa nie warta, żeby się nią rozdrażniać.
Inczu-czuna, Winnetou i Nszo-czi, słysząc wspomniane proroctwo, spojrzeli po sobie z zakłopotaniem. Czy mu wierzyli, czy nie, to było obojętne, ale oni znali jego wpływ na swych podwładnych. Postanowiono, żeby z nami wyruszyło trzydziestu wojowników, a jeśliby oni uwierzyli w to, że moja blizkość zagraża im zgubą, nie podobna byłoby uniknąć różnorodnych przykrości. Ponieważ przepowiedni owej trudno już było zmienić, przeto pozostawał jeden tylko sposób: osłabienia jej znaczenia. Oto wskazanem było, żeby wodzowie zachowywali się względem mnie nadal tak samo jak przedtem i to jawnie wobec ludzi. To też obydwaj ujęli mnie za ręce, a Inczu-czuna rzekł tak głośno, że to wszyscy słyszeli:
— Niechaj czerwoni bracia i siostry posłuchają słów moich! Nasz brat lekarz ma zdolność wnikania swym wzrokiem w przyszłość i często stało się to, co zapowiedział, ale przekonaliśmy się nieraz, że się może pomylić. On sprowadzał w czasie wielkiej posuchy deszcz, który jednak nie spadł. Przed ostatnią wyprawą na Komanczów, obiecał, że zdobędziemy wielkie łupy, ale zwycięstwo, przez nas odniesione, dało nam tylko kilka starych koni i trzy liche strzelby. Gdy nam zeszłego roku radził, żebyśmy udali się nad rzekę Tugah, jeśli chcemy dużo upolować bawołów, postąpiliśmy wedle słów jego, lecz zdobyliśmy tak mało mięsa, że potem omal głód nie wybuchnął. Potrafiłbym przytoczyć jeszcze kilka przykładów na to, że oko jego ściemnia się czasem. Dlatego może być, że i teraz myli się co do naszego brata Old Shatterhanda. Uważam więc jego słowa za niebyłe; wzywam moich braci i siostry, aby uczynili to samo. Zaczekamy, czy one się spełnią.
Na to wystąpił mały Sam Hawkens i zawołał:
— Nie czekamy, nie potrzebujemy czekać, gdyż mamy środek przekonania się natychmiast, czy lekarz nie minął się z prawdą.
— O jakim środku myśli mój biały brat? — zapytał wódz.
— Zaraz powiem. Nie tylko między czerwonymi, lecz i między białymi żyją lekarze, umiejący badać przyszłość, a ja, Sam Hawkens, należę wśród nich do najsłynniejszych.
— Uff, uff! — zawołali Apacze w zdumieniu.
— Tak, wy się dziwicie! Uważaliście mnie dotychczas za zwyczajnego westmana, bo nie znacie mnie jeszcze. Ale ja coś więcej umiem, niż zjadać czereśnie i poznacie mnie, hi! hi! hi! Niechaj kilku czerwonych wojowników weźmie tomahawki i wykopie w ziemi dziurę wązką, ale głęboką.
— Czy mój biały brat chce zaglądnąć do wnętrza ziemi? — zapytał Inczu-czuna.
— Tak, gdyż przyszłość spoczywa ukryta w łonie ziemi, a czasem w gwiazdach. Ponieważ teraz, w jasny dzień, gwiazd nie widzę i nie mogę ich zapytać, muszę się zwrócić do ziemi.
Kilku Indyan poszło za jego wezwaniem i wydrążyło w ziemi dziurę toporami wojennymi.
— Nie pozwalajcie sobie na humbug, Samie! — szepnąłem. — Gdy czerwonoskórzy spostrzegą, że bawicie się w głupstwa, to pogorszycie sprawę, zamiast ją naprawić!
— Humbug? Głupstwo! A czemże jest to, co ten znachor urządza? Przecież to także głupstwo. Co jemu wolno, to i mnie także, jeśli się nie mylę, przezacny sir. Ja wiem, co czynię. Jeżeli nic ze swej strony nie zrobimy, to ludzie, których mamy zabrać z sobą, będą się opierali. Bądźcie tego pewni.
— Obawy wasze nie są pozbawione słuszności, ale przestrzegam was, żebyście nie stroili żadnych żartów!
— O, to sprawa bardzo poważna! Bądźcie spokojni!
Mimo jego zapewnień było mi trochę nieswojo. Znałem go zbyt dobrze z tego, że jest żartowniś. Byłbym go też jeszcze w dalszym ciągu napominał, lecz on zostawił mnie na miejscu, a sam poszedł pomiędzy Indyan, by im powiedzieć, jak głęboką ma być dziura.
Gdy już była gotowa, odpędził ich i zdjął z siebie skórzaną bluzę myśliwską, potem ją pozapinał i postawił nad dziurą, gdzie wyglądała jakby zrobiony z blachy lub drzewa wydrążony walec. Po tych wstępnych czynnościach nadał sobie pozór powagi i zawołał:
— Mężowie, kobiety i dzieci Apaczów zobaczą, co uczynię i czego się dowiem, a popadną w zdumienie. Ziemia otworzy swe łono na skutek moich słów czarodziejskich tak, że przejrzę wszystko, co nas spotka w czasie najbliższym.
Następnie oddalił się nieco od dziury, ruszył dokoła uroczystym krokiem, przyczem ku memu przerażeniu przetrzepał całę tabliczkę mnożenia, szczęściem tak prędko, że czerwonoskórzy go nie dosłyszeli. Gdy doszedł do dziewiątki, przyśpieszył kroku, aż zaczął cwałem podskakiwać dokoła bluzy, przyczem wył głośno i machał rękoma jak skrzydłami wiatraka. Nabiegawszy i naryczawszy się aż do utraty oddechu, przystąpił do bluzy, ukłonił się jej nizko kilka razy i włożył głowę w otwór na szyję, aby spojrzeć nim w dziurę.
Niepokoiłem się o wynik tego dzieciństwa. Rozglądnąłem się dokoła i zobaczyłem ku memu uspokojeniu, że czerwonoskórcy z wielką powagą zajmowali się tą sprawą. Oblicza obu wodzów także nie zdradzały niezadowolenia, choć nie ulegało wątpliwości, iż Inczu-czuna wiedział, że to, co Sam wyprawiał, było prostą komedyą.
Z pięć minut trzymał stary chytrzec głowę pod kołnierzem bluzy i wymachiwał rękami jakby na znak, że ma przed oczyma ważne i cudowne rzeczy. Wkońcu wyciągnął głowę z wysoce poważną miną. Porozpinał bluzę, wdział ją znów na siebie i wezwał obecnych:
— Niechaj moi czerwoni bracia zasypią otwór, gdyż, dopóki jest otwarty, nic mi mówić nie wolno.
Po wykonaniu tego zarządzenia odetchnął głęboko, jak gdyby się czuł bardzo wyczerpanym i rzekł:
— Wasz czerwony brat lekarz widział fałszywie, gdyż stanie się coś przeciwnego. Dowiedziałem się o wszystkiem, co przyniosą najbliższe tygodnie, lecz nie wolno mi tego wyjawić. Mogę wytłumaczyć tylko niektóre rzeczy. Widziałem w otworze strzelby i słyszałem wystrzały. Kto ma strzał ostatni, nie mógł polec, ni umrzeć, a ostatni strzał pochodził z rusznicy Old Shatterhanda. On więc musi być zwycięzcą. Nieszczęście grozi mym czerwonym braciom, a mogą uniknąć go tylko w ten sposób, że będą się trzymali Old Shatterhanda. Jeśli jednak to uczynią, czego od nich zażądał ich lekarz, zginą. Tak powiedziałem. Howgh!
Skutek tego proroctwa był na razie przynajmniej taki, jaki Sam sobie zamierzył. Czerwonoskórni uwierzyli mu najwidoczniej. Z oczekiwaniem spoglądali ku wozowi, sądząc, że lekarz wyjdzie się bronić. Nie pokazał się jednak, więc przypuścili, że się za zwyciężonego uznał. Sam Hawkens przystąpił do mnie, błysnął małemi oczkami i zapytał:
— No, sir, jakże się sprawiłem?
— Jak prawdziwy, rzetelny, oszust.
— Well! A więc dobrze? Nieprawdaż?
— Tak. Wydaje się przynajmniej, że osiągnęliście swój cel.
— Osiągnąłem go w zupełności. Znachor pobity. Nie pokaże się, ani nie da znaku o sobie.
Winnetou spojrzał na nas spokojnym, lecz wielce wymownym wzrokiem. Ojciec jego nie był taki milczący, przystąpił do nas i rzekł do Sama:
— Mój biały brat jest człowiekiem rozumnym, gdyż odebrał moc słowom lekarza i ma bluzą, w której tkwią ważne proroctwa. Ta bluza stanie się sławną od jednej Wielkiej Wody do drugiej. Ale Sam Hawkens poszedł za daleko w swych proroctwach.
— Za daleko? Jak to? — dopytywał się mały człeczyna.
— Wystarczało powiedzieć, że Old Shatterhand nam nie zaszkodzi. Czemu Sam Hawkens dodał, że nas czeka coś złego?
— Bo to w dziurze widziałem.
Na to zrobił Inczu-czuna ręką ruch przeczący i oświadczył:
— Wódz Apaczów wie, o co chodzi; niech Sam Hawkens mu wierzy. Należało nie mówić o złych rzeczach i nie napędzać naszym ludziom strachu.
— Strachu? Wszak wojownicy Apaczów są mężnymi ludźmi, którzy się nie boją niczego.
— Tak też jest. Dowiodą tego, jeśliby nasza jazda, która ma być pokojową, sprowadziła na nas nieprzyjaciół. Ruszajmy więc!
Sprowadzono konie, między którymi było sporo jucznych. Kilka z nich niosło moje instrumenty, na resztę włożono zapasy żywności i inne potrzebne rzeczy.
U Indyan panuje zwyczaj, że odjeżdżających przez część drogi odprowadzają ci, którzy w domu pozostają. To dziś odpadło, ponieważ Inczu-czuna tego sobie nie życzył. Tych trzydziestu czerwonoskórych, którzy z nami wyjeżdżali, nie pożegnało się z żonami i dziećmi. Uczynili to byli już przedtem, bo godność wojownika nie pozwalała im robić tego publicznie.
Tylko jeden z nas pożegnał się słowami, a tym był Sam Hawkens. Zobaczył Kliunę-ai, stojącą pośród kobiet, zwrócił, siedząc już na siodle, muła w tę stronę i zapytał:
— Czy „księżyc“ wie, co widziałem w otworze?
— Wiem, gdyż słyszałam, co mówiłeś — odrzekła.
— Mogłem powiedzieć o wiele więcej, naprzykład o tobie.
— O mnie? Czy ja także byłam w otworze?
— Tak. Znam dzięki temu całą twą przyszłość. Czy opisać ci ją?
— Proszę o to — rzekła szybko i skwapliwie. — Co mi przyszłość przyniesie?
— Ona ci nic nie przyniesie, lecz zabierze coś bardzo cennego dla ciebie.
— Co to takiego? — zapytała trwożliwie.
— Twoje włosy. Stracisz je za kilka miesięcy i wyłysiejesz zupełnie, jak księżyc, który także włosów nie posiada. Wówczas przyślę ci moją perukę. Bądź zdrów, smutny blasku księżyca!
Podpędził muła i odjechał, śmiejąc się, a Kliuna-ai odwróciła się zawstydzona tem, że przez ciekawość pozwoliła zakpić z siebie.
Porządek naszej jazdy sam się ustalił. Inczu-czuna, Winnetou z siostrą i ja jechaliśmy na przedzie, potem Hawkens, Parker i Stone, a za nimi trzydziestu Apaczów, którzy po kilku naprzemian prowadzili konie juczne.
Nszo-czi siedziała na koniu po męsku. Była ona rzeczywiście, jak się potem okazało, o czem zresztą nie wątpiłem, doskonałą i wytrwałą amazonką, bo nie tylko znakomicie trzymała się na koniu, ale równie dobrze władała bronią. Ktoś nie znający jej mógł ją wziąć za młodszego brata Winnetou, ale bystrzejsze oko dopatrzyłoby się w niej łatwo kobiecej miękkości rysów twarzy i kształtów ciała. Nszo-czi była piękną, naprawdę piękną mimo stroju męskiego i męskiego sposobu siedzenia na koniu.
Pierwsze dni podróży minęły bez godnego wzmianki zdarzenia. Jak wiadomo, potrzebowali Apacze pięciu dni, aby od miejsca napadu dotrzeć do puebla nad Rio Pecos. Przewóz rannych i jeńców przedłużył drogę. Tym razem już w trzy dni dostaliśmy się na miejsce zamordowania Kleki-petry przez Rattlera. Tam zatrzymaliśmy się na nocleg. Apacze poznosili kamienie na skromny pomnik. Winnetou spoważniał tu jeszcze bardziej, niż zwykle. Opowiedziałem jemu, ojcu jego i siostrze, co mówił mi Kleki-petra o swem życiu poprzedniem.
Nazajutrz rano ruszyliśmy tam, gdzie nasze prace miernicze przerwał tak nagle napad. Pale tkwiły jeszcze w ziemi, mogłem się więc zaraz zabrać do pracy, ale było coś ważniejszego do czynienia.
Oto wówczas po walce nie wpadło Apaczom na myśl pochować zabitych białych i Keiowehów, lecz zostawili trupy tak, jak leżały. Tego, czego oni zaniechali, podjęły się sępy i inne drapieżce, ale oczywiście w sposób odmienny. Kości leżały dokoła, bądźto zupełnie poobgryzane, bądź też obwieszone jeszcze resztkami zgniłego mięsa. Pozbieranie tych szczątków i zakopanie ich we wspólnym grobie było dla mnie, dla Sama, Dicka i Willa robotą straszną. Apacze nie wzięli w tem oczywiście udziału.
Na tem przeszedł dzień jeden i dopiero nazajutrz zacząłem pracę. Oprócz wojowników, którzy mieli mnie dopomagać, Winnetou i jego siostra nie odchodzili prawie od mego boku. Była to zupełnie inna robota, aniżeli wówczas z niemiłymi ludźmi. Czerwonoskórni, których nie zatrudniałem, snuli się po okolicy, a wieczorem przynosili zdobycz z polowania.
Mimo trudności terenu dotarłem do punktu połączenia z następną sekcyą już po trzech dniach, a w czwartym uzupełniłem rysunki i zapiski. Dobrze się stało, że w tak krótkim czasie dokończyłem prac, gdyż zima zbliżała się szybko, a w nocy panowało już takie zimno, że do rana utrzymywaliśmy ogień.
Jeśli powiedziałem, że mi Apacze pomagali, to nie znaczy to niestety, że to chętnie czynili. Musieli słuchać pod tym względem rozkazu wodzów, ale bez tego byliby mi nie pomagali z pewnością. Widać było po każdym, że się cieszył, ilekroć zwalniałem go od pracy. A gdy potem wieczorem siadaliśmy razem, obozowało owych trzydziestu Indsmanów od nas nieco dalej, niż tego wymagał wzgląd na szacunek dla wodzów. Ci zauważyli to, ale milczeli. Sam to też spostrzegł i powiedział do mnie:
— Ci czerwoni nie bardzo się biorą do rzeczy. To jest i będzie prawdą na zawsze, że czerwony jest dzielnym myśliwym i walecznym wojownikiem, ale poza tem leniwcem. Praca mu nie smakuje.
— To, co dla mnie robią, nie męczy ich wcale i nie jest właściwie pracą, a niechęć ich ma inny powód.
— Tak? Jaki?
— Pamiętają widocznie proroctwo znachora, któremu wierzą bardziej, niźli waszemu, kochany Samie.
— Być może, ale to byłoby głupie z ich strony.
— Ponadto zaś praca moja jest niewątpliwie dla nich zgrozą. Te okolice do nich należą, a ja odmierzam je dla innych ludzi, dla ich nieprzyjaciół. O tem musicie także pamiętać, mój Samie.
— Ależ tak chcą ich wodzowie!
— Zapewne. Z tego jednak nie wynika, żeby i oni czuli się z tego zadowolonymi. Oni skrycie są temu przeciwni. A gdy się im przypatruję, kiedy siedzą z sobą i rozmawiają pocichu, widzę po ich minach, że mówią o mnie, i to, zdaje się, nic pocieszającego.
— Ja się też tego domyślam, ale to może nam być obojętne. Myślami swemi i słowami nic nam nie zaszkodzą. My mamy do czynienia z Inczu-czuną, Winnetou i Nszo-czi, a na tych troje nie możemy się chyba uskarżać.
Pod tym względem miał Sam słuszność, bo Winnetou i jego ojciec dopomagali mi we wszystkiem z iście braterską uprzejmością, a Indyanka wyczytywała mi z oczu każde życzenie, odgadywała każdą myśl moją. Robiła zawsze to, co chciałem, nawet gdy swej woli nie wyrażałem, a odnosiło się to nawet do rzeczy i drobnostek, na które zwykle się nie zważa. Czułem dla niej z każdą chwilą coraz to większą wdzięczność. Była bystrą obserwatorką i uważną słuchaczką, a niebawem z zadowoleniem i ku mej wielkiej radości zauważyłem, że umyślnie, czy mimowoli stałem się jej nauczycielem, od którego się z zapałem uczyła. Ilekroć coś mówiłem, zawisała poprostu wzrokiem na moich ustach i naśladowała zazwyczaj moje czyny, choćby to się nawet sprzeciwiało zwyczajom jej rasy. Zdawało się, że jest tutaj jedynie dla mnie i troszczyła się o moje wygody i zdrowie więcej odemnie samego, gdyż ja sam nie rościłem sobie prawa do tego, żeby mnie miało być lepiej niż innym.
Na końcu czwartego dnia skończyłem pomiary, zapakowałem przyrządy miernicze w zabrane w tym celu koce i rankiem piątego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Obaj wodzowie zgodzili się na ten sam kierunek, którym Sam przyprowadził mnie w te strony.
Idąc tak przez dwa dni, znaleźliśmy się w płaskiej, pokrytej trawą, poprzerywanej zrzadka zaroślami, okolicy, w której mimoto mieliśmy przed sobą widok dość wolny i przestronny, co na Zachodzie jest zawsze okolicznością korzystną. Nigdy bowiem nie można z góry przewidzieć, jakich ludzi się spotka, dobrze więc jest zawsze, jeśli się zdaleka zauważy, że ktoś się zbliża. Ujrzeliśmy czterech, jadących ku nam, białych mężczyzn. Oni spostrzegli nas również i zatrzymali się, niepewni, czy mają jechać dalej, czy nam zejść z drogi. Spotkanie trzydziestu czerwonoskórych to dla czterech białych rzecz dość niemiła, zwłaszcza jeśli nie wiedzą, do jakiego plemienia Indyanie należą. Wnet jednak zobaczyli, że wśród Indyan znajdują się biali i to usunęło prawdopodobnie ich wątpliwości, bo puścili konie dalej w tym samym kierunku.
Ubrani byli jak cowboye[13] i uzbrojeni w strzelby, noże i rewolwery. Na dwadzieścia kroków przed nami wstrzymali konie, wzięli strzelby do rąk wedle zwyczaju, a jeden z nich zawołał do nas:
— Good day, panowie! Czy należy trzymać palec na cynglu, czy też nie?
— Good day, bracia! — odrzekł Sam. — Odłóżcie śmiało pukawki! Nie mamy zamiaru was pożreć. Czy wolno zapytać, skąd idziecie?
— Z nad starej Mississipi.
— A dokąd się udajecie?
— W górę, do Nowego Meksyku, a stamtąd do Kalifornii. Słyszeliśmy, że potrzeba tam pasterzy wołów i że ich lepiej płacą niżeli tam, gdzieśmy dotąd byli.
— Może macie słuszność, sir; ale przed wami jeszcze daleka droga, zanim dostaniecie to piękne stanowisko. My stamtąd wracamy do St. Louis. Czy droga teraz wolna?
— Tak. Nie słyszeliśmy przynajmniej o czemś przeciwnem. Ale i w takim wypadku nie byłoby o was obawy, bo jesteście w dość wielkiej liczbie, chyba, gdyby czerwoni gentlemani odprowadzili was tylko niedaleko.
— Dalej jadą tylko ci dwaj wojownicy z córką i siostrą, Inczu-czuna i Winnetou, wodzowie Apaczów.
— Co mówicie, sir! Czerwona lady udaje się do St. Louis? Czy można wiedzieć, jak się nazywacie?
— Czemużby nie! To uczciwe nazwiska i nie potrzeba ich wcale ukrywać. Ja się nazywam Sam Hawkens, jeśli się nie mylę. To są moi towarzysze Dick Stone i Will Parker, a tu obok mnie widzicie Old Shatterhanda, boya, który szarego niedźwiedzia nożem przebija, a najsilniejszego człowieka obala pięścią na ziemię. Czy będziecie teraz łaskawi wymienić nam swoje nazwiska?
— Chętnie. Słyszeliśmy już o Samie Hawkensie, ale o tamtych gentlemanach nie. Ja nazywam się Santer i nie jestem takim słynnym westmanem jak wy, lecz prostym biednym cowboyem.
Podał także nazwiska swoich trzech towarzyszy, których sobie nie spamiętałem, zapytał jeszcze o to i owo i odjechali. Gdy się oddalili, spytał Winnetou Sama:
— Dlaczego mój brat tak dokładnych udzielił tym ludziom wiadomości?
— Czyli miałem im tego odmówić?
— Tak.
— Nie wiem, dlaczego? Pytali nas uprzejmie, musiałem więc odpowiedzieć tak samo; tak przynajmniej postępuje zawsze Sam Hawkens.
— Nie dowierzam uprzejmości bladych twarzy. Byli uprzejmi, gdyż nas było ośm razy tyle, co ich. Przykro mi, że wyjawiłeś im, kim jesteśmy.
— Czemu? Czy sądzisz, że nam to co zaszkodzi?
— Tak.
— W jaki sposób?
— W różnoraki. Nie podobały mi się te blade twarze. Ten, który z tobą rozmawiał, miał oczy niedobre.
— Tego nie zauważyłem. Ale to nic, choćby nawet tak było. Niema już ich, oni jadą tam, a my tam. Ani im przez myśl nie przejdzie wracać i nam się naprzykrzać.
— Mimo to chcę się dowiedzieć, co zrobią. Niech moi bracia jadą dalej pomału, a ja z Old Shatterhandem zawrócę za temi blademi twarzami, aby się przekonać, czy istotnie pojadą dalej, czy też to tylko udają.
Podczas gdy wszyscy ruszyli dalej, zawrócił Winnetou ze mną dotychczasowym naszym śladem za czterema obcymi. Muszę przyznać, że i mnie nie podobał się ten Santer, a jego trzej towarzysze nie wzbudzali też zbytniego zaufania. Nie umiałem sobie tylko wytłumaczyć, co chcieliby, lub mogli nam zrobić. Gdyby to nawet byli ludzie, którzy zamieniają cudzą własność na swoją, to zapytywałem siebie daremnie, czy skłoniłoby ich co do przypuszczenia, że u nas można coś porwać. A gdyby wreszcie nawet i tak myśleli, to wydało mi się nieprawdopodobnem, żeby się odważyli uderzyć samoczwór na trzydzieści siedm dobrze uzbrojonych osób. Gdy o to spytałem Winnetou, odrzekł:
— Jeżeli to złodzieje, to nie zwrócą się przeciwko naszej przemocy, bo nie zamierzają otwarcie na nas napaść. Pójdą za nami ukradkiem, aby skorzystać z chwili, kiedy ten, którego sobie upatrzą, odłączy się od reszty towarzystwa.
— A kogóżby mogli sobie upatrzyć? Wszakżeż nas wcale nie znają.
— Tego, u którego spodziewają się złota.
— Złota? Skąd mogą wiedzieć, czy wogóle mamy złoto, a po drugie, który z nas wśród tylu osób. Musieliby być wszechwiedzącymi.
— O nie. Wystarczy im tylko zastanowić się nad tem, aby nabrać pewności. Sam Hawkens był nieostrożny i zdradził im, że jesteśmy wodzami i udajemy się do St. Louis. Więcej im nie potrzeba.
— Ach, teraz pojmuję, co mój czerwony brat ma na myśli. Indyanie, dążący na Wschód, potrzebują pieniędzy, a nie mając monet, wiozą z sobą złoto, o którem wiedzą, gdzie leży. A gdy są w dodatku wodzami, to znają takie miejsca napewno i biorą prawdopodobnie dużo złota.
— Mój brat Old Shatterhand odgadł. Na nas obudwu jako na wodzów zwróciliby oko ci biali, gdyby zamierzali dokonać kradzieży, albo rabunku. Oczywiście teraz nic nie znaleźliby przy nas.
— Nie? A przecież chcieliście zaopatrzyć się w złoto.
— Zrobimy to dopiero jutro. Na co mamy je nosić z sobą, gdy go nie potrzebujemy. Nie mieliśmy dotąd nic do płacenia; nastąpi to dopiero, gdy zajedziemy do portów, położonych na naszej drodze. Dla tego już jutro prawdopodobnie weźmiemy złota z sobą.
— Więc takie miejsce leży obok naszej drogi?
— Tak. Jest to góra zwana Nugget-tsil, ale tylko przez nas, bo inni, nie wiedzący, że się tam złoto znajduje, nazywają tę górę inaczej. Zbliżymy się do niej dziś wieczór i weźmiemy, ile nam potrzeba.
Przyznaję, że się zdziwiłem, a opanowała mnie zarazem i zazdrość. Ci ludzie wiedzieli, gdzie leżą masy tego metalu cennego i zamiast go używać, wiedli życie, nie znające prawie potrzeb cywilizowanego człowieka. Nie nosili sakiewek, ani pularesów, ponieważ wszędzie, gdzie przyszli, znajdowali ukryte skarbce, do których wystarczało sięgnąć ręką, aby kieszenie złotem napełnić. Czy inni ludzie mogliby mieć złoto i żyć tak skromnie jak oni?
Musieliśmy zastosować wszelkie środki ostrożności, gdyż chodziło o to, by Santer nie spostrzegł, że udaliśmy się za nim. Korzystaliśmy zatem z każdego wzniesienia gruntu, z każdego krzaka, aby za nim się ukryć. W dobry kwadrans ujrzeliśmy wszystkich czterech, kłusujących żwawo swoją drogą. Widocznie spieszyli naprzód, nie myśląc o zawracaniu. Zatrzymaliśmy się, a Winnetou patrzył za nimi, dopóki nie zniknęli nam z oczu. Dopiero wtedy powiedział:
— Nie mają złych zamiarów, możemy zatem być spokojni.
Nie przeczuwał tak samo, jak ja, jak bardzo się teraz mylił. Oni mieli zamiary, ale byli bardzo chytrymi drabami, jak się później sam przekonałem. Spodziewali się, że przez pewien czas będziemy ich śledzili i udali w tym celu, że im bardzo pilno. Potem jednak zawrócili i ruszyli za nami.
Zawróciliśmy konie i cwałem doścignęliśmy wnet towarzyszy. Wieczorem stanęliśmy nad wodą. Przywykli do ciągłych ostrożności, zbadali najpierw wodzowie starannie okolicę, zanim wydali rozkaz rozłożenia się obozem. Tą wodą było źródło, które wytryskało z ziemi czysto i silnie. Trawy dość było dla koni, a ponieważ miejsce otoczone było dokoła drzewami i zaroślami, mogliśmy przeto rozniecić jasne ogniska bez obawy, żeby je zdaleka ujrzano. Gdy jeszcze Inczu-czuna postawił dwie warty, zdawało się, że uczyniono wszystko, co nakazywała troska o bezpieczeństwo.
Apacze rozłożyli się, jak zwykle, w niepotrzebnem oddaleniu, aby przy ogniskach zjeść swoje porcye suszonego mięsa. Nas siedmiu siedziało dokoła ogniska na skraju zarośli, które wybraliśmy dlatego, że chroniły przed zimnym wiatrem.
Po wieczerzy rozmawialiśmy przez pewien czas. Inczu-czuna powiedział, że nazajutrz wyruszymy później, aż koło południa, a gdy Hawkens zapytał o powód zwłoki, oświadczył z otwartością, nad którą później ubolewałem:
— To powinnoby być tajemnicą, ale powiem ją białym braciom, jeśli mi przyrzekną, że nie będą się starali z niej skorzystać.
Gdyśmy to przyrzekli, mówił dalej:
— Potrzeba nam pieniędzy, więc pójdę jutro z dziećmi po nuggety i powrócę dopiero w południe.
Stone i Parker wydali okrzyk zdziwienia, a Hawkens zapytał z niemniejszem zdumieniem:
— Więc tu niedaleko jest złoto?
— Tak — odrzekł Inczu-czuna. — Nikt nie domyśla się tego, nawet moi wojownicy. Ja dowiedziałem się o tem od mego ojca, a on od swego. Takie tajemnice dziedziczą się tylko z ojców na synów i należą do świętości. Nie powierza się ich nawet najlepszemu przyjacielowi. Ja teraz o tem mówiłem, ale nie wskazałbym miejsca, ani nie powiedziałbym o niem nikomu, a zastrzeliłbym każdego, ktoby się odważył pójść za nami, by to miejsce znaleźć.
— Czy nas zabiłbyś także?
— Oczywiście! Powziąłem do was zaufanie, a gdybyście go nadużyli, zasłużylibyście na śmierć. Wiem jednak że nie opuścicie obozu przed naszym powrotem.
Po tem krótkiem ostrzeżeniu sprowadził rozmowę na inne tory, a przerwał ją dopiero po pewnym czasie Sam Hawkens. Inczu-czuna, Winnetou i Nszo-czi siedzieli odwróceni plecyma od zarośli, a Sam, Dick i Will zajmowali drugą stronę ogniska, mieli zatem zarośla przed oczyma. Wtem krzyknął Hawkens, porwał strzelbę, złożył się, wypalił w zarośla i zaalarmował tem oczywiście cały obóz. Indyanie przyskoczyli do nas, my zaś zerwaliśmy się, pytając Sama, dlaczego strzelił.
— Zobaczyłem dwoje ócz, wyzierających poza Inczu-czuną z zarośli — oświadczył.
Natychmiast chwycili czerwonoskórzy głownie z ogniska i rzucili się w krzaki, ale szukali napróżno. Wobec tego wszyscy uspokoili się i posiadali napowrót.
— Sam Hawkens z pewnością się pomylił — rzekł Inczu-czuna. — Takie migotliwe światło bardzo łatwo wywołuje złudzenie.
— Byłoby to dla mnie bardzo dziwnem, gdyż zdaje mi się, że całkiem wyraźnie widziałem parę oczu.
— Może wiatr odwrócił dwa liście, a mój brat zobaczył ich spodnią, jaśniejszą, stronę i wydało mu się, że to oczy.
— To możliwe istotnie; zastrzeliłem więc dwa liście!
Zaśmiał się swoim sposobem, Winnetou jednak nie zapatrywał się na tą sprawę ze strony żartobliwej, lecz rzekł poważnie:
— Mój brat popełnił w każdym razie błąd, którego się na przyszłość powinien wystrzegać.
— Ja? Błąd? Jakim sposobem?
— Należało nie strzelać.
— Nie? Toby ładnie było! Gdy szpieg siedzi w zaroślach, to mam prawo posłać mu kulę, jeśli się nie mylę.
— Czy można wiedzieć z góry, że wywiadowca przychodzi ze złymi zamiarami? Może skrada się po to, żeby zobaczyć, kim jesteśmy, może wyszedłby i powitał nas potem.
— To prawda zaiste — przyznał Sam.
— Ten wystrzał jest dla nas niebezpieczny — mówił Winnetou dalej. — Albo Sam się pomylił i nie widział oczu, a w takim razie huk był zbyteczny i może dopiero sprowadzić nieprzyjaciół, jeśli znajdują się w pobliżu, albo był to istotnie człowiek, którego oczy Sam spostrzegł, a w tym wypadku również lepiej było nie strzelać, gdyż było do przewidzenia, że kula nie trafi.
— Oho! Sam Hawkens jest pewny swej kuli! Chciałbym zobaczyć tego, ktoby mi udowodnił, że spudłowałem!
— Ja także umiem strzelać, a chybiłbym prawdopodobnie. Taki szpieg spostrzegłby niewątpliwie, że w niego mierzą, i poruszyłby głową, by ją usunąć z przed wylotu lufy. Kula nie trafia następnie, a człowiek ów znika w ciemnościach.
— Tak, tak, lecz co uczyniłby mój czerwony brat na mojem miejscu?
— Albo złożyłbym się do strzału, trzymając strzelbę na kolanie, albo odszedłbym stąd pocichu, aby szpiega zajść z tyłu.
Dać strzał ze strzelby, trzymanej przy kolanie, t. zw. strzał z kolana jest nadzwyczaj trudno. Nie udaje on się wielu westmanon, chociaż są zresztą dobrymi strzelcami. Ja nie wiedziałem nic o tego rodzaju strzelaniu, ale gdy mi na to Winnetou zwrócił uwagę, ćwiczyłem się w tem w czasach ostatnich.
Przypuśćmy, że siedzę, czy to sam, czy z drugimi przy obozowem ognisku, a przy mnie leży strzelba po prawej stronie tak, żebym ją mógł zaraz pochwycić. Wtem spostrzegam dwoje oczu, patrzących na mnie z ukrycia. Nie mogę dojrzeć twarzy obserwatora, gdyż tkwi w ciemności, ale widać oczy jego, o ile nie jest na tyle ostrożny, żeby je zakryć rzęsami. Oczy mają słaby, fosforyzujący połysk, występujący tem wyraźniej, im bardziej je ów człowiek wytęża. Nie należy jednak sądzić, jakoby łatwo było zobaczyć dwoje oczu wśród liści. Nauczyć się tego nie można, gdyż taka bystrość wzroku musi być już wrodzoną.
Skoro jestem pewien, że mam przed sobą szpiega, muszę go dla własnego ocalenia nieszkodliwym uczynić, zabić go i to kulą, wymierzoną pomiędzy oczy jako jedyny widoczny cel. Jeśli jednak zwyczajnym sposobem się złożę, to znaczy przycisnę kolbę do policzka, to zauważy, że mierzę do niego i zniknie natychmiast. Trzeba go więc tak wziąć na cel, żeby tego nie spostrzegł. To się da uskutecznić zapomocą strzału z kolana. Zginam prawą nogę w ten sposób, że się kolano podnosi, a udo tworzy linię, której przedłużenie dosięgłoby owych oczu. Potem biorę strzelbę na pozór bezmyślnie, jakby dla zabawy i bez żadnego zamiaru do ręki, kładę lufę na udzie tak, że wchodzi na przedłużenie i wypalam. Taki strzał dać jest bardzo trudno, tembardziej że tylko prawą ręką można się przy tem posłużyć, gdyby bowiem obie ręce były zajęte, to cała operacya pozbawiona byłaby pozoru niewinności. Setki ludzi nie potrafią tak jedną ręką położyć strzelby, przycisnąć jej dobrze do nogi i wypalić. Pominąłem tu jeszcze tę okoliczność, jak to trudno mierzyć w tej pozycyi, gdy się nie może oka przyłożyć do wizera. W dodatku cel tworzą tylko dwa niewyraźne punkty wśród masy liści, poruszanych wiatrem i drżących w migotliwem świetle ognia! Taki to strzał miał na myśli Winnetou, mówiąc o strzale z kolana. On sam był mistrzem w tym sposobie strzelania. Mnie nie udawało się to przeważnie dla tego, że moją ciężką rusznicą trudno było tak zręcznie, jak potrzeba, kierować. Ale nieustannem ćwiczeniem doprowadziłem ostatecznie do upragnionych wyników.
Podczas gdy drugich zadowoliły i uspokoiły bezskuteczne poszukiwania, to z Winnetou było inaczej. On podniósł się po jakimś czasie, aby jeszcze raz przeprowadzić badania i uzupełnić je. Zanim powrócił, upłynęła może godzina.
— Niema nikogo — powiedział. — Sam Hawkens musiał się więc pomylić.
Mimoto postawił zamiast dotychczasowych dwu aż cztery straże, nakazując im czuwać bardzo uważnie i często obóz obchodzić. Potem ułożyliśmy się do snu.
Spałem niespokojnie, budziłem się często wskutek snów nieprzyjemnych, w których Santer i towarzysze odgrywali główną rolę. Te sny, jakkolwiek wywołane oczywiście naszem spotkaniem z Santerem, nadały rano jego osobie jakiegoś dziwnego znaczenia, którego mimo starania nie mogłem w oczach swoich obniżyć. Doświadczenie poucza właśnie, że gdy się ktoś człowiekowi przyśni, staje się dla niego ważniejszym, niż był poprzednio.
Po śniadaniu, które się składało z mięsa i pewnego rodzaju zamieszki, wyruszył Inczu-czuna z synem i córką w drogę. Zanim odeszli, poprosiłem ich, żeby pozwolili odprowadzić się przynajmniej kawałek. By ich przekonać, że nie szło mi o znalezienie drogi do pokładów złota, powiedziałem, że nie mogę się pozbyć myśli o Santerze. Dziwiłem się sam sobie, gdyż bez dostatecznego powodu utrwaliło się we mnie rano przekonanie, że on wrócił ze swymi ludźmi. Był to chyba skutek snów moich.
— Niechaj się mój brat o nas nie troszczy — odrzekł Winnetou. — Aby go uspokoić, poszukam jeszcze raz śladów Santera. Wiemy, że ty nie pożądasz złota, ale gdybyś trochę tylko nam towarzyszył, domyśliłbyś się, w którem miejscu to jest, a potem porwałaby cię żądza śmiercionośnego pyłu, nie opuszczająca bladej twarzy, dopóki ta nie zginie na ciele i na duszy. Prosimy cię zatem nie z nieufności, lecz z miłości i przezorności, żebyś z nami nie poszedł.
To mi musiało wystarczyć. Winnetou zbadał jeszcze raz okolicę, ale śladów nie znalazł. Wobec tego odeszli wszyscy troje. Z tego, że nie udali się konno, wywnioskowałem, że to miejsce było niedaleko.
Położyłem się w trawie, zapaliłem kalumet i wdałem się w rozmowę z Samem, Dickiem i Willem po to tylko, aby się pozbyć tych bezpodstawnych obaw. Ale spokój mnie odbiegał, podniosłem się więc wkrótce, bo jakaś wewnętrzna siła pędziła mnie naprzód. Zarzuciłem strzelbę na ramię i oddaliłem się w nadziei, że może natrafię na jaką zwierzynę, która odwróci moją uwagę od dotychczasowych myśli.
Inczu-czuna wyszedł z obozu na południe, ja udałem się więc na północ, żeby nie wyglądało, iż błąkam się niepotrzebnie zakazanemi drogami.
Po upływie kwadransu, natknąłem się na trop trojga ludzi, którzy musieli mieć na nogach mokassyny, na to bowiem wskazywały wyraźnie ślady. Z tej ostatniej okoliczności, jakoteż z tego, że ślady pochodziły od nóg dużych, średnich i małych, wywnioskowałem, że musieli to być Inczu-czuna, Winnetou i Nszo-czi, którzy umyślnie puścili się na południe, a potem zwrócili na północ, aby nas wywieść w pole i utrzymać w przekonaniu, że pokłady złota znajdują się na południu.
Czy wypadało mi iść dalej? Nie. Mogli mnie zobaczyć, a wracając, przynajmniej natrafić na mój ślad, a wtedy pomyśleliby, że potajemnie za nimi poszedłem. Do obozu jednak powrócić także jeszcze nie chciałem, ruszyłem więc ku wschodowi.
Wkrótce znów się musiałem zatrzymać, gdyż zauważyłem na trawie nowe ślady, których zbadanie wykazało, że zrobili je czterej mężczyzni w butach z ostrogami. W tej chwili przyszedł mi na myśl Santer. Ślady prowadziły w tę stronę, w której domyślałem się obu wodzów, a wychodziły z niedalekich zarośli, z których wysterczało kilka pokrytych jeszcze liśćmi szkarłatnych dębów. Tam więc skierowałem najpierw swoje kroki.
Gdy wdarłem się między zarośla, ujrzałem tam stojące cztery konie, na których poprzedniego dnia jechali Santer i jego trzej towarzysze. Po ziemi poznać było, że ci czterej opryszkowie noc tu spędzili. A zatem wrócili! Po co? Chyba tylko ze względu na nas. Nosili się pewnie z zamiarami, które wyjaśnił mi był Winnetou. Sam Hawkens nie pomylił się więc wczoraj wieczorem i zobaczył rzeczywiście oczy, ale spłoszył szpiega niewłaściwem zachowaniem się, zanim jeszcze wystrzelił. Teraz było pewnem, że nas podsłuchano. Santer śledził nas, aby tego z nas, którego sobie upatrzy, pochwycić potem samego. Ale to miejsce znajdowało się tak daleko od naszego obozu. Jak mógł nas stąd obserwować?
Przypatrzyłem się drzewom. Były wysokie, lecz niezbyt grube, łatwo więc było na nie się wdrapać. Na korze jednego z drzew wyraźnie widniały draśnięcia, które mogły tylko od ostróg pochodzić. Wyleźli więc byli na drzewo, a stamtąd widzieli, jeśli nie sam obóz, to każdego, kto go opuścił. O nieba! Co za myśl przyszła mi teraz do głowy! O czem mówiliśmy wczoraj, zanim Sam owe oczy spostrzegł? O dzisiejszej wyprawie Inczu-czuny i dzieci jego po złoto. Podsłuchiwacz to słyszał, a wylazłszy dzisiaj rano na drzewo, widział przechodzących tych troje, na których czekał. Wkrótce więc potem udał się za nimi z trzema towarzyszami. Winnetou w niebezpieczeństwie, a Nszo-czi i ojciec jej także! Musiałem oczywiście w tej chwili jak najprędzej ruszyć za opryszkami. Nie mogłem sobie nawet pozwolić na to, by powrócić do obozu i dać znać o tem, co się święciło. Odwiązałem coprędzej jednego z koni, wyciągnąłem go z zarośli, wskoczyłem i popędziłem tropem tych drabów, który się niebawem złączył ze śladami wodzów.
Starałem się przytem o wskazówki, gdzie należy szukać pokładów złota na wypadek, gdybym trop zgubił. Winnetou mówił o górze, zwanej Nugget-tsil. „Nuggety“ to są ziarnka złota rozmaitej wielkości, a „tsil“ znaczy w języku Apaczów „góra“. Nugget-tsil znaczyło więc: Góra Nuggetów. Pokłady musiały więc leżeć wysoko. Zbadałem okolicę, przez którą jechałem. Na północy, właśnie w kierunku, który w pogoni obrałem, wznosiło się kilka wielkich wzgórz, porosłych lasem, a jedno z nich było niewątpliwie Górą Nuggetów.
Stare konisko, na którem siedziałem, było zanadto powolne. Urwałem więc w przelocie gałązkę z krzaka, by go nią od czasu do czasu podpędzić, koń wytężył wszystkie siły, wkrótce więc minąłem równinę i znalazłem się u stóp wspomnianych wzgórz. Trop prowadził pomiędzy dwiema górami, lecz niebawem nie mogłem go już rozpoznać, ponieważ w tem miejscu wody górskie naniosły masę złomów kamiennych. Nie zsiadłem mimoto z konia, gdyż rozumiało się samo przez się, że ci, których szukałem, poszli dalej doliną w górę.
Później jednak otworzyła się przedemną po prawej stronie boczna dolina, zasypana także kamieniami. Tu zeskoczyłem z konia i zbadałem osypisko, gdyż należało się przekonać, czy ci ludzie skręcili tu na prawo, czy poszli dalej prosto. Z niemałą trudnością odszukałem ślady, które rzeczywiście wiodły na prawo do parowu. Dosiadłem znowu konia i pojechałem tędy dalej. Wkrótce jednak droga znowu się rozwidliła i musiałem zsiąść. Obawiałem się, że te zmiany dróg będą się potem powtarzały, przy czem koń mógł mi tylko przeszkadzać, dlatego przywiązałem go do drzewa i pośpieszyłem dalej piechotą.
Pędziłem wązkim skalistym żlebem, w którym teraz wody nie było. Trwoga nagliła mnie do pośpiechu, na jaki tylko zdobyć się mogłem, przeto niebawem zabrakło mi oddechu. Przybywszy nad ostrą przełęcz, musiałem się zatrzymać dla uspokojenia płuc, a potem ruszyłem w dół, dopóki ślady nie zwróciły się do lasu. Pędziłem pomimo drzew, stojących z początku gęsto, a potem rzadziej, aż zrobiło się przedemną tak przejrzysto, że wydało mi się, iż mam przed sobą wolne miejsce. Nie dotarłem tam jeszcze, kiedy nagle usłyszałem huk strzałów. W kilka chwil potem zabrzmiał krzyk, przeszywający jak szpadą; był to przedśmiertny okrzyk Apaczów.
Teraz już nie biegłem, lecz rzucałem się wprost w długich skokach, jak drapieżne zwierzę, wpadające na zdobycz. Znowu dał się słyszeć jeden strzał, potem drugi z dwururki Winnetou, którą poznałem po huku. Chwała Bogu! A więc żył jeszcze, gdyż w przeciwnym razie nie mógłby strzelać. Po jeszcze kilku skokach dostałem się do polany, gdzie mimowoli zatrzymałem się za drzewem ostatniem, gdyż widok, który się moim oczom przedstawił, poprostu nogi mi opętał.
Na środku polany leżeli Inczu-czuna i jego córka, niewiadomo, czy jeszcze żywi, czy już martwi. Nieopodal, za niewielkim odłamem skały, siedział Winnetou, zajęty ponownem nabijaniem strzelby, na lewo odemnie stało dwu drabów, ukrytych za drzewami ze strzelbami, gotowemi do strzału, gdyby tylko Winnetou poważył się odkryć. Na prawo od nich sunął się ostrożnie trzeci pod drzewami, aby zajść młodego wodza z tyłu. Czwarty leżał na wprost mnie z przestrzeloną głową.
Ci dwaj byli na razie dla wodza niebezpieczniejsi od tego, który się skradał. Zdjąłem prędko z ramienia rusznicę i zastrzeliłem obydwu, poczem, nie nabiwszy ponownie, rzuciłem się w pogoń za trzecim. Ten usłyszawszy moje strzały, odwrócił się czemprędzej i wymierzył do mnie. Ja skoczyłem w bok, wskutek czego nie dosięgła mnie jego kula. Wobec tego dał on za wygraną i pomknął w las. Pobiegłem za nim, gdyż był to Santer, którego chciałem koniecznie pochwycić. Byliśmy jednak tak daleko od siebie, że wprawdzie na skraju polany widziałem go jeszcze dobrze, ale w lesie zniknął mi zupełnie z oczu. Zmuszony kierować się jego śladami, nie mogłem podążyć za nim tak szybko, jak tego pragnąłem, zawróciłem więc niebawem, zwłaszcza że Winnetou mógł mnie potrzebować.
Ujrzałem go też, jak klęczał nad ojcem i siostrą, szukając w nich trwożliwie życia. Na mój widok powstał na chwilę z dziwnym wyrazem w oczach, którego nigdy nie zapomnę; przebijała się w nich wściekłość i boleść, które mogły doprowadzić do obłędu.
— Mój brat, Old Shatterhand, widzi, co się stało. Nszo-czi, ta najpiękniejsza i najlepsza z dziewic Apaczów, nie pojedzie już do miast bladych twarzy. Jest w niej jeszcze trochę życia, lecz oczu nie otworzy już nigdy.
Nie byłem zdolny wymówić choćby jedno słowo; nie mogłem nic powiedzieć, ani o nic zapytać. Na cóżby się to zresztą przydało? Widziałem przecież, jak rzeczy stały! Leżeli obok siebie w kałuży krwi Inczu-czuna z przestrzeloną głową, a „Piękny Dzień“ ze zranioną śmiertelnie piersią. On zginął zaraz, ona zaś oddychała jeszcze, charcząc ciężko, a bronz jej pięknej twarzy mętniał coraz to więcej. Pełne jej policzki zaczęły się zapadać, a wyraz śmierci przyoblekł drogie mi rysy.
Wtem poruszyła się lekko. Zwróciła głowę ku ojcu i otworzyła powoli oczy. Zobaczyła Inczu-czunę w krwi i przestraszyła się bardzo, chociaż wyraz tego przestrachu nie wystąpił już tak żywo wobec wielkiego osłabienia. Zdawało się, że się namyśla; wreszcie odzyskała przytomność i sięgnęła ręką do serca. Poczuła cieknącą stamtąd ciepłą krew i westchnęła głęboko, charcząc.
— Nszo-czi, moja dobra, jedyna siostro! — skarzył się Winnetou głosem, którego w słowach nie podobna przedstawić.
Na to podniosła ona na niego oczy.
— Winnetou... mój... bracie! — szepnęła. — Pomścij... pomścij... mnie!
Następnie przeszedł wzrok jej z niego na mnie i weselszy, choć zamierający, uśmiech zakwitł na jej wargach wybladłych.
— Old... Shatter...hand! — westchnęła. — Jesteś tu... Teraz... umieram... tak...
Więcej nie słyszeliśmy już, gdyż śmierć nie pozwoliła jej dokończyć, zamykając jej usta na zawsze. Myślałem, że mi serce pęknie. Musiałem postarać się o jakąś ulgę w mem cierpieniu. Zerwałem się z klęczek i krzyknąłem tak głośno, że aż echo się odbiło od skał poblizkich.
Winnetou wstał też powoli, jak gdyby przytrzymywały go cetnary, a objąwszy mnie obiema rękami, powiedział:
— Oni już nie żyją! Największy, najszlachetniejszy z wodzów i siostra moja Nszo-czi, która duszę swoją tobie oddała. Umarła z twem imieniem na ustach. Nie zapomnij o tem, nie zapomnij, kochany bracie!
— Nigdy, nigdy nie zapomnę! — zawołałem.
Potem twarz jego przybrała wyraz całkiem inny, a głos jego brzmiał jak grzmoty dalekie, kiedy mnie zapytał następnie:
— Czy słyszałeś, co było jej prośbą ostatnią?
— Tak.
— Zemsta! Mam ją pomścić, a pomszczę ją tak, jak nikt jeszcze mordu nie pomścił. Czy wiesz, kim byli mordercy? Czy ich widziałeś? Były to blade twarze, którym nie zrobiliśmy nic złego. Tak zawsze było i tak będzie zawsze, dopóki nie wypuszczą krwi z ostatniego z czerwonych mężów. Choćby on bowiem zginął własną śmiercią, to obchodzenie się białych względem mojego narodu jest jednem wielkiem morderstwem. Chcieliśmy udać się do miast tych przeklętych bladych twarzy; Nszo-czi pragnęła zostać białą skwaw, ponieważ kochała ciebie i sądziła, że zdobędzie twe serce, jeśli sobie przyswoi wiedzę i obyczaje białych. Przypłaciła to jednak życiem. To wszystko jedno, czy was kochamy, czy nienawidzimy; gdzie blada twarz nogę postawi, tam idzie w ślad za nim nasza zguba. Pójdzie płacz wielki po wszystkich szczepach Apaczów i podniesie się wielkie wycie wściekłości i zemsty wszędzie, gdzie tylko znajdują się członkowie naszego narodu. Oczy wszystkich patrzą teraz na Winnetou, aby zobaczyć, jak pomści śmierć ojca i siostry. Niechaj mój brat, Old Shatterhand, posłucha, co ślubuję tutaj tym obu trupom! Przysięgam na Wielkiego Ducha i wszystkich moich walecznych przodków, zebranych w odwiecznych ostępach, że od dzisiaj każdego, każdego białego, którego spotkam, zastrzelę ze strzelby, wypadłej z martwej ręki ojca, albo...
— Stój! — przerwałem mu, przejęty zgrozą, gdyż wiedziałem, że przysięgi dokona bezwzględnie, nieubłaganie. — Stój! Niechaj mój brat, Winnetou, teraz nie przysięga — nie teraz!
— Czemu nie teraz? — zapytał niemal z gniewem.
— Przysięgać należy ze spokojem w duszy.
— Uff! Dusza moja spokojna teraz jak grób, do którego włożę tych moich zmarłych. Jak on ich nigdy nie odda, tak samo ja nie cofnę nic ze słów, które...
— Nie mów dalej...! — zacząłem go prosić znowu.
Na to błysnął on na mnie wprost groźnie oczyma i zawołał:
— Czy Old Shatterhand chce mi przeszkodzić w spełnieniu obowiązku? Czy mam dopuścić do tego, żeby na mnie spluwały stare baby, żebym został wypchnięty ze szczepu za brak odwagi do pomszczenia tego, co tu dzisiaj się stało?
— Nie myślę tego od ciebie żądać. Ja także domagam się kary dla mordercy. Trzech ona już dosięgła, lecz czwarty umknął, ale on z naszych rąk nie ujdzie.
— To nie ulega wątpliwości! — wybuchnął. — Ale ja nietylko z nim mam do czynienia. On działał jako syn tej białej rasy, która przynosi nam zgubę. Ona odpowiada za to, czego nauczyła jego, ją więc pociągnę do odpowiedzialności, ja, Winnetou, teraz pierwszy i najwyższy wódz wszystkich plemion Apaczów!
Stał przedemną wyprostowany, jak człowiek, czujący się mimo młodości królem swoich poddanych! Tak on był zdolny wykonać to, co zamierzał. On byłby potrafił niewątpliwie zgromadzić pod swem dowództwem wszystkich czerwonych wojowników i rozpocząć z białymi olbrzymią, rozpaczliwą walkę, której koniec był wprawdzie niewątpliwym, która jednak byłaby dziki Zachód pokryła setkami tysięcy trupów. Teraz, w tej chwili, rozstrzygało się właśnie, czy tomahawk śmierci miał zacząć szaleć w ten sposób, czy nie.
Wziąłem zrozpaczonego za rękę i rzekłem:
— Powinieneś zrobić, co zechcesz i zrobisz to, przedtem jednak wysłuchaj mojej prośby, która może będzie ostatnią: potem nigdy już nie usłyszysz głosu białego przyjaciela i brata. Tu leży Nszo-czi. Sam powiadasz, że mnie kochała i że umarła z mojem imieniem na ustach. Ciebie ona także kochała; mnie jako przyjaciela, ciebie jako brata, a ty odwzajemniałeś jej miłość sowicie. Na tę naszą miłość cię proszę, nie składaj teraz przysięgi, lecz dopiero wówczas, kiedy zamkną się głazy nad najszlachetniejszą córą Apaczów!
Winnetou spojrzał na mnie poważnie, nawet ponuro i opuścił wzrok na umarłą. Rysy jego twarzy łagodniały zwolna, wkońcu popatrzył znowu na mnie, mówiąc:
— Brat mój, Old Shatterhand, posiada wielką władzę nad sercami wszystkich, z którymi obcuje. Nszo-czi spełniłaby pewnie jego prośbę, więc i ja nie mogę jej odmówić. Wtedy dopiero, kiedy oko moje nie będzie już widziało tych trupów, roztrzygnie się, czy Mississipi i wszystkie jej dopływy poniosą krew białych i czerwonych narodów do morza. Powiedziałem. Howgh!
Podziękowałem Bogu za to, że przynajmniej na razie udało mi się odwrócić wielkie nieszczęście. Uścisnąłem młodemu wodzowi rękę z wdzięcznością i powiedziałem:
— Mój czerwony brat zaraz zobaczy, że nie proszę o łaskę dla winnego. Niechaj dosięgnie go kara tak ciężki i surowa, jak na to zasługuje. Trzeba mu nie zostawić czasu dla ucieczki, nie pozwolić mu zbytnio się od nas oddalić. Niechaj Winnetou powie, co poczniemy względem mordercy!
— Nogi moje spętane — oświadczył znów posępnie. — Zwyczaje mego narodu nakazują mi pozostać przy zmarłych, jako najbliższych krewnych, aż do ich pogrzebu. Potem dopiero będzie mi wolno wstąpić na drogę zemsty.
— A kiedy odbędzie się pogrzeb?
— Nad tem naradzę się z wojownikami. Albo pochowamy ich tutaj na miejscu, gdzie zmarli, albo zabierzemy ich do puebla, gdzie mieszkali wśród swoich. Jeśli jednak nawet tutaj będzie miejsce ich spoczynku, upłynie kilka dni, zanim spełnimy wszystkie czynności, związane z pogrzebem tak wielkiego wodza.
— W takim razie morderca umknie napewno!
— Nie. Chociaż bowiem Winnetou nie może go ścigać, to dokonają tego inni. Niechaj mi brat mój opowie krótko, jak się to stało, że tutaj przyszedł.
Teraz, kiedy chodziło o sprawy czysto rzeczowe, był spokojny, jak zwykle. Opowiedziałem mu to, czego żądał, poczem nastąpił krótki namysł. Podczas tej przerwy doleciało nas ciężkie westchnienie z miejsca, gdzie leżeli rabusie, zastrzeleni przezemnie. Widocznie któryś jeszcze żył. Udaliśmy się tam prędko. Jednemu z nich przeszła kula przez samo serce, drugi zaś był trafiony tak samo jak Nszo-czi i ten, żywy jeszcze właśnie, przyszedł był do siebie. Wytrzeszczył na nas oczy bezmyślnie i zamruczał jakieś niezrozumiałe słowa. Pochyliłem się nad nim i zawołałem:
— Przychodzę do was! Czy wiecie, kto teraz przy was?
Starał się widocznie przypomnieć sobie. Oczy rozjaśniły mu się rzeczywiście i usłyszałem ciche pytanie:
— Gdzie... jest... Santer?
— Umknął — odrzekłem, gdyż nie mogło mi przejść przez usta kłamstwo wobec umierającego, chociaż to był morderca.
— Do... dokąd?
— Tego niewiem, ale spodziewam się, że dostanę od was jakąś wskazówkę. Wasi towarzysze nie żyją, a wy także za kilka sekund przeniesiecie się na tamten świat. Nad grobem zachowacie się chyba lepiej, niż przedtem. Skąd Santer pochodzi?
— Tego... nie... wiem.
— Czy istotnie nazywa się Santer?
— Ma wiele... wiele... nazwisk.
— Czem jest właściwie?
— Także... także... nie wiem.
— Czy macie tu blizko znajomych, może w którym z portów?
— Nie... nie.
— Dokąd jechaliście?
— Ni... nigdzie. Tam, gdzie pieniądze... zdobycz...
— A więc byliście rabusiami z zawodu! To straszne! Skąd przyszło wam na myśl napaść na obu Apaczów z dziewczyną?
— Nug... nuggety.
— Przecież nie mogliście nic wiedzieć o nuggetach.
— Chcieliśmy udać się... do... do...
Zamilkł. Było mu nadzwyczaj trudno odpowiadać, lecz odgadłem, co chciał powiedzieć i spytałem:
— Słyszeliście, że ci Apacze mają zamiar pójść na Wschód i przypuściliście, że mają z sobą złoto?
Skinął głową.
— Postanowiliście więc napaść na nich. Ponieważ zaś przypuszczaliście, że będziemy ostrożni, przeto pojechaliście dobry kawał naprzód, a zawróciliście dopiero wówczas, kiedy sądziliście, żeśmy się już uspokoili.
Skinął znów głową.
— Potem pojechaliście za nami. Czy podsłuchaliście nas wieczorem?
— Tak, Santer.
— A więc to był sam Santer! Czy powiedział wam, co usłyszał?
— Apacze... Nugget-tsil... zabrać nuggety... rano...
— Zupełnie tak, jak się domyślałem. Potem ukryliście się w zaroślach i śledziliście nas z drzew, aby się dowiedzieć, gdzie Apacze zbierają nuggety?
Zamknął oczy i nie odpowiedział.
— A może postanowiliście napaść na nich podczas powrotu, aby...
Wtem przerwał mi Winnetou:
— Niech mój brat dalej nie pyta; ta blada twarz nie odezwie się już, bo nie żyje. Te białe psy pragnęły gorąco poznać naszą tajemnicę, ale przyszły zapóźno, gdyż myśmy powracali już, kiedy oni zobaczywszy nas, ukryli się za drzewami i strzelili. Inczu-czuna i Nszo-czi padli, mnie zaś przesunęła się tylko kula po rękawie. Wypaliłem do jednego z nich, ale on w chwili, gdy pociągnąłem za cyngiel, skoczył za drzewo, wskutek czego chybiłem. Natomiast druga kula powaliła innego. Potem ukryłem się za głazami, ale nie byłbym ocalił życia, gdyby był nie nadszedł brat mój, Old Shatterhand. Dwaj trzymali mnie z przodu, a trzeci chciał dostać się z tyłu gdzie nie miałem osłony i byłby we mnie trafił. Wtem usłyszałem gruby głos rusznicy Old Shaterhanda, co było znakiem mego ocalenia. Teraz brat mój wie wszystko, niech się więc zastanowi, jak wziąć się do schwytania Santera.
— Czy mnie przypadnie to zadanie w udziale?
— Tak, Old Shatterhandowi, gdyż on znajdzie ślad zbiega napewno.
— Spodziewam się, ale na mozolnem szukaniu dużo czasu upłynie.
— Nie. Śladu szukać nie trzeba, gdyż poprowadzi on niewątpliwie do koni mordercy, do których się ten musi najpierw udać. Tam, gdzie nocował ze swymi ludźmi, będzie z pewnością trawa i Old Shatterhand zobaczy łatwo, dokąd się zwrócił.
— A potem?
— Potem weźmie z sobą mój brat dziesięciu wojowników i ruszy z nimi, aby go pojmać. Pozostałych dwudziestu wojowników przyśle mnie, żeby ze mną rozpoczęli pieśni żałobne.
— Niech się tak stanie. Mam nadzieję, że nie zawiodę zaufania, które mój czerwony brat we mnie pokłada.
— Wiem, że Old Shatterhand postąpi tak, jak gdybym ja sam był na jego miejscu. Howgh!
Podaną mi przez Winnetou rękę uścisnąłem serdecznie, pochyliłem się raz jeszcze nad twarzami obojga zmarłych i odszedłem. Na skraju polany odwróciłem się, skąd zobaczyłem, jak Winnetou przykrywał właśnie ich głowy, i usłyszałem przytem jego przytłumione jęki, któremi Indyanie zwykle rozpoczynają swoje pieśni za umarłych. O, jak mnie to strasznie bolało! Ale ja miałem działać, ruszyłem więc czemprędzej drogą, którą tutaj przybyłem.
Początkowo zdawało mi się, że spełni się przepowiednia Winnetou, ale gdy przechodziłem przez wspomnianą przełęcz, wzbudziły się we mnie wątpliwości.
Santer musiał przedewszystkiem pomyśleć o tem, żeby jak najszybciej uciec i wydostać się jak najrychlej z naszego pobliża, gdyby natomiast pobiegł do swego obozu, to opóźniłby swoją ucieczkę. Mógł chyba tylko po konia udać się do obozu. A co byłoby, gdyby znalazł tego, na którym ja przyjechałem? Wszak puścił się tą samą drogą, którą ja tutaj przybyłem, musiał więc konia zobaczyć.
Ta myśl podwoiła moje kroki. Zbiegłem z góry zaciekawiony w najwyższym stopniu, czy znajdę jeszcze konia. Łatwo sobie wyobrazić, jaka mię złość opanowała, kiedy go na tem miejscu nie zastałem. Zatrzymałem się tylko na chwilę, a potem poleciałem raczej, niż pobiegłem przez parów, na co mogłem sobie pozwolić wobec tego, że szukanie śladów na kamiennem osypisku zabrałoby zbyt wiele czasu, a nie doprowadziło do pożądanego wyniku. Znalazłszy się jednak na dolinie, stanąłem, by zbadać ślady dokładnie. Nie odrazu mi się to udało, gdyż grunt był tu jeszcze zbyt twardy. W odległości dziesięciu minut drogi stąd miał nastąpić grunt miększy, gdzie było łatwiej znaleźć odciski kopyt.
Ale tu spotkało mię zupełne rozczarowanie. Szukałem i badałem, natężałem oczy i umysł, ale nadaremnie: Santer tędy nie przejeżdżał i widocznie opuścił parów nieco powyżej, na miejscu odpowiedniejszem, gdzie na skale śladów nie było. Inaczej być nie mogło. Stałem więc, nie wiedząc, co począć. Czy miałem wrócić i szukać tego miejsca? Na tem mogły przejść całe godziny, a takiej straty czasu byłbym w żaden sposób nie usprawiedliwił. Lepiej było pośpieszyć do obozu Santera po pomoc.
Tak też zrobiłem. Biegłem tak długo i szybko, jak nigdy dotąd, lecz wytrzymałem, ponieważ nauczyłem się od Winnetou, jak się w biegu zachować, by nie stracić tchu i nie zmęczyć się zaprędko. Oto należy opierać cały ciężar ciała zawsze tylko na jednej nodze, a przenosić go w razie znużenia na drugą. W ten sposób można bez wielkiego natężenia kłusować godzinami. Trzeba tylko mieć dobre płuca.
Zbliżywszy się do celu, zwróciłem się najpierw ku obozowi Santera. Wszystkie trzy konie stały jeszcze w zaroślach. Odwiązałem je, dosiadłem jednego, a resztę wziąłem za cugle i pojechałem do naszego obozu. Popołudniu zobaczyłem już Sama, który zawołał do mnie:
— Gdzie się włóczycie, sir? Spóźniliście się do jedzenia, a ja... — utknął, przypatrzył się koniom zdumionym wzrokiem i mówił dalej: — Do stu piorunów! Poszliście piechotą, a wracacie konno! Zostaliście chyba koniokradem!
— Nie. Zdobyłem te zwierzęta.
— Gdzie?
— Niedaleko stąd.
— Od kogo?
— Przypatrzcie się im dobrze! Ja poznałem je natychmiast, a wy macie przecież dobre oczy.
— Tak jest! Domyśliłem się odrazu, czyje, ale było to dla mnie niejasne. To konie Santera i jego towarzyszy. Ale jednego brakuje.
— Poszukamy jego i tego, który na nim siedzi.
— Ale jakże...
— Cicho, kochany Samie! — przerwałem mu. — Stała się rzecz bardzo ważna i smutna. Musimy stąd wyruszyć natychmiast.
— Stąd? Dlaczego?
Zamiast mu odpowiedzieć, zwołałem Apaczów, z których kilku oddaliło się było, i zawiadomiłem ich o śmierci Inczu-czuny i jego córki. Po moich słowach zapanowało głębokie milczenie, gdyż wieść, którą przyniosłem, była im nie podobną do wiary i zbyt okropną. Przedstawiłem im więc dokładniej wypadki i dodałem na końcu:
— A teraz niechaj moi czerwoni bracia przyznają, kto lepiej przepowiedział przyszłość, Sam Hawkens, czy wasz lekarz! Inczu-czuna i Nszo-czi zginęli, ponieważ oddalili się odemnie, a Winnetou ja ocaliłem. Czy więc towarzystwo moje śmierć sprowadza, czy życie?
Teraz nie mogli już wątpić. Rozległo się więc wycie, dosłyszalne na kilka mil angielskich dokoła. Czerwonoskórcy biegali jak wściekli, wymachiwali bronią i robili straszliwe miny dla okazania swej złości. Dopiero po pewnym czasie przekrzyczałem ich wrzaski:
— Niechaj milczą wojownicy Apaczów! — nakazałem. — Wyciem nie nie wskóracie. Wyruszamy, aby schwytać mordercę!
— Tak, wyruszamy! — zawołali, przyskakując do koni.
— Ciszej! — nakazałem powtórnie. — Wszak bracia moi nie wiedzą, co mają czynić. Ja im to powiem.
Zaczęli się tak do mnie cisnąć, że omal mię nie przewrócili. Gdyby Santera dostali w tej chwili w ręce, rozszarpaliby go na kawałki. Hawkens, Stone i Parker stali w ciszy obok siebie. Wiadomość o śmierci ojca i siostry Winnetou zrobiła na nich piorunujące wrażenie. Teraz podeszli, a Sam zaczął:
— Zdaje mi się, że mi ktoś dał silnie po łbie; ciągle pojąć tego jeszcze nie mogę. To straszne, to okropne! Ta miła, piękna, dobra, czerwona miss! Zawsze była dla mnie taka uprzejma i teraz miałaby już nie żyć! Wiecie, czuję się zupełnie tak, jak gdybym...
— Jak się czujecie, to zachowajcie dla siebie, kochany Samie! — wpadłem mu w słowo. — Musimy się puścić w pogoń za mordercą. Gadanie nic nie pomoże.
Well! Zgadzam się, ale wy wiecie, dokąd się ten łotr udał?
— Teraz nie jeszcze.
— Myślę. Wszak nie widzieliście jego śladów. Jak je teraz znajdziemy? To się wydaje niemożebnem, a przynajmniej niezmiernie trudnem.
— Przeciwnie, to bardzo łatwe.
— Sądzicie? Hm! Chcecie powiedzieć, że pojedziemy do parowu, skąd on wywinął się na bok. Będzie wiele szukania!
— Niema mowy o parowie.
— Nie? W takim razie jestem ciekawy, na jaką wpadliście myśl. Czasem może i greenhorn mieć dobrą myśl, ale...
— Dajcie pokój greenhornowi! Odeszła mnie ochota do słuchania takich dowcipów. Zachowajcie je dla siebie, bo mnie serce pęka!
— Dowcipy? Hallo! Ktoby sądził, że stroję sobie żarty, ten dostanie kułakiem w brzuch, że aż stąd do Kalifornii poleci! Ja tylko nie mogę zrozumieć, jak schwytacie Santera, nie popatrzywszy na miejsce, gdzie zginął ślad jego.
— W takim razie musielibyśmy, jak sami wspomnieliście, zbyt długo szukać. Za śladem trzebaby długo iść przez doliny i góry, co także byłoby zbyt powolne. Dla tego zabierzemy się do tego inaczej. Gdy się przypatruję tym górom, podejrzewam, że one nie łączą się z sobą, lecz stoją z osobna, każda dla siebie.
— To prawda. Znam nieźle te okolice. Z tej i z tamtej strony jest równina. Te góry nie należą do żadnego łańcucha, lecz usadowiły się same dla siebie na preryi.
— Preryi? A więc tam jest trawa?
— Tak, trawa dokoła, jak tutaj.
— Na to liczyłem. Santer może sobie jechać, jak zechce, po górach, lub pomiędzy górami, ale skoro je opuści, wyjedzie na otwartą preryę i musi ślad pozostawić.
— To rozumie się samo przez się, szanowny sir.
— Słuchajcie dalej! Utworzymy dwa oddziały i pojedziemy dokoła tych gór, my czterej biali w prawo, a dziesięciu wyznaczonych dla mnie przez Winnetou Apaczów w lewo. Po drugiej stronie się spotkamy, a wtedy pokaże się, czy który z oddziałów na trop natrafił. Jestem pewien, że trop znajdziemy, a wtedy będziemy już wiedzieli, jak postąpić.
Sam przypatrzył mi się z boku, zrobił nieszczególną minę i zawołał:
— Lack—a—day! Ktoby to był pomyślał! Że też ja na to nie wpadłem! To najprostszy i najniezawodniejszy sposób działania i każde dziecko musi to uznać, jeśli się nie mylę!
— Zgadzacie się zatem, Samie?
— Zupełnie, sir, zupełnie. Wybierzcie sobie prędko dziesięciu czerwonych!
— Wybiorę tych, którzy mają najlepsze konie, na wypadek, gdyby długo trzeba było ścigać tego łotra. Musimy się też w żywność zaopatrzyć. Jeśli znacie nieźle te strony, to wiecie zapewne, w jakim czasie można zajechać na drugą stronę gór.
— Pizy wielkim pośpiechu za dobre dwie godziny.
— Więc nie zwlekajmy!
Wyznaczyłem dziesięciu Apaczów, którzy ucieszyli się moim wyborem, gdyż woleli ścigać mordercę, niż śpiewać przy zwłokach pieśni żałobne. Pozostałych pouczyłem, którą drogą dostaną się najprędzej do Winnetou, poczem odjechali.
Wkrótce potem wyruszyło moich dziesięciu dokoła gór na lewo, a więc łukiem na zachód, a my czterej biali mieliśmy się udać na wschód. Dosiadłszy koni, ruszyliśmy też najpierw do obozu Santera, gdzie odszukałem miejsce, na którem mój koń poprzedni głębiej wcisnął w ziemię kopyto. Z tego, bardzo wyraźnego, śladu zdjąłem sobie dokładny rysunek. Sam Hawkens potrząsnął na to głową i rzekł:
— Czy malowanie kopyt końskich należy także do sztuki surveyora?
— Nie, lecz westman powinien znać to.
— Na co?
— Bo mu się to może nieraz bardzo przydać.
— Jakto?
— Zobaczycie to później. Gdy znajdę jakie ślady konia, porównam je z tym rysunkiem.
— Ah! Hm! Słusznie! To wcale niezłe! Czy przejęliście to także z książek?
— Nie.
— A skąd?
— Ten pomysł przyszedł mi sam.
— Więc są istotnie pomysły, którym to sprawia przyjemność, że do was przychodzą. Nie byłbym przypuścił, hi! hi! hi!
Pshaw! U mnie im chyba lepiej, niż pod waszą peruką, mój Samie!
— To słuszne, to słuszne! — zawołał Dick Stone. — Nie pozwólcie mu na nic już więcej! Widać to z każdą chwilą coraz więcej, że przeskoczyliście go już dawno.
— Milcz! — huknął na niego Sam w komicznym gniewie. — Co ty wiesz o skakaniu, a tem bardziej o przeskoczeniu! To dla mnie obelga, chwytać mnie ciągle za perukę. Dłużej tego nie zniosę!
— A cóż na to poradzisz?
— Podaruję ją tobie; w ten sposób jej się pozbędę, a ty się dowiesz, jakie pod nią myśli siedzą. Przyznałem zresztą, że zapatrywanie naszego greenhorna niezłe, powinien był jednak także tym dziesięciu Apaczom, którzy pojechali tamtą stroną, dać taki ładny obraz kopyta.
— Nie zrobiłem tego, bo uważałem to za niepotrzebne — odpowiedziałem ja.
— Niepotrzebne? Dlaczego?
— Bo wątpię, czyby potrafili porównać ślad kopyta z rysunkiem. Zawsze to dzicy, którym daremnie dawać w rękę rysunek. Powtóre jestem pewien, że oni nie natkną się na trop Santera.
— A ja twierdzę przeciwnie. Nie my, lecz oni go znajdą. Rozumie się samo przez się, że Santer pojedzie na zachód.
— Dla mnie nie jest to tak samo przez się zrozumiałem.
— Nie? Kiedyśmy go spotkali, jechał przecież także na zachód, a teraz będzie to samo.
— Chyba trudno. To drab kuty na cztery nogi, czego dowiódł swojem zniknięciem bez śladu. Pomyśli sobie, że będziemy się na to tak zapatrywali, jak wy teraz, to znaczy, pomyśli, że będziemy go szukali na zachodzie, ponieważ spotkaliśmy go, gdy jechał na zachód, zawróci więc prawdopodobnie na wschód. To można łatwo zmiarkować.
— Skoro tak mówicie, to łatwo. Miejmy nadzieję, że się tak stanie.
Ścisnęliśmy konie ostrogami i popędziliśmy przez preryę, mając góry ciągle po lewej ręce. Trzymaliśmy się oczywiście zawsze miękkiego gruntu, a Santer musiał, jeśli był tam istotnie, jakiś ślad pozostawić. Patrzyliśmy przytem nieustannie na ziemię, gdyż im prędzej jechaliśmy, tem bardziej musieliśmy uważać, by nie prześlepić tropu.
Tak przeszła godzina, potem pół godziny. Okrążyliśmy już byli prawie góry dokoła, kiedy zauważyliśmy ciemny pas, biegnący tuż przed nami przez trawę. Był to trop jeźdźca, a zatem prawdopodobnie ten, któregośmy szukali teraz. Zsiedliśmy wobec tego z koni, a ja ruszyłem wzdłuż śladów, aby znaleźć odcisk dokładny. Natknąwszy się niebawem na taki, porównałem go z rysunkiem, a oba tak przystawały do siebie, że bezwątpienia był to trop Santera.
— Taki rysunek jest istotnie rzeczą bardzo praktyczną — rzekł Sam. — Muszę to sobie zapamiętać.
— Tak, zapamiętaj to sobie! — potwierdził Parker, — A oprócz tego jeszcze jedno?
— Co?
— Że doszło już do tego, iż ty, nauczyciel, uczysz się teraz od ucznia.
— Czy chcesz mnie złościć, stary Willu? To ci się nie uda, hi! hi! hi! — śmiał się Sam. — To zaszczyt dla nauczyciela, gdy doprowadził ucznia do takiej wprawy, że ten w końcu robi się mędrszym i zręczniejszym od mistrza. Co do ciebie trzebaby się z góry wyrzec takich wyników. Ileż to lat trudziłem się, aby z ciebie zrobić westmana i wszystko okazało się daremnem. Ty nie będziesz mógł niczego na stare lata zapomnieć, bo nic w młodości się nie nauczyłeś.
— Wiem już! Nazwałbyś mnie chętnie greenhornem, bo nie możesz żyć bez tego słowa, a wobec Old Shatterhanda nie wypada już z tem wyjeżdżać.
— Jesteś greenhornem i jeszcze jakim! Mianowicie starym; wprost wstydzić się powinieneś młodego, który już dawno starego przewyższył, jeśli się nie mylę.
Pomimo tej utarczki słownej zgodziliśmy się na to, że ślad Santera pochodzi mniej więcej z przed dwu godzin. Bylibyśmy nim ruszyli natychmiast, lecz musieliśmy zaczekać na Apaczów, co trwało niestety trzy kwadranse. Wysłałem jednego z nich do Winnetou z doniesieniem, że znaleźliśmy trop Santera. Posłaniec miał już przy wodzu pozostać, my zaś puściliśmy się dalej ku wschodowi.
W tej spóźnionej porze roku brakowało do wieczora ledwie dwóch godzin, a chodziło nam oto, żeby, zanim się ściemni, jak najdalej dojechać, gdyż potem musielibyśmy zatrzymać się aż do dnia następnego, nie moglibyśmy bowiem podążać naprzód, nie widząc śladów.
Natomiast należało napewno przypuścić, że Santer skorzysta z wieczora i nocy, aby się od nas jak najbardziej oddalić, będąc przekonanym, że urządzą za nim pościg. Czekała nas więc nazajutrz ostra jazda, tem cięższa, że utrudniona odczytywaniem śladów, czem ścigany się nie opóźniał. Jedna okoliczność wyrównywała na szczęście jako tako tę różnicę: oto Santer musiał się sam zmęczyć jazdą całonocną, a tembardziej koniowi pozwolić na dłuższy odpoczynek.
Wzgórza, nazwane przez Winnetou i jego ojca Górami Nuggetów, zniknęły wkrótce za nami, ustępując miejsca płaskiej preryi, pokrytej z początku krzewami, a potem trawą zieloną, a w końcu zeschłą. Ślady były wyraźne, gdyż Santer jechał przeważnie ostro, więc kopyta jego konia odbijały się silnie.
Gdy się zmierzchło, zsiedliśmy z koni i ruszyliśmy za tropem piechotą, gdyż w ten sposób widzieliśmy go dokładniej. Tak szliśmy dopóty, dopóki nie straciliśmy go całkiem z oczu. Zatrzymaliśmy się szczęściem na miejscu, gdzie było trochę zieleni. Konie puściliśmy na paszę, a sami otuliwszy się kocami, ułożyliśmy się do snu, gdzie który stał.
Noc była bardzo chłodna. Zauważyłem też kilkakrotnie, że towarzysze budzili się z tego powodu. Ja i bez tego nie mógłbym był zasnąć. Gwałtowna śmierć Inczu-czuny i jego córki trzymała mi oczy otworem, a ilekroć je zamknąłem, widziałem oboje leżących w kałuży krwi i słyszałem ostatnie słowa Nszo-czi. Zacząłem sobie wyrzucać, że nie okazywałem jej więcej uprzejmości i że w owej rozmowie z ojcem nie wyraziłem się inaczej. Wydawało mi się, jak gdybym wpędził ją tem w objęcia śmierci.
Nad ranem zrobiło się jeszcze zimniej. Wstałem i zacząłem chodzić, aby się rozgrzać. Sam Hawkens spostrzegł to i zapytał:
— Zmarzliście, szanowny sir? Powinniście byli zabrać z sobą na Zachód flaszkę do grzania. Greenhorny zwykły przecież nosić się z takiemi rzeczami. Ja chwalę sobie moją starą bluzę; nie przebije jej ani strzała Indyanina, ani zimno. Czy wam jej pożyczyć, hi! hi! hi!
Z powodu zimna pobudzili się wszyscy przed świtem. Skoro tylko można było rozpoznać ślady, pojechaliśmy dalej. Konie wypoczęły dobrze, a że w nocy trochę przeziębły, więc rwały dzielnie naprzód, ponieważ to je rozgrzewało.
Znajdowaliśmy się wciąż jeszcze na preryi, która stawała się falistą. Na grzbietach fal trawa była zeschła i twarda, a w dolinach zielona i miękka. Tu i ówdzie trafiała się kałuża, gdzie zatrzymywaliśmy się, aby konie napoić.
Trop, wiodący dotychczas w kierunku wschodnim, zwrócił się około południa trochę ku południowi. Ujrzawszy to Sam Hawkens, przybrał minę frasobliwą. Zapytałem go o przyczynę i otrzymałem tę odpowiedź:
— Jeśli tak jest, jak przypuszczam, to trud nasz będzie daremny.
— Z jakiego powodu?
— To lis. Jedzie prawdopodobnie do Keiowehów.
— Tego chyba nie zrobi!
— Czemu? Czy powinien może z miłości dla was stanąć na środku preryi i dać się wziąć za łeb. Co myślicie! On dokłada wszelkich starań, by się ocalić. Miał chyba oczy otwarte i widział, że nasze konie lepsze od jego. Przypuszcza więc, że wkrótce go dościgniemy i wpadł na dobry pomysł schronienia się u Keiowehów.
— Ale czy go przyjmą przyjaźnie?
— Nie wątpię o tem ani na chwilę. Wystarczy, jeśli tylko opowie, że zastrzelił Inczu-czunę i Nszo-czi, a powitają go radośnie. Starajmy się usilnie, żebyśmy go dopędzili jeszcze przed wieczorem.
— Jak dawny jest zdaniem waszem dzisiejszy trop?
— Oto nie chodzi. Santer tu jechał nocą, więc musimy zaczekać aż do miejsca, na którem spoczął. Wtedy zobaczymy, ile godzin upłynęło od czasu, w którym ten ślad dzisiejszy zostawił. Im dłużej wypoczywał, tem rychlej go dopadniemy.
Około południa pokazało się, gdzie się Santer był zatrzymał. Koń jego leżał jakiś czas, bo był znużony, co poznać było także po śladach. Sam jeździec musiał być nie mniej wyczerpany, gdyż oceniliśmy, że nowy ślad pochodził z przed niespełna dwu godzin. Z tego wywnioskowaliśmy, że spał dłużej, niż zamierzył. Ten czas, o który on nas wyprzedził przez jazdę nocną, odzyskaliśmy teraz, a nawet byliśmy o jakie pół godziny bliżej niego, niż na początku pościgu.
Trop skręcał jeszcze bardziej na południe. Santer chciał widocznie opuścić okolicę Kanadianu i zbliżyć się ku rzece Red River. Daliśmy tylko koniom odsapnąć i postanowiliśmy ująć go, ile możności, jeszcze przed wieczorem.
Popołudniu jechaliśmy znowu przez zieloną preryę, a potem natknęliśmy się nawet na zarośla. Ścisłe badanie śladów pouczyło nas, że ścigany był na tem miejscu zaledwie przed pół godziną. Widnokrąg, rozpościerający się przed nami, przybierał ciemną barwę.
— To las — objaśnił Sam. — Przypuszczam, że dojeżdżamy do jakiegoś dopływu północnego ramienia rzeki. Wolałbym dalej mieć preryę, bo to byłoby dla nas korzystniejsze.
Rozumie się, że byłoby to dla nas korzystniejszem, bo na sawannie widziało się wszystko przed sobą, a w lesie łatwo było się narazić na jaką zasadzkę. Wobec pośpiechu, z jakim jechaliśmy, niepodobna było badać terenu przed wstąpieniem nań. Sam miał słuszność. Przybyliśmy bowiem nad małą rzekę, w której jednak wody płynącej nie było, tylko tu i ówdzie kałuże w zagłębieniach. Na brzegach rosły krzaki i drzewa. Właściwego lasu nie było, tylko większe lub mniejsze grupy drzew w rozmaitych odstępach od obu brzegów.
Przed samym wieczorem znaleźliśmy się już tak blizko ściganego, że każdej chwili mógł się przed nami wychylić. To zwiększyło naszą gorliwość. Ja pędziłem sam na przodzie, ponieważ mój deresz trzymał się najdzielniej pod względem sił, a także dlatego, że skłaniał mię do tego jakiś wewnętrzny popęd. Widziałem w duszy pomordowanych i chciałem ująć mordercę. Nie była to ani srogość, ani żądza zemsty, lecz silne pragnienie ukarania mordercy.
Przejeżdżaliśmy przez jedną z grup, rosnących na lewym brzegu. Dotarłszy do drzew ostatnich, zobaczyłem, że trop skręca w dół do wyschłego łożyska. Zatrzymałem się na chwilę, aby zawiadomić o tem jadących za mną towarzyszy i to było dla nas szczęściem prawdziwem. Czekając na nich przez kilka chwil, rzuciłem okiem wzdłuż łożyska i odkryłem coś, co spowodowało mnie do jak najrychlejszego cofnięcia się ze skraju lasku. O pięćset kroków od tego miejsca znajdował się inny las, ale już na przeciwległym brzegu. Pod tym lasem przepędzali Indyanie konie. Ujrzałem pale, wbite do ziemi i powiązane rzemieniami, na których wisiało mięso. Gdybym był wyjechał dalej jeszcze na długość konia, byliby mnie Indyanie zobaczyli. Zsiadłem z konia i pokazałem naszym ludziom odbywającą się przed nami scenę.
— Keiowehowie! — rzekł jeden z Apaczów.
— Tak, Keiowehowie — potwierdził Sam. — Dyabeł widocznie bardzo lubi tego Santera, skoro jeszcze w ostatniej chwili użycza mu tej pomocy. Wyciągnąłem był już po niego wszystkich dziesięć palców; ale on mimo to nam nie ujdzie!
— To nie wielki oddział Keiowehów — zauważyłem ja.
— Hm! Widzimy tych tylko, którzy są po tej stronie lasu, ale niewątpliwie są inni po tamtej stronie. Byli na polowaniu i przyrządzają sobie tu mięso.
— Co zrobimy, Samie? Czy zawrócimy, aby cofnąć się jak najdalej?
— Ani mi się śni! Tu zostaniemy.
— Ale to niebezpieczne!
— Bynajmniej!
— Przecież łatwo może tu nadejść któryś z czerwonych!
— Nawet mu przez myśl nie przejdzie. Po pierwsze: są na drugim brzegu, a powtóre: ściemni się zaraz, a o tym czasie nie oddalą się oni od obozu.
— Ale im ostrożniej, tem lepiej!
— A im trwożliwiej, tem bardziej po greenhornowsku! Zapewniam was, że przed Keiowehami jesteśmy tak bezpieczni, jak w Nowym Jorku. Oni myślą o tem, żeby tu przyjść, ale my ich odwiedzimy. Muszę dostać w swe ręce tego Santera, żebym go miał zabrać z pomiędzy stu Keiowehów!
— Robicie dzisiaj to, za co mnie zawsze ganicie: jesteście nierozważni.
— Jak? Co? Nierozważny? Sam Hawkens nierozważny? Śmiać mi się chce, hi! hi! hi! Tego mi jeszcze nikt nie zarzucił! Sir, nie znacie trwogi zazwyczaj, idziecie nawet z nożem na szarego niedźwiedzia; skądże dziś ta bojaźliwość?
— To nie bojaźliwość, lecz ostrożność. Znajdujemy się za blizko wrogów.
— Za blizko? Śmieszne! Sądzę nawet, że jeszcze bardziej zbliżymy się do nich. Zaczekajcieno, aż się ściemni!
Sam Hawkens był dzisiaj innym, niż zwykle. Śmierć „pięknej, miłej, dobrej czerwonej miss“ tak go oburzyła, że pożądał zemsty, a ponieważ Stone i Parker go popierali, nie mogłem na to poradzić. Przywiązaliśmy konie i siedliśmy, aby zaczekać do wieczora.
Keiowehowie zachowywali się tak, jak gdyby im nic nie groziło. Jeździli, lub biegali po otwartem miejscu, nawoływali się i postępowali sobie, jak gdyby znajdowali się u siebie, w dobrze pilnowanej wsi indyańskiej.
— Wszak widzicie, jak dalece nie przeczuwają niczego — rzekł Sam. — Nie trapi ich dziś ani jedna zła myśl.
— Jeśli się nie mylicie!
— Sam Hawkens nigdy się nie myli!
— Pshaw! Mógłbym wam dowieść czegoś przeciwnego. Ja mam przeczucie, że Keiowehowie udają.
— Przeczucie? Tylko stare baby miewają przeczucia. Pamiętajcie o tem, szanowny sir! W jakim celu zresztą udawaliby?
— Aby nas zwabić.
— To zbyteczne, bo my i bez wabienia do nich pójdziemy.
— Czy przypuszczacie, że Santer jest u nich?
— Naturalnie! Przybywszy na to miejsce, zobaczył ich i przeszedł do nich przez wyschłe koryto rzeki.
— A czy sądzicie, że im powiedział o tem, co się stało i dlaczego do nich się chroni?
— Co za pytanie! Rozumie się, że przed nimi tego nie zataił.
— W takim razie zawiadomił ich także, że pościg jest prawdopodobnie bardzo blizko.
— Możliwe i to.
— Wobec tego ja się dziwię, że nie zarządzili żadnych środków ostrożności.
— Niema się czemu dziwić. Uważają to za niemożebne, żeby ta blizkość, o której mówicie, była tak znaczną i oczekują nas na jutro. Skoro się ściemni, zakradnę się tam i przypatrzę się całej historyi. Potem zobaczymy, co robić. Ja muszę dostać w swe ręce tego Santera!
— Dobrze, to i ja pójdę!
— To niepotrzebne.
— Ja uważam to wprost za konieczne.
— Sam Hawkens nie potrzebuje pomocników na zwiadach. Nie wezmę was z sobą. Znam was i waszą bezcelową humanitarność. Chcecie zapewne ocalić życie temu mordercy?
— Ani mi się śni!
— Nie udawajcie!
— Mówię, jak myślę. Ja także chciałbym bardzo Santera żywcem pochwycić i oddać Winnetou, a skoro się przekonam, że go żywcem nie ujmę, poślę mu kulę w łeb. Bądźcie tego pewni!
— Otóż to właśnie. Kulę w łeb! Zamierzacie w danym wypadku nie dopuścić do tego, żeby go zamęczono. Ja także jestem wrogiem takich traceń, ale temu opryszkowi życzę męczeńskiej śmierci z całego serca. Pochwycimy go i zabierzemy do Winnetou. Muszę się wpierw dowiedzieć, ilu jest Keiowehów, gdyż to nie ulega wątpliwości, że ich jest więcej, niż nam się tu pokazują.
Wolałem milczeć, gdyż jego słowa obudziły podejrzliwość w Apaczach. Pamiętali, że wstawiałem się za Rattlerem, więc blizcy byli tej myśli, że i teraz żywię podobne zamiary względem Santera. Udałem zatem, że stosuję się do woli Sama i rozciągnąłem się obok konia na ziemi.
Słońce zaszło już było i nastał zmrok. U Keiowehów zapalono kilka ognisk, których płomienie buchały wysoko. Ostrożni czerwonoskórcy nie urządzają się tak, utwierdziłem się przeto w mej poprzedniej myśli, że postanowili nas zwabić. Zachowaniem się swojem starali się nas upewnić, że nic nie wiedzą o naszej obecności w ich pobliżu, a przez to wywołać napad z naszej strony. Gdybyśmy to uczynili, wpadlibyśmy im w otwarte ramiona.
Gdy tak nad tem myślałem, wydało mi się, że słyszę szelest, którego nikt z nas nie spowodował, gdyż powstał za mną, gdzie nie było nikogo, ja bowiem zająłem miejsce na samym kraju. Zacząłem nadsłuchiwać. Szmer się powtórzył. Usłyszałem go wyraźnie i rozpoznałem. Było to ciche rozsuwanie prętów, na których wisiały zeschłe liście, coś takiego, jak gdyby kto wyciągał źdźbła z wiązki słomy. Nie był to ruch gładkiej gałązki, lecz pręta z kolcami, gdyż szmer powtarzał się w stałych odstępach od kolca do kolca.
Ta okoliczność naprowadziła mnie natychmiast na to, gdzie należało szukać przyczyny szmeru. Za mną rósł pomiędzy trzema blizko siebie stojącemi drzewami krzak ożyn i ktoś poruszał jedną jego gałęzią. Mogło tam siedzieć jakieś małe zwierzę, ale położenie nasze nakazywało ostrożność. Nie była też wykluczona obecność człowieka, należało więc to zbadać, przekonać się. W tej ciemności? Chociażby!
Wspomniałem już, że po drugiej stronie płonęły u Keiowehów ogniska, których blask nie padał wprawdzie aż tutaj, pozwalał jednak widzieć każdy przedmiot, znajdujący się pomiędzy niemi a mojem okiem. Aby ten krzak ożyn w podobny sposób wziąć na oko, musiałem się niespostrzeżenie przedostać na drugą jego stronę. Wstałem więc i odszedłem powoli, ale nie w tym kierunku, w którym zamierzałem właściwie się udać. Odszedłszy już dość daleko, zawróciłem i zbliżyłem się do lasku z właściwej strony. Będąc już zupełnie blizko, położyłem się na ziemi i zacząłem się czołgać ku ożynom tak, że mnie moi ludzie nie zauważyli. Krzak miałem tuż przed sobą, mogłem go ręką dosięgnąć, a za nim płonęły po przeciwnej stronie dwa ognie. Przez kilka miejsc można było przejrzeć, ale ogółem krzak był za gęsty. Wtem usłyszałem znowu wspomniany szmer i to nie ze środka krzaku, lecz z boku. Zaczołgałem się tam i zaiste ujrzałem to, czego się spodziewałem.
Siedział tam Indyanin i starał się stamtąd teraz wydostać. To musiało wywołać szmer, który on usiłował rozdzielić na poszczególne odstępy czasu. Dokonywał też tego naprawdę po mistrzowsku, gdyż zamiast jednego głośnego szelestu następowały po sobie w odstępach minutowych ciche chrupania, jak gdyby kto słomę łamał. Dosłyszałem je tylko dlatego, że tak blizko leżałem, a mimo to byłaby mu się ta trudna sztuczka udała. Całe jego ciało było już wolne, a tylko jedno ramię wraz z ręką, szyją i głową tkwiły jeszcze w zaroślu.
Podsunąłem się ku niemu tak, że znalazłem się poza jego plecami. On wydobywając się coraz to więcej, uwolnił był już barki, szyję, głowę i tylko jeszcze rękę potrzebował wyciągnąć. Wtem ja, podniósłszy się na kolanach, pochwyciłem go lewą ręką za szyję i uderzyłem prawą pięścią w głowę trzy razy tak, że padł bez ruchu.
— Co to było? — zapytał Sam. — Czyście nic nie słyszeli?
— Tupnął koń Old Shatterhanda. — odrzekł Dick.
— Jego niema. Gdzie on może być? Nie popełni chyba jakiego głupstwa!
— Głupstwa? On? Nie popełnił jeszcze żadnego i nie popełni nigdy.
— Oho! On to potrafi. Zakradnie się do Keiowehów, aby ich zaalarmować i ocalić życie temu Santerowi!
— Nie, on tego nie zrobi. Raczej zadławi mordercę, niż go wypuści. Śmierć pomordowanych dotknęła go bardzo. Zapewne zauważyłeś to na nim.
— Możliwe, ale ja nie wezmę go z sobą, gdy się będę zakradał do Keiowehów, on mi się tam na nic nie przyda. Chcę ich policzyć i zobaczyć to miejsce, a potem naradzimy się, jak na nich napaść. On, jakkolwiek greenhorn, często wcale dobrze się sprawi, ale nie dokaże tego, żeby przy takich ogniach zbliżyć się do obozu Keiowehów. Wiedzą, że mamy nadejść, są więc ostrożni i będą uszu nadstawiać tak, że stary westman tylko zdoła ich podpatrzeć, jego zobaczyliby i dosłyszeliby natychmiast.
Na to ja powstałem, przystąpiłem doń szybko i rzekłem:
— Mylicie się, kochany Samie! Zdaje wam się, że mnie niema, a tymczasem ja jestem. Umiem więc skradać się, czy nie?
— Do stu piorunów! — zawołał. — Jesteście tu rzeczywiście? Nie zauważono was jednak!
— To znaczy, że wam brak tego, o brak czego mnie posądzacie. Nie wiecie wogóle, że oprócz mnie są tu całkiem inni ludzie.
— Któż taki? Kogo macie na myśli?
— Idźcie tam do krzaka ożynowego, a zobaczycie.
Sam wstał i poszedł za moją wskazówką.
— Hallo! — rzekł. — Tu leży Indyanin! Skąd się tu wziął?
— Niech wam to powie!
— Ależ on nie żyje!
— Nie. Ogłuszyłem go tylko.
— Gdzieżto? Chyba nie tutaj. Nie było was, zapewne zaskoczyliście go gdzieś, uderzyliście tak, jak wy to umiecie i potem przynieśliście go tutaj.
— Nie, jesteście w błędzie! Leżał ukryty w ożynach i ja go zauważyłem. Kiedy wysuwał się, ażeby odejść, uderzyłem go w głowę, wy usłyszeliście to uderzenie, bo pytaliście o nie i wzięliście je za tupanie mojego konia.
— Do wszystkich dyabłów, to się zgadza! Więc był istotnie, siedział w krzaku i słyszał wszystko, co mówiliśmy do siebie. Co za nieszczęście wynikłoby z tego dla nas, gdyby mu się było udało ujść! Jak to dobrze, że zrobiliście go nieszkodliwymi Zwiążcie go i zakneblujcie, jeśli się nie mylę! Ale dlaczego on nie został po tamtej stronie ze swymi ludźmi? Co miał tu do czynienia? Musiał tu chyba być już przed nami?
— Pytacie się w ten sposób, a drugich nazywacie greenhornami! To przecież istne greenhornowskie pytanie! Oczywiście, że był tutaj przed nami. Keiowehowie wiedzieli, że nadejdziemy, przypuszczali, że podążymy śladem Santera i że tu się pojawimy. Chcieli nas przyjąć, ażeby zaś nie stracić stosownej chwili, postawili tu strażnika, który miał ich zawiadomić o naszem zbliżaniu się. Ponieważ jednak jechaliśmy zbyt prędko, albo może dlatego, że niedobrze uważał, albo wreszcie z tego powodu, że przybył tu właśnie w chwili, kiedy nadeszliśmy z drugiej strony, zaskoczyliśmy go i musiał się ukryć w ożynach.
— Mógł przecież umknąć na drugą stronę do swoich!
— Brakło mu już na to czasu, bo bylibyśmy go zobaczyli w biegu i odgadli, że Keiowehowie są przygotowani na nasze przybycie dzięki jego ostrzeżeniu. Kto wie zresztą, czy nie postanowił już z góry ukryć się tutaj, by nas podsłuchać.
— Wszystko to bardzo być może i niechaj sobie będzie, jak chce. Szczęście, że go mamy w ręku! Teraz będzie musiał wyspowiadać się i przyznać do wszystkiego.
— On nie zdradzi niczego. Nic zeń nie wydobędziecie.
— Możliwe. Nie potrzebujemy też z nim zbyt się trudzić. Wiemy bez tego, o co idzie, a czego jeszcze nie wiemy dotychczas, o tem ja dowiem się wkrótce, gdyż udam się teraz na tamtą stronę.
— Może po to, aby już na tę nie wrócić!
— Czemu?
— Bo was Keiowehowie zatrzymają. Sami podnieśliście trudności skradania się przy tych licznych i jasnych ogniach.
— Tak, dla was to bardzo byłoby trudno, ale nie dla mnie. Dla tego stanie się tak, jak powiedziałem: ja pójdę na drugą stronę, a wy tu zostaniecie.
Wygłosił te słowa w tonie tak stanowczym i rozkazującym, że mu przecież odrzekłem:
— Jesteście dziś jakby przemienieni, Samie! Nie sądzicie chyba, że wolno wam mnie rozkazywać? A może jednak?
— Oczywiście, że tak sądzę.
— W takim razie muszę wam po przyjacielsku oświadczyć, że się mylicie. Jako surveyor jestem nad wami, gdyż przydzielono nam was tylko dla obrony. Wiecie też, że za zgodą całego szczepu zamianował mnie Inczu-czuna wodzem. Rozpatrujcie więc stosunek swój do mnie, z której strony wam się spodoba, ale ja jestem zawsze nad wami i mam prawo rozkazywać.
— Mnie żaden wódz niema nic gadać — stwierdził. — Poza tem jestem starym westmanem, a tymczasem wy jesteście greenhornem i moim uczniem. O tem nie powinniście zapominać, jeśli nie chcecie narazić się na nazwę niewdzięcznika. Tak będzie, że ja teraz pójdę, a wy tu zostańcie!
Poszedł istotnie. Apacze zaczęli na niego szemrać, a Stone rzekł też z niechęcią:
— On dzisiaj rzeczywiście zupełnie inny, niż zawsze. Wam zarzucił niewdzięczność! My powinniśmy wam dziękować, gdyż bez was nie żylibyśmy już dawno. Czy on wam także kiedy życie ocalił?
— Dajcie mu pokój! — odpowiedziałem. — To dzielny człeczyna, a jego dzisiejsze wystąpienie przemawia właśnie na jego korzyść. To wściekłość z powodu śmierci Inczu-czuny i Nszo-czi do działania go podnieca. Nie będę mu, co prawda, posłuszny i pójdę także do Keiowehów. W rozdrażnieniu, w jakiem się teraz znajduje, może się porwać do czegoś, czego uniknąłby w zwyczajnym nastroju. Zostańcie tu, dopóki ja nie wrócę i nie odchodźcie, choćbyście nawet słyszeli strzały. Tylko, gdy zabrzmi mój głos, dosłyszalny aż tutaj, pośpieszcie mi z pomocą.
Zostawiłem rusznicę tak samo, jak Sam swoją Liddy i oddaliłem się. Spostrzegłem, że Hawkens wprost od nas poszedł przez łożysko rzeki; chciał się zatem skradać po drugiej stronie. Uważając to za niewłaściwe, postanowiłem zrobić to inaczej, lepiej. Keiowehowie wiedzieli, że należało nas szukać w górę rzeki i tam zwrócili swoją uwagę. Hawkens postąpił zatem fałszywie, chcąc się do nich zbliżyć z tamtej strony. Ja powziąłem myśl przyjść do nich z przeciwnej strony.
W tym celu poszedłem po tej stronie w dół rzeki, ale tak daleko od brzegu, żeby blask ognia mnie nie dosięgnął, aż do miejsca, gdzie po drugiej stronie kończył się lasek. Tam już ognisk nie było, a drzewa powstrzymywały blask ognia. Było tu więc tak ciemno, że mogłem niepostrzeżenie zejść do łożyska i wydostać się na drugim brzegu. Znalazłszy się pod drzewami, położyłem się na ziemi i poczołgałem się naprzód. Paliło się ośm ognisk, więcej zatem, niż było potrzeba, gdyż naliczyłem wszystkiego czterdziestu Indyan, zapalili je więc tylko na to, aby nam pokazać, gdzie obozują.
Keiowehowie siedzieli pod drzewami w grupach i trzymali w rękach strzelby, gotowe do strzału. Biada nam, gdybyśmy byli wpadli w tę pułapkę, zresztą zastawioną tak widocznie i głupio, że tylko całkiem niedoświadczeni ludzie mogli się w nią dostać! Konie Indyan pasły się na otwartej preryi.
Byłbym chętnie podsłuchał jedną z tych grup, o ile możności tę, przy której się znajdował dowódca, bo tam pewniej można było zasięgnąć potrzebnych wiadomości. Ale gdzie należało szukać dowódcy? Chyba tam, gdzie był Santer. Zacząłem sunąć się od drzewa do drzewa, aby go wyszukać.
Po jakimś czasie zobaczyłem go wśród czterech Indyan, z których jednak żaden nie miał odznaki wodza. Było to zresztą zbytecznem, gdyż najstarszy z tej grupy musiał być wodzem wedle zwyczaju czerwonoskórych. Nie mogłem niestety przyczołgać się tak blizko, jakbym był chciał, bo las nie miał podszycia, któreby mnie było zasłoniło, ale kilka drzew rosło w ten sposób, że razem zabezpieczały mnie poniekąd, chociaż nie wiele. Ponieważ paliło się ośm ognisk, rzucało każde drzewo po kilka cieni i półcieni, które, chwiejąc się w różne strony nadawały laskowi czarodziejskiego wyglądu.
Na moje szczęście rozmawiali czerwoni głośno, gdyż wcale nie zamierzali się kryć; chodziło im właśnie o to, żebyśmy ich nietylko widzieli, lecz i słyszeli. Dostałem się do wspomnianego cienia i zostałem w nim, może o dwieście kroków od Santera, który opowiadał o Górze Nuggetów i wzywał czerwonych, żeby tam z nim się udali po skarby.
— Czy mój biały brat zna miejsce, gdzie możnaby je znaleźć? — zapytał najstarszy z Indyan.
— Nie. Chcieliśmy się dowiedzieć, ale Apacze powrócili za prędko. Spodziewaliśmy się, że zatrzymają się tam, dopóki ich nie zdołamy podpatrzeć.
— W takim razie daremne wszelkie poszukiwania, choćby nawet dziesięć razy po stu ludzi w tym celu się tam udało. Czerwoni mężowie umieją doskonale robić takie miejsca całkiem nieznacznemi. Ponieważ jednak mój biały brat zastrzelił największego z naszych wrogów i jego córkę, zrobimy mu tę przysługę, że pojedziemy tam z nim i pomożemy mu szukać. Przedtem jednak musimy pojmać ścigających, a potem także zabić Winnetou.
— Winnetou? Wszak on będzie z nimi!
— Nie, on nie może opuścić teraz zmarłych i zatrzyma przy sobie większą część wojowników, a mniejszą poprowadzi ten biały pies, Old Shatterhand, który zgruchotał kolana naszemu wodzowi. Ten oddział dziś pokonamy.
— A potem podążymy w Góry Nuggetów, aby uśmiercić Winnetou i rozpatrzeć się za pokładami złota!
— Nie może być tak, jak sobie mój brat myśli. Winnetou musi pochować ojca i córkę, w tem przeszkodzić mu nie wolno, bo Wielki Duch nie przebaczyłby nam tego. Napadniemy na niego po pogrzebie. On nie pojedzie już teraz do miast bladych twarzy, lecz powróci do domu. Potem urządzimy zasadzkę, albo zwabimy go tak, jak Old Shatterhanda, który tu pewnie będzie. Czekam tylko na powrót wywiadowcy, ukrytego po drugiej stronie. Także straże, wystawione daleko, nie doniosły mi jeszcze o niczem.
Ostatnie słowa mówcy przestraszyły mię bardzo. Przed laskiem były więc straże! Co będzie, jeśli Sam Hawkens ich nie spostrzeże i między nie się dostanie? Zaledwie to pomyślałem, usłyszałem kilka krótkich okrzyków. Dowódca zerwał się i jął nadsłuchiwać. Reszta Keiowehów zamilkła także, nadstawiwszy uszu.
Wtem zbliżyła się do lasku grupa, złożona z czterech czerwonoskórców, wlokących z sobą białego, który bronił się, lecz bezskutecznie. Nie był wprawdzie skrępowany, ale czterej zwycięzcy trzymali go w szachu nożami. Jeńcem był mój nieostrożny Sam! Postanowiłem natychmiast nie zostawić go w niewoli, choćbym to miał życiem przypłacić.
— Sam Hawkens! — zawołał, poznawszy go Santer. — Good evening, sir! Nie spodziewaliście się chyba zobaczyć się tutaj ze mną?
— Łotrze, zbóju, morderco! — odrzekł mu nieustraszony człowieczek, chwytając go za gardło. — Dobrze, że cię mam, otrzymasz teraz nagrodę, jeśli się nie mylę!
Napadnięty bronił się, czerwonoskórcy przyskoczyli i oderwali Sama. Powstało zamieszanie, z którego ja skorzystałem czemprędzej. Wziąłem do rąk oba rewolwery i rzuciłem się w sam środek Indyan.
— Old Shatterhand! — krzyknął Santer i uciekł ze strachu.
Posłałem za nim dwie kule, które go jednak nie dosięgły, resztę strzałów dałem do Indyan, którzy się też cofnęli.
— Precz stąd, dokładnie za mną! — zawołałem na Sama.
Zdawało się, że czerwonoskórcy z przerażenia stracili zdolność do ruchu. Stali, jak skamieniali, chociaż do nich strzelałem, ale umyślnie nie w miejsca niebezpieczne. Wziąłem Sama za rękę i porwałem go z sobą przez lasek na dół w łożysko rzeki. Odbyło się to wszystko tak prędko, że od mego ataku upłynęła zaledwie minuta.
— All devils, to się stało w sam czas! — rzekł Sam, kiedy zeszliśmy na dół. — Te draby mnie...
— Nie gadajcie, lecz chodźcie za mną! — przerwałem mu, puszczając jego rękę i zwracając się w prawo w dół rzeki, bo należało odejść od owego lasku na odległość strzału.
Teraz dopiero przyszli zaskoczeni i osłupiali czerwonoskórcy do siebie. Zawyli za nami tak, że zagłuszyli odgłos kroków Sama. Zabrzmiały przeraźliwe okrzyki, huknęły strzały i nastąpił hałas piekielny.
Dlaczego nie umykałem w górę rzeki ku obozowi, lecz w odwrotnym kierunku? Z bardzo prostego powodu. Przedewszystkiem dlatego, że czerwoni nie mogli nas widzieć, bo w łożysku było ciemno, nadto z tej przyczyny, że pobiegli zapewne w górę, spodziewając się nas w tamtej stronie, a my spiesząc w dół, byliśmy dość bezpieczni i mogliśmy potem łukiem dostać się do obozu.
Kiedy mi się wydało, że odbiegłem już dość daleko, zatrzymałem się na chwilę. Wycie czerwonoskórców rozlegało się wciąż jeszcze, ale w miejscu, na którem ja stałem, nic się nie poruszyło.
— Samie! — zawołałem stłumionym głosem.
Odpowiedź nie nastąpiła.
— Samie, czy mnie słyszycie? — spytałem głośniej.
Nie odpowiedział i teraz. Gdzie on się podział? Szedł przecież za mną. Uciekaliśmy przez zeschły, popękany, namuł i głębokie kałuże. Dobyłem z za pasa naboje, nabiłem ponownie rewolwery i zawróciłem wolnym krokiem, aby Sama poszukać.
Piekielny hałas Keiowehów brzmiał jeszcze ciągle, ale mimoto zbliżałem się coraz to więcej, dopóki nie znalazłem się na tem miejscu pod laskiem, gdzie wezwałem Sama, aby szedł za mną. Poszukiwania moje nie odniosły skutku. Sam był widocznie innego zdania i puścił się zaraz na drugi brzeg, nie zważając na moje słowa. Ale tam w blasku ognisk wystawił się nietylko na widok, lecz także na kule Keiowehów. Jakże nierozważnym okazał się ten nikły, a dziś tak uparty człeczyna. Zląkłem się znów o niego. Oddaliłem się napowrót od lasku tak, że nie można mnie było dostrzec i pobiegłem łukiem do naszego obozu.
Tam zastałem wszystko w poruszeniu. Czerwoni i biali towarzysze cisnęli się do mnie, a Dick Stone zawołał głosem, pełnym wyrzutu:
— Sir, dlaczego zakazaliście nam iść za sobą nawet, gdyby padły tam strzały? Czekaliśmy naprawdę pożądliwie na wasze wołanie. Dzięki Bogu, że wy przynajmniej już tutaj i to nie uszkodzony, jak widzę!
— Gdzie Sam? Niema go tutaj? — spytałem.
— Tutaj? Jak możecie tak pytać? Czyż nie widzieliście, co się z nim stało?
— Cóż takiego?
— Czekaliśmy spokojnie, kiedyście nas opuścili. W jakiś czas potem usłyszeliśmy okrzyki czerwonych i znowu wszystko ucichło. Wtem huknęło kilka strzałów rewolwerowych, a wkrótce potem rozległo się okropne wycie. Następnie padło kilka strzałów ze strzelb i ujrzeliśmy Sama.
— Gdzie?
— Tam na dole przy lasku, ale już na tym brzegu.
— Myślałem to sobie. Sam był dzisiaj tak nierozważny, jak nigdy jeszcze. Cóż dalej?
— Biegł do nas, ale tuż za nim pędziło mnóstwo Keiowehów, którzy go doścignęli i pochwycili. Widzieliśmy to wyraźnie, bo ogniska palą się jasno, i chcieliśmy pójść mu na pomoc. Zanim jednak zdołaliśmy dobiec do tego miejsca, przeszli wrogowie z nim już przez łożysko i zniknęli między drzewami. Mieliśmy wielką ochotę udać się za nimi i odbić Sama, ale pamiętaliśmy o waszym zakazie i zaniechaliśmy tego.
— Zrobiliście bardzo rozsądnie, gdyż w jedenastu nie dokazalibyście byli niczego i stracili tylko życie.
— Ale co my poczniemy, sir? Sam pojmany!
— Niestety i to już po raz wtóry.
— Wtóry? — zawołał zdumiony.
— Tak. Po pierwszym razie wydobyłem go już na wolność. Gdyby był tylko szedł za mną, stałby tu teraz tak samo, jak ja, ale on ma dziś swoją głowę.
Opowiedziałem im, co się stało, a gdy skończyłem, odezwał się Will Parker:
— W takim razie nie wasza wina, sir! Zrobiliście o wiele więcej, niż każdy inny na waszem miejscuby zrobił. Hawkens sam wpakował się w ten bigos, ale mimo to nie możemy go tam zostawić!
— Nie, on musi wyleźć, ale to będzie trudniej niż pierwszym razem, gdyż nie ulega wątpliwości, że Keiowehowie będą teraz lepiej uważali.
— To pewne, ale może przecież da się go odbić!
— Hm! Wszystko możliwe, ale cóż wskóra dwunastu ludzi przeciwko pięćdziesięciu, czekających tylko na to, żeby na nich napaść... A jednak jest to prawdopodobnie jedyny środek, gdyż za dnia tem mniej moglibyśmy odważyć się na atak.
— Well! Uderzymy więc jeszcze tej nocy!
— Powoli, powoli! Trzeba się nad tem zastanowić.
— Rozważcie to, sir, ale pozwólcie mi tymczasem przekraść się na drugą stronę celem zbadania, jak sprawa stoi.
— Możecie to zrobić, ale później, gdy po jakimś czasie zmniejszy się czujność wrogów. Zresztą nie pójdziecie sami, bo ja będę wam towarzyszył i weźmiemy z sobą prawdopodobnie wszystkich.
— Pięknie, bardzo dobrze, sir! Niech tak będzie. Wyprawa z wszystkimi pachnie napadem. Spełnimy naszą powinność. Ja biorę na siebie sześciu, lub ośmiu Keiwehów, a Stone też mniej nie zechce. Prawda, mój stary Dicku?
— Yes, zgadłeś, mój stary Willu! — odrzekł zapytany. — Nie dbam o liczbę, gdy chodzi o oswobodzenie Sama. Jest to zresztą dobry wyga, ale miał dziś kiepski dzień.
Zaiste, Samowi tego dnia wcale szczęście nie dopisało. Zacząłem naradzać się z sobą w duszy, jakby Sama uwolnić. Własne życie mogłem narazić, ale nie miałem prawa wystawiać na szwank życia Apaczów. Przypuszczałem zresztą, że może uda się drogą podstępu dojść do celu łatwiej i z mniejszem niebezpieczeństwem, ale to mogło się okazać dopiero później po przekradnięciu się na drugą stronę. Postanowiłem zabrać z sobą Apaczów na wypadek, gdyby nagły atak okazał się rzeczą korzystną.
Musieliśmy narazie zaczekać, gdyż zauważyliśmy, że po drugiej stronie panował jeszcze wielki ruch. Wnet jednak uspokoiło się zupełnie, a ciszę przerywały tylko silne, donośne, uderzenia tomahawków. To czerwonoskórcy rąbali drzewo; widocznie zamierzali utrzymać ognie do rana.
Potem ustały także odgłosy toporów. Gwiazdy wskazywały północ, czas był już przystąpić do dzieła. Najpierw postaraliśmy się o to, żeby przywiązać dobrze konie, które postanowiliśmy zostawić, poczem jeszcze raz przypatrzyłem się więzom i kneblowi pojmanego Keioweha. Następnie opuściliśmy obóz i ruszyliśmy tą samą drogą, którą ja szedłem poprzednio.
Stanąwszy poniżej lasku w łożysku rzeki, kazałem Apaczom pod komendą Dicka Stone’a zatrzymać się i unikać wszelkiego szmeru. Potem udałem się z Willem Parkerem cicho ku drzewom. Wydostawszy się na brzeg, położyliśmy się na ziemi i jęliśmy nadsłuchiwać. Dokoła panowała grobowa cisza. Ośm ognisk biło wciąż jeszcze w górę płomieniami. Ze zdumieniem spostrzegłem, że ponarzucano w nie całe kupy grubych konarów. Poczołgaliśmy się więc zwolna naprzód, lecz nie ujrzeliśmy nikogo. W końcu przekonaliśmy się, że w lasku nie było nikogo, ani jednego Keioweha.
— Odeszli, rzeczywiście odeszli potajemnie! — rzekł zdziwiony Parker. — A mimoto podsycili ogniska!
— Aby zamaskować swój odwrót. Myśleli, że temi ogniami utrzymają nas w mniemaniu, jakoby jeszcze byli ciągle tutaj.
— Ale dokąd odeszli? I czy na zawsze?
— Przypuszczam, gdyż Sam jest dla nich dobrą zdobyczą, którą chcą zabezpieczyć. Ale kto wie, czy nie zamierzają coś dyabelskiego.
— Co takiego?
— Napaść na nas po tamtej stronie tak, jak my uderzylibyśmy na nich tutaj.
— Do pioruna, to możliwe! Musimy temu czemprędzej zapobiec, sir!
— Tak, musimy przejść i konie zabezpieczyć, choćby to się miało później zbytecznem okazać. Im pewniej, tem lepiej.
Zeszliśmy do Apaczów i pośpieszyliśmy do obozu, gdzie zastaliśmy wszystko w porządku. Ale Keiowehowie mogli zbliżyć się do nas później, dosiedliśmy więc koni i pojechaliśmy dość daleko w głąb preryi, gdzie znowu rozłożyliśmy się obozem. Keiowehowie nie byliby znaleźli nas na dawnem miejscu, gdyby w celu napadu tam podeszli i musieliby do dnia zaczekać, by nas zobaczyć. Jeńca zabraliśmy oczywiście z sobą.
Nie pozostawało nam nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość do rana. Kto mógł spać, spał, a kto nie, ten czuwał. Tak przeszła noc, a gdy rankiem szarzeć zaczęło, dosiedliśmy koni i wróciliśmy najpierw do naszego obozu. Przekonaliśmy się, że w nocy tam nikogo nie było, nie zachodziła więc potrzeba opuszczania tego miejsca, ale ta ostrożność nie zaszkodziła. Potem udaliśmy się przez rzekę do lasku. Ogniska Keiowehów się wypaliły i pozostały z nich tylko kupy popiołu jako jedyne znaki, że wczoraj panowało tu takie ożywienie.
Zaczęliśmy badać ślady. Od miejsca, gdzie stały konie, wiodły ślady wszystkich Keiowehów; wsiedli tutaj na konie i odjechali w kierunku południowo-wschodnim. Porzucili widocznie zamiar wdawania się w walkę, która nie mogła przynieść im żadnego pożytku, bo jużby nas byli nie zaskoczyli.
A Sam? Zabrali go z sobą, co nadzwyczajnie dotknęło Dicka Stone’a i Willa Parkera. Mnie także było serdecznie żal poczciwego człeczyny. Gotów byłem przedsięwziąć wszystko dla jego wyswobodzenia, choćby te kroki tylko w części podyktowane były rozsądkiem.
— Jeśli go nie uwolnimy, będą go męczyli na palu — biadał Dick Stone.
— Nie — pocieszałem go. — My mamy także jeńca, a więc zakładnika.
— Ale czy oni o tem wiedzą!
— Pewnie. Sam był bezwarunkowo na tyle mądry, że im o tem powiedział. Jak oni z nim, tak my postąpimy z naszym jeńcem.
— Ależ my musimy pojechać za tymi Indsmanami, choćby nie wiem co było.
— Nie.
— Co? Chcecie go tak zostawić?
— Także nie.
— Jakżeż to się zgadza jedno z drugiem?
— Tak, że nie pozwolę się tym czerwonym drabom wodzić za nos po sawannie.
— Za nos? Nie rozumiem was.
— Przypatrzcie się ich śladom! Kiedy zostawione?
— Jak się zdaje, przed północą.
— Ja też tak myślę. Od tego czasu upłynęło około dziesięciu godzin. Czy sądzicie, że zdołamy to dzisiaj nadrobić?
— Nie.
— Albo jutro?
— Także nie.
— A dokąd zdaniem waszem odjechali?
— Do swojej wsi.
— Więc przybędą tam, zanim ich dościgniemy. Czy wyobrażacie sobie może, iż powinniśmy zapuszczać się w terytoryum Keiowehów, aby napaść na jedną wieś i wyswobodzić jednego jeńca?
— To byłoby szaleństwem.
— Pięknie! Ja jestem tego samego zdania; nie pojedziemy więc za nimi.
Na to poskrobał się Stone za uchem i mruknął bezradnie i ze złością:
— Ależ Sam, Sam, Sam! Co będzie z naszym starym Samem? Przecież nie możemy go opuścić!
— Nie, tego nie uczynimy; przeciwnie, uwolnimy go nawet.
— A niech was dyabeł porwie, sir! Ja nie jestem do rozwiązywania takich zagadek. Raz mówicie, że nie pojedziemy za czerwonymi, a zaraz potem twierdzicie, że będziemy się starali uwolnić jeńca. To tak samo, jak gdybyście jednym tchem nazwali osła raz wielbłądem, a drugi raz małpą! Niech rozumie to, kto chce. Ja tego nie pojmuję!
— Przykład wasz w tym wypadku nie jest stosowny. Keiowehowie nie udali się wcale do swej wsi.
— Nie? A dokąd?
— Nie domyślacie się?
— Nie.
— Hm! Cóż to za westmani z was! Wobec tego ja wolę greenhornów, którzy rozgryzają takie orzechy i nie łamią sobie na tem zębów! Czerwoni poszli na Górę Nuggetów.
— Na... na... behold! Czy rzeczywiście?
— Tak jest, bądźcie pewni.
— Możnaby się tego istotnie po nich spodziewać!
— Nie tylko spodziewam się tego, lecz twierdzę to całkiem stanowczo.
— Ależ im nie wolno przeszkadzać w pogrzebie!
— Nie zamierzają też tego. Zaczekają na koniec. Są dla nas i dla Apaczów wrogo usposobieni i pragną zemsty. Przybycie Santera było im więc bardzo na rękę. Dowiedziawszy się o śmierci Inczu-czuny i jego córki, ucieszyli się bardzo. Jakże będą sobie życzyli tego samego losu dla Winnetou! Obmyślili go także dla nas, usłyszawszy od Santera, że go ścigamy. Byliśmy jednak ostrożni i z wyjątkiem Sama nie wpadliśmy w pułapkę. Oni próbują teraz inaczej. Udali, że jadą do wsi, myśląc, że to nas powstrzyma od podążenia za nimi; przypuszczają więc, że powrócimy do Winnetou. Ujechawszy jednak jakiś czas ku południowemu wschodowi i ściągnąwszy, gdy się nadarzy sposobność, jeszcze więcej wojowników, zwrócą się ku Górze Nuggetów, gdzie spodziewają się na nas napaść i wyciąć w pień.
— Ładna rachuba, wcale ładna, ale my się postaramy, żeby wynik był inny!
— Prawdopodobnie podsunął im to Santer, który chce skorzystać ze sposobności i zabrać sobie złoto. Jednem słowem jestem pewien, że wszystko pójdzie tak, jak przedstawiłem. No, chcecie jeszcze ścigać Keiowehów?
— Ani myślę! Wasze obliczenie jest wprawdzie trochę ryzykowne, ale odkąd was znam, nie pomyliliście się jeszcze nigdy i zawsze mieliście słuszność, to też przypuszczam, że to i teraz nastąpi. Cóż ty na to, stary Willu?
— Sądzę, że tak jest, jak powiada Old Shatterhand. Musimy stąd ruszyć w tej chwili, aby w czas ostrzec Winnetou. Czy się godzicie, sir?
— Owszem.
— A czy jeńca zabierzemy z sobą?
— Oczywiście. Przywiążemy go do Mary Sama, co mu zbyt przyjemnem nie będzie. Załatwiwszy się z tem, wyruszymy natychmiast. Przedtem jednak musimy znaleźć w łożysku jaką kałużę, aby konie napoić.
W pół godziny potem byliśmy w drodze, oczywiście niezbyt zadowoleni z wyniku wyprawy. Zamiast pochwycić Santera, utraciliśmy Sama Hawkensa, ale z jego własnej winy, a jeżeliby się moje przypuszczenie sprawdziło, to można było mieć pewną nadzieję, że uwolnimy jego, a pochwycimy Santera.
Ścigając tego drugiego, musieliśmy naturalnie trzymać się jego tropu i kołowaliśmy z tego powodu, ponieważ on zmienił pierwotny kierunek i pojechał pod kątem rozwartym. Postanowiłem ten kąt przeciąć, a skutek tego był taki, że tuż przed południem stanęliśmy przed parowem, prowadzącym na polanę, na której dokonano podwójnego morderstwa.
Zostawiliśmy konie pod opieką jednego z Apaczów na dolinie, a sami ruszyliśmy w górę. Na skraju polany stał strażnik, który powitał nas tylko cichym ruchem ręki. Spostrzegliśmy na pierwszy rzut oka, że pozostałych dwudziestu Apaczów pracowało pilnie nad przygotowaniem pogrzebu dla wodza i jego córki. Mnóstwo wysmukłych drzew, ściętych tomahawkami, przeznaczono na rusztowanie. Oprócz tego leżały tam wielkie kupy kamieni, które ciągle jeszcze znoszono. Do tych robotników przyłączyli się zaraz przybyli ze mną Apacze. Pogrzeb miał się odbyć nazajutrz.
Nieopodal zbudowano tymczasową chałupę, w której przechowywano zwłoki obojga pomordowanych. Na wiadomość o naszem przybyciu wyszedł z tej chaty Winnetou, gdyż w niej ciągle przesiadywał, jak nam powiedziano. Jakżeż wyglądał ten młody wódz Apaczów!
Był wogóle bardzo poważny i tylko rzadko przemykał mu lekki uśmiech po twarzy. Nie słyszałem nigdy, żeby się zaśmiał głośno. Mimo tej powagi był w rysach jego wyraz dobroci i przychylności, jego aksamitnie ciemne oko umiało w danym wypadku spojrzeć nawet bardzo przyjaźnie. Ileż to razy spoczywało ono na mnie z miłością i pieszczotą, jaką się tylko w oczach kobiet znajduje! Dzisiaj nie było z tego wszystkiego ani śladu. Twarz Winnetou była jakby z kamienia, a oko patrzało posępnie we własne wnętrze. Ruchy miał powolne i ociężałe. W takim stanie zbliżył się do mnie, uścisnął mdło moją rękę, spojrzał mi w oczy wzrokiem, który mnie przeniknął do głębi duszy, i zapytał:
— Kiedy mój brat powrócił?
— W tej chwili właśnie.
— Gdzie jest morderca?
— Umknął.
Otwartość każe mi przyznać, że podczas tej odpowiedzi spuściłem wzrok ku ziemi. Prawie wstydziłem się własnych słów.
Apacz także wbił oczy w ziemię. O gdybym był mógł wiedzieć, co się w jego duszy działo! Po dłuższej chwili zapytał:
— Czy mój brat stracił trop jego?
— Nie, mam go jeszcze dotychczas. Morderca przyjdzie tutaj niebawem.
— Niech mi to Old Shatterhand opowie!
Usiadłszy z Winnetou na kamieniu, dokładnie i zgodnie z prawdą zdałem mu sprawę ze wszystkiego. On słuchał tego w nieprzerwanem milczeniu, dopiero gdy skończyłem, odezwał się:
— Więc mój brat nie wie napewno, czy Santera dosięgły kule rewolwerowe.
— Nie, ale przypuszczam, że go nie zraniłem.
Skinął lekko głową, uścisnął mi rękę i rzekł:
— Niech mi mój brat wybaczy, że zapytałem o to, czy trop nie stracony! Old Shatterhand wykonał swe zadanie znakomicie, a na końcu postąpił sobie nawet bardzo mądrze. Sam Hawkens będzie bardzo żałował nieostrożności, ale mu ją przebaczymy i wydobędziemy go z niewoli. Ja także tak sądzę, jak mój brat; Keiowehowie nadejdą, lecz zastaną nas innymi, niż się spodziewają. Z jeńcem nie należy się źle obchodzić, ale pilnować go trzeba ostro. Jutro wybuduje się grobowce dla Inczu-czuny i Nszo-czi. Czy mój brat będzie przy tem?
— Byłoby mi bardzo przykro, gdyby Winnetou na to nie zezwolił!
— Nie zezwalam, lecz proszę o to. Twoja obecność zachowa może życie wielu synom bladych twarzy. Prawo krwi domaga się śmierci wielu białych ludzi, lecz oko twoje jest jako słońce, które rozmiękcza twardy lód i zamienia go w wodę orzeźwiającą. Wiesz, kogo utraciłem. Bądź mi ojcem i bądź mi siostrą zarazem; proszę cię o to, Szarlih!
Łza zabłysła mu w oku. Wstydził się jej i nie pokazałby jej przed nikim, tylko przedemną jej nie ukrywał. Pobiegł do chaty, w której, jak wspomniałem, leżeli zmarli, i zniknął w jej wnętrzu. Dziś po raz pierwszy nazwał mnie po imieniu, Karol, i wymawiał to później zawsze tak, jak teraz, Szarlih.
Powinienbym teraz opowiedzieć o pogrzebie, który się odbył ze wszystkiemi indyańskiemi ceremoniami. Wiem, że dokładny opis byłby zajmujący, ale kiedy przypominam sobie owe smutne godziny, odczuwam dziś jeszcze ból tak głęboki, jak gdyby to dopiero wczoraj się stało, a opis ich wydaje mi się jakby ubliżeniem nie grobowcom, które wznieśliśmy wtedy pod Nugget-tsil, lecz pomnikowi, wystawionemu w mem sercu zamordowanym, który nieustanną, pełną uszanowania opieką otaczam. Dla tego proszę, żeby mi było wolno zaniechać tego opisu.
Zwłoki Inczu-czuny przywiązano do konia, poczem obsypano go ziemią tak, że się nie mógł poruszyć, a wkońcu przestrzelono mu głowę. Potem naniesiono ziemi stopniowo tyle, że zupełnie zakryła jeźdźca razem z bronią i lekami. Wreszcie obłożono wszystko warstwami kamieni.
Nszo-czi otrzymała na moją prośbę grób inny. Nie chciałem, żeby ją bezpośrednio ziemią pokryto. Oparliśmy ją o pień drzewa w postawie siedzącej, a potem tak ułożyliśmy dokoła niej kamienie, że utworzyły silną, pustą w środku piramidę, z której szczytu wystawała korona drzewa.
Odwiedzaliśmy potem z Winnetou kilka razy grobowce pod Nugget-tsil i zastawaliśmy je zawsze w nienaruszonym stanie...




ROZDZIAŁ VI.
Wyswobodzenie Sama.

Łatwo sobie wyobrazić, jak bolał Winnetou z powodu utraty ojca i siostry. Podczas pogrzebu mógł tę boleść wyrazić, potem jednak musiał ją zamknąć w sobie głęboko. Nakazywał mu to z jednej strony indyański obyczaj, a z drugiej konieczność zwrócenia całej uwagi na spodziewane przybycie Keiowehów. Nie był to już przygnieciony gorzką stratą syn i brat, lecz wódz wojowniczej drużyny, na której czele miał odeprzeć napad nieprzyjaciół i pochwycić mordercę Santera. Miał widocznie plan już gotowy, gdyż zaraz po pogrzebie kazał Apaczom przygotować się do drogi i sprowadzić konie, które znajdowały się na dolinie.
— Dlaczego mój brat wydaje to zarządzenie? — spytałem. — Teren jest tak uciążliwy, że sprowadzenie tu koni będzie wiele trudu kosztowało.
— Wiem o tem — odrzekł — ale stać się to musi, gdyż chcę w ten sposób wywieść w pole Keiowehów. Ujęli się za mordercą, za to wszyscy zginą?
Twarz jego przybrała przy tych słowach wyraz groźny, stanowczy. Jeśliby dokonał swego zamiaru, Keiowehowie byliby zgubieni. Ja byłem w tym wypadku za łagodniejszą karą. Keiowehowie byli wprawdzie naszymi wrogami, lecz nie zawinili śmierci Inczu-czuny i jego córki. Czy mogłem pozwolić sobie wpłynąć na zmianę nastroju Winnetou? Kto wie, czybym nie był wzbudził w nim gniewu na siebie. Nastręczyła się jednak sposobność do tego rodzaju próby, gdyż byliśmy sami na polowaniu. Apacze poszli natychmiast za jego rozkazem, a Stone i Parker przyłączyli się do nich. Nikt zatem nie byłby usłyszał odpowiedzi, która, dana w gniewie, więc niewątpliwie szorstka, w obecności drugich byłaby mnie obraziła. Wyjawiłem Winnetou swoje zdanie w tej sprawie, ale ku memu zdumieniu nie nastąpił skutek, jakiego się obawiałem. On spojrzał na mnie dużemi, posępnemi oczyma i odpowiedział spokojnie:
— Spodziewałem się tego po moim bracie, gdyż on ustępowania przed wrogiem nie uważa za słabość.
— Tak nie myślałem, o ustępowaniu nie może być mowy. Zastanawiałem się już nawet nad tem, jak ich wszystkich pochwycić. Ale oni nie winni temu, co się tutaj stało i byłoby niesprawiedliwością, gdyby mieli karę za to ponieść.
— Ujęli się za mordercą i chcą tu przyjść, aby uderzyć na nas! Czy nie dostateczny to dla nas powód, żeby ich nie oszczędzać?
— Nie, a przynajmniej dla mnie nie. Przykro mi, że brat mój, Winnetou, gotów popełnić błąd, który jest przyczyną zguby wszystkich indyańskich narodów.
— Jaki błąd ma Old Shatterhand na myśli?
— Ten, że Indyanie rozdzierają się nawzajem, zamiast pomagać sobie przeciwko wspólnemu nieprzyjacielowi. Pozwól, że szczerze z tobą pomówię. Kto zdaniem twojem na ogół jest mędrszy i chytrzejszy, czerwony mąż, czy blada twarz?
— Blada twarz. Przyznaję to, bo to prawda. Biali posiadają więcej niż my wiadomości i zdolności. Przewyższają nas niemal we wszystkiem.
— Masz słuszność. My was przewyższamy. Ty jednak nie jesteś zwyczajnym Indyaninem. Wielki Duch udzielił ci darów, jakiemi nawet u białych mało kto się cieszy, dlatego chciałbym, żebyś myślał inaczej, niż zwykły czerwony mąż. Rozum masz bystry, a wzrok twój sięga o wiele, o wiele dalej od cielesnego i duchowego oka zwykłego wojownika. Ileż to razy wykopywano między wami wojenny tomahawk! Nie zaprzeczysz, że to jest nieustannem, okropnem samobójstwem, popełnianem przez czerwonego męża na sobie, a kto postępuje w ten sposób, bierze udział w tem samobójstwie. Inczu-czunę i Nszo-czi zabili nie czerwoni, lecz biali, a morderca schronił się do Keiowehów i namówił ich do napadu na was. To przedstawia wystarczający powód do tego, żeby tu na nich zaczekać i walczyć z nimi, ale nie usprawiedliwia tego, żeby ich jak pochwytane wściekłe psy wystrzelać. To są twoi czerwoni bracia; pamiętaj o tem!
Prowadziłem tak rzecz jeszcze przez jakiś czas, Winnetou zaś słuchał spokojnie. A kiedy wypowiedziałem ostatnie słowo, podał mi rękę i rzekł:
— Old Shatterhand jest prawdziwym i szczerym przyjacielem wszystkich czerwonych mężów i słusznie nazywa postępowanie ich samobójstwem. Zrobię, czego sobie mój biały brat życzy. Pochwytam Keiowehów, ale ich potem wypuszczę na wolność, a tylko mordercę zatrzymam.
— Pochwytasz? To będzie trudne, bo nadciągną w liczbie przeważającej. Czy masz może tę samą myśl, co ja?
— Jaką?
— Zwabić Keiowehów w jakieś miejsce, gdzieby się nie mogli bronić?
— Tak, to mój plan.
— Mój także. Znasz te strony, więc chciałem cię zapytać, czy jest tu gdzie takie miejsce.
— Jest i nie leży daleko. To wązki parów skalisty. Tam chcę zwabić nieprzyjaciół.
— Czy spodziewasz się, że ci się uda?
— Tak. Skoro znajdą się w tym parowie, na którego ściany wyleźć nie można, zaatakujemy ich z przodu i z tyłu tak, że będą musieli ulec, jeżeli nie zechcą się dać bezbronnie powystrzelać. Daruję im życie i zadowolnią się tem, że dostaną w ręce Santera.
— Dziękuję ci! Serce mego brata Winnetou stoi otworem dla dobrej myśli. Może on i w innej sprawie żywi równie łagodne zamiary.
— O jaką sprawą chodzi memu bratu Old Shatterhandowi?
— Chciałeś wszystkim białym zemstę zaprzysiąc, a ja poprosiłem cię, żebyś zaraz tego nie czynił, lecz zaczekał, aż minie pogrzeb. Czy wolno się dowiedzieć, co teraz postanowiłeś?
Zapytany patrzył przez czas pewien na ziemię, a potem podniósł jasny wzrok na mnie, wskazał na chatę, w której przed pochowaniem zwłoki leżały, i odrzekł:
— Ubiegłą noc spędziłem tam przy umarłych i walczyłem z sobą. Zemsta podsunęła mi wielką, śmiałą myśl. Chciałem zgromadzić wojowników wszystkich czerwonych narodów i wyruszyć z nimi przeciw bladym twarzom. Wtedy byłbym został zwyciężonym, ale w walce z sobą zostałem zwycięzcą.
— Więc porzuciłeś tę wielką, śmiałą myśl?
— Pytałem o to trzy osoby, które miłuję: dwoje zmarłych i jednego żyjącego. Radzili mi plan ten porzucić, postanowiłem więc pójść za ich radą.
Zapytałem go nie słowami, lecz wzrokiem, zwróconym na niego, a on mówił dalej:
— Mój brat nie wie, o których mówię osobach. Mam na myśli Kleki-petrę, Nszo-czi i ciebie. Was troje w myślach pytałem i otrzymałem potrójną, ale jednobrzmiącą odpowiedź.
— Tak, gdyby żyli oboje i gdybyś mógł ich zapytać, powiedzieliby pewnie to samo, co ja ci radzę. Plan, który miałeś, był wielki i ty nadałbyś się do jego wykonania, ale...
— Niech mój brat skromniej o mnie mówi i myśli — przerwał mi. — Gdyby się rzeczywiście udało jednemu wodzowi zjednoczyć wszystkie czerwone szczepy, to nie stałoby się to tak prędko, jakbym sobie tego życzył, i potrzebaby długiego, pełnego trudów, życia, aby dojść do tego celu, na końcu zaś tego życia byłoby zapóźno zaczynać walkę. Jeden czerwony mąż, choćby największy i najsławniejszy, nie spełni tego zadania, a po jego śmierci zabrakłoby godnego następcy, któryby poprowadził dalej i dokończył poczętego dzieła.
— Cieszę się, że brat mój, Winnetou, przyszedł do tego przekonania; jest one słuszne. Jeden człowiek nie wystarczy, a o następcę byłoby trudno. Gdyby nawet i to się udało, mimoto walka czerwonych przeciwko białym musiałaby się dla was nieszczęśliwie zakończyć.
— Wiem o tem; ona przyspieszyłaby tylko naszą zgubę. Gdybyśmy nawet ze wszystkich walk wyszli zwycięzko, to jednak bladych twarzy jest tyle, że mogliby przeciwko nam wysyłać coraz to nowe gromady, gdy tymczasem my nie zdołalibyśmy naszych strat uzupełnić. Zwycięstwa wyniszczyłyby nas nieco powolniej wprawdzie, ale tak samo pewnie jak klęski. To musiałem sobie powiedzieć, kiedy siedziałem w nocy przy moich zmarłych i postanowiłem zaniechać mojego planu. Chciałem się zadowolnić pojmaniem mordercy i zemścić się na tych, którzy dają mu pomoc i przychodzą, by uderzyć na nas. Ale i to odradził mi mój brat, Old Shatterhand, zemsta więc moja ograniczy się teraz do tego, że pochwycę i ukarzę Santera. Keiowehów puścimy wolno.
— Te słowa wprawiają mnie w dumę z przyjaźni, która nas łączy; nigdy ci ich nie zapomnę. Chociaż nie możemy tego twierdzić napewno, jesteśmy mimo to obaj przekonani, że Keiowehowie nadciągną. Idzie tylko o to, żeby się dowiedzieć, kiedy przybędą.
— Dzień ich przybycia tu jest dzisiejszy. — rzekł tonem tak stanowczym, jak gdyby szło o stwierdzenie faktu zupełnie pewnego.
— Jak możesz o tem sądzić tak pewnie?
— Wnoszę z tego, co mówiłeś o waszej jeździe. Keiowehowie udali, że wracają do wsi, aby was zwabić za sobą, a zdążają właściwie tutaj; musieli więc bardzo okrążać, bo inaczej byliby pojawili się wczoraj. Istniały też inne jeszcze powody tego opóźnienia.
— Jakie powody?
— Pierwszy: Sam Hawkens, którego tu oczywiście nie sprowadzą, lecz odeślą do swoich do domu. Na to trzeba było wybrać odpowiedni czas i miejsce, a może nawet zaczekać na sposobność, któraby się nastręczyła przypadkiem. Tak samo musieli pchnąć posłańca z doniesieniem o waszem przybyciu.
— Aha, sądzisz, że wojownicy wyjechali naprzeciw nas ze wsi?
— Tak. Wojownicy, z którymi mieliście do czynienia tam nad wyschłą rzeką, chcieli was pociągnąć za sobą, nie mieli jednak czasu was zaczepić w tym celu, ponieważ postanowili pojechać tutaj. Wysłali więc jednego, lub kilku wojowników do swoich z rozkazem, żeby przeciwko wam ze wsi wyruszono. Tym posłańcom powierzyli Sama Hawkensa. Po tych zarządzeniach zboczyli Keiowehowie z poprzedniego kierunku i ruszyli ku Nugget-tsil. Chodziło o to, żebyście wy tego zwrotu nie zauważyli, musiał się więc on odbyć na miejscu, gdzie ślady nie zostają. Miejsca takie są rzadkie, trzeba ich dopiero szukać, a to zabiera czas. Dlatego nie mogli Keiowehowie nadejść tu wczoraj, ale dziś przybędą napewno.
— A skąd wiesz, że ich niema jeszcze dotychczas?
Wskazał na najbliższe wzgórze. Ponad las wysterczało tam bardzo wysokie drzewo, którego korona stanowiła najwyższy punkt w tych górach. Kto siedział na tem drzewie, a miał dobre oczy, mógł objąć wzrokiem całą przyległą preryę.
— Mój brat nie wie, — odrzekł — że wysłałem na górę wojownika, który tam uważa i zobaczy Keiowehów, bo ma oczy sokole. Ujrzawszy ich, zejdzie natychmiast i doniesie mi o tem.
— To dobrze. Wiadomości od niego jeszcze nie było, a więc wrogów nie widać jeszcze. Czy sądzisz jednak, że nadciągną dzisiaj z pewnością?
— Tak, gdyż dłużej zwlekać nie mogą, jeśli nas chcą jeszcze tu zastać.
— Ale oni nie mieli zamiaru dojść aż do Góry Nuggetów, chcieli tylko uczynić na ciebie zasadzkę, kiedy będziesz powracał do domu.
— Byłoby się im to udało, gdybyś był ich nie podsłuchał. Ponieważ jednak teraz o tem jestem uwiadomiony, na nic więc nie przyda się zasadzka, przeciwnie, ja zwabię ich tutaj. Do domu byłbym wracał w kierunku ku południowi, a tam byliby się na mnie zaczaili. Teraz udam, że zmierzam na północ i zwabię ich tu za sobą.
— Czy tylko pójdą za tobą?
— Pewnie. Muszą w każdym razie wysłać wywiadowcę, by się przekonać, czy tu jesteśmy. Temu szpiegowi nie zrobimy nic złego i pozwolimy mu odejść spokojnie do swoich. Ze względu na niego kazałem tu konie sprowadzić. Jest ich ponad trzydzieści i pomimo twardego gruntu na osypisku będzie musiał ich ślady zobaczyć. Stąd podążymy do parowu, który posłuży jako pułapka na Keiowehów. Wywiadowca nie pójdzie tam za nami, będzie tylko śledził jakiś czas, czy odeszliśmy rzeczywiście, a potem wróci czemprędzej do swoich z wieścią, że odjechaliśmy nie na południe, lecz ku północy. Czy mój brat przyznaje mi słuszność?
— Tak. Wskutek tego porzucą myśl urządzenia zasadzki, a prawie napewno przybędą tutaj i stąd puszczą się za nami.
— Jestem pewien, że tak uczynią. Santer, którego muszę pochwycić, jeszcze dziś będzie w mym ręku.
— A co z nim zrobisz?
— Proszę mego brata, żeby mnie o to nie pytał. On umrze i to wystarcza.
— Gdzie? Tu? Czy zaprowadzisz go do puebla?
— To jeszcze nie postanowione. Prawdopodobnie nie będzie takim tchórzem jak Rattler, któremu musieliśmy zadać śmierć jak psiemu mazgajowi. Słuchaj! Dolatuje mnie tętent naszych koni. Opuścimy to miejsce i wrócimy potem na nie z jeńcami.
Przyprowadzono konie. Mój i Mary Hawkensa były też z nimi. Każdy prowadził swego konia za cugle, ponieważ wskutek zbyt niewygodnej drogi, nie można było ich dosiąść.
Winnetou szedł na czele. Sprowadził nas na północ z polanki, potem w las, opadający ku dołowi dość stromo. Na dole była otwarta łąka. Tam wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy ku podobnej do wysokiego, prostopadłego muru skalnej ścianie, którą przecinał wązki przesmyk. Wskazując na ten przesmyk, powiedział Winnetou:
— Oto pułapka, o której mówiłem. Teraz przez nią przejedziemy.
To określenie nadawało się bardzo dla tego wązkiego przejścia, którem przejeżdżaliśmy teraz. Ściany biegły z obu stron prawie prostopadle ku niebu i niepodobna było znikąd na nie z dołu się wydostać. Gdyby Keiowehowie byli na tyle głupi, że wjechaliby tutaj po obsadzeniu przez nas obu wejść, to byłoby, z ich strony szaleństwem tu się bronić.
Droga nie wiodła prosto, lecz skręcała to w prawo to w lewo i kwadrans upłynął, zanim stanęliśmy u ujścia parowu, gdzie też zsiedliśmy z koni. Za chwilę już ujrzeliśmy Apacza, który z drzewa wypatrywał Keiowehów.
— Przybyli. — oznajmił. — Chciałem ich zliczyć, ale nie mogłem, bo nie jechali po jednemu i byli bardzo daleko.
— Czy zwrócili się ku dolinie? — pytał Winnetou.
— Nie. Zatrzymali się tam na preryi i porozkładali się pośród zarośli. Potem oddzielił się od nich jeden wojownik i poszedł piechotą ku dolinie.
— To wywiadowca. Mamy właśnie tyle czasu, żeby łapkę otworzyć, a potem zamknąć. Mój brat, Old Shatterhand, weźmie z sobą Stone’a, Parkera i dwunastu moich wojowników i obejdzie górę tu na lewo. Koło bardzo grubej i wysokiej brzozy, którą tam ujrzy, wejdzie w las, który się powoli wznosi, a po drugiej stronie znowu opada. Przybywszy tam, znajdzie się mój brat w przedłużeniu doliny, z której wyszliśmy na Nugget-tsil. Idąc dalej tą doliną, zajdzie niebawem na miejsce, gdzie zostawiliśmy konie, a dalszą drogę już zna. Niech jednak nie posuwa się otwartą doliną, lecz brzegiem jej i kryje się w lesie. Old Shatterhand będzie siedział w tym lesie, skąd po drugiej stronie prowadzi wejście do parowu. Spostrzeże nieprzyjacielskiego wywiadowcę, ale mu nie będzie przeszkadzał. Potem zobaczy nadchodzących nieprzyjaciół i pozwoli im wejść do parowu.
— Więc taki jest twój plan — mówiłem dalej za niego. — Ty zostaniesz tutaj, aby obsadzić wyjście, a ja wrócę drogą okrężną, opisaną mi teraz przez ciebie, do stóp Nugget-tsil, aby tam zaczekać na nieprzyjaciół i towarzyszyć im potem ukradkiem, dopóki nie wejdą tu do pułapki?
— Tak sobie to wyobrażam. Jeżeli Old Shatterhand nie popełni jakiego błędu, to połów uda się nam z pewnością.
— Będę ostrożny, jak tylko być można. Czy Winnetou da mi jeszcze jakie wskazówki?
— Nie. Resztę pozostawiam tobie.
— Kto będzie się układał z Keiowehami, jeśli się uda ich zamknąć?
— Ja. Zadaniem Old Shatterhanda jest tylko nie wypuścić ich z parowu, gdy zobaczą moich wojowników i zechcą zawrócić. Ale śpieszcie się! Południe już dawno minęło, a Keiowehowie nie zatrzymają się do jutra, lecz pójdą za nami dziś jeszcze, zanim się ściemni.
Słońce dokonało już prawie swej dziennej wędrówki i za godzinę należało się spodziewać wieczora. Udałem się więc z Dickiem Willem i z moimi Apaczami w drogę piechotą.
W kwadrans potem spostrzegliśmy brzozę i weszliśmy w las. Wygląd okolicy zgadzał się zupełnie z opisem Winnetou. Wkrótce dostaliśmy się na owe miejsce doliny, na którem pasły się konie. Naprzeciw nas otwierał się boczny parów, wiodący na polanę do grobów. Stamtąd, gdzie usiedliśmy pod drzewami, mogliśmy widzieć nadchodzących Keiowehów, a nie mieliśmy powodu obawiać się tego, żeby oni nas spostrzegli, gdyż należało przypuścić, że nie przejdą na naszą stronę, lecz po tamtej pójdą do przesmyku.
Apacze zachowywali się milcząco, a Stone i Parker rozmawiali z sobą pocichu. Byli pewni, że Keiowehowie wpadną nam w ręce razem z Santerem, ja jednak trochę o tem wątpiłem. Do zmroku brakowało co najwyżej dwudziestu minut, a Keiowehowie się nie zjawiali. Sądziłem zatem, że dopiero jutrzejszy ranek przyniesie rozstrzygnięcie, zwłaszcza że nie było widać także wywiadowcy, którego nieprzyjaciel wysłał. U nas pod drzewami było już ciemno.
Szept Parkera ze Stonem ustał. Lekki wiatr poruszał szczytami drzew i wywoływał jednostajny szmer, który należałoby raczej nazwać nieustannym, głęboko brzmiącym oddechem, od którego bardzo łatwo odróżnić każdy inny odgłos. Naraz wydało mi się, że coś się sunie po miękkim leśnym gruncie. Zacząłem nadsłuchiwać; tak, coś się poruszało. Zwierzę czworonożne nie zbliżyłoby się do nas tak bardzo. A płaz? Również nie. Odwróciłem się szybko i położyłem na ziemi, aby lepiej widzieć od dołu. Zrobiłem to jeszcze w sam czas i ujrzałem jakiś czarny przedmiot, który leżał za mną, a teraz przemykał się między drzewami. Zerwałem się i pospieszyłem za nim. Zobaczyłem go przed sobą, jakby smugę cienia na jaśniejszem tle, sięgnąłem ręką i ująłem kawałek materyi.
— Away! — ozwał się jakiś głos przestraszony i równocześnie wymknęła mi się materya z ręki. Cień zniknął, wobec tego powstałem i zacząłem nadsłuchiwać, aby przynajmniej uchem coś złowić. Ale moi towarzysze dostrzegli moje szybkie ruchy i usłyszeli okrzyk. Zerwali się z miejsc i zaczęli pytać, co się stało.
— Cicho, cicho bądźcie! — odrzekłem i natężyłem słuch ponownie. Ale nic już nie było słychać.
Podpatrywał nas jakiś człowiek i to biały, jak tego dowodził okrzyk angielski, prawdopodobnie nawet sam Santer, gdyż oprócz niego nie było u Keiowehów żadnej innej bladej twarzy. Musiałem się puścić za nim bezwarunkowo, pomimo ciemności!
— Usiądźcie napowrót i zaczekajcie, dopóki nie wrócę! — nakazałem moim ludziom i pobiegłem.
Nie wahałem się ani na chwilę, dokąd się miałem zwrócić, należało biec tylko ku preryi, gdzie znajdowali się Keiowehowie. Podsłuchiwacz mógł cofnąć się tylko do nich i nigdzie indziej.
Trzeba było się postarać, by tak prędko nie uciekał, a w tym celu należało go nastraszyć. Zawołałem nań:
— Stój, bo strzelam!
W kilka sekund potem dałem na potwierdzenie tej groźby dwa strzały rewolwerowe. Błędu przez to nie popełniłem, gdyż obecność nasza wyszła już i tak na jaw. Teraz można było przypuścić, że zbieg pójdzie ze strachu w las, gdzie oczywiście musiał zwolnić biegu z powodu panującej tam ciemności, ja natomiast podskoczyłem ku skrajowi lasu, skąd go mogłem jeszcze zobaczyć i trzymałem się wzdłuż tego skraju. Chciałem przebyć w ten sposób całą dolinę i w miejscu zetknięcia się jej z preryą ukryć się, by tam pochwycić szpiega; gdyby bowiem tamtędy uciekał, musiałby był przejść koło mnie.
Plan ten był wprawdzie dobry, ale niestety nie dało się go wykonać, gdyż w chwili, kiedy biegłem zakrętem doliny i wychyliłem się poza wystającą grupę zarośli, ujrzałem przed sobą ludzi i konie tak blizko, że z trudem zdołałem rzucić się wstecz i wsunąć pomiędzy drzewa.
Keiowehowie rozłożyli się tu za krzakami obozem, a dlaczego to uczynili, nie trudno było odgadnąć.
Zatrzymali się najpierw na preryi i wysłali jednego na zwiady, któremu poruczyli niezbyt trudne zadanie, jak się później przekonałem. Oto Santer, znający okolicę, wyjechał daleko naprzód, aby nas znaleźć i donieść o tem Indyanom, skoro tylko przybędą. Kiedy jednak nadeszli, a on nie wrócił jeszcze, wysłali czerwonoskórca na zwiady, któremu wystarczyło pójść tylko jego tropem. Obawiać się nie miał czego, gdyż w razie niebezpieczeństwa byłby Santer nawrócił, aby Indyan ostrzec. Wywiadowca wszedł więc tak daleko w dolinę, jak mu zdawało się koniecznem, a nie ujrzawszy nieprzyjaciela, cofnął się do swoich z tą wiadomością. Ponieważ dolina w nocy lepiej nadawała się na pobyt, niż otwarta prerya, przeto postanowili Keiowehowie opuścić ją i udać się na dolinę. Santer okrążyć ich nie mógł i musiał się na nich natknąć, pomimo że dla ostrożności nie rozniecili ognisk.
Teraz było już pewnem, że nie dostaniemy ich w ręce dziś, ani jutro, jeżeli Santer był na tyle mądry i odgadł nasz plan. Co było czynić? Czy miałem wrócić na swoje miejsce i zaczekać, czy też Keiowehowie przecież nie wpadną rano w pułapkę? A może wypadało cofnąć się aż do Winnetou po inne zarządzenia wobec tego stanu rzeczy, który byłbym mu przedstawił? Była jeszcze trzecia, ale niebezpieczna dla mnie, ewentualność, a mianowicie pozostać tutaj. W każdym razie dla nas bardzo ważną rzeczą było dowiedzieć się, co postanowią czerwonoskórcy, uwiadomieni przez Santera o tem, co on widział. Jeślibym chciał ich podsłuchać to naraziłbym się na bardzo wielkie niebezpieczeństwo. Santer niezawodnie powiedział im, że go ścigam, a to mogło, a nawet musiało doprowadzić do odkrycia mnie. Postanowiłem jednak odważyć się na wszystko, jakkolwiek miałem małą nadzieję powodzenia. Ta okoliczność, że nie rozniecili ognisk, aby ich nie dostrzeżono, musiała i mnie przyjść w pomoc.
Pod drzewami leżały wielkie złomy skalne, porosłe mchami i otoczone paprocią. Pomyślałem nad tem, czyby mi się nie udało ukryć za jednym z nich.
Większość czerwonoskórych zajęta jeszcze była końmi, które przywiązywali do pali, aby się nie mogły oddalić i nie zdradziły obozu. Reszta pousiadała, lub pokładła się na skraju lasu. Na jednym jego punkcie zabrzmiał półgłośny rozkaz. Tam zapewne znajdował się dowódca, a należało się też spodziewać, że na tem miejscu zostanie. Tam musiałem się dostać, o ileby to tylko było możebnem!
Leżąc na ziemi, posunąłem się w tym kierunku, nie dbając o osłonę, gdyż ciemność panowała dokoła, a czerwonoskórcy przebywali przeważnie po drugiej stronie od tego miejsca, na które ja się skradałem. Dostrzec mogli mnie tylko wtedy, gdyby któryś z nich potknął się o mnie. Tak się nie stało, wobec czego dotarłem szczęśliwie do celu. Zauważyłem tam dwa głazy obok siebie, jeden wysoki i długi, a drugi niższy. Niewątpliwie z tej strony nie spodziewali się podsłuchiwana, więc wylazłem spokojnie z niższego głazu na wyższy i rozciągnąłem się na nim jak długi. Leżałem na wysokości dwu metrów dość bezpiecznie, gdyż żaden z czerwonoskórych nie miał powodu podchodzić tu za mną.
Indyanie, którzy byli zajęci dotychczas końmi, zeszli się także i pousiadali, albo pokładli się na ziemi. Tam, gdzie spodziewałem się dowódcy, wydano półgłosem kilka rozkazów, dla mnie niezrozumiałych, gdyż nie znałem wtedy języka Keiowehów. Następnie oddaliło się kilku wojowników w charakterze straży, jak mi się zdawało. Rzeczywiście obsadzili wylot doliny, ale las pozostawili wolno, co było dla mnie bardzo korzystne, ponieważ mogłem się potem oddalić, nie natykając się na straże.
Obozujący rozmawiali z sobą wprawdzie półgłosem, ale ja słyszałem każde zdanie, nie rozumiejąc niestety niczego. A byłoby mi się nadzwyczaj przydało uchwycić treść ich rozmowy. Często opowiadam, że na moich wyprawach po Zachodzie skradałem się pod obozy Indyan najrozmaitszych szczepów, a w podróżach po innych krajach pod obozowiska innych narodów i podsłuchiwałem znajdujących się tam ludzi. Tej zdolności zawdzięczam swoje powodzenie w tym względzie, a częstokroć nawet życie. Czytający to nie wyobraża sobie, lub nawet nie myśli nad tem, jak trudno i jak niebezpiecznie jest w ten sposób podchodzić pod obóz. Trudno nie tylko dla tego, że ta czynność wymaga fizycznej zręczności, siły i wytrwałości, lecz przedewszystkiem z tego powodu, że potrzeba do tego ćwiczenia duchowego, niezbędnej inteligencyi i różnych wiadomości, bez których nie można się obejść. Nadarmo bowiem podchodziłbym choćby nawet po mistrzowsku pod obóz Indyan, Beduinów albo Kurdów, sudańską seribah, albo południowo amerykańską osadę Gauchów, gdybym nie władał językiem dotyczącego szczepu i nie mógł zasięgnąć potrzebnych mi wieści. A treść rozmów znaczy w takich wypadkach przeważnie więcej, niżeli wszystko inne, o czem się przy tem człowiek dowiaduje. Dla tego starałem się zawsze poznać język ludzi, z którymi miałem do czynienia. Winnetou przyswoił sobie szesnaście dyalektów Indyańskich i w tym kierunku był także moim najwybitniejszym nauczycielem. Nie zdarzyło mi się później już nigdy, żebym podchodził pod obóz na zwiady, a nie rozumiał słów tych, którzy w obozie układali sobie plany wypraw.
Leżałem z dziesięć minut na kamieniu, kiedy usłyszałem wołanie straży, poczem nastąpiła upragniona dla mnie odpowiedź:
— To ja, Santer. Weszliście więc w dolinę?
— Tak. Niech mój biały brat idzie dalej, a spotka zaraz czerwonych wojowników.
Te słowa już zrozumiałem, ponieważ w stosunku z Santerem posługiwano się żargonem, złożonym ze słów indyańskich i angielskich. Zagadnięty zbliżył się, a dowódca przywołał go do siebie i zapytał:
— Mój brat o wiele dłużej zabawił, niż było postanowione. Niewątpliwie ważne powody go zatrzymały.
— Ważniejsze, niżbyście mogli przypuścić. Odkąd się tu znajdujecie?
— Niespełna od tego czasu, który blade twarze zowią połową godziny.
— Spotkaliście mego konia?
— Tak, gdyż jechaliśmy w trop za tobą. Mijając miejsce, na którem go przywiązałeś, zabraliśmy go z sobą.
— Powinniście byli zostać na preryi! Tu nie całkiem bezpiecznie.
— Nie rozłożyliśmy się obozem tam, ponieważ tu jest wygodniej, sądziliśmy zresztą, że tu nicby nam nie groziło, ty bowiem byłbyś powrócił prędko, aby nas ostrzec.
— Rzecz się ma odwrotnie. Nie było mnie tak długo, ponieważ narażeni tu jesteśmy na niebezpieczeństwo. Straciłem dużo czasu, zanim się dowiedziałem, na czem ono polega. Old Shatterhand jest tutaj.
— Myślałem sobie. Czy mój brat go widział?
— Tak.
— Pochwycimy go i zabierzemy do wodza, któremu strzaskał kolana. Czeka go śmierć niechybna na palu męczeńskim. Gdzie on się znajduje?
— Czy go pochwycicie, to jeszcze bardzo wątpliwe. — odrzekł Santer.
— To nastąpi, bo te psy mają tylko trzydziestu wojowników wobec naszych pięćdziesięciu, nadto oni nie wiedzą, że tu jesteśmy. Zaskoczymy ich więc całkiem niespodzianie.
— W takim razie mylisz się grubo. Oni wiedzą, że mamy nadejść, a może nawet wiedzą, że już jesteście, gdyż niewątpliwie wysłali naprzeciw was wywiadowcę.
— Uff! Wiedzą o tem?
— Tak.
— Wobec tego nie możemy już ich zaskoczyć!
— Oczywiście, że nie.
— Skoro więc ich napadniemy, przyjdzie do walki, która będzie wymagała dużo krwi, bo Winnetou i Old Shatterhand wystarczą każdy na dziesięciu wojownikow.
— Tak, to prawda. Śmierć Inczu-czuny i jego córki napełniła ich wściekłością. Kipią zemstą, będą się bronili jak wściekłe psy i drapieżne zwierzęta. Ale mimoto powinni dostać się w nasze ręce. Przynajmniej Winnetou muszę ja na wszelki wypadek pojmać.
— Czemu jego właśnie?
— Ze względu na nuggety. On jeden zna prawdopodobnie pokłady tego kruszczu.
— Nie pokaże ich nikomu.
— Nawet, gdy go schwytamy?
— I wtedy nie.
— Będę go męczył dopóty, dopóki mi tajemnicy nie wyjawi.
— On mimoto będzie milczał. Ten młody pies Apaczów drwi z wszelkich mąk. Jeżeli zaś wie, że nadchodzimy, będzie się starał umknąć przed nami.
— O ja wiem, jak się mamy do tego zabrać, żeby go w naszą moc dostać.
— Skoro wiesz, to nam powiedz!
— Wystarczy wyzyskać pułapkę, którą oni na nas nastawili.
— Nastawili pułapkę? Jaką?
— Chcą nas zwabić do wązkiego przesmyku, gdzie niepodobna się bronić, i tam nas wziąć do niewoli.
— Uff! Czy mój brat Santer słyszał to wyraźnie?
— Tak.
— Czy zna ten przesmyk?
— Byłem w nim.
— Opowiedz, jak się o tem dowiedziałeś?
— Odważyłem się na wiele, na bardzo wiele. Gdyby mnie byli spostrzegli, byłbym poniósł śmierć w męczarniach i dyabelnie się cieszę, że się tak szczęśliwie skończyło. Zawdzięczam to tylko temu, że znałem już drogę do Nugget-tsil i okolicę, gdzie stoją oba grobowce.
— Grobowce? Więc Winnetou, jak przypuszczałem, pochował tam swoich zmarłych?
— Tak jest. Bardzo mi się to przydało, gdyż odwróciło uwagę Apaczów. Domyślałem się oczywiście, że znajdują się tam na polanie i miałem się nadzwyczaj na baczności. Przeszedłem już niejedno i mogę się pochwalić, że nie jestem niedoświadczonym westmanem, ale tak ostrożny jeszcze nigdy nie byłem. Nie obrałem oczywiście drogi przez dolinę, lecz przez las bokiem. U wejścia do przesmyku na prawo stały ich konie. Dostać się aż do Apaczów, nie używając drogi przez parów, to nie było drobnostką, ale mi się udało. W górze podwoiłem jeszcze ostrożność i wytężyłem całą mą chytrość. Już myślałem, że nie możliwem będzie dotrzeć aż do polany, ale Apacze mieli oczy i uszy jedynie dla pogrzebu i dla tego ośmieliłem się podejść aż poza skałę, położoną na skraju polany. Stamtąd mogłem wszystko podpatrzyć.
— Mój biały brat był bardzo odważny; że jeszcze żyje, to tylko pogrzebowi zawdzięcza.
— Sam to już przyznałem! Skoro tylko groby zamknięto, posłał Winnetou swoich ludzi, żeby sprowadzili konie.
— Tam na górę? Czy to nie trudne?
— Bardzo uciążliwe!
— Miał zapewne ważny powód do tego!
— Naturalnie. Chciał przez to spowodować nas, żebyśmy widząc, iż oni poszli tamtędy z końmi, wspięli się za nimi, a potem posuwali się dalej śladem, który właśnie prowadził w pułapkę.
— Z czego o tem wnosisz?
— Nie wnoszę, lecz wiem to napewno, bo słyszałem.
— Od kogo?
— Od Winnetou. Wysławszy swoich ludzi po konie, został sam z Old Shatterhandem niedaleko mojej kryjówki i wdał się z nim w rozmowę, którą ja w całości podsłuchałem.
— Uff! Stał się cud wielki! Winnetou dał się podsłuchać! To było tylko dzięki temu możliwem, że myśli jego nie były przy nas, lecz przy ojcu i siostrze.
— O, były także i przy nas. Wysłał jednego wojownika na najwyższy szczyt góry, gdzie ten mógł z drzewa spostrzec nasze przybycie.
— Czy je zauważył?
— Nie, a przynajmniej mnie nic o tem nie wiadomo. Widzisz więc, jak to dobrze, że pojechałem naprzód. Jako pojedyńczy jeździec uszedłem oka tego szpiega.
— Tak, postąpiłeś bardzo rozumnie. Mów dalej!
— Skoro tylko czerwoni konie sprowadzili, nie czekano już dłużej. Opuścili polanę i przenieśli się na drugi jej koniec ku dolinie, prowadzącej w dalszym ciągu do wązkiego i długiego parowu, na którego ściany wspiąć się nie można. Tam miano was zwabić.
— A więc Winnetou zamierza zamknąć, obsadzić ten parów z obu stron?
— Tak, ale oczywiście dopiero, gdy wy tam wejdziecie.
— Wobec tego musi swoich ludzi podzielić. Połowa przejdzie przez parów i zaczeka na nas na jego końcu, a druga połowa ukryje się tymczasem i pójdzie potem za nami.
— Ja tak samo myślałem.
— Czy grunt tam skalisty, czy porosły trawą?
— W parowie skalisty, a przed nim w dolinie trawa.
— W takim razie zostawi drugi oddział Apaczów ślady, które zauważymy. Bylibyśmy zatem nie wpadli w pułapkę mimo usilnych starań Winnetou.
— O, przeciwnie! To sprytniejsi hultaje, niż sobie wyobrażasz. Drugi oddział nie został, lecz przejechał także przez parów.
— Uff! Jakże w ten sposób potrafią nas zamknąć?
— Ja sobie także to pytanie zadałem i znalazłem tylko jedną odpowiedź, a mianowicie, że ten oddział inną drogą chce się dostać na nasze tyły.
— Mój biały brat znów roztropnie pomyślał. Czy odszukałeś inną drogę?
— Tak, Wszedłem najpierw do parowu, chociaż to było niebezpieczne, ażeby go także poznać. Całkiem przejść go nie mogłem, gdyż byłbym się natknął na Apaczów, którzy obsadzili jego wylot. Powróciłem więc zaraz, ale nie opuściłem był go jeszcze zupełnie, kiedy usłyszałem pośpieszne kroki. Szczęściem leżało tam kilka wielkich kamieni, za którymi przykucnąłem. Minął mnie Apacz, lecz nie dostrzegł.
— Czy to nie był wywiadowca ze szczytu góry?
— Prawdopodobnie.
— Zobaczył, żeśmy przybyli i śpieszył donieść o tem Winnetou.
— Może i nie. Winnetou opuszczając dotychczasowy obóz przy grobach, kazał go o tem zawiadomić i powiedzieć, żeby przyszedł za nimi.
— Tak się nie stało. W tym razie bowiem byłby z nim razem ten, który miał mu ten rozkaz zanieść, on zaś szedł sam. Jest tak, jak sądzę. Spostrzegł nas i pobiegł do Winnetou z wieścią o naszem zbliżaniu się. Jak to dobrze, że miałeś jeszcze czas się ukryć. Cóż potem uczyniłeś?
— Zastanawiałem się przez pewien czas, jak mogłyby ukształtować się wypadki. Jeżeli nieprzyjaciele chcieli nas zajść z tyłu — myślałem sobie — to mogli to uskutecznić w ten sposób, że zaczekaliby na nas wygodnie ukryci w jakiemś miejscu, przez które mybyśmy musieli przechodzić. Szukając w myśli takiego miejsca, przyszedłem do przekonania, że będzie niem dolina, na której się znajdujemy, a mianowicie ta jej strona, po której droga wiedzie w górę do parowu. Jeśliby Apacze zaczaili się tam między drzewami, zobaczyliby nas przechodzących, poszli niepostrzeżenie za nami aż do pułapki i zamknęli ją po naszem wejściu. Tak sobie powiedziałem, zawróciłem tędy i poszedłem tam, gdzie spodziewałem się ich znaleźć, jeśli się nie pomyliłem w rachubie.
— I znalazłeś ich?
— Nie zaraz, gdyż przybyłem tam przed nimi, ale nie czekałem na nich zbyt długo.
— Czy widziałeś i policzyłeś ich dobrze?
— Był to Old Shatterhand z obydwoma białymi i coś ponad dziesięciu Indyan.
— A więc Winnetou dowodzi tym oddziałem, który obsadził wylot parowu.
— Tak jest. Te draby pousiadały na ziemi. Odważyłem się dziś na tyle i udało mi się szczęśliwie, więc spróbowałem jeszcze podejść ich tak blizko, żeby usłyszeć, o czem z sobą mówią.
— A o czem mówili?
— Nie wiem. Kiedy jeszcze przy nich nie byłem, rozmawiali z sobą obydwaj biali, ale nie tak głośno, żebym ich zdołał dosłyszeć, a kiedy potem zbliżyłem się do nich całkiem, zamilkli. Apacze zachowywali się cicho, a Old Shatterhand nie powiedział też ani słowa. Leżałem tak blizko niego, że mogłem go niemal ręką dosięgnąć. Jakżeby się on złościł, gdyby to wiedział!
Santer miał zupełną słuszność. Jeszcze jak się złościłem! Ten człowiek, zarówno przebiegły, jak zuchwały, potrafił podsłuchać mnie i Winnetou, kiedy rozmawialiśmy koło grobów, potem pójść za nami do parowu, odgadnąć cały nasz plan i czekać na nas tam, gdzie nas wysłał Winnetou! Leżał za mną i ja trzymałem go już nawet za koniec surduta! To dopiero był psikus losu, nadzwyczajny psikus, tak wielki prawie, jak Santera szczęście dzisiejsze! Gdyby mi się było udało przytrzymać go, wypadki, jak już teraz wiedziałem, byłyby potoczyły się całkiem innym dla mnie torem; może życie moje nawet byłoby przybrało kierunek zupełnie inny. Tak zawisł los człowieka często na pozór od jednej chwili, od jedynego nieraz drobnego czynu, albo zaniechania go, od zdarzenia małego, ale tylko na pozór, gdyż nad każdem ze Swoich dzieci czuwa Wielki Władca światów i bez Jego woli ani słońce się nie poruszy, ani motyl nie przeleci z kwiatka na kwiatek.
Wobec gniewu, jaki mną obecnie wstrząsał, było przynajmniej to pewną nagrodą, że teraz tyle tu podsłuchałem, gdy tymczasem Santer nic u nas się nie dowiedział.
— Byłeś już tak blizko tego psa? — zawołał Keioweh. — Dlaczegoż nie pchnąłeś go z tyłu nożem w serce?
— Nawet mi to w głowie nie postało.
— Czemu?
— Bo tem byłbym wszystko popsuł. Coby to był za hałas! Apacze pobiegłszy do Winnetou, byliby go zawiadomili, że plan jego zdradzony. Nie byłbym zdołał już go schwytać, a w takim razie jak przyszedłbym w posiadanie nuggetów, które mieć muszę?
— Nie dostaniesz ich wogóle nigdy. Czy Old Shatterhand znajduje się jeszcze tam, gdzie go zostawiłeś?
— Spodziewam się.
— Spodziewasz się tylko? Więc może być, że odszedł? Ja sądzę, że tam na nas zaczeka!
— Chciał to uczynić, ale mógł odstąpić od tego zamiaru.
— Z jakiego powodu?
— Wie, że go podpatrywano.
— Uff! Jakże mógł się o tem dowiedzieć?
— Przez dziurę, przez fatalną, przeklętą dziurę, w ziemi wykopaną zapewne przez jakieś zwierzę.
— Czyż dziury umieją mówić?
— W pewnych warunkach. Ta właśnie przemówiła. Chcąc bowiem już odejść, odwróciłem się, oparłem przy tem cały ciężar ciała na rękach, ale zapadłem się prawą ręką wskutek miękkiego gruntu w jakąś dziurę, przyczem powstał szmer, który Old Shatterhand posłyszał. On odwrócił się natychmiast i niezawodnie zobaczył mnie, gdyż, kiedy się szybko zerwałem, aby umknąć, rzucił się za mną. Omal że mnie nie pojmał, bo chwycił mnie był już za bluzę; wyrwałem mu się jednak i skoczyłem w bok. Zawołał wprawdzie, żebym stanął, grożąc strzałem, ale mnie oczywiście ani przez myśl nie przeszło popełnić takie głupstwo. Przeciwnie, zaszyłem się w las jeszcze głębiej, gdzie osłaniała mnie ciemność i usiadłem, by zaczekać, kiedy będą mógł pójść dalej bezpiecznie.
— A co zrobili jego ludzie?
— Chcieli pewnie razem z nim mnie szukać, lecz on im zabronił. Kazał im pozostać aż do swego powrotu i badał sam dalej. Słyszałem jeszcze przez pewien czas jego kroki, poczem wszystko ucichło.
— A więc gdzieś odszedł?
— Tak.
— Dokąd?
— Tego już nie wiem. Daleko z pewnością nie zaszedł, a przekonawszy się, że mnie nie znajdzie, zawrócił niewątpliwie do swoich.
— Czy ciebie poznał?
— Chyba nie; było za ciemno.
— Może aż tutaj się zakradłszy, siedzi teraz gdzieś i przypatruje się nam!
— To niemożebne! Nie mógł widzieć, dokąd się potem skierowałem. W każdym razie więc powrócił na swe stanowisko. Przeczekawszy dość długo, wystąpiłem z lasu na wolne pole, gdzie już łatwo biegłem prędzej. Wtem zawołał na mnie twój strażnik, od którego dowiedziałem się, że się już tu znajdujecie.
Nastąpiła pauza w rozmowie. Dowódca otrzymał widocznie potrzebną wiadomość i namyślał się nad nią. Po jakimś czasie zapytał:
— Co mój biały brat zamierza zrobić?
— Chcę najpierw usłyszeć, co ty postanowisz.
— Z twego sprawozdania widzę, że stało się całkiem inaczej, niżeli przypuszczaliśmy. Gdyby nam się było udało zaskoczyć Apaczów niespodzianie, dostaliby się w nasze ręce żywi, lub nieżywi i krwi wiele nie kosztowałoby to nas chyba. Teraz jednak czekają na nas. Old Shatterhand cię zauważył, wie zatem, że jego plan już zdradzony i będzie się miał na baczności. Najlepiej będzie, jeśli opuścimy te strony.
— Opuścimy? Chcesz odejść? Co ci na myśl przychodzi! Boisz się tej garstki Apaczów?
— Mój biały brat nie chce mnie chyba obrazić? Ja nie znam trwogi, ale jeśli mogę wroga dostać w ręce bez rozlewu krwi, lub z rozlewem, to wolę bez. Tak postępuje każdy rozumny wojownik, choćby był najwaleczniejszym.
— Czy ci się zdaje, że opuszczając te strony, zdołasz pochwycić tych białych i Apaczów?
— Tak.
— Oho! Ciekaw jestem, w jaki sposób!
— Będą nas ścigać.
— To nie jest znów tak pewne.
— To pewne. Winnetou musi się zemścić na tobie, a wie, że jesteś z nami, nie zejdzie więc z naszego tropu. Zrobimy go umyślnie tak wyraźnym, żeby go łatwo było zobaczyć i udamy się wprost do naszej wsi, dokąd odesłałem pojmaną bladą twarz, Sama Hawkensa.
— I zdaje ci się, że Apacze tam za nami podążą?
— Tak, będą nas nawet z wielkim pośpiechem ścigali.
— Aha! Żeby mnie pojmać? Czy mówisz to dla pocieszenia mnie? Mam się znowu pozwolić ścigać, kiedy mi się tu nastręcza najlepsza sposobność do wykonania moich zamiarów?
— Tu nic nie uzyskasz, zupełnie nic, a podczas jazdy naszej do domu nie narazisz się na najmniejsze niebezpieczeństwo.
— Ale skoro nas dopędzą, niebezpieczeństwo będzie takie, jakie tylko być może!
— Ależ oni nas nie dościgną, gdyż oddalimy się od nich tak, że będziemy całkiem pewni. My odjedziemy natychmiast, a oni mogą ruszyć za nami dopiero wówczas, gdy zauważą, że nas już niema. To nie może nastąpić przed jutrzejszem południem.
— Teraz wracać, teraz zaraz? Ja nie godzę się na to. Jak przyjmie to wódz wasz, skoro się dowie, że porzuciłeś takie korzyści, jakie tutaj miałeś w ręku, choć nie byłeś do tego zmuszony? Rozważ to dobrze!
Dowódca nie odezwał się ani słowem na to ostrzeżenie; widocznie zrobiło na nim wrażenie. Nie uszło to uwagi Santera, toteż mówił dalej:
— Tak, położenie nasze tutaj tak korzystne, że twój nowy plan nie może nam dać nic lepszego, naszem jedynem zdaniem też jest odwrócić tylko łapkę, aby Apacze w nią wpadli.
— Uff! Jak to uczynimy?
— Pochwycimy oba oddziały, które postanowiły nas zamknąć w parowie, jeden po drugim i nie dopuścimy do przeprowadzenia ich zamiarów.
— W takim razie trzebaby wpierw opanować oddział Old Shatterhanda. Nieprawdaż?
— Tak.
— Przejdziemy więc jutro obok niego, udając, że nie wiemy nic o tem, iż dąży za nami.
— Nie. Zbytecznie czekać tak długo. Jeszcze dziś go zniszczymy.
— Uff! Niech mi mój biały brat powie, jak się zabrać do tego!
— To takie proste i tak się samo przez się rozumie, że właściwie nie wymaga tłómaczenia. Znam całkiem dokładnie miejsce, na którem znajduje się Old Shatterhand i zaprowadzę was tam. Oczy Keiowehów przyzwyczajone do ciemności, a ruchy ich podobne do ruchów węża, którego się nie dosłyszy, kiedy pełznie po mchu leśnym. Osaczymy tych trzech białych z ich Apaczami i wpadniemy na nich na dany znak. Żaden z nich nam nie ujdzie. Zakłujemy ich, zanim zdołają pomyśleć o obronie.
— Uff, uff, uff! — odezwało się potwierdzająco kilku słuchaczy. Plan Santera widocznie im się podobał.
Ale dowódca nie załatwił się z tem tak prędko i rzekł po krótkiej chwili namysłu:
— To się istotnie może udać, jeśli będziemy ostrożni.
— Nie może, lecz musi się udać. Główną rzeczą jest to, żebyśmy ich niedosłyszalnie otoczyli, a to trudne nie będzie. Potem kilka pewnych pchnięć nożem i sprawa będzie załatwiona. Łup, zdobyty na nich, do was należy, ja nic z tego nie żądam. Potem zabierzemy się do Winnetou.
— Także jeszcze tej nocy?
— Nie, lecz nad ranem. Jego osoba tyle dla mnie znaczy, że muszę ją mieć na oku podczas walki, a to w nocy niemożliwe. Zrobimy tak, jak Apacze, to jest rozdzielimy się. Jedną połowę wprowadzę jeszcze nocą do parowu, w którym nas miano zamknąć, ona pozostanie tam aż do świtu i ruszy potem dalej, gdzie u wylotu uderzy na nią Winnetou, sądząc, że Old Shatterhand znajduje się na jej tyłach. Drugi oddział uda się ze mną o świcie tą drogą, którą Old Shatterhand wrócił na dolinę; wiem napewno, że ją odnajdę. Jestem przekonany, że z początku prowadzi prosto przez las, a potem dokoła u stóp góry aż do wylotu przesmyku, gdzie Winnetou stoi ze swoimi wojownikami. On całą swą uwagę zwróci na wnętrze przesmyku i zobaczy nasz pierwszy oddział, a przy tem i przez to nie spostrzeże, iż my z tyłu do niego się zbliżamy. Zostanie więc zamknięty tak, jak chciał nas zamknąć, a mając z sobą ledwie piętnastu mężów, lub nie wielu ponadto, będzie musiał poddać się, jeśli nie zechce zgubić siebie i swoich ludzi. Taki jest mój plan.
— Jeśli on się da tak wykonać, jak mój brat przedstawił, to jest dobry.
— Więc zgadzasz się nań?
— Tak. Chcę dostać Winnetou żywcem, aby go wodzowi przyprowadzić, więcej nic, a przez twój plan możemy to już teraz osiągnąć, nie potrzebując dłużej czekać.
— A zatem nie zwlekajmy!
— Old Shatterhanda w ciemnym lesie otoczyć tak, żeby tego nie zauważył, będzie bardzo trudno. Wybiorę do tego tych wojowników, którzy i w nocy mają bystry wzrok i potrafią najlepiej się skradać.
Zaczął podawać ich nazwiska, a wtedy był dla mnie największy czas wrócić do moich ludzi, których w przeciwnym razie, gdyby Keiowehowie prędko wyruszyli, nie byłbym mógł przestrzec. Zsunąłem się więc z wyższego kamienia na niższy, a z tego na ziemię i oddaliłem się chyłkiem z tego miejsca. Gdy znalazłem się poza wspomnianą powyżej grupą krzaków, wyszedłem z lasu na preryę i pobiegłem przy dostatecznem świetle gwiazd przez dolinę ku górze, dopóki nie stanąłem równolegle z towarzyszami. Tam przecisnąłem się przez skraj lasu i dostałem się do nich. Oczekiwali mnie w wielkiem napięciu.
— Kto idzie? — zapytał Dick Stone, słysząc moje kroki. — Czy to wy, sir?
— Tak — odpowiedziałem ja.
— Gdzie bawiliście tak długo? Prawda, że był tu jakiś drab? Pewnie Keioweh, który, skradając się gdzieś, natknął się na nas?
— Nie; to był Santer.
— Do stu piorunów! On? I myśmy go nie wytropili? Ten łotr wpada nam w ręce, a my go nie chwytamy! Czy uważałby to kto za możliwe?
— Zaszły gorsze rzeczy, któreby właściwie nie powinny być możliwemi. Nie mam teraz czasu na to, by wam o tem opowiedzieć, gdyż musimy stąd natychmiast uchodzić. Później dowiecie się o wszystkiem.
— Uchodzić? Dlaczego?
— Keiowehowie zbliżają się, by na nas uderzyć.
— Chyba żartujecie!
— To nie żarty. Podsłuchałem ich właśnie. Chcą teraz z nami się załatwić, a rano napaść na Winnetou. Znają nasz plan. Dlatego prędko ruszajmy z tego miejsca!
— Dokąd?
— Do Winnetou!
— Środkiem lasu? W ciemności? A to natłuczemy się głowami i nazbieramy siniaków!
— Weźcie oczy do ręki i naprzód!
Przeprawa nocą przez bezdrożną puszczę jest dla piękności twarzy ludzkiej wielce niebezpieczna. Musieliśmy, stosownie do mego wezwania, „wziąć oczy do ręki,“ czyli zdać się więcej na zmysł dotyku, niż wzroku. Dwu z nas, macając rękami, szło naprzód, a reszta za nami w ten sposób, że każdy następny trzymał się idącego na przedzie. Upłynęła tak godzina, zanim wydostaliśmy się z lasu, przyczem najtrudniej było zachować kierunek. W czystem polu szliśmy potem wygodniej i prędzej, okrążyliśmy górę i zbliżyliśmy się do parowu, gdzie u wylotu obozował Winnetou.
On od strony, z której ukazaliśmy się teraz, nie miał się czego obawiać, mimoto postawił straż, która przyjęła nas donośnym pytaniem, kto jesteśmy. Ja odpowiedziałem tak samo głośno, Apacze zaś poznali głos mój i zerwali się z ziemi.
— To mój brat Old Shatterhand nadchodzi? — zapytał Winnetou ze zdziwieniem. — W takim razie coś ważnego się stało. Czekaliśmy napróżno na Keiowehów dotychczas.
— Chcą nadejść dopiero jutro, i to nietylko przez parów, lecz i z tej strony, aby was zniszczyć.
— Uff! Aby tego dokonać, musieliby ciebie zwyciężyć, a wogóle wiedzieć, co my zamierzamy.
— Oni to wiedzą.
— Nie może być!
— Wiedzą istotnie. Santer był na górze przy grobach i słyszał wszystko, co mi powiedziałeś, kiedy byliśmy sami.
Z twarzy Winnetou nie mogłem z powodu ciemności rozpoznać, jakie wrażenie zrobiła na nim ta wiadomość, ale jego chwilowe milczenie, które po moich słowach nastąpiło, było dla mnie miarą jego zdumienia. Potem usiadł napowrót, poprosił mnie, żebym zajął miejsce obok niego i rzekł:
— Skoro mówisz o tem, to musiałeś go także podsłuchać, jak on nas.
— Oczywiście.
— A więc nasze rachuby spełzły na niczem. Opowiedz, co się stało!
Poszedłem za tem wezwaniem. Apacze cisnęli się do nas, żeby nie uronić ani słowa i przerywali opowiadanie częstymi okrzykami podziwu: „uff, uff!“ Winnetou jednak milczał aż do końca, a potem spytał:
— Mój brat Old Shatterhand uważał w tym wypadku za najlepsze opuścić swe stanowisko?
— Tak. Pozostawały jeszcze, co prawda, dwa sposoby działania, ale ani jeden, ani drugi nie doprowadziłyby były do celu tak pewnie, jak tego nasze położenie wymagało.
— Jakież to sposoby?
— Najpierw mogliśmy się cofnąć tylko kawałek i zaczekać tam do ranka, zamiast przyjść aż tutaj.
— Bylibyście fałszywie postąpili, gdyż rano bylibyście mieli przeciwko sobie pięćdziesięciu wrogów, a nasz plan byłby i tak udaremniony. A drugi sposób?
— Mogliśmy pozostać na stanowisku. Nawet, kiedy mi to na myśl wpadło, przyszła mi ochota to wykonać. Santer miał do nas przyprowadzić Keiowehów, byłby więc skradał się pierwszy i przybył do nas przed wszystkimi. Uważając bardzo pilnie, byłbym go posłyszał, potem pięścią ogłuszył i zabrał się stamtąd z nim razem.
— Mój brat jest śmiałym wojownikiem, ale takie zuchwalstwo mogłoby się dla niego stać zgubnem. Z Santerem na rękach nie potrafiłbyś się zbyt prędko poruszać, a wtedy pokonanoby cię i ubito.
— Tego się też spodziewałem, a przy tem nie posiadałem pewności, czy Santer istotnie pójdzie naprzód. Mógł Keiowehom tylko z pewnej odległości wskazać, gdzie nas szukać, i pozostawić im wykonanie napadu. Dla tego pomyślałem sobie, że najlepiej zrobię, jeśli udam się do ciebie.
— Postąpiłeś bardzo słusznie. Mój brat działa zawsze tak, jakbym ja działał, gdybym się znalazł na jego miejscu.
— Powiedziałem też sobie, że trzeba pójść do ciebie, by się porozumieć, co dalej czynić należy.
— Co czynić! Jak myśli mój brat, Old Shatterhand?
— Tu nie można nic postanowić, zanim się nie dowiemy, co przedsięwzięli Keiowehowie, zauważywszy, że nas już niema.
— Czy koniecznem jest dopiero o tem się dowiadywać? Czy nie da się to odgadnąć?
— Tak, odgadnąć można, ale tą drogą nie uzyskuje się takiej pewności, jak wtedy, gdy się widzi i słyszy. Zresztą wiadomo, że człowiek łatwo się myli.
— W tym wypadku nie. Keiowehowie nie są dziećmi, lecz dorosłymi wojownikami. Ze wszystkiego, co tu możliwe, zrobią rzecz najmądrzejszą, a tem może być tylko jedno.
— Odjadą do swojej wsi?
— Tak. Nie zastawszy ciebie, zobaczą, że zamiaru Santera nie wykonają, dowódca wróci więc do swego planu. Jestem przekonany, że już tutaj na nas nie uderzą.
— Santer będzie próbował namówić ich do tego.
— Niewątpliwie, ale go nikt nie posłucha i odjadą.
— A my? Co my zrobimy? Czy pojedziemy, jak się oni tego spodziewają, za nimi?
— Albo ich wyprzedzimy!
— Także dobrze! Będąc przed nimi, możemy ich niespodzianie zaatakować.
— Tak, moglibyśmy, ale jest coś lepszego. Chcemy pojmać Santera i uwolnić Sama Hawkensa. Droga nasza wiedzie zatem do wsi Tanguy, gdzie się Sam Hawkens znajduje w niewoli, ale to nie musi być ta sama droga, którą obiorą Keiowehowie. Tej właśnie trzeba nam unikać, ponieważ na niej oczekują nas. Tą drogą nie moglibyśmy się posuwać niepostrzeżenie, a to konieczne do wykonania naszego zamiaru.
— Czy mój brat Winnetou zna wieś Tanguy?
— Tak.
— I wiesz całkiem dokładnie, gdzie leży?
— Tak dokładnie, jak znam położenie własnego puebla. Leży nad Salt Forkiem, dopływem północnego ramienia rzeki Red River.
— A zatem na południowy wschód stąd?
— Tak.
— Więc będą nas oczekiwać z północnego zachodu, a my mamy nadejść od strony przeciwnej, czyli od południowego wschodu?
— Tego właśnie i ja chcę. Mój brat Shatterhand ma zawsze te same myśli, co ja. Sprawdzają się słowa, które powiedział mój ojciec Inczu-czuna, kiedy piliśmy krew braterstwa: „Dusza żyje w krwi. Dusze tych dwu młodych wojowników przejdą w siebie nawzajem tak, że utworzą jedną duszę. Co potem pomyśli Old Shatterhand, to niechaj będzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce, to niechaj będzie także wolą Old Shatterhanda.“ Tak powiedział i tak się też stało. Oko jego spojrzało w nasze serca i zobaczył naszą przyszłość otwartą. Ucieszy go to także w odwiecznych ostępach i wzmoże jego szczęśliwość, że przepowiednia się spełnia. Howgh!
Zamilkł ze wzruszenia, a my wszyscy, znajdujący się przy nim, uczciliśmy to milczenie. Był to niemy, a jednak wymowny, wyraz pietyzmu, okazanego ojcu przez syna. Dopiero po kilku minutach otrząsnął się, zakłopotany wzruszeniem, które go opanowało, i mówił dale]:
— Tak, udamy się do wsi Tanguy, ale nie prostą, najkrótszą drogą, którą pojadą Keiowehowie, lecz okrążymy ich terytoryum i przybędziemy z drugiej strony. Tam straży nie będzie i łatwiej nam się powiedzie nasz plan. Pytanie tylko, kiedy stąd należy wyruszyć. Co Old Shatterhand o tem myśli?
— Moglibyśmy zaraz odjechać; droga daleka, a im prędzej wybierzemy się, tem prędzej dotrzemy do celu. Ale ja nie radziłbym tego czynić.
— Czemu nie?
— Bo nie wiemy, kiedy Keiowehowie opuszczą te strony.
— Prawdopodobnie jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Ja uważam to także za prawdopodobne, ale może być, że zatrzymają się tu aż do jutra. Nie zdaje mi się też wykluczonem, że nas nie zaatakują. W każdym razie musimy, odchodząc pierwej, przygotować się na to, że odnajdą nasze ślady i podążą za nimi. Wówczas zmiarkują, co zamierzamy i udaremnią wszystko.
— Mój brat wypowiada znów moje myśli. Musimy pozostać tutaj, dopóki Keiowehowie nie odjadą, a potem będziemy pewni, że nam nie zaszkodzą. Ale w tem miejscu nie możemy nocy przepędzić, bo trzeba się liczyć z tem, że nas tu znajdą, a to nie powinno im się udać.
— Wobec tego musimy się przenieść na miejsce, z któregobyśmy, skoro tylko dzień nastanie, mogli widzieć ten wylot parowu.
— Znam takie miejsce. Niech moi bracia wezmą konie za cugle i poprowadzą za mną!
Zabraliśmy konie, które pasły się w pobliżu, i udaliśmy się za Winnetou na preryę. Po kilkuset krokach dotarliśmy do grupy drzew, za którąśmy się zatrzymali. Tu mogliśmy się rozłożyć obozem, nie obawiając się, żeby nas Keiowehowie znaleźli, gdyby jeszcze tej nocy mieli się na nas rzucić. Rano mogliśmy zobaczyć przed sobą wyraźnie cały przesmyk od jednego końca do drugiego.
Ponieważ noc była tak chłodna, jak poprzednie, przeto zaczekałem, dopóki się mój koń nie położył i przytuliłem się potem tak do niego, żeby mnie rozgrzewał. Zwierzę leżało spokojnie, jak gdyby wiedziało, jakiej od niego żądam usługi i aż do rana tylko raz się zbudziłem.
Kiedy się jasno zrobiło, nie wyszliśmy zaraz z poza drzew, lecz obserwowaliśmy parów przeszło godzinę. Nic się tam nie poruszyło, postanowiliśmy więc Keiowehów poszukać. Na wypadek, gdyby tu jeszcze byli, musieliśmy być ostrożni i zbliżać się do nich ukradkiem. To wymagało dużo czasu i dlatego zaproponowałem Winnetou:
— Keiowehowie przybyli do Nugget-tsil przez preryę i wrócą pewnie tą samą drogą. Na cóż więc szukać ich mozolnie! Jeśli objedziemy górę aż do miejsca, na którem zobaczył ich wczoraj twój wywiadowca, przekonamy się bezwarunkowo, czy są tam jeszcze, czy nie. Poco tracić tyle czasu, skoro można to prędzej i z mniejszym trudem osiągnąć!
— Mój brat ma słuszność, postąpimy wedle słów jego.
Wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy łukiem, zwróconym ku południowi, a wygiętym ku północy, dokoła gór. Była to w odwrotnym kierunku ta droga, którą jechali Apacze, szukając śladów Santera po jego ucieczce. Kiedyśmy potem dostali się na preryę, położoną na południe od Nugget-tsil, sprawdziło się moje przewidywanie: ujrzeliśmy bowiem dwa wielkie i silne tropy; wczorajszy wiódł do doliny, a dzisiejszej nocy prowadził na zewnątrz. Nie ulegało więc wątpliwości, że Keiowehowie stąd się zabrali. Mimoto wjechaliśmy na dolinę i zbadaliśmy ją, dopóki i dalsze ślady nie przekonały nas, że ją nieprzyjaciele opuścili.
Ruszyliśmy teraz ich nowym tropem, który łączył się z dawnym i tak się silnie odznaczał, że nie podobna było przeoczyć, że chcieli go nam wyraźnie pokazać. Życzyli sobie, żebyśmy poszli za nimi, dlatego nawet na miejscach, gdzie zresztą nie zostawiliby śladów, zadawali sobie trudu, by je odcisnąć wyraźnie. Na ustach Winnetou zaigrał uśmiech.
— Ci Keiowehowie — rzekł — znają nas przecież. Powinniby właśnie zacierać swe ślady, które i tak znaleźlibyśmy. Okoliczność, że tego nie czynią, musi w nas wzbudzić podejrzenie. Chcą być bardzo sprytni, a zachowują się całkiem przeciwnie, bo mózgu w głowach nie mają.
Powiedział to umyślnie głośno, żeby to słyszał pojmany Keioweh, którego oczywiście więziliśmy wciąż jeszcze u siebie. Zwracając się wprost do niego, dodał:
— Ty umrzesz prawdopodobnie, gdyż zabijemy cię, jeśli nie uwolnią nam Sama Hawkensa, lub jeśli się dowiemy, że go męczono. Gdyby się to jednak nie stało, gdybyśmy cię więc puścili wolno, to powiedz swym wojownikom; że postępują, jak chłopcy, którzy się nie nauczyli niczego i śmieszni są, gdy się chcą zachowywać, jak dorośli. Nam ani przez myśl nie przejdzie jechać dalej tym śladem.
Stosownie do tych słów zboczył z tropu, wiodącego na południowy wschód i zwrócił się wprost ku wschodowi. Znajdowaliśmy się między dorzeczem południowego Kanadianu i północnego ramienia rzeki Red River, do którego Winnetou miał zamiar się dostać.
Konie tych Apaczów, którzy wraz ze mną ścigali Santera, były dość wyczerpane i dla tego jazda nasza nie była tak prędka, jak sobie tego życzyliśmy. W dodatku kończyły się nasze zapasy żywności i zachodziła obawa, że będziemy skazani na to, co upolujemy codziennie, a to byłoby nam wyszło na niekorzyść, gdyż po pierwsze tracilibyśmy czas, z którego nie mogliśmy ani godziny poświęcić, a powtóre nie dałoby się podczas polowania zachować koniecznej ostrożności, zostawialibyśmy bowiem za sobą ślady, czego właśnie należało unikać.
Szczęściem napotkaliśmy pod wieczór małą gromadkę bizonów. Były to ostatki wielkich trzód bawolich, które już były ukończyły wędrówkę na południe. Zabiliśmy dwie krowy i zaopatrzyliśmy się w mięso na cały tydzień. Teraz mogliśmy już myśleć tylko o właściwym celu naszej podróży.
Nazajutrz dostaliśmy się do północnego ramienia rzeki Red, ubogiej wprawdzie w wodę, ale ujętej w brzegi dość zielone, gdy natomiast dotychczas jechaliśmy wciąż po zeschłej trawie bawolej. Mieliśmy więc odtąd paszę dla koni.
Salt Fork płynie z zachodu i uchodzi z prawej strony do Red River, tworząc w ten sposób kąt, w którym leżała wówczas wieś naczelnika Keiowehów, Tanguy. Znajdowaliśmy się po lewej, więc po drugiej stronie „Czerwonej rzeki“ i dlatego mogliśmy przypuścić, że nas nikt nie spostrzeże. Mimoto, dotarłszy do okolicy ujścia Salt Forku, objechaliśmy je łukiem i zbliżyliśmy się do Red River o pół dnia drogi poniżej ujścia. Z tych samych względów ostrożności użyliśmy do tego nocy i nad ranem zobaczyliśmy rzekę. Znaleźliśmy się w ten sposób tam, gdzie zamierzaliśmy, to jest po stronie przeciwnej, niźli spodziewali się nas Keiowehowie. Tu wyszukaliśmy sobie zakryte miejsce, aby wypocząć po nocnej jeździe. Tylko dla mnie i dla Winnetou nie było spoczynku, ponieważ on wyszedł na zwiady i poprosił, żebym mu towarzyszył.
Droga dotychczasowa prowadziła w dół rzeki, a zwiady musiały się odbywać w odwrotnym kierunku i to drugim brzegiem. Musieliśmy zatem przeprawić się przez rzekę, co nie przedstawiałoby trudności nawet przy wyższym stanie wody.
Oczywiście nie rozpoczęliśmy przeprawy w pobliżu naszego obozu, bo przez to byłoby łatwo odkryć go, gdyby ktoś później na trop nasz natrafił i poszedł nim z jakiegokolwiek powodu. Pojechaliśmy jeszcze kawał w dół, aż przybyliśmy nad dopływ rzeki Red River. Tu dopiero wparliśmy konie w wodę i ruszyliśmy przeciw prądowi. W ten sposób zniknęły nasze ślady. W pół godziny potem opuściliśmy tę rzeczkę i zwróciliśmy konie na preryę, aby dostać się znów do Red River w miejscu, znajdującem się o kilka mil angielskich powyżej naszego obozu.
To okrążanie i ukrywanie śladów zabrało nam sporo czasu, ale trud nato zużyty wynagrodził się nam rychlej, niż mogliśmy się tego spodziewać. Oto będąc jeszcze na preryi w pewnej odległości od rzeki, ujrzeliśmy dwu jedźców, prowadzących z sobą około tuzina jucznych mułów. Nie jechali oni wprost ku nam, lecz kierunek ich drogi przechodził na prawo obok naszego. Jeden z nich otwierał, a drugi zamykał pochód tej karawany ciężko obładowanych mułów. Twarzy ich niemogliśmy rozpoznać, odzież jednak wskazywała na to, że to biali.
Oni zobaczyli nas także i zatrzymali się. Byłoby to wpadło im zbyt w oko, gdybyśmy byli ich obojętnie minęli, nadto mogliśmy, zagadnąwszy ich, dowiedzieć się czegoś od nich. Szkody z ich strony nie obawialiśmy się, a szukać naszych śladów, by się dowiedzieć, skąd przybywamy, także byłoby im na myśl nie przyszło, bo na rzeczkę musieli się natknąć o wiele dalej na północ od miejsca, na którem myśmy z niej wyjechali. To też zapytałem Winnetou:
— Czy pójdziemy ku nim?
— Tak. — odrzekł. — To blade twarze, kupcy, prowadzący handel zamienny z Keiowehami. Ale nie powinni wiedzieć, kim jesteśmy.
— Dobrze! Ja jestem urzędnikiem ajencyi dla Indyan i udaje się w tym charakterze do Keiowehów, nie znam jednak ich języka i dlatego zabrałem ciebie z sobą. Ty jesteś Indyaninem Pawnee.
— To będzie dobre. Niechaj mój brat rozmówi się z blademi twarzami.
Pojechaliśmy ku nim, a oni zwyczajem dzikiego Zachodu wzięli strzelby w ręce i czekali na nas z zaciekawieniem.
— Odłóżcie strzelby panowie! — rzekłem, gdyśmy się do nich dość zbliżyli. — Nie mamy zamiaru was ukąsić.
— Toby wam zresztą nie wyszło na dobre — odpowiedział jeden z nich — bo my także umiemy kąsać. Strzelby ujęliśmy nie ze strachu, lecz ponieważ taki jest zwyczaj, a wy nam podejrzanie wyglądacie.
— Podejrzanie? Jakto?
— No, jeżeli dwaj gentlemani, jeden biały, a jeden czerwony, sami jeżdżą po preryi, to są zwykle łotrzykami. Nadto macie szaty całkiem indyańskie. Dziwiłbym się, gdybyście byli uczciwymi ludźmi!
— Dziękuję za tę szczerość! Zawsze to nieźle wiedzieć, co drudzy o człowieku myślą. Zapewniam was jednak, że się mylicie.
— Być może. Nie macie twarzy wisielca, to prawda. To mi zresztą obojętne, czy was prędzej, czy później gdzieś powieszą, gdyż wam, a nie mnie, owiną sznurek dokoła szyi. Może będziecie łaskawi powiedzieć, skąd przybywacie?
— Bardzo chętnie. Nie mamy powodu tego ukrywać. Jedziemy od Falze Washita.
— Tak! A dokąd?
— Potrosze do Keiowehów.
— Do których?
— Do plemienia, którem dowodzi Tangua.
— To niedaleko.
— Wiem o tem. Wieś leży pomiędzy rzekami Red River a Salt Fork.
— Słusznie! Ale jeśli nie pogardzicie dobrą radą, to zawróćcie czemprędzej i nie pokazujcie się nikomu z Keiowehów.
— Dlaczego?
— Bo to zły zwyczaj dawać się zabijać czerwonym.
— Pshaw! Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do tego i później tego nigdy nie uczynię.
— Co się później stanie, tego nikt nie wie. Przestrzegłem was w dobrej myśli z ważnego powodu. Wracamy właśnie od Tanguy. Żywi on chwalebny zamiar skręcenia karku każdemu białemu i każdemu czerwonemu nie Keiowehowi, który mu wpadnie w ręce.
— W takim razie jest bardzo życzliwym gentlemanem! Czy wam to sam powiedział?
— Oczywiście i to kilkakrotnie.
— Figlarz!
— Oho! On wcale nie żartował przytem!
— Nie żartował? Rzeczywiście? Jakimże sposobem wobec tego mam przyjemność oglądać was w dobrem zdrowiu? Tangua chce pozbawić życia każdego białego, jak twierdzicie, i każdego czerwonego. Uważałem was także za białych. A może wy jesteście murzyni?
— Nie róbcie głupich dowcipów! Nam on nic nie zrobi, bo my jesteśmy wyjątkiem, jako jego starzy, dobrzy, znajomi; byliśmy już wielekroć w jego wsi. Jesteśmy traderami[14], jak odgadliście zapewne, i to rzetelnymi traderami, a nie opryszkami, którzy oszukują czerwonych na towarze i nie śmią się im potem pokazać. Dla tego przyjmują nas wszędzie chętnie. Wszak czerwoni potrzebują naszych towarów, nie będą więc na tyle głupi, żeby się rzetelnemu człowiekowi dobierać do gardła. Ale was unieruchomią napewno. Wierzcie mi.
— Będę się dalej ruszał, gdyż mam także względem nich uczciwe zamiary, a udaję się teraz do nich, by im przynieść pożytek.
— Tak? Więc powiedzcie nam już raz, kim jesteście i czego od nich chcecie.
— Jestem z ajencyi.
— Ajencyi? Słuchajcie! To jeszcze gorzej! Nie bierzcie mi tego za złe, ale oświadczę wam ze względu na was samych, że czerwoni bardzo źle usposobieni są względem ajentów, bo... bo...
Zawahał się z dokończeniem, więc uzupełniłem sam:
— Bo tyle razy ich oszukano. O tem pewnie myślicie, a ja przyznaję wam słuszność.
— Bardzo mnie cieszą wasze własne słowa, że wy ajenci jesteście łajdakami — zaśmiał się. — Keiowehów właśnie okpiono strasznie w ostatnich dostawach. Jeżeli czujecie ochotę do męczeńskiej śmierci, to jedźcie tam. Zaraz się wami zajmą serdecznie.
— Zrzekam się tego, sir! Nie przeczę, że Keiowehowie nie przyjmą mnie dobrze, ale spodziewam się, że się ucieszą bardzo, skoro im powiem, po co do nich przyszedłem. Doprowadziłem właśnie do skutku to, że popełniony błąd będzie naprawiony. Przez dodatkową dostawę otrzymają Keiowehowie, co im się należy, a ja zamierzam wyjaśnić, jak przyjdą w posiadanie towaru.
— Do stu piorunów! To z was jakiś biały kruk! — zawołał zdumiony. — W takim razie nie zrobią wam nic oczywiście. Ale naco macie czerwonego z sobą?
— Bo nie umiem dyalektu Keiowehów. To tłumacz, Pawnejczyk, którego zna także Tangua.
— Well! Wobec tego wszystko jest w największym porządku i przestroga moja była zbyteczna, choć wywołana tym powodem, że Tangua jest poprostu wściekły na wszystko, co nie jest Keiowehom.
— Dlaczego?
— Porobił w ostatnich czasach straszne doświadczenia. Apacze wpadli na jego terytorum i zabrali mu kilkaset koni. Ścigał ich oczywiście, ale został pobity, ponieważ ci mieli trzy do cztery razy więcej wojowników. Byłoby do tego nie doszło, mimo ich przemocy, gdyby nie towarzystwo kilku białych westmanów, którzy pomagali Apaczom. Jeden z tych ludzi wystrzałem spowodował kalectwo Tanguy. Nazywa się Old Shatterhand i najsilniejszego człowieka powala pięścią na ziemię. Ale nie wyjdzie mu te na dobre.
— Nie? Czy czerwoni zamierzają się zemścić?
— Naturalnie. Tangui przestrzelono oba kolana, co dla wodza jest okropnością! On pieni się z wściekłości i nie spocznie, dopóki tego Old Shatterhanda i Winnetou nie dostanie w swe ręce.
— Winnetou? Kto to?
— Młody wódz Apaczów, który z małą gromadką wojowników obozował o dwa dni drogi stąd. Biali są z nim, a oddział Keiowehów wyruszył naprzeciw, żeby zwabić ich do wsi.
— Czy ci biali i Apacze będą na tyle głupi, żeby pójść w pułapkę?
— Prawdopodobnie. Tangua jest tego pewien i kazał obsadzić drogę, którą będą musieli nadejść. Są bezwarunkowo zgubieni. Mnie to oczywiście nic nie obchodzi, ale ponieważ tam są biali, przeto zabrałem się stamtąd czemprędzej. Byłbym jeszcze kilka dni u Tanguy zabawił, ale przypatrywać się męczeniu białych na śmierć, to nie w moim smaku.
— A gdybyście byli spróbowali im dopomóc?
— Mimo nalepszych chęci byłbym nic nie wskórał. Po co mam zresztą do ognia wpychać zdrowe ręce, których mi tak potrzeba, i opalać je sobie? Jestem, żeby tak rzec, przyjacielem handlowym Keiowehów i ani mi się śni szkodzić sobie ujmowaniem się za ich wrogami. Byłem na tyle dobroduszny, że podjąłem się małej próby, ale musiałem tego czemprędzej zaniechać, gdyż Tangua warknął na mnie, jak wściekły pies łańcuchowy.
— Można sobie wyobrazić, gdyż nie był to narazie czas na to, żeby wstawiać się za jeńcami, jeszcze nie schwytanymi. Powinniście byli zaczekać.
— O, jeden był już pojmany; jeden z ludzi Old Shatterhanda. Szczególny człowiek; śmiał się i zachowywał tak, jak gdyby mu śmierć wcale nie groziła.
— Widzieliście go?
— Widziałem, jak go sprowadzono i jak z godzinę leżał skrępowany na ziemi. Potem zabrano go na wyspę.
— Na wyspę? Służy ona jako więzienie?
— Tak; leży w rzece Salt Fork, o kilka kroków od wsi i bardzo pilnie jej strzegą.
— Czy mówiliście z jeńcem?
— Kilka słów. Zapytałem go, czy życzy sobie jakiej przysługi. Na to on uśmiechnął się do mnie po przyjacielsku i powiedział, że czuje wielki apetyt na maślankę, oraz zapytał, czy nie pojechałbym do Cincinnati po jedną szklankę tego napoju. Zupełny błazen! Przestrzegłem go, że jego położenie wcale na śmiech nie pozwala, on na to prychnął znów śmiechem i oświadczył, żebym się o niego nie troszczył, bo są inni ludzie do tego. Mimo to wstawiłem się za nim u wodza, ale mnie odpędził jak psa. Obchodzą się z jeńcem zresztą nieźle, gdyż Old Shatterhand trzyma u siebie pojmanego Keioweha, jako zakładnika. Tylko Santer stara się białemu jeńcowi Keiowehów sprzykrzyć pozostającą mu jeszcze odrobinę życia.
— Santer? Nazwisko świadczyłoby, że to biały. Czy oprócz was byli jeszcze jacy biali u Tangui?
— Tylko ten Santer, wstrętny dla mnie osobnik. Przybył tam wczoraj z czerwonymi, którzy zwabili Winnetou i zabrał się zaraz do jeńca. Poznacie go także, skoro do wsi przyjdziecie.
— Czy wiecie, czego chce od wodza?
— Nie. Pozdrowiłem go wprawdzie, ale nie zważałem nań potem, gdyż widocznie nie podobała mu się moja obecność. Mogłem się dowiedzieć od czerwonych, lecz nie pytałem. Co mnie nie obchodzi, tego nie biorę na język; to moja zasada, z którą mi jest w życiu bardzo wygodnie.
— Czy ten Santer jest gościem wodza, czy też ma namiot osobny?
— Wyznaczono mu namiot, ale nie zaraz obok namiotu wodza, co jest zwykłem odznaczeniem chętnie widzianych gości, lecz starą budę skórzaną na końcu wsi. Widocznie nie jest u wodza w szczególnych łaskach.
— Czy nie wiecie, jak się biały jeniec nazywa?
— Sam Hawkens, sławny podobno westman, pomimo swej zabawności. Żałuję, że go sprzątną, ale mu nie poradzę. Może wódz prędzej was posłucha, niż mnie, jeśli wstawicie się za jeńcem dobrem słowem.
— Spróbuję. Czy potrafilibyście podać mi dokładniej położenie namiotu, w którym Santer mieszka?
— Na co? Zobaczycie sami, skoro tam przybędziecie. Czwarty, czy piąty w górę rzeki. Wątpię, czy się wam ten człowiek spodoba; ma twarz wisielca. Strzeżcie się go! Mimo swego urzędu jesteście jeszcze bardzo młody i nie weźmiecie mi za złe dobrej rady. Ja muszę jechać dalej. Bądźcie zdrowi i odjedźcie stąd cało!
Czy miałem go zatrzymać, by się więcej dowiedzieć? W takim razie trzebaby było powiedzieć jemu, kim jesteśmy, a to byłoby zbyt niebezpieczne. Winnetou był także tego zdania, gdyż pojechał dalej i rzekł do mnie głosem stłumionym:
— Już dość. Niech mój brat dalej nie pyta, gdyż to zastanowiłoby tych ludzi, jako przyjaciół Keiowehów.
— Mnie zdaje się także, że osiągnęliśmy dużo. Wiemy wcale dokładnie, gdzie siedzi Hawkens i gdzie mieszka Santer i znajdziemy obudwu. Jak daleko teraz pojedziemy?
— Dopóki ci dwaj handlarze nie znikną nam z oczu; potem powrócimy do obozu. Spotkanie z nimi przyniosło nam wielką korzyść. Aby to wszystko wybadać, co od nich usłyszeliśmy, musielibyśmy się narazić na wielkie niebezpieczeństwo. Wiemy już, jak sprawy stoją i dziś wieczorem zakradniemy się do wsi Keiowehów.
Obaj traderzy zniknęli nam zwolna z oczu. Musieli jechać powoli ze względu na owe juczne zwierzęta. Przekonałem się później, jakiem to nieszczęściem dla nich się stało. Dowiedziałem się również, że wzięli od Keiowehów na zamianę rozmaite futerka. Ten, który mówił z nami, był właściwym handlarzem, a drugi tylko pomocnikiem. Ponieważ ich już nie było widać i nie mogli nas dostrzec, wróciliśmy do obozu tą samą drogą i staraliśmy się zatrzeć nasze ślady.
Dick Stone i Will Parker, bardzo zadowoleni z wyniku naszych zwiadów, ucieszyli się szczególnie tem, że ich kochany Sam miał się stosunkowo dobrze i że nie stracił humoru. Prosili nas, żebyśmy ich dziś wieczorem wzięli z sobą, ale Winnetou odmówił temi słowy:
— Niechaj moi biali bracia zostaną dziś jeszcze tutaj, gdyż tym razem jeszcze Sama nie zdołamy uwolnić. Może uda się nam to dopiero jutro, a wy będziecie przytem.
Kryjówkę mieliśmy dość dobrą, ale przypadek mógł jakiego Keioweha sprowadzić na brzeg, na którym rozłożyliśmy się obozem. To też Winnetou rozporządził:
— Znam wyspę, położoną trochę dalej w dół rzeki. Rosną na niej drzewa i krzaki, za którymi się ukryjemy. Tam nikt nie przyjdzie. Niechaj moi bracia przeniosą się ze mną na tę wyspę.
Opuściliśmy tedy obóz, pojechaliśmy w dół rzeki, dopóki nie zobaczyliśmy wyspy. Woda tu była głęboka i płynęła dość wartko, ale przedostaliśmy się na koniach wcale gładko. Pokazało się, że Winnetou miał słuszność, wyspa bowiem była wielka i na tyle zarosła, że użyczała dość bezpieczeństwa dla ludzi i koni.
Urządziłem sobie legowisko w zaroślach i ułożyłem się do snu, gdyż przewidywałem, że następnej nocy nie będzie można nawet pomyśleć o spaniu; nie dla braku czasu, lub sposobności, lecz z powodu wody.
Sam Hawkens znajdował się na małej wysepce, do której ja chciałem się podkraść, w tym celu więc trzeba było pójść do wody. Zresztą jeszcze przedtem, aby się dostać z Winnetou z naszej wyspy na brzeg rzeki, należało ją przepłynąć, przyczem musieliśmy się zupełnie przemoczyć. Była to już połowa grudnia, a woda zimna. Któżby mógł wtedy spać w przemokłem ubraniu?
Skoro się ściemniło, zbudzono nas, gdyż i Winnetou zasnął także. Czas był wyruszyć do wsi. Zdjęliśmy niekonieczne części odzieży i zostawiliśmy wszystko, co mieliśmy po kieszeniach. Z broni wzięliśmy tylko noże z sobą. Potem wskoczyliśmy w rzekę i przepłynęliśmy na prawy brzeg, gdyż idąc wzdłuż niego, mogliśmy się dostać nad Salt Fork. Szliśmy z godzinę tym brzegiem przeciw prądowi i dostaliśmy się na miejsce, gdzie Salt Fork uchodził do Red River. O kilkaset kroków dalej na lewo ujrzeliśmy ogniska wsi. Leżała na lewym brzegu, a my znajdowaliśmy się na prawym. Musieliśmy się więc przeprawić.
Uczyniliśmy to jednak nie zaraz, lecz trzymając się prawego brzegu, puściliśmy się wpierw wzdłuż całej wsi, leżącej po drugiej stronie. Słowo wieś nie posiada tu europejskiego znaczenia, nie określa kompleksu domów, otoczonych ogrodami i polami. Z ogrodów i pól nie było tu ani śladu, a mieszkania tworzyły teraz namioty z grubej skóry, podczas gdy w lecie mieszkają czerwoni zwykle w płóciennych.
Prawie przed każdym namiotem płonęło ognisko, przy którem siedzieli mieszkańcy, grzejąc się i spożywając wieczerzę. Największy namiot stał mniej więcej w środku wsi. Wejście do niego zdobiły włócznie, obwieszone piórami i szczególnego kształtu lekami. Przy ognisku siedział wódz Tangua z młodym, ośmnastoletnim może Indyaninem i dwoma chłopcami w wieku lat mniej więcej dwunastu i czternastu.
— Ci trzej, to jego synowie. — rzekł Winnetou. — Najstarszy jest ulubieńcem i zostanie kiedyś dzielnym wojownikiem. Biega tak szybko, że nazwano go Pida, co znaczy: jeleń.
Kobiety krzątały się pośród namiotów, ale u Indyan nie wolno żonom i córkom jeść razem z mężami i synami. One jadają później i muszą się zadowolić tem, co zostanie, zato zaś wykonują wszelkie, nawet najtrudniejsze, roboty.
Szukałem wyspy. Niebo i wszystkie gwiazdy zakryły gęste, ciężkie, chmury, tylko ogniska umożliwiały nam rozpoznanie trzech wysp, położonych w niewielkich odstępach przy brzegu.
— Na której może się Sam znajdować? — zapytałem Winnetou.
— Chcąc to wiedzieć, musi mój brat przypomnieć sobie słowa tradera — odrzekł Apacz.
— Mówił, że ta wyspa jest blizko brzegu. Pierwsza i trzecia leżą dalej ku nam, a więc będzie to druga, środkowa.
— Prawdopodobnie. Tu na prawo jest koniec wsi, gdzie w czwartym, lub piątym namiocie mieszka Santer. Teraz się rozdzielimy. Ja muszę pojmać Santera, mordercę mego ojca i siostry, a Sam jest więcej twoim towarzyszem, niż moim, dlatego ty go poszukaj.
— A gdzie się potem spotkamy?
— Tu, skąd się rozchodzimy.
— Jeśli się nie stanie nic nadzwyczajnego, będzie to możliwe, ale gdyby którego z nas spostrzeżono przypadkiem, to powstanie wielki zgiełk, musimy więc oznaczyć inne miejsce, bardziej od wsi oddalone.
— Przedsięwzięcie nasze wogóle niełatwe, a twoje zadanie jeszcze trudniejsze od mego, gdyż musisz płynąć ku wyspie i dozorcy mogą cię zauważyć. Ciebie więc łatwiej spostrzegą, niż mnie. Gdyby cię przytem schwytano, skoczę ci na pomoc. Jeśli jednak uda ci się ujść, to powrócisz do naszej wyspy, ale okrążając, żeby ukryć przed nimi kierunek ucieczki.
— To jutro rano ślady zobaczą!
— Nie, gdyż deszcz spadnie wkrótce i ślady zatrze.
— Dobrze! Gdyby tobie trafiło się nieszczęście, to ja cię odbiję.
— To się nie zdarzy, jeśli nie zajdzie jaki zły przypadek. Spojrzyj na drugą stronę! Przed piątą chatą nie pali się ognisko. Niewątpliwie należy ona do Santera, a on śpi w niej. Będzie więc łatwo zbadać, co z nim słychać.
Po tych słowach odszedł na prawo w dół rzeki, aby potem poza obrębem wsi przepłynąć na drugą stronę i podejść skrycie do namiotów.
Ja musiałem sobie począć inaczej. Namiot, do którego zdążałem, znajdował się w blasku ognisk, a to było niedobre. Nie mogłem się pokazać na powierzchni wody i musiałem dostać się na wyspę, nurkując. Drogą wprost było trudno, bo choć ufałem, że dopłynę pod wodą na drugą stronę, ale co byłoby, gdybym się tam przed strażnikiem wynurzył? Nie. Trzeba było najpierw dotrzeć do pierwszej wyspy, niezamieszkanej prawdopodobnie, a odległej o jakich dwieście metrów od drugiej, środkowej, do której właśnie zmierzałem. Przypuszczałem, że z tej pierwszej wyspy rozpatrzę się, jaki jest przystęp do drugiej i co się na niej dzieje.
Poszedłem kawałek w górę rzeki i jąłem patrzeć ku wyspie najpierwszej. Nie zauważyłem na niej żadnego ruchu, z czego wywnioskowałem, że prawdopodobnie niema na niej nikogo. Zsunąłem się więc zwolna do wody, zanurzyłem się i popłynąłem na drugą stronę. Przybyłem tam szczęśliwie i wynurzyłem najpierw tylko głowę po usta, aby zaczerpnąć powietrza. Byłem na górnym końcu wyspy i zobaczyłem stąd, że był jeszcze inny, lepszy sposób wykonania mego zadania, niż poprzednio myślałem.
Wyspa, przy której stałem teraz w wodzie, była oddalona także o dwadzieścia metrów od drugiego brzegu, gdzie był przywiązany cały szereg łodzi indyańskich, które mogły mi dać doskonałą osłonę. Zanurzyłem się więc znowu i podpłynąłem do pierwszej łodzi, a stąd do drugiej, trzeciej i tak dalej, dopóki pod szóstą nie zbliżyłem się do środkowej wyspy na tyle, że już objąłem ją okiem.
Leżała bliżej lądu od tamtych i pokryta była nizkiemi zaroślami, ponad które sterczały dwa drzewa. Jeńca i straży nie było widać. Już miałem się zanurzyć, by tam przepłynąć, gdy wtem usłyszałem na wysokim brzegu nad sobą jakiś hałas. Spojrzałem w górę. Z brzegu schodził Indyanin, Pida, syn wodza. Szczęściem szedł skośnie w dół rzeki ku kanoe, tak, że mnie nie widział. Wskoczył do czółna i powiosłował ku wyspie środkowej. Nie mogłem więc jeszcze teraz się przeprawić i musiałem zaczekać.
Wkrótce doleciały mnie głosy ludzi, rozmawiających po drugiej stronie. Poznałem wśród nich głos Sama. Chciałem podsłuchać, o czem mówiono, i podpłynąłem pod następne kanoe, których było tyle, że chyba każdy samoistny mieszkaniec posiadał jedno na własność. Wynurzywszy się, usłyszałem słowa syna wodza:
— Mój ojciec Tangua żąda tego!
— Ani mi się śni zdradzić! — odrzekł Sam.
— W takim razie będziesz musiał wycierpieć dziesięć razy straszniejsze męczarnie!
— Nie bądź śmieszny! Sam Hawkens i męczarnie, hi! hi! hi! Twój ojciec spróbował już raz mnie zamęczyć, tam nad Rio Pecos u Apaczów. Wiesz z jakim skutkiem?
— Ten pies, Old Shatterhand, zrobił z niego kalekę!
— Well! Podobnie stanie się tutaj. Nie boję się niczego!
— Jeśli to mówisz bez żartów, to obłąkanie zapanowało w twej głowie. Jesteś uwięziony i umknąć nie potrafisz. Pomyśl, że całe twe ciało obwiązane rzemieniami tak, iż nie możesz żadnym członkiem poruszyć!
— Tak, te więzy zawdzięczam zacnemu Santerowi i dobrze mi z tem zupełnie!
— Cierpisz ból, ja to wiem, ale się nie przyznajesz do tego. Nie tylko masz skrępowane ręce i nogi, ale nadto przywiązany jesteś do drzewa, a czterej wojownicy pilnują cię we dnie i w nocy. Jakże uciekniesz?
— To moja rzecz, kochany młodzieńcze! Na razie podoba mi się tutaj, zaczekaj więc, dopóki nie zechcę odejść; wtedy nie zatrzymacie mnie.
— Puścilibyśmy cię wolno, gdybyś nam wyjawił, dokąd on się uda.
— Ja tego nie zrobię. Rozumiem już wszystko. Zacny Santer opowiedział mi tę historyę, by mnie nastraszyć, ale tem nic nie wskórał. Pojechaliście pod Nugget-tsil, aby pojmać Winnetou i Old Shatterhanda. Śmieszne! Pochwycić Old Shatterhanda, mojego ucznia, hi! hi! hi!
— Ale ty, jego nauczyciel, wpadłeś jednak w nasze ręce!
— To tylko dla rozrywki. Chciałem być u was przez kilka dni, bo was kocham, jeśli się nie mylę. Jeździliście nadaremnie, a teraz wam się wydaje, że Winnetou z Old Shatterhandem pobiegną za wami. Pierwszy raz słyszę taką niedorzeczność! Dziś widzicie, żeście się przeliczyli. Apacze nie przyszli, a wy nie wiecie, gdzie się znajdują i ja mam dopiero wam powiedzieć, dokąd pojechał Old Shatterhand. Myślicie, że ja to muszę wiedzieć? Zresztą powiem ci otwarcie, że wiem.
— No, dokąd?
— Pshaw! Dowiesz się wkrótce i bezemnie, gdyż...
Tu przestał, ponieważ zastanowiły go głośne okrzyki, które się teraz podniosły. Słów, które krzyczano, nie rozumiałem niestety, ale brzmiały tak, jak kiedy u nas wołają za zbiegiem: „trzymajcie go, zatrzymajcie!“ Przy tem powtarzali z rykiem imię Winnetou.
— Słyszysz ich, gdzie są! — zawołał Hawkens z tryumfem. — Gdzie Winnetou, tam i Old Shatterhand. Oni tu są, oni tu są!
We wsi zwiększył się ryk, jak również odgłos kroków biegnących Indyan. Spostrzegli Winnetou, ale nie pochwycili go jeszcze. To pokrzyżowało moje rachuby. Widziałem, jak syn wodza wyprostował się na wyspie i patrzył na brzeg. Następnie wskoczył do swego kanoe i zawołał na czterech dozorców:
— Weźcie strzelby do rąk i zabijcie każdą bladą twarz, gdyby się pokazała, by uwolnić jeńca!
Potem powiosłował ku brzegowi. Chciałem o ile możności oswobodzić Sama jeszcze dziś, ale to nie dało się na razie uskutecznić. Gdybym się był nawet odważył, jakkolwiek uzbrojony tylko w nóż, rzucić się na czterech czerwonoskórych, pociągnęłoby to za sobą natychmiast śmierć Sama, gdyż strażnicy, posłuszni rozkazowi Pidy, zamordowaliby jeńca.
Wtem przyszła mi do głowy pewna myśl, jeszcze zanim Pida zdołał dotrzeć do brzegu. Był to ulubiony syn wodza. Gdybym go dostał w swe ręce, mogłem go potem wymienić na Sama. Był to plan wprost szalony, ale na to nie zważałem w tej chwili. Chodziło tylko o to, żeby młodego wodza pochwycić niepostrzeżenie.
Jeden rzut oka przekonał mnie, że położenie moje było korzystne. Winnetou biegł ku Red River, a zatem w lewo, podczas gdy nasz obóz znajdował się na wyspie na prawo. Postąpił sobie chytry Apacz mądrze, gdyż w ten sposób wyprowadził w pole swych prześladowców. Za uciekającym brzmiały wrzaski ścigających go czerwonoskórców i w tamtą stronę, w którą on uciekał, zwrócili twarze dozorcy Sama. Oni byli obróceni do mnie plecyma, a zresztą nie było w pobliżu nikogo.
Syn Tanguy dostał się kanoem do brzegu, chciał je przywiązać i pośpieszyć tam, gdzie go wrzaski Keiowehów wołały. Pochylił się, a w tej chwili ja wynurzyłem się z wody tuż przed nim i jednem uderzeniem pięści rozciągnąłem go na ziemi. Wrzuciłem go do czółna, potem sam w nie skoczyłem i powiosłowałem w górę rzeki przy samym brzegu. Szalony pomysł udał się stosunkowo łatwo. Ze wsi nikt mnie nie widział, a dozorcy patrzyli jeszcze ciągle w przeciwnym kierunku.
Zabrałem się z całej siły do roboty, ażeby jak najrychlej wydostać się za obręb wsi. Potem, kiedy nie dosięgał mnie już blask jej ognisk, przepłynąłem na prawy brzeg Salt Forku, gdzie zemdlonego Indyanina położyłem na trawie. Następnie odciąłem rzemień, służący do przywiązywania łodzi, aby nim skrępować pojmanego i pchnąłem łódź w dół rzeki, żeby mnie nie zdradziła. Związawszy silnie ręce Pidy, wziąłem go na barki i ruszyłem ku naszej wyspie z powrotem.
Była to praca nie lada. Nie z tej przyczyny, żeby był dla mnie za ciężki, lecz dla tego, że przyszedłszy do siebie, nie chciał ze mną iść dobrowolnie. Musiałem mu kilkakrotnie nożem zagrozić. Broń jego odebrałem mu oczywiście.
— Ktoś ty? — zapytał w końcu z wściekłością. — Parszywa blada twarz, którą mój ojciec Tangua schwyta już jutro i zniszczy.
— Twój ojciec nie dostanie mnie; on wcale chodzić nie może. — odparłem.
— Ale ma niezliczonych wojowników, których wyśle za mną!
— Śmieję się z waszych wojowników, każdego z nich może łatwo spotkać to, co twojego ojca, gdy ośmieli się ze mną walczyć.
— Uff! Ty z nim walczyłeś?
— Tak.
— Gdzie?
— Tam, gdzie padł, gdy mu posłałem jedną kulę w oba kolana równocześnie.
— Uff, uff! Więc ty jesteś Old Shatterhand? — zapytał przerażony.
— Jak możesz o to dopiero pytać! Któż oprócz mnie i Winnetou odważyłby się wejść w sam środek waszej wsi i zabrać stamtąd syna wodza?
— Uff! Umrę więc, ale wy nie usłyszycie z ust moich ani jednego głosu boleści.
— Nie zabijemy ciebie. Nie jesteśmy takimi mordercami, jak wy. Jeśli twój ojciec wyda nam obie blade twarze, to puścimy cię wolno.
— Santera i Hawkensa?
— Tak.
— On ich wyda, bo syn więcej dlań wart, niźli dziesięć razy po dziesięciu Hawkensów, a na Santera wcale zważać nie będzie.
Od tej chwili nie wzbraniał się już iść ze mną. Przepowiednia Winnetou się sprawdziła, gdyż deszcz zaczął padać i to tak obficie, że nie podobna było znaleźć na brzegu miejsca przeciwległego do wyspy. Wyszukałem więc dość gęsto liśćmi pokryte drzewo, aby pod niem zaczekać, dopóki deszcz nie ustanie, albo do rana.
Była to nudna próba cierpliwości. Deszcz nie ustawał a dzień nie nadchodził. Pocieszałem się jedynie tem, że już nie przemoknę bardziej, niż przemokłem, ale wilgoć ta była tak zimna, że wstawałem kilkakrotnie, aby się rozgrzać wolną gimnastyką. Żal mi było młodego wodza, zmuszonego leżeć tak cicho, lecz on był o wiele więcej zahartowany podówczas odemnie.
Nareszcie spełniły się oba moje życzenia; deszcz ustał, a dzień zaszarzał, tylko gęsta ciężka mgła zawisła dokoła. Mimoto odnalazłem bez trudu miejsce na brzegu, którego w nocy szukałem. Zawołałem głośno: hallo!
— Hallo! — odpowiedział natychmiast Winnetou. — Czy to brat Old Shatterhand?
— Tak.
— To chodź! Czemu wołasz? To niebezpieczne!
— Mam jeńca. Przyślij kilku dobrych pływaków i rzemienie!
— Płynę sam.
Jakże się ucieszyłem, że nie wpadł w ręce Keiowehów! Niebawem ujrzałem głowę jego we mgle nad wodą. Wszedłszy na brzeg i ujrzawszy Indyanina, rzekł zdumiony:
— Uff! Pida, syn wodza! Gdzie go mój brat pochwycił?
— Na brzegu, niedaleko od wyspy Hawkensa.
— A Hawkensa widziałeś?
— Nie, lecz słyszałem jak mówił z „Jeleniem“. Byłbym się może do niego dostał i nawet uwolnił, ale wtem ciebie odkryto i musiałem umykać.
— To zdarzył się nieszczęśliwy przypadek nie z mojej winy. Dotarłem był prawie do namiotu Santera, gdy w tem ukazało się kilku Keiowehów, przechodzących tamtędy. Nie mogłem się zerwać i stoczyłem się na bok. Oni stanęli, a w czasie rozmowy rzucił jeden z nich wzrokiem w tę stronę, a wtedy ruszyli ku mnie. Wobec tego musiałem oczywiście wstać i uciekać. Blask ognisk oświecił moją postać i poznali mnie. Umykałem w górę zamiast w dół rzeki, aby ich wywieść w pole, przepłynąłem przez rzekę i uszedłem, ale Santera oczywiście nie widziałem.
— Zobaczysz go niebawem, gdyż ten młody wojownik zgodził się na wymianę siebie za Santera i Sama Hawkensa, a pewien jestem, że wódz zgodzi się na to.
— Uff! To dobrze, to bardzo dobrze! Mój brat Shatterhand postąpił odważnie, nawet zuchwale, biorąc Pidę do niewoli, ale to było dla nas najlepsze.
Mówiąc, że wnet zobaczy Santera, nie przypuszczałem, że się to stanie o wiele prędzej, niż sobie wyobrażałem. Przywiązaliśmy jeńca tak między sobą, że barki jego dotykały naszych, a chociaż miał ręce skrępowane, mimoto głowa musiała zostać ponad wodą. Tylko nogami mógł nam pomagać w pływaniu. Potem weszliśmy w rzekę. Pida nie stawiał oporu, lecz, gdy straciliśmy grunt pod stopami, zaczął w tem samem tempie silnie odbijać się nogami.
Mgła tak gęsta leżała na wodzie, że nie było widać na sześć długości człowieka, ale za to słyszy się we mgle lepiej. Byliśmy już niedaleko od brzegu, kiedy Winnetou się odezwał.
— Cicho, coś usłyszałem.
— Co?
— Coś jakby plusk wioseł, zanurzanych w wodę powyżej nas.
— To zatrzymajmy się.
— Tak; słuchaj!
Poruszaliśmy się tylko o tyle, ile było potrzeba do utrzymania się na wodzie, nie wywołując żadnego szmeru. Tak, Winnetou miał słuszność. Ktoś wiosłował z prądem wody. Było mu widocznie bardzo pilno, gdyż mimo spadu, jaki rzeka tu miała, używał wioseł.
Zbliżał się szybko. Czy należało nam pokazać się, czy też nie? Mógł to być nieprzyjacielski wywiadowca, ale z drugiej strony nie bez znaczenia było dla nas przekonać się, kto to był. Spojrzałem pytająco na Winnetou, a on zrozumiał mnie i odpowiedział:
— Nie wracać! Chcę wiedzieć, kto płynie! Nie zobaczy nas, bo leżymy całkiem cicho na wodzie.
Można się było spodziewać, że nas nie dostrzeże, gdyż wystawały tylko głowy nasze nad wodą. Nie odpłynęliśmy więc z powrotem. Pida był taksamo zaciekawiony, jak my. Mógł wprawdzie nas zdradzić, lecz nie zrobił tego, bo pewny był uwolnienia.
Uderzenia wioseł zbliżały się i z mgły wychyliła się łódź indyańska. Siedział w niej... kto? Postanowiliśmy cicho się zachować, ale Winnetou skoro tylko zobaczył siedzącego w łodzi, wydał donośny okrzyk:
— Santer!... Ucieka!
Mój, zwykle bardzo spokojny, przyjaciel tak się podniecił widokiem swego śmiertelnego wroga, że uderzył gwałtownie rękami i nogami, aby się dostać do kanoe, ale powstrzymało go to, że był przywiązany do mnie i do Pidy.
— Uff! Ja muszę popłynąć do niego... muszę go mieć! — zawołał i odciął nożem rzemień, wiążący go z Pidą.
Santer usłyszał rzeczywiście okrzyk Winnetou; zwrócił w tej chwili wzrok ku nam i zobaczył nas.
— Thousand devils! — krzyknął przerażony. — Toż tu są oni...
I zatrzymał się. Wyraz przestrachu znikł z jego oblicza i ustąpił miejsca złośliwej radości. Zrozumiał nasze położenie, wrzucił wiosło do czółna, pochwycił strzelbę, wymierzył do nas i zawołał:
— Wy psy, to wasza ostatnia wycieczka wodna!
Wypalił na szczęście w chwili, kiedy Winnetou się od nas uwolnił i w gwałtownych skokach sadził ku łodzi, a my doznaliśmy przez to szarpnięcia, które oddaliło nas od punktu, w który Santer wymierzył. Kula więc nie dosięgła nas.
Winnetou nie płynął teraz właściwie, lecz skakał wprost po wodzie. Wziął nóż między zęby i leciał ku wrogowi w długich podskokach, jak kamień, odbijający się od wody przy tak zwanem „puszczaniu kaczek“. Santer miał jeszcze kulę w drugiej lufie, wycelował do Apacza i zawołał szyderczo:
— Chodź tu, przeklęta czerwona skóro! Wyślę cię do wszystkich dyabłów!
Zdawało mu się, że się z Indyaninem prędko załatwi, że wystarczy mu pociągnąć za cyngiel, ale pomylił się, gdyż Winnetou zamierzył się natychmiast, aby się wychylić pod łodzią i przewrócić ją. Gdyby to nastąpiło, na nicby się nie przydała strzelba Santerowi, wpadającemu do wody i byłoby przyszło do mocowania się, w którem Indyanin, jako zręczniejszy, musiałby zostać zwycięzcą. Morderca Inczu-czuny i Nszo-czi poznał to, odłożył strzelbę czemprędzej i pochwycił za wiosło. Był to dla niego już największy czas, gdyż zaledwie je zdołał w ruch wprawić, wynurzył się Winnetou w tem miejscu, w którem łódź była przed chwilą. Santer już zaniechał strzału, usunął się kilku silnymi ruchami wioseł z niebezpiecznego pobliża zawziętego wroga i krzyknął:
— Widzisz psie, że mnie nie schwytasz? Kule zachowam do następnego widzenia!
Winnetou wytężył wszystkie siły, aby go jednak dosięgnąć, ale napróźno. Żaden pływak, choćby nawet szampion światowy, nie dopędzi łodzi, popychanej wiosłami po rwącej wodzie.
To wszystko rozegrało się prawie w jednej minucie, a mimoto, zaledwie Santer zniknął we mgle, ukazało się kilku Apaczów, którzy usłyszawszy głośne okrzyki i wystrzał, natychmiast skoczyli z wyspy do wody. Zawołałem ich do siebie, żeby mi pomogli Pidę zanieść na wyspę. Znalazłszy się na niej, kazałem Keioweha od siebie odwiązać. Wtem zwrócił się Winnetou do swoich ludzi ze słowami:
— Niechaj moi czerwoni bracia przygotują się prędko! Santer popłynął właśnie rzeką na czółnie i musimy ruszyć za nim.
Był tak rozdrażniony, jakim nie widziałem go nigdy przedtem.
— Musimy za nim wyruszyć, tak musimy — potwierdziłem ja. — Ale co się stanie z Samem Hawkensem i naszymi dwoma jeńcami?
— Tobie ich pozostawiam. — odpowiedział.
— Więc ja mam tutaj pozostać?
— Tak. Ja muszę pochwycić Santera, mordercę mojego ojca i siostry, ale ty masz obowiązek wyswobodzić Sama Hawkensa, jako swego towarzysza; musimy się więc rozłączyć.
— Na jak długo?
Namyślał się przez kilka chwil i rzekł:
— Kiedy się zobaczymy, tego na razie nie wiem. Życzenia i wola człowieka podlegają Wielkiemu Duchowi. Sądziłem, że dłużej będę z moim bratem Old Shatterhandem, lecz Manitou przemówił nagle przeciwko temu. Chce, żeby się stało inaczej. Czy wiesz, dlaczego Santer umknął?
— Wyobrażam sobie. Nie wpadliśmy w nastawioną na nas łapkę, a nawet wczoraj wieczorem zobaczono cię we wsi. Wiedzą więc Keiowehowie, że tu jesteśmy i nie spoczniemy, dopóki nie pochwycimy Santera i nie uwolnimy Hawkensa. Wobec tego opanowała Santera trwoga i zabrał się, jak mógł najprędzej.
— Tak, ale może być jeszcze inaczej. Syn wodza zniknął, a Keiowehowie łączą to oczywiście z naszem ukazaniem się tutaj; przypuszczają, że dostał się w nasze ręce. Tangua się tem rozłościł, zwrócił swój gniew przeciwko Santerowi, który wszystkiemu zawinił i wypędził go ze wsi.
— I to podobne do prawdy. Santer widocznie posłyszał, że Keiowehowie go bronić nie będą.
— A dla czego obrał drogę wodną i wyrzekł się swojego konia?
— Ze strachu przed nami. Bał się spotkać z nami, a gdyby nawet do tego nie doszło, odnaleźlibyśmy trop jego i ruszylibyśmy za nim w pogoń. Dla tego umknął kanoem, które zamieniał pewnie za konia. Nie domyślał się oczywiście, że jesteśmy tutaj na wyspie i że właśnie dzięki jego ostrożności dowiemy się o jego ucieczce. Ujrzawszy nas, nie wątpi, że go będziemy ścigali i będzie dzielnie wiosłował, aby szybko naprzód pędzić. Czy sądzisz, że go dościgniecie na koniach?
— To trudne, ale możliwe. Musimy przecinać zakręty rzeki.
— To właśnie byłoby błędem. Zwracam uwagę na to mego brata Winnetou.
— Dlaczego?
— Bo Santerowi może przyjść na myśl opuścić rzekę i lądem dalej uciekać z większą pewnością, że wam ujdzie. Ponieważ nie wiecie, po której stronie wyjdzie z wody, musicie się podzielić i jechać wzdłuż obu brzegów Red River.
— Mój brat ma słuszność. Uczynimy wedle jego wskazówki.
— Trzeba przy tem bardzo uważać, żeby nie przeoczyć miejsca, na którem on wyląduje, a to wam dużo czasu zabierze. Nie możecie także przecinać zakrętów rzeki, gdyż co dla jednej strony jest wklęsłością, to dla drugiej wypukłością i gdy jeden oddział przecinałby łuk, drugi okrążałby na drugim brzegu tem dalej i rozeszlibyście się z tego powodu.
— Jest tak, jak mówi mój brat, pojedziemy tedy wzdłuż wszystkich zakrętów rzeki. Szkoda nam więc teraz każdej minuty!
— Jakże chętnie przyłączyłbym się do was, ale uwolnić Hawkensa jest naprawdę moim obowiązkiem; nie mogę go opuścić.
— Nie zażądam nigdy od ciebie niczego, co byłoby przeciwko twej powinności. Tobie z nami jechać nie wolno. Ale jeśli Wielki Duch tak sprawami pokieruje, zobaczymy się za kilka dni.
— Gdzie?
— Odjeżdżając stąd, zwróć się ku połączeniu się tej rzeki z Rio Bosco de Natchitoches. Tam, gdzie obie rzeki zaczynają bieg wspólny, po ich lewym brzegu, czekać będzie jeden z moich wojowników, jeżeli spotkanie będzie możebne.
— A jeżeli nie zastanę tam żadnego?
— W takim razie będzie to znakiem, że jeszcze ścigam Santera, że nie wiem, dokąd umknie i nie mogę ci oznaczyć, gdzie mnie masz szukać. Potem udasz się ze swojemi trzema towarzyszami do St. Louis, do bladych twarzy, które chcą budować drogę dla ognistego konia. Ale proszę cię, żebyś do nas powrócił, skoro tylko dobry Manitou ci na to pozwoli. Chętnie cię zawsze przyjmą w pueblu nad Rio Pecos, a gdyby mnie tam nie było, dowiesz się, gdzie mnie można znaleźć.
Podczas naszej rozmowy przygotowali się Apacze do drogi. Winnetou podał rękę Dickowi i Stone’owi na pożegnanie, a następnie znów przystąpił do mnie.
— Mój brat wie, — rzekł — jak radowały się nasze serca, kiedy ruszaliśmy w drogę z nad Rio Pecos; zaskoczyła na niej śmierć Inczu-czunę i Nszo-czi. Jeśli kiedy nas odwiedzisz, nie usłyszysz już głosu najpiękniejszej córy Apaczów, która zamiast do miast bladych twarzy odeszła w krainę zmarłych. Teraz pędzi mnie zemsta od ciebie, ale ciebie miłość przyprowadzi do nas. Pragnę bardzo, żebym ci mógł zostawić wiadomość nad Rio Bosco, gdyby to jednak nie nastąpiło, nie baw zbyt długo w miastach Wschodu, lecz przyjeżdżaj do mnie jak najrychlej. Wiesz, kogo mi masz zastąpić. Czy przyrzekasz mi wnet powrócić, mój kochany, drogi bracie Szarlih?
— Przyrzekam. — odpowiedziałem — Serce moje pójdzie za tobą, kochany bracie Winnetou. Tobie także wiadomo, co obiecałem umierającemu Kleki-petrze. Słowa danego muszę dotrzymać.
— Niechaj więc dobry Manitou kieruje wszystkimi twymi krokami i osłania cię na wszystkich drogach. Howgh!
Uścisnął mnie i ucałował, wydał swym ludziom krótki rozkaz i wsiadł na konia, by wjechać w wodę. Skutkiem tego rozkazu podzielili się Apacze i jeden oddział przepłynął na prawy, a drugi na lewy brzeg rzeki. Patrzyłem za moim Winnetou, dopóki nie zniknął w mgle. Zdawało mi się, że tracę część mojej własnej istoty, a jemu równie ciężko przyszło się rozstać.
Stone i Parker zauważyli moje rozrzewnienie,a pierwszy z nich rzekł swoim prostym, serdecznym, sposobem:
— Nie bierzcie sobie tego tak do serca, sir! Złapiemy znów niebawem Apaczów. Pojedziemy za nimi, skoro tylko Sam będzie wolny. Nie będziemy zwlekali z wymianą jeńców. Jak myślicie to zrobić?
— Powiedzcie mi wy najpierw swe zdanie, kochany Dicku. Jesteście doświadczeńszy odemnie.
Westman pogładził brodę, bo mu pochlebiła ta pochwała i oświadczył:
— Za najprostsze uważam posłać pojmanego Keioweha zaraz do Tanguy i donieść mu, gdzie się syn jego znajduje i pod jakim warunkiem puścimy go wolno. Cóż ty na to, stary Willu?
— Hm! — mruknął Parker. — Jeszcze nigdy nie miałeś tak głupiej myśli, jak teraz właśnie.
— Głupiej! Ja? Do pioruna! Jak to głupiej?
— Jeśli wyjawimy, gdzie stoimy, wyśle Tangua swoich ludzi, którzy odbiorą nam Pidę, nie dając w zamian Hawkensa. Ja zrobiłbym inaczej.
— Jak?
— Pojedziemy z wyspy dobry kawał w głąb preryi, gdzie będziemy mieli wolną okolicę, którą swobodnie obejmiemy okiem. Potem poślemy Keioweha i postawimy za warunek, żeby przyszło tylko dwa, a nie więcej wojowników, którzy przyprowadzą nam Sama, a wezmą sobie Pidę. Gdyby ich nadeszło więcej, by nas pokonać, to ich zobaczymy zdaleka i zabezpieczymy się przed nimi zawczasu.
— Jabym radził postarać się o większą pewność i nie wysyłać żadnego posłańca — zauważyłem ja.
— Żadnego? Jakże Tangua się dowie, że jego syn...
— On się dowie.
— Od kogo?
— Odemnie.
— Od was? Czy sami udacie się do wsi?
— Tak.
— Dajcie temu pokój, sir! To niebezpieczne. Zatrzymanoby was natychmiast.
— Wątpię.
— Całkiem pewnie, całkiem pewnie!
— W takim razie Pida byłby zgubiony. Nie widzę potrzeby posyłać jednego z jeńców i tracić w ten sposób jednego zakładnika.
— To zaiste słuszne. Ale dlaczego właśnie wy macie iść do wsi? Ja mogę także to zrobić.
— Wierzę bardzo, że nie brak wam do tego odwagi, sądzę jednak, że będzie lepiej, jeśli ja pomówię z Tanguą.
— Zważcie przecież, jaki na was wściekły! Skoro mnie ujrzy, zgodzi się prędzej na każdy warunek, niżeli w złości, która go opanuje na wasz widok.
— Dla tego właśnie chcę sam z nim prowadzić układy. Niech się złości, że śmiem się przed nim pojawić, ale nic mi nie będzie mógł zaszkodzić. Jeśli wyślę kogo innego, pomyśli, że się go boję, a ja pragnę uniknąć podobnego podejrzenia.
— Więc róbcie, co chcecie, sir! Gdzie zaczekamy tymczasem? Tu na wyspie, czy też wyszukamy lepsze jakie miejsce?
— Niema lepszego.
— Well! Ale biada naszym jeńcom, jeśli się wam we wsi co stanie! Postąpilibyśmy z nimi bez pardonu. Kiedy wyruszycie?
— Dzisiaj wieczorem.
— Dopiero? Czy to nie zapóźno? Jeśli dobrze pójdzie, możemy uporać się do południa z wymianą i ruszyć za Winnetou.
— A Keiowehowie za nami i wybiją nas.
— Sądzicie?
— Tak. Tangua chętnie wyda nam Sama za syna, ale odzyskawszy go, poruszy wszystko, aby zemścić się na nas. Dla tego wymiana musi nastąpić wieczorem, poczem odjedziemy, aby się w nocy oddalić, zanim nas zaczną ścigać. Zaczekać do wieczora dlatego jeszcze warto, że do tego czasu wzmoże się obawa wodza o syna. To go podatniejszym uczyni.
— To prawda, ale jeśli nas tu przedtem spostrzegą, mr. Shatterhand?
— To także nic złego.
— Będą oczywiście Pidy szukali i przyjdą może na wyspę!
— Na wyspę nie, ale my zobaczymy ich na brzegu. Zauważą tam pewnie ślady Winnetou i pomyślą, że odjechaliśmy z Pidą. To jeszcze bardziej przerazi Tanguę. Słuchajcie no!
Zabrzmiały głosy ludzkie. Mgła się zaczęła podnosić, odsłaniając brzegi, na których stało kilku Keiowehów i udzielało sobie wzajem opinii o śladach kopyt, zauważonych właśnie; potem zniknęli, nie rzuciwszy okiem na wyspę.
— Oddalili się; było im widocznie bardzo pilno — rzekł Dick Stone.
— Udali się pewnie do wsi, aby Tangui donieść o tropie. Wyśle on natychmiast oddział jeźdźców za tym tropem.
Przepowiednia ta ziściła się w niespełna dwie godziny. Po drugiej stronie ukazała się gromada jeźdźców i ruszyła śladami. Oto, żeby ci Keiowehowie doścignęli Winnetou, nie było wcale obawy, gdyż ten niewątpliwie rozwinął przynajmniej taką samą szybkość jak oni.
Rozumie się samo przez się, że rozmowę prowadziliśmy z sobą pocichu, by jeńcy jej nie usłyszeli. Oni też nie wiedzieli, co się działo na drugim brzegu gdyż leżeli skrępowani w trawie za zaroślami.
Przed południem sprawiło nam słońce tę radość, że zaczęło ciepło na nas świecić, a to wysuszyło nie tylko nasze obozowisko, lecz i nas samych i zwiększyło przyjemność odpoczynku, którego używaliśmy, mając czekać do wieczora.
Wkrótce po południu ujrzeliśmy jakiś przedmiot, płynący do nas ku wyspie i zatrzymany potem przez nadbrzeżne zarośla. Było to kanoe, w którem leżało wiosło; rzemień, którym właściciel przywiązywał je zwykle do brzegu, był odcięty. Poznałem łódź, na której uwiozłem Pidę. Woda popędziła ją ze Salt Forku do Red River i dlatego tylko dostała się ona do wyspy tak późno, że po drodze zapewne gdzieś się zatrzymała. Ta łódź bardzo mi była na rękę, wciągnąłem ją więc na wyspę, aby się wieczorem posłużyć nią i nie przemoknąć znowu podczas przeprawy przez rzekę.
O zmroku zepchnąłem znowu łódź w wodę i powiosłowałem w górę rzeki. Stone i Parker odprowadzili mnie, życząc powodzenia. Powiedziałem im, że wtedy dopiero byłby powód do obaw, gdybym do rana nie powrócił.
Płynąć przeciw prądowi było bardzo trudno, dlatego dopiero w godzinę skręciłem z Red River do Salt Forku. W pobliżu wsi przybiłem do brzegu i przywiązałem kanoe do drzewa rzemieniem, w który zaopatrzyliśmy je przedtem.
Zobaczyłem znowu tak samo jak wczoraj płonące ogniska, mężczyzn, przy nich siedzących, oraz krzątające się tam i sam kobiety. Sądziłem, że wieś będzie dziś pilnie strzeżona, ale tego nie zastałem. Keiowehowie znaleźli ślady Apaczów, wysłali za nimi wojowników i zdawało im się, że są bezpieczni.
Tangua siedział dzisiaj także przed namiotem, lecz w towarzystwie tylko dwu młodszych synów. Ze spuszczoną głową wpatrywał się posępnie w ogień. Znajdowałem się dzisiaj na lewym brzegu Salt Forku, na którym też wieś leżała. Zacząłem się skradać od rzeki pod kątem prostym poza namioty, dopóki nie zobaczyłem przed sobą namiotu wodza. Miałem szczęście, gdyż w pobliżu nie było nikogo, ktoby mnie mógł zauważyć. Położywszy się na ziemi, poczołgałem się ku tylnej ścianie namiotu. Tam usłyszałem nizki, monotonny śpiew skargi: to wódz opłakiwał w ten indyański sposób stratę ulubionego syna. Posunąłem się dalej ku drugiej stronie namiotu, podniosłem się i stanąłem nagle tuż obok Tanguy.
— Dlaczego Tangua śpiewa głosem skargi? — zapytałem. — Dzielny wojownik nie skarży się. Jęki przystają tylko starym kobietom.
Niepodobna opisać, jak go moje ukazanie się przeraziło; chciał mówić, lecz nie zdołał ani słowa z siebie wydobyć. Chciał się zerwać, ale musiał zostać na ziemi z powodu uszkodzonych kolan. Wytrzeszczył na mnie szeroko rozwarte oczy, jakby na widmo i wyjąkał:
— Old... Old... Shat... Shat... uff, uff, uff! Skąd przychodzisz... jak jesteś... gdzie... Jesteście jeszcze tutaj? Nie odeszliście?
— Jestem jeszcze, jak widzisz. Przybyłem, gdyż mam z tobą pomówić.
— Old Shatterhand! — wypowiedział nareszcie całe moje nazwisko.
Usłyszawszy to obaj chłopcy, uciekli.
— Old Shatterhand! — powtórzył raz jeszcze pod wpływem trwogi, poczem twarz jego przybrała wyraz wściekłości. Naraz krzyknął coś, zwróciwszy się do innych namiotów. Nie rozumiałem tego, bo użył swego narzecza, lecz było w tem moje imię.
W chwilę potem zabrzmiało w całej wsi wycie, że mi się wydało, iż ziemia drży pod memi nogami. Ilu tylko było wojowników, tylu przybiegło do nas z podniesioną bronią. Na to ja dobyłem noża i wrzasnąłem Tagui do ucha:
— Czy Pida ma być przebity? On mnie tutaj do ciebie przysyła.
Zrozumiał moje słowa pomimo wycia i podniósł rękę. Ten ruch wystarczył, aby sprowadzić ciszę, ale Keiowehowie nas otoczyli. Spojrzenia, któremi mnie poprostu pożerali, dowodziły, że nie puściliby mnie żywcem stąd, gdyby o to chodziło. Usiadłem spokojnie obok Tanguy, popatrzyłem mu zimno w zdumione mą zuchwałością oblicze i rzekłem:
— Między mną i Tanguą panuje nieprzyjaźń na śmierć i życie. Nie jestem temu winien, ale też nic nie mam przeciwko temu. Wszystko mi jedno, czy z moimi przyjaciółmi zgubię jednego z jego wojowników, czy całe plemię. Czy go się boję, niech wywnioskuje z tego, że przyszedłem w sam środek jego wsi, by z nim pomówić. Załatwijmy to krótko: Pida znajduje się w naszym ręku i powieszą go na drzewie, jeśli ja o czasie oznaczonym nie wrócę.
Ani jedno słowo, ani jeden ruch nie zdradziły wrażenia moich słów na stojących dokoła czerwonoskórych, z których wielu poznałem. Oczy wodza iskrzyły się z wściekłości o to, że mi nie mógł nic zrobić, nie narażając życia swojego syna. Zgrzytając zębami wykrztusił tylko pytanie:
— Jak... jak... dostał się w wasze ręce?
— Byłem wczoraj tam na wyspie, kiedy rozmawiał z Samem, powaliłem go i zabrałem z sobą.
— Uff! Old Shatterhand jest ulubieńcem złego ducha, który go znowu obronił. Gdzie trzymacie mego syna?
— W miejscu bezpiecznem, o którem się teraz nie dowiesz! On sam ci to potem powie. Z tych moich ostatnich słów poznasz, że nie zamierzam Pidy zabić. Mamy u siebie jeszcze jednego Keioweha, wziętego do niewoli; wyciągnąłem go z kolczastych zarośli, w których nas podsłuchiwał. Będzie wolny razem z twoim synem, jeśli nam wydasz w zamian Sama Hawkensa.
— Uff! Dostaniesz go, tylko przyprowadź wpierw Pidę i wojownika Keiowehów!
— Przyprowadzić? Ani mi się śni! Znam Tanguę z tego, że mu ufać nie można. Oddaję dwu za jednego, a więc nadzwyczaj tanio i zachowuję się względem was bardzo dobrotliwie. Muszę od was za to zażądać, żebyście zaniechali wszelkich podstępów.
— Udowodnij mi wpierw, że Pida oczywiście u was się znajduje!
— Udowodnić? A tobie co? Ja to powiadam, a więc to prawda. Old Shatterhand to nie Tangua. Pozwól mi zobaczyć Sama Hawkensa! Już go zapewne na wyspie niema, bo niewątpliwie boicie się, że tam już nie jest bezpieczny. Muszę się z nim porozumieć.
— O czem chcesz z nim mówić?
— Chcę dowiedzieć się z własnych ust jego, jak mu się u was powodziło. Od tego będzie zależało to, co potem nastąpi.
— Muszę pierwej w tej sprawie zapytać o zdanie najstarszych wojowników. Oddal się do najbliższego namiotu, a potem usłyszysz, co postanowiliśmy.
— Dobrze! Ale nie ociągajcie się, gdyż, jeśli mnie zatrzymacie poza oznaczony czas, to Pidę powieszą.
Ten rodzaj śmierci jest dla czerwonego najhaniebniejszy. Można sobie wyobrazić wściekłość Tanguy! Podszedłem do najbliższego namiotu i usiadłem na ziemi, otoczony tak samo, jak przedtem, wojownikami. Tangua powołał swoich starszych wojowników do siebie i zaczął się z nimi naradzać. W każdej parze zwróconych na mnie oczu gorzał ogień, który tylko ze względu na Pidę nie stał się dla mnie zgubnym. Przytem zauważyłem oczywiście, że moja nieustraszoność imponowała Keiowehom nadzwyczajnie.
Po jakimś czasie wyprawił wódz jednego z wojowników, który zniknął w namiocie i wyprowadził zeń małego Sama. Zerwałem się i podbiegłem ku niemu. Ujrzawszy mnie, zawołał z radosnym tryumfem:
— Heigh-day, Old Shatterhand! Powiedziałem, że bezwarunkowo przyjdzie! Sprzykrzyło się wam bez starego Sama? Prawda?
Wyciągnął do mnie skrępowane ręce, aby się ze mną przywitać.
— Tak — odrzekłem — Greenhorn przyszedł, by wam dać świadectwo na to, że jesteście największym mistrzem w podchodzeniu. Na to bowiem złożyliście świetne dowody. Choćby wam pół dnia gadać, gdzie macie iść, wy zawsze pogonicie w przeciwną stronę.
— Na wyrzuty będzie czas później, mój ukochany sir, teraz powiedzcie mi lepiej, czy moja Mary jeszcze istnieje.
— Jest u nas.
— A Liddy?
— Pukawka? Ocaliliśmy ją także.
— W takim razie wszystko dobrze, jeśli się nie mylę. Chodźcie, starajmy się stąd zabrać. Tu trochę nudno.
— Cierpliwości, cierpliwości, kochany Samie! Zdaje wam się, że to nic, że to zabawka stąd odejść i was wyswobodzić.
— To jest zabawka, ale tylko dla was. Ciekaw jestem, czego wybyście nie zdołali dokazać. Ściągnęlibyście mnie nawet z księżyca, gdybym się tam zabłąkał, hi! hi! hi!
— Śmiejcie się, śmiejcie! Miarkuję z tego, że się wam tu nieźle powodziło.
— Źle? Co wam na myśl przychodzi! Było mi dobrze, nadzwyczaj dobrze! Każdy Keioweh kochał mnie jak własne dziecko. Od ciągłych pieszczot, głaskań i całusów nie mogłem zmysłów pozbierać. Karmili mnie, jak pannę młodą, a gdy chciałem spać, nie potrzebowałem dopiero się układać, bo stale leżałem na plecach.
— Czy kieszenie wam wypróżnili?
— Oczywiście. Wytrzęśli każdy proszek.
— Otrzymacie wszystko napowrót, o ile tylko co jeszcze jest. Narada skończyła się już, jak się zdaje.
Oświadczyłem wodzowi, że dłużej już czekać nie mogę, jeżeli syn jego ma pozostać przy życiu. Wobec tego odbyły się krótkie wprawdzie, lecz bardzo energiczne układy, z których wyszedłem zwycięzko, ponieważ nie ustąpiłem ani trochę, a wódz obawiał się o syna. W końcu postanowiono, żeby czterej zbrojni wojownicy odprowadzili mnie i Sama w dwu łodziach i żeby odebrali od nas jeńców. Na wypadek, gdyby więcej Keiowehów spróbowało udać się za nami potajemnie, zagroziłem śmiercią Pidy.
Żądałem właściwie wiele, domagając się wydania Sama. Mogłem towarzyszącym nam czterem Indyanom wypłatać figla, ale uwierzono mym słowom i później zawsze wierzono Shatterhandowi. Nie powiedziałem oczywiście, dokąd popłyniemy. Gdy Samowi ręce rozkrępowano, podrzucił je w górę i zawołał:
— Wolny, znów wolny! Tego nigdy wam nie zapomnę, sir! Nigdy też nie popędzę w górę na lewo, jeśli wasze błogosławione nogi pobiegną na dół na prawo.
Kiedyśmy się wybierali w drogę, dały się tu i ówdzie słyszeć gniewne pomruki. Indyanie złościli się porządnie, że przecież muszą puścić wolno jeńca i mnie w dodatku, a Tangua syknął zwrócony do mnie:
— Do powrotu mego syna jesteś bezpieczny, ale potem puści się za tobą całe plemię. Znajdziemy twoje ślady i pochwycimy cię, choćbyś odjechał powietrzem!
Nie uważałem za stosowne odpowiadać na tę groźbę złośliwą i zaprowadziłem Sama oraz czterech Keiowehów do rzeki, gdzie po dwu, ja oczywiście z Samem, powsiadaliśmy do łodzi. Od chwili, kiedy odbiliśmy od brzegu, towarzyszyło nam wycie, dopóki nie odpłynęliśmy tak daleko, że go słychać nie było.
Sterując, musiałem Samowi opowiedzieć, co się stało od wzięcia go do niewoli. Żałował wprawdzie, że Winnetou musiał się z nami rozłączyć, ale nie skarżył się na to zbytnio, gdyż obawiał się wyrzutów Apacza.
Pomimo ciemności wylądowaliśmy szczęśliwie na wyspie, przyjęci radośnie przez Dicka Stone’a i Willa Parkera, którzy dopiero po mem odejściu uświadomili sobie wielkość mego przedsięwzięcia.
Wydaliśmy obydwu jeńców, którzy nie pożegnali nas ani słowem, i zaczekaliśmy, dopóki nie ucichły uderzenia wioseł wracających kanoem. Następnie wsiedliśmy na konie i zwróciliśmy je ku lewej stronie rzeki. Należało tej nocy sporą przestrzeń ujechać, to też bardzo na rękę nam było, że Sam znał te strony dość dobrze. On podniósł się w strzemionach na swojej Mary, pogroził pięścią za siebie i powiedział:
— Teraz przytulają Keiowehowie głowy i czaszki, aby się wspólnie naradzić, jakby nas dostać w swoje przednie łapy. Ale gorzkie ich ogarnie zdziwienie! Sam Hawkens nie będzie już taki głupi i nie utknie w dziurze, z którejby go greenhorn musiał wywlekać. Już mnie żaden Keioweh nie złapie, jeśli się nie mylę...


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tom II
ROZDZIAŁ I.
W roli detektywa.

Po bardzo wytężonej jeździe dotarliśmy do ujścia Rio Bosco de Natchitoches, gdzie spodziewaliśmy się zastać czekającego na nas Apacza. Niestety, nie ziściła się ta nadzieja. Znaleźliśmy wprawdzie ślady ludzi, którzy tam byli, ale jakie! Były to trupy obydwu traderów, od których otrzymaliśmy swego czasu ważne wiadomości o wsi Keiowehów. Zastrzelił ich Santer, jak się później od Winnetou dowiedziałem.
Jazdę kanoem odbył Santer tak prędko, że dostał się do ujścia wspomnianej rzeki równocześnie z obu handlarzami, chociaż oni znacznie wcześniej od niego opuścili obóz Tanguy. Santer musiał się wyrzec nuggetów Winnetou, został więc bez środków do życia. Wpadły mu w oko towary traderów, aby zaś przyjść w ich posiadanie, zastrzelił prawdopodobnie z zasadzki właścicieli, a następnie podążył dalej z ich mułami. Winnetou wyczytał to ze śladów, które znalazł, przybywszy na to miejsce.
Morderca podjął się rzeczy niełatwej, gdyż przeprowadzenie tylu zwierząt jucznych przez sawannę przedstawia dla jednego człowieka ogromne trudności. W dodatku musiał się spieszyć, wiedział bowiem, że pościg idzie za nim.
Nieszczęściem padał przez kilka dni deszcz i tak pozacierał wszelkie ślady, że Winnetou nie mógł się już zdać na oczy, lecz na domysły. Przypuszczając więc, że Santer udał się do jednej z najbliższych osad, aby tam łup swój spieniężyć, postanowił przeszukać te osady jedną po drugiej.
Dopiero po całym szeregu straconych dni odnalazł znowu zagubiony ślad w faktoryi Gatera. Santer był tutaj, sprzedał wszystko, kupił sobie dobrego konia i ruszył na Wschód ówczesnym gościńcem Red River. Winnetou rozstał się teraz ze wszystkimi Apaczami, odesłał ich do domu i sam wybrał się w dalszą pogoń. Miał podostatkiem ziarn złota, a więc posiadał środki na dłuższy pobyt na Wschodzie.
Nie wiedząc, gdzie się Winnetou znajdował — nie zostawił bowiem nam żadnej wskazówki nad Natchitoches — zwróciliśmy się do Arkanzas, aby najprostszą drogą lądową dostać się do St. Louis. Żałowałem bardzo, że teraz przyjaciela nie zobaczę, ale zmienić tego nie mogłem.
Nareszcie przybyliśmy pewnego wieczora do St. Louis. Oczywiście udałem się natychmiast do mego zacnego mr. Henryego. Kiedy wszedłem do jego pracowni, zastałem go przy lampie nad warsztatem tak zajętego, że niedosłyszał szmeru, wywołanego otwarciem drzwi.
— Good evening, mr. Henry! — pozdrowiłem go tak, jak gdybym wczoraj dopiero był po raz ostatni w jego domu. — Czy nowy sztuciec będzie już wnet ostatecznie wykończony?
Z temi słowy na ustach usiadłem na rogu ławki, jak to dawniej czyniłem. Rusznikarz zerwał się z miejsca, wypatrzył się na mnie przez chwilę, jak nieobecny duchem i krzyknął prawie z radości:
— Wy... wy... to jesteście wy? Wy tutaj? Ten nauczyciel domowy... surveyor... ten dyabeł Old Shatterhand!
Zarzucił mi ręce na szyję, przycisnął do siebie i ucałował kilkakrotnie w oba policzki, aż odgłos poszedł.
— Old Shatterhand! Skąd znacie to nazwisko? — spytałem, gdy radość swą ciszej już zaczął wyrażać.
— Skąd? Toż wszędzie o was opowiadają, jako o niezwyciężonym! Zostaliście westmanem, jak się patrzy! Mr. White, inżynier z najbliższej sekcyi, pierwszy przyniósł nam tę wiadomość i nie skąpił niezwykłych pochwał dla waszej osoby. Muszę to przyznać. Ale koroną tych wiadomości było to, co Winnetou powiedział.
— Jakto?
— Słyszałem od niego o wszystkiem, o wszystkiem!
— Co? Jak? Czyżby był tutaj?
— Oczywiście.
— Kiedy?
— Przed trzema dniami. Opowiadaliście mu o mnie i o starej rusznicy na niedźwiedzie i nie mógł mnie ominąć. Dowiedziałem się od niego, jaki teraz z was westman, o bawole, szarym niedźwiedziu i tak dalej! Otrzymaliście nawet godność wodza!
W tym tonie potoczyły się jeszcze dalej jego wyrazy podziwu i nic nie pomogły kilkakrotne przerywania z mej strony. Uścisnął mnie ponownie, uradowany nadzwyczajnie tem, że drogę mego żywota skierował na dziki Zachód.
Winnetou nie stracił już tropu Santera i poszedł za nim w pośpiesznem tempie do St. Louis, skąd ślad prowadził dalej do Nowego Orleanu. Ten to pośpiech jego sprawił, że przybyłem do St. Louis dopiero w trzy dni po nim. On zostawił Henry’emu wskazówkę, żebym się za nim udał do Nowego Orleanu, gdybym miał do tego ochotę. Postanowiłem oczywiście natychmiast puścić się w podróż do tego miasta.
Musiałem naturalnie załatwić przedtem urzędowe czynności i dopełniłem tego nazajutrz. Od wczesnego ranka siedziałem już z Hawkensem, Stonem i Parkerem za szklanymi drzwiami, gdzie mnie przed wyjazdem na pomiary bez mojej wiedzy egzaminowano. Co tam było do opowiadania i objaśniania! Pokazało się przytem, że nasza sekcya była narażona na największą liczbę zajmujących i niebezpiecznych zdarzeń. Wiadomo, że ja jeden ze wszystkich surveyorów pozostałem przy życiu.
Sam starał się wszelkiemi siłami wyjednać dla mnie osobne wynagrodzenie, ale napróżno. Otrzymaliśmy natychmiast umówione z góry pieniądze, lecz ani dolara więcej. Przyznaję szczerze, że sporządzone z takim trudem i ocalone rysunki oddawałem z uczuciem gniewu i rozczarowania. Ci panowie przyjęli pięciu surveyorów, ale zapłacili tylko jednemu, a pieniądze, które się tamtym czterem należały, schowali do kieszeni, chociaż dostali do rąk zaokrąglony wynik naszej wspólnej pracy — wynik mego nadmiernego wysiłku.
Sam wygłosił ostrą przemowę, ale nie uzyskał tem nic ponadto, że go razem z Dickiem i Willem za drzwi wyproszono. Ja wyszedłem oczywiście z nimi i strzepnąłem pył z obuwia. Zresztą suma, którą otrzymałem, była na moje stosunki wcale znaczna.
Chciałem wyruszyć w ślad za Winnetou, który zostawił mi u Henry’ego adres hotelu w Nowym Orleanie. Z uprzejmości i z przywiązania zapytałem Sama i jego przyjaciół, czy zechcą mi towarzyszyć, oni jednak postanowili najpierw w St. Louis porządnie wypocząć, czego im za złe wziąć nie mogłem. Kupiłem sobie nieco bielizny i nowe ubranie, które wdziałem zamiast indyańskiego, a tak odnowiony pojechałem koleją na południe. Rzeczy, których nie chciałem brać z sobą, a zwłaszcza ciężką rusznicę dałem do przechowania Henry’emu. Deresza zostawiłem także, gdyż nie potrzebowałem go już teraz. Sądziliśmy wszyscy, że moja nieobecność potrwa niedługo.
Miało się jednak stać zupełnie inaczej. Nie wspomniałem dotychczas o tem, gdyż to nie wpływało na ubiegłe wypadki, że o tym czasie właśnie wrzała w całej pełni wojna domowa. Mississipi była na razie przypadkowo otwarta, ponieważ słynny admirał Farragut opanował był ją znowu na korzyść Stanów północnych. Mimo to opóźniła się znacznie jazda statku, na którym się znajdowałem, a to z powodu rozmaitych, koniecznych zresztą, przepisów. To też gdy, przybywszy do Nowego Orleanu, zapytałem o Winnetou w oznaczonym hotelu, odpowiedziano mi, że wyjechał dnia poprzedniego, zostawiając dla mnie wiadomość, że udał się za Santerem do Viksburga, że jednak ze względu na niepewne stosunki radzi mi zaniechać dalszej podróży w celu widzenia się z nim. Obiecał przytem, że zostawi mr. Henry’emu w St. Louis wiadomość, gdzie go szukać należy.
Co miałem począć? Chciałem koniecznie odwiedzić w ojczyźnie krewnych, którzy potrzebowali wsparcia, do czego mnie środków nie brakło, z drugiej strony pragnąłem spotkać się z Winnetou. Po namyśle przyszedłem do przekonania, że wogóle wątpliwem było, czy on zdoła dostać się do St. Louis. Zapytałem więc, czy nie odchodzi jaki statek. Jeden tylko, korzystając z chwilowego uspokojenia się w wojnie, zamierzał popłynąć do Kuby, gdzie mogłem znaleźć sposobność do wyjazdu do Europy, a przynajmniej do Nowego Jorku. Nie ociągając się długo, wsiadłem na statek.
Dla ostrożności powinienem był zamienić gotówkę na przekaz w jakimś banku, ale czy któremu z bankierów nowoorleańskich można było zaufać! W dodatku czasu na to nie miałem, gdyż ledwie zdołałem kupić bilet przed odjazdem statku, wiozłem więc całą gotówkę z sobą.
Aby się krótko załatwić z nieszczęsnym wypadkiem, któremu w tej podróży uległem, powiem tylko, że w nocy zaskoczył nas niespodzianie huragan. Było wprawdzie ponuro i wietrzno, ale płynęliśmy dość gładko i nic nie zapowiadało niebezpiecznego orkanu. Poszedłem więc spać tak samo jak inni podróżni. Po północy przebudziło mnie nagle wycie i ryk burzy. Ledwie zerwałem się z łóżka, uderzył statek o coś tak silnie, że upadłem na ziemię, a na mnie runęła z trzaskiem kajuta, w której spałem z trzema innymi podróżnymi. Kto w takich razach myśli o pieniądzach! Życie może zależeć od jednej chwili, a w głębokiej ciemności i beznadziejnem zamieszaniu byłbym może musiał długo szukać bluzy z pularesem. Wydobyłem się czemprędzej z pod zwalisk i pośpieszyłem, a raczej potoczyłem się na pokład, gdyż statek trzeszczał i skrzypiał okropnie.
Na dworze nic nie widziałem z powodu nieprzebitej ciemności. Huragan obalił mnie natychmiast, a fala przewaliła się przezemnie. Zdawało mi się, że słyszę wrzaski, ale wycie orkanu przegłuszyło je. Nagle kilka szybko po sobie następujących błyskawic rozjaśniło na parę chwil nocne ciemności. Ujrzałem wzburzone fale i ląd za niemi. Statek wpakował się między skały, a napór wody podnosił go ciągle z tyłu. Był stracony i mógł lada chwila się rozstrzaskać. Łodzie woda zabrała. Gdzie należało szukać ocalenia? Tylko w pływaniu! Nowa błyskawica rzuciła światło na pokład. Tu leżeli ludzie i trzymali się kurczowo rozmaitych przedmiotów, aby ich nie porwały fale! Ja natomiast sądziłem, że trzeba się właśnie takiej fali powierzyć.
Wtem nadpłynęła jedna, jak dom wysoka i widoczna mimo ciemności dzięki swemu fosforycznemu połyskowi i dobiegła do statku, który tak zatrzeszczał, jakby miał już pójść w drzazgi. Chwyciłem się żelaznej poręczy, ale zaraz ją puściłem. — Panie Boże dopomóż, ratuj! Wydało mi się, że mnie fala gdzieś wysoko porwała, zakręciła mną w kółko jak piłką, ściągnęła w głąb, a potem znowu podniosła. Nie poruszałem się wcale, gdyż wszelki wysiłek byłby na razie daremny, ale pomyślałem sobie, że skoro tylko woda dobiegnie do lądu, trzeba będzie wytężyć wszystkie siły, aby mnie nie zabrała z powrotem.
Znajdowałem się zaledwie pół minuty w mocy rozhukanego morza, tymczasem mnie się wydało, że to trwa całe godziny. Wtem pchnęła mnie potężna fala w powietrze i rzuciła potem między skały w spokojną wodę, jakby mnie wypluła. Żeby jej się tylko nie dać pochwycić! Zacząłem pracować rękami i nogami i płynąłem z takim wysiłkiem, na jaki tylko się zdobyć mogłem. W użytem dopiero co wyrażeniu „spokojna woda“ mieści się oczywiście znaczenie względnego spokoju. Fala zaniosła mnie poza obszar wysokiego stanu wody, ogromne fale zostały w tyle, burza jednak rzucała mną po wodzie jak korkiem. Na szczęście zobaczyłem nareszcie ląd, co gdyby się było nie stało, byłbym z pewnością zgubiony. Wiedziałem, w którym kierunku miałem płynąć, a chociaż w rozszalałym żywiole tylko zwolna poruszałem się naprzód, dostałem się przecież do brzegu, ale nie tak, jak chciałem. Morze zarówno jak ląd pogrążone było w ciemności. Odróżnić ich od siebie nie mogłem, ani znaleźć odpowiedniego miejsca do wylądowania. Uderzyłem więc głową o skałę tak silnie, że doznałem wrażenia, jak gdyby mnie kto obuchem dał po głowie. Pozostało mi jeszcze tyle siły, że wdrapałem się po tej skale na górę i tam utraciłem przytomność.
Kiedy przyszedłem do siebie, huragan jeszcze trwał. Głowa mnie bolała, ale na to nie zważałem. Bardziej niepokoiło mnie to, że nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Czy leżałem na stałym lądzie, czy też na sterczącej z wody skale? Bałem się ruszyć z miejsca, gdyż burza była dość silna, żeby mnie zmieść ze skały. Po jakimś czasie zauważyłem, że się zmniejszyła i, jak to zwykle bywa z takimi huraganami, ucichła nagle, deszcz ustał, a na niebie zabłysły gwiazdy.
W ich świetle dopiero rozpatrzyłem swoje położenie. Byłem na brzegu. Za mną szalały fale przybrzeżne, a przedemną stało kilka drzew. Podszedłem ku nim. Te oparły się burzy, ale kilka innych powyrywał huragan z ziemi, a nawet poniósł dalej niektóre. Następnie dostrzegłem poruszające się światła. Był to znak, że są tam ludzie, udałem się więc do nich czemprędzej.
Ci nieszczęśliwi znajdowali się obok kilku domostw, poniszczonych srodze przez burzę, która z jednego nawet cały dach zabrała. Jakże zdziwili się ci ludzie moim widokiem! Wytrzeszczyli na mnie oczy, jak gdyby uważali mnie za widmo. Morze szalało jeszcze tak, że musieliśmy ryczeć, by się nawzajem dosłyszeć. Byli to rybacy. Burza zapędziła nasz statek na jedną z wysp Tortuga, na której znajdował się fort Jefferson. Trzymano tam skonfederowanych jeńców wojennych.
Rybacy zajęli się mną z wielką przychylnością, zaopatrzyli mnie w świeżą bieliznę i odzież niezbędną, gdyż byłem tylko tak ubrany, jak we śnie podczas morskiej podróży. Potem uderzyli na alarm, gdyż należało przeszukać wybrzeże za innymi ocalonymi. Do rana znaleziono szesnaście osób, z tych trzem udało się życie przywrócić, ale reszta nie żyła. Kiedy dzień nadszedł, ujrzałem brzeg, pokryty naniesionymi przez wodę ułamkami okrętu, który się rozbił. Przód tkwił między skałami, gdzie go wpędził orkan.
Byłem zatem rozbitkiem i to w najpełniejszem tego słowa znaczeniu, gdyż ogołocony zostałem ze wszystkiego. Pieniądze, które przeznaczyłem na tak przyjemny cel, leżały na dnie morza. Ubolewałem oczywiście nad tą stratą, ale w tem strapieniu nie brakło pociechy; uratowałem życie ja i jeszcze trzej inni z tylu ludzi, a to przecież można było uważać za szczęście!
Komendant fortu zaopiekował się nami, zaspokajając wszystkie nasze potrzeby, a mnie wyjednał nadto sposobność do wyjazdu statkiem do Nowego Jorku. Przybyłem tam teraz biedniejszym, niż wówczas, kiedy po raz pierwszy stanąłem w tem mieście. Nie miałem nic prócz odwagi do szukania na nowo środków do życia.
Czemu udałem się do Nowego Jorku, a nie do St. Louis, gdzie mieszkali moi znajomi, gdzie mogłem przynajmniej napewno liczyć na pomoc Henry’ego? Ponieważ byłem już winien jemu tyle wdzięczności, a nie chciałem obecnie powiększać tych zobowiązań. Gdybym choć był pewien, że tam się spotkam z Winnetou! Tej pewności jednak nie było. Jego pogoń za Santerem mogła trwać miesiącami, albo i dłużej i gdzież byłbym go przez ten czas szukał? Postanowiłem był wprawdzie zejść się z nim znowu, ale w tym celu trzeba było udać się na Zachód, do puebla nad Rio Pecos, aby zaś tego dokonać, musiałem stanąć o własnych nogach. Sądziłem, że w obecnych stosunkach najłatwiej dojdę do tego w Nowym Jorku.
Przypuszczenie to nie zawiodło mnie. Sprzyjało mi bowiem szczęście. Poznałem bardzo czcigodnego mr. Josh Tailora, kierownika sławnego podówczas korpusu detektywów prywatnych i poprosiłem go o przyjęcie. Usłyszawszy, kim jestem i co robiłem w czasach ostatnich, oświadczył, że weźmie mnie tymczasem na próbę. Niebawem, raczej dzięki przypadkowi niż własnej zręczności, zdobyłem jego zaufanie, które z biegiem czasu tak się wzmogło, że wkońcu darzył mnie szczególnymi względami i powierzał przeważnie zadania takie, które rokowały pewny wynik i dobre wynagrodzenie.
Pewnego razu zawezwał mnie do siebie już po apelu. U niego zastałem jakiegoś starszego, frasobliwie spozierającego, jegomościa. Przedstawiono mi go jako bankiera Ohlerta, który szukał u nas pomocy w sprawie osobistej. Chodziło o wypadek zarówno smutny dla niego, jak niebezpieczny dla jego interesów.
Miał on syna jedynaka, imieniem Wiliama, liczącego lat dwadzieścia pięć, nieżonatego, którego wyposażył w takie pełnomocnictwa, że jego dyspozycye znaczyły tak samo, jak gdyby je ojciec wydał. Syn, z usposobienia więcej marzycielski niż energiczny, zajmował się chętniej książkami naukowemi, estestycznemi i metafizycznemi niż księgą główną i uważał siebie nietylko za uczonego, lecz także za poetę. W tem przekonaniu utwierdziło go przyjęcie kilku jego poezyj przez gazety nowojorskie. Dziwnym sposobem wpadł on na pomysł napisania tragedyi, której bohaterem miał być obłąkany poeta. Aby sobie ułatwić pracę, postanowił gruntownie zaznajomić się z chorobą obłąkania i sprawił sobie mnóstwo dzieł tej treści. Strasznym skutkiem tego było to, że coraz bardziej zaczął identyfikować się z tym poetą, a wkońcu uwierzył, że sam jest obłąkany. Ojciec jego poznał lekarza, który się rzekomo nosił z zamiarem utworzenia zakładu leczniczego dla umysłowo chorych. Miał on też być długi czas asystentem sławnych psychiatrów i tak potrafił obudzić ku sobie zaufanie bankiera, że ten poprosił go o to, by się zaznajomił z synem i spróbował, czy jego obcowanie z chorym nie odniesie dobrego skutku.
Od owego dnia wywiązała się serdeczna przyjaźń między lekarzem a Ohlertem juniorem, zakończona całkiem niespodzianie zniknięciem obydwu. Teraz dopiero zaczął się bankier dokładniej rozpytywać o lekarza i dowiedział się, że to jeden z fałszywych medyków, jakich tysiące uwija się bezkarnie po Stanach Zjednoczonych.
Tailor zapytał, jak się nazywał domniemany lekarz, a gdy wymieniono nazwisko Gibsona i adres jego, pokazało się, że mieliśmy do czynienia z dawnym znajomym, którego już przez pewien czas śledziłem z powodu innej sprawki. Posiadałem nawet jego fotografię w swem biurku, a kiedy ją podałem Ohlertowi, poznał natychmiast rzekomego przyjaciela i lekarza swojego syna.
Ten Gibson był szalbierzem na wielką skalę i grasował przez długi czas w rozmaitych rolach po Stanach i po Meksyku. Poprzedniego wieczora udał się Ohlert do jego gospodarza i dowiedział się, że oszust zapłacił dług swój i odjechał w niewiadomym kierunku. Syn bankiera zabrał z sobą znaczną kwotę w gotówce, a dziś właśnie przyszła telegraficzna wiadomość z Cincinnati, że oprócz tego podjął tam pięć tysięcy dolarów i udał się dalej do Louisville po swoją narzeczoną. To ostatnie było oczywiście kłamstwem.
Nie brakło powodów do przypuszczenia, że lekarz uprowadził swojego pacyenta, aby przyjść w posiadanie znacznych sum. Wiliama znali najwybitniejsi posiadacze pieniędzy i od nich mógł dostać, ile mu się podobało. Chodziło zatem o ujęcie uwodziciela i sprowadzenie chorego do domu. To zadanie polecono mnie. Otrzymałem potrzebne pełnomocnictwa, fotografię Wiliama Ohlerta i odjechałem najpierw do Cincinnati. Ponieważ Gibson mnie znał, przeto zabrałem także odpowiednie rekwizyta na wypadek, gdybym musiał wygląd swój zmienić zapomocą przebrania.
W Cincinnati wstąpiłem do wspomnianego bankiera i od niego dowiedziałem się, że Gibson był rzeczywiście z Ohlertem. Stąd ruszyłem do Louisville, gdzie mi powiedziano, że obydwaj kupili bilety do St. Louis. Pojechałem oczywiście za nimi, ale dopiero po mozolnych poszukiwaniach zdołałem ślad ich odnaleźć. Dopomagał mi w tem mr. Henry, którego oczywiście zaraz odwiedziłem. Zdziwił się niemało, ujrzawszy mnie jako detektywa, ubolewał nad stratą, którą poniosłem przez rozbicie okrętu, a przy pożegnaniu wymógł na mnie przyrzeczenie, że po dokonaniu poleconego mi zadania porzucę to zajęcie i udam się na dziki Zachód. Chciał, żebym tam wypróbował jego nowy sztuciec. Rusznicę obiecał mi także do tego czasu przechować.
Ohlert i Gibson popłynęli parowcem na Mississipi do Nowego Orleanu, musiałem więc za nimi tam podążyć. Ohlert senior dał mi był wykaz tych firm handlowych, z któremi pozostawał w stosunkach. W Louisville i w St. Louis dowiedziałem się, że Wiliam był u tych firm i podjął pieniądze. To samo uczynił również w Nowym Orleanie kilku przyjaciołom po zawodzie. Tych, których to jeszcze nie spotkało, ostrzegłem i poprosiłem, żeby posłali po mnie, jeżeliby Wiliam przyszedł raz jeszcze.
To były wszystkie wiadomości, które zebrałem, teraz utkwiłem bezradnie w mrowisku ludzkiem, zapełniającem ulice Nowego Orleanu. Zgłosiłem się oczywiście ze swoją sprawą na policyi, a potem nie pozostawało mi nic innego, jak zaczekać na wynik starań tej władzy. Nie mogąc bezczynnie tracić czasu, snułem się i ja wśród ludzkiego chaosu i szukałem. Liczyłem bowiem na szczęśliwy przypadek.
Nowy Orlean ma wybitnie południowy charakter, zwłaszcza w starszych dzielnicach, gdzie na brudnych, wązkich uliczkach pełno domów z altankami i werandami. Tam kryje się życie, które unika światła dziennego. Tam można widzieć wszystkie barwy twarzy od chorobliwie żółtawo białej do najgłębszej murzyńskiej czarności. Mężczyźni nawołują, kobiety krzyczą, kataryniarze, wędrowni śpiewacy i gitarzyści popisują się rozdzierającymi uszy kawałkami. Tu wlecze rozgniewany majtek za warkocz łającego Chińczyka, tam biją się dwaj murzyni, otoczeni kołem śmiejących się widzów. Na zbiegu ulic uderzają przypadkiem o siebie dwaj tragarze, zdejmują z pleców natychmiast ciężary i rzucają się wściekle na siebie. Nadchodzi trzeci, chce ich pogodzić i dostaje od obydwu ciosy, które się jemu nie należały.
Lepsze wrażenie robią małe przedmieścia, zabudowane zgrabnemi willami, otoczonemi zawsze czystymi ogrodami, w których rosną róże, palmy, oleandry, grusze, figi, brzoskwinie, pomarańcze i cytryny. Tam znajduje mieszkaniec upragniony spokój dla duszy i ciała, gdy wyjdzie z hałasu miejskiego.
Największe ożywienie panuje oczywiście w porcie. Tam roi się od okrętów i statków różnego rodzaju i rozmaitych rozmiarów. Tam leżą stosy olbrzymich balonów wełny i beczek, a wśród nich krzątają się setki robotników. Zdaje się widzowi, że jest przeniesiony na któryś z indyjskich targów bawełny.
Chodziłem tak po mieście, napróżno się rozglądając. Około południa zrobiło się bardzo gorąco. Na pięknej szerokiej Common-Street wpadł mi w oko napis piwiarni. Łyk pilznera nie mógł mi zaszkodzić w tym skwarze. Wszedłem więc do środka.
Jakiem powodzeniem cieszyło się już wtenczas to piwo, o tem przekonałem się z mnóstwa gości, siedzących w lokalu. Dopiero po długiem poszukiwaniu znalazłem w samym kącie niezajęte jeszcze krzesło. Stał tam niewielki stolik na dwie osoby, przy którym siedział już jakiś gość o powierzchowności, odstaraszającej od zajęcia drugiego miejsca. Poszedłem tam mimoto i poprosiłem, żeby mi pozwolił wypić przy sobie szklankę piwa.
Po jego twarzy przemknął uśmiech niemal politowania. Zmierzył mnie badawczem, pogardliwem prawie, spojrzeniem i zapytał:
— Macie pieniądze, master?
— Oczywiście! — odrzekłem, zdziwiony tem pytaniem.
— Możecie więc zapłacić za piwo i za miejsce, które chcecie zająć?
— Rozumie się.
— Well, pocóż w takim razie pytacie mnie o pozwolenie? Kalkuluję sobie z tego, że jesteście Dutchman, greenhorn w tych stronach. Dyabli porwaliby każdego, ktoby mnie spróbował zabronić usiąść tam, gdzie mi się zechce! Siadajcie zatem, połóżcie nogi, gdzie wam się podoba i dajcie każdemu, ktoby się temu sprzeciwiał, poza ucho!
Przyznaję szczerze, że postępowanie tego człowieka wzbudziło we mnie podziw. Poczułem, że mi pokraśniały policzki. Właściwie słowa jego obrażały mnie, zdawałem sobie, choć nie dość jasno, sprawę z tego, że powinienbym postarać się odeprzeć tę obrazę. Dlatego siadając, odrzekłem:
— Jeśli mnie uważacie za Germana, to macie słuszność, master, ale wypraszam sobie nazwę: Dutchman, bo musiałbym wam dowieść, że nie jestem greenhorn. Można być grzecznym, a mimoto starym wygą.
— Pshaw! — odrzekł ze spokojem. — Nie wyglądacie na niego. Nie starajcie się wywołać w sobie gniewu, bo to nie doprowadziłoby do niczego. Nie pomyślałem o was nic złego, nie wiem tedy istotnie, jak chcielibyście się ze mną zaczepić. Old Death nie da się groźbą wyprowadzić z równowagi!
Old Death! Ach, więc to był Old Death! Słyszałem już o tym znanym, sławnym nawet westmanie. Sławą jego rozbrzmiewały wszystkie obozowe ogniska po drugiej stronie Mississipi, a imię jego nieobce było nawet w miastach Wschodu. Jeśli w opowiadaniach o nim była choć dziesiąta część prawdy, to był to strzelec i poszukiwacz ścieżek, przed którym zdjąć należało kapelusz. Wiek jednego pokolenia spędził na uwijaniu się po Zachodzie i nie odniósł pomimo niebezpieczeństw, na jakie się narażał, ani jednej rany. Dla tego zabobonni uważali go za takiego, którego się kula nie ima.
Nie wiedziano, jak się właściwie nazywał. Old Death, „Stara Śmierć“, było jego nom de guerre, nadanem przez ludzi z powodu jego nadzwyczajnie wychudłej postaci. Widząc go przed sobą, przekonałem się, że ci, co go tak nazwali, niedalecy byli od prawdy.
Niezwykle wysoki, pochylony stale naprzód, wyglądał istotnie, jak gdyby się składał tylko ze skóry i kości. Skórzane spodnie chwiały mu się na nogach. Skórzana również bluza skurczyła się na nim z czasem tak, że rękawy sięgały ledwie po łokcie. Obie kości, składające przedramię, przezierały przez skórę jak u szkieletu.
Z tej bluzy wystawała długa kościotrupia szyja, a w niej wisiała krtań w skórze, jak w woreczku. A cóż dopiero głowa! Zdawało się, że niema na niej pięciu łutów mięsa. Oczy leżały głęboko w oczodołach, a nu głowie nie było ani jednego włosa. Strasznie zapadłe policzki, kańciaste szczęki, występujące mocno kości policzkowe i zapadnięty, perkaty, nos składały się rzeczywiście na trupią głowę, której można się było przestraszyć, zobaczywszy ją nagle. Widok tej głowy wpłynął też na me powonienie. Wydało mi się, że czuję woń siarkowodoru i amoniaku, czyli odór zgnilizny. Można było przytem stracić zupełnie apetyt do jedzenia i picia.
Długie i wychudłe jego nogi tkwiły w podobnych do butów futerałach, skrojonych z jednego kawałka końskiej skóry. Do nich przymocował ostrogi, których kółka sporządzone były ze srebrnych meksykańskich pesetówek.
Obok niego leżało na ziemi siodło z całkowitą uprzężą na wierzchowca, a o ścianę opierała się jedna z owych długich rusznic kentuckich, jakie teraz spotyka się już rzadko, gdyż musiały ustąpić miejsca odtylcówkom. Reszta uzbrojenia składała się z noża bowie i z dwu dużych rewolwerów, których głownie wysterczały z za pasa. Ten pas był kiszką skórzaną, obwieszoną dokoła skalpami. Ponieważ te skalpy nie pochodziły z głów bladych twarzy, przeto należało przypuścić, że je obecny właściciel poodbierał zwyciężonym przez siebie czerwonoskórym.
„Boardkeeper“ przyniósł mi zamówione piwo. Kiedy chciałem szklankę do ust przyłożyć, wyciągnął myśliwiec do mnie swoją i rzekł:
— Stój! Nie tak prędko, boyu! Trąćmy się najpierw! Słyszałem, że tam w waszym kraju taki zwyczaj.
— Tak, lecz tylko między dobrymi znajomymi — odrzekłem, nie spiesząc się pójść za jego wezwaniem.
— Nie róbcie ceremonii! Siedzimy teraz razem i nie potrzebujemy, chociażby w myśli, kręcić sobie karków. Trąćcie więc! Nie jestem szpiegiem, ani oszustem, możecie więc spokojnie zabawić się ze mną przez pół godziny.
To już brzmiało inaczej, niż przedtem. Dotknąłem jego szklanki swoją, mówiąc:
— Wiem, za kogo was uważać, sir! Jeśli rzeczywiście jesteście Old Death, to nie obawiam się, żebym się w złem towarzystwie znajdował.
— A więc znacie mnie? W takim razie nie potrzebuję was zaznajamiać szczegółowo z moją osobą. Pomówmy raczej o was! Po co właściwie przybyliście do Stanów?
— Z tego samego powodu, który innych tu prowadzi: szukam szczęścia.
— Wierzę. Tam w Europie zdaje się ludziom, że tu wystarczy otworzyć kieszenie, a błyszczące dolary zaczną same w nie wpadać. Ilekroć się komuś poszczęści, piszą o tem wszystkie gazety, o tych jednak tysiącach, które toną w walce z nurtami życia i giną bez śladu, nikt nie czyni wzmianki. Czy znaleźliście już szczęście, lub znajdujecie się przynajmniej na jego tropie?
— Sądzę, że mogę powiedzieć: tak.
— Baczcie więc bystro, żeby ślady nie uszły waszej uwagi. Ja wiem najlepiej, jak trudno utrzymać się na takim tropie. Słyszeliście może, że jestem scoutem[15], który śmiało i bez obawy idzie w zawody z każdym westmanem, a mimoto daremnie goniłem za szczęściem do dzisiaj. Sto razy zdawało mi się, że trzeba tylko po nie sięgnąć, ale ilekroć wyciągnąłem rękę, znikało jak castle in the air[16], istniejący jedynie w ludzkiej wyobraźni.
Powiedział to posępnie i w milczeniu zaczął patrzeć przed siebie. Gdy na te słowa nic nie zauważyłem, podniósł znów wzrok na chwilę i rzekł:
— Nie możecie wiedzieć, dlaczego wygłaszam takie zdania. Wyjaśnienie jest bardzo proste. Bierze mnie to zawsze trochę za serce, ilekroć widzę Europejczyka, zwłaszcza młodego, i gdy sobie muszę powiedzieć, że on pójdzie niezawodnie na dno. Matka moja, wasza rodaczka, kochała mnie bardzo. Gdy umierała, byłem już dzięki jej zabiegom na stanowisku, z którego widać było szczęście. Ja jednak uważałem siebie za mędrszego i puściłem się w fałszywym kierunku. Master, bądźcie rozsądniejszym odemnie! Poznaję po was, że z wami może się stać tosamo, co ze mną.
— Rzeczywiście? Jakto?
— Jesteście zbyt delikatny, pachniecie perfumami. Gdyby Indyanin zobaczył waszą fryzurę, padłby trupem ze strachu. Na waszem ubraniu niema ani jednej plamki, ani jednego pyłku. W ten sposób nie szuka się szczęścia na Zachodzie.
— Nie zamierzam bynajmniej tutaj właśnie go szukać.
— Tak! Czy będziecie tak dobrzy powiedzieć mi, jaki obraliście sobie zawód?
— Odbyłem studya.
Powiedziałem to z pewną dumą, on zaś spojrzał mi w twarz z lekkim uśmiechem, który na jego trupiej głowie wyglądał jak szyderczy grymas, potrząsnął głową i ciągnął dalej:
— Studya! O biada! Nie budujcie na tem zbyt wiele: Właśnie ludzie tego pokroju, co wy, najmniej posiadają zdolności do zdobycia szczęścia. Doświadczyłem już tego niejednokrotnie. Czy macie jaką posadę?
— Tak, w Nowym Jorku.
— Jaką?
Pytania te zadawał Old Death takim tonem, że prawie niepodobna było odmówić mu odpowiedzi. Ponieważ nie mogłem prawdy wyjawić, przeto oświadczyłem:
— Pracuję u pewnego bankiera i z jego polecenia znajduję się tutaj.
— Bankiera? Aha! W takim razie droga wasza o wiele równiejsza od mojej. Nie opuszczajcie tej posady, sir! Nie każdy, mający studya, otrzymuje stanowisko u amerykańskiego posiadacza pieniędzy. A jeszcze do tego w Nowym Jorku! Cieszycie się widocznie mimo swej młodości wielkiem zaufaniem. Z Nowego Jorku wysyła się na Południe tylko takich, na których można się bezpiecznie zdać. Bardzo jestem rad z tego, że się pomyliłem co do was, sir! Poruczono więc wam załatwić jakiś pieniężny interes?
— Coś podobnego.
— Tak! Hm!
Obrzucił mnie znowu bystrem, badawczem spojrzeniem, zrobił grymas uśmiechu i mówił dalej:
— Ale ja sądzę, że odgaduję właściwy powód waszej obecności tutaj.
— Wątpię.
— Nie chcę was pozbawiać tego przekonania, ale udzielę wam dobrej rady. Jeżeli nie chcecie dać poznać po sobie, że kogoś tutaj szukacie, to uważajcie lepiej na swoje oczy. Obejrzeliście wszystkich tu obecnych z wpadającą w oko dokładnością, a wzrok wasz ustawicznie błądzi po oknach, patrząc za przechodniami. Szukacie zatem kogoś. Czy zgadłem?
— Tak, master. Chciałbym spotkać się z kimś, a nie znam jego adresu.
— Zwróćcie się do hoteli!
— To okazało się daremnem, a tak samo bez skutku pozostały starania policyi.
Na to przemknął mu znów po twarzy ów grymas, który miał być przyjaznym uśmiechem. Potem on parsknął zcicha, strzelił palcami i rzekł:
— Master, jesteście greenhorn, prawdziwy, rzetelny greenhorn! Nie bierzcie mi tego za złe, ale tak jest w istocie.
W tej chwili spostrzegłem się, że powiedziałem za wiele. Old Death potwierdził ten mój pogląd, gdyż tak mówił dalej:
— Przybywacie tu w sprawie, podobnej, jak się sami o tem wyraziliście, do pieniężnego interesu. Tego człowieka szuka z waszego polecenia policya. Wy sami biegacie po ulicach i po piwiarniach, aby go znaleźć. Nie byłbym Old Death, gdybym nie wiedział, kogo mam przed sobą.
— No kogo, sir?
— Detektywa, prywatnego ajenta policyjnego, który podjął się zadania, więcej rodzinnej, niż kryminalnej natury.
Ten człowiek był istotnie wzorem przenikliwości. Czy miałem potwierdzić, że się dobrze domyślił? Nie. Zastrzegłem się przeto temi słowy:
— Mam wielki szacunek dla waszej bystrości, sir, ale tym razem przeliczyliście się przecież.
— Nie przypuszczam!
— Napewno!
— Well! To wasza rzecz, czy mi przyznacie słuszność, czy też nie. Ja nie chcę i nie mogę was do tego zmusić. Jeśli wam jednak na tem zależy, żeby was nie przejrzano, to nie zachowujcie się tak nieostrożnie. Idzie o sprawę pieniężną. Powierzono ją greenhornowi, czyli poszkodowani życzą sobie łagodnego postępowania z winowajcą, który zapewne jest dobrym ich znajomym, a może nawet członkiem rodziny. Coś kryminalnego jest na tem także, bo w przeciwnym razie nie pomagałaby wam policya. Poszukiwany jest w rękach uwodziciela, który go wyzyskuje. Tak, tak, przypatrzcie mi się, sir! Dziwicie się mej wyobraźni? Dobry westman konstruuje sobie z dwu śladów bardzo długą drogę, choćby stąd w głąb Kanady i rzadko kiedy w tem się pomyli.
— Istotnie dajecie dowód nadzwyczajnej siły wyobraźni, master.
— Pshaw! Możecie sobie dalej zaprzeczać! Mnie to nie szkodzi. Jestem tutaj dość znany i mógłbym wam dobrze poradzić, jeśli jednak sądzicie, że własną drogą prędzej dojdziecie do celu, to chwalebne to jest wprawdzie, ale wątpię, czy rozumne.
Wstał, wyjął starą skórzaną sakiewkę, aby zapłacić za piwo. Zdawało mi się, że moją nieufnością wyrządziłem mu przykrość. Żeby to naprawić, odezwałem się w te słowa:
— Są sprawy, w które nie należy wtajemniczać nikogo, a już najmniej obcego. Nie chciałem bynajmniej was dotknąć i sądzę...
— Aj, aj! — przerwał mi, kładąc monetę na stole. — O obrazie mowy niema. Żywiłem względem was najlepsze chęci, gdyż tkwi w was coś, co budzi we mnie życzliwość dla was.
— Może się jeszcze kiedy spotkamy!
— Wątpię bardzo. Ja wyruszam dzisiaj do Teksas, a stamtąd udaję się do Meksyku. Trudno przypuścić, żeby wasza przechadzka miała się odbyć w tym samym kierunku. A zatem fare well, sir! A przypomnijcie sobie czasem, że was nazwałem greenhornem! Od Old Deatha możecie to przyjąć spokojnie, gdyż nie łączy on z tem zamiaru obrazy, a nie zaszkodzi żadnemu nowicyuszowi, gdy o sobie skromnie będzie myślał.
Włożył na głowę sombrero z szerokiemi kresami, który wisiał dotąd na ścianie, zarzucił siodło i uzdzienicę na plecy, pochwycił strzelbę i wyszedł. Ale zrobiwszy ledwie trzy kroki, odwrócił się znowu, przystąpił jeszcze raz do mnie i szepnął:
— Nie bierzcie mi niczego za złe, sir! Ja studyowałem także i wspominam sobie dziś z przyjemnością, jakim to wtenczas byłem głupcem zarozumiałym. Good bye!
Teraz opuścił lokal, nie odwracając się już wcale. Patrzyłem za nim, dopóki jego wpadająca w oko i wyśmiewana zlekka przez przechodniów postać nie zniknęła w tłumie. Chętnie byłbym się właściwie pogniewał na niego. Zadawałem sobie nawet dość trudu w tym celu, ale nie zdołałem tego dokazać. Jego strona zewnętrzna budziła we mnie coś jakby litość, słowa jego były surowe, ale głos brzmiał przy tem łagodnie, przekonywająco i mile. Z całego jego zachowania wyczuwałem, że dobrze jest dla mnie usposobiony. Podobał mi się pomimo swojej brzydoty, ale byłoby nieostrożnością wtajemniczać go dlatego w moje zamiary, chociaż rzeczywiście mógł mi udzielić dobrych wskazówek. Słowo: greenhorn, którem mnie obdarzył, ścierpiałem, gdyż Sam tak mnie do niego przyzwyczaił, że już mnie dotknąć nie mogło. Również nie uważałem za stosowne pochwalić się tem przed nim, że byłem już raz na Zachodzie.
Oparłem łokieć na stole, a głowę na dłoni i patrzyłem w zamyślenia przed siebie. Wtem otworzyły się drzwi i wszedł nie kto inny... jak Gibson.
Stanął u wejścia i objął wzrokiem obecnych. Kiedy mi się wydało, że oczy jego natknęły się na mnie, odwróciłem się do drzwi plecyma. W całej piwiarni nie było ani jednego miejsca oprócz tego, na którem siedział Old Death. Gibson musiał więc przyjść do mego stolika, jeśli chciał co wypić. Cieszyłem się już w duszy przestrachem, jakiego mu napędzi mój widok.
Lecz Gibson nie zbliżał się jakoś. Usłyszawszy szmer drzwi, obracających się w zawiasach, odwróciłem się czemprędzej. Ale Gibsona już nie było: poznał mnie i umknął. Widziałem go, jak wyszedł i szybkim krokiem pośpieszył dalej. W mgnieniu oka miałem kapelusz na głowie, rzuciłem boardkeeperowi zapłatę i wypadłem z lokalu. Gibson biegł na prawo, starając się widocznie zniknąć za gęstą gromadą ludzi. Oglądnąwszy się, zobaczył mnie i podwoił kroku. Gdy minąłem ową grupę ludzi, ujrzałem go znikającego w wązkiej uliczce, do której doleciałem właśnie w chwili, kiedy on skręcał za jej róg. Przedtem jednak odwrócił się jeszcze raz, zdjął kapelusz i zaczął nim ku mnie wymachiwać. To mnie oczywiście zgniewało. Nie zważając na to, że przechodnie będą się ze mnie śmiali, ruszyłem ku niemu jeszcze prędzej. Policyanta nigdzie nie było widać. Prosić prywatne osoby o pomoc byłoby rzeczą daremną; nikt nie byłby stanął po mojej stronie.
Dobiegłszy do rogu ulicy, znalazłem się na niewielkim placyku. Po prawej i lewej ręce stały zwarte szeregi małych domów, a na przeciwko ujrzałem wille we wspaniałych ogrodach. Ludzi dość kręciło się na placu, ale Gibsona już nie zauważyłem. Widocznie gdzieś zniknął.
Jakiś murzyn stał oparty o drzwi przy sklepie fryzyera. Znajdował się tu już zapewne długo i niewątpliwie spostrzegł zbiega. Przystąpiłem więc doń, zdjąłem uprzejmie kapelusz i zapytałem, czy nie widział gentlemana, wybiegającego z ulicy. Zapytany pokazał mi w uśmiechu długie, żółte zęby i odrzekł:
— Yes, sir! Widziałem. Pędził bardzo szybko i wpadł tutaj.
Równocześnie wskazał na małą willę. Podziękowawszy mu, pośpieszyłem w tym kierunku. Żelazna brama ogrodu, który należał do willi, była zamknięta. Musiałem dzwonić z pięć minut, zanim się jakiś murzyn pojawił. Powiedziałem mu, o co idzie, on zaś zatrzasnął mi drzwi przed nosem, mówiąc:
— Najpierw massę zapytać. Bez pozwolenia massy nie otworzyć.
Po tych słowach odszedł. Stałem z dziesięć minut jak na rozżarzonych węglach. Nareszcie powrócił murzyn z odpowiedzią:
— Nie wolno wpuścić. Massa zakazać. Nikt dzisiaj nie wejść. Drzwi zawsze zamknięte. Wy prędko odejść, bo jakby skoczyć przez płot, massa skorzystać z prawa domowego i strzelić z rewolweru.
Teraz nie wiedziałem, co począć. Wcisnąć się przemocą byłoby niebezpiecznie, gdyż w tym wypadku właściciel nie pożałowałby mi kuli rzeczywiście. Amerykanin nie zna żartów, gdy wchodzi w grę prawo domowe. Nie pozostało mi nic innego, jak udać się na policyę.
Kiedy w najwyższym gniewie przez plac przechodziłem, przybiegł do mnie jakiś chłopiec z kartą w ręku.
— Sir, sir! — zawołał. — Zaczekajcie no! Dacie mi dziesięć centów za tę kartkę.
— Od kogoż ona?
— Od gentlemana, który wyszedł z tamtego domu, odrzekł, wskazując przytem nie na willę, lecz w kierunku wprost przeciwnym. — On napisał te słowa i polecił kartkę wam podać. Ale dziesięć centów, to ją dostaniecie.
Wręczyłem mu żądaną kwotę, za co otrzymałem kartkę. Chłopak pobiegł zaraz swoją drogą. Na przeklętym kawałku papieru, wyrwanym z notatki, przeczytałem, co następuje:

Mój Szanowny Master Dutchman!

Czy z powodu mnie przybyliście do Nowego Orleanu? Domyślam się tego, bo mnie ścigacie. Uważałem was za naiwnego, ale nie za tak głupiego, żebyście chcieli mnie schwytać. Kto nie posiada więcej jak pół łuta mózgu, nie powinien zabierać się do czegoś podobnego. Wracajcie do Nowego Jorku i pozdrówcie odemnie master Ohlerta. Postarałem się o to, żeby o mnie pamiętał, i spodziewam się, że wy przypomnicie sobie także od czasu do czasu nasze dzisiejsze spotkanie, które, co prawda, nie miało zbyt zaszczytnego dla was przebiegu.

Gibson.

Można sobie wyobrazić mój zachwyt podczas czytania tego miłego listu. Zmiąłem kartkę, wsunąłem ją do kieszeni i poszedłem dalej. Być mogło, że mnie Gibson obserwował z ukrycia, nie chciałem więc sprawić mu tego zadowolenia, żeby mnie widział w kłopocie.
Patrzyłem przytem badawczo po placu. Gibsona nie było widać. Murzyn zniknął z pod sklepu, a chłopca, który mi kartkę był podał, także nie mogłem dostrzec. Pomyślałem sobie, że otrzymał pewnie polecenie, żeby się czemprędzej ulotnił.
Podczas gdy ja układałem się z murzynem o wpuszczenie do willi, znalazł Gibson czas do napisania do mnie listu o dwudziestu trzech wierszach. Odźwierny mnie na dudka wystrychnął, a Gibson pewnie wyśmiał, chłopiec miał bowiem minę, jak gdyby wiedział, że chodziło o to, by mnie wyprowadzić w pole.
Popadłem oczywiście w gniewny nastrój, jako skompromitowany w najwyższym stopniu i postanowiłem zamilczeć przed policyą, że widziałem Gibsona. Odszedłem zatem spokojnie jeszcze dalej od willi.
Nie wstępując już na wolny plac, przeszukałem wychodzące nań ulice, ale oczywiście bez śladu powodzenia, gdyż rozumiało się samo przez się, że Gibson opuścił tę tak niebezpieczną dla siebie dzielnicę. Należało się spodziewać, że skorzysta z pierwszej sposobności do wyjazdu z Nowego Orleanu.
Wpadłem na tę myśl pomimo swego „pół łuta“ ważącego mózgu i udałem się w tym celu na miejsce gdzie stały okręty, które miały tego dnia odejść. Pomagali mi dwaj policyanci w cywilnem ubraniu, ale także napróżno. Gniew z tego powodu, że pozwoliłem sobie dać takiego szczutka w nos, odebrał mi wszelki spokój, snułem się więc po ulicach dopóźna w noc i zaglądałem do najrozmaitszych restauracyi i szynków. Czując się już zbyt znużonym, poszedłem do swego „lodging house“ i położyłem się spać.
Sen przeniósł mnie do domu obłąkanych. Setki waryatów, którzy uważali się za poetów, wyciągały do mnie pękate rękopisy, żebym je przeczytał. Oczywiście były to same tragedye z obłąkanymi poetami jako bohaterami. Musiałem czytać i czytać, bo Gibson stał obok mnie z rewolwerem i groził natychmiastową śmiercią, gdybym przestał na chwilę. Czytałem i czytałem, że mi pot spływał z czoła. Chcąc się obetrzeć, wydobyłem chustkę z kieszeni, zatrzymałem się na sekundę, a w tej chwili... Gibson mnie zastrzelił!
Huk wystrzału zbudził mnie, gdyż nie był to huk urojony, lecz rzeczywisty. Rzucałem się w rozdrażnieniu po całem łóżku, starając się Gibsonowi wyrwać z ręki rewolwer i strąciłem z małej szafki nocnej lampę kamerdynera. Policzono mi za nią nazajutrz ośm dolarów.
Zbudziłem się oblany zupełnie potem. Ubrawszy się, wypiłem herbatę i pojechałem nad wspaniałe jezioro Pontchartrain, gdzie orzeźwiłem się znacznie kąpielą. Następnie rozpocząłem znów poszukiwania, a podczas tego zaglądnąłem też do piwiarni, w której wczoraj spotkałem Old Deatha. Wszedłem, niespodziewając się bynajmniej znaleźć tu ślad jakikolwiek. Lokal nie był tak pełny, jak dnia poprzedniego. Wczoraj nie można było doprosić się gazety, dzisiaj leżało aż kilka niezajętych na stole. Wziąłem jedną z nich, a mianowicie wychodzącą już wtenczas w Nowym Orleanie „Deutsche Zeitung,“ która może jeszcze dotąd istnieje, chociaż amerykańskim zwyczajem niewątpliwie już nieraz zmieniła wydawcę i redaktora.
Nie mając zamiaru studyować gazety, rozłożyłem ją, a pierwszem, co mnie w niej zastanowiło, był wiersz. Przerzucając gazetę, zwykle wiersze albo na ostatku czytam, albo wcale nie. Tytuł utworu, który mi wpadł w oko, przypominał napisy rozdziałów kryminalnych powieści, bo opiewał tak: „Noc najstraszliwsza.“ Brzmienie tytułu odebrało mi ochotę do czytania. Chciałem już odwrócić kartkę, kiedy zauważyłem pod wierszem dwie litery. „W. O.“ Wszak od tych liter zaczynało się imię i nazwisko: Wiliama Ohlerta. Ponieważ tyle czasu miałem na myśli to imię i nazwisko, przeto nic dziwnego, iż skojarzyłem z niemi te litery. Ohlert junior uważał się za poetę. Czyżby w ten sposób skorzystał z pobytu w Nowym Orleanie, żeby swoje rymy podać publiczności? Może wydrukowano wiersz dlatego tak szybko, że autor zapłacił za to. Jeżeliby się moje przypuszczenie sprawdziło, mógłby mnie ten utwór naprowadzić na ślad tego, którego szukałem. Wiersz brzmiał:

NOC NAJSTRASZLIWSZA.

Znaszli tę noc, z którą na ziemię leci
Wycie wichury i dżdżu gęsty mrok,
Tę noc, gdy z nieba żadna z gwiazd nie świeci,
A fal deszczowych nie przebije wzrok?
Choć straszna noc ta, będzie po niej dniało,
Więc połóż się i zaśnij sobie śmiało.

Znaszli tę noc, która na życie spada,
Gdy cię przedśmiertne już otoczą sny,
Gdy blizka wieczność znienacka zagada
I przerażeniem tętno w żyłach drży?
Choć ciemna noc ta, będzie po niej dniało,
Więc połóż się i zaśnij sobie śmiało.

Znaszli tę noc, co ducha owija,
Że próżno żądzą wyzwolenia drga,
Co cię obmota jako wściekła żmija,
A tysiąc dyabłów ciągle w mózg ci plwa?
Bądź zdala od niej i czuwaj nieśmiało,
Bo po tej nocy już nie będzie dniało!

Przyznaję, że mnie ta treść głęboko wzruszyła. Mógł utwór nie posiadać literackiej wartości, ale zawierał w sobie krzyk przerażenia uzdolnionego człowieka, walczącego napróżno z potęgami obłąkania, których ofiarą musiał paść bez ratunku. Wkrótce jednak opanowałem wzruszenie, gdyż musiałem działać. Nie wątpiłem ani na chwilę, że Wiliam Ohlert był autorem wiersza, poszukałem w księdze adresowej mieszkania wydawcy tej gazety i udałem się do niego.
Ekspedycya i redakcya znajdowały się w tym samym domu. Kupiłem sobie dotyczący numer i kazałem się oznajmić w redakcyi, gdzie dowiedziałem się, że istotnie domyśliłem się dobrze. Niejaki Wiliam Ohlert przyniósł osobiście poprzedniego dnia ten utwór i prosił o rychłe zamieszczenie. Ponieważ redaktor się ociągał, ofiarował poeta dziesięć dolarów i postawił za warunek, że wiersz pojawi się w dzisiejszym numerze i że mu się pośle rewizyę. Zachowanie się poety było bardzo przyzwoite, tylko wzrok miał jakiś błędny i oświadczył kilkakrotnie, że wiersz pisany jest krwią serdeczną. Frazesem tym posługują się zresztą rozmaici zdolni i niezdolni poeci i pisarze. Aby można było posłać mu rewizyę, zostawił adres mieszkania, który mnie oczywiście także podano. Był to jeden z uchodzących za wytworny i drogi pensyonatów prywatnych w nowej dzielnicy miasta.
Pośpieszyłem więc tam, zmieniwszy się w domu do niepoznania, co mi się też mojem zdaniem doskonale udało. Następnie poszedłem po dwu policyantów, którym kazałem ustawić się przed drzwiami wspomnianego domu, gdy ja miałem się znajdować wewnątrz.
Byłem dość pewien, że potrafię pochwycić łotra i jego ofiarę, przeto w nieco podniosłym nastroju pociągnąłem za rączkę od dzwonka, nad którą przybity był szyld z napisem: „First class pension for Ladies and Gentlemen.“ Byłem zatem w miejscu właściwem. Dom i zakład należały do kobiety. Portyer otworzył, zapytał, czego żądam, a ja w odpowiedzi poprosiłem, by mnie oznajmił pani domu. Równocześnie wręczyłem mu kartę wizytową, opiewającą oczywiście na inne nazwisko. Zaprowadzono mnie do rozmownicy, gdzie niebawem pojawiła się lady.
Była to wykwintnie ubrana, dość okazała kobieta lat około pięćdziesięciu. Kędzierzawe włosy i lekkie zabarwienie paznokci dowodziły resztek czarnej krwi w jej żyłach. Wywarła na mnie wrażenie osoby, wysoce duchowo rozwiniętej i przyjęła mię z wielką uprzejmością.
Przedstawiłem się jej jako redaktor felietonów z „Deutsche Zeitung,“ pokazałem jej kupiony dopiero co numer i powiedziałem, że pragnę pomówić z autorem tego utworu, gdyż wiersz tak się ogólnie podobał, że przynoszę poecie wynagrodzenie i nowe zamówienie.
Gospodyni przysłuchiwała mi się spokojnie, przypatrywała badawczo, a gdy skończyłem, rzekła:
— A więc ten pan dał u pana do druku utwór? Jak to ładnie! Szkoda, że z powodu nieznajomości języka niemieckiego nie mogę pana poprosić o przeczytanie mi go. Czy dobry?
— Znakomity! Miałem już zaszczyt wspomnieć, że wywarł na czytelnikach wielkie wrażenie.
— To mnie bardzo zajmuje. Ten pan wydawał mi się bardzo wykształconym, prawdziwym gentlemanem. Niestety mówił niewiele i nie obcował z nikim. Wyszedł raz tylko, prawdopodobnie wówczas, kiedy zaniósł panom poemat.
— Rzeczywiście? Ja dowiedziałem się w czasie krótkiej rozmowy, którą z nim miałem, że podejmował tutaj pieniądze, musiał zatem więcej razy wychodzić.
— W takim razie działo się to podczas mej nieobecności, a może jego sekretarz załatwiał takie sprawy.
— On ma sekretarza? O tem mi nic nie mówił. Wobec tego to chyba człowiek bardzo zamożny?
— Przypuszczam! Płacił dobrze i jadł potrawy najwytworniejsze. Kasę prowadził jego sekretarz Clinton.
— Clinton? Ach, jeżeli ten sekretarz nazywa się Clinton, to jego pewnie spotkałem w klubie. Pochodzi z Nowego Jorku, a przynajmniej stamtąd przybywa i jest niezrównany w towarzystwie. Widziałem się z nim wczoraj około południa...
— To się zgadza — wtrąciła. — Rzeczywiście wychodził o tej porze.
— I tak — ciągnąłem dalej — podobaliśmy się sobie nawzajem, że on zaszczycił mnie swoją fotografią. Ja nie noszę swojej z sobą, musiałem mu jednak przyrzec, że dam mu ją dzisiaj, gdyż postanowiliśmy się zobaczyć. Oto jego fotografia.
Pokazałem jej wizerunek Gibsona, który zawsze miałem przy sobie.
— Słusznie, to jest sekretarz — rzekła rzuciwszy okiem. — Niestety, zobaczy go pan nierychło, a od master Ohlerta nie otrzyma pan już żadnego wiersza, gdyż obaj już odjechali.
Przestraszyłem się, ale zapanowałem nad sobą rychło i zauważyłem na to:
— Bardzo mi przykro! Pomysł odjazdu przyszedł im chyba bardzo nagle.
— Rzeczywiście! To bardzo a bardzo smutna historya. Master Ohlert wprawdzie o tem nie mówił, bo nikt sam ran swoich nie dotyka, ale jego sekretarz powierzył mi tę tajemnicę pod warunkiem, że będę milczała, Musi pan wiedzieć, że cieszę się zawsze zaufaniem tych, co czasowo u mnie mieszkają.
— Wierzę pani. Jej wytworne maniery, jej delikatne formy towarzyskie stwierdzają, że to całkiem naturalne. — ćmiłem najbezczelniej.
— O proszę bardzo! — rzekła dotknięta mile tem, aczkolwiek niezgrabnem, pochlebstwem. — Ta historya do łez mnie wzruszyła, raduję się, że nieszczęśliwemu młodzieńcowi udało się jeszcze wczas umknąć.
— Umknąć? To brzmi całkiem tak, jak gdyby go ścigano!
— Tak też jest w istocie.
— Ach! Jakież to dziwne! Tak wysoce uzdolniony genialny poeta ścigany! Jako redaktor, a zatem po części kolega tego nieszczęśliwego, pragnę dowiedzieć się czegoś bliższego o nim. Dziennikarstwo przedstawia znaczną potęgę. Może byłoby wskazanem ująć się za nim w artykule. Jaka szkoda, że zaznajomiono panią z tą niezwykłą historyą tylko pod warunkiem milczenia!
Policzki jej pokraśniały. Wydobyła niezbyt czystą chustkę do nosa, aby ją mieć każdej chwili pod ręką i rzekła:
— Co się tyczy tej dyskrecyi, sir, to nie poczuwam się już teraz do obowiązku zachowania jej, gdyż ci panowie odjechali. Wiem, że prasę nazywają mocarstwem, byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby pan dopomógł temu młodzieńcowi do uzyskania jego praw.
— Zrobię chętnie wszystko, co tylko w mych siłach. Musiałbym jednak coś wiedzieć o tych stosunkach.
Przyznaję, że z trudem ukrywałem ciekawość.
— Dowie się pan, gdyż serce nakazuje mi wyjawić panu wszystko. Tu wchodzi w grę miłość, zarówno wierna, jak nieszczęśliwa.
— Tak też przypuszczałem, gdyż nieszczęśliwa miłość to cierpienie największe i najbardziej rozdzierające serce ze wszystkich.
Mnie samemu oczywiście ani się jeszcze śniło o miłości.
— Słowa pańskie wzbudziły we mnie przychylność dla pana! Czy i pan doznał już tego cierpienia?
— Jeszcze nie.
— W takim razie jest pan człowiekiem szczęśliwym. Ja niestety nacierpiałam się więcej, niż moje serce wytrzymać mogło. Matka moja była mulatką. Ja zaręczyłam się z synem francuskiego plantatora, a więc z kreolczykiem. Szczęście nasze zniweczono, ponieważ ojciec narzeczonego nie chciał do rodziny przyjąć kolorowej lady. Jakżeż ja współczuję z tym pożałowania godnym poetą, którego ten sam los spotkał!
— Więc on kocha zabarwioną?
— Tak, mulatkę. Ojciec zabronił mu tej miłości i podstępnie przyszedł w posiadanie rewersu, na którym stwierdziła ta dama swoim podpisem, że wyrzeka się szczęścia i połączenia z Wiliamem.
— Cóż za ojciec nieludzki! — zawołałem z goryczą, zaskarbiając sobie znowu życzliwe spojrzenie niewiasty.
Ona wzięła to sobie, co jej Gibson nakłamał, potężnie do serca. Gadatliwa lady niewątpliwie opowiedziała mu o swej miłości, a on zaraz zmyślił bajkę, za pomocą której udało mu się zdobyć jej współczucie i wytłumaczyć nagłość wyjazdu. Wiadomość, że się teraz przezwał Clintonem, miała dla mnie oczywiście ogromne znaczenie.
— Tak, prawdziwie nieludzki ojciec! — potwierdziła. — Wiliam jednak dochował wiary ukochanej i umknął z nią aż tutaj, gdzie ją oddał na pensyę.
— Nie rozumiem więc, dlaczego opuścił Nowy Orlean.
— Ponieważ przybył tu jego prześladowca.
— Więc ojciec każe go ścigać?
— Tak, pewnemu Niemcowi. O ci Niemcy! Ja ich nienawidzę. Nazywają ich narodem myślicieli, ale oni kochać nie umieją. Ten nędznik Niemiec ścigał ich z rewersem w ręku z miasta do miasta aż tutaj. (Śmiałem się w duchu z oburzenia tej jejmości na kogoś, z kim właśnie rozmawiała wcale serdecznie). Jest on funkcyonaryuszem policyi. Polecono mu Wiliama pochwycić i sprowadzić do Nowego Jorku.
— Czy sekretarz opisał pani tego okrutnika? — zapytałem, żądny dalszych wyjawień o sobie.
— Bardzo dokładnie, gdyż możliwe jest, że ten barbarzyńca odnajdzie mieszkanie Wiliama i przyjdzie do mnie. Ale go przyjmę! Obmyśliłam już sobie każde słowo, które do niego powiem. Odemnie on nie usłyszy, dokąd Wiliam się zwrócił. Wyślę go właśnie w zupełnie przeciwnym kierunku.
Gospodyni opisała mi tego „barbarzyńcę“ i wymieniła mi jego, to jest moje, nazwisko, a opis zgadzał się z rzeczywistością, chociaż niezbyt pochlebnie wypadł dla mnie.
— Spodziewam się jego każdej chwili — mówiła dalej. — Kiedy mi oznajmiono pana, myślałam już, że to on. Ale pomyliłam się na szczęście. Pan nie jest tym prześladowcą zakochanych, tym rabusiem najsłodszego szczęścia, tą otchłanią niesprawiedliwości i zdrady. Po pańskich poczciwych oczach widać, że pan umieści w swej gazecie artykuł, który zdruzgocze tego detektywa i weźmie w obronę ściganych przez niego.
— Jeśli mam to uczynić, co zresztą zrobię z przyjemnością, to potrzebuję koniecznie wiedzieć, gdzie się Wiliam Ohlert znajduje. Muszę do niego napisać. Prawdopodobnie pani zna miejsce jego obecnego pobytu?
— Wiem istotnie, dokąd się udał, lecz nie jestem pewna, czy go tam jeszcze list pański zastanie. Owego prześladowcę byłabym wysłała na północny zachód, panu jednak powiem, że Ohlert pojechał na południe do Teksas. Miał zamiar udać się do Meksyku i wylądować w Veracruz, ale żaden statek o tym czasie z portu nie wypływał, wsiadł więc na „Delflna“, który zmierzał do Kwintany.
— Czy pani wie o tem napewno?
— Oczywiście. Wiliam Ohlert musiał się spieszyć, gdyż do odjazdu pozostawało ledwie tyle czasu, żeby przenieść rzeczy na okręt. To załatwił mój portyer, który będąc na pokładzie, rozmawiał z majtkami i dowiedział się, że „Delfin“ zdąża tylko do Kwintany, ale przedtem zatrzyma się w Galvestonie. Tym parowcem pojechał rzeczywiście master Ohlert, gdyż mój portyer zaczekał aż do odejścia statku.
— Czy jego sekretarz i miss towarzyszyli mu?
— Naturalnie! Portyer jednak nie widział tej pani, gdyż zaszła odrazu do damskiej kajuty. Nie pytał się o nią wcale, moi służący bowiem przyzwyczajeni są w najwyższym stopniu do dyskrecyi i delikatności. Tego się można spodziewać, że Wiliam nie zostawił narzeczonej i nie narazi jej na niebezpieczeństwo dostania się w ręce tego okrutnika. Właściwie cieszę się z tego, że on do mnie przyjdzie, gdyż będzie to scena bardzo zajmująca. Spróbuję najpierw wzruszyć jego serce, a jeśli mi się to nie uda, rzucę mu w twarz piorunujące słowa i tak z nim pomówię, że się będzie wił pod ogromem mej pogardy.
Poczciwa kobieta wpadła rzeczywiście w rozdrażnienie z powodu tej sprawy sercowej. Wstała z krzesła, ścisnęła małe, tłuściutkie pięści, wyciągnęła je ku drzwiom i zawołała groźnie:
— Tak, przyjdź tylko, przyjdź, ty dyabelski Dutchmanie! Przebiję cię mem spojrzeniem i zdruzgocę mojemi słowy!
Usłyszałem już dość i mogłem odejść. Kto inny postąpiłby sobie tak zapewne i zostawił poprostu w błędzie ową niewiastę. Ja jednak uznałem za stosowne wytłómaczyć jej wszystko, by już dłużej nie uważała łotra za uczciwego człowieka. Nie obawiałem się, żebym sobie tą otwartością w jakikolwiek sposób zaszkodził, dlatego rzekłem tak:
— Sądzę, że pani nie będzie miała sposobności ukarać go temi druzgocącemi słowami i spojrzeniami.
— Dlaczego?
— Ponieważ on zabierze się do rzeczy zupełnie inaczej, niż pani sądzi. Nie uda się też pani skierować go na północny zachód, gdyż on pojedzie wprost do Kwintany, aby ująć Ohlerta i jego sekretarza.
— Ależ on nie zna miejsca ich pobytu!
— Przeciwnie, wszak pani sama mu to wyjawiła.
— Ja? To nie może być! Musiałabym o tem wiedzieć! Kiedyżby się to stało?
— Teraz właśnie.
— Sir, ja pana nie pojmuję! — zawołała w najwyższem zdumieniu.
— Ja pani w tem dopomogę. Czy pozwoli pani, że przeobrażę nieco moją osobę?
To mówiąc, zdjąłem ciemną perukę, sztuczną brodę i okulary. Jejmość cofnęła się z przestrachem.
— Na Boga! — krzyknęła prawie. — Pan nie jest redaktorem, lecz owym detektywem! Pan mnie oszukał!
— Musiałem to zrobić, ponieważ już przedtem panią drudzy w błąd wprowadzili. Historya z mulatką jest kłamstwem od początku do końca. Nadużyto serca pani, urządzając sobie drwiny z tego. Clinton nie jest wcale sekretarzem Wiliama. Nazywa się w rzeczywistości Gibson i jest niebezpiecznym oszustem, którego należy nieszkodliwym uczynić.
Upadła jak zemdlona na krzesło i zawołała:
— Nie, nie! To nieprawda! Ten miły, niezrównany człowiek nie może być oszustem. Nie wierzę panu!
— Uwierzy pani, skoro mnie tylko wysłucha. Pozwoli pani, że jej o wszystkiem dokładnie opowiem!
Przedstawiłem jej właściwy stan sprawy i sprawiłem to, że jej życzliwość dla „miłego i niezrównanego“ sekretarza zamieniła się w gwałtowny gniew. Przekonała się, że ją najhaniebniej okłamano i wyraziła mi nawet swe zadowolenie z tego powodu, że przyszedłem do niej w przebraniu.
— Gdyby pan tego był nie uczynił — rzekła — nie dowiedziałby się pan odemnie prawdy i pojechałby pan wedle mojej wskazówki na północ do Nebraski, albo Dakoty. Postępowanie tego Gibsona-Clintona zasługuje na surową karę. Spodziewam się, że pan puści się natychmiast w pogoń za nim. Proszę też napisać mi z Kwintany, jak powiodło się panu. Gdy go pan będzie prowadził do Nowego Jorku, musi pan z nim do mnie wstąpić, żebym mu mogła powiedzieć, jak nim gardzę.
— To będzie trudno. W Teksas nie łatwo kogoś pochwycić i zabrać do Nowego Jorku. Czułbym się bardzo szczęśliwym, gdybym potrafił uwolnić Ohlerta z rąk uwodziciela i ocalić przynajmniej część tych sum, które oni w drodze podjęli. Na razie byłoby mi bardzo przyjemnie usłyszeć z ust pani, że nie jestem barbarzyńcą, niezdolnym do miłości.
W odpowiedzi na to usprawiedliwiła się gospodyni i zapewniła, że się pod tym względem nawróciła. Rozstaliśmy się bardzo serdecznie. Czekającym pod domem policyantom oświadczyłem, że sprawa już załatwiona, wcisnąłem im w ręce napiwek i odszedłem.
Oczywiście musiałem śpieszyć do Kwintany, zapytałem więc, kiedy odpływa tam statek, ale nie sprzyjało mi szczęście. Jeden parowiec odchodził wprawdzie do Tampico, ale nie miał się nigdzie zatrzymywać po drodze. Statki wprost do Kwintany podnosiły kotwicę dopiero za kilka dni. Wreszcie znalazłem pospieszny klipper z ładunkiem dla Galvestonu. Ten już po południu rozpoczynał podróż. W nadziei, że w Galvestonie trafi się prędzej sposobność odpłynięcia do Kwintany, załatwiłem czemprędzej swoje sprawy i wsiadłem na ten statek.
Niestety nie ziściły się moje rachuby, gdyż tylko jeden okręt odpływał z Galvestonu w tym kierunku, ale poza cel mojej podróży, do Matagordy, obok ujścia wschodniego Colorado. Zapewniono mnie jednak, że stamtąd z łatwością dostanę się z powrotem do Kwintany. Poszedłem za tą radą, a skutek okazał później, że dobrze zrobiłem.
Uwaga gabinetu waszyngtońskiego zwracała się podówczas na południe ku Meksykowi, który cierpiał jeszcze z powodu krwawych zamieszek i walki rzeczypospolitej z cesarstwem.
Benito Juarez został uznany prezydentem republiki meksykańskiej przez Stany Zjednoczone, które postanowiły nie dopuścić do tego, żeby on upadł w walce z Maksymilianem, uważały bowiem cesarza jak przedtem tak i potem za uzurpatora i zaczęły wywierać na Napoleona nacisk, żeby cofnął swoje wojska z Meksyku. Zmuszony powodzeniem Prus w wojnie niemieckiej, dotrzymał Napoleon słowa i od tej chwili los Maksymiliana był przypieczętowany.
Teksas oświadczył się podczas wybuchu wojny domowej za secesyą i stanął tem samem po stronie państw, przeciwnych zniesieniu niewolnictwa, których pokonanie mimoto nie sprowadziło szybkiego uspokojenia ludności. Wszytko było rozgoryczone na Północ i zachowywało się niechętnie względem jej polityki. Ludność Teksasu była właściwie usposobienia republikańskiego. Uwielbiano „bohatera indyańskiego“ Juareza, który nie wahał się podjąć walki z Napoleonem i latoroślą potężnej dynastyi Habsburgów. Ponieważ jednak rząd waszyngtoński stał po stronie tego „bohatera“, przeto konspirowano przeciw niemu ukradkiem. Wten sposób powstał głęboki rozłam między ludnością Teksasu. Jedni wystąpili otwarcie za Juarezem, drudzy zaś przeciwko niemu, nie z przekonania, lecz na przekór. Te zamieszki utrudniały w wysokim stopniu podróże w tym kraju. Na nic się nie przydawała ostrożność i ukrywanie barwy politycznej, bo do jej wyjawienia poprostu zmuszano.
Co do Niemców, zamieszkałych w Teksas, to byli oni sami z sobą w niezgodzie. Jako Niemcy sprzyjali Maksymilianowi, ale z drugiej strony nie dogadzało to ich patryotyzmowi, że występował pod egidą Napoleona. Wetchnęli dość republikańskiego powietrza i wiedzieli, że najście Francuzów na kraj Montezumy ma jedynie na celu odświeżenie francuskiej „gloire“, aby w ten sposób odwrócić wzrok Francuzów od własnych nieuleczalnych ułomności i błędów. To też Niemcy zachowywali się milcząco i trzymali się zdala od demonstracyi politycznych, zwłaszcza że podczas wojny secesyjnej stali po stronie Stanów północnych, a przeciwko baronom, którzy usiłowali nie dopuścić do zniesienia niewolnictwa.
Takie tam panowały stosunki wtedy, kiedy ujrzeliśmy nizinę nadmorską, dzielącą zatokę Matagordy od Meksykańskiej. Wpłynęliśmy przez Paso Caballo i musieliśmy zaraz potem zapuścić kotwicę, gdyż zatoka jest tak płytka, że głębiej sięgającym okrętom grozi niebezpieczeństwo utknięcia na dnie.
Nieco dalej od brzegu stało na kotwicy kilka małych statków, a na morzu wielkie okręty, trzymasztowce i jeden parowiec. Kazałem się oczywiście zawieźć zaraz do Matagordy, by się dowiedzieć, czy rychło pojadę do Kwintany. Usłyszałem niestety, że dopiero za dwa dni odpłynie tam okręt. Zostałem więc na miejscu i złościłem się, ponieważ Gibson zyskiwał przez to cztery dni i mógł zniknąć bez śladu. Pocieszałem się tylko tem, że zrobiłem wszystko, co było można w danych okolicznościach.
Ponieważ skazany byłem na czekanie, wyszukałem sobie zajazd, do którego poleciłem zanieść rzeczy ze statku.
Matagorda była wówczas mniejszem miastem niż teraz. Leży we wschodniej części zatoki i jako port ma daleko mniejsze znaczenie niż Galveston. Jak wszędzie w Teksas, tak i tu jest wybrzeże bardzo niezdrową niziną, której nie można jeszcze nazwać bagnistą, jakkolwiek jest bardzo obfita w wodę. Nic łatwiejszego jak dostać tu febry i dla tego było mi bardzo nieprzyjemnie, że musiałem tu bawić tak długo.
Mój „hotel“ dorównywał europejskiej oberży trzeciego rzędu, pokój przypominał kajutę okrętową, a łóżko dostałem tak krótkie, że albo dla głowy, albo dla nóg nie było dość miejsca.
Po złożeniu rzeczy postanowiłem wyjść, by się przypatrzyć miejscowości. Między moją izbą a schodami znajdował się pokój, którego drzwi właśnie były otwarte. Rzuciwszy przypadkowo okiem do wnętrza, zobaczyłem przedewszystkiem takie same meble, jak były u mnie, a pod ścianą na ziemi siodło, a nad niem na gwoździu wiszącą uździenicę. W kącie, tuż przy oknie, stała oparta długa kentucka rusznica. Pomyślałem mimowoli o Old Deacie, chociaż przedmioty te mogły także do kogoś innego należeć.
Wyszedłszy z domu, puściłem się zwolna ulicą. Okrążając róg, zderzyłem się z człowiekiem, który nadszedł z drugiej strony, a mnie nie zauważył.
— Thunder storm! — krzyknął na mnie. — Uważajcie, sir, jeśli gonicie w ten sposób z za rogu!
— Jeśli mój ślimaczy chód nazywacie gonieniem, to ostryga będzie chyba podobna do parowca na Mississipi — odrzekłem, śmiejąc się.
Zagadnięty odskoczył o krok, przypatrzył się mnie i zawołał:
— Toż to ten greenfish, który nie chciał się przyznać, że jest detektywem. Czego tu szukacie w Teksas, a do tego w Matagordzie, sir?
— Nie was, master Death!
— Bardzo wierzę! Należycie, jak się zdaje, do ludzi, którym bardzo trudno znaleźć to, czego szukają, ale zato łatwo zderzyć się z tymi, z którymi nic nie mają do czynienia. Chce się wam pewnie jeść i pić. Chodźcie, zawiniemy do jakiego portu, gdzie dostaniemy dobrego piwa. Nawet w tej nędznej dziurze nie brak tego dobroczynnego w czasie gorąca napoju. Macie już mieszkanie?
— W „Uncle Sam“.
— Pięknie! Ja także rozbiłem tam swój wigwam.
— Czy w izbie na pierwszem piętrze, w której leży uprząż i rusznica?
— Tak. Musicie wiedzieć, że bardzo niechętnie rozstaję się z tą uprzężą, tak ją polubiłem. Konia wszędzie dostanie, ale dobrego siodła nie. Chodźcież, sir! Byłem właśnie w budzie, w której jest chłodne piwo. W czerwcu to prawdziwa rozkosz zaspokoić tem pragnienie. Gotów jestem wypić jeszcze kilka szklanek.
Zaprowadził mnie do małego lokalu, w którym sprzedawano piwo flaszkowe po bardzo wysokiej cenie; my byliśmy jedynymi gośćmi. Poczęstowałem Old Deatha cygarem, ale nie przyjął, wyciągnął natomiast tabliczkę tytoniu do żucia, odciął kawałek, który wystarczyłby dla pięciu majtków, wsunął go w usta, umieścił pod policzkiem, a potem rzekł:
— Tak, teraz wam służę. Ciekawym, jaki wiatr przywiał was za mną tak rychło. Czy pomyślny?
— Nie, nawet bardzo przeciwny.
— Więc wcale nie zmierzaliście tutaj?
— Nie. Chciałem się dostać do Kwintany. Ponieważ jednak nie było rychłej okazyi, przyjechałem tu, gdyż powiedziano mi, że tu łatwo złapać okręt do tej miejscowości. Niestety muszę aż dwa dni czekać.
— Znieście to cierpliwie, master i pocieszcie się tem słodkiem przekonaniem, że nie macie szczęścia.
— Ładna pociecha! Czy sądzicie, że wam za to złożę adres dziękczynny?
— Zbyteczne! — zaśmiał się Old Death. — Rad udzielam zawsze za darmo. Zresztą mnie się tak samo powodzi. Siedzę tu niepotrzebnie, ponieważ byłem zbyt powolny. Postanowiłem był sobie pojechać do Austin, a potem dalej trochę przez Rio Grande del Norte. Pora roku pomyślna. Deszcz padał, więc w Colorado dość wody i można płytkim statkiem dotrzeć do Austin. Rzeka ta przez większą część roku bardzo mało ma wody.
— Słyszałem, że jakaś zapora przeszkadza żegludze.
— Nie jest to właściwie zapora stała, lecz mnóstwo naniesionego przez wodę drzewa, które sprawia, że rzeka o ośm mil angielskich stąd dzieli się na kilka odnóg. Za tem drzewem droga jest wolna aż do Austin i dalej. Ponieważ w tem miejscu żegluga się przerywa, najlepiej udać się tam pieszo i dopiero tam wsiąść na okręt. Zamierzałem tak zrobić, ale to piwo tak mi dogodziło. Raczyłem się niem z wielką przyjemnością i zabawiłem w Matagordzie za długo, a gdy przybyłem do zatoru, świsnął mi parowiec przed nosem. Musiałem więc dźwigać siodło z powrotem, a teraz zaczekam do jutra rana do następnego statku.
— A więc jesteśmy towarzyszami niedoli. Pocieszcie się wy tem samem, czem mnie kazaliście się przedtem uspokoić. Oto wy także nie macie szczęścia.
— To nie. Ja nie ścigam nikogo i wszystko mi jedno, czy przybędę do Austin dzisiaj, czy za tydzień. Ale złości mnie to, że ten głupi greenfog[17] mnie wyśmiał. Uprzedził mnie i gwizdał na mnie z pokładu, kiedy ja musiałem z siodłem pozostać na brzegu. Jeśli go jeszcze kiedy spotkam, to dostanie lepiej w papę, niż na naszym statku.
— Mieliście bójkę, sir?
— Bójkę? Old Death się nigdy nie bije. Ale na „Delfinie“, którym tutaj przybyłem, znajdował się hultaj, który pokpiwał sobie z mojej powierzchowności i uśmiechał się, ilekroć mnie zobaczył. Zapytałem, co go tak bawi, a gdy mi odpowiedział, że mój kościec, dostał taki slap in the face, że usiadł. Potem porwał się do rewolweru, ale nadszedł kapitan, kazał mu się zabrać precz i oświadczył, że spotkała go słuszna nagroda za moją obrazę. Dla tego śmiała się szelma, gdy się do zatoru spóźniłem. Szkoda jego towarzysza podróży! Wyglądał na prawdziwego gentlemana, tylko wciąż był smutny i ponury i patrzył przed siebie jak obłąkany.
Te słowa zwróciły moją uwagę.
— Obłąkany? — rzekłem. — Czy słyszeliście może, jak się nazywa?
— Kapitan mówił do niego master Ohlert.
Teraz wydało mi się, że mię ktoś ugodził pałką po głowie. Zapytałem z pośpiechem:
— Ach! A jego towarzysz?
— Nazywał się Clinton, jeśli dobrze pamiętam.
— Czy to możebne, czy to możebne? — zawołałem, zrywając się ze stołka. — Ci obydwaj byli z wami na statku?
Old Death spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem, mówiąc:
— A was co obleciało, sir? Podrywacie się jak rakieta! Czy was ci ludzie co obchodzą?
— Nawet bardzo, bardzo! Szukam ich właśnie!
Po twarzy przemknął mu znów przyjazny grymas jaki często widywałem u niego.
— Ładnie, ładnie — rzekł — przyznajecie więc nareszcie, że śledzicie dwu ludzi? I to tych dwu właśnie? Hm! Jesteście istotnie greenhorn, sir! Sami pozbawiliście się dobrego połowu.
— Jakto?
— Dla tego, że w Nowym Orleanie nie byliście względem mnie szczerym.
— Wszak nie mogłem w tej sprawie inaczej się zachować — odparłem.
— Człowiekowi wolno zrobić wszystko, co prowadzi do dobrego celu. Gdybyście byli przedstawili mi swoją sprawę, byliby już teraz obydwaj w waszych rękach. Byłbym ich poznał natychmiast, wsiadając na statek i albo sam was sprowadził zaraz, albo zawiadomił przez kogo. Czy tego nie uznajecie?
— Kto mógł wiedzieć, że się tam z nimi spotkacie! Oni jechali zresztą nie do Matagordy, lecz do Kwintany.
— Tak powiedzieli tylko. Wcale tam nie wysiedli. Jeśliście mądrzy, to opowiedzcie mi tę historyę. Może ułatwię wam wasze zadanie.
Ten człowiek żywił względem mnie istotnie dobre chęci. On nie myślał wcale mnie dokuczyć, a mimoto ja czułem się zawstydzony. Wczoraj starałem się zamilczeć przed nim o tem, do wyjaśnienia czego dziś zmusiły mnie stosunki. Duma doradzała mi zataić rzecz dalej, ale rozum zwyciężył. Wydobyłem obie fotografie, podałem Old Deathowi i rzekłem:
— Zanim zacznę opowiadać, przypatrzcie się tym wizerunkom. Czy te osoby widzieliście?
— Tak, tak, to oni! — potwierdził, rzuciwszy okiem na fotografie. — Tu wszelka pomyłka wykluczona.
Teraz przedstawiłem mu otwarcie i szczegółowo całą sprawę. On przysłuchiwał się uważnie, a gdy skończyłem, potrząsnął głową i oświadczył:
— Wszystko, co dopiero słyszałem, jest dla mnie jasne. Jednego tylko nie rozumiem. Czy ten Wiliam całkiem obłąkany?
— Nie. Nie znam się wprawdzie na chorobach umysłowych, ale w tym wypadku zdaniem mojem zachodzi tylko wypadek monomanii, gdyż za jednym wyjątkiem panuje Wiliam nad swoimi uczynkami.
— Tembardziej wydaje mi się niepojętem, że dopuszcza tego Gibsona do tak nieograniczonego wpływu na siebie. Zdaje się, że on we wszystkiem słucha tego człowieka. Gibson widocznie chytrze się obchodzi z tą monomanią chorego i używa jej do swoich celów. Jest nadzieja, że podpatrzymy te wszystkie wybiegi i podstępy.
— Jesteście zatem pewni, że zdążają do Austin? A może zamierzają gdzie wysiąść po drodze?
— Nie, Ohlert powiedział kapitanowi okrętu, że się udaje do Austin.
— To mnie dziwi, że tak otwarcie podał cel swej podróży.
— Czemu? Ohlert nie wie może nawet, że go ścigają i że jest na manowcach. Działa w dobrej wierze i żyje dla swej idei, a reszta jest rzeczą Gibsona. Obłąkany uważał za stosowne powiedzieć kapitanowi, dokąd jedzie, a ten podzielił się ze mną tą wiadomością. Cóż poczniecie teraz?
— Naturalnie, że czemprędzej udam się za nimi.
— Mimo niecierpliwości musicie zaczekać do jutra. Wcześniej żaden statek tam nie odchodzi.
— A kiedy tam staniemy?
— Wobec teraźniejszego stanu wody dopiero pojutrze.
— Ach jak to długo, jak to długo!
— Weźcie na uwagę, że oni dwaj z powodu nizkiego stanu wody także późno przybędą. Nie da się to uniknąć, że czasem statek o dno zaryje i upływa sporo czasu, zanim go ruszą z miejsca.
— Żebym tylko wiedział, co Gibson zamierza i dokąd wlecze Ohlerta!
— Tak, to zaiste zagadka. Oszust ma niewątpliwie jakiś określony cel. Pieniądze, które dotąd podjęli, zrobią go człowiekiem zamożnym. Wystarczy, jeśli weźmie je sobie, a Ohlerta poprostu zostawi na lodzie. Że tego jeszcze nie uczynił, w tem dowód, że chce go jeszcze dalej wyzyskiwać. Bardzo mnie ta sprawa zajmuje, a ponieważ na razie przynajmniej tą samą drogą jedziemy, przeto jestem na wasze usługi, jeśli się wam podoba.
— Przyjmuję waszą pomoc z wdzięcznością, sir. Wzbudzacie we mnie szczere zaufanie ku sobie, wasza przychylność jest mi bardzo przyjemna, spodziewam się, że wasze łaskawe starania przydadzą się bardzo.
Uścisnęliśmy sobie ręce i wypróżniliśmy szklanki. Żałowałem mocno, że już wczoraj nie zwierzyłem się temu człowiekowi.
Podano nam właśnie nowe szklanki, kiedy doleciał nas ze dworu zgiełk przeraźliwy. Dzikie wrzaski ludzkie i szczekanie psów zbliżały się coraz bardziej. Naraz otwarły się gwałtownie drzwi i weszło sześciu mężczyzn, z których każdy musiał już dobrze wypić przedtem, gdyż żadnego nie można było nazwać trzeźwym. Ordynarne postaci i twarze, lekkie południowe ubranie i pyszna broń wpadały w oko natychmiast. Każdy uzbrojony był w strzelbę, nóż i rewolwer, albo pistolet; a oprócz tego mieli wszyscy u boku tęgie harapy i trzymali na mocnych linewkach psy. Były to ogromne psiska owej starannie hodowanej rasy, używanej w Stanach południowych do chwytania zbiegłych murzynów. Nazywają się one psami krwawymi lub łapaczami ludzi.
Opryszkowie przypatrzyli się nam bez powitania bezczelnym wzrokiem, rzucili się na krzesła, że aż zatrzeszczały, pokładli nogi na stole i zaczęli po nim bębnić zapiętkami, co miało oznaczać, że zwracają się do gospodarza z uprzejmą prośbą, żeby się do nich potrudził.
— Człowiecze, czy masz piwo? — krzyknął doń jeden z nich. — Niemieckie piwo?
Gospodarz dał z trwogą potakującą odpowiedź.
— Napijemy się. A ty sam jesteś Niemiec?
— Nie.
— To twoje szczęście. Piwa niemieckiego napijemy się, ale Niemcy niech się smażą w piekle, ci abolicyoniści, którzy pomagali Północy i przyprawili nas o utratę posad!
Gospodarz wycofał się czemprędzej, aby obsłużyć swych wytwornych gości, ja zaś odwróciłem się mimowoli i spojrzałem na mówiącego, a ten dostrzegł to. Jestem pewien, że w mojem spojrzeniu nie było dlań nic obrażającego, ale on widocznie nie lubił, żeby mu się przypatrywać, a może szukał zaczepki, bo zgromił mnie temi słowy:
— Czemu się na mnie gapisz? Czy nie powiedziałem może prawdy?
Odwróciłem się w milczeniu.
— Miejcie się na baczności! — szepnął do mnie Old Death. — To są rowdies najgorszego gatunku, wydaleni ze służby dozorcy niewolników, których chlebodawcy pobankrutowali po zniesieniu niewolnictwa. Teraz połączyli się, aby razem popełniać bezprawia. Najlepiej na nich nie zważać. Wypijmy prędzej i wynieśmy się.
Ten szept nie podobał się właśnie przedmówcy, bo wrzasnął znowu ku nam:
— Co tam gadasz pocichu, stary szkielecie? Jeśli mówisz o nas, to krzycz głośno, bo inaczej my otworzymy ci gębę!
Old Death przyłożył szklankę do ust, pociągnął parę łyków, nic nie odpowiadając. Nowi goście dostali piwo i skosztowali. Choć napój był istotnie niezły, mimoto rowdies, posłuszni swym kaprysom, wylali je na izbę. Ten, który do nas mówił poprzednio, trzymał jeszcze w ręku pełną szklankę i zawołał:
— Nie na podłogę! Tam siedzą dwaj, którym to widocznie smakuje. Niech mają!
Rozmachnął się i bryznął piwem przez stół na nas obydwu. Old Death otarł sobie zmoczoną twarz rękawem, ja jednak nie zdołałem znieść tak spokojnie tej nikczemnej obelgi. Kapelusz, kołnierz, bluza, wszystko ociekało mi piwem, ponieważ na mnie padł główny strumień. Odwróciłem się i rzekłem:
— Sir, proszę was bardzo, żebyście nie powtórzyli tego! Żartujcie sobie z kolegami. Temu się nie sprzeciwiamy, ale nas zostawcie w spokoju!
— Tak! A cobyście zrobili, gdyby mi przyszła ochota oblać was znowu?
— Toby się pokazało.
— Proszę? W takim razie musimy zaraz zobaczyć, coby się pokazało. Gospodarzu, piwa!
Reszta śmiała się i ryczała zadowolona ze swojego matadora, który gotów był swój żart bezwstydny powtórzyć.
— Na miłość Boga, sir, nie zaczepiajcie tych drabów! — ostrzegł mnie Old Death.
— Czy się boicie? — zapytałem.
— Ani mi się śni, ale oni zaraz za broń chwytają, a na kulę nawet najodważniejszy nic nie poradzi. Zważcie, że oni mają psy!
Psy były przywiązane do nóg stołowych. Aby mnie znowu z tyłu nie oblano, powstałem z miejsca i usiadłem tak, że zwróciłem się prawą stroną do rowdies.
— Aha! Przybiera bezpieczną postawę! — zaśmiał się dowódca. — Będzie się bronił, ale jeśli się tylko ruszy, puszczę na niego Plutona. On tresowany na ludzi.
Odwiązał psa i trzymał go na sznurku przy sobie. Jeszcze gospodarz piwa był nie przyniósł, jeszcze mieliśmy czas rzucić na stół pieniądze i odejść, ale ja nie sądziłem, żeby ta banda pozwoliła nam oddalić się, a ponadto wstrętnem mi było uciekać przed tymi pogardy godnymi ludźmi. Tacy samochwalcy są zawsze tchórzami na dnie duszy.
Sięgnąłem do kieszeni i odwiodłem rewolwer. Wiedziałem, że się w mocowaniu ostoję, nie byłem tylko pewien, czy mi się uda pokonać psy. Miałem już pod rękami psy tresowane na ludzi i jednego przynajmniej nie potrzebowałem się obawiać.
Wtem wszedł gospodarz, postawił szklanki na stole i rzekł głosem błagalnym do swych wojowniczych gości:
— Gentlemani, wasze odwiedziny są mi bardzo przyjemne, ale proszę was, żebyście zostawili w spokoju owych dwu ludzi. To także moi goście.
— Łotrze! — ryknął jeden z nich. — Chcesz nam dawać nauki? Zaczekaj, zaraz ostudzimy twój zapał!
I zawartość dwu czy trzech sklanek trafiła w gospodarza, który uznał za najwłaściwsze opuścić izbę czemprędzej.
— No, a teraz tamten pyskacz! — zawołał mój przeciwnik. — Teraz on dostanie!
Trzymając psa lewą ręką, prawą wylał na mnie wszystko piwo. Ja zerwałem się ze stołka i skoczyłem w bok tak, że mnie nie dosięgło, poczem podniosłem pięść, by się na tego łotra rzucić i ukarać go. On uprzedził mnie jednak.
— Pluto, go on! — zawołał, puściwszy psa na mnie.
Zostało mi jeszcze tyle czasu, żeby przyskoczyć do ściany, gdy wtem potężny zwierz rzucił się na mnie, przeskakując całą przestrzeń między mną a sobą, wynoszącą pięć kroków, jednym, iście tygrysim, skokiem. Pies był pewny, że pochwyci mnie zębami za gardło. W chwili jednak, kiedy chciał mnie ugryźć, uderzył nosem o ścianę. Skok był tak silny, że pies padł ogłuszony na ziemię.
Ja błyskawicznie porwałem go za tylne nogi, zamachnąłem się i palnąłem nim o ścianę tak mocno, że mu czaszkę rozbiłem.
Powstał okropny hałas. Psy szczekały, wyły i ciągnęły stoły na linewkach, ludzie klęli, a właściciel zabitego psa gotował się do bójki ze mną. W tem powstał Old Death i zawołał, mierząc do łotrów z obydwu rewolwerów:
— Stop! Na teraz jednakże już dość, chłopcy. Jeszcze jeden krok, lub ruch po broń, a strzelę. Co do nas pomyliliście się trochę. Ja jestem poszukiwacz ścieżek, Old Death, o którym słyszeliście zapewne, a ten sir, mój przyjaciel, również się was nie boi. Siądźcie i pijcie dalej skromnie swoje piwo! Weź rękę od kieszeni, bo strzelam!
Z tą przestrogą zwrócił się do jednego z dozorców, który zbliżył był rękę do kieszeni, aby wydobyć rewolwer. Ponieważ ja także tymczasem wyciągnąłem rewolwer, przeto obaj z Old Deathem rozporządzaliśmy ośmnastu strzałami. Zanimby który z tych hultajów zdołał za broń pochwycić, musiałby od nas kulą w łeb dostać. Stary poszukiwacz ścieżek zmienił się naraz zupełnie. Jego zazwyczaj pochylona postać wyprostowała się i podniosła, oczy zabłysły, a na całej twarzy odbił się wyraz pewnej siebie energii, nie dopuszczającej oporu. Było to wprost komiczne, jak spokornieli ci, przedtem tak butnie występujący, ludzie. Mruknęli półgłosem kilka uwag, lecz usiedli wkońcu; nawet właściciel zabitego psa nie ważył się doń przystąpić, gdyż musiałby zbliżyć się do mnie zanadto.
Staliśmy jeszcze z rewolwerami w ręku, kiedy wszedł nowy gość, Indyanin.
Miał na sobie wyprawioną na biało i pokrytą czerwonym haftem indyańskim bluzę myśliwską i spodnie z tego samego materyału, ozdobione na szwach frendzlami ze skalpów. Te obie części ubrania wolne były od wszelkich plam lub brudu. Małe nogi Indyanina tkwiły w haftowanych perłami trzewikach, upiększonych ponadto kolcami jeżatki. Na jego szyi zauważyłem woreczek z lekami, artystycznie rzeźbioną fajkę pokoju i potrójny sznur pazurów szarego niedźwiedzia, zdobytych na tym najstraszliwszym drapieżcy Gór Skalistych. Dokoła bioder biegł z kosztownego koca santillo sporządzony pas, z poza którego wyglądały rękojeści noża i rewolwerów. W prawej ręce trzymał dwururkę, której części drzewne obite były gęsto srebrnymi gwoździami. Na głowie nie miał Indyanin żadnego okrycia. Ciemne, sino-czerwone, włosy związane były w węzeł, podobny do hełmu i przeplecione rzemieniem ze skóry grzechotnika. Ani orle pióro, ani żadna inna odznaka nie zdobiła tej fryzury, a mimo to nasuwała się widzowi odrazu myśl, że ten młodzieniec jest wodzem i słynnym wojownikiem. Zakrój poważnej, pięknej, męskiej jego twarzy można było nazwać rzymskim. Kości policzkowe wystawały zaledwie w nieznacznej mierze, a wargi były pełne, choć subtelnie zarysowane. Matowa, jasno-brunatna, cera miała lekki odcień bronzowy. Jednem słowem był to Winnetou, wódz Apaczów, z którym łączyło mnie braterstwo krwi.
Zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Bystrem, badawczem, spojrzeniem ciemnych oczu przebiegł po całej izbie i po wszystkich znajdujących się w niej osobach, poczem usiadł blizko nas, a jak najdalej od gapiących się nań rowdies.
Podniosłem już był nogę, aby ku Winnetou poskoczyć i pozdrowić go jak najserdeczniej, on jednak nie zwrócił na mnie uwagi, chociaż niewątpliwie mnie poznał. Miał widocznie do tego powód, przeto i ja nie wstałem, starając się nawet przybrać wyraz obojętności.
Z twarzy jego wyczytałem, że zrozumiał natychmiast położenie i nasz stosunek do rowdies. Zmrużył oczy, jakby z lekką pogardą, rzucił jeszcze raz okiem na naszych przeciwników, a kiedyśmy usiedli i schowali rewolwery, ukazał się na jego ustach ledwie dostrzegalny, ale przychylny uśmiech.
Wrażenie jego osobistości było tak wielkie, że po jego wejściu zrobiło się tak cicho jak w kościele. Cisza ta upewniła widocznie gospodarza, że niebezpieczeństwo minęło, bo wychylił głowę przez przymknięte drzwi, a widząc, że domysł jego się sprawdza, wsunął całą swą postać do izby.
— Proszę o piwo! — rzekł Indyanin, piękną, jasną, angielszczyzną i miłym dla ucha stentorowym głosem.
To wpadło w oko rowdies. Zbliżyli do siebie głowy i poczęli coś szeptać. Spojrzenia, rzucane ukradkiem na Indyanina, dowodziły, że nie mówili o nim nic korzystnego.
Winnetou dostał piwo, podniósł szklankę pod światło, padające przez okno, zbadał je wzrokiem znawcy i skosztował.
— Well! — rzekł, mlasnąwszy językiem. — Wasze piwo jest dobre. Wielki Manitou białych ludzi nauczył ich wielu sztuk, a warzenie piwa nie należy do najmniejszych.
— Czy uwierzyłby kto, że to Indyanin? — rzekłem cicho do Old Deatha, udając, że nie znam Winnetou.
— Tak i to jeszcze jaki! — odpowiedział stary również cicho, ale z naciskiem.
— Czy znacie go? Czy widzieliście i spotkaliście go już kiedy?
— Nie widziałem go jeszcze, ale poznaję go po ubraniu, postaci, wieku, a najbardziej po strzelbie. To słynna srebrna rusznica, która nigdy nie chybia celu. Macie szczęście poznać najsłynniejszego indyańskiego wodza Ameryki północnej, wodza Apaczów, Winnetou, najwybitniejszego wojownika z pomiędzy wszystkich Indyan. Imię jego rozbrzmiewa w każdym pałacu, w każdej chacie, przy każdem obozowem ognisku. Sprawiedliwy, rozumny, rzetelny, wierny, dumny, waleczny aż do zuchwalstwa, mistrz we władaniu wszelką bronią, przyjaciel i obrońca wszystkich czerwonych i białych, potrzebujących pomocy, znany jest wszerz i wzdłuż Stanów Zjednoczonych i daleko poza ich granicami jako największy bohater dalekiego Zachodu.
— Ale gdzie nauczył się tej angielszczyzny i tych manier białego gentlemana?
— Spędza wiele czasu na Wschodzie, a prócz tego opowiadają, że europejski uczony dostał się był do niewoli Apaczów, którzy jednak tak dobrze się z nim obchodzili, że postanowił u nich pozostać i usposabiać ich do życia pokojowego. On to był nauczycielem Winnetou, ale nie wkorzenił prawdopodobnie w nich swoich zasad i niewątpliwie poszedł z czasem na marne.
Old Death powiedział to tak cicho, że ja ledwie zdołałem go zrozumieć. Mimoto Indyanin, choć siedział od nas o jakich pięć łokci, odwrócił się i rzekł do mego nowego przyjaciela:
— Old Death się pomylił. Biały uczony dobrowolnie przybył do Apaczów, gdzie go przyjaźnie przyjęto, stał się nauczycielem Winnetou i uczył go być dobrym i odróżniać grzech od sprawiedliwości. Nie poszedł on na marne, lecz doznawał wysokiej czci i nie tęsknił nigdy do białych mężów. Gdy umarł, obsadzono grób jego żywymi dębami. Przeniósł się na wiecznie zielone sawanny, gdzie zbawieni nie rozszarpują się wzajem i piją zachwyt z oblicza Manitou. Tam go Winnetou znowu zobaczy i zapomni o nienawiści, jaką tu widzi.
Old Death był niesłychanie uszczęśliwiony tem, że Winnetou go poznał. Twarz promieniała mu radością, kiedy zapytał:
— Jakto, sir, wy mnie znacie? Rzeczywiście?
— Nie widziałem was jeszcze, ale mimoto poznałem was natychmiast, gdy tu wszedłem. Jesteście skutem, którego imię rozbrzmiewa aż po Las Animas.
Po tych słowach znów się od nas odwrócił. Podczas rozmowy nie drgnął ani jeden ruch jego spiżowej twarzy. Teraz siedział cicho i jakby zatopiony w sobie, tylko uszy drgały mu od czasu do czasu, jak gdyby zajmował się czemś, odbywającem się poza nim.
Tymczasem rowdies szeptali dalej między sobą, kiwali potwierdzająco głowami i powzięli zapewne jakieś postanowienie. Nie znali Indyanina, nie umieli z jego mowy wywnioskować, kto on i zamierzali prawdopodobnie wynagrodzić poniesioną od nas klęskę w ten sposób, że mu chcieli dać odczuć, jak dalece gardzą czerwoną skórą. Byli też, zdaje się, przekonani, że nam nie przyjdzie na myśl ująć się za nim, gdyż jako nie dotknięci osobiście obrazą, musieliśmy wedle panujących zasad zachować się spokojnie i przypatrywać krzywdzie niewinnego człowieka. Ten z nich, który był mnie zaczepił, wstał i podszedł powoli w wyzywającej postawie ku Indyaninowi. Ja na to wydobyłem rewolwer z kieszeni i położyłem na stole przed sobą, żeby go móc łatwo dosięgnąć.
— To nie potrzebne! — szepnął do mnie Old Death. — Winnetou poradzi sobie nawet z podwójną liczbą takich drabów.
Rowdy rozkraczył się szeroko przed Apaczem, oparł ręce na biodrach i rzekł:
— Czego szukasz tu, w Matagordzie, czerwona skóro? My nie możemy znieść dzikich w swem towarzystwie.
Winnetou nie spojrzał nawet na mówiącego, poniósł szklankę do ust, pociągnął dobry łyk, mlasnął językiem na znak, że mu dobrze smakuje i postawił znowu szklankę na stole.
— Czy słyszałeś, co powiedziałem, przeklęty czerwonoskórcze? — krzyknął rowdy. — Chcę wiedzieć, co tutaj robisz. Snujesz się, by podsłuchiwać i grać rolę szpiega. Te czerwone skóry stoją po stronie Juareza, który ma także skórę czerwoną, ale my jesteśmy po stronie imperatora Maksa i wieszamy każdego Indyanina, który nam wejdzie w drogę. Jeśli w tej chwili nie zawtórujesz nam w okrzyku: „Niech żyje cesarz Maks!“, to założymy ci stryczek na szyję!
I teraz nie odezwał się Apacz ani słowem, ani nawet nie drgnął na twarzy.
— Psie, czy rozumiesz mnie? Żądam odpowiedzi! — wrzasnął rowdy rozwścieczony widocznie i położył pięść na ramieniu Winnetou.
Na to poderwała się natychmiast gibka postać Indyanina.
— Precz! — zawołał rozkazująco. — Nie cierpię, jeśli na mnie kujot wyje.
Kujotem nazywają tchórzliwego wilka preryowego i uważają go powszechnie za zwierzę godne pogardy. Indyanie posługują się tą obelgą, ilekroć chcą komuś okazać swoje lekceważenie.
— Kujot? — zawołał rowdy. — To obelga, za którą puszczę ci krew i to natychmiast!
Równocześnie wydobył rewolwer, lecz w tem stało się coś, czego się napastnik nie spodziewał. Oto Apacz wykręcił mu z ręki broń, porwał go za biodra, podniósł i rzucił nim w okno, które oczywiście roztrzaskało się w drobne kawałki i wyleciało razem z nim na ulicę.
Odbyło się to o wiele prędzej, niźli się da opowiedzieć. Brzęk szyb, wycie psów, gniewny ryk towarzyszy wyrzuconego w ten sposób hultaja, to wszystko złożyło się na straszny zgiełk, nad którym górował głos Winnetou. On bowiem przystąpił do drabów, wskazał ręką na okno i zawołał:
— Czy jeszcze kto chce się tam dostać? Niechaj powie!
Podczas tego zbliżył się zanadto do jednego z psów, który już zamierzył się chwycić go zębami, ale Apacz kopnął zwierzę tak, że skowycząc wlazło pod stół. Dozorcy niewolników cofnęli się ze strachem i zamilkli. Winnetou nie miał w ręku żadnej broni. Wszystkich wprawiła w podziw tylko jego osoba. Indyanin wyglądał jak pogromca zwierząt, który, wchodząc do klatki, poskramia wzrokiem dzikość kotów.
Wtem otwarły się drzwi gwałtownie i wszedł wyrzucony przez okno rowdy z twarzą, pokaleczoną lekko odłamkami szkła, dobył noża i skoczył z okrzykiem wściekłości ku Winnetou. Apacz ustąpił cokolwiek na bok i chwycił szybkim ruchem za tę rękę napastnika, w której trzymał nóż. Potem porwał go znów tak samo jak przedtem za biodra, podniósł i grzmotnął nim tak o podłogę, że rowdy został na niej bez przytomności i bez ruchu. Ani jeden z towarzyszy obitego nie próbował już zaczepki ze zwycięzcą, który z całym spokojem, jak gdyby nic nie zaszło, wypił resztę piwa. Następnie skinął na gospodarza, ukrytego trwożnie za drzwiami, wiodącemi do jego gabinetu, wyjął sakiewkę z za pasa, dobył z niej mały żółty przedmiot i wsunął go mu do ręki, mówiąc:
— To za piwo i za okno, master Landlord! Widzicie, że dziki płaci, co jest winien, można się tembardziej spodziewać, że i od cywilizowanych otrzymacie swoją należytość. Oni nie potrafią ścierpieć przy sobie „czerwonej skóry“, ale wódz Apaczów, Winnetou, nie odchodzi dlatego, że się ich boi, lecz z tego powodu, że przekonał się, iż u tych bladych twarzy tylko barwa skóry, a nie duszy jest jasna. Dla niego byłby pobyt wśród nich bardzo nieprzyjemny.
Wziął rusznicę i opuścił lokal, nie rzuciwszy na nikogo okiem. Nawet na mnie nie spojrzał.
Teraz rowdies znowu nabrali życia. Ciekawość ich jednak przewyższała zdaje się gniew, zawstydzenie i troskę o nieprzytomnego towarzysza. Zapytali gospodarza przedewszystkiem, ile otrzymał od Indyanina.
— Nugget. — odrzekł zapytany, pokazując im kawałek szczerego złota wielkości laskowego orzecha. — Nugget, który wart przynajmniej dwanaście dolarów. To okno stare i zbutwiałe z szybami, w wielu miejscach popękanemi, doskonale mi się opłaciło. Zdaje się, że miał pełną sakiewkę nuggetów.
Hultajów opanowała złość z tego powodu, że czerwonoskóry posiada taką masę złota. Nugget gospodarza przechodził z rąk do rąk, przyczem oceniano jego wartość. My, korzystając z tej sposobności, zapłaciliśmy i wyszliśmy z gospody.
— No, jakież wrażenie zrobił na was ten Apacz? — zapytał mnie Old Death, kiedyśmy szczęśliwie na dworze stanęli. — Czy znajdzie się drugi taki Indsman? Te łotry zlękły się go, jak wróble na widok sokoła. Jaka szkoda, że go już nie zobaczę! Należało pójść trochę za nim, aby się dowiedzieć, co tutaj robi, czy obozuje za miastem, czy też zajechał do jakiego hotelu. Musiał gdzieś konia umieścić, gdyż nie można sobie Apacza, a szczególnie Winnetou, wyobrazić bez konia. Zresztą, sir i wy także sprawiliście się nieźle. Byłem już niemal w strachu, bo to zawsze niebezpiecznie wdać się z takimi łotrami, ale odwaga i zręczność, z jaką obeszliście się z tą psią bestyą, każe się spodziewać, że niedługo będziecie greenhornem. Ale oto już nasze mieszkanie! Czy wejdziemy? Taki stary trapper, jak ja, tylko z konieczności wciska się między mury. Mnie najlepiej, kiedy niebo widzę nad sobą. Pochodzimy jeszcze po tej pięknej Matagordzie dla zabicia czasu. A może wy lubicie w co zagrać?
— Nie jestem wogóle graczem i na przyszłość będę się starał nim nie zostać.
— To słuszne, mój młodzieńcze! Ale tu każdy grywa, a im dalej w Meksyk, tem gorzej. Tam gra nawet mąż z żoną, kot z myszą, przyczem oczywiście i noże dość często latają. Skoro więc nie gracie, to użyjmy przechadzki. Potem coś zjemy i położymy się spać. W tym błogosławionym kraju nie wie człowiek nigdy, gdzie i kiedy pójdzie na spoczynek wieczorem.
— Tak źle chyba nie będzie!
— Nie zapominajcie, sir, o tem, że znajdujecie się w Teksas, a tu stosunkowo daleko jeszcze do porządku. My naprzykład zamierzamy udać się do Austin, ale pytanie jeszcze, czy się tam dostaniemy. Fale wypadków w Meksyku przewaliły się na drugą stronę Rio grande. Tam dzieje się niejedno, co się zresztą nigdzie nie zdarza, a ponadto musimy się także liczyć z pomysłami Gibsona. Jeśli mu przyszło na myśl przerwać drogę do Austin i wysiąść gdzieś po drodze, to będziemy zmuszeni to samo uczynić.
— Ale jak się dowiemy, czy wysiadł?
— Będziemy się dopytywali. Parowiec nie śpieszy się tu na Colorado tak, jak na Mississipi, lub gdzie indziej. W każdej miejscowości zostaje z pół godziny czasu na wywiady. Musimy się nawet na to przygotować, że nam przyjdzie wysiąść tu i ówdzie, gdzie nie będzie miasta, ani hotelu, w którym moglibyśmy zagościć.
— A co w takim razie stanie się z moim kufrem?
Old Death zaśmiał się głośno na to pytanie.
— Z kufrem, z kufrem! — zawołał. — Wożenie z sobą kufra, to jeszcze resztka przedpotopowych stosunków. Któż rozumny wlókłby z sobą taki pakunek! Gdybym ja był chciał zabierać z sobą wszystko, czego potrzebowałem w podróżach i wędrówkach, nie byłbym zaszedł daleko. Weźcie, co potrzebne chwilowo, a resztę kupicie w swoim czasie. Jakież to tak ważne rzeczy macie w swej starej skrzyni?
— Ubrania, bieliznę, przybory toaletowe itp.
— To wszystko są rzeczy bardzo ładne, ale wszędzie można je dostać, a gdzie ich niema, tam się człowiek bez nich obejdzie. Koszulę nosi się, dopóki wytrzyma, a potem kupuje się drugą. Przybory toaletowe! Nie gniewajcie się za to, sir, co powiem, ale szczotki do włosów, nożyczki do paznokci, pomady do wąsów i tym podobne drobiazgi poniżają mężczyznę. Rzeczy, któremi zmienialiście swój wygląd, mogły przydać się tam, gdzie byliście dotychczas, ale nie tutaj. Tu niema już potrzeby kryć się pod fałszywym zarostem. Takie romantyczne głupstwa nie prowadzą do celu. Tu należy zabrać się energicznie, skoro znajdziecie swego Gibsona i...
Zatrzymał się, zmierzył mnie od stóp do głów, zrobił wesołą minę i mówił dalej:
— Tak jak teraz przedemną stoicie, możecie się pokazać w buduarze najbardziej wymagającej damy, albo na parterze teatru. Ale Teksas niema ani krzty podobieństwa do buduaru, czy do loży teatralnej. Może się łatwo zdarzyć, że wasze zgrabne ubranie wisieć będzie na was jak strzępie, a piękny cylinder przybierze kształt harmoniki. Czy wiecie, dokąd zwróci się Gibson? W Teksas nie zostanie i musi się wydostać z granic Stanów Zjednoczonych. Okoliczność, że obrał tę drogę, pozwala na domysł, że dąży do Meksyku, gdzie wśród ogólnego zamieszania może zniknąć i nikt, żadna w świecie policya, nie dopomoże wam do wydobycia go stamtąd.
— Kto wie, czy słuszność nie jest właśnie po waszej stronie. Sądzę jednakowoż, że jeśliby jechał do Meksyku, to byłby się udał odrazu do jednego z portów tamecznych.
— Nonsens! Musiał Nowy Orlean opuścić tak pośpiesznie, że wsiadł do najrychlej odjeżdżającego okrętu. Powtóre porty meksykańskie znajdują się w rękach Francuzów, o których on z pewnością nic nie chce słyszeć. Jemu pozostaje do wyboru jedynie droga lądowa, a będzie na tyle przezorny, że się nie pokaże w większych miastach. Może więc być, że ominie także Austin i gdzieś po drodze wysiądzie. Pojedzie oczywiście konno i mało uprawnym krajem ku Rio Grandę. Czy puścicie się za nim z kufrem, w cylindrze i w tem pięknem ubraniu? Gdyby tak było, musiałbym się z was porządnie wyśmiać.
Przyznawałem w duchu, że Old Death miał słuszność, ale dla żartu spojrzałem z żalem na swoje ubranie, prawie jeszcze nowe. Na to poklepał on mnie po ramieniu, mówiąc:
— Nie żałujcie i rozstańcie się śmiało z tem niepraktycznem ubraniem. Idźcie tu do handlarza, sprzedajcie cały ten niepotrzebny kram i sprawcie sobie za to inne szaty. Musicie bezwarunkowo kupić mocne i trwałe ubranie traperskie. Liczę na to, że zaopatrzono was obficie w pieniądze, a wobec tego wszystko w porządku. Precz z tem oszustwem. Wszak umiecie jeździć konno i strzelać. Koń jest dla was także niezbędny, ale tu na wybrzeżu się ich nie kupuje; bo są drogie i liche. W głębi kraju każdy farmer odstąpi wam dobrego wierzchowca, ale bez siodła, które zatem tu trzeba kupić.
— O ja nieszczęśliwy! Czy każecie mi tak uganiać z siodłem na plecach, jak wy to czynicie?
— Czemużby nie? Czy wstyd wam przed ludźmi? Co to kogo może obchodzić, że ja noszę siodło? Jeśli mi się spodoba, to będę sofę włóczył z sobą, aby przy sposobności spocząć na niej w puszczy, lub na preryi. Ktoby się ze mnie śmiał, temu dam szczutka w nos, że mu wszystkie słońca w oczach zabłysną. Wstydzić się należy tylko wówczas, kiedy się popełniło jaką nieprawość, albo głupstwo. Przypuśćmy, że Gibson gdzieś wysiadł, kupił konie i pojechał, a wtedy dobre siodło pod ręką bardzo się przyda. Róbcie, co chcecie, jeśli jednak życzycie sobie istotnie, żebym z wami pozostał, to posłuchajcie mej rady. No, nie namyślajcie się długo!
Po tych słowach jednak nie czekał na moje postanowienie, lecz wziął mnie za ramię, obrócił, pokazał mi dom z wielkim sklepem, nad którym widniał napis o łokciowych literach: „Store for all things“, pociągnął mnie do wejścia, wepchnął tak, że wpadłem na beczkę śledzi i wsunął się za mną z uśmiechem.
Napis firmy nie zawierał kłamstwa. Sklep był bardzo duży i posiadał wszystko, czego w tutejszych warunkach można było potrzebować: nawet siodła i strzelby.
Scena, która się teraz rozegrała, była jedyną w swoim rodzaju. Ja wyglądałem jak uczeń, stojący z ojcem przed budą jarmarczną, któremu wolno tylko z wahaniem objawić swoje życzenia i tylko to wziąć, co wybierze doświadczony ojciec. Old Death oświadczył zaraz na początku, że właściciel sklepu musi moje ubranie i zawartość mojego kufra przyjąć jako zapłatę. Ten przystał na to chętnie i natychmiast posłał storekeepera po kufer. Gdy ten powrócił, oszacowano moje rzeczy, Old Death zaś zaczął dla mnie wybierać. Wnet leżały przedemną czarne skórzane spodnie, para wysokich butów, czerwona wełniana koszula, kamizelka tego samego koloru z niezliczonemi kieszeniami, czarny wełniany szalik na szyję, bluza myśliwska z niebarwionej skóry jeleniej, skórzany pas szerokości dwu dłoni, worek na kule, kapciuk z pęcherza, fajka, kompas i dwadzieścia innych drozbiazgów, jak onuczki zamiast skarpetek, olbrzymi sombrero, koc wełniany z otworem na głowę, lasso, rożek z prochem, krzesiwo, nóż, siodło z kieszeniami i uzdzienicą. Potem przystąpiliśmy do strzelb. Old Death nie był przyjacielem nowatorstw. Odsuwał wszystko, co nosiło na sobie świeższą datę, na bok, a wreszcie wybrał starą iglicówkę, na którą ja byłbym nie spojrzał. Zbadał ją z miną znawcy, nabił, wyszedł przed sklep i strzelił do szczytu dalekiego domu. Kula utkwiła w celu.
— Well! — stwierdził z zadowoleniem. — Ta pukawka zrobi swoje. Znajdowała się w świetnych rękach i więcej warta od wszelakich rupieci, które się teraz zaszczyca nazwą rusznicy. Tę strzelbę wykonał dzielny mistrz, jak mi się zdaje i spodziewam się, że wy przyniesiecie mu zaszczyt. Jeszcze tylko forma na kule i będziemy gotowi. Dostaniemy tn także ołowiu, pójdziemy więc do domu i wylejemy zapas kul, który przerazi tych tam w Meksyku.
Wziąwszy jeszcze kilka drozbiazgów, jak chustki do nosa, które Old Death uważał zresztą za zupełnie zbyteczne, przeszedłem do przyległego pokoiku, aby się przebrać. Gdy wróciłem do sklepu, zaczął mi się stary przypatrywać z zadowoleniem.
Żywiłem w duchu przyjemną nadzieję, że on poniesie me siodło, ale mu to ani na myśl nie przyszło. Wpakował na me plecy cały zakupiony magazyn i wysunął mnie za drzwi.
— Tak — uśmiechał się na dworze. — Zobaczcie teraz, czy rzeczywiście jest czego się wstydzić! Każdy rozsądny człowiek będzie was uważał za rozumnego gentlemana, a dyabła to obchodzi, co będzie mówił świat głupi.
Teraz nie różniłem się już niczem od Old Deatha. Dźwigałem cierpliwie moje jarzmo do oberży, on zaś kroczył obok mnie, ubawiony wielce w duchu, że mnie widział w charakterze własnego posługacza.
Przybywszy do „hotelu“, położył się, ja zaś wyszedłem szukać Winnetou. Można sobie wystawić, jakie wrażenie wywarło na mnie to spotkanie. W gospodzie ledwie zapanowałem nad sobą i nie rzuciłem mu się na szyję. Nie mogłem sobie wytłumaczyć, jak przybył do Matagordy i czego tutaj szukał, dlaczego udawał, że mnie nie zna. Jego zachowanie się miało z pewnością swój powód, ale jaki?
On także pragnął niewątpliwie ze mną pomówić tak, jak ja tęskniłem za rozmową z nim. Spodziewałem się, że on na mnie gdzieś czeka, a znając jego sposoby, sądziłem, że z łatwością go znajdę. On obserwował nas pewnie i widział, gdyśmy wchodzili do hotelu. Należało go zatem szukać w pobliżu. Poszedłem odrazu ku tylnej stronie domu, przytykającej do niezabudowanego jeszcze placu i rzeczywiście ujrzałem Winnetou opartego o drzewo, w oddaleniu kilkuset kroków. Spostrzegłszy mnie, opuścił swe stanowisko i poszedł zwolna ku lasowi, dokąd ja oczywiście podążyłem za nim. Pomiędzy drzewami, gdzie na mnie zaczekał, wyszedł naprzeciw mnie z obliczem, promieniejącem radością i zawołał:
— Szarlieh, mój kochany, mój drogi bracie! Jakże się cieszę twym niespodzianym widokiem! Tak raduje się poranek, kiedy po nocy słońce zaświeci.
Przycisnął mnie do siebie i ucałował.
— Ranek jest pewny — odpowiedziałem ja — że słońce wejść musi, my jednak nie spodziewaliśmy się, że się tu zobaczymy. Jakże jestem szczęśliwy, że twój głos słyszę znowu.
— Co sprowadza twe nogi do tego miasta? Czy masz tu co do czynienia, czy też wylądowałeś, aby stąd udać się do nas nad Rio Pecos?
— Obowiązek pewien, który przyjąłem na siebie, sprowadza mnie tutaj.
— Czy mój biały brat powie mi, jaki to obowiązek i czy opowie, gdzie przebywał od czasu naszego rozstania się nad Red River?
Równocześnie wciągnął mnie trochę głębiej do lasu, gdzie usiedliśmy obok siebie. Trzymając go za rękę, opowiedziałem mu, co dotąd przeżyłem. Gdy skończyłem, on skinął poważnie głową i rzekł:
— Odmierzyliśmy ścieżkę dla ognistego konia, ażebyś ty otrzymał pieniądze, a huragan ci je zabrał. Gdybyś był został u miłujących cię Apaczów, byłbyś nigdy nie potrzebował pieniędzy. Dobrze zrobiłeś, nie czekając na mnie w St. Louis u Henry’ego, gdyż moja droga tamtędy nie prowadziła.
— Czy mój brat pochwycił mordercę Santera?
— Nie. Zły duch go schronił, a dobry Manitou dopuścił, że mi umknął. Udał się do żołnierzy Stanów południowych, gdzie zniknął mi z oczu pośród wielu tysięcy. Ale oko moje zobaczy go jeszcze, a wówczas mi już nie ujdzie. Wróciłem nad Rio Pecos, nie ukarawszy go wcale. Nasi wojownicy przez całą zimę opłakiwali śmierć Inczu-czuny i mojej siostry. Następnie musiałem odbyć wielkie podróże, aby rozmaite plemiona Apaczów powstrzymać od kroków zbyt pośpiesznych, gdyż chcieli podążyć do Meksyku i wziąć tam udział w walkach. Czy mój brat słyszał o prezydencie czerwonych, Juarezu?
— Tak.
— Kto ma słuszność: on, czy Napoleon?
— Juarez.
— Brat mój myśli tak samo jak ja. Proszę cię, byś nie pytał, co robię w Matagordzie! Muszę to nawet przed tobą zataić, gdyż tak przyrzekłem Juarezowi, którego spotkałem w El Paso del Norte. Czy mimoto, że mnie tu znalazłeś, udasz się za temi dwoma blademi twarzami, których szukasz?
— Jestem do tego zmuszony. Jakżebym się cieszył, gdybyś mnie towarzyszył! Czy to niemożliwe?
— Nie. Ja mam spełnić powinność równie wielką, jak ty. Dziś jeszcze tu zostaję, ale jutro wyjadę statkiem do La Grange, skąd muszę się udać przez Fort Inge do Rio Grande del Norte.
— Pojedziemy tym samym statkiem, tylko nie wiem, jak daleko. Będziemy zatem razem jeszcze przez jutro.
— Nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie chciałbym brata mego wplątać w moją sprawę. Z tej samej przyczyny udałem przedtem, że cię nie znam. Także z powodu Old Deatha nie mówiłem z tobą.
— Jakto?
— Czy on wie, że jesteś Old Shatterhand?
— Nie. To nazwisko nie padło pomiędzy nami.
— On je zna całkiem pewnie. Byłeś dotychczas na Wschodzie i nie wiesz, jak często wymawiają je na Zachodzie. Old Death słyszał pewnie także o Old Shatterhandzie, ale ciebie uważa, jak się zdaje, za greenhorna.
— Tak jest w istocie.
— W takim razie będzie to ogromną niespodzianką, kiedy się dowie, kto jest tym greenhornem. Nie chciałbym memu bratu popsuć tej przyjemności. Skoro odszukasz Ohlerta i jego uwodziciela, będziemy z sobą dłużej, bo niewątpliwie nas odwiedzisz.
— Z pewnością!
— Pożegnajmy się więc teraz, Szarlieh. Na mnie czekają blade twarze.
To rzekłszy, powstał. Musiałem uszanować jego tajemnicę i rozstałem się z nim w nadziei, że nie na długo.
Nazajutrz wynajęliśmy z Old Deathem dwa muły i pojechaliśmy do zatoru, gdzie statek czekał na podróżnych.
Na steamerze, który był statkiem, zanurzającym się niezbyt głęboko i zbudowanym zupełnie po amerykańsku, znajdowało się już mnóstwo podróżnych. Kiedy my, niosąc siodła, weszliśmy na pokład, zawołał jakiś głos:
— Na Jowisza! Oto idą dwa dwunożne osiodłane osły! Czy to kto widział? Zrobić miejsce, ludzie! Niech idą na dół! Takie bydło nie może jechać z gentlemanami!
Ten głos nie był nam obcy. Najlepsze miejsca pokrytej szklanym dachem pierwszej klasy zajęli rowdies, których poznaliśmy wczoraj. Krzykacz, z którym poprzedniego dnia się rozprawiłem, grający widocznie rolę dowódcy, przyjął nas tą nową obelgą. Zwróciłem się do Old Deatha, ale ponieważ on puścił ją spokojnie mimo uszu, przeto ja także udałem, jakobym nie słyszał. Usiedliśmy naprzeciw nich i wsunęliśmy siodła pod krzesła.
Stary usadowił się wygodnie, wyjął rewolwer, odwiódł kurek i położył obok siebie, a ja poszedłem za jego przykładem. Hultaje zbliżyli do siebie głowy, szepcząc między sobą, nie śmieli jednak rzucić już głośnej obelgi. Psy, z wyjątkiem oczywiście jednego, mieli także z sobą. Dowódca patrzył na nas szczególniej wrogo. Trzymał się pochyło, prawdopodobnie z powodu uszkodzenia, jakiego doznał, gdy leciał przez okno i rzucony został o ziemię przez Winnetou. Na twarzy widniały świeże ślady, zrobione przez szyby.
Gdy konduktor zapytał, dokąd jedziemy, podał Old Death miejscowość Kolumbus. Zapłaciliśmy za przestrzeń do tej stacyi, a tam mogliśmy kupić bilet na dalszą podróż. Old Death bowiem sądził, że Gibson nie pojechał aż do samego Austin.
Dzwonek dał już był drugi sygnał, kiedy zjawił się nowy podróżny — Winnetou. Jechał na karym ogierze, osiodłanym na sposób indyański. Było to zwierzę wspaniałe. Indyanin zeskoczył z siodła dopiero na pokładzie i zaprowadził wierzchowca na przednią stronę, gdzie znajdowało się ogrodzenie z desek na wysokość człowieka, przeznaczone dla zabranych przez podróżnych koni.
Następnie nie zważając na nikogo usiadł obok balustrady okrętowej. Rowdies wzięli go ostro na oko. Zaczęli głośno chrząkać i kaszlać, aby zwrócić na siebie jego uwagę, ale napróżno. On siedział wsparty o lufę swej srebrno kutej strzelby na pół odwrócony od nich, jak gdyby ich wcale nie słyszał.
Wtem zabrzmiał dzwonek po raz trzeci. Zaczekano jeszcze przez kilka chwil, czy nie nadejdzie w ostatniej chwili jaki podróżny, poczem poruszyły się koła i okręt rozpoczął jazdę.
Zdawało się z początku, że podróż dobrze przeminie. Na statku panował zupełny spokój do Wharton, gdzie opuścił pokład jeden podróżny, a wsiadło natomiast wielu. Old Death udał się na brzeg na kilka minut, aby zapytać stojącego tam komisyonera o Gibsona i dowiedział się, że opisani przez niego ludzie nie wylądowali w tej miejscowości. Ten sam skutek odniosło dopytywanie się także w Kolumbus, gdzie też kupiliśmy bilety jazdy do La Grange. Z Matagordy do Kolumbus przebywa statek przestrzeń, dla pokonania której pieszy wędrowiec potrzebowałby pięćdziesięciu godzin. Było więc już dość późno popołudniu, kiedy dojechaliśmy do tej miejscowości. Przez cały ten czas Winnetou tylko raz opuścił swe miejsce, aby dla konia wody zaczerpnąć i dać mu trochę kukurydzy.
Zdawało się, że rowdies zapomnieli o swej złości przeciw Apaczowi. Zwracali się co pewien czas do nowych podróżnych ze swemi uwagami, ale przeważnie odpowiadano im na to pogardliwem milczeniem. Chełpili się tem, że nie należą do abolicyonistów, pytali każdego o jego przekonania i wymyślali wszystkim, którzy byli odmiennego zdania. Wyrażenia jak „przeklęty republikanin“, „niggeronkel“, „sługa Jankesów“ i inne, daleko gorsze, sypały im się z ust tak, iż wkońcu wszyscy odsunęli się, nie chcąc nic o nich wiedzieć. Ta sama okoliczność zapewne sprawiła, że zaniechali też zaczepek z nami. Nie spodziewali się z niczyjej strony pomocy przeciwko nam. Gdyby się jednak było znalazło więcej secesyonistów, byłby przepadł spokój na okręcie.
W Kolumbus wysiadło wielu, spokojnie myślących ludzi, a na ich miejsce weszli liczni podróżni, usposobieni wprost przeciwnie. Między innymi wtoczyła się na pokład banda pijanych, których zachowanie się nie zapowiadało nic dobrego. Rowdies powitali ich ze zgiełkliwą radością. Reszta nowoprzybyłych przyłączyła się do nich niebawem i w kilka chwil widać było, że niespokojne żywioły uzyskały na statku przewagę. Draby ciskali się na siedzenia, nie pytając, czy to komu wygodne, czy nie, poszturkiwali się pomiędzy spokojnymi podróżnymi i okazywali, że czują się tu panami. Kapitan pozwolił im hałasować, sądząc prawdopodobnie, że najlepiej na nich nie zważać. Dopóki nie przeszkadzali jemu w kierownictwie okrętu, pozostawił podróżnym obronę przed napaściami. Na twarzy jego napróżno szukałem rysów jankesowskich. Miał pełne kształty, jak mało kto wśród Amerykanów, a na jego rumianem obliczu błąkał się nieustannie dobroduszny uśmiech.
Większość secesyonistów udała się do restauracyi okrętowej, skąd też wnet zabrzmiały dzikie wrzaski, którym towarzyszył brzęk szkła z rozbijanych flaszek. Potem wbiegł na pokład kelner, murzyn, wdrapał się na pomost kapitański i zaczął biadać, że go zbili harapem i zamierzają powiesić na kominie okrętowym.
Na skutek tych słów spoważniał kapitan. Wyjrzał, czy statek płynie w odpowiednim kierunku i poszedł do restauracyi; mijając nas, zetknął się z konduktorem, który tak zaczął mówić:
— Kapitanie, nie możemy dłużej przypatrywać się spokojnie temu, co wyprawiają ci, noszący się ze złymi zamiarami, ludzie. Wysadźcie na ląd tego tam Indyanina, gdyż chcą go powiesić za to, że poturbował wczoraj któregoś z nich. Oprócz tego są tu jeszcze dwaj biali, których postanowili zlynchować, ponieważ byli świadkami tego zajścia, a szpiegują podobno na rzecz Juareza.
— Do wszystkich dyabłów! — rzekł kapitan — To nie żarty! Którzy to biali mogą być?
Oko jego przemknęło badawczo dokoła.
— To my! — odpowiedziałem ja, przystępując do niego.
— Wy? No, jeżeli wy jesteście szpiegami Juareza, to ja zjem mój kołowiec na śniadanie! — rzekł, przypatrując mi się badawczo.
— Ani mi się o tem śni! Ja wcale się nie troszczę o waszą politykę.
— No, nic złego wam się nie stanie. Przybiję natychmiast do brzegu, gdzie udacie się w miejsce bezpieczne.
— Na to ja się nie godzę. Muszę tym statkiem jechać dalej, gdyż nie mogę się narażać na stratę czasu.
— Rzeczywiście? To przykra sprawa. Zaczekajcie!
Podszedł do Winnetou i powiedział mu parę słów. Apacz potrząsnął głową pogardliwie i obrócił się od niego. Kapitan powrócił do nas i oznajmił z miną zakłopotaną:
— Myślałem to sobie! Czerwoni mają głowy żelazne. On także nie chce wysiąść na ląd.
— W takim razie będzie zgubiony razem z tymi panami — rzekł konduktor — bo ci niespokojni są bardzo na nich zawzięci. A nas paru ludzi ze statku nie da rady takiej przemocy.
Kapitan spojrzał w zamyśleniu przed siebie. Na twarzy jego odbił się uśmiech, jak gdyby mu przyszedł doskonały pomysł do głowy.
— Wypłatam tym secesyonistom figla, który popamiętają na długo — rzekł do nas — ale panowie musicie się tak zachować, jak tego zażądam. Nie użyjcie przedewszystkiem broni. Schowajcie strzelby pod ławą razem z siodłami. Obrona pogorszyłaby sprawę.
— All devils! Czy mamy się dać spokojnie zlynchować, master? — zawołał Old Death z zakłopotaniem.
— Nie. Trzymajcie się biernej obrony, a w stosownej chwili poskutkuje mój środek. Ochłodzimy tych łajdaków kąpielą. Zdajcie się już na mnie. Brak mi teraz czasu na długie wyjaśnienia. Oto oni się zbliżają.
Rzeczywiście wychodziła szajka z restauracyi. Kapitan odwrócił się szybko od nas i dał konduktorowi jakieś rozkazy. Ten pobiegł do sternika, obok którego stali dwaj pokładowi posługacze, a wkrótce potem ujrzałem go, jak spokojnym podróżnym udzielał pocichu wskazówek, ale dłużej nie mogłem na niego zważać, gdyż mnie i Old Deatha zajęli secesyoniści. Spostrzegłem jeszcze tylko, że owi spokojni podróżni skupili się jak najciaśniej na przednim pokładzie.
Zaledwie pijani opuścili restauracyę, otoczyli nas obu. My stosownie do życzenia kapitana odłożyliśmy strzelby.
— To on! — zawołał wczorajszy mówca, wskazując na mnie. — Szpieg Stanów północnych, które stoją po stronie Juareza. Wczoraj jeszcze ubrany był jak elegancki gentleman, a dziś ma na sobie ubranie traperskie. Na co on się przebiera? Zabił mi psa, a obaj zagrażali mi rewolwerami.
— To szpieg, tak, to szpieg! — wołali drudzy mieszanymi głosami. — Dowodzi tego jego przebranie. Utwórzcie zaraz jury! Niech zawiśnie łajdak! Precz z północnymi Stanami, z Jankesami i ich kreaturami!
— Co wyrabiacie tam, gentlemani? — zawołał z góry kapitan. — Ja chcę mieć spokój i porządek na statku. Nie róbcie zgiełku i zamieszania między podróżnymi!
— Milczcie, sir! — ryknął któryś z szajki. — My chcemy także porządku i zaraz go tu sobie zrobimy. Czy do waszych obowiązków należy zabieranie szpiegów?
— Moim obowiązkiem jest przewozić ludzi, którzy płacą za przejazd. Jeśli przyjdą do mnie przewódcy secesyonistów, to wezmę ich na pokład pod warunkiem, że zapłacą i będą spokojni. Oto moja lojalność. A jeśli będziecie mi psuli zarobek, to wysadzę was na brzeg i popłyniecie sobie lądem do Austin.
Szyderczy, podobny do rżenia, śmiech był mu odpowiedzią. Hultaje otoczyli mnie i Old Deatha tak ciasno, że nie mogliśmy się ruszyć. Protestowaliśmy oczywiście, ale głosy nasze ginęły w zwierzęcem niemal wyciu i wrzaskach. Zepchnęli nas nawet z pierwszego miejsca ku kominowi, żeby nas na nim powiesić. Na górnym brzegu komina umieszczone były obrączki do przytrzymywania lin: bardzo więc praktyczne urządzenie do wieszania. Wystarczało opuścić liny, przymocować nas do nich za szyję i podnieść. Dokoła nas utworzono krąg i trybunał. Było to śmieszne poprostu. Tym łotrom nie przyszło też nawet na myśl zapytać, dlaczego się nie bronimy. Wszak wiedzieli, że posiadamy noże i rewolwery, ale nie użyliśmy ich dotąd, co przecież musiało mieć jakiś powód.
Old Death zadawał sobie niemało trudu, aby nie stracić spokoju. Ręka podrywała mu się ciągle do pasa, lecz ilekroć rzucił okiem w górę, dawał mu kapitan ukradkiem znak przeczący.
— No — rzekł do mnie po niemiecku, żeby nas nie zrozumiano — zastosuję się jeszcze. Ale jeśli sobie zanadto pozwolą, to w minucie będą mieli nowych dwadzieścia cztery kul w brzuchu. Strzelajcie, skoro tylko ja zacznę!
— Słyszycie! — zawołał wspomniany już kilkakrotnie rowdy. — Mówią po niemiecku. To dowód, że to przeklęte Dutchmany i należą do tych łotrów, którzy Stanom południowym najbardziej dokuczają. Czego oni chcą tutaj w Teksas? To szpiegi i zdrajcy! Uporajmy się z nimi krótko!
Rykiem przyznano mu słuszność. Kapitan przestrzegł ich surowo, lecz go znowu wyśmiano. Ktoś rzucił pytanie, czy nie należałoby Indyanina przesłuchać, zanim nas powieszą. Na to zgodzono się łatwo i przewodniczący wysłał dwu ludzi po Indyanina.
Otoczeni dokoła, nie mogliśmy widzieć Winnetou. Usłyszeliśmy tylko głośny okrzyk. Apacz powalił jednego uderzeniem, a drugiego zrzucił z pokładu. Następnie wskoczył do pokrytej blachą budki kapitana, znajdującej się przy kole sterowem i wysunął przez małe jej okienko lufę swej strzelby. Wypadek ten wywołał oczywiście zgiełk nie do opisania. Wszystko pobiegło do baryery, wołało na kapitana, żeby wysłał kogoś na łódce w celu ratowania człowieka, wrzuconego do wody. Kapitan posłuchał tego wezwania i skinął na jednego z posługaczy, który zaraz wskoczył do umieszczonej nad tylnym pokładem łodzi, odwiązał linę, którą była przymocowana i popłynął ku dotyczącemu, który na szczęście umiał trochę pływać i starał się wszelkiemi siłami utrzymać nad wodą.
Teraz znalazłem się sam z Old Deathem. O wieszaniu nie było mowy na razie. Widzieliśmy oczy sternika i reszty załogi, zwrócone na kapitana, który dał znak, byśmy się zbliżyli i rzekł głosem stłumionym:
— Uważajcie teraz, panowie! Dostaną kąpiel. Zostańcie tylko spokojnie na statku, niech się dzieje, co chce. Hałasujcie tylko jak najwięcej!
Kazał statek zatrzymać, a potem zwolna płynąć wstecz ku prawemu brzegowi, na miejsce, nad którem załamywała się woda. Była to płaska ławica, od której rzeka była płytka aż do brzegu.
Na znak kapitana skinął sternik z uśmiechem głową i wpędził statek na ławicę. Zgrzytnęło pod nami, nastąpiło takie wstrząśnienie, że wszyscy się zatoczyli, a wielu padło na pokład. To odwróciło powszechną uwagę od łodzi na okręt. Wszystkich spokojnych podróżnych pouczył już konduktor, więc zaczęli krzyczeć jakby w strachu śmiertelnym, a reszta, która wierzyła w rzeczywistość nieszczęśliwego wypadku, wtórowała im w trwodze. W tem wychylił się z tyłu jeden z posługaczy, przybiegł z udanem przerażeniem do kapitana i krzyknął:
— Woda w statku, kapitanie! Skała rozcięła tył na połowę. Za dwie minuty okręt utonie!
— Przepadliśmy! — zawołał kapitan. — Ratować się, kto może! Woda płytka aż do brzegu. Dalej w wodę!
Zbiegł ze swego miejsca, zrzucił z siebie bluzę, kamizelkę i czapkę, zdjął z największym pośpiechem buty i skoczył z pokładu. Woda sięgała mu tylko do szyi.
— Na dół, na dół! — krzyczał. — Jeszcze czas. Tonąc, pociągnie okręt wszystkich za sobą.
Nikt z secesyonistów nie pomyślał nad tem, że kapitan pierwszy wyskoczył, aby się ocalić, i że się przedtem rozebrał. Wszystkich zdjęło przerażenie. Pozeskakiwali z pokładu i starali się dostać do brzegu, nie zważając na to, że kapitan popłynął na drugą stronę okrętu, odwróconą od brzegu i tam wylazł czemprędzej na pokład po drabince, którą mu prędko spuszczono. Statek był oczyszczony i tam, gdzie przed chwilą blady strach jeszcze panował, zabrzmiał teraz wesoły śmiech.
W chwili właśnie, kiedy pierwsi z ratujących się na ląd wchodzili, dał kapitan znak do ruszenia naprzód. Statek, idący płytko, zbudowany dołem szeroko i mocno, nie doznał wcale uszkodzeń i poddał się łatwo naciskowi kół. Powiewając surdutem jak flagą, zawołał kapitan ku brzegowi:
— Farewell gentleman! Jeśli jeszcze kiedy będziecie mieli ochotę utworzyć jury, to się sami wieszajcie. Wasze rzeczy, znajdujące się na statku, oddam w La Grange. Możecie je sobie stamtąd zabrać.
Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywołały te słowa na wywiedzionych w pole. Podnieśli wściekłe wycie i zażądali od kapitana, żeby ich wziął natychmiast na pokład napowrót, grozili doniesieniem, śmiercią i innymi strasznym środkami, niektórzy nawet strzelali, o ile nie zamokły im strzelby, do statku, ale go nie uszkodzili. Wreszcie ryknął jeden w bezsilnej wściekłości do kapitana:
— Psie! Zaczekamy tu do twego powrotu i powiesimy cię na twym własnym kominie.
— Well, sir! Przyjdźcie potem łaskawie na pokład! Tymczasem jednak kłaniajcie się generałom Meija i Marquez!
Teraz jechaliśmy już pełną parą, gdyż należało czas stracony wynagrodzić.




ROZDZIAŁ II.
Kukluksi.

Powyższe słowo jest do dziś jeszcze językową zagadką, którą rozmaicie już rozwiązywano. Nazwa osławionego Kukluksklanu, czyli Ku-kluks-klanu, ma być wedle jednych naśladowaniem szmeru, wywołanego odwodzeniem kurka rewolwerowego, inni składają go z cuc, ostrzeżenie, gluck, bełkot, i klan, szkockie słowo: szczep, ród, albo banda. Jak się ta sprawa ma w rzeczywistości, tego ja nie chcę rozstrzygać, sami zresztą członkowie Kukluksklanu nie wiedzieli, skąd pochodzi ich nazwa i jakie jest jej pierwotne znaczenie. Może nawet było im to obojętnem. Nie jest wykluczone, że któremuś z nich przyszło na język to słowo, drudzy je podchwycili i powtarzali potem, nie troszcząc się o sens, czy brak sensu w tem określeniu.
Nie tak niejasnym był już cel tego stowarzyszenia, które powstało w kilku hrabstwach Karoliny północnej, a potem rozszerzyło się na Karolinę południową, Georgię, Alabamę, Kentucky, Mississipi, Tennessee, a wkońcu nawet do Teksas wysyłało swe oddziały. Związek jednoczył w sobie mnóstwo zapamiętałych wrogów Stanów północnych, a celem ich była walka z porządkiem, jaki nastał po wojnie domowej. I rzeczywiście utrzymywali Kukluksi przez szereg lat całe Południe w ciągłem rozdrażnieniu, zagrażali wszelkiemu mieniu, tamowali przemysł i handel, nawet najsroższe kary nie zdołały przez długi czas położyć końca niesłychanym nadużyciom.
Tajny ten związek powstał wskutek zarządzeń rekonstrukcyjnych, narzuconych zwyciężonemu Południu przez rząd, a rekrutował się ze zwolenników niewolnictwa, wrogów Unii i stronnictwa republikańskiego. Członków zobowiązywano surowemi przysięgami do posłuszeństwa dla tajnych przepisów, a groźbą kary śmierci do ukrywania organizacyi. Nie cofali się oni przed żadnym aktem gwałtu, podpalaniem lub morderstwem, odbywali regularnie zebrania, a ukazywali się, gdy wykonywali swe bezprawne czyny, zawsze na koniach i w zupełnem przebraniu. Strzelali księży na ambonach, sędziów w urzędowaniu, napadali na zacnych ojców rodzin, aby ich, poszarpanych do kości, zostawić rodzinom. Wszystkich awanturników i rozbójników razem wziętych nie obawiano się tak, jak tego Kukluksklanu, który w końcu tak strasznie sobie poczynał, że gubernator Karoliny południowej poprosił prezydenta Granta o pomoc wojskową, gdyż z tajnym związkiem, przybierającym coraz większe rozmiary, nie można było sobie inaczej poradzić. Grant przedłożył tą sprawę kongresowi, a ten wydał ustawę przeciw Kukluksom, mocą której powierzono prezydentowi władzę dyktatorską celem zniszczenia tej bandy. Ta okoliczność, że musiano się uciec do tak drakońskiego środka, dowodzi napewno, jakie niebezpieczeństwo tkwiło w działalności Kukluksów zarówno dla poszczególnych obywateli, jakoteż i dla całego narodu. Z czasem stał się Kukluksklan piekielną otchłanią, w której schodziły się wszystkie przewrotowo usposobione duchy. Pewien kapłan, nim go zastrzelono na ambonie, modlił się po kazaniu za zbawienie dusz rodziny, której członków wymordowali Kukluksi w biały dzień. W pobożnym zapale i zgodnie z prawdą nazwał on działalność klanu walką dzieci szatana z dziećmi Boga. Wtem zjawiła się po przeciwnej stronie kościoła zamaskowana postać i przeszyła mu kulą głowę. Zanim wierni zdołali się opamiętać z przerażenia, zniknął ten szatan.
Nasz kołowiec dopłynął do La Grange już pod wieczór, a kapitan oświadczył, że z powodu niebezpiecznego stanu koryta rzeki dalej jechać nie może. Musieliśmy zatem wysiąść w tej miejscowości. Winnetou wyjechał konno przed nami i zniknął w ciemnościach nocy pomiędzy poblizkimi domami.
W La Grange był także komisyoner w przystani. Old Death zwrócił się doń natychmiast:
— Sir, kiedy przybył tu ostatni statek z Matagordy i czy wszyscy podróżni wylądowali?
— Wczoraj o tym samym czasie; wszyscy pasażerowie wysiedli, ponieważ steamer ruszał dalej dopiero nazajutrz.
— A byliście tutaj, kiedy rano wsiadali?
— Oczywiście, sir!
— To może udzielicie mi pewnej wiadomości. Szukamy dwu przyjaciół, którzy tym statkiem płynęli, a więc także tutaj zostali. Chcielibyśmy wiedzieć, czy rano także odjechali.
— Hm, to nie łatwo powiedzieć. Było dość ciemno, a podróżni tak się na ląd cisnęli, że trudno było przypatrzyć się każdemu z osobna. Prawdopodobnie wszyscy odjechali z wyjątkiem niejakiego Clintona.
— Clintona? O niego nam właśnie chodzi. Proszę was, podejdźcie-no tu do światła! Mój przyjaciel pokaże wam fotografię, aby się przekonać, czy to był rzeczywiście Clinton.
W istocie potwierdził komisyoner, że to wizerunek człowieka, o którym Death mówił.
— Czy wiecie, gdzie się zatrzymał? — spytał Death.
— Napewno, nie, ale przypuszczam, że u sennora Cortesio, gdyż jego ludzie ponieśli kufry. Jest to ajent od wszystkiego i Hiszpan z rodu. Zdaje mi się, że się teraz trudni tajnem dostarczaniem broni do Meksyku.
— Poznamy w nim prawdopodobnie gentlemana.
— Sir, w dzisiejszych czasach każdy chce być gentlemanem, nawet wówczas, kiedy siodło nosi na plecach.
To powiedział komisyoner oczywiście pod naszym adresem, choć nie w złej myśli. Old Death zapytał znowu z niemniejszą jak dotąd uprzejmością:
— Czy w tem błogosławionem miejscu, gdzie prócz waszej latarni niema, jak się zdaje, żadnego światła, jest jaki zajazd, gdzie możnaby się przespać bez przeszkód ze strony ludzi i owadów?
— Jest tylko jeden, a ponieważ staliście tu ze mną tak długo, wyprzedzili was już zapewne inni podróżni i zajęli tych parę wolnych pokoi.
— O to zaiste niezbyt przyjemne — rzekł Old Death, który nie odczuł i tego docinku. — A w domach prywatnych nie można liczyć na gościnę?
— Hm, sir, ja was nie znam. Sam nie mógłbym was przyjąć, gdyż moje mieszkanie bardzo małe, ale mam znajomego, któryby was nie odprawił, jeśli jesteście ludźmi rzetelnymi. To Niemiec, kowal, który się tu przeniósł z Missouri.
— No, — odparł mój przyjaciel, — mój towarzysz i ja nie jesteśmy opryszkami. Chcemy i możemy zapłacić, przypuszczam więc, że wasz znajomy spróbuje. Czy nie opisalibyście nam jego mieszkania?
— To jest nawet konieczne. Poszedłbym z wami, ale mam jeszcze do czynienia na statku. Master Lange, tak się ten człowiek nazywa, jest zwyczajem niemieckim o tym czasie poza domem, w gospodzie. Tam więc o niego spytajcie i powiedźcie mu, że przysłał was komisyoner. Idźcie prosto, potem na lewo poza drugi dom i poznacie gospodę po światłach. Okiennice jeszcze otwarte.
Odwdzięczywszy mu się za wiadomość napiwkiem, poszliśmy dalej z naszemi uprzężami. O istnieniu gopody świadczyła nie tylko jasność w oknach, lecz także zgiełk, wydobywający się przez otwarte okna. Nad drzwiami wyobrażone było zwierzę, podobne do olbrzymiego żółwia, ze skrzydłami i dwiema nogami. Pod tem był napis: „Hawks inn“. Żółw przedstawiał zatem drapieżnego ptaka, a dom był gospodą: „Pod sępem“.
Gdy otworzyliśmy drzwi, buchnęła ku nam chmura smrodliwego dymu tytoniowego. Goście cieszyli się widocznie silnemi płucami, skoro mogli wytrzymać i nie udusili się w tej atmosferze. Zresztą na dobry stan ich płuc wskazywała także czynność narządów mowy, gdyż nikt prawie nie mówił, lecz każdy krzyczał, nie robiąc nadziei, że zamilknie choć na sekundę, aby wysłuchać drugiego. Wobec tego miłego towarzystwa zatrzymaliśmy się w drzwiach przez kilka minut, aby oczy przyzwyczaić do dymu i rozpoznać ludzi i przedmioty. Potem zauważyliśmy, że w gospodzie są dwie izby, większa dla zwyczajnych, a mniejsza dla lepszych gości, co w Ameryce było zarówno niezwykłem, jak niebezpiecznem urządzeniem, gdyż obywatel wolnych państw nie uznaje różnic towarzyskich, ani moralnych.
Ponieważ w pierwszej izbie nie było miejsca, udaliśmy się do drugiej, gdzie znaleźliśmy jeszcze dwa wolne krzesła, które też prędko objęliśmy w posiadanie, poskładawszy siodła w kącie. Koło stołu siedziało kilku mężczyzn przy piwie i rozmawiali z sobą po niemiecku. Rzucili na nas tylko przelotne, badawcze, spojrzenie, przyczem nam się wydało, że na nasz widok przeszli czemprędzej na inny przedmiot rozmowy. Dowodził tego jakiś niepewny, szukający dopiero wyrazów, sposób mówienia. Dwaj z nich tak byli do siebie podobni, że na pierwszy rzut oka musiało się ich uważać za ojca i syna. Były to dwie rosłe i silne postaci z ciężkiemi pięściami, co dowodziło, że żyli w pilnej i ciężkiej pracy. Twarze ich z wyrazem dobroduszności były teraz lekko zarumienione podnieceniem, jak gdyby roztrząsano jakiś niemiły temat.
Gdyśmy usiedli, przysunęli się bliżej siebie, zasłaniając pomiędzy nami sobą wolne miejsce, czem zaznaczyli dyskretnie, że o nas nic wiedzieć nie chcą.
— Zostańcie na swoich miejscach, panowie! — rzekł Old Death. — Nie grozi wam z naszej strony żadne niebezpieczeństwo, chociaż nie jedliśmy od rana. Może nam powiecie, czy sprzedadzą nam tu do jedzenia coś takiego, coby nie nadwerężyło zbytecznie naszych przewodów pokarmowych.
Ten, którego wziąłem za ojca, przymrużył prawe oko i odrzekł z uśmiechem:
— Co się tyczy spożycia naszych czcigodnych osobistości, to spróbowalibyśmy przeciwko temu cokolwiek się bronić. Zresztą wyglądacie jak drugi Old Death; wątpię, czybyście się wstydzili porównania z nim.
— Old Death? Któż to taki? — spytał mój przyjaciel z najgłupszą w świecie miną.
— W każdym razie sławniejsza od was figura, westman i odnajdywacz ścieżek, który więcej przebył w jednym miesiącu swojej włóczęgi, aniżeli inni przez całe życie. Widział go mój chłopiec Will.
Ten „chłopiec“ miał ze dwadzieścia sześć lat, ciemno ogorzałą twarz i robił ogółem wrażenie, że mógłby stanąć do walki z sześcioma takimi jak on. Old Death spojrzał nań z ukosa i spytał:
— On go widział? A gdzież to?
— W roku sześćdziesiątym drugim w Arkanzas, na krótko przed bitwą pod Pea Ridge. Ale o tych zdarzeniach wy nie wiele chyba wiecie.
— Czemu? Dużo wędrowałem po Arkanzas i zdaje mi się, że w owym czasie byłem niedaleko stamtąd.
— Tak? A po czyjej stronie staliście wówczas? Stosunki u nas teraz takie, że trzeba dokładnie znać polityczną barwę człowieka, z którym się siedzi przy jednym stole.
— Nie obawiajcie się, master! Sądzę, że nie jesteście stronnikiem zwyciężonych hodowców niewolników, a ja żywię te same przekonania. Że zresztą nie należę do tego gatunku ludzi, poznajecie już chyba po tem, że mówię po niemiecku.
— To jeszcze niczego nie dowodzi, sir! Język niemiecki to niebezpieczny sposób porozumiewania się. W tamtym obozie jest także sporo ludzi, którzy władają dość znośnie naszym językiem, a korzystają z tego, żeby się wkraść w nasze zaufanie. Przekonałem się o tem dostatecznie. Ale mówiliśmy o Arkanzas. Wiecie może o tem, że to państwo sprzyjało na początku wojny domowej Unii? Tymczasem stało się niespodzianie całkiem inaczej. Wielu dzielnych ludzi, dla których niewolnictwo, a szczególnie postępowanie południowych baronów, było okropnością, zebrało się i oświadczyło się przeciwko secesyi. Ale mob[18], do którego także zaliczam owych baronów, opanował corychlej całą władzę publiczną, zastraszył rozumnych, skutkiem czego Arkanzas przyłączył się do Południa. Rozumiało się samo przez się, że w szeregach obywateli niemieckiego Południa wywołało to wielkie rozgoryczenie. Nie mogli oni jednak z początku nic na to poradzić i musieli pogodzić się z tem, że zwłaszcza północna strona kraju nadzwyczajnie ucierpiała z powodu wojny. Ja mieszkałem w Missouri w Poplar Bluff, niedaleko granicy Arkanzasu. Siedzący tu przed wami chłopak wstąpił oczywiście do jednego z pułków niemieckich. Chciano przyjść z pomocą unionistom z Arkanzasu i wysłano poza granicę na zwiady niewielki odział, w którym znajdował się Will. Wywiadowcy natknęli się jednak niespodzianie na przeważne siły i ulegli po morderczej obronie.
— I dostali się do niewoli? To podówczas była ciężka rzecz. Wiadomo, co wyprawiały Stany południowe z wojennymi jeńcami, gdyż na stu umierało przynajmniej ośmdziesiąciu z powodu złego obchodzenia się z nimi. Ale wprost nie godzono na życie?
— Oho! Jesteście w grubym błędzie. Te zuchy trzymały się bardzo dzielnie, wystrzelały wszystką amunicyę, a potem walczyły kolbami i nożami. Secesyoniści ponieśli ogromne straty i rozgniewani tem postanowili jeńcom życie odebrać. Will był jedynakiem, więc mnie jako ojcu groziło osierocenie, a że się to nie stało, zawdzięczam jedynie Old Deathowi.
— Jakto, master? Bardzo mnie tem zaciekawiliście. Czy ten skut sprowadził może większy patrol celem wyswobodzenia jeńców?
— W ten sposób byłby nic nie wskórał, gdyż zanimby pomoc tego rodzaju była nadeszła, morderstwo zostałoby już spełnione. Nie, on zabrał się do tego, jak prawdziwy, zuchwały westman. Sam wydobył jeńców z rąk nieprzyjaciół.
— Do stu piorunów! To była sztuczka!
— Jeszcze jaka! Zakradł się do obozu na brzuchu tak, jak się Indyan podchodzi, a podstęp ten ułatwił mu deszcz, który lał tego wieczora jak z cebra i pogasił ognie. Że przytem kilku ze straży przednich poczuło w ciele nóż Deatha, to się samo przez się rozumie. Cały batalion secesyonistów obozował w farmie. Oficerowie zajęli dom mieszkalny, a żołnierze umieścili się, gdzie mogli. Jeńców zamknięto w tłoczni trzciny cukrowej. Pilnowali ich czterej strażnicy, każdy na jednym rogu budynku. Nazajutrz mieli biedacy ponieść śmierć. W nocy zaraz po zmianie warty usłyszeli nad sobą na dachu niezwykły szmer, który nie mógł pochodzić od deszczu. Zaczęli więc uważnie nadsłuchiwać. Nagle zatrzeszczało, ktoś załamał część dachu, zrobionego z gontów z miękkiego drzewa, a potem pracował nad wybiciem dziury w powale, dopóki deszcz nie zaczął padać do izby. Potem nastała cisza na kilka chwil. Przez otwór wsunął się do wnętrza pień młodego drzewa z zostawionymi kawałkami gałęzi, po którym wydostali się jeńcy na dach nizkiego budynku, a stamtąd na ziemię. Tam ujrzeli czterech strażników, leżących bez ruchu, nie pogrążonych zapewne we śnie i zabrali zaraz broń ich sobie. Zbawca przeprowadził uwolnionych z wielką zręcznością przez obóz do granicy na drogę, znaną im wszystkim. Dopiero tutaj dowiedzieli się szczęśliwcy, że to poszukiwacz dróg, Old Death, wystawił na szwank swoje życie, aby ich ocalić.
— Czy poszedł z nimi? — spytał Old Death.
— Nie. Powiedział, że ma jeszcze ważne sprawy załatwić i zniknął w ciemnej i dzikiej nocy, nie zostawiając im czasu na podziękowanie i przypatrzenie się, jak wyglądał. Noc była tak ciemna, że nie można było rozpoznać ludzkiej twarzy. Will zauważył tylko długą i chudą postać, ale rozmawiał z Deathem i do dziś jeszcze pamięta słowa tego dzielnego męża. Gdyby Old Death znalazł się kiedy wśród nas, przekonałby się, że jesteśmy ludźmi wdzięcznymi.
— Będzie o tem wiedział i bez tego. Przypuszczam, że syn wasz nie jest pierwszym, spotkanym przez tego człowieka, Niemcem. Ale, sir, znacie tu może niejakiego master Langego z Missouri?
Nieznajomy zaczął nadsłuchiwać.
— Langego? — powtórzył. — Czemu o niego pytacie?
— Obawiam się, że tu „Pod sępem“ nie znajdziemy miejsca, a komisyoner nad rzeką wskazał nam jego jako człowieka, ktorego możnaby poprosić o nocleg.. Radził nam powołać się na swoją znajomość z master Langem i nadmienił, że najpewniej tutaj go zastaniemy.
Stary zwrócił na nas jeszcze raz baczne spojrzenie i powiedział:
— W takim razie miał słuszność, sir, gdyż ja właśnie jestem master Lange. Ponieważ przysyła was komisyoner, a ja uważam was za ludzi uczciwych, przeto witam was w nadziei, że się na was nie zawiodę. Kim jest wasz towarzysz, który nie przemówił jeszcze ani słowa?
— Wasz rodak, nawet uczony, który przybył tu szukać szczęścia.
— O biada! Ci z poza Oceanu myślą, że tutaj pieczone gołąbki same lecą do gąbki. Zapewniam was, sir, że tutaj trzeba o wiele ciężej pracować i więcej wycierpieć rozczarowań, zanim się dojdzie do czego, niżeli u nas. Ale to nic! Życzę powodzenia i pozdrawiam was!
Podał mi także rękę, a Old Death uścisnął ją ponownie, mówiąc:
— A gdybyście mieli wątpliwości, czy warci jesteśmy waszego zaufania, to ja zwrócę się do waszego syna, a on poświadczy, że na nie zasługujemy w całej pełni.
— Mój syn, Will? — spytał Lange zdumiony.
— Tak on, nikt inny. Wspomnieliście, że rozmawiał z Old Deathem i pamięta jeszcze każde jego słowo. Może mi powtórzycie, młodzieńcze, tę rozmowę? Żywo mnie to zajmuje.
Na to odrzekł Will z zapałem:
— Wprowadziwszy nas na drogę, szedł Old Death na przedzie. Ja otrzymałem postrzał w rękę, który mi bardzo dolegał, gdyż nie opatrzono mnie, a rękaw przylepił mi się do rany. Przechodziliśmy przez zarośla. Old Death puścił poza siebie konar, który odginając się, uderzył mnie w miejsce zranione. To mnie tak zabolało, że krzyknąłem głośno i...
— Za to nazwał was poszukiwacz dróg osłem! — wtrącił Old Death.
— Skąd wy o tem wiecie? — zapytał Will w zdumieniu.
Stary westman ciągnął dalej:
— Na to wy tłumaczyliście się, że was postrzelono i że rana się zaogniła, a on poradził wam rozmiękczyć rękaw i ochładzać starannie ranę sokiem z way bread,[19] co zapobiega tworzenia się zgorzeli.
— Tak jest, tak! Skąd wy to wiecie, sir? — zawołał młody Lange, zaskoczony niespodzianką.
— Wy jeszcze pytacie? To ja właśnie dałem wam tę dobrą radę. Wasz ojciec wyraził się przedtem, że mogę siebie porównać z Old Deathem, w czem leży cała prawda, gdyż jestem podobny do tego starego hultaja jak małżonka do żony.
— Ach... tak... więc to wy jesteście? — zawołał Will, zrywając się ze stołka, by podejść do Old Deatha. Ale ojciec go zatrzymał, ściągnął napowrót na krzesło i powiedział:
— Siedź, mały! Jeśli chodzi o uścisk, to ojciec ma pierwszy prawo i obowiązek zarzucić twemu zbawcy przednie łapy na szyję. Zaniechamy tego jednak, bo wiesz, gdzie się znajdujemy i jak tu na nas uważają. Siedź więc spokojnie! Zwróciwszy się zaś do Old Deatha, dodał:
— Chciałbym, żebyście nie pojęli mylnie mego stanowiska w sprawie wdzięczności syna. Mam po temu powody. Wierzcie mi, że jestem wam nader wdzięczny, ale właśnie dla tego muszę unikać wszystkiego, coby mogło was narazić na niebezpieczeństwo. O ile wiem i dość często słyszałem, jesteście znani jako stronnik abolicyonistów. Podczas wojny dokonywaliście czynów, które wam sławę przyniosły, a południowcom wielką wyrządziły szkodę. Dawano was oddziałom armii północnej za przewodnika i odnajdywacza ścieżek, a wy prowadziliście je na tyły nieprzyjaciół drogami, na które nikt inny nie odważyłby się wchodzić. Czciliśmy was za to wysoce, ale południowcy nazywali i nazywają was jeszcze szpiegiem. Wiecie chyba, jak teraz stoją sprawy. Gdybyście się dostali w towarzystwo secesyonistów, gotowiby was powiesić.
— Wiem o tem dobrze, master Lange, lecz na mnie wcale to nie robi wrażenia — odrzekł Old Death bardzo chłodno. — Nie pragnę wprawdzie zawisnąć na stryczku, grożono mi tem już często, choć do wykonania groźby nigdy nie przyszło. Nie dawniej jak dziś chciała nas banda rowdies powiesić na okrętowym kominie, ale i oni tego nie potrafili.
Old Death opowiedział wypadek na parowcu, a kiedy skończył, rzekł Lange po głębokim namyśle:
— To było bardzo zacnie ze strony kapitana, lecz niebezpiecznie dla niego. On pozostanie tutaj w La Grange do jutra, rowdies przybędą zapewne już w nocy, a w takim razie powinien się przygotować na ich zemstę. Wam zaś może się jeszcze coś gorszego wydarzyć.
— Eh! Nie boję się tych kilku ludzi. Nie z takimi jak oni miałem już do czynienia.
— Nie bądźcie zbyt pewni siebie, sir! Rowdies dostaną tu znaczną pomoc. Od kilku dni nie bardzo tu w La Grange bezpiecznie. Ze wszystkich stron przybywają jacyś obcy, których nikt nie zna, wystawają po wszystkich kątach i radzą nad czemś potajemnie. Nie są tu dla interesów, gdyż włóczą się tylko, całe ich zachowanie wyklucza myśl, jakoby w tym celu się tu znajdowali. Teraz siedzą tam w izbie i rozdziawiają pyski, że szary niedźwiedź mógłby sobie w nich legowisko urządzić. Poznali już, że jesteśmy Niemcy i usiłowali nas drażnić. Gdybyśmy im byli odpowiedzieli, przyszłoby pewnie do morderstwa i zabójstwa. Ja nie czuję zresztą dzisiaj ochoty dłużej tu bawić, a wam także pewnie tęskno do spoczynku. Tylko z wieczerzą będzie gorzej. Ponieważ jestem wdowcem, prowadzimy gospodarstwo kawalerskie i chodzimy na obiad do gospody. Sprzedałem także dom przed kilku dniami, gdyż zaczyna mi tu być już za gorąco pod nogami. Nie mówię przez to, jakoby mi się tutejsi ludzie nie podobali. Ci nie są właściwie gorsi aniżeli inni gdziekolwiek, ale wojna zakończyła się w Stanach zaledwie, a skutki ciężą jeszcze na kraju, w Meksyku zaś rzną się teraz na dobre. Teksas leży między tymi krajami. Burzy się, gdzie tylko spojrzeć; ze wszystkich stron ściąga się tu hołota i obmierza nam pobyt. Dlatego postanowiłem wszystko sprzedać i udać się do córki, która wyszła za mąż bardzo szczęśliwie. U jej męża dostanę zajęcie, że lepszego życzyć sobie nie mogę. W dodatku znalazłem tutaj na miejscu kupca, dla którego ta realność bardzo się nadaje. Ponieważ zapłacił mi gotówką już onegdaj, mogę więc odjechać, kiedy mi się spodoba. Udaję się do Meksyku.
— Co wam do dyabła, sir? — zawołał Old Death.
— Mnie? Jakto?
— Bo skarżyliście się przedtem na Meksyk z tego powodu, że się tam rzną na dobre, a teraz się tam wybieracie?
— Nie może być inaczej, sir. Zresztą nie we wszystkich stronach Meksyku jednako. Tam, dokąd ja się przenoszę, a mianowicie w Chihuahua, wojna się już skończyła. Juarez musiał wprawdzie umykać aż do El Paso, ale się zerwał niebawem i odpędził Francuzów energicznie na południe. Dni ich już policzone; wyganiają ich z kraju, a biedny Maksymilian będzie musiał odpokutować za wszystko. Wszystko rozstrzygnie walka o stolicę, a tymczasem prowincye północne unikną klęsk wojny. Tam przebywa mój zięć, do którego udam się z Willem, tam czeka nas wszystko, czego się możemy spodziewać, bo ten dzielny chłop jest bardzo zamożnym właścicielem kopalń srebra. Mieszka w Meksyku już przeszło półtora roku i pisze w ostatnim liście, że przyszedł na świat nowy król kopalń srebra, który bardzo krzyczy za dziadkiem. Czyż do wszystkich dyabłów mogę tutaj pozostać? Obaj z Willem mamy otrzymać w kopalni bardzo dobrą posadę, a przytem ja będę mógł tego małego króla kopalnianego nauczyć pacierza i tabliczki mnożenia. Widzicie zatem, panowie, że nie wypada mi tu siedzieć. Dziadek powinien być bezwarunkowo przy wnuku, gdzieindziej brak miejsca dla niego. Toteż udaję się do Meksyku, a jeśli wam się spodoba jechać z nami, to będzie mi bardzo przyjemnie.
— Hm! — mruknął Old Death. — Nie żartujcie, sir, bo gotowiśmy skorzystać z waszej uprzejmości.
— Co, wy tam także zmierzacie? To byłoby rzeczywiście paradnie. No, ręka, sir! Jedziemy razem.
Przy tych słowach podał mu rękę.
— Zwolna, tylko zwolna! — zaśmiał się Old Death. — Przypuszczam wprawdzie, że się udamy do Meksyku, ale całkiem pewne to nie jest, a gdyby to nawet nastąpiło, to na razie nie wiemy, jaki obierzemy kierunek.
— Jeśli tylko oto idzie, to pojadę z wami, gdzie chcecie. Wszystkie drogi wiodą stąd do Chihuahua, mnie obojętnie, czy tam przybędę dzisiaj, czy jutro. Jestem egoistą i dbam o własną korzyść. Wy jesteście sprytnym westmanem i poszukiwaczem tropów. Jeśli mnie z sobą weźmiecie, zajadę pewnie na miejsce, a to ma wielką wartość w tych niepewnych czasach. Gdzie zamierzacie zasięgnąć bliższych wiadomości?
— U niejakiego sennora Cortesio. Czy znacie tego człowieka?
— Czy go znam! La Grange takie małe, że wszystkie koty mówią tu do siebie „ty“, a ten sennor właśnie kupił odemnie realność.
— Przedewszystkiem chciałbym się dowiedzieć, czy to nicpoń, czy człowiek z honorem.
— Z honorem, z honorem. Jego barwa polityczna nie obchodzi mnie oczywiście. Czy ktoś woli rządy cesarskie, czy republikańskie, to wszystko jedno, byle poza tem spełniał swoje obowiązki. Ma on stosunki z tamtą stroną granicy. Zauważyłem, że nocą obładowują u niego muły pełnemi, ciężkiemi, skrzyniami, oraz, że potajemnie zbierają się w jego domu ludzie, którzy potem udają się nad Rio del Norte. Z pewnością nie mylę się, jeśli twierdzę, że on dostarcza stronnikom Juareza broni i amunicyi, że im posyła ludzi, chętnych do walki z Francuzami. To jest w naszych stosunkach dowodem odwagi, na którą można się ośmielić jedynie w przekonaniu, że nawet przy pewnych stratach zrobi się dobry interes.
— Gdzie on mieszka? Muszę jeszcze dziś z nim pomówić.
— Zastaniecie go o dziesiątej wieczorem. I ja miałem być u niego dziś jeszcze w pewnej sprawie, która jednak załatwiła się tymczasem, wobec czego rozmowa już niepotrzebna. Powiedział, że mogę przyjść do niego o dziesiątej, bo na krótko przedtem powróci.
— Czy był u niego kto podczas waszych odwiedzin?
— Tak, dwu mężczyzn, starszy i młodszy.
— Czy wymieniono ich nazwiska? — wtrąciłem ja.
— Tak. Siedzieliśmy razem z godzinę, a w przeciągu takiego czasu musi się usłyszeć nazwisko tego, z kim się rozmawia. Młodszy nazywał się Ohlert, a starszy sennor Gavilano. Ten drugi był widocznie znajomym sennora Cortesio, gdyż rozmawiali o dawniejszem spotkaniu się w stolicy Meksyku.
— Gavilano? Takiego nie znam. Czyżby się Gibson teraz tak przezwał?
Z pytaniem tem zwrócił się Old Death do mnie. Gdy wydobyłem obie fotografie i pokazałem kowalowi, poznał obu natychmiast.
— To oni, sir — rzekł dla potwierdzenia. — Ten z chudą, żółtą, twarzą kreola to sennor Gavilano, a ten drugi to master Ohlert, który wprawił mnie w niemały kłopot. Pytał mnie ciągle o gentlemanów, których ja nigdy w życiu nie widziałem, naprzykład o murzyna Otello; o młodą miss z Orleanu imieniem Joanna, która pasła najpierw owce, a potem z królem wyruszyła na wojnę; o niejakiego master Fridolina, który odbył drogę po młot żelazny; o nieszczęśliwą lady Maryę Stuart, której w Anglii ucięto głowę; o dzwon, który podobno śpiewał pieśń Szyllera; o bardzo poetycznego sir Uhlanda, który przeklął dwu śpiewaków, za co jakaś króla rzuciła mu różę, odpiętą z piersi. Master Olhert ucieszył się mną bardzo i zaprodukował mi mnóstwo imion, poematów, historyi teatralnych, z których zapamiętałem sobie tylko to, co powiedziałem. Huczało mi to w głowie, jak młyńskie koło. Ten master Ohlert wydawał mi się zacnym i nieszkodliwym człowiekiem, ale założyłbym się, że miał małego bzika. Wkońcu wydobył kartką z wierszem, który mi odczytał. Była tam mowa o okropnej nocy, po której dwa razy z kolei przyszło rano, a trzeci raz nie. Był tam deszcz, gwiazdy, mgła, wieczność, krew w żyłach, duch, ryczący o zbawienie, dyabeł w mózgu i kilka tuzinów wężów w duszy, słowem same bałamuctwa niemożliwe i nie trzymające się kupy. Nie wiedziałem zaiste, czy śmiać się, czy płakać.
Teraz nie było wątpliwości, że master Lange rozmawiał z Wiliamem Ohlertem, którego towarzysz Gibson zmienił po raz wtóry nazwisko, prawdopodobnie także tylko przybrane. Może pochodził rzeczywiście z Meksyku i nazywał się pierwotnie Gavilano, a sennor Cortesio poznał go jako takiego. Gavilano znaczy: jastrząb, a więc nazwisko to przynosiło mu zaszczyt. Przedewszystkiem pragnąłem się dowiedzieć, pod jakim pozorem wodził za sobą Wiliama. Niewątpliwie było w tem coś bardzo ponętnego dla obłąkanego poety i pozostawało w blizkim związku z jego idee fixe, żeby napisać tragedyę o obłąkanym poecie. Przypuszczając, że Ohlert wspominał co i o tem wobec kowala, zapytałem:
— Czy więcej nic nie słyszeliście od Ohlerta?
— Owszem. Mówił jeszcze bardzo wiele o tragedyi, którą zamierzał napisać, twierdził jednak, że musi pierwej przeżyć to wszystko, co ten utwór ma zawierać.
— To się mnie wydaje niemożliwem!
— O nie. Ja jestem innego zdania. Waryactwo polega właśnie na tem, że chory przedsiębierze rzeczy, które nie przyszłyby na myśl rozumnemu człowiekowi. Co trzecie słowo była w tem sennorita Feliza Perilla, którą master Ohlert postanowił uprowadzić przy pomocy przyjaciela.
— To rzeczywiście obłąkanie, czyste obłąkanie! Gdyby ten człowiek istotnie miał zamiar przenieść zdarzenia i postać z tragedyi do rzeczywistości, należałoby temu bezwarunkowo zapobiec. On zapewne jest jeszcze tutaj w La Grange?
— Nie. Odjechał właśnie wczoraj z sennorem Cortesio do Hopkins Farm, aby stamtąd udać się nad Rio Grande.
— O, to źle, bardzo źle! Musimy czemprędzej wyruszyć za nim, ile możności dziś jeszcze. Nie wiecie, czy możnaby tu kupić dwa dobre konie?
— Właśnie u sennora Cortesio; on zawsze trzyma konie, które odstępuje ludziom, zaciągniętym pod znak Juareza. Ale ja odradziłbym wam tej jazdy nocnej. Nie znacie drogi i będzie wam potrzebny przewodnik, którego na dziś chyba nie dostaniecie.
— A może przecież. Spróbujemy w każdym razie wyruszyć jeszcze dziś. Przedewszystkiem musimy się rozmówić z sennorem Cortesio. Dziesiąta minęła, a że o tym czasie miał on już być w domu, przeto bądźcie łaskawi pokazać nam jego mieszkanie.
— Chętnie. Chodźmy więc, skoro się wam podoba, sir!
Wstając od stołu, usłyszeliśmy tętent przed domem. W kilka chwil potem weszli nowi goście do izby, których ze zdumieniem i z uczuciem niepokoju rozpoznałem odrazu, gdyż byli to owi secesyoniści w liczbie dziewięciu, czy dziesięciu, którym kapitan okrętu dał dziś tak piękną sposobność ratunku przez dopłynięcie do brzegu. Znali widocznie kilku z obecnych gości, gdyż przywitano ich gorąco. Z krzyżujących się odpowiedzi i pytań wywnioskowaliśmy, że tu na nich czekano. Z początku zaprzątnięto ich tak dalece, że nie mieli czasu na nas uważać, co nam oczywiście bardzo było na rękę. Usiedliśmy więc na razie na swoich miejscach, chcąc bowiem teraz się oddalić, bylibyśmy musieli przejść obok nich, a oni skorzystaliby pewnie z tej sposobności do zaczepienia się z nami. Gdy Lange usłyszał, kto oni są, przymknął drzwi tak, że oni nas widzieć nie mogli, my zaś mogliśmy słyszeć, o czem mówili. Oprócz tego zmieniliśmy nasze miejsca w ten sposób, że plecami zwróciliśmy się do przedniej izby.
— Chodzi o to, żeby was nie zobaczyli — rzekł kowal. — Już przedtem panował po ich stronie nieprzychylny dla nas nastrój. Gdyby spostrzegli was, których uważają za szpiegów i chcieli już dziś powiesić, byłaby awantura gotowa.
— Nic strasznego — odrzekł Old Death. — Czy jednak sądzicie, że będziemy tu siedzieli, dopóki się oni nie oddalą? Na to nie mamy czasu, ponieważ musimy bezwarunkowo być u Cortesia.
— Dobrze, sir! Pójdziemy drogą, na której nas napewno nie zobaczą.
Old Death rozejrzał się po pokoju i rzekł:
— A którędy? Wyjście jest możliwe tylko przez izbę pierwszą.
— Nie. Tędy o wiele wygodniej.
Wskazał na okno.
— Czy nie żartujecie przypadkiem, sir? — zapytał stary. Nasuwa mi się podejrzenie, że się chyba boicie! Czy mamy się pożegnać po francusku i jak myszy powłazić do dziur ze strachu przed kotem? Ładnieby nas potem wyśmiano!
— Trwogi ja nie znam, ale znam stare, dobre, przysłowie, że mądry głupiemu ustąpi. Wystarczy, gdy sam sobie powiem, że nie czynię tego z obawy, lecz z ostrożności. Pomijam już to, że liczbą dziesięć razy nas przewyższają. Te wagabundy są butne i rozzłoszczone. Nie przepuszczą nas spokojnie. Ponieważ zaś ja nie zniósłbym tego, a was także nie uważam za ludzi, którzyby coś takiego obojętnie przyjęli, przyjdzie więc do porządnej bijatyki. Nie boję się wprawdzie takiej przemocy w walce na pięści, lub kawałkami połamanych krzeseł, ponieważ jestem kowalem i potrafię młotem grzmocić choćby po głowach, ale rewolwer to broń dyabelnie głupia, bo tu najtchórzliwszy pędrak może kulką, jak groch, powalić najodważniejszego olbrzyma. Nie trzeba do tego wielkiej mądrości, żeby przyjść do przekonania, iż najlepiej będzie spłatać figla tym drabom i ukradkiem wyprowadzić się przez okno. To bardziej ich zezłości, niż gdybyśmy otwarcie stanęli do walki z nimi i kilku z nich łby roztrzaskali, a sami oberwali po nosach, lub doznali czegoś gorszego.
Przyznałem w duchu słuszność temu rozsądnemu człowiekowi, a Old Death rzekł także po chwili:
— Zdanie wasze nie jest oczywiście pozbawione słuszności. Godzę się na wasz wniosek i wysunę przez okno nogi razem ze wszystkiem, co na nich wisi. Posłuchajcie, jak ryczą! Zdaje mi się, że mówią o przygodzie na statku.
Rzeczywiście opowiadali nowoprzybyli, co im się zdarzyło na parowcu, potem o Old Deacie i o mnie, oraz o podstępie kapitana. Co do rodzaju zemsty nie mogli się odrazu pogodzić. Rowdies i ich zwolennicy chcieli czekać na parowiec, drudzy zaś nie mieli do tego ochoty, albo czasu.
— Nie mogliśmy przecież siedzieć całą wieczność na brzegu — rzekł opowiadający — gdyż musieliśmy przybyć tutaj, gdzie na nas czekano. Bardzo szczęśliwie się stało, że znaleźliśmy farmę, gdzie nam wypożyczono koni.
— Pożyczono? — zapytał ktoś z uśmiechem.
— Tak, ale oczywiście na nasz sposób. Z początku liczba ich nie wystarczała dla nas wszystkich, musieliśmy więc jechać po dwu na jednym, potem się to poprawiło gdyż napotkaliśmy jeszcze inne farmy tak, że każdy w końcu miał konia dla siebie.
Rozległ się niepohamowany śmiech, gdy się skończyło opowiadanie o tej kradzieży. Opowiadający ciągnął dalej:
— Czy tutaj wszystko w porządku? Czy dotyczących znaleziono?
— Tak, mamy ich.
— A ubrania?
— Przywieźli dwie skrzynie; to wystarczy.
— To będzie przyjemność. Ale szpiegi i kapitan muszą także za swoje dostać. Steamer zatrzymuje się tu w La Grange na noc, więc kapitana łatwo znajdziemy, a Indyanina i szpiegów także niedługo będziemy szukali, gdyż bardzo łatwo ich poznać. Jeden z nich miał nowe traperskie ubranie, obaj zaś nieśli na plecach siodła.
— Siodła? — zawołali tamci prawie z radością. — Czy ci dwaj, którzy tu weszli niedawno i siedzą w tamtej izbie, nie mieli...
Resztę powiedział pocichu. Odnosiło się to do nas.
— Panowie — rzekł kowal — czas nam się stąd zabrać, bo wejdą tu za kilka minut. Wyjdźcie wy najpierw! Siodła my wam podamy.
Rzeczywiście niebezpiecznie było dłużej zwlekać. Bez żenady wyskoczyłem czemprędzej przez okno, a Old Death poszedł za moim przykładem, poczem kowale podali nam rzeczy i strzelby i sami przeleźli przez okno.
Znajdowaliśmy się pod przednią ścianą domu na małym, ogrodzonym, placyku, porosłym trawą. Przeskoczywszy przez płot, spostrzegliśmy, że także reszta gości z tej samej izby oknem ją opuściła, nie spodziewając się także uprzejmości ze strony secesyonistów.
— No, — śmiał się Lange — a to wytrzeszczą oczy te draby, gdy zauważą, że im ptaszki uleciały. Istotnie zrobiliśmy dobrze.
— Ale dyabelny blamaż narazie! — łajał Old Death. — Doznaję wrażenia, jak gdybym słyszał szyderczy śmiech.
— Niech się śmieją! My potem będziemy się śmiali, a to jak wiadomo korzystniej. Dowiodę wam, że się ich nie obawiam, ale nie wdaję się w karczemne bójki.
Obaj kowale wzięli od nas siodła, zapewniając, że nie mogą dopuścić, żeby goście ich dźwigali takie ciężary. Niebawem znaleźliśmy się pomiędzy dwoma budynkami. W lewym panowała zupełna ciemność, a w prawym migotało światło przez szparę w okiennicy.
— Sennor Cortesio jest w domu — rzekł Lange. — U niego właśnie widać światło. Zapukajcie tylko, to wam otworzy. Skoro się z nim załatwicie, przyjdźcie tutaj na lewo, gdzie my mieszkamy. Zapukajcie w okiennicę koło drzwi. My tymczasem przygotujemy przekąskę.
Kowale udali się do domu, a my zwróciliśmy się na prawo. Na nasze pukanie odchyliły się drzwi, a przez wązką szparę spytał głos jakiś:
— Kto tu być?
— Dwaj przyjaciele — odrzekł Old Death. — Czy sennor Cortesio w domu?
— Czego chcieć od sennor?
Sposób wyrażania się wskazywał, że to murzyn.
— Chcemy z nim załatwić pewien interes.
— Co, interes? Powiedzieć, bo nie wolno wejść!
— Przysyła nas master Lange!
— Massa Lange? On być dobry. Wolno wejść, ale zaczekać chwilę!
Zamknął drzwi, ale wnet je otworzył i przyniósł odpowiedź:
— Wejść! Sennor powiedzieć, że mówić z obcymi.
Przez małą sień weszliśmy do wielkiej izby, prawdopodobnie kantoru, gdyż skromne jej umeblowanie składało się tylko ze stołu, kilku krzeseł i pultu do pisania, przy którym stał długi i chudy mężczyzna, twarzą ku drzwiom zwrócony. Na pierwszy rzut oka widać było, że to Hiszpan.
— Buenas tardes! — odpowiedział na nasze uprzejme pozdrowienie. — Przysyła was sennor Lange? Czy wolno zapytać, sennores, co was do mnie sprowadza?
Byłem ciekaw, co Old Death na to odpowie. On bowiem z góry zastrzegł sobie, że rozmówi się z Cortesiem.
— Może interes, a może tylko potrzeba zasiągnięcia pewnej wiadomości, sennor. Sami tego jeszcze dobrze nie wiemy — rzekł stary.
— Zobaczymy. Usiądźcie i zapalcie cigarillo.
Podał nam papierośnicę i zapałki, czego trudno było nie przyjąć. Meksykanin nie wyobraża sobie niczego, a przedewszystkiem rozmowy, bez papierosów. Old Death, który dziesięć razy wolał fajeczkę od najwytworniejszego cygara, wziął najcieńsze, zapalił, a ledwie pociągnął kilka razy, już papierosa nie było. Ja postąpiłem z moim oszczędniej.
— Rzecz, z którą się wam naprzykrzamy — zaczął Old Death — niema zbyt wielkiego znaczenia. Przychodzimy tak późno dla tego tylko, że nie bylibyśmy was pierwej zastali. Nie chcemy tutaj bawić do jutra, ponieważ nie zapraszają nas do tego tutejsze stosunki. Mamy zamiar udać się do Meksyku i ofiarować nasze usługi Juarezowi. Podobnego kroku na wiatr się nie robi. W tym wypadku trzeba mieć jakąś pewność, że się będzie chętnie przyjętym. Zasięgnąwszy stosownych wiadomości, dowiedzieliśmy się, że tu, w La Grange, można się zaciągnąć w jego szeregi. Wymieniono nam wasze nazwisko, więc przybyliśmy do was, a wy może nam łaskawie powiecie, czy znajdujemy się u właściwego człowieka.
Meksykanin nie odpowiedział zaraz, lecz przypatrzył nam się wpierw badawczem spojrzeniem. Oko jego spoczywało na mnie z widocznem zadowoleniem, gdyż byłem młody i wyglądałem rzeźko. Old Death mniej mu się zapewne podobał, wychudła bowiem i pochylona jego postać nie nadawała sią pozornie do znoszenia wielkich trudów i niewywczasów. Potem zapytał:
— Kto wam podał moje nazwisko, sennor?
— Pewien człowiek spotkany na statku — kłamał Old Death. — Przypadkiem zetknęliśmy się potem także z master Langem, który nas uprzedził, że przed dziesiątą nie zastaniemy was w domu. Pochodzimy z Północy i walczyliśmy przeciwko Stanom południowym. Posiadamy zatem doświadczenie wojenne, może więc przydalibyśmy się prezydentowi Meksyku.
— Hm! To brzmi wcale dobrze, sennor, ale przyznam się wam otwarcie, że nie czynicie wrażenia, jakobyście byli zdolni do wysiłków i niewywczasów, jakich od was będą wymagali.
— Podoba mi się wasza szczerość, sennor — zaśmiał się stary. — Gdy jednak usłyszycie moje nazwisko, zaraz się przekonacie, że mogę się bardzo przydać. Nazywają mnie zazwyczaj Old Death.
— Old Death! — zawołał Cortesio zdumiony. — Czy to być może! Wy bylibyście tym sławnym odnajdywaczem ścieżek, który Południu takie szkody wyrządził?
— Ja nim jestem. Legitymuje mnie moja postać.
— W istocie, w istocie, sennor. Muszę jednak być bardzo ostrożnym, żeby się to nie dostało do publicznej wiadomości, że zaciągam w szeregi Juareza. Szczególniej teraz byłoby niebezpiecznie narazić się na podobne podejrzenie. Ponieważ jesteście Old Death, przeto nie mam powodu się wahać i oświadczam otwarcie, że zwróciliście się pod dobrym adresem. Chętnie gotów jestem natychmiast was przyjąć i obiecać wam nawet rangę, gdyż usługi takiego wojownika, jak Old Death, potrafią tam zużytkować i nie wepchają go między zwykłych żołnierzy.
— Mam nadzieję, sennor. Co się tyczy mego towarzysza, to choćby wstąpił jako żołnierz zwyczajny, wnet dojdzie do czegoś lepszego. Wśród abolicyonistów doprowadził, choć młody, aż do kapitana. Nazywa się wprawdzie tylko Müller, ale mimoto słyszeliście już pewnie o nim. Służył pod Sheridanem i jako porucznik dowodził we flankowym marszu przez Missyonary Ridge czołem przedniej straży. Wiecie zapewne, jakich zuchwałych jazd podejmowano się wówczas. Müller był szczególnym ulubieńcem Sheridana i dzięki temu brał zawsze udział w tych ryzykownych przedsięwzięciach. On to był owym oficerem konnicy, który w krwawej, lecz doniosłej w skutkach, bitwie pod Five-Forks odbił pojmanego już generała Sheridana. Dla tego sądzę, że nie będzie to dla was zły nabytek, sennor.
Stary zmyślał niestworzone rzeczy! Ale czy miałem mu zarzucić kłamstwo? Czułem, że mi krew napływa do twarzy, ale poczciwy Cortesio wziął mój rumieniec za oznakę skromności, gdyż podał mi rękę i zaczął także kłamać jak dziennikarz:
— Niechaj was nie drażni ta zasłużona pochwała, sennor Müller. Słyszałem oczywiście o was i o czynach waszych i pozdrawiam was serdecznie. Rozumie się, że i wy wstąpicie jako oficer; gotów jestem zaraz dać wam pewną sumę do rozporządzenia na sprawienie przynajmniej najpotrzebniejszych rzeczy.
Old Death chciał się już zgodzić na to. Poznałem to po nim i dlatego wtrąciłem czemprędzej:
— To zbyteczne, sennor. Nie możemy pozwolić na to, żebyście nas we wszystko zaopatrywali. Narazie nie potrzebujemy nic więcej jak dwu koni, które może od was dostaniemy. Siodła mamy swoje.
— To się dobrze składa. Mogę wam odstąpić dwoje tęgich bydląt, a jeśli rzeczywiście chcecie za nie zapłacić, to oddam je za cenę własną. Jutro rano pójdziemy do stajni, gdzie wam je pokażę. To najlepsze ze wszystkich, jakie posiadam. Czy obejrzeliście się już za noclegiem?
— Tak. Zaprosił nas master Lange.
— To doskonale. W przeciwnym razie byłbym ja to uczynił, chociaż moje mieszkanie bardzo jest ograniczone. Czy wolicie załatwić resztę spraw zaraz, czy jutro rano dopiero?
— Teraz oczywiście — odrzekł Old Death. — Jakież są jeszcze przytem formalności?
— Na razie niema żadnych. Ponieważ idziecie na własny koszt, przeto odbiorą od was przysięgę dopiero w korpusie po objęciu obowiązków. Muszę tylko dać wam legitymacye i list polecający celem zabezpieczenia należnej wam szarży. Lepiej pisma te zaraz sporządzić, gdyż tutaj nigdy człowiek nie wie, co go czeka w następnej chwili. Proszę więc o kwadrans cierpliwości. Będę się śpieszył. Oto są cigarillo, a zaraz przyniosę wina, jakiem nikogo nie częstuję. Niestety mam już tylko flaszkę.
Podsunąwszy nam papierosy i flaszkę wina, przystąpił do pultu i zabrał się do pisania. Old Death zaczął do mnie robić miny za plecami Meksykanina, z czego wywnioskowałem, że był wielce z siebie zadowolony. Następnie nalał sobie pełną szklankę i wychylił duszkiem za zdrowie Cortesia. Mnie ten wynik nie cieszył jeszcze tak bardzo, gdyż nie mówiliśmy jeszcze dotąd o ludziach, o których mi chodziło. Szepnąłem o tem staremu, na co mi odpowiedział pewnym giestem na znak, że sam się o to postara.
W przeciągu kwadransu wysączył Old Death resztę wina z flaszki, a Cortesio skończył pisanie. Przed zapieczętowaniem przeczytał nam list polecający, którego treść zadowoliła nas w zupełności. Następnie wypełnił nie dwa, lecz cztery blankiety i wręczył po dwa każdemu z nas. Ku swemu zdumieniu ujrzałem, że to paszporty, jeden we francuskim języku i podpisany przez generała Bazaine’a, a drugi w hiszpańskim, z podpisem Juareza. Cortesio musiał zauważyć moje zdziwienie, gdyż rzekł z uśmiechem chytrego zadowolenia:
— Widzicie, sennor, że możemy was zabezpieczyć przed wszelkimi wypadkami. W jaki sposób przyszedłem do posiadania francuskiej legitymacyi, to moja rzecz, Wy nie wiecie, co się wam może zdarzyć, dobrze więc, że posiadacie tego rodzaju paszporty, które w podwójnej liczbie tylko wyjątkowo się wystawia, a odchodzący stąd nowozaciężni nie otrzymują wogóle paszportów i legitymacyi.
Z tego skorzystał Old Death, aby zadać upragnione przezemnie pytanie:
— Jak dawno odeszli stąd ostatni ochotnicy?
— Wczoraj. Sam odprowadziłem oddział z trzydziestu ludzi aż do Hopkins Farm. Tym razem byli z nimi także dwaj prywatni sennores.
— Przeprowadzacie zatem również ludzi prywatnych? — spytał Old Death ze zdziwieniem.
— Nie. To narażałoby mię na różne nieprzyjemności. Wczoraj zrobiłem wyjątek, ponieważ jeden z tych panów był moim dobrym znajomym. Zresztą wy będziecie mieli doskonałe konie i jeśli wcześnie stąd wyruszycie, dościgniecie oddział, zanim się dostaniecie do Rio Grande.
— W którem miejscu mają przejść przez rzekę?
— Udadzą się w kierunku wąwozu Eagle, ponieważ jednak nie mogą się tam pokazywać, zboczą nieco na północ. Pomiędzy Rio Nueres a Rio Grande przetną drogę dla mułów, prowadzącą z San Antonio, przybędą do Fortu Inge, który także muszą ominąć i przeprawią się przez Rio Grande pomiędzy rzeczkami pobocznemi Las Moras i Moral, tam bowiem jest bród, znany naszym przewodnikom. Stamtąd ruszą na zachód, aby przez Baya, Cruzes, San Vinzente, Tabal i San Carlos dostać się do miasta Chihuahua.
Wszystkie te miejscowości były dla mnie czemś zupełnie nieznanem, lecz Old Death potakiwał głową i powtarzał każdą nazwę głośno, jakby znał te okolice.
— Dopędzimy ich pewnie, jeśli nasze konie nie będą zbyt liche, a ich zbyt dobre — rzekł. — Ale czy pozwolą nam się przyłączyć?
Cortesio zapewnił gorąco, a przyjaciel mój pytał dalej:
— Czy jednakowoż ci dwaj panowie prywatni zgodzą się na to?
— Oczywiście. Oni nie mogą wogóle rozkazywać, muszą sami być wdzięczni za to, że mają sposobność odbycia podróży pod osłoną oddziału. Ponieważ się z nimi spotkacie, przeto z przyjemnością was uprzedzam, że możecie postępować z nimi, jak z gentlemanami. Jeden z nich, rodowity Meksykanin, nazwiskiem Gavilano, jest moim znajomym, z którym przeżyłem piękne chwile w stolicy. Jego siostra, młodsza od niego, nadzwyczaj przystojna, zawracała głowy wszystkim sennorom.
— To i on zapewne jest pięknym mężczyzną?
— Nie. Nie są do siebie podobni, bo to rodzeństwo przyrodnie. Ona nazywa się Feliza Perillo i obracała się w towarzystwach jako czarująca cantora[20] i zachwycająca ballerina.[21] Później zniknęła i dopiero teraz dowiedziałem się od jej brata, że żyje jeszcze w okolicach Chihuahua. I brat nie mógł mi udzielić dokładnych wiadomości, gdyż sam musi się o nią dopiero wypytać, skoro tylko tam przybędzie.
— Czy wolno spytać, czem właściwie był i jest ten sennor?
— Poetą.
Old Death przybrał minę takiego zdumienia i lekceważenia, że zacny Cortesio dodał:
— Sennor Gavilano tworzył za darmo, gdyż posiada znaczny majątek i nie potrzebuje zapłaty za swe utwory.
— W takim razie można mu pozazdrościć!
— Tak, zazdroszczono mu też. Z powodu intryg, które robiono przeciwko niemu, musiał opuścić miasto, a nawet kraj. Teraz wraca z Jankesem, który chce poznać Meksyk i dostać się z jego pomocą w krainę poezyi. Mają zamiar w stolicy zbudować teatr.
— Życzę im szczęścia! Czy Gavilano wiedział, że wy przebywacie teraz w La Grange?
— O nie. Znajdowałem się przypadkiem nad rzeką, kiedy nadjechał parowiec, aby podróżnych na noc na ląd wysadzić. Poznałem natychmiast tego sennora i zaprosiłem go razem z towarzyszem do siebie. Pokazało się, że obydwaj chcieli się udać do Austin, a stamtąd przekroczyć granicę. Poradziłem im, w jaki sposób można pewniej i prędzej przez granicę się przedostać, dla obcego bowiem, zwłaszcza niesecesyonisty, pobyt tutaj bynajmniej nie jest wskazany. W Teksas grasują teraz ludzie, łowiący chętnie ryby w mętnej wodzie. Pełno tutaj wszelakiej bezużytecznej hołoty, której pochodzenia, ani celu nikt nie zna. Wszędzie słyszy się o zbrodniach, napadach, okrucieństwach z niewiadomego powodu. Sprawcy znikają, a policya stoi bezradnie wobec okropnych faktów.
— Czyżby to byli ludzie z Ku-kluks-klanu? zauważył Old Death.
— Wielu o to samo pytało, a w ostatnich czasach porobiono odkrycia, które pozwalają się domyślać, że prawdopodobnie mamy do czynienia z tą szajką. Onegdaj natrafili w Halletsville na dwa trupy z przypiętemi kartkami z napisem „Yankee-hounds“. W Shelby zaćwiczono niemal na śmierć rodzinę za to, że ojciec służył pod generałem Grantem. A dzisiaj dowiedziałem się, że koło Lyons znaleziono czarny kaptur z przyszytymi dwoma kawałkami białej materyi w kształcie jaszczurek.
— O, do pioruna! Takie maski noszą Kukluksi!
— Tak, zasłaniają sobie twarze czarnymi kapturami, opatrzonymi w białe figury. Każdy z nich ma osobną figurę, po której się go poznaje, gdyż podobno nawet nazwiska swoje sami przed sobą trzymają w tajemnicy.
— Nasuwa mi się wobec tego przypuszczenie, że tajne stowarzyszenie zaczyna znowu gospodarować. Miejcie się na baczności, don Cortesio. Przyjdą tutaj napewno. Najpierw byli w Halletsville, a kaptur znaleziono w Lyons. Ta miejscowość leży przecież stąd znacznie bliżej niż tamta.
— Rzeczywiście, macie słuszność, sennor. Od dzisiaj będę drzwi i okna zamykał dwa razy tak silnie i trzymał w pogotowiu nabite strzelby.
— Dobrze zrobicie. Tych łotrów nie trzeba oszczędzać, bo oni także nikomu nie darują. Kto się im podda, licząc na ich względność, ten doznaje zawodu. Ja przemawiałbym do nich tylko prochem i ołowiem. Zresztą i w gospodzie nic dobrego się nie święci. Widzieliśmy tam bowiem gentlemanów, którym źle z oczu patrzy. Powinniście starannie ukryć wszystko, coby was mogło zdradzić, że jesteście stronnikiem Juareza. Zróbcie to zaraz dzisiaj! Lepiej raz być niepotrzebnie ostrożnym, niżeli dać się obić, lub zastrzelić przez małe zaniedbanie. Sądzę, że na razie skończyliśmy z sobą. Jutro rano znowu się zobaczymy. Czy macie jeszcze co zauważyć?
— Nie, sennores. Na dziś wszystko załatwione. Cieszę się bardzo, że was poznałem i spodziewam się, że o was jeszcze dużo dobrego usłyszę. Jestem pewien, że będzie wam sprzyjało szczęście u Juareza i że prędko pójdziecie w górę.
Na tem rozstaliśmy się, uścisnąwszy podaną nam uprzejmie przez Cortesia rękę. Kiedy się drzwi jego za nami zamknęły, nie mogłem w przechodzie do domu Langego powstrzymać się od tego, żeby nie szturknąć starego w bok i nie powiedzieć:
— Ależ master, skądże wpadło wam do głowy zmyślać w ten sposób przed sennorem! Kłamstwa wasze były wprost niebotyczne!
— Tak? Hm! Wy tego nie rozumiecie, sir! Mógł nas zawsze jeszcze odprawić z kwitkiem. Dlatego wzbudziłem w nim apetyt na nas.
— Chcieliście wziąć nawet pieniądze! To byłoby wyraźne oszustwo!
— No, wyraźne nie, gdyż on nic o tem nie wiedział. Czemu nie miałem brać, skoro dawał dobrowolnie?
— Ponieważ nie zamierzamy zasłużyć na te pieniądze.
— Tak! Teraz oczywiście dalecy jesteśmy od tego zamiaru, ale skąd wiecie, że nam się nie nastręczy sposobność służenia Juarezowi? Może ze względu na siebie samych będziemy do tego zmuszeni. Trudno jednak nie przyznać wam słuszności. To bardzo dobre, że nie przyjęliśmy pieniędzy, gdyż tylko dzięki temu znaleźliśmy się w posiadaniu paszportów i listu polecającego. Ale najważniejsze to, że wiemy, dokąd udał się Gibson. Znam doskonale tę drogę. Wyruszymy wcześnie i z pewnością go dościgniemy. Dzięki naszym papierom nie zawaha się komendant oddziału ani na chwilę z wydaniem obu w nasze ręce.
U Langego nie pukaliśmy wcale, on bowiem stał przy drzwiach otwartych i wprowadził nas do izby, której wszystkie trzy okna zasłonięte były grubymi kocami.
— Nie dziwcie się tym zasłonom, panowie! — rzekł — Zawiesiłem je naumyślnie. Mówmy wogóle jak najciszej, żeby się Kukluksi nie dowiedzieli, że jesteście u mnie.
— Czy widzieliście tych łotrów?
— W każdym razie ich wywiadowców. Ponieważ dość długo bawiliście u sennora Cortesio, zaczęło mi się nudzić, wyszedłem więc, aby na was zaczekać i wpuścić bez waszego pukania. Wtem usłyszałem, że się ktoś skrada od strony gospody. Przymknąłem drzwi, pozostawiając tylko wązką szparę, przez którą wyglądałem. Nadeszło trzech mężczyzn i stanęli tuż koło drzwi. Mimo ciemności zauważyłem na nich bardzo długie, szerokie spodnie, takie same szerokie bluzy i kaptury, nasunięte na twarze. Przebranie to było z ciemnej materyi i obszyte jasnemi figurami.
— Aha, jak u Kukluksów!
— Całkiem słusznie. Dwaj z nich zostali przy drzwiach, a trzeci podkradł się pod okno i usiłował zaglądnąć przez okiennicę. Powróciwszy, doniósł, że w izbie siedzi tylko młody człowiek, najprawdopodobniej syn Langego, że starego niema, że jedzenie leży na stole. Na to wyraził się drugi, że teraz zapewne zjemy, a potem pójdziemy spać. Chcieli obejść dokoła domu, by się przekonać, którędy najlepiej wedrzeć się do środka. Potem zniknęli za rogiem, a wy nadeszliście zaraz po zasłonięciu okien. Ale mimo tych łotrów nie mogę zapomnieć, że jesteście moimi gośćmi. Usiądźcie! Jedzcie i pijcie! Zastawiam dzisiaj przed wami jedzenie, jakie chyba tylko u leśnego człowieka się znajdzie, ale podaję z serca, co mam. Możemy także podczas jedzenia mówić o grożącem mi niebezpieczeństwie.
— W którem was oczywiście nie opuścimy — rzekł Old Death. — Gdzież wasz syn?
— Kiedyście wychodzili od Cortesia, oddalił się pokryjomu. Mieszka tu kilku dobrych moich przyjaciół, na których mogę liczyć. Syn ma ich potajemnie sprowadzić. Dwu z nich już znacie, siedzieli w gospodzie przy naszym stole.
— A będą się starali wejść do domu niepostrzeżenie? Byłoby dla was korzystnie, gdyby Kukluksi sądzili, że napadają tylko na was i waszego syna.
— Nie obawiajcie się! Ci ludzie wiedzą już, co czynić, a zresztą pouczyłem Willa, jak się ma zachować.
Jedzenie składało się z szynki, chleba i piwa. Zaledwie zaczęliśmy się posilać, usłyszeliśmy o kilka domów dalej skomlenie psa.
— To znak — rzekł Lange, powstając. — To moi ludzie nadchodzą.
Wyszedł, by im otworzyć i powrócił z synem, oraz z pięciu uzbrojonymi w strzelby, rewolwery i noże mężczyznami, którzy usiedli w milczeniu, gdzie znaleźli miejsce. Nikt nie wyrzekł ani słowa, wszyscy zbadali okna, czy dobrze są zasłonięte. To byli ludzie, jakich nam właśnie było trzeba. Jeden z nich stary z siwemi włosami i brodą nie spuszczał oka z Old Deatha i pierwszy do niego przemówił:
— Wybaczcie, master! Will uprzedził mię, kogo tu zastanę, czem się bardzo ucieszyłem, gdyż sądzę, żeśmy już gdzieś razem byli.
— Możliwe! — odrzekł mój towarzysz. — Widziałem już wielu synów człowieczych.
— Nie przypominacie mnie sobie?
Old Death przypatrzył się mówiącemu dokładnie i odpowiedział:
— Kalkuluję sobie istotnie, że musieliśmy się już gdzieś spotkać, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzieby to było.
— W Kalifornii przed dwudziestu laty, w chińskiej dzielnicy. Grało się ostro i paliło się przytem opium. Przegrałem wtedy wszystkie pieniądze, około tysiąca dolarów. Została mi jeszcze tylko jedna moneta, której nie chciałem już postawić na kartę, lecz przepalić, a potem palnąć sobie kulą w łeb. Byłem namiętnym graczem i wtedy straciłem wszystkie oszczędności. Wtem...
— Już dość! Przypominam sobie! — przerwał mu Old Death. — Nie potrzebujecie dalej opowiadać!
— Przeciwnie, sir. Muszę to powiedzieć, gdyż wy ocaliliście mnie wówczas. Wam przypadła połowa mojej przegranej. Wy jednak, wziąwszy mnie na bok, oddaliście mi pieniądze, przyczem musiałem na wasze żądanie złożyć święte przyrzeczenie, że grać już nigdy nie będę, a przedewszystkiem wyrzeknę się raz na zawsze znajomości z szatańskiem opium. Obiecałem zmienić się pod tym względem i dotrzymałem słowa, chociaż z trudnością mi to przychodziło. Jesteście moim wybawcą. Jeżeli chcecie zrobić mi wielką uciechę, to pozwólcie zwrócić sobie pieniądze, gdyż obecnie posiadam ładny majątek.
— Nie głupim! — zaśmiał się Old Death. — Długo byłem dumny z tego, przynajmniej jednego, dobrego uczynku i ani mi się śni sprzedawać tego poczucia za wasze pieniądze. Gdy kiedyś zemrę, nie będę miał nic z sobą, oprócz tego jednego czynu, nie oddam go więc za nic w świecie. Mówmy o innych rzeczach, ważniejszych teraz o wiele. Ja ostrzegłem was wówczas przed dwoma szatanami, których znałem dobrze niestety, ale wy swoje ocalenie macie jedynie własnej sile woli do zawdzięczenia. Zamilczmy już o tem!
Te słowa starego skuta naprowadziły mnie na pewien domysł. Jeszcze w Nowym Orleanie wspomniał mi on, że matka postawiła go była na drodze, prowadzącej do szczęścia, że on jednak obrał inny kierunek. Teraz określił sam siebie jako znawcę obu straszliwych występków: gry i palenia opium. Czyżby tę znajomość zdobył tylko z przypatrywania się drugim? Chyba trudno! Nasunęło mi się podejrzenie, że sam musiał być namiętnym graczem i jest nim może jeszcze dotychczas. A co do opium, to wychudła, kościotrupia, jego postać dowodziłaby właśnie niszczącego działania tej trucizny. Czyżby dotąd jeszcze był skrytym palaczem opium? Może przecież nie, gdyż palenie tej trucizny wymaga pewnego nadmiaru czasu, którego skut nie miał podczas podróży. Ale kto wie, czy nie żuł opium. W każdym razie używał teraz jeszcze tej niebezpiecznej substancyi. Gdyby się był jej wyrzekł, byłoby się ciało jego z czasem otrząsnęło ze skutków. Zacząłem nań już patrzyć innemi oczyma. Do czci, którą go otaczałem dotychczas, przyłączyło się sporo litości. Jak on zapewne walczył z tymi szatanami! Jakie zdrowe musiał mieć ciało i ducha, skoro trucizna nie zdołała zniszczyć zupełnie jednego i drugiego. Czem były wszystkie przygody, które przeżył, czem wszystkie poniesione przezeń trudy i niewywczasy w puszczy wobec scen, jakie się w jego wnętrzu rozegrały! Mocował się z nieubłaganemi i przepotężnemi namiętnościami, jak przeznaczony na wymarcie Indyanin z blademi twarzami. Przekonywał się, że każdy okres tej walki kończy się jego klęską, a mimo to bronił się dalej i opierał, powalony już nawet na ziemię. Nazwa Old Death zawierała teraz dla mnie w swem brzmieniu coś niepokojącego. Słynny skut skazany był na upadek, wobec którego śmierć fizyczna jest dobrodziejstwem!
Ostatnie słowa: „Zamilczmy już o tem!“, wymówił Old Death takim tonem, że stary jego znajomy wyrzekł się dalszego oporu i przeszedł do innej sprawy:
— Well, sir! Mamy teraz do czynienia z wrogiem, równie zajadłym, równie nieubłaganym, jak gra i opium. Na szczęście łatwiej go ująć, aniżeli tamtych dwu, zabierzemy się więc do niego. Kukluksklan jest otwartym wrogiem nas wszystkich. Każdy musi się bronić przed nim, i to nietylko ten, którego on zaatakuje. To bestya, złożona z tysięcy i tysięcy członków. Wszelka względność byłaby błędem. Zaraz w pierwszym ataku trzeba pokazać, że jesteśmy nieubłagani. Jeśli się Kukluksom uda tu usadowić, to będziemy zgubieni; wezmą się do nas i wyduszą jednego po drugim. Dlatego powinniśmy mojem zdaniem zgotować im dzisiaj takie przyjęcie, tyle im strachu napędzić, żeby się nie ośmielili powrócić. Spodziewam się, że i wy jesteście tego zdania.
Wszyscy obecni zgodzili się na to.
— Pięknie! — mówił dalej, gdyż nie przerywano mu, jako najstarszemu. — Należy się tak do walki przygotować, żeby nietylko zamiaru chybili, lecz żeby ostrze zwróciło się przeciwko nim samym. Czy ma kto z was jaki wniosek w tej sprawie? Komu dobra myśl przyjdzie, niech ją wyjawi.
Oczy jego i innych zwróciły się na Old Deatha. Jako doświadczony westman wiedział on lepiej od nich wszystkich, jak wypada zachować się wobec takich nieprzyjaciół. Widział wyraz oczekiwania w oczach obecnych i milczące wezwanie, skrzywił twarz po swojemu, kiwnął głową jakby do siebie i odezwał się:
— Skoro drudzy milczą, to ja powiem kilka słów, panowie. Trzeba się liczyć z tą okolicznością, że oni przyjdą dopiero wtedy, kiedy master Lange spać się położy. W jaki sposób zamykają się tylne drzwi, czy zasuwą?
— Nie, na zamek, jak wszystkie drzwi moje.
— Well! O tem także będą wiedzieli, a ja kalkuluję sobie, że zaopatrzą się w dorobione klucze. Byłoby to z ich strony błędem nie do darowania, gdyby tego nie uczynili. To zacne stowarzyszenie musi mieć członkami ślusarzy, a przynajmniej ludzi, umiejących się obchodzić z wytrychem. Wedrą się pewnie do środka, naradźmy się więc nad tem, jak ich przyjąć.
— Oczywiście, że strzelbami. Zaczniemy do nich strzelać natychmiast!
— A oni do nas, sir! Błysk waszych strzałów zdradzi im, gdzie się znajdujecie, gdzie stoicie. Nie, strzelać nie można. Kalkuluję sobie, że byłoby to rozkoszą pojmać ich, nie wystawiając się na niebezpieczeństwo zetknięcia się z ich bronią.
— Czy uważacie to za możliwe?
— Nawet za stosunkowo łatwe. Ukryjemy się w domu i wpuścimy ich do środka. Skoro tylko znajdą się w sypialni, zatrzaśniemy drzwi i zamkniemy. Kilku z nas stanie przy nich na czatach, a kilku na dworze pod oknem. Tak więc nie będą mogli się wydostać i będą musieli poprostu się poddać.
Stary sąsiad Langego potrząsnął poważnie głową i upierał się energicznie przy tem, by wystrzelać włamywaczy. Na odpowiedź starego przymrużył Old Death jedno oko i zrobił minę, która wywołałaby powszechny śmiech, gdyby położenie nasze na to pozwalało.
— Cóż za miny stroicie, sir? — zapytał Lange. — Czy się nie zgadzacie?
— Wcale nie, master. Wniosek naszego przyjaciela wygląda bardzo praktycznie, ale ja kalkuluję sobie, że wszystko inaczej się odbędzie, aniżeli on przypuszcza. Członkowie tajnego związku byliby warci batów, gdyby tak postąpili, jak on się po nich spodziewa. Sądzi on, że wejdą wszyscy razem i ustawią się przed naszemi strzelbami jak na tacy. Gdyby tak uczynili, nie mieliby flaków w głowie. Jestem pewien, że pocichu otworzą tylne drzwi i potem dopiero wyślą dwu lub trzech tu na zwiady. Tych dwu lub trzech będziemy oczywiście mogli zastrzelić, reszta jednak zabierze się czemprędzej, aby powrócić niebawem i naprawić to, czego zaniedbano. Nie, sir, nic z tego planu. Musimy ich wpuścić wszystkich, by ich połapać. Istnieje jeszcze inny, bardzo słuszny, powód do tego. Gdyby nawet udało się plan wasz wykonać, to byłoby dla mnie rzeczą nieprzyjemną wysłać takie mnóstwo ludzi jednym wybuchem prochu na tamten świat, nie zostawiwszy im ani chwili czasu do namysłu nad własnymi grzechami. Jesteśmy ludźmi i chrześcijanami, panowie. Będziemy się wprawdzie bronili przed tymi ludźmi i obmierzimy im powtórny napad, ale to możemy uzyskać w sposób mniej krwawy. Jeśli obstajecie przytem, żeby ich wystrzelać, jak trzodę dzikich zwierząt, to zróbcie to sobie, lecz ja i mój towarzysz nie weźmiemy w tem żadnego udziału. Pójdziemy i wyszukamy sobie inne miejsce na nocleg, żebyśmy później nie musieli wspominać tej nocy ze zgrozą i wyrzutami sumienia!
Old Death mówił całkiem po mojej myśli, a słowa jego wywarły zamierzone wrażenie. Wszyscy skinęli do siebie głowami, a starzec rzekł:
— To, co powiedzieliście na ostatku, to bardzo słuszne. Sądziłem, że takie przyjęcie wypędziłoby ich z La Grange raz na zawsze, lecz nie zastanowiłem się nad odpowiedzialnością, jaką bierzemy na siebie. Dla tego przychyliłbym się do waszego planu, gdybym tylko miał pewność, że się uda.
— Każdy, nawet najlepszy, plan może się nie udać. Będzie to nietylko po ludzku, lecz i mądrze zarazem, jeżeli wpuścimy tych ludzi i zamkniemy ich tak, że żywcem wpadną nam w ręce. Wierzcie mi, że to o wiele, o wiele lepsze, aniżeli ich wystrzelać. Zważcie to, że wyzwalibyście zemstę całego klanu przez zabicie takiej ilości jego członków. Nietylko nie odstraszylibyście Kukluksów od La Grange, lecz ściągnęlibyście ich tutaj. Przyszliby się zemścić okrutnie za śmierć swoich ludzi. Proszę zatem o przyjęcie mojego planu. To najlepsze ze wszystkiego, co się tu da uskutecznić. Aby usunąć wszystko, co mogłoby zaszkodzić jego powodzeniu, obejdę teraz dokoła dom niepostrzeżenie. Może się coś znajdzie, coby się nam przydało.
— Może raczej zaniechacie tego, sir? — zapytał Lange. — Sami przyznajecie, że napastnicy niewątpliwie wartę postawili. A co będzie, jeśli ten człowiek was spostrzeże?
— Mnie spostrzec? — rozśmiał się Old Death. — Czegoś podobnego jeszcze mi nikt nie powiedział! Old Death byłby taki głupi, żeby się pokazał podczas skradania się dokoła domu, lub do człowieka! Master, to śmieszne! Jeśli macie kawałek kredy, to narysujcie mi przekrój poziomy domu, ażebym się mógł zastosować do tego. Wypuście mnie tylnemi drzwiami i czekajcie tam, dopóki nie wrócę. Nie zapukam, lecz końcami palców poskrobię po drzwiach. Gdyby kto zapukał, będzie to ktoś inny, tego więc nie wpuścicie do środka.
Lange zdjął kawałeczek kredy z oddrzwi i narysował przekrój na stole. Old Death przypatrzył mu się dokładnie i wyraził swoje zadowolenie skrzywieniem twarzy w uśmiechu.
Obaj byli już przy drzwiach, kiedy Old Death odwrócił się nagle i zapytał mnie:
— Czy podchodziliście już kiedy człowieka, sir?
— Nie — odrzekłem stosownie do umowy mojej z Winnetou.
— To macie teraz doskonałą sposobność zobaczyć, jak się to robi. Jeśli chcecie, to wezmę was z sobą.
— Stać, sir! — wtrącił Lange. — To byłoby za wielkie ryzyko, ponieważ przyjaciel wasz sam się przyznaje, że brak mu doświadczenia w tych rzeczach. Gdybyście popełnili najmniejszy błąd, warta zauważyłaby was i wszystkoby się popsuło.
— Głupstwo! Znam tego młodego master dopiero od niedawna wprawdzie, lecz wiem, że pragnie usilnie wyrobić w sobie zalety dobrego westmana. Będzie się starał unikać błędów. Gdyby szło oto, żeby podejść wodza indyańskiego, to niechętnie brałbym go z sobą, ale zapewniam was, że nikt z zacnych preryowców nie wstąpi do Kukluksklanu, dlatego próżne są obawy, żeby warta okazała się na tyle zręczną, iżby nas mogła pochwycić. A nawet gdyby nas spostrzeżono, Old Death znalazłby się zaraz na miejscu, aby ten błąd powetować. Chcę wziąć z sobą tego młodzieńca, więc pójdzie ze mną. A zatem chodźcie, sir! Zostawcie tylko w izbie swoje sombrero, co oczywiście i ja uczynię. Taka jasna plecionka zanadto świeci i mogłaby nas zdradzić. Zesuńcie sobie włosy na czoło i podnieście kołnierz powyżej brody, aby twarz ukryć. Trzymajcie się ciągle za mną i róbcie tylko to, co ja będę robił. Chciałbym widzieć kluksa, czy klapsa, któryby nas zauważył!
Nikt już dalej się nie sprzeciwiał, udaliśmy się więc przez sień do tylnych drzwi, gdzie nas miał Lange wypuścić. Otworzył pocichu drzwi i zamknął je za nami. Skoro tylko znaleźliśmy się na dworze, przykucnął Old Death, a ja uczyniłem tosamo. Zdawało się, że chce ciemność przebić oczyma, usłyszałem też, jak w długich oddechach wciągał w nozdrza powietrze.
— Kalkuluję sobie, że tu przed nami niema nikogo — szepnął do mnie, wskazując poza dziedziniec ku zabudowaniom stajennym. — Mimoto muszę się przekonać, gdyż konieczna jest największa ostrożność. Czy nauczyliście się w swych chłopięcych latach na źdźble trawy, trzymanem między kciukami, naśladować głos świerszcza?
Potwierdziłem pocichu.
— Tam pod drzwiami rośnie trawa. Weźcie sobie źdźbło i czekajcie, dopóki nie wrócę. Nie ruszajcie się z miejsca. Gdyby się jednak co stało, to świerknijcie, a przyjdę natychmiast.
Położył się na ziemi i czołgając się na rękach, zniknął w ciemności. Upłynęło z dziesięć minut, zanim powrócił. I rzeczywiście nie moje oczy, lecz węch mi powiedział, że się zbliżał.
— Przypuszczenie moje się sprawdziło — szepnął. — Na dziedzińcu i pod ścianą przednią niema nikogo, ale na drugim rogu tam, gdzie znajduje się okno od sypialni, z pewnością będzie ktoś stał. Połóżcie się na ziemi i czołgajcie się za mną! Ale nie na brzuchu jak wąż, lecz na palcach jak jaszczurka. Nie stąpajcie całą stopą, ale końcami palców. Badajcie ziemię rękami, żebyście nie złamali jakiej gałązki i zapnijcie dobrze bluzę, żeby się koniec nie wlókł po ziemi! No, naprzód!
Posunęliśmy się do rogu, gdzie się Old Death zatrzymał, a ja uczyniłem to samo. Po chwili odwrócił do mnie głowę i szepnął:
— Jest dwu. Bądźcie ostrożni!
Polazł dalej, a ja znów za nim. Nie trzymał się ściany domu, lecz zwrócił się od niej ku płotowi, otaczającemu ogród i porosłemu dzikiem winem, czy też inną, podobną rośliną. Wzdłuż tego płotu czołgaliśmy się równolegle do ściany przedniej domu w oddaleniu jakich dziesięciu kroków. Na dzielącej nas od domu przestrzeni dostrzegłem niebawem jakąś ciemną kupę, wyglądającą jak namiot. Jak się później dowiedziałem, były to ustawione w ten sposób tyczki do fasoli i chmielu. U ich stóp rozmawiano pocichu. Old Death sięgnął wstecz ręką, ujął mnie za kołnierz, przyciągnął do siebie tak, że moja głowa znalazła się obok jego i szepnął:
— O, tam siedzą. Musimy podsłuchać, o czem mówią. Właściwie powinienbym tam pójść sam, ponieważ jako greenhorn możecie mi popsuć całego figla. Ale dwu słyszy więcej niż jeden. Czy potraficie niepostrzeżenie podleźć tak blizko, żebyście ich mogli podsłuchać?
— Tak! — odpowiedziałem.
— To spróbujmy. Wy zbliżajcie się do nich z tej, a ja z tamtej strony. Już koło nich położycie twarz na ziemi, żeby nie zobaczyli blasku waszych oczu. Gdyby was mimoto zauważyli może z powodu zbyt głośnego oddechu, to trzeba będzie natychmiast uczynić ich nieszkodliwymi.
— Zabić? — spytałem szeptem.
— Nie. Musiałoby się to stać cicho, a więc zapomocą noża, ale wy nie macie jeszcze w tem wprawy. Strzału rewolwerowego ryzykować nie można. Skoro tylko spostrzegą was, albo mnie, rzucimy się: ja na jednego, a wy na drugiego, obejmiecie mu szyję rękami i ściśnięcie, żeby głosu z siebie nie wydał. Należy go przytem powalić na ziemię. Potem wam powiem, co robić dalej. Tylko bez hałasu! Widziałem, że z was mocny chłop, ale czy jesteście pewni, że zdołacie takim drabem cicho grzmotnąć o ziemię?
— Bezwarunkowo! — odrzekłem.
— A zatem naprzód, sir!
Poczołgał się dokoła tyk, a ja polazłem ku nim z tej strony. Obaj opryszkowie siedzieli tuż obok siebie z twarzami, zwróconemi w stronę domu. Udało mi się dojść bez szmeru tak blizko, że głowa moja znalazła się zaledwie o łokieć od ciała jednego z nich. Położyłem się więc na brzuchu, a twarz objąłem rękami tuż przy ziemi. Jak się później przekonałem, przydało się to podwójnie. Po pierwsze nie mogła mnie zdradzić jasność twarzy, a powtóre słychać było w ten sposób lepiej, niż gdy głowę podniosłem do góry. Rozmawiali tym nerwowym szeptem, który sprawia, że na kilka kroków można rozumieć poszczególne słowa.
— Kapitana zostawimy w spokoju — rzekł ten właśnie, w którego pobliżu leżałem. — Wysadził was wprawdzie na ląd, ale, ściśle biorąc, spełnił swój obowiązek. Wiesz, Locksmith, on wprawdzie także przeklęty Niemiec, ale jeśli jemu przyłożymy nóż do gardła, to nic to nam nie pomoże, przeciwnie zaszkodzi. Chcąc osiąść i utrzymać się w Teksas, nie możemy psuć sobie stosunku do służby okrętowej.
— Dobrze! Stanie się wedle waszej woli. Indsman umknął, jak mi się zdaje. Żaden Indyanin nie wysiada w La Grange, aby całą noc tutaj czekać na odejście statku, ale te dwa niemieckie psy są jeszcze tutaj. To szpiegi, których należy bez litości zlynchować. Gdyby tylko wiedzieć, gdzie się teraz znajdują. Ulotnili się przez okno, tchórze!
— „Ślimak“ został właśnie w gospodzie i nie spocznie, zanim się nie dowie, gdzie siedzą. To chytra sztuka. Jemu też zawdzięczamy wiadomość o tem, że Lange dostał od Meksykanina pieniądze. Zrobimy zatem dobry interes i ubawimy się przyjemnie. Młody walczył przeciwko nam jako oficer i powinien za to zawisnąć na stryczku. Stary wpakował go w mundur, za co mu się także należy zapłata, ale go nie powiesimy. Dostanie takie baty, że mu skóra na plecach popęka. Potem go wyrzucimy i podpalimy chałupę.
— Jemu tem nie wyrządzimy żadnej szkody, ponieważ sprzedał chałupę. — odparł drugi.
— Tem bardziej rozzłości to Meksykanina, który nie wyprawi już pewnie nikogo na służbę do Juareza. Zrobimy porządek i damy mu pamiątkę, którą przed nikim się nie pochwali. Ludzie są pouczeni. Ale czy rzeczywiście pewien jesteś, że się twoje klucze nadadzą?
— Nie obrażajcie mnie, kapitanie! Znam się dobrze na swoim zawodzie. Drzwi, o które idzie, nie oprą się wytrychowi.
— No, to przystąpimy do dzieła. Żeby tylko prędko spać poszli. Nasi ludzie się zniecierpliwią, gdyż w tych krzakach bzu dyabelnie źle siedzieć. Obaj gospodarze rzucali tam wszelkie skorupy i śmiecie. Chciałbym, żebyście poszli zaraz dać znać towarzyszom. Posłucham jeszcze raz pod okiennicą, czy te sowy jeszcze się nie pokładły.
Kapitan powstał i poszedł cicho pod okiennicę izby sypialnej. Towarzysze nazywali go kapitanem; to określenie i rozmowa, którą właśnie słyszałem, zniewoliły mię do przypuszczenia, że był dowódcą. Drugiego nazywano „locksmith“, co oznacza ślusarza. Może tak się nazywał, a może rzeczywiście był ślusarzem, ponieważ wyraził się, że się rozumie na używaniu wytrycha. Poruszył się był właśnie, wskutek czego usłyszałem lekki brzęk, co dowodziło, że istotnie miał klucze przy sobie. Z tych rozmyślań wyrwało mnie lekkie szarpnięcie za spodnie. Polazłem wstecz. Za tykami leżał Old Death. Przysunąłem twarz moją do jego twarzy, poczem on spytał mnie zcicha, czy wszystko słyszałem i zrozumiałem, a gdy to potwierdziłem, powiedział:
— Wiemy zatem, o co idzie. Splatam figla tym drabom, na który długo będą potrząsali głowami! Gdybym się mógł tylko zdać na was!
— Spróbujcie! Cóż mam uczynić?
— Jednego z drabów wziąć za gardło.
— Well, sir! To zrobię!
— Dobrze, aby jednak iść całkiem napewno, objaśnię wam, jak się zabrać do tego. Słuchajcie! On tu za tyczki nie przyjdzie!
W tej chwili wrócił kapitan od okiennicy. Szczęściem usiadł zaraz napowrót.
Old Death nie uważał za stosowne podsłuchiwać ich w dalszym ciągu i szepnął do mnie:
— Pouczę was zatem, jak ująć tego hultaja. Poczołgacie się ku niemu i znajdziecie się za nim. Gdy krzyknę półgłosem, obejmiecie go za szyję, ale odpowiednio. Rozumiecie? Oba kciuki przyjdą na szyję tak, żeby się końcami stykały, a pozostałych ośm palców wciśniecie w gardło po cztery z każdej strony, tak mocno, jak tylko zdołacie.
— To się zadusi!
— Głupstwo! To nie idzie tak prędko. Łajdaki, opryszki i tym podobna hołota należą do drapieżników z bardzo twardem życiem. Gdy go już będziecie trzymali, przyciśnijcie go do ziemi, wtedy będziecie mogli użyć więcej siły, tylko nie fałszywie. Jak powiedziałem, staniecie za nim, lecz nie wolno wam ciągnąć go ku sobie, musicie go przycisnąć na lewo tak, żeby najpierw położył się na boku, potem na brzuchu, a wy żebyście na nim usiedli. Tak go pokonacie najpewniej. Ponieważ nie przywykliście do takich sztuczek, więc może mu się udać krzyknąć. Będzie to jednak zaledwie krótkie rozpaczliwe „aj“. Potem umilknie, a wy przytrzymacie go, dopóki ja nie wrócę. Czy dokażecie tego?
— Napewno. Biłem się dawniej dużo.
— Biliście się! — szydził stary. — To nic nie znaczy! Musicie także zważyć, że kapitan jest dłuższy od tamtego. Przynieście zaszczyt swemu nauczycielowi, sir i nie dopuście, żeby się z was ci w izbie wyśmiali! A zatem naprzód! Czekajcie na mój okrzyk!
Odsunął się znowu, a ja poczołgałem się także na moje poprzednie miejsce, poczem przysunąłem się jeszcze bliżej do kapitana i podciągnąłem kolana, aby się móc podnieść natychmiast.
Obaj Kukluksi rozmawiali w dalszym ciągu, wielce rozgniewani tem, że oni i towarzysze tak długo muszą czekać. Potem wspomnieli o nas obydwu i wyrazili nadzieję, że „Ślimak“ odnajdzie nasze miejsce pobytu. Wtem usłyszałem przyciszony głos Old Deatha:
— Otóż jesteśmy, panowie! Uważajcie!
Zerwałem się czemprędzej i objąłem kapitana za szyję tak, jak mi polecił skut. Trzymając go mocno końcami palców za krtań, przygniotłem go bokiem do ziemi, przewróciłem go dalej kolanem tak, że legł twarzą do ziemi, i ukląkłem mu potem na plecach. Nie wydał z siebie głosu, drgnął tylko rękami i nogami i leżał dalej spokojnie. Wtem przysiadła przed nami postać Old Deatha. Stary uderzył kapitana w głowę kolbą rewolweru i powiedział:
— Puście, sir, bo się rzeczywiście zadusi! Jak na początek, zrobiliście to nieźle. Macie, jak się zdaje, zdolności i kalkuluję sobie, że kiedyś będzie z was sławny złoczyńca, albo dzielny westman. Weźcie tego draba na plecy i chodźcie!
On wziął jednego na barki, ja drugiego i powróciliśmy do tylnych drzwi, gdzie Old Death poskrobał drzwi wedle umowy. Lange nas wpuścił.
— Co przynosicie? — zapytał zcicha, zauważywszy to pomimo ciemności.
— Zobaczycie! — rzekł Old Death wesoło. — Zamknijcie i wejdźcie do środka!
Jakież było zdziwienie tych ludzi, kiedyśmy złożyli naszą zdobycz na podłodze.
— Do stu piorunów! — zawołał stary sąsiad Langego. — To dwaj Kukluksi! Nieżywi?
— Jest nadzieja, że żyją — rzekł skut. — Widzicie, jak to dobrze, że wziąłem z sobą tego młodego mastera. Trzymał się dzielnie i pokonał nawet dowódcę szajki.
— Dowódcę? Ach to doskonale! Ale gdzie siedzą jego ludzie i dlaczego zanosicie ich tutaj?
— Trzeba wam to dopiero wyjaśniać? To przecież bardzo łatwo odgadnąć. Ja i młody sir wdziejemy suknie tych drabów i sprowadzimy tu szajkę, czekającą pod stajnią.
— A wam co do dyabła! Narażacie swe życie! A jeśli spostrzegą, że jesteście fałszywymi Kukluksami?
— Tego właśnie nie spostrzegą — odrzekł mój towarzysz tonem wyższości. — Old Death jest chytrą sztuczką, a ten młody master także nie taki głupi, jak się wydaje.
Old Death opowiedział im, cośmy podsłuchali i zrobili i przedstawił swój plan. Ja miałem jako Locksmith pójść za stajnię i sprowadzić tutaj Kukluksów, on zaś wdziać na siebie ubranie kapitana, wystarczające na jego długość i udawać dowódcę.
— Rozumie się samo przez się — rzekł skut — że będziemy mówili tylko pocichu, a w szepcie wszystkie głosy jednakie.
— Nie sprzeciwiamy się wam w tym względzie — rzekł stary Lange. — Nie wystawiacie na szwank naszej skóry, lecz swoją. Ale, co my tymczasem będziemy robili?
— Najpierw wyjdziecie pocichu i wniesiecie tu kilka pali, lub mocnych tyk, któremi podeprzemy drzwi od komory lub izby, ażeby ich od zewnątrz nie można było otworzyć. Następnie zagasicie światła i ukryjecie się w domu. Oto całe wasze zadanie. Co potem poczniemy, tego jeszcze na razie niepodobna oznaczyć.
Ojciec i syn wyszli na dziedziniec po wspomniane pale, a my zdjęliśmy z obu jeńców ubrania. Były czarne z białemi odznakami. Odzież kapitana miała na kapturze, piersiach i udach sztylet, a Locksmitha klucze w tych samych miejscach. Sztylet odznaczał zatem wodza. Ten, który został w gospodzie, by dowiedzieć się o miejscu naszego pobytu, nazywał się „Ślimak“, miał więc pewnie powyszywane ślimaki. Kiedy zdejmowaliśmy z kapitana krótkie spodnie, podobne do szwajcarskich, a wdziane na właściwe, przebudził się on. Spojrzał dokoła obłąkanym i zdumionym wzrokiem i zamierzał się poderwać, przyczem sięgnął ręką po rewolwer tam, gdzie przedtem była kieszeń. Old Death jednak przygniótł go znowu do ziemi, przyłożył mu koniec noża do piersi i zagroził:
— Cicho, chłopcze! Wydaj jeden niedozwolony głos, zrób jeden ruch, a ta piękna stal wejdzie ci w ciało!
Kukluks był mężczyzną lat około trzydziestu i nosił po wojskowemu przystrzyżoną brodę. Twarz jego, ostro zarysowana, ciemnawa i dość przeżyta, kazała się domyślać w nim południowca. Pochwycił się ręką za bolącą głowę w miejsce, gdzie otrzymał uderzenie, i zapytał:
— Gdzie ja jestem? Kto wy?
— Tu mieszka Lange, którego postanowiliście napaść, boy! Ja i ten młodzieniec jesteśmy tymi, których miejsce pobytu miał odszukać „Ślimak“. Widzisz więc, że jesteś tam, dokąd cię gnała tęsknota.
Jeniec zacisnął wargi i przebiegł dzikim, ale wystraszonym, wzrokiem dokoła. W tej chwili powrócili obaj Langowie z kilkoma tykami i piłką.
— Materyału do krępowania jest podostatkiem — rzekł ojciec.
— To dajcie na razie dla tych dwu.
— Ja nie pozwolę siebie związać! — zawołał kapitan, usiłując ponownie się podnieść. Równocześnie jednak przyłożył mu Old Death znowu nóż do piersi, mówiąc:
— Nie rusz się! Widocznie zapomniano ci powiedzieć, kim jestem. Nazywają mnie Old Death, a wiesz zapewne, co to znaczy. Myślałeś może, że jestem przyjacielem hodowców niewolników i Kuklusem?
— Wy jesteście Old... Old Death — wyjąkał kapitan w najwyższem przerażeniu.
— Tak, mój chłopcze. Teraz przystępuję do naszej sprawy. Wiem, że chciałeś powiesić młodego Langego, a starego bić dopóty, dopóki mu mięso nie odstanie od kości, a potem ten dom podpalić. Jeśli się spodziewasz jakiej łaski, to doznasz jej tylko pod warunkiem, że się zdasz na swój los.
— Old Death, Old Death! — powtarzał Kukluks, blady jak trup. — Wobec tego jestem zgubiony!
— Jeszcze nie. Nie jesteśmy niecnymi mordercami, jak wy. Darujemy wam życie, skoro się poddacie bez walki, w przeciwnym razie jutro można będzie wasze trupy wrzucić do rzeki. Posłuchaj teraz tego, co ci chcę wogóle powiedzieć. Jeśli wedle tego postąpisz, będziesz mógł opuścić County, a nawet Teksas, aby już więcej nie wrócić, jeśli zaś pogardzisz moją radą, to pożegnajcie się ze światem. Wprowadzę tutaj zaraz twoich ludzi. Każ im się poddać. Jeśli tego nie zrobisz, wystrzelamy was, jak gołębie na drzewie!
Kukluksa związano i wsadzono mu do ust chustkę, to samo zrobiono z drugim, gdy przyszedł do siebie. Następnie poniesiono obu na łóżka Langów, przywiązano ich do nich tak mocno, że się ruszyć nie mogli i przykryto kołdrami aż po szyję.
— Tak! — śmiał się Old Death. — A teraz może się zacząć komedya. Jakże się zdziwią ci hultaje, gdy w tych spokojnie śpiących poznają własnych towarzyszy. Sprawi im to niewymowną przyjemność! Ale powiedzcie, master Lange, czy dałoby się rozmawiać z tymi, którzy tu wejdą, tak, żeby oni nikogo nie mogli widzieć, ani zaatakować, a my żebyśmy mimo to ich widzieli?
— Hm! — rzekł zapytany, wskazując na powałę — Tam z góry. Powała składa się z jednej warstwy desek. Możemy jedną wyrwać.
— To chodźcie wszyscy i zabierzcie broń z sobą. Wyjdziecie na górę i zostaniecie tam, dopóki będzie potrzeba. Przedtem jednak postarajmy się o dobre podpory.
Kilka pali skrócono piłą o tyle, że nadawały się dokładnie do tego celu i przygotowano je na potem. Ja wdziałem spodnie i bluzę Locksmitha. W szerokiej kieszeni znalazłem na obręczy pęk rozmaitych kluczy.
— Wam ich nie potrzeba zupełnie. — rzekł Old Death. Nie jesteście ślusarzem, ani włamywaczem i zdradzilibyście się tylko swoją niezręcznością. Musicie powyjmować klucze właściwe i zabrać je z sobą. Potem udacie, że otwieracie wytrychem. Noże i rewolwery weźmiemy z sobą, ale nasze strzelby zabiorą ci panowie, a w czasie, kiedy my załatwimy się z naszą sprawą na dworze, oni wybiją jedną deskę z powały. Potem jednak należy wszystkie światła pogasić.
Postąpiono wedle tej wskazówki, wypuszczono nas i zamknięto za nami drzwi. Miałem przy sobie trzy klucze do drzwi: od domu, izby i komory. Old Death pouczył mnie teraz dokładniej niżeli przedtem, jak się mam zachować. Usłyszawszy trzask, pochodzący z wyrwania deski, rozeszliśmy się. On udał się ku przedniej stronie domu, gdzie leżały tyki, ja zaś udałem się przez dziedziniec po miłych towarzyszy ku stajni. Nie stąpałem przytem zbyt cicho, chcąc żeby mnie usłyszeli i pierwsi przemówili, gdyż zaczynając sam mówić, mogłem łatwo błąd jaki popełnić. Właśnie gdy zamierzałem okrążyć róg, podniosła się z ziemi postać, o którą omal się nie potknąłem.
— Stop! — powiedział. — To ty Locksmith?
— Yes! Chodźcie, lecz jak najciszej!
— Powiem to porucznikowi. Zaczekaj tutaj!
Potem zniknął w ciemności. A więc był i porucznik. Kukluksklan zorganizowany był zatem na sposób wojskowy. Po niespełna minucie zbliżył się drugi i rzekł pocichu:
— A to długo trwało. Czy ci przeklęci Niemcy zasnęli nareszcie?
— Nareszcie, ale tem mocniej. Wychylili na dobranoc cały dzbanek brandy.
— To będziemy mieli łatwą robotę. Jakżeż tam z drzwiami?
— Wszystko przystaje znakomicie.
— To chodźmy! Północ już minęła. Potem odwiedzimy Cortesia, na co przeznaczyliśmy czas o pierwszej po północy. Prowadź nas!
Za nim wynurzyło się mnóstwo pozasłanianych postaci, które ruszyły za mną. Już pod domem podszedł do nas cicho Old Death, którego niepodobna było w ciemności odróżnić od kapitana.
— Czy wydacie jakie osobne rozkazy, kapitanie? — spytał drugi oficer.

— Nie — odrzekł stary pewnym siebie tonem. — Wszystko zależy od tego, co zastaniemy w środku. No, Locksmith, zacznijmy od drzwi wchodowych!
Przystąpiłem do drzwi, trzymając prawdziwy klucz w ręce. Mimoto udałem, że próbuję wszystkich innych. Otworzywszy, stanąłem z Old Deathem, aby wszystkich przepuścić. Porucznik został także z nami. Kiedy wszyscy weszli pocichu, zapytał:
— Czy wydobyć latarnie?
— Tymczasem wyjmijcie tylko wy swoją!
My weszliśmy także. Zamknąłem drzwi, ale nie na klucz, a porucznik wyciągnął latarnię z reflektorem z kieszeni szerokich spodni. Ubranie jego obszyte było białemi figurami w kształcie noża myśliwskiego. Naliczyłem nas razem piętnastu, a każdy miał inny znak. Zauważyłem kule, półksiężyce, krzyże, węże, gwiazdy, żaby, koła, serca, nożyce, ptaki, czworonogi i wiele innych figur. Wszyscy zatrzymali się nieruchomo. Porucznik lubił widocznie dowodzić, gdyż poświecił dokoła, i zapytał:
— Czy warta stanie tu przy drzwiach?
— Na co? — odrzekł Old Death. — To niepotrzebne. Niech Locksmith zamknie. Tu nikt nie wejdzie.
Zamknąłem natychmiast, by w poruczniku nie obudzić żadnych wątpliwości, ale klucz zostawiłem w zamku.
— Musimy tam wejść wszyscy — rzekł teraz Old Death — kowale to chłopy jak dęby.
— Coś wy dziś całkiem inni, niż zwykle, kapitanie!
— Bo inne są warunki. Naprzód!
Popchnął mnie ku drzwiom od izby, gdzie powtórzyła się ta sama procedura z rozmykaniem i dobieraniem klucza. Następnie weszliśmy wszyscy. Old Death wziął porucznikowi z ręki latarnię i poświecił przy drzwiach od komory.
— Tędy! — rzekł. — Ale cicho, cicho!
— Czy my także mamy powyjmować latarnie?
— Nie, dopiero w sypialni.
Tem poleceniem chciał Old Death zapobiec, żeby zbyt rychło nie poznano śpiących. Tych piętnaście osób mogło się zmieścić w sypialni; szło tylko o to, żeby wszyscy tam weszli, iżeby oblężenie z ich strony nie rozszerzyło się także i na komorę. Otwierając, postępowałem jeszcze powolniej i ostrożniej. Nareszcie drzwi się otwarły. Old Death poświecił latarnią do wnętrza, zaglądnął do sypialni i szepnął:
— Śpią. Prędzej do środka. Ale cicho! Porucznik naprzód!
Nie dał mu czasu do sprzeciwu lub namysłu, wepchnął go do środka, a reszta wsunęła się za nim na palcach. Zaledwie jednak wszedł tam ostatni, ja zamknąłem drzwi i klucz przekręciłem w zamku.
— Prędko drągi! — rzekł Old Death.
Te były właśnie tak długie, że można je było wcisnąć ukośnie pomiędzy brzeg drzwi a futrynę okna, aby zaś tak podparte drzwi wyważyć, na to trzeba siły słonia. Ja pobiegłem czemprędzej na schody.
— Jesteście tam? — zawołałem do góry. — Ci już są w pułapce. Zejdźcie!
Wezwani zbiegli prędko na dół.
— Znajdują się w sypialni. Trzech z was pójdzie pod okno, aby je drągami podeprzeć. Ktoby usiłował wyleźć, dostanie kulą w łeb!
Otworzyłem drzwi tylne dla tych trzech. Reszta poszła ze mną do izby mieszkalnej. Tymczasem powstał w sypialni okropny zgiełk. Wystrychnięci na dudków hultaje spostrzegli, że są zamknięci, wyciągnęli latarnie i poznali przy świetle, kto leży w łóżkach. Zaczęli kląć, ryczeć i walić pięściami w drzwi.
— Otworzyć, otworzyć zaraz, bo wszystko porujnujemy! — zabrzmiało z wnętrza.
Gdy groźby ich nie skutkowały, spróbowali drzwi wywalić, ale napróżno, gdyż podpory trzymały silnie. Potem usłyszeliśmy, że otworzyli okno i starali się wyważyć okiennicę.
— Nie da się! — zawołał jakiś głos gniewny. Ze dworu jest czemś podparta.
Wtem rozległa się od zewnątrz groźba:
— Jesteście uwięzieni. Precz od okiennicy! Kto ją otworzy, dostanie kulą w łeb!
— Tak — dodał z izby Old Death — i te drzwi są obsadzone. Stoi tu dość ludzi na to, żeby was wysłać na tamten świat. Spytajcie swego kapitana, co macie czynić.
Ciszej zaś powiedział do mnie:
— Chodźcie na strych z latarnią i strzelbą! Tamci niech tu lampę zapalą.
Weszliśmy na górę do znajdującego się nad sypialnią poddasza i z łatwością znaleźliśmy wyrwaną deskę. Zakrywszy latarnię i zdjąwszy kaptury, podnieśliśmy deskę, a w ten sposób zaglądnęliśmy do wnętrza oświetlonej kilku latarniami sypialni.
Napastnicy stali wszyscy stłoczeni jeden obok drugiego. Obu jeńcom odjęli już więzy i kneble, a kapitan mówił coś cicho, ale z wielkim naciskiem, do swoich ludzi.
— Oho! — rzekł porucznik. — Poddać się? Z iluż to ludźmi mamy do czynienia?
— Jest ich aż nadto, by was w przeciągu pięciu sekund wszystkich powystrzelać! — zawołał ku dołowi Old Death.
Wszystkich oczy zwróciły się ku górze. W tej samej chwili doleciał nas huk wystrzału jednego, a potem zaraz dugiego. Old Death pojął zaraz, co to jest i jak należy z tego skorzystać.
— Słyszycie! — mówił dalej. — Waszych kompanów odprawiają teraz kulami u Cortesia. Całe La Grange jest przeciwko wam. Wiedziano, że tu jesteście i przygotowano dla was przyjęcie, o jakiem nawet nie marzyliście. Tu nie potrzeba Kukluksklanu. W izbie obok was stoi dwunastu, pod oknem sześciu, a tu na górze również sześciu. Ja nazywam się Old Death. Zrozumiano? Daję wam dziesięć minut. Jeśli po upływie tego czasu złożycie broń, to postąpimy z wami łagodnie, w przeciwnym razie wystrzelamy was wszystkich. Więcej nic wam nie mam do powiedzenia. To moje ostatnie słowo. Zapamiętajcie je sobie!
Założył deskę napowrót i rzekł do mnie pocichu:
— Teraz prędko na dół do Cortesia z pomocą!
Zabraliśmy dwu ludzi z izby, a dwu z pod okiennicy, gdzie na razie jedna straż wystarczała i w liczbie pięciu przemknęliśmy na drugą stronę. Właśnie gdy padł nowy strzał, ujrzeliśmy kilka zasłoniętych postaci przed domem, a kilka innych wybiegających z poza domu Cortesia. Jedna z nich krzyknęła głośniej może, niż miała zamiar:
— Tam w tyle także strzelają. Nie wejdziemy!
Ja położyłem się na ziemi, poczołgałem się bliżej i usłyszałem, jak jeden ze stojących na przedzie odrzekł:
— Dyabelska historya! Kto się mógł tego spodziewać! Meksykanin zwęszył coś i pobudzi strzałami całą ludność. Wszędzie zapalają się światła. Tam w tyle słychać już kroki. Za kilka minut wsiędą nam na karki; śpieszmy się. Wywalmy drzwi kolbami! Zgadzacie się?
Nie czekając odpowiedzi, poskoczyłem z powrotem do towarzyszy i poprosiłem:
— Panowie, prędzej! Uderzmy kolbami na tę zgraję! Chcą szturmować do drzwi Cortesia.
— Well, well! Tęgo w nich! — zawołali nasi towarzysze, a w ślad za tem zaczęły padać ciosy, jak gdyby z nieba, na zrozpaczonych opryszków. Ci pouciekali z krzykiem, zostawiając członków swej bandy tak pobitych, że się poruszać nie mogli. Tych rozbrojono, poczem Old Death przystąpił do drzwi Cortesia i zapukał:
— Kto tam? — zapytano ze środka.
— Old Death, sennor. Spędziliśmy wam z karku tych łotrów. Już ich niema. Otwórzcie!
Odchylono ostrożnie drzwi. Meksykanin poznał skuta, chociaż ten miał na sobie spodnie i bluzę kapitana.
— Czy rzeczywiście ich niema? — zapytał.
— Poszli światami. Czterech pochwyciliśmy. To wyście strzelali?
— Tak. Szczęście, żeście mnie ostrzegli, bo źle byłoby ze mną. Ja broniłem domu z frontu, a murzyn z drugiej strony, nie mogli więc dostać się do nas. Potem widziałem oczywiście, że napadliście na nich.
— Tak, wybawiliśmy was, ale teraz chodźcie wy nam na pomoc! Do was już nie powrócą, ale my mamy tam jeszcze piętnastu łotrów, których puścić nie chcemy. Niech wasz murzyn biegnie od domu do domu i narobi hałasu. Trzeba zbudzić całe La Grange, aby tym łotrom dobrze poświecić.
— Niechaj więc przedewszystkiem pobiegnie po szeryfa. Słuchajcie, nadchodzą ludzie. Ja także będę tam zaraz.
Cofnął się napowrót do domu. Z prawej strony nadeszło dwu ludzi z rusznicami w ręku i zapytali, co znaczą strzały, a dowiedziawszy się, o co chodzi, oświadczyli się natychmiast z pomocą. Nawet secesyonistycznie nastrojeni mieszkańcy La Grange byli przeciwni Kukluksom, których działalność była niewątpliwie okropnością dla zwolenników jakiegokolwiek zapatrywania politycznego. Wzięliśmy czterech rannych za kołnierze i zaciągnęliśmy ich do izby Langego. Od niego dowiedzieliśmy się, że Kukluksi zachowali się dotąd spokojnie. Sennor Cortesio nadszedł także, a niebawem zjawiło się takie mnóstwo innych mieszkańców La Grange, że zabrakło miejsca w izbie i wielu musiało zostać na dworze. Powstał z tego chaos głosów ludzkich, szmer zbliżających się i oddalających kroków, z czego Kukluksi z pewnością wywnioskowali, jak sprawa stała. Old Death zabrał mnie znów na poddasze. Po odsunięciu deski przedstawił się nam obraz głuchej, zajadłej, rozpaczy. Jeńcy stali oparci o ściany, siedzieli na łóżkach, albo leżeli na podłodze, pełni wściekłej rezygnacyi.
— No — rzekł Old Death — dziesięć minut minęło. Co postanowiliście?
Zamiast odpowiedzi rzucił któryś z nich przekleństwo.
— Milczycie? W takim razie uważam, że nie chcecie się poddać i zacznie się strzelanie.
Zmierzył się strzelbą, a ja poszedłem za jego przykładem. Dziwnym sposobem żadnemu z nich nie przyszło na myśl strzelić do nas z rewolweru. To właśnie dowodziło, że tchórzami byli i że odwaga ich polegała na atakowaniu bezbronnych.
— Odpowiadajcie, bo strzelam! — zagroził stary. — To moje ostatnie słowo!
Gdy nikt się nie odezwał, szepnął do mnie Old Death:
— Strzelajcie także. Musimy trafić, bo inaczej nie napędzimy im respektu. Wy mierzcie w rękę porucznika, a ja kapitana.
Padły naraz dwa strzały, nie chybiając celu. Obaj oficerowie krzyknęli przeraźliwie, a za nimi zaczęła reszta wstrętnie wyć różnymi głosami. Nasze strzały usłyszeli obrońcy domu Langego, a sądząc, że walczymy z Kukluksami, podnieśli hałas w izbie i na dworze. Przez drzwi i okna zaczęły padać kule do sypialni, powalając kilku z Kukluksów. Wszyscy popadali na ziemię, wrzeszcząc, jak gdyby ich na pal nawlekano. Kapitan ukląkł przy łóżku, owinął prześcieradłem zakrwawioną rękę i zawołał do nas:
— Wstrzymajcie się, my się poddamy!
— Dobrze — odrzekł Old Death. — Odstąpcie wszyscy od łóżka! Rzućcie na nie swoją broń, a potem was wypuścimy. Ten, u którego później znajdzie się jaka broń, dostanie kulę w brzuch! Słyszycie, że na dworze są setki ludzi. Tylko zupełne poddanie się może was ocalić.
Położenie, w którem znaleźli się członkowie tajnego stowarzyszenia, było beznadziejne, gdyż o ucieczce nie mogli nawet myśleć, o czem wiedzieli sami. W razie poddania się, co im się stać mogło? Zamiarów swych nie wykonali, nie można było więc zasądzić ich za zbrodnię. Woleli tedy pójść za radą Old Deatha, niż próbować bezowocnie się przebić, co byłoby pociągnęło za sobą fatalne skutki. Wnet też zaczęły na łóżko padać noże i rewolwery.
— Dobrze, panowie! — zawołał Old Death. — A teraz oświadczam, że zginie także każdy, kto się poważy wziąć broń napowrót, skoro drzwi się otworzą. Zaczekajcie teraz chwilę!
Posłał mnie na dół z poleceniem do Langego, żeby Kukluksów wypuścił z izby i pojmał. Ale wykonać to, nie było tak łatwo, jak nam się zdawało. Całą sień, oświetloną latarniami, zatłoczyli ludzie. Ponieważ oprócz kaptura miałem jeszcze na sobie strój Kukluksa, przeto wzięli mnie za członka tajnej szajki i pochwycili natychmiast między siebie. Nie pomogły moje wołania, gdyż nie słuchano ich wcale. Zaczęli mnie tak potrącać i kopać, że jeszcze po kilku dniach czułem to wszystko. Gotowi byli zaraz wyprowadzić mię przed dom i tam zlynchować.
Byłem w niemałem niebezpieczeństwie, ponieważ napastnicy mnie nie znali. Osobliwie jeden z nich, długi i mocno kościsty, człowiek walił mnie bezustanku pięścią w bok i ryczał przy tem:
— Na dwór z nim, na dwór! Drzewa mają konary, ładne konary, silne konary, wspaniałe konary; nie złamią się z pewnością, gdy na nich zawiśnie taka ludzka istota.
Równocześnie popychał mnie ku tylnym drzwiom.
— Ależ, sir — krzyknąłem do niego — ja nie jestem Kukluks. Spytajcie master Langego!
— Piękne konary, wspaniałe konary! — odparł, uderzając mnie ponownie w biodra.
— Żądam swobodnego przejścia do izby master Langego! Przebrałem się tak tylko, aby...
— Naprawdę wspaniałe konary! A sznur także się znajdzie w La Grange, ładny, elegancki sznur z dobrych konopi.
Popchnął mnie znowu i tak trącił w biodro, że straciłem cierpliwość. On mógł tych ludzi tak rozdrażnić, że zlynchowaliby mnie rzeczywiście, bo gdyby mnie raz pochwycili na dworze, to nie należało się niczego dobrego spodziewać.
— Panie! — ryknąłem teraz. — Wypraszam sobie waszą ordynarność. Idę do master Langego, rozumiecie?
— Wspaniałe konary! Nieporównane sznury! — krzyknął jeszcze głośniej i zadał mi potężne pchnięcie w żebra.
Tu się już miarka przebrała. Uderzyłem go z całej siły pięścią w koniec nosa tak, że pewnie byłby wstecz runął, gdyby miał był miejsce. Dotąd było ciasno, ale teraz zrobiło się nieco przestronniej. Skorzystałem z tego, ruszyłem naprzód przemocą i ryczałem, waląc dokoła na ślepo tak, że zaczęto mi się ustępować. Utworzyłem sobie w ten sposób wązką uliczkę, którą dostałem się do izby. Ale kiedy posuwałem się naprzód tak utorowaną drogą, zamykała się uliczka za mną, wszystkie ręce poszły w ruch i pięści spadały na mnie poprostu jak grad. Biada prawdziwym Kukluksom, skoro przebranemu tylko w ich strój, spokojnemu, obywatelowi dostały się takie ciosy. Kościsty człowiek, krzycząc jak ranny odyniec, wszedł za mną aż do izby. Ujrzawszy go, rzekł Lange:
— Na miłość Boską, co się stało, kochany sir? Czemu tak krzyczycie? Dlaczego krew z was cieknie?
— Na drzewo z tym Kukluksem! — odparł rozwścieczony. — Roztrzaskał mi nos i wybił dwa czy trzy, a może cztery zęby. Wspaniałe zęby. Jedyne, jakie miałem na przodzie! Powieście go!
Gniew jego był teraz bardziej uzasadniony, gdyż krew szła mu rzeczywiście z ust i z nosa.
— Ten? — zapytał Lange, wskazując na mnie. — Ależ, sir, szanowny sir, to nie jest Kukluks! To nasz przyjaciel, któremu właśnie zawdzięczamy, że pochwyciliśmy tych drabów. Bez niego nie żyłbym teraz ani ja, ani sennor Cortesio, a domy nasze stałyby w płomieniach!
Kościsty człowiek wytrzeszczył oczy, otworzył skrwawione usta i zapytał:
— Bez-bez-tego?
Obraz był nadzwyczajny! Wszyscy obecni zaczęli się śmiać. On otarł sobie chustką pot z czoła, a krew z ust i z nosa; ja zaś pocierałem na swem ciele rozmaite miejsca, na których zostały momentalne fotografie jego palców kościstych.
— Słyszycie zatem, sir! — huknąłem na niego. — Wściekliście się poprostu z żądzy powieszenia mnie! Od waszych dyabelskich buchniaków czuję w sobie niemal każdą kosteczkę.
Nie umiał sobie w swem zakłopotaniu poradzić inaczej, jak w ten sposób, że otworzył znowu usta i wyciągnął do nas dłoń z dwoma „jedynymi“ zębami, które przed chwilą jeszcze miały w ustach pewne i spokojne mieszkanie. Teraz i ja musiałem się roześmiać, gdyż widok jego był istotnie bardzo opłakany. Po tem zajściu dopiero zdołałem Langemu wyrazić polecenie Old Deatha.
Pozbierano troskliwie wszystkie sznury, jakie się tylko znalazły i złożono je w kącie.
— Wypuszczajcie ich zatem, ale po jednemu! — rzekłem. — Każdego związać, skoro tylko wyjdzie. Old Death będzie się dziwił, dlaczego się tak długo zwleka. Właściwie powinien tu już być szeryf. Murzyn Cortesia miał go zaraz sprowadzić!
— Szeryf? — spytał Lange zdumiony. — Toż to on właśnie! Nie wiecie nawet, komu zawdzięczacie szturchańce. Oto on stoi!
Wskazał na kościstego.
— Do kroćset piorunów, sir! — huknąłem nań. — Wy jesteście szeryfem, najwyższym urzędnikiem władzy wykonawczej w tem pięknem county, macie pilnować porządku i starać się o należne posłuszeństwo względem prawa, a tymczasem we własnej osobie gracie rolę sędziego Lyncha? To bardzo źle! W takim razie nic dziwnego, że Kukluksi tak się tu rozwielmożnili!
Wprawiło go to w kłopot nie do opisania. Pokazał mi jeszcze raz oba wybite zęby, przyczem wyjąkał:
— Pardon, sir! Pomyliłem się, ponieważ macie twarz kryminalisty!
— Dziękuję uniżenie! Za to wasza wygląda tem opłakaniej. Spełniajcie więc od teraz przynajmniej swoje obowiązki, jeśli nie chcecie popaść w podejrzenie, że dla tego rzuciliście się do lynchowania porządnych ludzi, ponieważ stoicie po stronie Kukluksów.
To wróciło mu pełną świadomość urzędowej godności, bo rzekł prostując się dumnie:
— Oho! Ja, szeryf tego czcigodnego county Fayetta miałbym być Kukluksem? Dowiodę wam zaraz, że jest przeciwnie. Rozprawa przeciw tym łotrom odbędzie się jeszcze tej nocy. Odstąpcie, panowie i zróbcie im miejsce. Wyjdźcie do sieni, ale pokażcie przez drzwi wasze strzelby, aby wiedzieli, kto teraz jest panem domu. Weźcie sznury do ręki i otwórzcie drzwi!
Rozkaz ten wykonano i pół tuzina dwururek zajrzało groźnie przez drzwi. W izbie znajdowali się teraz szeryf, obaj Langowie, Cortesio, dwaj od początku sprzymierzeni z nami Niemcy i ja. Ze dworu dolatywały okrzyki tłumu, domagającego się przyśpieszenia akcyi. Otworzyliśmy okiennice, ażeby ludzie mogli zaglądnąć i przekonać się, że nie próżnujemy. Odsunięto podpory, a ja drzwi otworzyłem. Żaden z Kukluksów nie chciał wyjść pierwszy. Wezwałem najpierw kapitana, a potem porucznika, żeby zrobili począdek. Obaj mieli ręce owinięte chustkami. W górze nad otworem, powstałym przez wyrwanie deski, siedział Old Death i trzymał strzelbę, zwróconą na dół. Złapanym przezeń w pułapkę ludziom powiązano ręce na plecach, poczem musieli stanąć obok skrępowanych także czterech towarzyszy, sprowadzonych z pod domu Cortesia. Ludzie, którzy stali na dworze, widząc, co się działo w izbie, wydawali głośne okrzyki. Pojmanym zostawiliśmy kaptury na głowach, a zdjęliśmy je tylko z kapitana i porucznika. Na moje usilne żądania i pytania sprowadzono człowieka, który mi się przedstawił jako cyrulik, twierdząc, że wkrótce opatrzy, zoperuje i wyleczy wszystkie uszkodzenia. Zbadał rannych i rozpędził potem pół kopy mieszkańców La Grange po całym domu na poszukiwania za watą, przędzą, szmatami, plastrami, tłuszczem, mydłem i innymi środkami, których potrzebował do wykonania swego humanitarnego zadania.
Gdyśmy już wszystkich Kukluksów mieli w swej mocy, rzucono pytanie, gdzie ich zaprowadzić, ponieważ w La Grange nie było więzienia na dziewiętnastu ludzi,
— Odstawić ich do salonu w gospodzie! — rozkazał szeryf. — Najlepiej sprawę załatwić jak najrychlej. Utworzymy jury z sędziami przysięgłymi i wyrok wykonamy natychmiast. Mamy do czynienia z wyjątkowym wypadkiem i postąpimy także w sposób wyjątkowy.
Wiadomość o tem zarządzeniu przedostała się natychmiast na zewnątrz. Tłum się zakołysał i ruszył naprzód ku gospodzie, aby zająć dobre miejsca w salonie. Wielu, którym się to nie udało, stało na schodach, w sieni i przed gospodą. Kukluksów spotkało tak groźne przyjęcie ze strony publiczności, że eskorta musiała zadawać sobie niemało pracy, aby zapobiec atakom. Z wielkim trudem dostaliśmy się do salonu, obszernej, lecz bardzo nizkiej komnaty, przeznaczonej na zabawy taneczne. Orkiestra była już zajęta, lecz opróżniono ją natychmiast, aby tam umieścić pojmanych. Gdy zdjęto z nich kaptury, pokazało się, że nie było między nimi ani jednego mieszkańca z okolicy.
Jury, utworzone z szeryfem, jako przewodniczącym, na czele, składało się z oskarżyciela publicznego, obrońcy, pisarza i przysięgłych. Do trybunału należeli tacy ludzie, że mnie ciarki przechodziły, ale można to było jako tako usprawiedliwić warunkami otoczenia i danego wypadku.
Świadkami byli obaj Langowie, Cortesio, pięciu Niemców, Old Death i ja. Jako corpora delicti leżała na stołach broń oskarżonych i ich strzelby, które Old Death zabrał z kryjówki za stajnią. Pokazało się, że w każdej lufie był nabój. Szeryf oznajmił, że rozpoczyna rozprawę, a równocześnie odstępuje od zaprzysiężenia świadków, ponieważ „etyczna wartość oskarżonych nie wystarcza, żeby tak moralnych i czcigodnych gentlemanów jak my obarczać ciężarem przysięgi“. Dalej zauważył szeryf, że z wyjątkiem Kukluksów znajdują się wogóle w komnacie sami ludzie, których „moralne i prawne zapatrywania wznoszą się ponad wszelką wątpliwość“ i stwierdził to ku wielkiej swojej radości i zadowoleniu. Powszechne brawo zabrzmiało w nagrodę za to pochlebstwo, uczczony zaś urzędnik odpowiedział na to pełnym godności ukłonem. Ja jednak dostrzegłem rozmaite twarze, z których wcale nie odbijały owe wychwalane tak dalece „moralne i prawne zapatrywania“.
Najpierw przesłuchano świadków. Old Death przedstawił obszernie cały wypadek, my zaś ograniczyliśmy się do potwierdzenia tego, co on powiedział. Po nas zabrał głos staaten-atorney, prokurator. Powtórzywszy nasze zeznania, stwierdził, że oskarżeni należeli do zakazanego stowarzyszenia, którego zgubnym celem jest podkopywanie publicznego porządku, ruina fundamentów państwowych i szerzenie potępienia godnych zbrodni, karanych zazwyczaj długoletniem lub dożywotniem więzieniem, a nawet śmiercią. Już sama przynależność wystarcza do dziesięcio lub dwudziestoletniego osadzenia w więzieniu. Oprócz tego dowiedziono, że oskarżeni zamierzali zamordować byłego oficera republiki, okrutnie zbić dwu bardzo szanownych gentlemanów i puścić z dymem domy tego błogosławionego miasta. W końcu chcieli powiesić dwóch nadzwyczajnie spokojnych i czcigodnych mężów — tu skłonił się po dwakroć mnie i Old Deathowi — co najprawdopodobniej byłoby pociągnęło za sobą ich śmierć, a co należy ukarać tem surowiej, że właśnie dzięki tym mężom udało się odwrócić grożące La Grange niebezpieczeństwo. Prokurator domaga się więc jak najsurowszej kary dla winnych i wnosi, aby kilku Kukluksów, wybranych przez wielce szanowny sąd, powieszono za szyję, oćwiczono tęgo dla „moralnego pokrzepienia“, a potem zamknięto między grubymi murami, iżby nie mogli na przyszłość zagrażać państwu i znanym z uczciwości obywatelom.
Prokurator dostał także huczne brawo i podziękował pełnym godności ukłonem. Po nim przemówił obrońca. Zauważył najpierw, że przewodniczący dopuścił się karygodnego zaniedbania, nie zapytawszy oskarżonych wcale o ich nazwiska i inne okoliczności. Radzi mu zatem obecnie to uzupełnić, gdyż należy wiedzieć, kogo się ma powiesić, lub zamknąć, choćby na wypadek potrzeby wystawienia świadectwa śmierci i innych dokumentów. Ta bystra uwaga uzyskała z mojej strony pełną, choć milczącą, aprobatę. Obrońca w dalszym ciągu nie zaprzeczył wcale nawiedzionych zamiarów Kukluksów, twierdząc, że musi uznawać prawdę, ale żaden z tych zamiarów nie został wykonany istotnie i nie wyszedł poza kres usiłowania. Dla tego nie może być mowy o powieszeniu, lub dożywotniem więzieniu. Zapytuje wszystkich, czy samo usiłowanie wyrządziło komu szkodę i czy ją może wogóle wyrządzić. Nigdy, a zatem i w tym wypadku nie. Ponieważ więc nie przyniosło to nikomu szkody, musi prosić bezwarunkowo o uwolnienie oskarżonych, czem członkowie wysokiego trybunału dowiodą, że są humanitarnymi gentlemanami i miłującymi pokój chrześcijanami. Kilka głosów zawołało i teraz brawo, a obrońca skłonił się głęboko w półkole, jak gdyby otrzymał poklask od całego świata.
Teraz powstał przewodniczący poraz drugi. Stwierdził najpierw, że z wyraźnym zamiarem nie pytał oskarżonych o nazwiska i inne okoliczności, gdyż był święcie przekonany, że go okłamią. Wnosi więc, żeby na wypadek powieszenia wystawić ogólne poświadczenie śmierci, brzmiące mniej więcej w ten sposób: „Powieszono dziewiętnastu Kukluksów, gdyż udowodniono im winę.“ Przyznaje następnie, że istotnie chodzi tu tylko o usiłowanie i w tym kierunku postawi pytanie, ale zaznacza przytem, że tylko obu obecnym gentlemanom należy zawdzięczyć, że usiłowanie nie stało się czynem. Usiłowanie jest zawsze niebezpieczne i to niebezpieczeństwo należy ukarać. Mowca nie ma ani ochoty, ani czasu wahać się godzinami pomiędzy zdaniem prokuratora i obrońcy i nie myśli zajmować się zbyt długo szajką, która mimo dziewiętnastu uczestników i dobrego uzbrojenia dała się dwu ludziom wziąć do niewoli. Tacy bohaterowie nie zasługują nawet na to, żeby kanarek lub wróbel na nich zwracał uwagę. Mówca skarży się, że już nawet nazwano go przyjacielem Kukluksów, czego on nie może na sobie zostawić i postara się przynajmniej o to, żeby ci ludzie odeszli ze wstydem i raz na zawsze zaniechali powrotu. Zapytuje więc panów sędziów przysięgłych, czy oskarżeni winni są usiłowanego morderstwa, rabunku, uszkodzenia ciała jakoteż podpalania i prosi, żeby nie odkładali odpowiedzi do ostatniego grudnia przyszłego roku, gdyż zgromadziło się tu mnóstwo czcigodnych słuchaczy, wobec których nie wolno zbyt długo zwlekać z wyrokiem.
To sarkastyczne przemówienie nagrodzono hucznymi oklaskami. Panowie przysięgli zgromadzili się w kącie, naradzali się przez kilka minut, a ich przewodniczący podał do wiadomości wynik narady. Werdykt brzmiał: winni. Teraz nastąpiła cicha narada szeryfa z wotantami. Wpadło mi w oko, że szeryf podczas tego kazał uwięzionym odebrać wszystko, co mieli po kieszeniach, a szczególnie pieniądze, które natychmiast przeliczono. Szeryf skinął głową i podniósł się, by ogłosić wyrok.
— Panowie — rzekł — oskarżonych uznano winnymi. Sądzę, że będę wyrazem waszych życzeń, jeśli nie tracąc wielu słów, powiem, na czem polega kara, dla której oznaczenia i energicznego wykonania zebraliśmy się tutaj. Zarzuconych winnym zbrodni nie dokonano, dla tego w myśl apelacyi pana obrońcy do naszych uczuć humanitarnych i chrześcijańskich zapatrywań, postanowiliśmy zaniechać bezpośredniego ukarania...
Oskarżeni odetchnęli widocznie, u słuchaczy zaś odezwało się kilka okrzyków niezadowolenia. Szeryf mówił dalej:
— Zaznaczyłem już pierwej, że usiłowanie dokonania zbrodni pociąga za sobą niebezpieczeństwo. Jeżeli Kukluksów nie ukarzemy, musimy się przynajmniej postarać o to, żeby na przyszłość nie byli dla nas groźni. Postanowiliśmy zatem wydalić ich ze stanu Teksas i to z takim dla nich wstydem, że im nigdy już na myśl nie przyjdzie pokazać się tutaj. Dla tego zarządzam najpierw ostrzyżenie im włosów, brody i wąsów aż do skóry. Kilku z obecnych zechce się tem zapewne zabawić. Komu niedaleko, niechaj się uda do domu i przyniesie nożyczki; czcigodny sąd przyznaje pierwszeństwo tym, którzy dobrze strzyc nie umieją.
W odpowiedzi na to wybuchł powszechny śmiech. Jeden ze słuchaczy otworzył okno i zawołał:
— Nożyczek! Kukluksów się ostrzyże. Kto przyniesie nożyczki, tego wpuszczamy.
Nie ulegało wątpliwości, że w następnej chwili wszyscy, stojący na dole, pobiegną po nożyczki. Niebawem też sprawdziło się moje przypuszczenie, albowiem dała się słyszeć bieganina i głośne wołania o shears i scissars. Jakiś głos ryczał nawet: shears for clipping trees i shears for clipping sheeps, czyli nożyczki do strzyżenia drzew i owiec.
— Dalej uchwalono — mówił szeryf — zaprowadzić skazanych na steamer, który właśnie przybył po jededenastej z Austin, a odchodzi o świcie do Matagordy. W tem mieście wsiędą na pierwszy lepszy statek, który będzie odjeżdżał, bez prawa wylądowania kiedykolwiek w Teksas. Wsadzi się ich na pokład tego statku bez względu na to, kim są, skąd przyszli i dokąd okręt odchodzi. Od obecnej chwili aż do przeniesienia na ten statek nie będzie im wolno zdjąć przebrania, żeby każdy z podróżnych miał sposobność przypatrzyć się, jak Teksańczycy postępują z Kukluksami. Pozostaną również nadal skrępowani. Chleba i wody dostaną dopiero w Matagordzie. Koszta pokryje się z ich własnych pieniędzy, które tworzą piękną sumę trzech tysięcy dolarów, zebranych prawdopodobnie z grabieży. Oprócz tego konfiskuje się całe ich mienie, a w szczególności broń, i urządzi się licytacyę. Jury postanowiło dochód z licytacyi obrócić na zakupno piwa i brandy, ażeby czcigodni świadkowie wraz z ich ladies mieli łyk płynu do tańca, który nastąpi tu po ukończeniu tego sądu. O brzasku odprowadzimy Kukluksów z muzyką i z towarzyszeniem tragicznej pieśni na steamer. Oni muszą się przypatrzyć temu balowi i w tym celu zostaną tu, gdzie się teraz znajdują. Jeżeli obrońca ma co przeciwko temu wyrokowi, to chętnie go przesłuchamy, tylko idzie o krótkość. Trzeba ostrzyc Kukluksów i zlicytować ich rzeczy, zanim się bal rozpocznie.
Okrzyki zadowolenia, które odezwały się teraz, graniczyły wprost z rykiem. Przewodniczący i obrońca natrudzili się niemało, zanim przywołali do porządku i spokoju rozbawionych słuchaczy. Wreszcie mógł obrońca zabrać głos:
— Na korzyść moich klientów — rzekł z zapałem — mogę powiedzieć, co następuje. Uważam wyrok wielce szanownego trybunału za srogi do pewnego stopnia, lecz srogość tę łagodzi nieco ostatnia część wyroku, dotycząca piwa, brandy, tańca, muzyki i śpiewu. Dlatego oświadczam w interesie tych, których zastępuję, że zgadzam się w zupełności z wyrokiem i wyrażam nadzieję, że posłuży on im jako zachęta do lepszego, pożyteczniejszego żywota. Ostrzegam ich zarazem, żeby do nas nie powracali, gdyż w razie czego nie przyjąłbym obrony, a wobec tego oni pozbawieni byliby tak doskonałego prawnego doradcy. Co zaś do mego wynagrodzenia, to zastrzegam sobie po dwa dolary od klienta, co na dziewiętnastu ludzi wynosi trzydzieści ośm dolarów, których odbioru nie potrzebuję pisemnie stwierdzać, jeśli je otrzymam zaraz wobec tylu świadków. W takim razie tylko ośmnaście wezmę dla siebie, a resztę przeznaczam na światło i wynajem lokalu. Muzykantów można opłacić wstępem, który radzę oznaczyć na piętnaście centów od gentlemana. Ladies oczywiście nie płacą.
Obrońca usiadł, a szeryf oświadczył, że się z nim zupełnie zgadza.
Ja siedziałem jak we śnie. Czy to wszystko miało być prawdą? Nie mogłem o tem wątpić, bo obrońcy wypłacono pieniądze, a wielu pobiegło do domów, aby swoje ladies na bal sprowadzić. Zarazem powracało wielu z nożycami rozmaitego gatunku. Porwał mię z początku gniew, ale wnet roześmiałem się, popatrzywszy na Old Deatha, niesłychanie ubawionego zakończeniem awantury. Kukluksów ostrzyżono rzeczywiście do samej skóry, poczem zaczęła się licytacya. Strzelby poszły prędko i zapłacono za nie dobrze. Z reszty przedmiotów także niebawem nic nie zostało. Panował przytem zgiełk, ścisk nie do opisania. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili, a każdy jak najswobodniej, nie oglądając się na sąsiada, co nie obeszło się bez potrąceń i szturkańców. Wszyscy chcieli być w salonie, chociaż ten nawet dziesiątej części nie mógł zmieścić. Wreszcie weszli muzykanci: klarnecista, skrzypek, trębacz i właściciel starego fagotu. Ta wspaniała orkiestra ustawiła się w kącie i zaczęła stroić przedpotopowe instrumenty, co dało mi niezbyt przyjemny przedsmak ich zdolności. Ja postanowiłem opuścić to szanowne zebranie, zwłaszcza że ukazały się ladies na sali, ale Old Death nawet słyszeć o tem nie chciał, twierdząc, że my dwaj właśnie, jako główne osoby, bohaterowie dnia, po wszystkich trudach i niebezpieczeństwach powinniśmy użyć przyjemności. Szeryf zaś wprost zaznaczył z wielką energią, że całe obywatelstwo La Grange czułoby się obrażonem, gdybyśmy się wzbraniali odtańczyć pierwszą turę. W dodatku przedstawił Old Deathowi swoją żonę, a mnie córkę, jako doskonałe tancerki. Ponieważ ja wybiłem jemu dwa zęby, a on zajechał mnie kilkakroć w żebra, wobec tego mieliśmy się zdaniem jego uważać za powinowatych z wyboru. Zapewniał, że bardzo zasmuciłbym jego duszę, gdybym nie spełnił jego gorącej prośby o wzięcie udziału w zabawie. Obiecał zarazem postarać się, żeby nam dano osobny stół. Co miałem zrobić? Na nieszczęście ukazały się teraz obie ladies, którym nas przedstawiono. Kiedy wlazłeś między wrony, to krakaj jak i one! Poznałem odrazu, że będę musiał odważyć się na słynną turę, a może ponadto na jeszcze kilka suwanych i skakanych, jako jeden z bohaterów dzisiejszego dnia i — prywatny detektyw incognito.
Poczciwy szeryf cieszył się może nadzwyczajnie tem, że poświęcił nas boginiom swego domowego ogniska. Wyszukał dla nas stół, który miał ten wielki błąd, że wystarczał, jak się zdawało, tylko na cztery osoby, bez ratunku więc wpadliśmy w moc obu ladies. Panie były nieocenione. Stanowisko męża i ojca nakazywało im nadawać sobie jak najwięcej powagi. Mama mogła mieć nieco powyżej pięćdziesiętki, haczkowała jakiś lajbik, odezwała się krótko raz o kodeksie Napoleona, poczem usta jej zamknęły się na zawsze. Córeczka, lat około trzydziestu, przyniosła tomik poezyi i czytała pomimo panującego dokoła niej piekielnego zgiełku, zaszczyciła Old Deatha uwagą o Berangerze, która miała dowodzić bystrości jej umysłu, a gdy stary skut zapewnił ją całkiem szczerze, że nie mówił jeszcze nigdy z tym gentlemanem, zapadła w głębokie milczenie. Gdy podawano piwo, panie nasze nie piły, kiedy jednak szeryf przyniósł im dwie szklanki brandy, ożywiły się ich ostre, mizantropijne oblicza.
Przy tej sposobności szturknął mnie urzędnik swoim znanym sposobem w bok i szepnął:
— Teraz nadchodzi tura. Zaczynajcie prędko!
— Czy nie odmówią nam? — zapytałem tonem, z którego nie przebijało się zbyt wiele zadowolenia i przyjemności.
— Nie. Ladies są uprzedzone przychylnie.
Powstałem i skłoniłem się przed córką, mruknąłem coś o zaszczycie, przyjemności i odznaczeniu i otrzymałem — księżkę z wierszami, do której przyczepiła się miss. Old Death zabrał się do rzeczy praktyczniej, wołając wprost do matki:
— No, może pójdziemy! W prawo, czy w lewo? Jak wolicie? Bo ja skaczę równie dobrze w jedną, jak i w drugą stronę.
Jak tańczyliśmy obaj, jakiego nieszczęścia narobił mój stary przyjaciel, padając razem z tancerką na ziemię, jak gentlemani zaczęli pić — o tem zamilczę. Dość, że kiedy dzień nastał, skończyły się już prawie zapasy gospodarza, a szeryf zapewniał, że uzyskana z licytacyi suma jeszcze się nie wyczerpała, że możnaby dzisiaj wieczorem, albo jutro zatańczyć małego reel. W obu izbach parterowych, w ogrodzie i przed domem, siedzieli, lub leżeli ludzie podchmieleni z dość ciężkiemi głowami. Skoro jednak rozeszła się wiadomość, że ruszają z Kukluksami ku przystani, zerwało się wszystko na równe nogi. Pochód odbywał się w następującym porządku: Na czele szli muzykanci, potem członkowie trybunału, Kukluksi w swoich dziwacznych przebraniach, następnie my świadkowie, a za nami masters, sirs, gentleman wedle upodobania.
Amerykanin to dziwny człowiek: posiada zawsze to, czego mu trzeba. Skąd ci ludzie wszystko tak prędko dostali, tegośmy oczywiście nie wiedzieli, ale okazało się, że każdy uczestnik pochodu, to jest wszyscy mieszkańcy La Grange z wyjątkiem czcigodnych pastorów i ladies mieli po jednym instrumencie do sprawienia kociej muzyki. Kiedy wszyscy stanęli w szeregu, dał szeryf znak, pochód ruszył, a idący na czele wirtuozi zaczęli męczyć „Yankee doodle.“ Na zakończenie wpadła kocia muzyka. Co tam świstano, ryczano, śpiewano, to się nie da powiedzieć. Zdawało mi się, że się wśród waryatów znajduję. Tak szło się wolnym, pogrzebowym, krokiem ku rzece, gdzie więźniów wydano kapitanowi, który, jak się o tem przekonaliśmy, wziął ich w miejsce bezpieczne. O ucieczce mowy nie było; za to ręczył kapitan. Oprócz tego pilnowali ich współpodróżni.
Gdy statek ruszył, zagrali muzykanci swoją najpiękniejszą fanfarę, a kocia muzyka zabrzmiała także na nowo. Kiedy jeszcze oczy wszystkich zwrócone były na okręt, ja wziąłem Old Deatha pod ramię i poszliśmy razem z Langem i jego synem do domu, żeby się przedrzemać. Sen jednak trwał dłużej, niż było naszym zamiarem. Kiedy się obudziłem, Old Death także już nie spał. Nie mógł zasnąć z powodu bolu i oświadczył ku memu przerażeniu, że dzisiaj dalej jechać nie może. To były skutki jego upadku podczas tańca. Posłaliśmy po cyrulika, który zbadał chorego i zawyrokował, że noga wyskoczyła ze stawu, że więc trzeba ją wstawić na dawne miejsce. Naciągał ją nadwyczaj długo i zapewniał, że usłyszymy, jak zaskoczy. Nadsłuchiwaliśmy, ale napróżno. Szarpanie nie sprawiło skutowi żadnego bolu. Odsunąłem więc na bok cyrulika i przypatrzyłem się biodru. Był tam siniak z żółtą obwódką, co dowodziło niezbicie, że się ma do czynienia ze zgnieceniem.
— Trzeba was natrzeć wywarem gorczycy, albo jakimś innym spirytusem; to wam pomoże — rzekłem — Oczywiście dzisiaj przynajmniej musicie się zachować spokojnie. Szkoda, że Gibson umknie tymczasem!
— On? — odparł skut. — Nie obawiajcie się, sir! Kiedy taki stary ogar, jak ja, przyłoży nos do tropu, to nie puści go, dopóki nie pochwyci zwierzęcia. Możecie temu śmiało zaufać!
— Ja też to czynię, ale on wysforuje się zbytnio naprzód z Wiliamem Ohlertem!
— Już my go dościgniemy. Kalkuluję sobie, że to wszystko jedno, czy pochwycimy go o jeden dzień wcześniej, czy później, byleśmy go tylko znaleźli. Głowa do góry! Ten nader czcigodny szeryf popsuł nam rachubę reelem i swojemi ladies, ale bądźcie pewni, że to naprawię. Nazywają mnie Old Death. Zrozumiano?
Brzmiało to dość pocieszająco, a ponieważ ufałem staremu, że dotrzyma danego słowa, więc uspokoiłem się na razie. Sam przecież nie mogłem puścić się na dalsze poszukiwania. Uradowałem się też bardzo, gdy mi Lange przy obiedzie powiedział, że chciałby pojechać z nami, ponieważ droga jego prowadzi przez pewną przestrzeń w tym samym kierunku.
— We mnie i w moim synu nie będziecie mieli złych towarzyszy — zapewniał. — Umiem konia prowadzić i używać strzelby, a gdybyśmy po drodze spotkali się z jaką białą lub czerwoną hałastrą, to nie pomyślimy o ucieczce. Weźmiecie więc nas z sobą? No, ręka na zgodę!
Oczywiście, że podaliśmy rękę. Później przyszedł Cortesio, który spał jeszcze dłużej od nas, aby nam konie pokazać. Old Death pokulał mimo boleści na dziedziniec, żeby osobiście konie zobaczyć.
— Ten młody master twierdzi wprawdzie, że umie dobrze jeździć na koniu — rzekł — ale ja wiem, co o tem sądzić. Nie wierzę w jego koński rozum. Kupując konia, wybieram sobie czasem takiego, który najgorzej wygląda. Ale ja oczywiście jestem pewny, że ten jest najlepszy. Zdarzyło mi się to już nieraz.
Musiałem przed nim przejechać na wszystkich koniach, które stały w stajni, on zaś przypatrywał się z miną znawcy każdemu ruchowi i pytał przezornie za każdym razem o cenę. I rzeczywiście postąpił stosownie do swego zwyczaju; nie wziął tych koni, które dla nas Cortesio przeznaczył.
— Te wyglądają na lepsze, niż są — zawyrokował. — W kilka dni zmęczyłyby się do cna. Nie, my kupimy te dwa stare kasztany, które dziwnym sposobem kosztują tak mało.
— Ależ to szkapy robocze! — zauważył Cortesio.
— Nie rozumiecie się na tem właśnie, sennor, jeśli mi wolno tak powiedzieć. Te kasztany to konie preryowe, tylko były w złych rękach. Im nie zabraknie oddechu i kalkuluję sobie, że nie pomdleją z powodu byle jakiego wysiłku. Te więc bierzemy. Basta, sprawa załatwiona!




ROZDZIAŁ III.
Przez granicę.

W tydzień potem znajdowało się pięciu jeźdźców mniej więcej na tym punkcie, gdzie stykają się południowe rogi teksańskich hrabstw Medina i Uwalde. Biali jechali w dwie pary naprzód, a z tyłu za nimi murzyn. Jadący na czele biali byli prawie jednakowo ubrani z tą tylko różnicą, że ubranie młodszego było nowsze od ubrania starszego, wychudłego, człowieka. Niosły ich kasztanki, kłusując wesoło i parskając od czasu do czasu, jakby na znak, że podołają natężającej jeździe w tych odległych okolicach. Po drugiej parze podróżnych poznać było natychmiast, że to ojciec i syn. Byli także jednako ubrani, lecz nie w szaty skórzane jak pierwsi, ale wełniane. Na głowie mieli szerokie kapelusze pilśniowe, a broń ich składała się z dwururki, noża i rewolweru. Murzyn o żylastej postaci miał na sobie lekkie ciemne calico, a na wełnistej głowie wysoki, lśniący, cylinder. W ręku trzymał rifle z dwoma lufami, a za pasem tkwiła macheta, czyli długi szablowaty nóż, jakich przeważnie używają w Meksyku.
Nazwiska pierwszych są znane. Byli to Old Death, Lange, syn jego i ja. Czarny był murzynem Cortesia z La Grange, tym samym, który nas owego pamiętnego wieczora wpuszczał do Meksykanina. Trzy dni upłynęły, zanim się Old Death wylizał z owego stłuczenia, spowodowanego w tak śmieszny sposób. Zdawało mi się nawet, że wstydził się z tej przyczyny. Otrzymać w walce ranę to zaszczyt, ale runąć w tańcu i dać sobie mięso od kości prawie oderwać, to może jeszcze rozgniewać porządnego westmana i musiało też skutowi znacznie dolegać. Stłuczenie bolało go o wiele bardziej, aniżeli to okazywał, bo w przeciwnym razie byłby nie odłożył wyjazdu na trzy dni. Częste, nagłe, skurcze twarzy świadczyły, że i teraz jeszcze go ból nie opuścił. Cortesio dowiedział się oczywiście, że obaj Langowie przyłączają się do naszego towarzystwa. Ostatniego dnia przyszedł do nas i zapytał, czy nie bylibyśmy tak uprzejmi wziąć z sobą jego murzyna Sama. Rozumie się, że zdumieliśmy się na to żądanie, ale nie pokazaliśmy tego po sobie. Wszak nie każdemu jest to na rękę włóczyć się tygodniami z czarnym, który go wcale nie obchodzi. Lecz Cortesio wytłómaczył nam powód swej prośby. Oto otrzymał z Waszyngtonu ważne depesze, na skutek których musi równie ważny list wysłać do Chihuahua. Nam nie mógł tego listu powierzyć, gdyż miał nań dostać odpowiedź, której my nie mogliśmy mu przynieść. Zmuszony więc był pchnąć posłańca, a nikt nie nadawał się do tego lepiej od Sama. Był to wprawdzie murzyn, ale pod względem zdolności stał znacznie wyżej od zwykłych ludzi tej barwy skóry. Służył wiernie u Cortesia od wielu lat i kilkakrotnie już przeprawiał się przez granicę i przezwyciężył dzielnie wszystkie trudności takiej podróży. Cortesio zapewnił, że Sam wcale nam nie będzie przeszkadzał, przeciwnie będzie sługą uważnym i posłusznym. Zgodziliśmy się na życzenie Cortesia i aż dotychczas nie potrzebowaliśmy tego żałować. Sam był nietylko dobrym, lecz znakomitym jeźdźcem. Ćwiczył się w tym kunszcie jeszcze wówczas, kiedy ze swoim panem mieszkał w Meksyku i konno pilnował trzody bydła rogatego. Był zręczny, bardzo uprzejmy, trzymał się zawsze z respektem w tyle i mnie widocznie polubił najbardziej ze wszystkich, świadcząc mi mnóstwo grzeczności, jakie mogły być jedynie wynikiem szczególnego osobistego przywiązania.
Old Death uważał nie tylko za zbyteczne, lecz wprost za stratę czasu szukać śladów Gibsona, uganiając za nimi z miejsca na miejsce. Wiedzieliśmy dokładnie, w którym kierunku udał się z owym oddziałem ochotników, wysłanych Juarezowi przez Cortesia i obok których przejdzie miejscowości, przeto skut postanowił jechać wprost na Rio Nueces i do wąwozu Eagle, w przekonaniu, że w tej części kraju wpadniemy na trop oddziału. Oczywiście należało się spieszyć, ponieważ oddział wysunął się był przed nas daleko. Nie wierzyłem, żebyśmy go mogli doścignąć, lecz Old Death objaśnił, że meksykańscy nowozaciężni w takiej liczbie nie mogą się pokazywać, lecz muszą zbaczać to w prawo, to w lewo i drogi znacznie nakładać. Nam natomiast nie przeszkadzało nic jechać prosto, jak po sznurku i w ten sposób wyrównać stracony czas i drogę.
Tak ujechaliśmy w sześciu dniach prawie dwieście angielskich mil, czego, prócz Old Deatha, niktby się po naszych kasztanach nie spodziewał. Te stare konie odżyły widocznie tu na Zachodzie. Pasza na polu, świeże powietrze i szybki ruch doskonale na nie działały. Ośmielały się z każdym dniem i ożywiały coraz to więcej. Skut cieszył się tem nadzwyczajnie, gdyż dał tem dowód, że ma znakomity „rozum koński“.
Minęliśmy San Antonio i Castroville, przejechaliśmy obficie nawodnione hrabstwo Medina i zbliżaliśmy się do okolic, coraz uboższych w wodę, gdzie zaczyna się smutna teksańska pustynia piasczysta, dochodząca do największej jałowości pomiędzy Nueces a Rio Grande. Zmierzaliśmy najpierw ku Rio Leona, głównemu dopływowi Rio Frio, ku temu miejscu Rio Nueces, w którem wpada doń Turkey Creek. Na północny zachód od nas leżała wysoka góra Leona z fortem Inge w pobliżu. Oddział musiał tamtędy przechodzić, ale oczywiście ukradkiem, by go załoga nie zauważyła. Spodziewaliśmy się więc dostać wkrótce jakąś wieść o Gibsonie i jego towarzyszu.
Grunt, który mieliśmy teraz pod nogami, nadawał się doskonale do szybkiej jazdy. Znajdowaliśmy się na równej preryi, porosłej krótką trawą, po której konie nasze biegły z łatwością. Powietrze bardzo czyste sprawiało, że horyzont leżał przed nami jasno i wyraźnie. Jadąc na południowy zachód, mieliśmy przeważnie tę stronę na oku, a nie zajmowaliśmy się innemi. Z tego powodu dość późno spostrzegliśmy jeźdźców, na których Old Death zwrócił naszą uwagę. Wskazał w prawą stronę i rzekł:
— Popatrzcieno tam, panowie. Jak myślicie, co tam widać?
Ujrzeliśmy czarny punkt, zbliżający się na pozór bardzo powoli.
— Hm! — rzekł Lange, nakrywając dłonią oczy — to będzie pasące się zwierzę.
— Tak! — uśmiechnął się Old Death. — Zwierzę! W dodatku pasące się! Przedziwnie! Oczy wasze nie chcą się jakoś przyzwyczaić do perspektywy. Ten punkt oddalony jest od nas o jakie dwie mile angielskie, a wielkość jego pomimo tej odległości wskazuje, że to nie może być jedno zwierzę. Musiałby to chyba być bawół, pięć razy większy od starego słonia, a bawołów tu niema. Gdyby się nawet jaki zapędził, tutaj to nie w tej porze roku, lecz w jesieni, albo na wiosnę. Każdy niewprawny źle sobie zdaje sprawę z ruchu przedmiotu, znajdującego się przed nim w takiem oddaleniu. Bawół lub koń idzie, pasąc się, powoli krok za krokiem. Założę się, że ten punkt porusza się szybkim cwałem.
— To nie może być — rzekł Lange.
— No, skoro biali tak fałszywie sądzą — oświadczył Old Death — to posłuchajmy, co powie czarny. Samie, co o tem sądzisz?
Murzyn milczał skromnie dotychczas, teraz jednak, zapytany, wprost odpowiedział:
— Jeźdźcy być. Cztery, pięć albo sześć.
— I ja tak myślę. Może Indyanie?
— O nie, sirrah! Indian tak wprost nie przychodzić do białych. Indian się schować, aby się z ukrycia białym przypatrzyć, zanim z nimi mówić. Jeźdźcy jechać prosto na nas, więc być biali.
— To bardzo słuszne, poczciwy Samie. Widzę ku memu zadowoleniu, że masz rozum jaśniejszy od skóry.
— O, sirrah, o! — chrząkał poczciwiec, pokazując wszystkie zęby w uśmiechu. Pochwała Old Deatha była dla niego wielkiem odznaczeniem.
— Jeśli ci ludzie rzeczywiście mają zamiar do nas się zbliżyć, to musimy tu na nich zaczekać — zauważył Lange.
— Ani myślę! — odparł skut. — Wszak jasne jest, że nie jadą wprost na nas, lecz dążą bardziej ku południowi. Widzą, że się posuwamy i pędzą po przekątni na nasze spotkanie. A zatem naprzód! Szkoda czasu zatrzymywać się tutaj. Może to żołnierze z fortu Inge na zwiadach, a w takim razie nie mamy powodu cieszyć się tem spotkaniem.
— Czemu nie?
— Ponieważ zdarzy się nam coś niemiłego, master. Fort Inge położony jest stąd dość daleko na północny zachód. Skoro komendant wysyła aż tutaj patrole, to wisi w powietrzu coś przykrego. Usłyszycie to z pewnością.
Jechaliśmy dalej z niezmniejszoną szybkością. Punkt zbliżał się widocznie i rozdzielił się wkońcu na kilka mniejszych, które powiększały się bardzo prędko. Wnet poznaliśmy wyraźnie, że to są jeźdźcy, a w pięć minut potem rozeznaliśmy mundury wojskowe. Niebawem podeszli tak blizko nas, że usłyszeliśmy okrzyk, do nas zwrócony, którym kazali nam się zatrzymać. Był to sierżant dragonów z pięciu ludźmi.
— Dlaczego się tak śpieszycie? — zapytał, osadziwszy konia. — Czy nie zauważyliście, że nadjeżdżamy?
— Owszem — odparł skut z zimną krwią — ale nie pojmujemy, dlaczego mielibyśmy na was czekać.
— Ponieważ musimy bezwarunkowo wiedzieć, coście za jedni.
— No, jesteśmy białymi, a jedziemy na południe. To wam chyba wystarczy.
— Do dyabła! — wybuchnął sierżant. — Nie sądźcie, że pozwolę wam z nas żartować.
— Pshaw! — uśmiechnął się Old Death. — Ja sam nie mam chęci do żartów. Znajdujemy się tu w otwartej preryi, nie zaś w szkole, a wy nie jesteście nauczycielem, na którego pytania musielibyśmy odpowiadać posłusznie i uniżenie, nie chcąc narazić się na niebezpieczeństwo zetknięcia się z patykiem.
— Postępuję wedle instrukcyi i wzywam was, żebyście wymienili wasze nazwiska.
— A jeżeli nam się nie spodoba posłuchać?
— To przypatrzcie się, że jesteśmy uzbrojeni, potrafimy więc zmusić was do tego.
— Ah! Możecie to rzeczywiście uczynić? Cieszy mnie to nadzwyczaj ze względu na was, tylko nie radzę próbować. Jesteśmy wolnymi ludźmi, master sierżancie! Chcielibyśmy widzieć człowieka, któryby się odważył powiedzieć nam na seryo, że go słuchać musimy, słyszycie, musimy! Stratowałbym poprostu takiego draba!
Old Death błysnął oczyma, poderwał konia cuglami tak, że się podniósł i posłuszny naciskowi nóg skoczył groźnie ku sierżantowi. Dowódca szarpnął swego konia wstecz i chciał wybuchnąć gniewem, ale nasz stary nie dopuścił do tego, mówięc prędko dalej:
— Nie uwzględniam tego wcale, że mam dwa razy tyle lat, co wy, że więcej doświadczyłem i przeżyłem, aniżeli wy zobaczycie kiedykolwiek, zwracam tylko na to waszą uwagę, że wspomnieliście o broni. Czy wam się zdaje, że nasze noże z marcypanu, lufy z cukru, a kule z czekolady? Te słodycze nie wyszłyby wam na zdrowie! Tłumaczycie się, że działacie wedle instrukcyi. Well, tak powinno być i nic przeciwko temu nie mam. Ale czy kazano wam także fukać na doświadczonych westmanów i przemawiać do nich tonem, jakim posługuje się generał wobec rekrutów? Jesteśmy gotowi mówić z wami, ale my was nie wołaliśmy i żądamy przedewszystkiem grzeczności!
Podoficer się zakłopotał. Old Death zmienił się tym razem nagle do niepoznania. Wystąpienie jego nie pozostało bez skutku.
— Nie zapędzajcież się w gniewie tak daleko! — rzekł sierżant. — Nie zamierzam bynajmniej być grubiańskim.
— No, ja nie dosłuchałem się ani w waszym tonie, ani w wyrazach wielkiej delikatności.
— To dlatego właśnie, że tutaj nie jest salon dostojnej lady. Włóczy się tędy wszelkiego rodzaju hałastra, a my, jako wysunięci na daleką placówkę, musimy mieć oczy otwarte.
— Hałastra? Czy nas także zaliczacie do tych wątpliwych gentlemanów? — wybuchnął stary.
— Nie mogę powiedzieć ani tak, ani nie. Człowiek jednak z czystem sumieniem nie zawaha się podać swego nazwiska. Kręci się teraz w tych stronach mnóstwo tych przeklętych, którzy chcą dostać się do Juareza. Tym drabom nie można wierzyć.
— A więc wy stoicie po stronie secesyonistów, Stanów południowych?
— Tak; spodziewam się, że wy także.
— Ja sprzyjam każdemu ucziwemu przeciwko łajdakowi. Co do naszych nazwisk i pochodzenia, to nie potrzebujemy kryć się z tem wcale. Przybywamy z La Grange.
— A więc jesteście Teksańczykami. Teksas trzyma stronę Południa. Mam zatem do czynienia z ludźmi wspólnych zapatrywań.
— Wspólnych zapatrywań! All devils! Wyrażacie się bardzo wzniośle; nie spodziewałbym się tego po sierżancie. Ale zamiast podawać wam nasze nazwiska, które i tak zapomnielibyście niebawem, powiem wam dla ulgi tylko moje. Jestem starym preryowcem, a ci, którzy mnie znają, nazywają mnie Old Death.
Nazwisko to podziałało w tej chwili. Sierżant poderwał się na siodle i wytrzeszczył oczy na starego. Reszta żołnierzy rzuciła nań także zdziwione, ale już nieco przychylne spojrzenia. Podoficer ściągnął brwi i powiedział:
— Old Death! Szpieg Stanów północnych!
— Panie! — zawołał groźnie Old Death. — Miejcie się na baczności. Jeżeli słyszeliście kiedy o mnie, to zapewne nabraliście przekonania, że nie zwykłem przyjmować obelg. Ofiarowałem na rzecz Unii mienie, krew i życie, bo mi się tak podobało i ponieważ zamiary Północy uważałem za słuszne przedtem i do dziś za słuszne uważam. Przez słowo szpieg rozumiem coś innego, niż to, czem ja byłem i jeśli mi taka dziecinna głowa, jaką mi wasza się wydaje, rzuci w oczy taki wyraz, to tylko dlatego nie uderzam jej pięścią, że mi jej żal. Old Death nie boi się sześciu dragonów, ani dziesięciu, ani więcej. Na szczęście towarzysze wasi wyglądają rozumniej od was. Niechaj powiedzą komendantowi fortu Inge, że spotkaliście Old Deatha i że ofuknęliście go jak chłopca. Mam nadzieję, że wam potem da tak długiego nosa, że będzie wam potrzeba lunety, aby jego koniec zobaczyć!
Te słowa osiągnęły odpowiedni skutek. Komendant był chyba rozumniejszym człowiekiem od swego podwładnego. Sierżant musiał w swoim raporcie wspomnieć o tem spotkaniu i o jego wyniku. Zetknięcie się z tak sławnym myśliwcem posiada dla dowódcy patroli wielką wartość, bo może odeń słyszeć wiele myśli, zapatrywań i rad, mogących mu się bardzo przydać. Z westmanem w rodzaju Old Deatha obchodzą się oficerowie całkiem jak z równymi sobie, z największymi względami i uszanowaniem. Co mógł o nas donieść ten sierżant, skoro tak z nami postąpił! Zdawało się, że sobie to teraz w duchu powiedział, gdyż rumieniec zakłopotania pokrył mu twarz aż po czoło. Aby powiększyć to wrażenie, mówił Old Death dalej:
— Jestem z całym szacunkiem dla waszego munduru, ale mój wart przynajmniej tyle, co wasz. Nie zaszkodziłoby wam wcale wobec waszej młodości, gdybyście od Old Deatha kilka rad otrzymali. Kto jest teraz komendantem fortu Inge?
— Major Webster.
— Ten, który jeszcze przed dwoma laty był kapitanem w forcie Ripley? — spytał Old Death.
— Ten sam.
— To pozdrówcie go odemnie. Zna mnie bardzo dobrze, strzelałem z nim często do tarczy i wbijałem kulą gwóźdź w czarne. Może mi dacie notatkę, abym napisał kilka słów dla niego? Kalkuluję sobie, że się bardzo ucieszy na wieść, iż jeden z jego podwładnych nazwał Old Deatha szpiegiem.
Sierżant nie wiedział, co z tem zrobić. Połknął ślinę raz, drugi i trzeci i wykrztusił z widocznym trudem:
— Ależ, sir, ja was mogę zapewnić, że tak tego nie myślałem! W tych stosunkach, w jakich ciągle żyjemy człowiek się złości i nic dziwnego, że przybiera czasem ton niezamierzony.
— Tak, tak! To brzmi już uprzejmiej, aniżeli przedtem. Przyjmuję zatem, że nasza rozmowa zaczyna się dopiero teraz. Czy macie zapas cygar w forcie Inge?
— Już nie. Tytoń wyszedł nam ku naszemu ubolewaniu.
— To bardzo źle; żołnierz bez tytoniu jest tylko półczłowiekiem. Mój towarzysz zabrał z sobą pełną torbę cygar. Może wam co z tego udzieli.
Oczy sierżanta i jego ludzi zwróciły się na mnie pożądliwie. Wyjąłem garść cygar, rozdzieliłem je pomiędzy nich i podałem ognia. Gdy podoficer kilka razy pociągnął, rozlał mu się po twarzy wyraz zachwytu; skinął mi głową na podziękowanie, mówięc:
— Takie cygaro to czysta fajka pokoju. Zdaje mi się, że nie mógłbym się gniewać na najgorszego wroga, gdyby mi tu na preryi, po całych tygodniach tytuniowego postu, ofiarował coś takiego.
— Jeśli cygaro ma u was więcej siły niż największa nieprzyjaźń, to nie jesteście przynajmniej zdecydowanym złoczyńcą — śmiał się Old Death.
— Nie, tem oczywiście nie jestem. Ponieważ jednak, sir, musimy ruszać dalej, więc zdałoby się zapytać o potrzebne nam rzeczy. Czy widzieliście może tropy Indyan, lub kogo innego?
Old Death zaprzeczył i wyraził wątpliwość, czy mogą się tu Indyanie znajdować.
— Bardzo łatwo! Mamy wszelki powód do przypuszczenia, że tak jest, ponieważ te łotry wykopały znowu topór wojenny.
— Do wszystkich piorunów! Toby źle było! Jakie to szczepy?
— Komancze i Apacze.
— Najniebezpieczniejsze ludy! A my znajdujemy się właśnie pomiędzy ich terytoryami. Gdy nożyce się zamkną, to zwykle najgorzej wychodzi na tem to, co jest w środku.
— Tak, miejcie się na baczności! Przygotowaliśmy już wszystko i wysłaliśmy już ludzi po posiłki i zapasy żywności. Prawie dzień i noc przebiegamy okolicę w dalekim promieniu. Kogo tylko spotkamy, rzucamy nań podejrzenie, dopóki się nie przekonamy, że to nie hultaj. Dlatego wybaczcie nam, żeśmy się przed chwilą źle zachowali!
— To już zapomniane. Ale, z jakiegoż powodu wyruszają czerwoni przeciwko sobie?
— Temu winien ten dyabelski — pardon, sir! Wy może inaczej o nim sądzicie — prezydent Juarez. Słyszeliście, że musiał zmykać aż do El Paso. Francuzi poszli oczywiście za nim aż do Chihuahua i Cohahuela. On ukrył się przed nimi jak pracz przed psami, oni zaś gnali go aż nad Rio Grande i byliby go ścigali jeszcze dalej, a wkońcu wzięli do niewoli, gdyby nasz prezydent w Waszygtonie nie był taki głupi i nie zabronił im tego. Wszystko było przeciwko Juarezowi, wszyscy go opuścili, nawet Indyanie, do których należy jako rodowity czerwonoskórzec.
— Apacze także?
— Nie. To znaczy, że nie byli ani za nim, ani przeciw niemu, nie stawali wogóle po żadnej stronie i siedzieli cicho w swoich komyszach. Tak poradził im ich młody i sławny wódz, Winnetou. Tem lepiej udało się ajentom Bazaine’a wzburzyć przeciwko niemu Komanczów. Ci przeszli swoim zwyczajem potajemnie, ale w wielkich gromadach, przez granicę Meksyku, aby zrobić koniec stronnikom Juareza.
— Hm! Chcecie powiedzieć: aby rabować, mordować, pustoszyć i palić! Meksyk nic nie obchodzi Komanczów. Ich siedziby i tereny myśliwskie leżą po tamtej, a nie po tej stronie Rio Grande. Im obojętne, kto rządzi Meksykiem, Juarez, czy Maksymilian, czy Napoleon. Ale skoro panowie Francuzi wzywają ich, przeciwko ludziom spokojnym, to nie można im jako dzikim brać za złe tego, że korzystają skwapliwie ze sposobności wzbogacenia się. Kto ponosi za to odpowiedzialność, tego ja nie chcę rozstrzygać.
— No, mnie to także nic nie obchodzi. Krótko węzłowato, przeszli granicę i zrobili, czego od nich żądano, a przytem zderzyli się z Apaczami. Komancze byli zawsze śmiertelnymi wrogami Apaczów. To też napadli na ich obóz, wystrzelali, co tylko się nie poddało, a resztę zabrali do niewoli razem z namiotami i końmi.
— A co potem?
— Co potem, sir? Mężczyzn wedle obyczaju poprzywiązywali do pali męczeńskich.
— Kalkuluję sobie, że taki obyczaj nie może być przyjemnym dla tych, których przypiekają i szpikują żywcem nożami. Panowie Francuzi mają to na sumieniu! Oczywiście, że Apacze wyruszyli natychmiast, aby się zemścić?
— Nie. To przecież tchórze!
— Pierwszy raz słyszę coś podobnego. W każdym razie nie przyjęli tego spokojnie.
— Wysłali kilku wojowników dla naradzenia się nad tem z wodzami Komanczów. Narady te odbywały się u nas.
— W forcie Inge? Czemu tam?
— Bo to był grunt neutralny.
— Ładnie! Pojmuję. Czy wodzowie Komanczów przybyli?
— Pięciu wodzów z dwudziestu wojownikami.
— A ilu było Apaczów?
— Trzech.
— Z ilu towarzyszami?
— Bez towarzyszy.
— Hm! I wy mówicie, że to tchórze. Trzej ludzie mieli odwagę puścić się w sam środek wrogiego kraju na spotkanie z dwudziestu pięciu przeciwnikami! Panie, jeśli choć trochę znacie Indyan, musicie zaświadczyć, że to bohaterstwo. Jaki był wynik narady?
— Nie pokojowy, gdyż waśń pogłębiła się jeszcze bardziej. Wkońcu rzucili się Komancze na Apaczów. Dwu z nich zakłuto, trzeci zaś, chociaż ranny, dostał się do konia i przesadził trzyłokciowe ogrodzenie. Komancze ruszyli za nim w pogoń, ale nie zdołali go doścignąć.
— I to się stało na neutralnym gruncie, pod osłoną fortu i nadzorem majora wojsk Unii. Jakże zdradziecko postąpili Komancze! Czyż jest w tem coś dziwnego, że Apacze teraz ze swej strony wykopią topór wojenny? Zbiegły wojownik doniesie im o wszystkiem, poczem wyruszą ogromnemi hordami, aby się zemścić. Ponieważ zaś wymordowano posłów w forcie białych, zwrócą się także przeciw bladym twarzom. Jak zachowają się potem Komancze względem nas?
— Przyjaźnie. Naczelnicy zapewnili nas o tem przed opuszczeniem fortu. Oświadczyli, że walczyć będą tylko z Apaczami i w tym celu wyruszą, że natomiast bladych uważają za przyjaciół.
— Kiedy odbyły się te tak krwawo zakończone rokowania?
— W poniedziałek.
— Dziś jest piątek, a więc przed czterema dniami. Jak długo zabawili Komancze w forcie po ucieczce Apacza?
— Całkiem krótko. Odjechali w godzinę.
— A wyście ich wypuścili? Oni znieważyli prawo międzynarodowe, należało więc ich zatrzymać i ukarać. Wykroczyli przeciwko Stanom Zjednoczonym, bo na ich terytorym popełnili zdradę i podwójne morderstwo. Major powinien ich był uwięzić i donieść o tem do Waszyngtonu. Nie pojmuję go.
— Wyjechał był tego dnia na polowanie i powrócił dopiero wieczorem do domu.
— Aby nie być świadkiem narad i zdrady! Znam to! Skoro się Apacze dowiedzą, że pozwolono Komanczom odejść z fortu, wówczas biada każdemu białemu, który się dostanie w ręce pierwszych. Nie oszczędzą nikogo.
— Sir, nie zapalajcie się tak bardzo! To było dobre i dla Apaczów, że Komanczom wolno było odejść, gdyż w godzinę później byliby utracili jednego ze swoich wodzów, gdyby Komancze nie byli odeszli.
Old Death poruszył się, jak tknięty niespodzianką.
— Jeszcze jednego wodza, powiadacie? Ach, odgaduję! To było przed czterema dniami. Miał znakomitego konia i jechał prędzej od nas. To on był, to on z pewnością!
— Kogoż macie na myśli? — zapytał sierżant zdziwiony.
— Winnetou.
— Tak, to był on. Zaledwie Komancze na zachodzie zniknęli, ujrzeliśmy od strony Rio Frio wynurzającego się jeźdźca. Przybył do fortu, aby kupić sobie prochu, ołowiu i naboi do rewolweru. Nie miał odznak szczepowych, a myśmy go nie znali. Podczas zakupów dowiedział się o tem, co się stało. Przypadkowo był przy tem oficer dyżurny. Do niego też zwrócił się Indyanin.
— To wysoce, wysoce zajmujące! — zawołał Old Death. — Warto było być przy tem. Co powiedział oficerowi?
— Nic, oprócz tych słów: „Wielu białych odpokutuje za to, że taki czyn u was spełniono, że nie przeszkodziliście temu, a przynajmniej nie ukaraliście winnych!“ Następnie opuścił magazyn i wsiadł na konia. Oficer poszedł za nim, by się przypatrzyć wspaniałemu karoszowi, a czerwonoskóry jeszcze się tak do niego odezwał: „Ja chcę być uczciwszym, niż wy jesteście. Dlatego powiadam, że od dziś będzie wojna pomiędzy Apaczami a blademi twarzami. Wojownicy Apaczów siedzieli spokojnie w namiotach, wtem wpadli na nich zdradzieccy Komancze, zabrali im kobiety, dzieci, konie i namioty, zabili wielu, a resztę powlekli z sobą, by ich zamęczyć na palach. Mimoto słuchali jeszcze ojcowie Apaczów głosu Wielkiego Ducha. Nie wykopali natychmiast wojennego toporu, lecz wysłali do was swoich posłów, by się tu z Komanczami ułożyć. Daliście wolność Komanczom i dowiedliście w ten sposób, że jesteście wrogami Apaczów. Wszelka krew, która od dziś popłynie, niech spadnie na was, nie na nas!
— Tak, tak, on taki! Wydaje mi się, jak gdybym go słyszał! — rzekł Old Death. — Co odpowiedział na to oficer?
— Zapytał go, kim jest, a czerwony przedstawił się jako Winnetou, wódz Apaczów. Oficer zawołał natychmiast, żeby zamknięto drzwi i pojmano czerwonego, do czego miał prawo, ponieważ wojnę już wypowiedziano, a Winnetou nie był u nas w charakterze parlamentarza. Indyanin zaśmiał się tylko, przejechał po kilku z nas i nie zwrócił się wcale do bramy, lecz skoczył tak, jak poprzedni Apacz, przez ogrodzenie. Wysłano za nim natychmiast oddział żołnierzy, ale go już nie dostali.
— A no, macie! Teraz się zacznie! Biada fortowi i załodze, jeśli nie zwyciężą Komancze! Apacze żadnemu z was nie darują życia. Nie mieliście jakich odwiedzin?
— Tylko raz. Onegdaj pod wieczór był u nas jeździec sam jeden, który zdążał do Sabinal Wiem dobrze, że nazywał się Clinton, gdyż pełniłem wtedy właśnie służbę przy bramie.
— Clinton! Hm! Opiszę go wam. Uważajcie, czy to on!
Old Death opisał Gibsona, a sierżant potwierdził, że opis zgadza się zupełnie. W dodatku ja pokazałem fotografię, którą on uznał za niewątpliwy wizerunek tego człowieka.
— Pozwoliliście się zatem okłamać — rzekł Old Death. — On nie zmierzał wcale do Sabinal, lecz przybył do was, aby się dowiedzieć, jak u was rzeczy stoją. On należy do tej hołoty, o której mówiliście poprzednio. Potem wrócił do swego towarzystwa, czekającego nań. Zresztą nie zdarzyło się nic ważnego?
— Więcej nie słyszałem o niczem.
— W takim razie skończyliśmy z sobą. Wspomnijcie śmiało mojorowi, żeście się ze mną spotkali. Jako jego podwładny nie możecie mu powtórzyć, co myślę o ostatnich wypadkach, ale odwrócilibyście byli wielkie nieszczęście i uniknęli rozlewu krwi, gdybyście tak niedbale nie spełniali swych obowiązków. Good bye, boys!
Skręcił koniem i odjechał, a my za nim, rzuciwszy pozdrowienie dragonom, którzy zwrócili się wprost na północ. Przebyliśmy cwałem wielką przestrzeń. Old Death zwiesił głowę i zagłębił się w myślach. Na zachodzie tonęło słońce, pozostawała jeszcze najwyżej godzina dnia, a widnokrąg leżał przed nami odcięty od nieba linią jak ostrze noża. Chcieliśmy dzisiaj dotrzeć do Rio Leona, gdzie już rosły drzewa. One jednak odgraniczałyby widnokrąg grubszą linią, dlatego należało przypuścić, że jesteśmy jeszcze daleko od celu naszej dzisiejszej jazdy. Zauważył to był zapewne także Old Death, gdyż podpędzał konia, ilekroć ten chciał wpaść w wolniejsze tempo. Skutkiem tego pośpiechu, kiedy zwiększająca się ciągle kula słoneczna dotknęła linii horyzontu, ujrzeliśmy na południu ciemny pas, który stawał się wyraźniejszym w miarę zbliżania się doń. Grunt, w ostatnich godzinach piasczysty, pokrył się znowu trawą, a ciemny pas okazał się szeregiem drzew, które zapraszały nas do siebie po szybkiej jeździe. Old Death wskazał tam ręką, puścił konia stępa i rzekł:
— Tam, gdzie w tej strefie rosną drzewa, musi być woda w pobliżu. Mamy przed sobą Leonę i rozłożymy się obozem na brzegu.
Wkrótce dostaliśmy się do drzew. Tworzyły one wązki, wzdłuż brzegów biegnący gaj, podszyty zaroślami. Koryto rzeki było szerokie, ale tem uboższe w wodę, mimoto nie mogliśmy przeprawić się w tem miejscu, w którem przybyliśmy nad nią, pojechaliśmy więc zwolna w dół. Po niedługiem szukaniu znaleźliśmy miejsce płytkie, kamieniste, po którem przedostaliśmy się na drugą stronę. Old Death prowadził pochód. Właśnie w chwili, gdy koń jego wkładał nogę w wodę, zatrzymał go i pochylił się, by się uważnie przypatrzyć dnu rzeki.
— Well! — potwierdził. — Myślałem tak sobie! Tu spotykamy trop, którego przedtem nie mogliśmy zauważyć, ponieważ suchy brzeg pokryty jest twardym krzemieniem, nie przyjmującym odcisków. Popatrzcie na dno!
My także zsiedliśmy z koni i zauważyliśmy okrągłe, trochę większe od dłoni, wgłębienia, prowadzące do rzeki.
— Czy to jest trop? — zapytał Lange. — Mieliście istotnie słuszność, sir. Może to był koń, a więc i jeździec.
— Nie. Niechaj Sam przypatrzy się śladom. Zobaczę, co on o nich sądzi.
Murzyn stał dotąd skromnie za nami. Teraz przystąpił i spojrzał w wodę.
— To być dwaj jeźdźcy, którzy przejść przez wodę — rzekł.
— Dlaczego twierdzisz, że to jeźdźcy, a nie konie bezpańskie?
— Bo koń, który mieć żelazo, nie być dziki mustang, lecz swojski, a na takim zawsze siedzieć jeździec. I ślad głęboki. Konie nieść ciężar, a ten ciężar to ludzie. Konie przejść przez wodę nie obok siebie, lecz za sobą; a zanim puścić się na drugą stronę, stać i pić. Ale tutaj nie stanąć, lecz prosto tam jeden obok drugiego. To robić tylko, kiedy musieć i słuchać cugli. Gdzie być cugle, tam być i siodło, a na niem jeździec.
— Dobrze to wywnioskowałeś — pochwalił stary murzyna. — Ja sam nie wytłumaczyłbym tego lepiej. Widzicie, panowie, że w pewnych wypadkach może biały dużo jeszcze nauczyć się od czarnego. Ale obaj jeźdźcy śpieszyli się bardzo, bo nie pozwolili nawet koniom napić się wody. Ponieważ jednak zwierzęta w każdym razie były spragnione, a westman uważa przedewszystkiem na konia, kalkuluję sobie, że mieli powód do tego, aby się znaleźć czemprędzej na drugiej stronie. Spodziewani się, że ten powód odgadniemy.
Podczas tych roztrząsań piły nasze konie wodę długimi łykami. Gdy zaspokoiły pragnienie, wsiedliśmy na nie znowu i dostaliśmy się sucho na drugi brzeg, gdyż rzeka była tu tak płytka, że nawet strzemiona nie dotknęły powierzchni wody. Zaledwie stanęliśmy na drugiej stronie, rzekł Old Death, którego bystrości nic ujść nie mogło:
— Oto mamy powód. Przypatrzcie się tej lipie! Kora zdarta z niej na wysokość człowieka! A tutaj, co tkwi w ziemi?
Wskazał przed siebie, gdzie ujrzeliśmy dwa rzędy wbitych w ziemię palików, nie dłuższych i nie grubszych od zwyczajnego ołówka.
— Co mogą znaczyć te paliki? — ciągnął dalej Old Death. — W jakim pozostają stosunku do kory obdartej? Czy widzicie małe, zeschłe, kawałki łyka, porozrzucane po ziemi? Tych palików używano do przytrzymywania ok sieci. Czy wiecie, jak wygląda warsztat do tkania sieci, chust i tym podobnych rzeczy? Nie? No, taki warsztat mamy właśnie, przed sobą, tylko nie z drzewa i żelaznych gwoździ sporządzony. Obaj jeźdźcy zrobili z łyka długą, szeroką, wstęgę. Jak widać z ustawienia palików, miała ona dwa łokcie długości, a sześć cali szerokości, a więc była już gurtem. Takie wstęgi czyli gurty służą Indyanom do opatrywania ran. Soczyste łyko chłodzi ranę, a wyschnąwszy, tak się ściąga, że podtrzyma nawet kość uszkodzoną. Kalkuluję sobie zatem, że przynajmniej jeden z jeźdźców był ranny. A teraz spojrzyjcie tutaj w wodę! Czy widzicie dwa wgłębienia w kształcie muszli? Tutaj oba konie tarzały się w wodzie. Zdjęto z nich siodła, aby się mogły zamoczyć i orzeźwić, na co tylko Indyanie koniom pozwalają i to wtedy jedynie, kiedy czeka je długa i natężająca jazda. Możemy zatem przyjąć jako pewnik, że ci dwaj jeźdźcy bawili tu tylko przez taki czas, jakiego potrzeba do zrobienia opaski i pojechali potem dalej. Rezultat naszych badań jest zatem następujący: Dwaj jeźdźcy na indyańskich koniach, z których jeden przynajmniej był ranny, a którzy się tak spieszyli, że koni nie napoili po tamtej stronie, bo spostrzegli lipę na tym brzegu, odjechali po założeniu opaski. Co z tego wynika, panowie? Natężcie wy swój mózg! — zwrócił się do mnie Old Death.
— Spróbuję — odrzekłem — ale nie śmiejcie się ze mnie, jeśli na właściwą odpowiedź nie wpadnę.
— Ani mi się śni! Uważam was za swego ucznia, więc nie mogę od was wymagać dojrzałej odpowiedzi.
— Ponieważ to były konie indyańskie, przeto przypuszczam, że jeźdźcy należeli do czerwonego plemienia. Jeśli teraz wezmę na uwagę zdarzenia w forcie Inge, oraz tę wiadomość, że jeden z Apaczów umknął, ale ranny, Winnetou zaś również odjechał czemprędzej, to przychodzę do przekonania, że podążył za nim, nigdzie się nie zatrzymawszy i doścignął go, mając wyśmienitego konia.
— Nieźle! — potwierdził Old Death. — Czy wiecie co jeszcze?
— Tak. Obaj Apacze starali się przedewszystkiem jak najprędzej dostać do współplemieńców, aby im donieść, jaka hańba spotkała ich w forcie, oraz zwrócić uwagę na to, że ich wrogowie, Komancze, nadejdą wkrótce. Tem się tłumaczy ich wielki pośpiech, widoczny także w tem, że tutaj dopiero zabrali się do opatrzenia rany, wiedząc zresztą z góry, że nad rzeką znajdzie się łyko. Po krótkim odpoczynku pojechali dalej.
— Tak jest. Jestem z was zadowolony. Prawienie wątpię, że to był Winnetou ze zbiegłym wysłańcem na rokowania pokojowe. Jest już oczywiście zapóźno na to, aby znaleźć ich ślady w trawie, ale domyślam się, w którym podążyli kierunku. Musieli tak jak my przejść przez Rio Grande i udali się w kierunku najprostszym, co i my także zrobimy. Kalkuluję więc sobie, że napotkamy gdzieś jeszcze jakiś znak życia po nich. Rozglądnijmy się teraz za miejscem na obóz, gdyż jutro trzeba jak najwcześniej wyruszyć.
Wprawnem okiem wybrał wnet odpowiednie miejsce, otoczone krzakami i zarosłe soczystą trawą, na której konie mogły sobie użyć do syta. Rozsiodłaliśmy je i poprzywiązywaliśmy do palików, powbijanych w ziemię lassami, zabranemi z La Grange. Potem rozłożyliśmy się obozem i zasiedliśmy do wieczerzy, na którą złożyły się resztki naszych zapasów żywności. Na moje pytanie, czy nie możnaby rozniecić ognia, odrzekł Old Death z chytrze szyderczą miną:
— Spodziewałem się tego pytania z waszej strony, sir. Czytaliście pewnie już dawniej niejedną piękną historyę Coopera o Indyanach i innych autorów. Podobały wam się te rzeczy?
— Dość.
— Hm, tak! To się dobrze czyta, a wszystko idzie przytem gładko. Człowiek zapala fajkę, siada na kanapie, zakłada nogę za nogę i zagłębia się w pięknej książce, wziętej z wypożyczalni. Ale gdy człowiek sam pójdzie w puszczę na daleki Zachód, wówczas sprawa przedstawia się inaczej, aniżeli w książkach. Cooper był bardzo zdolnym pisarzem i ja również używałem na jego opowiadaniach o skórzanych pończochach, ale on Zachodu nie widział. Umiał doskonale łączyć poezyę z rzeczywistością, ale tutaj niestety spotyka człowiek tylko rzeczywistość, z poezyi ja przynajmniej nic nie znalazłem. W powieści czyta się o pięknie płonącem obozowem ognisku, nad którem piecze się soczysta polędwica bawola. Ja powiadam jednakowoż, że gdybyśmy rozniecili taki ognik, to zapach spalenizny zwabiłby do nas każdego Indyanina, któryby się znajdował w promieniu dwu mil angielskich.
— Prawie o godzinę drogi? Czy to możliwe?
— Przekonacie się jeszcze, jakie nosy mają czerwoni, a gdyby zresztą oni tego nie zwęszyli, to zwietrzą ich konie i zdradzą to parskaniem, którego ich Indyanie uczą. To parskanie sprowadziło już śmierć niejednego białego. Dla tego raczej wyrzekniemy się na dziś poezyi obozowego ogniska.
— Nie zachodzi żadna obawa, żeby Indyanie przebywali gdzieś w pobliżu, gdyż Komancze nie mogą jeszcze być w drodze. Zanim wysłańcy na rokowania powrócili do domu i zanim zgromadzą się wojownicy rozmaitych szczepów, upłynie sporo czasu.
— Hm! Jak to mądrze umie rozprawiać taki greenhorn! Niestety zapomnieliście o trzech rzeczach: po pierwsze jesteśmy właśnie na terytoryum Komanczów, powtóre zapędzili się ich wojownicy już aż do Meksyku, a po trzecie nie potrzeba na pozostałych dopiero bębnić, gdyż dawno już są zebrani i przygotowani do wyprawy wojennej. A może uważacie Komanczów za tak głupich, że zabili posłów Apaczów, nie będąc gotowymi do natychmiastowego wyruszenia? Ja twierdzę, że zdradziecki postępek względem tych posłów nie był bynajmniej skutkiem chwilowego gniewu, lecz postanowiony i obmyślany już z góry. Kalkuluję sobie, że nad Rio Grande będą już Komancze i obawiam się, że Winnetou z trudem tylko zdoła przejść obok nich niepostrzeżenie.
— Więc wy jesteście po stronie Apaczów?
— Pocichu, tak. Wyrządzono im krzywdę tym napadem haniebnym. Oprócz tego czuję dla Winnetou nadzwyczajną sympatyę. Jednakowoż rozwaga nakazuje nam nie być niczyim stronnikiem. Będziemy zadowoleni, jeśli dostaniemy się cało do celu i ani na myśl nam nie przyjdzie kokietować z jedną lub drugą stroną. Zresztą nie mam zbyt wielkiego powodu do strachu przed Komanczami. Oni mnie znają. Nie zrobiłem im nigdy świadomie nic złego, byłem u nich często i przyjmowali mnie uprzejmie. Jeden z najbardziej znanych ich wodzów Oyo-kolca czyli „Biały Bóbr“ jest nawet moim przyjacielem, gdyż wyrządziłem mu przysługę, której, jak powiedział, nigdy mi nie zapomni. Stało się to nad Red River, gdzie napadł na niego oddział Czikazajów, kiedyto byłby utracił z pewnością skalp i życie, gdybym się ja nie był pojawił. Ta przyjaźń posiada dla nas teraz wielką wartość. Powołam się na nią, gdybyśmy się spotkali z Komanczami, a oni próbowali źle się z nami obejść. Zresztą jest nas pięciu, z których każdy, jak sądzę, umie używać strzelby. Zanimby jaki czerwonoskórzec pozbawił mnie fryzury i życia, musiałby tuzin jego towarzyszy dostać bilet do wiecznych ostępów. Musimy być przygotowani na wszelki wypadek i zachowywać się tak, jak w kraju nieprzyjacielskim. Wszyscy więc nie będziemy spali, lecz każdy z nas kolejno zostanie na czatach, które zmieniać będziemy co godzinę. Porządek ustalimy za pomocą losowania źdźbłami trawy rozmaitej długości. Będzie razem pięć godzin snu, a to powinno wystarczyć.
To rzekłszy, ściął pięć trawek. Na mnie wypadła warta ostatnia. Tymczasem nastała noc i zrobiło się zupełnie ciemno. Dopóki nie zasnęliśmy, nie było potrzeba straży, a do snu nikt z nas nie miał ochoty. Zapaliliśmy cygara i bawiliśmy się rozmową tem chętniej, że Old Death opowiadał rozmaite zdarzenia z swego życia, które, jak zauważyłem, dobierał tak, iż mogliśmy się z nich czegoś nauczyć. Tak zeszedł nam czas do godziny jedynastej, którą wydzwonił mój repetierowy zegarek, gdy go w tym celu nakręciłem. Wtem zamilkł Old Death i zaczął nadsłuchiwać. Jeden z naszych koni zaparskał w szczególny sposób, jak gdyby z rozdrażnienia, lub strachu. Mnie także to zastanowiło.
— Hm! — mruknął Old Death. — Co to było? Czy nie miałem słuszności, mówięc do Cortesia, że oba nasze cłapaki bywały już na preryi? Tak parska tylko zwierzę, które nosiło już na sobie westmana. W pobliżu z pewnością znajduje się coś podejrzanego. Ale nie oglądajcie się, panowie! W zaroślach jest całkiem ciemno, a gdy się oczy natęża, aby coś ujrzeć w takiej ciemności, to nabierają takiego blasku, że je wróg może dostrzec. Patrzcie zatem spokojnie przed siebie! Ja sam rozglądnę się dokoła i ściągnę przytem na twarz kapelusz, ażeby nie wystawiać na widok moich oczu. Słuchajcie! Znowu! Nie ruszajcie się!
Parskanie się powtórzyło. Mój koń zaczął teraz tupać nogami, jak gdyby się chciał zerwać z lassa. My zamilkliśmy, co ja uważałem za wprost naturalne, lecz Old Death szepnął:
— Skąd to nagłe milczenie! Jeśli rzeczywiście ktoś jest w pobliżu, aby nas podsłuchać, to już słyszał nas rozmawiających, a pozna po milczeniu, że parskanie zwróciło naszą uwagę i wzbudziło w nas podejrzenie. A więc mówcie, mówcie dalej! Opowiadajcie sobie cokolwiekbądż!
W tem rzekł murzyn pocichu:
— Sam wiedzieć, gdzie człowiek być. Sam widzieć dwoje oczu.
— Dobrze, ale nie patrz już w tamtą stronę, bo zobaczy także twoje oczy. Gdzież to jest?
— Gdzie Sam przywiązać swego konia, koło krzaku dzikich śliw. Całkiem nizko przy ziemi, całkiem słabo widzieć iskrzące punkty.
— Dobrze! Ja zakradnę się na tyły tego człowieka i wezmę go trochę za kark. Niema obawy, żeby było ich więcej, bo w takim razie konie zachowałyby się inaczej. Rozmawiajcie więc dalej głośno! Przyda się to podwójnie, gdyż po pierwsze nie będzie ten człowiek podejrzewał niczego, a powtóre głosy wasze przygłuszą szmer, jakiego ja w tej ciemności nie potrafię uniknąć.
Wstał i odszedł. Lange zapytał mnie o coś głośno, na co ja odpowiedziałem tak samo. Z tego wywiązał się rodzaj sprzeczki, której ja usiłowałem nadać zabarwienie wesołe, ażeby był powód do śmiechu. Głośne objawy wesołości najlepiej mogły przekonać podsłuchującego, że niczego nie przeczuwamy, i przygłuszyć szmer, wywołany przez zbliżającego się doń Old Deatha. Will i murzyn wtórowali także i tak hałasowaliśmy z dziesięć minut, dopóki nie odezwał się głos skuta:
— Hola! Nie ryczcież jak lwy! To już nie potrzebne, bo go mam. Zaraz go przyniosę.
Usłyszeliśmy szelest tam, gdzie był przywiązany koń murzyna, a za chwilę wyszedł stary ciężkim krokiem i złożył przed nami ciężar, niesiony na plecach.
— Tak! — rzekł. — Walka była bardzo łatwa, gdyż zrobiliście zgiełk taki, że ten Indsman nie byłby zauważył trzęsienia ziemi razem ze wszystkiem, co temu towarzyszy.
— Indyanin? Jest ich więcej w pobliżu?
— Możliwe, lecz nie prawdopodobne. Ale teraz trzeba trochę światła, aby mu się przypatrzyć. Widziałem tam trochę suchych liści i zeschłe drzewko. Przyniosę je. Uważajcie tymczasem na niego!
— On się nie rusza. Czy nie żyje?
— Nie, tylko przytomność jego odeszła sobie na chwilę. Związałem mu ręce na plecach jego własnym pasem. Zanim przyjdzie do siebie, będę tu znowu.
Poszedł po wspomniane drzewko, a gdy je przyniósł, połupaliśmy je drobno nożami. Zapałki mieliśmy z sobą, niebawem więc zapłonął niewielki ogień, w którego blasku można było dobrze obejrzeć pojmanego, gdyż suche drzewo paliło się prawie bez dymu.
Czerwonoskóry miał na sobie indyańskie spodnie z frędzlami, taką samą bluzę i mokassyny bez ozdób. Na głowie, ogolonej gładko, zwisał tylko kosmyk skalpowy. Twarz miał pomalowaną w czarne pasy na żółtem tle. Broń, która się składała z noża, łuku i skórzanego kołczanu, odebrał mu Old Death. Leżał nieruchomo i z zamkniętemi oczyma, jak gdyby nie żył.
— To zwykły wojownik — rzekł Old Death — nie mający nawet odznaki, że zabił nieprzyjaciela. Nie widać u niego ani skalpu u pasa, ani włosów ludzkich we frendzlach u spodni, ani nawet woreczka z lekami na szyi. Ten ostatni brak wskazuje, że albo nie otrzymał jeszcze imienia wogóle, albo je już utracił. Użyto go teraz do zwiadów, bo to zadanie najniebezpieczniejsze, przy którem może się odznaczyć, zabić nieprzyjaciela i zdobyć imię nanowo. Patrzcie, już się rusza! Zaraz przyjdzie do siebie. Bądźcie cicho!
Jeniec wyciągnął członki i zaczerpnął głęboko powietrza. Poczuwszy, że ma ręce związane, drgnął jakby ze strachu na całym ciele. Otworzył oczy, spróbował się zerwać, lecz upadł napowrót. Teraz wypatrzył się na nas błyszczącemi oczyma. Gdy wzrok jego padł na Old Deatha, wyrwało mu się z ust:
— Kosza-pehwe![22]
— Tak to ja! — odpowiedział skut. — Czy czerwony wojownik zna mnie?
— Synowie Komanczów znają bardzo dobrze męża, noszącego to imię, ponieważ był u nich.
— Jesteś Komanczem. Widzę to po barwach wojennych na twojej twarzy. Jak ci na imię?
— Syn Komanczów utracił swe imię i nigdy go już nosić nie będzie. Wyszedł, aby je odzyskać, ale wpadł w ręce bladych twarzy i obarczył się wstydem i hańbą. Prosi blade twarze, by go zabiły. Zanuci pieśń wojenną, a oni nie usłyszą głosu skargi, kiedy go będą przypiekali na palu.
— Nie możemy spełnić twej prośby, gdyż jesteśmy chrześcijanami i twoimi przyjaciółmi. Wziąłem cię do niewoli, ponieważ z powodu ciemności nie spostrzegłem, że jesteś synem Komanczów, z któremi łączy nas pokój. Będziesz żył dalej, dokonasz jeszcze wielu dzielnych czynów i zdobędziesz imię, przed którem zadrżą wrogowie. Jesteś wolny!
Po tych słowach rozwiązał mu ręce. Przypuszczałem, że Komancz zerwie się z ziemi natychmiast. Tymczasem on leżał dalej, jak gdyby był ciągle związany.
— Syn Komanczów — rzekł — nie jest przecież wolny. On chce umrzeć. Wbij mu nóż w serce!
— Nie mam do tego powodu, ani najmniejszej ochoty. Dlaczego żądasz, żebym cię zabił?
— Ponieważ byłeś chytrzejszy odemnie i wziąłeś mnie do niewoli. Skoro się wojownicy Komanczów o tem dowiedzą, wypędzą mnie od siebie, mówiąc: Najpierw utracił leki, oraz imię, a potem wpadł w ręce bladych twarzy. Oko jego jest ślepe, a ucho głuche, on nie będzie nigdy godny odznaki wojownika.
Powiedział to tak smutnym tonem, że mi się go żal zrobiło naprawdę. Nie mogłem wprawdzie zrozumieć jego wszystkich słów, ponieważ mówił angielszczyzną, naszpikowaną bardzo językiem Komanczów, ale znaczenie wyrazów, dla mnie niejasnych, usiłowałem odgadnąć.
— Nasz czerwony brat nie ściągnął hańby na siebie — odezwałem się, zanim Old Death zdołał odpowiedzieć. — Dać się podejść tak sławnej bladej twarzy jak Kosza-pehwe nie jest hańbą, a zresztą wojownicy Komanczów nie dowiedzą się nigdy, że byłeś naszym jeńcem. Nasze usta będą o tem milczały.
— Czy Kosza-pehwe to potwierdzi? — zapytał Indyanin.
— Bardzo chętnie — rzekł stary. — Udamy, że spotkaliśmy się pokojowo. Ja jestem waszym przyjacielem, nie byłoby więc błędem z twej strony, gdybyś poznawszy mnie, przystąpił do nas otwarcie.
— Mój sławny, biały brat pociesza mnie swoją mową. Ufam jego słowom i wstanę, gdyż nie wrócę z hańbą do wojowników Komanczów. Bladym twarzom będę wdzięczny za ich milczenie, dopóki oczy moje będą oglądać słońce.
Usiadł i odetchnął głęboko. Wprawdzie na jego grubo posmarowanej twarzy nie było widać żadnego wzruszenia, ale zauważyliśmy zaraz, że mu się lżej zrobiło na sercu. Oczywiście dalszy ciąg rozmowy zdaliśmy na doświadczonego skuta, z czem się on długo nie ociągał.
— Nasz czerwony brat widzi — zaczął znowu — że mu jesteśmy życzliwi. Spodziewamy się zatem, że on także będzie nas uważał za przyjaciół i szczerze odpowie na moje pytania.
— Niech Kosza-pehwe zapyta. Powiem prawdę.
— Czy mój indyański brat wyruszył sam na zabicie nieprzyjaciela, lub niebezpiecznego zwierza, aby z nowem imieniem wrócić do wigwamu, czy też jest z nim więcej wojowników?
— Tylu, ile kropel wody w tej rzece.
— Czy czerwony brat chce przez to powiedzieć, że wszyscy wojownicy Komanczów opuścili namioty?
— Wyruszyli po skalpy nieprzyjaciół.
— Których nieprzyjaciół?
— Tych psów Apaczów. Od nich doleciał smród aż do namiotów Komanczów, a ci dosiedli koni, aby tych kujotów wytępić z ziemi.
— Czy wysłuchali przedtem rady starych, rozumnych, wodzów?
— Sędziwi wojownicy zebrali się na naradę i uchwalili wojnę. Potem lekarze zapytali Wielkiego Ducha o jego wolę, a odpowiedź Manitou wypadła zadowalająco. Od obozowisk Komanczów aż do rzeki, zwanej przez blade twarze Rio Grande del Norte, roi się od naszych wojowników. Słońce zaszło cztery razy, od kiedy topór wojenny noszono z namiotu do namiotu.
— A czy czerwony brat należy do takiego oddziału wojowników?
— Tak, obozujemy powyżej tego miejsca nad rzeką. Wysłano ludzi na zwiady, aby zbadali, czy okolica bezpieczna. Ja poszedłem w dół rzeki i przybyłem tu, gdzie zwęszyłem konie bladych twarzy. Wlazłem w krzaki, aby ich policzyć, gdy wtem wpadł na mnie Kosza-pehwe i zabił mnie na krótki czas.
— To zapomniane. Nikt o tem już mówić nie będzie. Ilu wojowników dzielnego szczepu Komanczów stoi tu obozem?
— Równo dziesięć razy po dziesięć.
— A kto dowodzi?
— Awat-wila[23] młody wódz.
— Nie znam go i nigdy nie słyszałem jego imienia.
— Otrzymał je dopiero niedawno, ponieważ w Wielkich Górach zabił szarego niedźwiedzia i przyniósł jego skórę i pazury. Jest on synem Oyo-kolca, którego blade twarze zowią „Białym Bobrem.“
— O, tego znam. To mój przyjaciel.
— Wiem o tem, bo widziałem ciebie u niego, kiedy byłeś gościem w jego namiocie. Syn jego, Wielki Niedźwiedź, przyjmie cię uprzejmie.
— Jak daleko stąd znajduje się wasz obóz?
— Mój biały brat nie będzie jechał nawet przez połowę tego czasu, który nazywa godziną.
— W takim razie poprosimy wodza o gościnę. Niech nas czerwony przyjaciel poprowadzi.
W kilka minut dosiedliśmy koni i pojechaliśmy pod przewodnictwem Indyanina najpierw poza owe drzewa aż na teren otwarty, a potem w górę rzeki.
W dobre pół godziny wynurzyło się przed nami kilka ciemnych postaci. Były to warty obozowe. Przewodnik zamienił z nimi kilka słów, oddalił się od nas, my zaś musieliśmy się zatrzymać. Po jakimś czasie wrócił, żeby nas dalej poprowadzić. Owej nocy panowała ciemność zupełna. Na zasępionem niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Choć patrzyłem pilnie na lewo i prawo, nic nie zdołałem zobaczyć. Ujechawszy znowu niewielką przestrzeń, rzekł przewodnik:
— Niech biali bracia nie posuwają się już dalej naprzód. Synowie Komanczów nie palą ognisk na wyprawach wojennych, teraz jednak są pewni, że w pobliżu niema nieprzyjaciela i rozniecą ogień.
My stanęliśmy na miejscu, on zaś odszedł. W kilka chwil potem ujrzałem jarzący się punkt wielkości główki od szpilki.
— To punks — objaśnił Old Death.
— Co to jest punks? — pytałem, udając, że nie wiem o co chodzi.
— Zapałka preryowa. Dwa kawałki drzewa, jeden szeroki, a drugi cienki, okrągły. W szerokim jest niewielkie wgłębienie, które napełnia się punksem tj. suchem próchnem ze zbutwiałych, starych drzew. To najlepsze krzesiwko na świecie. Cienki pręt wkłada się do wgłębienia z próchnem i obraca się szybko obiema rękami jak mątewkę. Przez to tarcie rozgrzewa się hubka i zapala. Patrzcie!
Płomyk łysnął raz i drugi i zamienił się w wielki płomień, podsycany zeschłem listowiem. Niebawem jednak opadł napowrót, gdyż Indyanin nie znosi daleko świecącego ognia. Dokoła poukładano gałęzie tak, że jednym końcem dotykały ognia. W środku więc płonął ogień, regulowany w ten sposób, że zwiększał się, albo zmniejszał w miarę, jak gałęzie zbliżano lub odsuwano. Kiedy liście mocniej zapłonęły, ujrzeliśmy się pod drzewami, otoczeni przez Indyan, trzymających broń w ręku. Kilku z nich miało strzelby, a reszta tylko włócznie, strzały i łuki. U wszystkich jednak zauważyłem tomahawki, straszliwe indyańskie topory, będące w ręku wprawnego wojownika bronią o wiele straszliwszą, aniżeli się zazwyczaj przypuszcza. Gdy ogień uregulowano, polecono nam zsiąść z koni, które odprowadzono na bok. W ten sposób znaleźliśmy się w mocy czerwonoskórych, gdyż bez koni nie mogliśmy w tych stronach nic począć. Nie zażądano wprawdzie od nas broni, ale pięciu przeciwko stu, to nie był zbyt przyjemny stosunek.
Pozwolono nam przystąpić do ognia, przy którym siedział jeden Indyanin. Wieku jego poznać nie było można, gdyż całą twarz miał pomalowaną tak samo, jak wywiadowca. We włosach, ujętych w węzeł, tkwiło pióro białego wojennego orła. U pasa wisiały dwa skalpy, a na sznurku, biegnącym dokoła szyi, worek z lekami i kalumet. Na poprzek kolan leżała strzelba, stary grat z dwudziestego lub trzydziestego roku. Indyanin przypatrzył się nam uważnie po kolei. Murzyna, jak się zdawało, pominął, gdyż czerwony gardzi czarnym.
— Dumnie sobie poczyna — rzekł Old Death po niemiecku, aby go czerwoni nie zrozumieli. — Pokażemy mu, że my także jesteśmy wodzami. Usiądźcie zatem i pozwólcie mi mówić!
Stary zajął miejsce naprzeciw wodza, a my tak samo. Tylko murzyn pozostał na nogach, wiedząc, że naraziłby życie, gdyby usiadł przy ognisku, co do przywilejów wodza jedynie należało.
— Uff! — zawołał Indyanin gniewnie i wybuchnął jeszcze kilku słowy, których jednak nie zrozumiałem.
— Czy umiesz mówić językiem bladych twarzy? — zapytał Old Death.
— Umiem, lecz nie używam go, gdyż mi się nie podoba — brzmiała odpowiedź wodza, którą natychmiast Old Death nam przetłómaczył.
— Proszę cię jednak, żebyś teraz nim mówił!
— Dlaczego?
— Ponieważ moi towarzysze nie rozumieją języka Komanczów, a muszą wiedzieć, o czem się będzie mówiło.
— Oni znajdują się u Komanczów i powinni ich językiem się posługiwać. Tego wymaga uprzejmość.
— Mylisz się. Oni nie potrafią mówić językiem, którego nie znają. To chyba jasne. Nadto są gośćmi Komanczów, oni więc mogą żądać od ciebie uprzejmości, której ty się od nich domagasz. Ty umiesz po angielsku. Jeśli nie zechcesz tym językiem mówić, pomyślą, że tak nie jest.
— Uff! — zawołał, a potem przeszedł do łamanej angielszczyzny. — Powiedziałem, że umiem i nie kłamię. Jeśli nie wierzą, to mnie obrażają, a za to każę ich zabić. Dlaczego ośmieliliście się usiąść przy mnie?
— Ponieważ mamy do tego prawo, jako wodzowie.
— Czyim ty jesteś wodzem?
— Wodzem skutów.
— A ten? — pokazał na Langego.
— Wodzem kowali, robiących broń.
— A ten? — wskazał na Willa.
— To jego syn, który kuje miecze, oraz wyrabia tomahawki, służące do rozrąbywania głów.
— Jeśli to umie, to jest bardzo zręcznym wodzem. A ten? — zakończył, patrząc na mnie.
— Ten sławny mąż pochodzi z dalekiego kraju i przepłynął Wielkie Morze, aby poznać wojowników Komanczów. Jest wodzem mądrości i wiedzy wszelkich rzeczy, a gdy wróci do swego kraju, opowie, jakimi ludźmi są Komancze.
To przerastało zdolność pojmowania Indyanina. Spojrzał na mnie frasobliwie i zauważył:
— Należy więc do ludzi mądrych i doświadczonych, ale włosy jego nie są białe.
— W owym kraju rodzą się synowie tak mądrzy, jak tutaj starzy.
— W takim razie zapewne Wielki Duch bardzo kocha ów kraj. Ale synowie Komanczów obejdą się bez mądrości tej bladej twarzy, gdyż sami są dość mądrzy i wiedzą, czego im do szczęścia potrzeba. Zdaje się, że mądrość nie weszła z nim do tego kraju, skoro się ośmiela przechodzić naszą ścieżką wojenną. Wykopawszy tomahawk, nie znoszą wojownicy Komanczów białych ludzi.
— Nie wiesz, jak się zdaje, co powiedzieli wasi wysłańcy w forcie Inge, którzy zapewniali, że prowadzą wojnę tylko z Apaczami, ale są przyjaciółmi bladych twarzy.
— Niech oni tego dotrzymają, mnie przytem nie było.
Indyanin mówił dotychczas bardzo nieprzyjaźnie, a Old Death odpowiadał uprzejmie. Teraz jednak uznał za stosowne zmienić ton i wybuchnął:
— Tak twierdzisz? Ktoś ty właściwie, że się ośmielasz odzywać tak do Kosza-pehwe? Czemu mi nie podałeś swego imienia? Czy je masz? Jeżeli nie, to wymień imię twego ojca!
Wódz zesztywniał widocznie ze zdumienia nad tem zuchwalstwem, patrzył przez długi czas w twarz Old Deatha, a wreszcie krzyknął:
— Człowiecze, pilnuj się, bo cię każę na śmierć zamęczyć!
— O to ja się nie boję!
— Jestem Awat-wila, wódz Komanczów!
— Awat-wila, Wielki Niedźwiedź? Kiedy ja zabiłem pierwszego niedźwiedzia, byłem jeszcze chłopcem, a od tego czasu położyłem ich tyle trupem, że mógłbym sobie całe ciało obwiesić ich pazurami. Człowiek, który zabił niedźwiedzia, nie jest jeszcze bohaterem w mych oczach.
— To przypatrz się skalpom u mego pasa!
— Pshaw! Gdybym był pozabierał skalpy tym wszystkim, których zabiłem, ozdobiłbym nimi całą gromadę twoich wojowników. To u mnie również nic nie znaczy.
— Jestem synem wielkiego wodza, Oyo-kolca.
— To już prędzej cię poleca. Ja wypaliłem z „Białym Bobrem“ fajkę pokoju; przysięgliśmy sobie nawzajem, że jego przyjaciele będą moimi, a moi jego przyjaciółmi i dotrzymywaliśmy zawsze słowa. Mam nadzieję, że syn będzie tak samo usposobiony, jak ojciec!
— Odzywasz się do mnie ciągle zuchwałym językiem! Czy uważasz wojowników Komanczów za myszy, na które pies może szczekać, jak mu się spodoba?
— Co? Pies? Jeślibyś myślał, że Old Death jest psem, którego można bić, jak się komu spodoba, to wysłałbym cię natychmiast do wiecznych ostępów!
— Uff! Tu stoi stu mężów!
Wskazał ręką dokoła.
— Dobrze — odparł Old Death — Ale tu my siedzimy i znaczymy tyle, co twoich stu Komanczów. Oni wszyscy nie zdołają przeszkodzić, żebym ci kuli w brzuch nie wpakował, a potem pomówilibyśmy jeszcze z nimi osobno. Popatrzno! Mam tu dwa rewolwery, a w każdym po sześć kul. Moi czterej towarzysze uzbrojeni są tak samo, a prócz tego widzisz u nas rusznice i noże. Zanimby nas pokonano, musiałaby wyginąć polowa twych wojowników!
Tak nie rozmawiało jeszcze nigdy z wodzem Indyan pięciu bladych wobec stu jego wojowników. Mimoto stary występował w ten sposób. Wódz nie mógł tego pojąć, dlatego zauważył:
— Masz pewnie bardzo silny lek!
— Tak jest, mam lek, amulet, który dotąd zawsze sprowadzał śmierć mego nieprzyjaciela. Tak będzie również nadal. Zapytuję cię, czy uznasz nas za swoich przyjaciół, czy też nie?
— Naradzę się z moimi wojownikami.
— Wódz Komanczów musi swoich ludzi pytać o radę? Tego byłbym nie przypuścił. Ponieważ jednak to mówisz, przeto niewątpliwie tak jest. My jako wodzowie czynimy, co nam się podoba, posiadamy zatem więcej powagi i władzy niż ty, a wobec tego, nie możemy z tobą siedzieć przy ognisku. Dosiędziemy koni i odjedziemy.
Old Death powstał, trzymając wciąż jeszcze w ręku oba rewolwery. „Wielki Niedźwiedź“ zerwał się, jak ukąszony przez żmiję, oczy mu rozgorzały, a wargi rozchyliły się, odsłaniając białe zęby. To świadczyło dostatecznie o jego wewnętrznem wzburzeniu. W razie walki bylibyśmy przypłacili śmiercią zuchwalstwo starego skuta, z drugiej strony jednak było równie pewnem, że wielu Komanczów padłoby z naszej ręki. Młody wódz wiedział, jak straszną bronią jest taki obracający się pistolet i że jego pierwszego dosięgłaby kula. Był przed swoim ojcem odpowiedzialny za wszystko, coby przedsięwziął na własną rękę, a chociaż u Indyan nie zmuszają nikogo do udziału w wyprawie wojennej, to jednak każdy, jeśli raz wyruszył, musi poddać się żelaznej dyscyplinie i nieubłaganemu prawu. Ojciec rzuca własnych synów w objęcia śmierci. Kto się okazał tchórzem w walce, niedołężnym, lub bezsilnym w panowaniu nad sobą i przenoszeniu względów ogólnych nad własne porywy, ten ściąga na siebie powszechną pogardę, żadne plemię nie przyjmie go do siebie; on musi się jako banita błąkać po dzikich krajach i tylko w ten sposób może do pewnego stopnia odzyskać dobre imię, że wróci w pobliże swojego szczepu i zada sobie śmierć powolną i najbardziej męczeńską, aby przynajmniej dowieść, że ból potrafi znosić. To jedyny środek otworzenia sobie drogi do wiecznych ostępów. Myśl o tych ostępach pędzi Indyanina do rzeczy, do jakich nikt inny nie byłby zdolny.
Takie rozmyślania zaprzątały teraz zapewne duszę czerwonoskórcy. Czy miał nas kazać zamordować, a potem powiedzieć ojcu, albo na wypadek swej śmierci zostawić pozostałym przy życiu pamięć tego, że nie umiał panować nad sobą, że chcąc grać rolę wodza, odmówił gościny przyjacielowi ojca, że ofuknął jego i towarzyszy jak kujoty? Na takie to rozważania liczył pewnie Old Death. Na jego twarzy nie było najmniejszego niepokoju; stał przed Indyaninem z palcami na cynglach obu rewolwerów i patrzył mu silnie w błyszczące od gniewu oczy.
— Chcecie odejść? — zawołał Indyanin. — Gdzie wasze konie? Nie dostaniecie ich! Jesteście otoczeni!
— A ty z nami! Pomnij na twarz Białego Bobra! Jeśli cię moja kula dosięgnie, nie osłoni on sobie głowy i nie zanuci pieśni żałobnej, lecz powie: „Nie miałem syna. Ten, którego zastrzelił Old Death, był niedoświadczonym chłopcem, bo nie poważał moich przyjaciół i słuchał tylko głosu nierozumu“. Cienie tych wojowników, których równocześnie z tobą zabijemy, zabronią ci wstępu do wiecznych krain myśliwskich, a stare baby otworzą bezzębne usta, aby wyśmiać wodza, który nie oszczędzał życia powierzonych mu wojowników, bo nie umiał sam nad sobą panować. Popatrz, jak ja tu stoję! Czy wyglądam na takiego, który się boi? Nie mówię tak do ciebie ze strachu, lecz dla tego, że jesteś synem mego czerwonego brata, któremu życzę, żeby miał z ciebie pociechę. Teraz rozstrzygaj! Jedno nieodpowiednie słowo, zwrócone do twoich ludzi, jeden fałszywy ruch z twojej strony, a strzelam; walka się zacznie!
Wódz stał jeszcze z minutę zupełnie bez ruchu. Co się w jego wnętrzu działo, to się nie dało rozpoznać, gdyż twarz jego pokrywała gruba warstwa farby. Wtem usiadł zwolna, zdjął kalumet z szyi i rzekł:
— Wielki Niedźwiedź zapali z blademi twarzami fajkę pokoju.
— I dobrze zrobisz. Kto chce walczyć z hordami Apaczów, nie powinien białych usposabiać wrogo dla siebie.
My usiedliśmy także napowrót.
Wielki Niedźwiedź dobył z za pasa woreczek z kinnikinnikiem, czyli tytoniem, zmieszanym z liśćmi dzikich konopi, napchał fajkę, zapalił ją, podniósł się, wygłosił krótką przemowę, pociągnął sześć razy, wypuścił dym ku niebu, ku ziemi i na cztery strony świata i podał fajkę Old Deathowi. Skut również przemówił bardzo przyjaźnie, a pociągnąwszy dymu parę razy, podał fajkę mnie z tą uwagą, że mówił za nas wszystkich i że wystarczy, jeśli każdy z nas po sześć razy pociągnie. Następnie poszedł kalumet szeregiem aż do Langego i jego syna. Murzyna znowu pominięto, gdyż Indyanin nie dotknąłby już nigdy fajki, gdyby czarny z niej zapalił. Mimoto należał Sam do naszego przymierza. Po tej ceremonii pousiadali Komańcze dokoła nas w szerokim kręgu, a wywiadowca musiał się zbliżyć, aby opowiedzieć, w jaki sposób przyszło do spotkania z nami. Zdał szczegółowo sprawę ze wszystkiego, tylko nie wspomniał o tem, że go Old Death pochwycił. Kiedy odstąpił, kazałem Sama zaprowadzić do koni, aby przyniósł cygar. Żaden z Komanczów, oczywiście oprócz wodza, nie dostał tego przysmaku, gdyż zaszkodziłoby to mojej godności wodza, gdybym się tak bratał ze zwykłymi wojownikami. Wielki Niedźwiedź wiedział widocznie, co to jest cygaro, gdyż twarz rozszerzyła mu się z zachwytu, a gdy pierwszy i drugi raz pociągnął dymu, wydał z siebie głos, podobny do krząkania owych miłych zwierząt, z których wyrabia się pragskie i westfalskie szynki, kiedy z przyjemnością ocierają się o jaką krawędź w chlewie. Następnie zapytał się nas nader uprzejmie o cel naszej jazdy. Old Death nie uważał za stosowne powiedzieć mu prawdy, oświadczył więc tylko, że chcemy doścignąć kilku białych, którzy podążyli ku Rio Grande, aby się udać do Meksyku.
— W takim razie mogą biali bracia jechać z nami — rzekł wódz. — Wyruszymy, skoro tylko znajdziemy trop Apacza, którego szukamy.
— Z której on miał przybyć strony?
— Był tam, gdzie Komancze układali się z tymi ścierwożercami, Apaczami. Biali nazywają to miejsce Fort Inge. Chciano go zabić, lecz on umknął. Dostał jednak kilka kul, nie mógł więc długo utrzymać się na siodle. Z pewnością gdzieś jest w tej okolicy. Czy biali bracia zauważyli może trop jego?
„Wielki Niedźwiedź“ miał oczywiście na myśli Apacza, którego opatrzył Winnetou, gdy razem przeszli przez rzekę, o drugim zaś wcale nie wiedział.
— Nie — rzekł Old Death, nie popełniając w ten sposób kłamstwa, gdyż nie znaleźliśmy śladu, tylko kilka wgłębień na dnie rzeki. Nie myśleliśmy bynajmniej zdradzać Winnetou.
— W takim razie ukrywa się ten pies gdzieś tu poniżej. Dalej nie mógł pojechać z powodu ran, oraz dla tego, że wojownicy Komanczów stali po tej stronie, gotowi na przyjęcie Apaczów, gdyby ci umknęli z fortu Inge.
Brzmiało to dla Winnetou dość niebezpiecznie. Wprawdzie nie ulegało wątpliwości, że Komancze nie odkryją śladów w rzece, ponieważ stratowały je już nasze konie, ale skoro bawili tutaj już od trzech dni, łatwo być mogło, że obaj Apacze wpadli w ręce innego oddziału. To, że Wielki Niedźwiedź nic o tem nie wiedział, nie było jeszcze dowodem, że się to nie stało. Chytry skut, który myślał o wszystkiem, zauważył:
— Jeśli moi czerwoni bracia poszukają, to znajdą miejsce, na którem przeszliśmy przez rzekę i odarliśmy drzewo z kory. Ja mam dawną ranę, która się teraz otworzyła, musiałem ją więc obwiązać łykiem. To znakomity środek na rany, o czem brat mój zapamiętać sobie powinien.
— Wojownicy Komanczów znają ten środek i używają go zawsze, gdy się znajdują blizko lasu. Mój biały brat nie powiedział mi nic nowego.
— Wobec tego życzę walecznym wojownikom Komanczów, żeby nie byli zmuszeni używać tego środka. Pragnę dla nich zwycięstwa i chwały, gdyż jestem ich przyjacielem, żałuję również, że nie mogę z nimi pozostać. Oni będą tu szukali tropu, a my musimy jechać dalej czemprędzej.
— W takim razie spotkają biali bracia Białego Bobra, który ucieszy się ich widokiem. Dam im wojownika, żeby ich do niego zaprowadził.
— Gdzie znajduje się sławny wódz, twój ojciec?
— Chcąc Old Deathowi odpowiedzieć na to pytanie, muszę nazwy miejscowości podać w języku białych. Jeśli moi bracia pojadą stąd ku zachodowi, przybędą nad dopływ rzeki Nueces, zwany Turkey Creek, Ramię Indyka. Potem muszą przejść przez Chico Creek, skąd ciągnie się wielka pustynia aż do Elm Creek. Po niej to krążą wojownicy Białego Bobra, aby nie puścić przez bród nikogo, ktoby usiłował powyżej wąwozu Eagle dostać się przez Rio del Norte.
— Do dyabła! — wymknęło się skutowi. Ale natychmiast się poprawił:
— To właśnie nasza droga! Mój czerwony brat uradował nas bardzo tą wiadomością. Jestem szczęśliwy, że będę mógł zobaczyć Białego Bobra. Teraz jednak czas udać się na spoczynek, aby o świcie się zbudzić.
— Wyznaczę sam białym braciom, gdzie się mają położyć.
Wstał i zaprowadził nas pod grube, gęsto liściem okryte, drzewo, a potem kazał przynieść nasze siodła i koce. Od chwili wypalenia kalumetu zmienił się całkiem. Gdy się oddalił, zbadaliśmy torby przy siodłach. Z uznaniem podnoszę fakt, że nie brakowało najmniejszego drobiazgu. Niebawem nadeszli także Komancze, a kładąc się na spoczynek, otoczyli nas dokoła.
— Nie powinno to budzić w nas żadnego podejrzenia — rzekł Old Death. — Czynią to, ponieważ biorą nas w swoją opiekę, nie zaś celem przeszkodzenia ucieczce. Skoro się raz wypaliło z czerwonym fajkę pokoju, można mu już zaufać. Musimy się jednak starać od nich odłączyć. Otumaniłem ich porządnie co do Winnetou, gdyż chciałem ich sprowadzić z jego tropu. Kalkuluję sobie jednak, że nawet jemu nie łatwo uda się przejść przez Rio Grande. Inny wprost nie dokazałby tego. Ale położenie jego niepokoi mnie podwójnie z tego powodu, że ma z sobą rannego. Do takich układów posyłają zawsze ludzi doświadczonych, dla tego przypuszczam, że to był człowiek stary. Jeśli się do tego doliczy gorączkę z ran, której musiał dostać, zwłaszcza podczas takiej jazdy forsownej, to obawiam się niesłychanie o Winnetou. No, śpijmy już. Dobranoc!
Mimo jego życzeń nie zaznałem dobrej nocy. O śnie mowy nie było, bo troska o Winnetou nie dawała mi spokoju. Z tego powodu nie spałem już, a raczej jeszcze, kiedy na wschodzie zaczynało świtać, i obudziłem towarzyszy. Podnieśli się zupełnie bez szmeru, ale w tej chwili stanęli dokoła nas lndyanie. Teraz za dnia można było lepiej przypatrzyć się czerwonoskórym, niż przy skąpem świetle ogniska. Dreszcz mnie przeszedł na widok ohydnie pomalowanych twarzy i fantastycznie poubieranych postaci. Tylko niektórzy z nich okryli nagość swoją odzieniem. Wielu poobwieszało się nędznymi łachmanami, pełnymi robactwa, wszyscy jednak przedstawiali się okazale, gdyż mężczyźni szczepu Komancze znani są z piękności. O kobietach nie można oczywiście mówić pod tym względem, gdyż skwaw jest pogardy godną niewolnicą czerwonoskórca.
Wódz zapytał, czy co zjemy i przyniósł rzeczywiście kilka kawałków łykowatego mięsa końskiego i już „ujeżdżonego.“ Podziękowaliśmy, tłumacząc się tem, że mamy swoje, chociaż w rzeczywistości było to tylko kilka kawałków szynki. Wielki Niedźwiedź przedstawił nam także człowieka, który miał nam towarzyszyć. Potrzeba było niemałej sztuki dyplomatycznej, aby go odwieść od tego zamiaru. Wyrzekł się tego wreszcie, gdy Old Death wyjaśnił, że korzystanie z usług przewodnika byłoby hańbą dla takich jak my białych wojowników, że tylko chłopcom, albo niedoświadczonym i niezręcznym wojownikom nie przyniosłoby to wstydu. Napełniwszy skórzane wory wodą i wziąwszy trochę trawy dla koni, wyruszyliśmy po kilku słowach rozstania. Mój zegarek wskazywał czwartą.
Z początku jechaliśmy powoli, aby się konie rozruszały. Przez jakiś czas droga nasza prowadziła po przestrzeni, pokrytej trawą, ale trawa rzedła i nędzniała z każdą chwilą, aż wkońcu całkiem jej zabrakło i zaczął się czysty piasek. Gdy już i drzewa nadbrzeżne za nami zniknęły, zdawało nam się, że znajdujemy się na Saharze. Przed nami i dokoła nas rozciągała się równina bez żadnego wzniesienia, piasek i tylko piasek, a nad nami słońce, którego promienie grzały pomimo wczesnego ranka.
— Niebawem będziemy mogli puścić się szybszym kłusem — rzekł Old Death. — Musimy się śpieszyć szczególniej przed południem, dopóki mamy słońce za plecami. Jedziemy prosto na zachód. Popołudniu będzie nam w twarz świeciło, a to bardziej męczy.
— Czy w tej jednostajnej płaszczyźnie, nie dającej żadnych punktów wytycznych, nie można zgubić kierunku? — zapytałem jako rzekomy greenhorn.
Old Death uśmiechnął się pobłażliwie i odpowiedział:
— To znowu jedno z waszych sławnych pytań, sir. Słońce jest najlepszym przewodnikiem. Zdążamy do Turkey Creek, o szesnaście mil stąd. Jeśli chcecie, to możemy się tam dostać za dwie godziny.
Skut podpędził konia najpierw do kłusu, a potem do cwału, a my za nim. Od tej chwili nie rozmawialiśmy z sobą. Każdy starał się ulżyć ciężaru koniowi i nie natężać go niepotrzebnymi ruchami. Minęła jedna godzina, a potem druga, podczas której pozwoliliśmy koniom iść stępa, aby im dać odsapnąć. W tem wskazał Old Death przed siebie i rzekł do mnie:
— Popatrzcie na zegarek, sir! Jechaliśmy dwie godziny i pięć minut i zbliżamy się do Nueces. Czy pomyliłem się co do czasu?
— Nie — odpowiedziałem.
— Widzicie więc — mówił dalej — człowiek ma w żyłach zegarek. Powiem wam nawet w ciemną noc, która godzina, a chybię zaledwie o kilka minut. Wy nauczycie się tego także.
Ciemny pas wskazywał rzekę, ale nad nią nie było drzew, tylko zarośla. Znaleźliśmy wkrótce miejsce, wygodne do przeprawy i przybyliśmy potem nad Turkey Creek, który w tych stronach uchodzi do Rio Nueces, tocząc w swych falach bardzo mało wody. Stąd udaliśmy się nad Chico Creek, gdzie stanęliśmy zaraz po dziewiątej godzinie. Łożysko tej rzeki było prawie suche, gdyż tylko tu i ówdzie błyszczała na dnie jakaś brudna kałuża, z której spływał nędzny strumyczek. Drzew ani krzaków nie było wcale, a rzadka trawa dawno straciła swą zieloność. Na drugim brzegu zsiedliśmy i napoiliśmy konie wodą z worów. Zamiast putni użyliśmy dużego kapelusza Willa Langego. Zabraną trawę zjadły konie bardzo prędko i po półgodzinnym popasie ruszyliśmy dalej ku Elm Creek. Tu pokazało się, że konie były zmęczone. Krótki wypoczynek pokrzepił je tylko nieznacznie i musieliśmy jechać krokiem.
Nadeszło południe. Słońce prażyło żarem, a piasek był tak gorący i głęboki, że konie w nim tonęły poprostu, co utrudniało bardzo jazdę. O drugiej zsiedliśmy znowu, aby dać koniom resztę wody. Sami nie piliśmy wcale, ponieważ Old Death nie pozwolił. Zdaniem jego mogliśmy daleko łatwiej znieść pragnienie niż konie, które musiały nas wlec po tym piasku.
— Zresztą — dodał krząkając — trzymaliście się zacnie. Nie wiecie nawet, jakie przebyliśmy przestrzenie. Powiedziałem, że dopiero wieczorem przybędziemy nad Elm Creek, tymczasem już za dwie godziny tam staniemy. Tego byle kto nie dokaże z takimi końmi.
Zboczył nieco z zachodniego kierunku na południowy i mówił dalej:
— Cud prawdziwy, że nie natrafiliśmy dotychczas na trop Komanczów. Widocznie posunęli się ku rzece. Co za głupota z ich strony szukać tak długo jednego Apacza. Gdyby byli udali się wprost ku Rio Grande, byliby już zaskoczyli swych nieprzyjaciół.
— Sądzą pewnie, że i teraz mogą to jeszcze uczynić — rzekł Lange — gdyż jeśli Winnetou nie przedostał się szczęśliwie z rannym Apaczem, to współplemieńcy jego nie będą mieli pojęcia, że zdradzieccy Komancze są już tak blizko.
— Hm! To nie jest pozbawione słuszności, sir. Ta okoliczność właśnie, że nie widzimy Komanczów, niepokoi mnie ze względu na Winnetou. Komancze nie uwijają się luźnie, lecz zapewne już się zgromadzili. To bardzo zły znak dla Apaczów. Może ich nawet pochwycono.
— Jakiby w takim razie los spotkał Winnetou?
— Najokropniejszy, jaki się da pomyśleć. Nie zabiliby go, ani nie zamęczyli podczas wyprawy wojennej. Nie. Ujęcie najsłynniejszego wodza Apaczów byłoby dla Komanczów niebywałem zdarzeniem, które zechcieliby uczcić godniej, tj. okropniej. Pod bezpieczną eskortą odprowadzonoby go na pastwiska Komanczów, gdzie pozostali tylko starcy, kobiety i dzieci. Tam pielęgnowaliby go troskliwie, nie zabrakłoby mu niczego oprócz wolności. Kobiety wyczytywałyby mu z oczu każde życzenie, możliwe do spełnienia. Jeśli jednak sądzicie, że to byłaby z ich strony uprzejmość, to się ogromnie mylicie. Oni starają się wzmocnić jeńca tylko na to, ażeby potrafił jak najwięcej znieść podczas męczarni, a nie umarł zaraz na początku. Powiadam wam, że Winnetou musiałby zginąć, ale nie prędko, nie za godzinę, ani za dzień. Rozszarpywanoby jego ciało z iście naukową rozwagą, upłynęłoby sporo dni, zanimby śmierć zdołała go wybawić. Oto śmierć godna wodza! Jestem pewien, że przy najwyszukańszych katuszach nie skrzywiłby się nawet, co więcej, wyszydzałby i wyśmiewałby swoich katów. Boję się o niego istotnie i oświadczam, że w potrzebie naraziłbym własne życie, żeby go z rąk zwycięzców wyrwać. W każdym razie mamy Komanczów przed sobą na zachodzie. Pojedziemy trochę ku południowi, do mego dawnego przyjaciela, od którego dowiemy się może, jak stoją sprawy nad Rio Grande. Przenocujemy u niego.
— A czy chętnie nas przyjmie?
— To się rozumie! Nie nazywałbym go przyjacielem. To ranchero, rolnik, prawdziwy Meksykanin, niefałszowanego hiszpańskiego pochodzenia. Jednego z jego przodków pasował ktoś na rycerza i dla tego sam siebie określa jako caballera, rycerza. To też swemu rancho nadał mile brzmiącą nazwę Estanzia del Caballero. Jego samego nazywajcie sennor Atanasio.
Po tych objaśnieniach jechaliśmy dalej w milczeniu. Nie udało nam się zmusić koni do cwału, gdyż zapadały w piasek po kolana. Zwolna jednak zmniejszała się jego głębokość, około czwartej popołudniu powitaliśmy pierwszą trawkę, a nieco później wspaniałą preryę, gdzie konni vaqueros pilnowali koni, bydła rogatego i owiec. Nasze konie nabrały nowego życia i same ruszyły szybszem tempem. Przed nami wznosiły się drzewa, aż wkońcu ujrzeliśmy coś białego, przeglądającego przez zieleń.
— Oto Estanzia del Caballero — rzekł Old Death. — To szczególny budynek, zupełnie w stylu budowli Moqui albo Zunni, prawdziwa twierdza, niezbędna w tych okolicach.
W pobliżu zabudowań mogliśmy się im dokładniej przypatrzyć. Opasywał je mur wysokości dwu ludzi, z szeroką bramą, przed którą znajdował się most nad głębokim, pozbawionym teraz wody, rowem. Budynek miał kształt sześcianu. Parteru nie było widać, ponieważ zasłaniał go mur zupełnie. Piętro było nieco wstecz cofnięte tak, że dookoła powstała galerya, osłonięta białem płótnem namiotowem. Okien nie zauważyliśmy wcale. Na tem sześciennem piętrze spoczywało drugie, tego samego kształtu, a podstawa jego była znowu mniejsza od podstawy pierwszego tak, że utworzyła się znowu galerya, przykryta płótnem. W ten sposób parter, pierwsze i drugie piętro przedstawiały się jak sześciany, z których każdy wyższy był zawsze mniejszy od niższego. Mur był pobielony, płótno tego samego koloru, to też dom błyszczał z daleka. Już prawie pod domem będąc, zauważyliśmy na każdem piętrze biegnący dokoła szereg wązkich otworów w murze, podobnych do strzelnic. To były prawdopodobnie okna.
— Piękny pałac! — zaśmiał się Old Death. — Urządzenie dopiero was zdziwi. Chciałbym widzieć wodza indyańskiego, który pokusiłby się o zdobycie szturmem tego domu!
Przejechaliśmy przez most do bramy, w której był mały otwór. Obok wisiał dzwon wielkości głowy ludzkiej. Old Death zadzwonił. Dźwięk można było usłyszeć o pół mili. Niebawem ukazał się w otworze nos Indyanina, a potem obrzękłe wargi, z pomiędzy których zabrzmiało po hiszpańsku:
— Kto tam?
— Przyjaciele gospodarza — odrzekł skut. — Czy sennor Atanasio jest w domu?
Nos i wargi osunęły się niżej, a na ich miejscu ukazała się para ciemnych oczu, poczem doleciały nas słowa:
— Jakaż radość! Sennor Death! Was wpuszczę oczywiście natychmiast. Chodźcie, sennores! Zaraz doniosę panu.
Usłyszeliśmy zgrzyt zasuwy, poczem drzwi się otwarły i wjechaliśmy przez bramę. Człowiek, który nam otworzył, był grubym, w białe płótno odzianym, Indyaninem, jednym z owych Indios fideles czyli Indyan wiernych, którzy w przeciwieństwie do Indios bravos pogodzili się spokojnie z cywilizacyą. Zamknął bramę, skłonił się nam głęboko, poszedł majestatycznie przez dziedziniec i pociągnął za drut, wiszący na murze.
— Mamy czas dom objechać — rzekł Old Death. — Przypatrzmy się budynkowi.
Teraz dopiero można było parter zobaczyć. I dokoła niego ciągnął się przez wszystkie ściany szereg strzelnic. Budynek stał na środku utworzonego przez okalający mur, dość szerokiego, niebrukowanego, lecz porosłego trawą dziedzińca. Oprócz strzelnic nie było widać żadnych otworów okiennych, a drzwi tu także nie było. Objechaliśmy dokoła cały dom, a Indyanin czekał na nas.
— Jakże się wchodzi do wnętrza domu? — spytał Lange.
— Zaraz zobaczycie! — odrzekł Old Death.
Wtem pochylił się jakiś człowiek z galeryi, położonej nad parterem i popatrzył, kto jest na dole. Ujrzawszy Indyanina, schował głowę, poczem spuszczono schody, podobne do drabiny. Ktoby sądził, że przynajmniej na pierwszem piętrze drzwi się znajdowały, ten byłby w błędzie. Na drugiem piętrze stał znowu służący, spuścił z góry drugą drabinę, po której dostaliśmy się na szczyt domu. Platforma była z blachy cynkowej, pokrytej piaskiem. W samym środku otwór czworoboczny stanowił ujście dla schodów, prowadzących do wnętrza.
— Tak budowano już od wieków w obecnych indyańskich pueblach — objaśnił Old Death. — Nikt nie wedrze się na dziedziniec, a gdyby się jakiemu nieprzyjacielowi udało przeleźć przez mur, to schody zastanie wciągnięte, a przed sobą będzie miał ścianę bez drzwi. W czasach spokojnych można także bez bramy i drabiny dostać się na górę w ten sposób, że się staje na koniu i wyłazi na galeryę. Podczas wojny jednak nie radziłbym nikomu tego próbować, gdyż z tej platformy można mur, teren, przed nim leżący i dziedziniec zasypać poprostu kulami. Sennor Atanasio utrzymuje zapewne z dwudziestu wakerów, peonów i służących, z których każdy ma strzelbę. Gdyby tu na górze stanęło dwudziestu takich ludzi, musiałyby zginąć setki Indyan, zanim pierwszy zdołałby się przez mur przedostać. Ten sposób budowania przedstawia tutaj na granicy wielkie korzyści, a hacyendero wytrzymał i odparł niejedno oblężenie.
Zauważyłem, że za domem przepływał Elm Creek, tocząc piękną, czystą wodę, co sprawiało, że dokoła był grunt urodzajny. Widok tej wody wzbudził we mnie chęć wykąpania się.
Zeszliśmy w towarzystwie służącego po schodach na dół do długiego i wązkiego korytarza, oświetlonego dwoma strzelnicami na jednym i drugim końcu. W obu ścianach zauważyłem szereg drzwi, a na przeciwległej stronie znajdował się otwór, prowadzący na parter. Aby się z podwórza tam dostać, trzeba było przejść dwoje schodów zewnątrz domu do góry i wewnątrz na dół. Wydało mi się to uciążliwem, ale było uzasadnione danymi warunkami. Służący zniknął za drzwiami i powrócił niebawem z doniesieniem, że sennor capitano de caballeria na nas czeka. Podczas tego zwrócił Old Death moją uwagę na pewną rzecz:
— Nie dziwcie się, gdy mój stary sennor Atanasio przyjmie was trochę etykietalnie. Hiszpan lubi etykietę, a pochodzący od niego Meksykanin to zachował. Gdybym był sam przyjechał, wybiegłby był już dawno naprzeciwko mnie. Ponieważ zaś towarzyszą mi inni, przeto wskazane jest coś w rodzaju dworskiego przyjęcia. Nie śmiejcie się, gdyby się zjawił w mundurze meksykańskiego rotmistrza. Był nim w młodszych latach, ale do dziś dnia pokazuje się chętnie w starym przeżytym mundurze. Poza tem jest to człowiek paradny.
Gdy wrócił służący, weszliśmy do mile działającej swym chłodem komnaty z kosztownem niegdyś, ale wyszarzałem teraz, umeblowaniem. Trzy, do połowy przysłonięte, strzelnice przepuszczały przytłumione światło. Na środku pokoju stał długi, chudy, jegomość z śnieżno białą czupryną i wąsem. Miał na sobie czerwone spodnie, obszyte złotemi bortami, wysokie buty z cholewami ze skóry błyszczącej i z ostrogami o kółkach, wielkości srebrnej pięciokoronówki. Frak był niebieski, wyszyty na piersiach bogato złotem. Złote epolety wskazywały rangę nie rotmistrza, lecz generała. U boku zwisała szabla w stalowej pochwie na rzemieniach, ze złoconemi sprzączkami. W lewej ręce trzymał trzyrożny kapelusz z brzegami, obszytymi złotem i z błyszczącą agrafą, przytrzymującą piuropusz. Wyglądało to na maszkarę, gdy się jednak spojrzało w starą, poważną, twarz i żywe jeszcze, poczciwe, oko, nie można się było wstrzymać, żeby się przynajmniej w duchu nie uśmiać. Kiedyśmy weszli, uderzył z brzękiem zapiętkiem o zapiętek, wyprostował się energicznie i powiedział:
— Dzień dobry panom! Bardzo mi przyjemnie powitać!
Brzmiało to bardzo sztywnie. Skłoniliśmy się wszyscy, a Old Death odrzekł po angielsku:
— Dziękujemy, sennor capitano de caballeria! Ponieważ znajdowaliśmy się w tych stronach, chciałem towarzyszom sprawić ten zaszczyt, żeby poznali dzielnego wojownika za niepodległość Meksyku. Pozwólcie, że wam ich przedstawię!
Podczas tych słów przemknął uśmiech zadowolenia po twarzy hacyendera. Skinął potakująco głową, mówiąc:
— Dobrze, sennor Death. Bardzo się cieszę, że mogę zawrzeć znajomość z sennorami, których przyprowadziliście do mnie.
Old Death wymienił nasze nazwiska, a caballero podał rękę każdemu z nas, nie wyłączając murzyna i poprosił, byśmy usiedli. Skut zapytał o sennorę i sennoritę, poczem hacyendero otworzył drzwi, a za nimi ukazały się przygotowane już na to panie. Sennora była bardzo piękną, uprzejmą, matroną, a sennorita miłem dziewczątkiem. Była to, jak dowiedzieliśmy się później, jej wnuczka. Obie miały na sobie suknie z czarnego jedwabiu, jak gdyby za chwilę miały się ukazać na królewskim dworze. Old Death podbiegł ku obu paniom i potrząsnął je tak serdecznie za ręce, że się przeląkłem. Obaj Langowie zadali sobie trudu, żeby się ukłonić, a Sam całą twarz wykrzywił w uśmiechu i zawołał:
— O missis, missus, jakie piękne, jaki jedwab!
Ja przystąpiłem do sennory, wziąłem jej rękę w końce palców, pochyliłem się i przyłożyłem do ust. Pani przyjęła bardzo przychylnie tę uprzejmość i podała mi policzek, żebym na nim złożył beso de cortesia czyli honorowy pocałunek. To samo powtórzyło się z sennoritą. Usiedliśmy znowu i rozpoczęła się rozmowa o celu naszej podróży. Opowiedzieliśmy, co uznaliśmy za stosowne, a więc także o naszem spotkaniu z Komanczami. Państwo domu słuchali nas z największą uwagą, przyczem wymieniali znaczące spojrzenia. Kiedy skończyliśmy, poprosił sennor Atanasio o opis obu ludzi, których szukaliśmy, na co ja wydobyłem obie fotografie. Zaledwie je zobaczyli, zawołała sennora:
— To oni, to oni! Całkiem pewnie! Nieprawdaż, kochany Atanasio?
— Tak — przyznał caballero — to rzeczywiście oni, sennores. Ci ludzie byli u mnie ubiegłej nocy.
— Kiedy przyszli i kiedy się oddalili? — zapytał skut.
— Przybyli późną nocą bardzo znużeni. Spotkał ich jeden z moich wakerów i sprowadził tutaj. Spali bardzo długo i zbudzili się dopiero popołudniu, odjechali dopiero przed trzema godzinami.
— Pięknie! W takim razie dościgniemy ich jutro z pewnością. W każdym razie ślad ich znajdziemy.
— Zapewne, sennor. Oni udali się stąd ku Rio Grande, aby przeprawić się przez tę rzekę pomiędzy Rio Moral a Rio las Moras niedaleko wąwozu Eagle. Zresztą usłyszymy o nich jeszcze, gdyż posłałem za nimi kilku wakerów, którzy powiedzą nam całkiem dokładnie, który kierunek oni obrali.
— Dlaczego wysłaliście ludzi za nimi?
— Ponieważ owi podróżni odpłacili mi niewdzięcznością za moją gościnę. Posłali do mnie wakera jednej z trzód koni ze zmyśloną wiadomością i ukradli pod jego nieobecność sześć koni, z którymi uszli czemprędzej.
— Podłość! Więc ci dwaj ludzie nie byli sami?
— Nie. Była z nimi gromada przebranych żołnierzy, którzy mieli przeprowadzić do Meksyku nowozaciężnych.
— W takim razie sądzę, że wasi ludzie nie odzyskają koni napowrót, są bowiem za słabi w stosunku do tych złodziei.
— O, moi wakerowie umieją obchodzić się z bronią, a wybrałem najdzielniejszych.
— Czy Gibson i Wiliam Ohlert mówili co o swoich planach?
— Ani słowa. Pierwszy był bardzo wesoły, a drugi bardzo milczący. Zaufałem im zupełnie. Prosili mnie, żebym im pokazał urządzenie domu i widzieli nawet rannego Indyanina, którego ukrywam przed wszystkimi.
— Ranny czerwonoskórzec? Kto on i co tu robi?
Caballero uśmiechnął się i odpowiedział:
— Tak, to was bardzo zajmie, sennores! Przechowuję wysłannika Apaczów, o którym wspomnieliście poprzednio, że go Winnetou nad Rio Lena opatrzył. To stary wódz Inda-niszo.
— Inda-niszo, „Dobry Człowiek,“ który to imię słusznie otrzymał! To najstarszy, najmędrszy i najbardziej pokojowo usposobiony wódz Apaczów! Muszę go zobaczyć.
— Pokażę go wam. Przybył do mnie w bardzo złym stanie. Trzeba wam wiedzieć, że sławny Winnetou zna się ze mną i zawsze do mnie zajeżdża, ilekroć znajduje się w tych stronach, pewny jest bowiem, że może mi zaufać. On doścignął Inda-niszo, jadąc z fortu Inge, opatrzył mu rany nad Rio Lena, gdyż stary wódz dostał jedną kulę w ramię, a drugą w udo. Po odpoczynku ruszyli dalej natychmiast. Starego jednak rozebrała silna gorączka z powodu ran, a Komancze uwijali się na wszystkie strony, aby go pojmać. Jak Winnetou tego dokazał, że pomimo takich przeszkód doprowadził go dg Estanzii del Caballero, to jest dla mnie zagadką. On jeden chyba mógł zdobyć się na coś takiego. Ale tak długo, jak było trzeba, ranny nie mógł się już na siodle utrzymać, gdyż zesłabł bardzo wskutek utraty krwi, a liczy przeszło siedmdziesięt lat.
— To się wprost niemożliwem wydaje! Z fortu Inge dojechać z takimi ranami aż tutaj! Droga, którą odbyli, wynosi więcej niż sto sześćdziesięt angielskich mil. W tym wieku może coś takiego tylko czerwonoskórzec wytrzymać. Proszę mówić dalej!
— Winnetou przybył tutaj wieczorem i zadzwonił. Zeszedłem sam i poznałem go odrazu. On opowiedział mi wszystko i poprosił, żebym się zaopiekował jego czerwonym bratem, dopóki po niego nie przyjdą. On sam musiał pośpieszyć czemprędzej przez Rio Grande do swoich plemion, by je zawiadomić o zdradzie i zbliżaniu się Komanczów. Posłałem z nim dwu najlepszych wakerów, aby się dowiedzieć, czy mu się uda przejść. Oni mieli go odprowadzić i przynieść mi potem wiadomość.
— No — zapytał z zaciekawieniem Old Death — czy przeszedł rzeczywiście.
— Tak i to uspokoiło mnie bardzo. Postąpił nadzwyczaj mądrze, bo nie przeprawił się przez Rio Grande powyżej Rio Moral, gdzie się snuli Komancze, lecz poniżej. Niema tam wprawdzie brodu, rzeka rwie bardzo, a przepłynąć ją jest bardzo niebezpieczną sztuczką, mimoto on i moi wakerowie dokonali tego, a potem odprowadzili go dalej, dopóki nie upewnili się, że już nie spotka Komanczów. W ten sposób zawiadomił Winnetou Apaczów o niebezpieczeństwie, a ci zgotują nieprzyjacielowi odpowiednie przyjęcie. Ale teraz chodźcie do starego wodza, jeśli chcecie, sennores!
Wszyscyśmy powstali, pożegnali się z paniami i zeszli na niższe piętro, gdzie znaleźliśmy się w kurytarzu, podobnym do górnego. Przekroczywszy ostatnie drzwi w korytarzu, ujrzeliśmy starego wodza, leżącego w bardzo chłodnej komnacie. Gorączka wprawdzie już go opuściła, ale osłabiony był jeszcze tak bardzo, że zaledwie mógł mówić. Oczy zapadły mu się głęboko, a policzki ogromnie wychudły. Lekarza oczywiście nie było, caballero jednak twierdził, że Winnetou jest mistrzem w opatrywaniu ran. Przyłożył choremu gojące zioła i zakazał ruszać opatrunku, zapewniając, że skoro tylko minie gorączka, nie będzie obawy o życie chorego, któremu tylko utrata krwi i gorączka grożą niebezpieczeństwem. Gdy zamknęliśmy drzwi i znaleźliśmy się na schodach, powiedziałem hacyenderowi, że chciałbym się w rzece wykąpać.
— Jeśli tak, to nie potrzebujecie wchodzić dopiero na schody — odrzekł. — Wypuszczę was tędy zaraz na dziedziniec.
— Zdaje mi się, że tu drzwi niema!
— Owszem są, tylko ukryte. Kazałem je tu umieścić, aby mieć drogę do ucieczki, gdyby kiedy czerwonym nieprzyjaciołom udało się wtargnąć do domu. Zaraz je zobaczycie.
Przy ścianie stała szafka. Gdy ją gospodarz odsunął, ujrzałem otwór prowadzący na dziedziniec. Na zewnątrz zakrywały go zasadzone tu umyślnie zarośla. Caballero wyprowadził mnie, wskazał na podobny krzak pod murem zewnętrznym i mówił dalej:
— Tam się wychodzi już na wolne pole, czegoby się nikt nie domyślił. Chcecie pójść do rzeki tą drogą jako najkrótszą? Zaczekajcie tu chwilę! Przyślę wam wygodne ubranie.
W tej chwili zadzwoniono u bramy. Gospodarz poszedł sam otworzyć, a ja przyłączyłem się do niego. Było to pięciu jeźdźców, wspaniałe, silne postaci, ludzie wysłani za koniokradami.
— No? — zapytał. — Niema koni?
— Nie — odrzekł jeden z nich. — Byliśmy już całkiem blizko. Oni przeszli przez rzekę, a po śladach poznaliśmy, że dościgniemy ich za kwadrans. Wtem natrafiliśmy na trop wielu koni, który łączył się od prawej ręki z ich tropem. Ruszyliśmy tamtędy i ujrzeliśmy ich wkrótce przed sobą. Ale było tam przeszło pięciuset Komanczów, a na taką przemoc nie mogliśmy się rzucić.
— Całkiem słusznie. Nie powinniście narażać życia dla kilku koni. Czy Komancze obchodzili się z białymi uprzejmie?
— Baliśmy się zbliżyć na tyle, żeby to móc zobaczyć.
— Dokąd dążyli?
— Ku Rio Grande.
— A więc, stąd licząc, prosto przed siebie. Bądźmy przeto spokojni. Wy idźcie teraz do swojej trzody!
Pasterze odjechali. Poczciwy caballero znajdował się jednak w grubym błędzie, sądząc, że ostatecznie dobrze się wszystko stało, gdyż, jak dowiedzieliśmy się później, doniósł Gibson Komanczom, że w hacyendzie del caballero znajduje się ranny wódz Apaczów. Z tego powodu wyruszyła zaraz pewna liczba wojowników ku hacyendzie wyciągniętym cwałem, aby wziąć do niewoli Apacza, a sennora Atanasio ukarać za jego życzliwość, okazaną Apaczom. Caballero poszedł schodami, a niebawem pojawił się peon i poprosił, żebym z nim poszedł. Wyprowadził mnie przez bramę nad rzekę. Powyżej hacyendy był bród, co poznałem zaraz po łamaniu się fal. Poniżej brodu rzeka była bardzo głęboka. Tu zatrzymał się peon. Na ramieniu miał białe płócienne ubranie.
— Tutaj, sennor — powiedział. — Po wykąpaniu się wdziejecie to ubranie, a rzeczy, które teraz złożycie, zabiorę zaraz z sobą. Po kąpieli zadzwonicie, to wam otworzą.
Oddalił się z mojem ubraniem, a ja wskoczyłem do wody. Po całodziennym skwarze i trudzie pływałem i zanurzałem się z prawdziwą rozkoszą. Zabawiwszy w wodzie z pół godziny, wyszedłem z rzeki i włożyłem ubranie. Właśnie się z tem uporałem, kiedy wzrok mój padł na brzeg przeciwległy. Z miejsca, na którem stałem, mogłem rzucić okiem pomiędzy drzewa aż tam, gdzie rzeka tworzyła zakręt. Ujrzałem długi szereg jeźdźców, jadących zwyczajem Indyan jeden za drugim. Popędziłem czemprędzej do bramy i zadzwoniłem. Otworzył mi peon, który mnie oczekiwał.
— Prędko do caballera! — powiedziałem. — Z tamtej strony rzeki nadciągają Indyanie do hacyendy.
— Ilu?
— Z pięćdziesięciu.
Peon przeraził się był z początku tą wieścią, ale gdy usłyszał dokładnie liczbę, przybrała jego twarz wyraz uspokojenia.
— Nie więcej? — spytał. — No, to niema obawy. My nawet z większą liczbą czerwonych damy sobie radę, sennor. Jesteśmy każdej chwili przygotowani na takie odwiedziny. Nie mogę pójść do caballera, ponieważ muszę natychmiast zawiadomić wakerów. Zasuńcie za mną bramę i spieszcie do sennora Atanasio. Ale wciągnijcie schodki za sobą!
— Jak tam z naszymi końmi? Czy są w pewnem miejscu?
— Tak, sennor. Zaniósłszy uprzęż do domu, wyprowadziliśmy je do wakerów, aby się popasły. O swoje wierzchowce nie potrzebujecie się więc obawiać.
Po tych słowach znikł czemprędzej. Zamknąłem za nim bramę i wszedłem na górę po schodach, poczem je wciągnąłem za sobą. W chwili właśnie, kiedy stanąłem na platformie, zobaczyłem sennora Atanasio i Old Deatha, wychodzących z wnętrza domu. Kiedy doniosłem o zbliżeniu się Indyan, hacyendero nie przeraził się tem bynajmniej, lecz zapytał spokojnie:
— Do jakiego szczepu należą?
— Nie wiem; nie zdołałem z tej odległości rozpoznać, jak pomalowane mieli twarze.
— No, zobaczymy niebawem. Albo są to Apacze, których Winnetou spotkał i wysłał po rannego wodza, albo Komancze, a w takim razie byłby to oddział wywiadowczy, którego zadaniem jest zapytać nas, czy nie widzeliśmy Apaczów. Odjadą natychmiast, gdy dostaną od nas odpowiedź.
— Mnie się jednak wydaje, że oni przychodzą w nieprzyjaznych zamiarach — rzekł Old Death. — Radzę jak najrychlej przygotować się do obrony.
— To się już stało. Każdy z moich ludzi wie, co ma czynić w takim wypadku. Widzicie, tam przez pole pędzi już peon do najbliższych koni, wsiędzie na jednego i zawiadomi wakerów, a najpóźniej w dziesięć minut pospędzają trzody. Dwaj zostaną przy koniach, a reszta zwróci się przeciwko czerwonym. Ich lassa są wielce niebezpieczną bronią, bo oni posiadają więcej wprawności niż Indyanie, a ich strzelby niosą dalej od łuków i starych strzelb dzikich, nie obawiają się więc pięćdziesięciu Indyan. Nas chroni estancya. Żaden czerwony przez mur nie przelezie. W najgorszym razie liczę na was. Z murzynem jest was pięciu uzbrojonych mężczyzn, a ja z ośmioma peonami dopełniam sumy czternastu ludzi. Chciałbym widzieć Indyanos, którzyby potrafili bramę wysadzić. O nie, sennor! Czerwoni zadzwonią, zapytają się i odejdą spokojnie. Skoro wywiadowca zobaczy tutaj czternastu dobrze uzbrojonych ludzi, nabierze prędko respektu. Sprawa nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa.
Na twarzy Old Deatha odbiło się powątpiewanie. Potrząsnął głową i powiedział:
— Pewna jednak myśl niepokoi mnie trochę. Twierdzę stanowczo, że mamy do czynienia nie z Apaczami, lecz z Komanczami. Czego oni chcą tutaj? Zwykłe zwiady nie mogły ich tu sprowadzić, gdyż, jeśliby w tych stronach znajdował się oddział Apaczów, to musiałyby to ślady wykazać. Oto nie potrzebowaliby pytać się tutaj. Nie, ta zgraja przybywa do nas wskutek zupełnie określonego powodu, a tym jest ranny wódz, ukrywający się tutaj.
— Przecież oni o tem nie wiedzą! Kto mógł im to zdradzić?
— Śledzony przez nas właśnie Gibson, który był u was. Wszak pokazaliście mu Apacza, on wyjawił to przed Komanczami, aby plemię usposobić dla siebie przychylnie. Jeśli to nie prawda, to niech dłużej nie będę Old Deathem! Czy jeszcze wątpicie?
— To możliwe. Wobec tego Komancze zechcą nas zmusić do wydania rannego.
— Pewnie. Czy usłuchacie ich?
— Ani myślę! Winnetou jest moim przyjacielem, powierzył mi Dobrego Męża, a ja mogę i muszę odpowiedzieć temu zaufaniu. Komancze nie dostaną rannego. Będziemy się bronili!
— Ściągniecie tem na siebie największe niebezpieczeństwo. Wprawdzie pięćdziesięciu zdołamy odeprzeć, ale gdy wrócą dziesięć razy liczniejsi, to będziecie zgubieni.
— To w ręku Boga. W każdym razie dotrzymam Winnetou słowa.
Na to podał Old Death rękę sennorowi i rzekł:
— Jesteście człowiekiem honoru, śmiało więc liczyć możecie na naszą pomoc. Dowódca Komanczów jest moim przyjacielem. Może mi się uda dzięki temu cios ten od was odwrócić. Czy pokazaliście także ukryte drzwi Gibsonowi?
— Nie, sennor.
— To bardzo dobrze. Dopóki czerwonoskórzy nie znają tego wejścia, będziemy mogli stawić opór. Zejdźmy teraz po broń!
Podczas mej nieobecności wybrano dla towarzyszy mieszkania i pownoszono tam ich i moje rzeczy. Pokój, przeznaczony dla mnie, znajdował się na przedniej stronie domu, a oświetlały ją promienie, wpadające przez dwie ze wspomnianych strzelnic. Tam wisiała moja strzelba. Zdejmując ją ze ściany, rzuciłem okiem na pole i ujrzałem Indyan, wychodzących z pod drzew tam, gdzie był bród powyżej hacyendy. Przeprawiwszy się przez rzekę, pędzili cwałem ku budynkowi, nie wyjąc przytem, jak to jest ich zwyczajem, lecz w podstępnem, groźnem milczeniu. Po barwach twarzy poznałem, że to Komancze. Naraz zatrzymali się pod murem, który ich zupełnie zakrył. Uzbrojeni byli we włócznie, łuki i strzały. Tylko pierwszy jeździec, prawdopodobnie dowódca, trzymał strzelbę w ręce. Niektórzy z nich wlekli za sobą jakieś długie przedmioty, które z początku wziąłem za tyczki do namiotów, przekonałem się jednak niebawem, że byłem w błędzie. Wyszedłem oczywiście natychmiast z izdebki, aby zawiadomić o tem, kogo należało. Na kurytarzu spotkałem się z Old Deathem, który wychodził z izby przeciwległej:
— Baczność! — krzyknął. — Przełażą przez mur. Przywieźli z sobą młode drzewka, których użyją jako drabin. Prędzej na platformę!
Ale to nie poszło tak szybko, jak sobie tego on życzył. Peoni znajdowali się o jedno piętro niżej od nas, gdzie były mieszkania służby, a nam również nie dano wyjść dość pośpiesznie, gdyż razem z caballerem wypadły na kurytarz panie, zatrwożone ogromnie najazdem Komanczów. Zanim przeszliśmy przez schody, już upłynęły były ze dwie minuty, a skutek tej straty czasu okazał się natychmiast, kiedy bowiem stanęliśmy na najwyższej platformie, wydobywał się na jej krawędź pierwszy Indyanin. Za nim wylazł prędko drugi, trzeci i czwarty. Mieliśmy naszą broń w ręku, ale nie mogliśmy im już wzbronić dostępu, jeśli nie chcieliśmy ich wprost wystrzelać. Z niesłychaną szybkością przeleźli przez mur, przebiegli przez dziedziniec i wydostali się na obie platformy. My staliśmy na środku, a oni na końcu najwyższego piętra.
— Zwróćcie ku nim strzelby! Nie dopuśćcie ich! — rozkazał Old Death. — Musimy przedewszystkiem zyskać na czasie.
Naliczyłem pięćdziesięciu dwu czerwonoskórych, z których żaden dotychczas głosu z siebie nie wydał. Zaskoczyli nas wprawdzie całkiem niespodzianie, ale nie odważyli się zaraz do nas przystąpić, lecz zatrzymali się na brzegu platformy z łukami i strzałami w rękach. Włócznie zostawili na dole, żeby im nie przeszkadzały podczas wspinania się po murze. Caballero wystąpił naprzód o kilka kroków i zapytał mieszaniną hiszpańskiego, angielskiego i indyańskiego języka, służącą jako środek porozumiewania się na tem pograniczu:
— Czego chcą u mnie czerwoni mężowie? Czemu wchodzą do mego domu, nie zapytawszy mnie wprzód o pozwolenie?
Dowódca, który przedtem miał strzelbę na ramieniu, a teraz ją wziął do ręki, wysunął się naprzód o kilka kroków i odpowiedział:
— Wojownicy Komanczów przybyli, ponieważ blada twarz jest ich wrogiem. Słońce dnia dzisiejszego będzie ostatniem w jego życiu.
— Nie jestem wrogiem Komanczów. Miłuję wszystkich czerwonych mężów, nie pytając, do jakiego szczepu należą.
— Blada twarz wygłasza wielkie kłamstwo. W tym domu ukrywa się wódz Apaczów, tych psów, którzy są wrogami Komanczów. Kto zaś u siebie przyjmuje Apacza, jest również naszym wrogiem i musi umrzeć.
— Caramba! Chcecie może zabronić mnie przyjmowania u siebie, kogo mi się spodoba? Kto tu ma prawo rozkazywać, wy czy ja?
— Wojownicy Komanczów wtargnęli do tego domu i są jego panami. Wydaj nam Apacza! A może będziesz się wypierał, że się u ciebie nie znajduje?
— Ani mi się śni. Kłamie tylko ten, kto się boi, ja zaś nie lękam się Komanczów i powiem otwarcie...
— Stójcie! — przerwał mu Old Death stłumionym głosem. — Nie róbcie głupstwa, sennor!
— Czy mam zaprzeczyć? — zapytał Meksykanin.
— To się rozumie. Ja sam przyznaję, że kłamstwo jest grzechem, ale prawda byłaby tu czystem samobójstwem. Powiedzcie zatem, co byłoby większym grzechem, czy dopuścić się kłamstwa, czy zabić samego siebie?
— Samobójstwo? Co poradzą ci ludzie przeciwko naszym czternastu strzelbom?
— Bardzo dużo, bo są już tu na górze. Większość padłaby wprawdzie, ale my dostalibyśmy także kilka strzał i pchnięć nożem. A nawet jeśli zwyciężymy, to pozostali przy życiu sprowadzą tamtych pięciuset. Pozwólcie mnie z nimi pomówić!
Zwrócił się do dowódcy czerwonych:
— Słowa mojego brata wprawiają nas w zdumienie. Skąd Komanczom przyszło na myśl, że tu się Apacz znajduje?
— Oni to wiedzą — odrzekł krótko zapytany.
— W takim razie posiadacie lepsze wiadomości, niż my sami.
— Czy chcesz twierdzić, że się mylimy? Jeżeli tak, to powiadasz kłamstwo!
— A ty wygłosiłeś tu słowo, za które życiem zapłacisz, jeśli je raz jeszcze powtórzysz. Ja nie pozwolę siebie kłamcą nazywać. Widzisz, że nasze strzelby zwrócone są do ciebie. Wystarczy jedno skinienie z mej strony, a padnie odrazu tylu twych ludzi, ilu nas jest.
— Ale drudzy wysłaliby was za nimi. W pobliżu znajduje się jeszcze wielu naszych wojowników, więcej niż dziesięć i dziesięć razy po pięć. Oni przyszliby i zrównaliby ten dom z ziemią.
— Nie dostaliby się nawet przez mur, gdyż jesteśmy już ostrzeżeni. Przywitalibyśmy ich z góry tylu kulami, że ani jeden nie zostałby przy życiu.
— Mój biały brat ma wielką i szeroką gębę. Dlaczego on do mnie mówi? Czy jest właścicielem domu? Kim jest i jak się nazywa, że śmie odzywać się do dowódcy Komanczów?
Old Death zrobił lekceważący ruch ręką.
— Kto jest dowódcą Komanczów? Czy jaki sławny wojownik? Czy zasiada on w radzie mędrców? Do jakiego plemienia Komanczów należycie, że musicie dopiero pytać o to, jak ja się nazywam? Imię moje brzmi Kosza-pehwe, ja paliłem fajkę pokoju z Oyo-kolcą, wodzem Komanczów. Rozmawiałem też wczoraj z jego synem Awat-wilą i przenocowałem razem z jego wojownikami. Jestem przyjacielem Komanczów, ale jeśli zarzucą mi kłamstwo, odpowiem im kulą.
Pomruk przebiegł szeregi czerwonoskórych. Dowódca cofnął się do nich i porozumiał się z nimi pocichu. Po rzucanych na Old Deatha spojrzeniach poznać było, że jego imię wywarło na nich wielkie wrażenie. Po krótkiej naradzie zwrócił się dowódca do skuta:
— Wojownicy Komanczów wiedzą, że „Stara Śmierć“ jest przyjacielem „Białego Bobra“, ale słowa jego nie są słowami przyjaciela. Dla czego zataja przed nami obecność Apacza?
— Nie zatajam niczego, lecz powiadam otwarcie, że się tu nie znajduje.
— A jednak dowiedzieliśmy się napewno, że Inda-niszo jest tutaj, od bladej twarzy, która udała się pod opiekę Komanczów.
— Jak się nazywa ta blada twarz?
— Imię jego nie jest stworzone dla ust Komanczów. Brzmi jak Ta-hi-ha-ho.
— Może Gawilano?
— Tak jest.
— W takim razie popełnili Komancze błąd wielki. Ja znam tego człowieka. To łotr, któremu kłamstwo z języka nigdy nie schodzi. Wojownicy Komanczów pożałują tego, że przyjęli go w swoją opiekę.
— Mój brat myli się bardzo. Blada twarz powiedziała nam prawdę. Słyszeliśmy, że Winnetou przyprowadził Dobrego Męża, a potem umknął przez Awat Hona[24]. Popędzimy za nim i pochwycimy go, by zginął wskutek mąk na palu. Wiemy, że „Dobry Mąż“ ranny jest w ramię i w udo. Znamy nawet całkiem dokładnie miejsce, w którem leży.
— Jeśli to prawda, to mi je opisz!
— Schodzi się stąd dwa razy w głąb domu, gdzie w wązkim kurytarzu znajduje się wiele drzwi na prawo i lewo. Jeśli się otworzy ostatnie drzwi po lewej ręce, zobaczy się Apacza na łożu, którego nie ma siły opuścić.
— Blada twarz cię okłamała. W tem miejscu nie znalazłbyś Apacza.
— Pozwól więc nam zejść, abyśmy się przekonali, kto mówi prawdę, ty czy blada twarz.
— Na to ja nie zezwolę. Ten dom jest dla ludzi, którzy wchodzą doń za zgodą właściciela, a nie dla tych, którzy nań wrogo napadają.
— Te słowa wskazują właśnie, że Apacz się tu ukrywa. Biały Bóbr nakazał nam go stąd zabrać i będziemy mu posłuszni.
— Mylisz się znowu. Nie dlatego nie chcę spełnić waszego życzenia, że tu Apacz przebywa, lecz dla tego, że żądanie wasze jest dla mnie obrazą. Skoro was Old Death zapewnia, że was okłamano, to powinniście temu uwierzyć. Jeśli mimo naszej odmowy zechcecie wejść, to spróbujcie! Czy nie widzicie, że jeden z nas wystarczy do obrony wejścia? Stojąc tu na schodach, może zastrzelić każdego, ktoby się ośmielił schodzić. Napadliście na nas, jak nieprzyjaciele, dla tego nie zgadzamy się na wasze żądanie. Zejdźcie na dół przed bramę i proście, jak się należy, by was wpuszczono, a może wtedy przyjmiemy was, jak przyjaciół.
— Stara Śmierć daje nam radę, dobrą dla niego, ale nie dla nas. Jeśli ma czyste sumienie, to niech nam pozwoli zejść do domu. Jeśli tego nie uczyni, to zostaniemy tutaj i wyślemy wojownika, by sprowadził całą gromadę Komanczów. Wówczas zrobimy, cośmy postanowili.
— Jesteście w błędzie! Żeby nawet przyjechało tysiąc Komanczów, mógłby zawsze zejść tylko jeden i musiałby to życiem przypłacić. Zresztą nie potrafisz wysłać wojownika, gdyż, skoro tylko wychyliłby się poza osłonę muru, położyłbym go trupem. Jestem przyjacielem Komanczów, ale wy przybyliście, jak nieprzyjaciele, więc ja także muszę z wami wrogo postępować.
Podczas tego gadania strzelby nasze ciągle zwrócone były na czerwonoskórych. Chociaż udało im się dostać na platformę, to jednak w stosunku do nas znajdowali się w gorszem położeniu, ale i nasze nie było godne zazdrości. Old Death poskrobał się frasobliwie za uchem i powiedział:
— To strasznie przykra historya. Rozwaga nie pozwala nam obejść się wrogo z Komanczami. Jeśli tamtych sprowadzą, to będzie po nas. Hej, gdyby można Apacza tak schować, żeby nie zdołali go znaleźć! Znam jednak ten dom dokładnie, wiem zatem, że niema w nim takiej kryjówki.
— To go wynieśmy! — zauważyłem ja.
— Wynieść? — rzekł stary. — Wam co do dyabła, sir! W jakiż sposób?
— Czy zapomnieliście o drzwiach ukrytych? Te są na tyle, a Komancze stoją na przedzie i nic nie zauważą. Zaniosę Apacza w zarośla nad rzeką, gdzie pozostanie, dopóki ci nie odejdą.
— To rzeczywiście niezła myśl — rzekł Old Death. — O tych drzwiach wcale nie pomyślałem. Wynieśćby go można, ale co wtedy, jeśliby Komancze postawili warty za murem?
— Nie wierzę w to. Jest ich tylko nieco ponad pięćdziesięciu. Kilku musi zostać przy koniach, które są z przodu pod murem. Wobec tego wątpię, czyby z tyłu także ludzi postawili na straży.
— Dobrze więc, spróbujmy, sir. Zajmiecie się tem wy i jeden z peonów. Urządzimy to tak, że was nie zobaczą, gdy będziecie schodzili, a potem także się tak ustawimy, że nie będą mogli nas zliczyć i przekonać się, że dwu z nas brakuje. Niech wam panie pomogą, a gdy wyjdziecie, zasuną za wami szafkę.
— I jeszcze jeden projekt. Czy nie dałoby się pań umieścić w izbie chorego? Skoro czerwoni zobaczą, że tam mieszkają kobiety, przekona ich to w dwójnasób, że nie znajdował się tam Indyanin.
— Całkiem słusznie — zauważył sennor Atanasio. — Wystarczy położyć tam kilka koców, a z pokoi żony i córki znieść hamaki. Haki do zawieszania wbite są we wszystkich izbach tego domu. Niech się tam panie pokładą. Wy zaś znajdziecie dla Apacza najlepszą kryjówkę zaraz poniżej tego miejsca w rzece, w którem kąpaliście się niedawno. Zwisają tam kwitnące gałęzie petunii aż do samej wody, a pod niemi ukryte jest czółno. Włożycie tam Apacza, a nikt go nie odkryje. Petro niech pójdzie z wami. Dopiero gdy wy powrócicie, pozwolimy Indyanom przeszukać wnętrze domu.
Zszedłem z peonem, imieniem Petro, na dół, gdzie obie panie, pełne niepokoju, czekały na przebieg wypadków. Gdyśmy im powiedzieli, o co idzie, zaczęły nam gorliwie pomagać w wykonaniu przedsięwzięcia. Same przyniosły koce i hamaki. W jedną z der owinięto Apacza. Gdy od nas usłyszał, że przybyli po niego Komancze, rzekł słabym głosem:
— Inda-niszo widział już wiele zim, a dni jego są policzone. Poco mają dobre blade twarze narażać się na śmierć przez niego? Niechaj go oddadzą Komanczom, ale go przedtem zabiją. On prosi o to.
Odpowiedziałem mu przecząco tylko energicznem potrząśnieniem głowy, poczem zabraliśmy go z izby. Po odsunięciu szafki przenieśliśmy go szczęśliwie aż do muru zewnętrznego, nie zauważeni przez nikogo. Za murem rosły krzaki, które nas na razie zasłoniły. Pomiędzy nimi jednak a rzeką ciągnął się wolny szmat ziemi, przez który musieliśmy przejść na poprzek. Wyglądnąłem ostrożnie i spostrzegłem ku memu rozczarowaniu Komancza, siedzącego na ziemi, uzbrojonego we włócznię, łuk i strzały w kołczanie.
— Musimy wrócić, sennor — rzekł peon, gdy mu pokazałem Indyanina. — Moglibyśmy go wprawdzie zabić, ale to ściągnęłoby na nas zemstę tamtych.
— O zabiciu nie może być mowy. Ale czy nie dałoby się jakoś go oddalić, zwabić gdzieindziej?
— Wątpię. On nie opuści swego stanowiska, dopóki go nie odwołają.
— Mam jednak pewien plan, który mi się może powiedzie. Ty tu zostaniesz w ukryciu, a ja pokażę się strażnikowi. Skoro mnie tylko zobaczy, udam, że się bardzo przestraszyłem i zacznę uciekać, a on popędzi za mną.
— Albo strzałę wypuści!
— Na to muszę być oczywiście przygotowanym.
— Nie róbcie tego, sennor! To zuchwalstwo. Komancze tak pewnie trafiają z łuków, jak my ze strzelb. W ucieczce odwrócicie się do niego plecami, nie zobaczycie strzały i nie będziecie jej mogli uniknąć.
— Będę umykał przez rzekę. Płynąc na plecach, zauważę, kiedy zechce strzelić i zanurzę się natychmiast. On sądząc, że coś planuję przeciwko jego towarzyszom, pójdzie za mną prawdopodobnie do wody, a na drugim brzegu ogłuszę go uderzeniem w głowę i uczynię w ten sposób nieszkodliwym. Ty nie opuścisz tego miejsca, dopóki ja nie wrócę. Gdy się niedawno tu kąpałem, widziałem krzak petunii i wiem, gdzie się czółno znajduje. Zabiorę je i przybiję do brzegu po przeciwnej stronie.
Peon starał się odwieść mnie od mego przedsięwzięcia, ale ja nie słuchałem jego wywodów, byłem bowiem przekonany, że inaczej nie zdołalibyśmy wykonać danego nam polecenia. Zostawiłem go więc na tem miejscu i aby go nie zdradzić, posunąłem się dość daleko wzdłuż muru zaroślami i wychyliłem się z nich, udając, że wyszedłem z za rogu. Komancz nie zaraz mnie zobaczył. Wkrótce jednak mimowoli skierował wzrok ku mnie i zerwał się czemprędzej. Ja odwróciłem twarz do połowy, aby jej potem nie poznał. On zawołał na mnie, żebym stanął, a gdy tego nie uczyniłem, porwał z ziemi łuk, wydobył strzałę z kołczanu i naciągnął cięciwę. W kilku skokach dostałem się do nadbrzeżnych zarośli tak szybko, że Indyanin nie miał jeszcze czasu wystrzelić. Wskoczyłem w tej chwili do wody, starając się dopłynąć na plecach do drugiego brzegu. W kilka chwil potem i on wypadł z zarośli, zobaczył mnie i wymierzył. Strzała wyleciała z cięciwy, ja zaś dałem nurka natychmiast, wskutek czego nie trafił mnie. Wynurzywszy się z wody, ujrzałem go na brzegu, pełnego oczekiwania. Drugiej strzały nie miał przy sobie, ponieważ zostawił kołczan pod murem. Widząc, że nie jestem zraniony, odrzucił łuk i wskoczył w wodę. Tego właśnie chciałem. Aby go za sobą zwabić, udałem, że licho pływam, i pozwoliłem mu zbliżyć się do mnie, poczem znowu pod wodą puściłem się jak najszybciej z biegiem rzeki, a wynurzyłem się tuż przy brzegu. Komancz zatrzymał się daleko powyżej mnie i wypatrywał, gdzie się znowu pokażę. W korzystnem dla siebie oddaleniu wyszedłem na brzeg i pobiegłem pomiędzy drzewami w górę rzeki. Wnet zobaczyłem gruby dąb, który nadawał się do mego celu. Minąłem go w odległości około pięciu kroków, potem zatoczyłem wielki łuk ku dębowi, aby się za nim ukryć. Przytuliwszy się do pnia, czekałem Komancza, który też zaraz nadbiegł, ociekając wodą i sapiąc ze zmęczenia, z okiem, wlepionem w mój trop. Gdy mnie minął, ruszyłem za nim. Ponieważ głośno sapał, przeto nie mógł moich kroków usłyszeć, zwłaszcza że ja biegłem za nim na palcach w wielkich o ile możności susach. Wreszcie tęgim skokiem nań wpadłszy, trąciłem sobą o jego ciało tak, że padł twarzą do ziemi, a ja ukląkłem na nim w tej chwili i pochwyciłem go za szyję. Po dwu uderzeniach pięścią w czaszkę przestał się ruszać. Nieopodal miejsca, na którem go ogłuszyłem, znajdował się złamany jawor, zwrócony prostopadle do biegu rzeki tak, że fale przepływały o dwa łokcie może pod jego zwiędłym wierzchołkiem. To dało mi znakomitą sposobność powrócenia do rzeki bez zostawienia śladu za sobą. Po pniu jaworu poszedłem aż nad wodę, do której znowu wskoczyłem. Prawie na przeciwko błyszczało kwiecie petunii. Popłynąłem tam, odwiązałem czółno i powiosłowałem brzegiem na to miejsce, skąd mieliśmy zabrać Apacza. Tam przywiązałem łódź do korzenia drzewa i pobiegłem do chorego, albowiem musieliśmy się spieszyć, by się uporać, zanim Komancz przyjdzie do siebie. Zanieśliśmy Apacza do czółna, pościeliwszy przedtem na dnie koc jego i szaty. Peon wrócił natychmiast do muru. Ja sam już odstawiłem potem chorego pod petunie, przymocowałem tam dobrze czółno i przypłynąłem na dawne miejsce, zdjąłem ubranie, by je z wody wykręcić. Włożywszy je napowrót, zbadałem okiem brzeg przeciwległy, czy się przypadkiem Komancz nie obudził i nie zauważył, cośmy zrobili, ale mimo wysiłku nie dostrzegłem niczego. Teraz nareszcie ukrytemi drzwiami wróciliśmy do estancyi, zużywszy na całą tę wyprawę kwadrans czasu. Od sennory otrzymałem zaraz suche ubranie i mogłem roześmiać się w twarz każdemu z Komanczów, któryby chciał twierdzić, że byłem poza domem i do tego w rzece.
Panie pokładły się w hamakach, a my wyszliśmy na platformę, wziąwszy oczywiście broń z sobą. Obie strony odbywały naradę. Old Death obstawał przy tem, że przeszukanie domu byłoby obelgą dla niego i hacyendera. Skoro go w krótkich słowach zawiadomiłem, że Apacz jest w bezpiecznem miejscu, zaczął się zwolna godzić i oświadczył wkońcu, że pięciu Komanczom będzie wolno przekonać się, że tu niema Apacza.
— Dlaczego tylko pięciu? — spytał dowódca. — Czy jeden z nas nie jest takim samym jak drugi? Co czyni jeden, mogą też czynić wszyscy. Niech Old Death nam zaufa. Nie dotkniemy niczego. Nikt z nas nic nie ukradnie.
— Dobrze! Zobaczycie, jak wspaniałomyślni jesteśmy. Wszystkim wam pozwolimy wejść do domu, ażeby każdy mógł się przekonać, że powiedziałem prawdę. Żądam jednak, żebyście wpierw broń odłożyli i żeby nam było wolno zatrzymać i ukarać każdego, kto poruszy jakąś osobę, lub przedmiot bez naszej zgody.
Naradziwszy się nad tem żądaniem, przyjęli je czerwonoskórcy. Odłożyli łuki, kołczany i noże i zeszli po jednemu do środka. Jeszcze nim ja z Petrem oddaliłem się był celem ukrycia rannego Apacza, stanęli już byli wakerowie na równinie, dobrze uzbrojeni i na koniach z wzrokiem, zwróconym ku nam. Czekali tylko na znak od pana i zachowywali się spokojnie jedynie dla tego, że tego znaku nie dostali dotychczas.
Hacyendero i Old Death mieli Komanczom otwierać wszystkie pokoje. Dwu innych z nas zostało na platformie, a po pięciu na obydwu kurytarzach, aby z bronią w ręku wystąpić przeciwko ewentualnym zamachom czerwonoskórych. Ja znajdowałem się w dolnym kurytarzu i ustawiłem się obok drzwi, prowadzących do izby, w której leżał Apacz. Komancze poszli prosto do tych drzwi, a Old Death je otworzył. Indyanie byli widocznie pewni, że zastaną tam „Dobrego Męża“. Zamiast niego zobaczyli panie, czytające swobodnie w hamakach.
— Uff! — zawołał dowódca z rozczarowaniem. — Tutaj kobiety!
— Tak — zaśmiał się Old Death. — I tu miał się ukrywać wódz Apaczów, wedle kłamliwej wieści owej bladej twarzy. Wejdźcież i poszukajcie go!
Dowódca przebiegł okiem komnatę i rzekł:
— Wojownik nie wchodzi do wigwamu kobiet. Tutaj niema Apacza. Oko moje dostrzegłoby go.
— To zbadajcie inne pokoje!
Minęła godzina, zanim Indyanie skończyli poszukiwania. Nie znalazłszy ani śladu po Apaczu, powrócili jeszcze raz. Panie musiały opuścić izbę, którą przeszukano ponownie. Czerwonoskórzy podnosili nawet koce i materace, leżące na gołej ziemi, a nawet podważali podłogę, podejrzewając, że są pod nią miejsca puste. Wreszcie upewnili się, że w estancyi niema Dobrego Męża. Gdy dowódca to przyznał, rzekł Old Death:
— Powiedziałem wam to z góry, ale wy nie chcieliście wierzyć. Zaufaliście bardziej kłamcy, aniżeli mnie, przyjacielowi Komanczów. Gdy przybędę do Białego Bobra, poskarżę się na was przed nim.
— Czy mój biały brat chce się udać do niego? W takim razie niech z nami pojedzie!
— To niemożliwe. Mój koń zmęczył się bardzo i dopiero jutro zdolny będzie do dalszej jazdy, a wojownicy Komanczów dziś jeszcze opuszczą te strony.
— Nie. Zostajemy tutaj. Słońce idzie na spoczynek, a my nocą nie jeździmy. Wyruszymy o świcie, może więc biały brat nam towarzyszyć.
— Dobrze! Ale ja nie jestem sam. Mam jeszcze czterech przyjaciół z sobą.
— Ich także Biały Bóbr chętnie powita. Czy biali bracia pozwolą nam spocząć tej nocy w swem pobliżu?
— Nie sprzeciwiam się temu — odrzekł Meksykanin. — Słyszeliście odemnie, że jestem przyjacielem czerwonych mężów, jeśli pokojowo do mnie przychodzą. Na dowód tego daruję wam wołu na zarznięcie. Rozniećcie ognisko i upieczcie go sobie.
Ta obietnica sprawiła bardzo dobre wrażenie na Komanczach, naprawdę teraz przekonanych, że popełnili niesłuszność. Starali się więc obecnie być względem nas jak najbardziej pokojowymi. Oczywiście przyczyniło się do tego w największej mierze poważanie, jakie mieli dla Old Deatba. Nie dotknęli rzeczywiście niczego i wyszli z domu dobrowolnie. Spuszczono schody, a brama stała otworem. Na platformie pozostało kilku uzbrojonych peonów na straży. Pomimo bowiem zmiany w usposobieniu czerwonoskórych należało być ostrożnym. Reszta nas zeszliśmy na dół, poczem nadjechali także wakerowie i otrzymali rozkaz schwytania jednego wołu. Wszystkie konie Komanczów znajdowały się z przodu za murem, okalającym dziedziniec, strzeżone przez trzech wojowników. Po drugiej stronie domu stał również jeden. Teraz odwołano tych ludzi. Jeden z nich był właśnie tym, którego zwabiłem był za rzekę. Jego mocno niezupełne ubranie było jeszcze całkiem mokre. Wrócił on był na swe stanowisko, ale nie miał jeszcze sposobności donieść dowódcy o tem, co się stało. Teraz przystąpił doń i opowiedział mu wszystko, ale tak, że my biali nie mogliśmy nic usłyszeć. Kończył już widocznie swoje sprawozdanie, kiedy wzrok jego padł na mnie. Z powodu pomalowania całej twarzy nie zauważyłem zmiany wyrazu w jego obliczu, ale wykonał nagle ruch gniewu, wskazał na mnie i zawołał do dowódcy kilka słów indyańskich, których nie zrozumiałem. Wymieniony zwrócił na mnie groźnie badawczy wzrok, zbliżył się do mnie, mówiąc:
— Młoda blada twarz przepłynęła przedtem przez rzekę! Powaliłeś tego czerwonego wojownika?
Old Death ujął się za mną, pytając dowódcy, o co chodzi. Ten przedstawił wypadek ze strażnikiem, na co skut zaśmiał się wesoło i powiedział:
— Zdaje się, że czerwoni wojownicy nie umieją rozróżniać bladych twarzy. Kto wie wogóle, czy to bladą twarz spotkał ten syn Komanczów.
— To był biały — odrzekł dotyczący tonem pewnym. — I nikt inny, jak tylko ten. Widziałem jego twarz, kiedy płynął, leżąc na plecach. Miał na sobie także to samo ubranie.
— Tak! W ubraniu płynął przez rzekę? Twoje jest jeszcze mokre, ale dotknij się jego ubrania, a przekonasz się, że całkiem suche.
— On zdjął mokre ubranie, a w domu wdział suche.
— A jak wszedł? Czy nasi wojownicy bramy nie pilnowali? Nikt nie może dostać się do tego domu, ani zeń wyjść bez tych schodów, na których stali Komancze. Czy mój młody towarzysz mógł zatem być poza domem?
Przyznali to, a wyprowadzony w pole strażnik sam nabrał wkońcu przekonania, że się pomylił. Gdy potem hacyendero zauważył, że w okolicy włóczy się banda koniokradów, do których musiał należeć ten biały, sprawa była załatwiona. Zagadką zostało tylko to, że nie było śladu, w którą stronę udał się ten człowiek. Dla jej rozwiązania przejechał dowódca ze strażnikiem i kilku innymi wojownikami przez bród, a potem na opisane miejsce. Szczęściem zaczęło się już ściemniać, dokładne więc badanie odbyć się już nie mogło. Przebiegły Old Death wziął mnie z sobą, aby się przejść wzdłuż rzeki. Z oczyma, zwróconemi na Komanczów po drugiej stronie, ale zajęci nimi tylko pozornie, szliśmy powoli i zatrzymaliśmy się przy petuniach. Tam odezwał się skut tak cicho, że mogłem to usłyszeć tylko ja i człowiek, znajdujący się w czółnie:
— Tu stoi Old Death i blada twarz, która Dobrego Męża tutaj schowała. Czy poznaje mnie wódz Apaczów go głosie?
— Tak — zabrzmiała równie cicha odpowiedź.
— Komancze myślą teraz, że Dobrego Męża tu niema. O świcie wyruszą dalej. Czy mój brat potrafi wytrzymać w czółnie tak długo?
— Apacz wytrzyma, bo zapach wody go orzeźwia i gorączka już nie wróci. Ale wódz Apaczów bardzo pragnąłby wiedzieć, jak długo pozostanie tu Old Death z towarzyszami.
— Odjeżdżamy jutro razem z Komanczami.
— Uff! Czemu brat mój przyłącza się do naszych nieprzyjaciół?
— Bo szukamy ludzi, którzy się u nich znajdują.
— Czy biali mężowie spotkają się także z wojownikami Apaczów?
— To bardzo łatwo być może.
— W takim razie chciałbym młodemu wojownikowi, który życie naraził, aby mnie tutaj schować, dać totem, które sprawi, że go Apacze chętnie przyjmą u siebie. Old Death jest chytrym i doświadczonym myśliwcem. Jego nie przyłapią te psy Komancze, jeśli mi w ciemności przyniesie nóż i kawałek białej skóry. Przed świtem zabierze sobie totem, które w nocy sporządzę.
— Przyniosę jedno i drugie. Czy życzysz sobie jeszcze czego?
— Nie. Apacz jest zadowolony. Oby dobry Manitou czuwał zawsze nad ścieżkami Old Deatha i młodej bladej twarzy!
Teraz powróciliśmy do domu. Nikomu nie wpadło w oko to, że staliśmy przez minutę nad rzeką.
— To wielka rzadkość — zaczął do mnie Old Death — żeby biały otrzymał totem od wodza indyańskiego. Macie dużo szczęścia, sir. Pismo własnoręczne Dobrego Męża może wam się bardzo przydać.
— A wy rzeczywiście postaracie się dlań o nóż i skórę? Jeśli was podpatrzą, to będzie po was i po Apaczu.
— Nonsens! Czy uważacie mnie za ucznia? Ja wiem zawsze dokładnie, na co się mogę odważyć, a na co nie.
Dowódca Komanczów powrócił, nic nie wskórawszy, śladu bowiem nie można było już wyraźnie rozpoznać.
Dzień minął bez nowych wypadków, a noc tak samo. Rano zbudził mnie Old Death i wręczył mi czworokątny kawałek białej skóry. Przypatrzyłem mu się, lecz nie zauważyłem nie szczególnego, gdyż kilka wcięć na gładkiej stronie skóry nie przedstawiało dla mnie żadnego znaczenia.
— To jest totem? — spytałem. — Nie znajduję tu nic nadzwyczajnego.
— To też nie potrzebne. Dajcie to pierwszemu spotkanemu Apaczowi, a wyjaśni wam, jaki skarb posiadacie. Pisma na totemie teraz jeszcze nie widać, bo Dobry Mąż nie miał farby przy sobie, ale skoro dacie to Apaczowi, zabarwi on wcięcia, poczem wystąpią odpowiednie figury. Tylko na miłość Boga kryjcie się z tem przed Komanczami, bo uważaliby was za przyjaciela Apaczów. Przebierzcie się teraz i zejdźcie na dół. Komancze wnet będą gotowi do drogi.
Dzicy spożywali śniadanie, złożone z pozostałych od wczoraj resztek mięsa. Potem sprowadzili konie, by je napoić. Odbyło to się szczęściem powyżej miejsca, na którem znajdował się chory Apacz. Potem ukazał się także hacyendero z obydwiema paniami, które już się wcale czerwonoskórych nie bały. Ujrzawszy nasze konie, rzekł do Old Deatha, kiwając głową:
— To nie dla was konie, sennor. Wy wiecie, co wart dobry koń. Sennor Lange i jego syn nic mnie nie obchodzą tak samo, jak i murzyn, wy zaś jesteście moim dawnym przyjacielem, a ponieważ tak kochacie tego młodego pana, przeto i ja otworzyłem dlań moje serce. Dostaniecie obaj lepsze konie.
Przyjęliśmy z podziękowaniem propozycyę hacyendera. Na jego rozkaz schwytali wakerowie dwa półdzikie konie, które musieliśmy wziąć w miejsce naszych. Potem pożegnaliśmy się z nim i z paniami i wyruszyliśmy dalej z Komanczami.
Słońce nie wychyliło się było jeszcze ponad horyzont, kiedy przeszliśmy przez Elm Creek i popędziliśmy cwałem na zachód. My i dowódca Komanczów jechaliśmy na przedzie, a jego ludzie za nami. Doznawałem przytem uczucia niepewności i zdawało mi się ciągle, że mnie w plecy musi ugodzić włócznia, albo strzała. Indyanie, siedzący na małych, kosmatych i chudych, a jednak wytrwałych, koniach, przez uzbrojenie swoje, pomalowanie twarzy i wogóle swojem zachowaniem nie budzili zbytniej ufności ku sobie. Old Death uspokoił mnie jednak co do tego. Nie było jeszcze o tem mowy, kiedy i gdzie spotkamy główny oddział Komanczów. Teraz zaś dowiedzieliśmy się, że ci nie czekali na powrót pięćdziesięciu wysłanych, lecz, że dowódca tych ostatnich otrzymał rozkaz wzięcia do niewoli Dobrego Męża, dostarczenia go pod eskortą dziesięciu ludzi do wsi Komanczów, gdzie miał zginąć na palu i w męczarniach. Pozostałym czterdziestu polecono pośpiesznem tempem jechać ku Rio Grande, poszukać tam tropu głównego oddziału, aby się z nim potem połączyć. Biały Bóbr dowiedziawszy się od Gibsona, że Winnetou umknął przez rzekę i natychmiast zaalarmuje Apaczów, postanowił działać jak najprędzej, aby przecież jeszcze zaskoczyć nieprzyjaciół, zanim będą gotowi do obrony. Nam zależało przedewszystkiem na tem, żeby Gibsona u Komanczów pochwycić.
W niespełna dwie godziny przybyliśmy na miejsce, gdzie nasi indyańscy towarzysze odłączyli się wczoraj od głównego oddziału. Na południe przed nami leżał nad Rio Grande wąwóz Eagle z fortem Dunkan, który Indyanie musieli ominąć. Po następnych dwu godzinach pokazały się znowu ślady trawy: pustynia Nueces była już za nami. Trop, po którym jechaliśmy, tworzył linię zupełnie prostą. Nie przecinała jej żadna inna, Indyanie więc przejechali niepostrzeżenie. Ziemia pokrywała się coraz bujniejszą zielonością, aż nareszcie ujrzeliśmy przed sobą las. To zapowiadało blizkość Rio Grande del Norte.
— Uff! — rzekł dowódca tonem ulgi. — Nie spotkała nas żadna blada twarz i nikt nie wzbroni nam przeprawy przez rzekę. Te psy Apacze zobaczą nas niebawem u siebie i zawyją ze strachu na widok naszych dzielnych wojowników.
Jechaliśmy przez pewien czas powoli pod wiązami, jaworami, klonami i drzewami kauczukowemi, dopóki nie przybyliśmy nad rzekę. Trop, który się ciągnął milami i służył nam za przewodnika, prowadził prosto do brodu. Rio Grande była tu bardzo szeroka, ale wody nie wiele w swych falach toczyła. Wystawały z niej nagie ławice, utworzone jednak przez lotny piasek, wskutek czego znajdowało się w nich dużo miejsc, gdzie można było się zapaść. Tu na brzegu rozłożyli się byli Komancze poprzedniej nocy obozem. Należało przypuścić, że wyruszyli tak wcześnie, jak my, ale nie mogli jechać tak prędko, gdyż zdążali przez okręg wypraw Apaczów i musieli zachowywać środki ostrożności, co oczywiście opóźniało jazdę. Zauważyliśmy również, że przeprawy dokonano z wielką ostrożnością. Liczne ślady stóp dowodziły, że kilku wojowników zsiadło z koni, aby pieszo zbadać zwodnicze pokłady. Miejsca, nadające się do przejścia, wytyczyli wbitemi w ziemię gałązkami, czem bardzo ułatwili nam przeprawę. Ławice dzieliły rzekę na kilka odnóg, które musieliśmy przepłynąć na koniach. Na drugim brzegu natrafiliśmy znów na pas drzew i zarośli, poczem nastąpił znowu piasek. Znajdowaliśmy się w okolicy, położonej między Rio Grande a Bolson de Mapimi, nadającej się doskonale do wycieczek dzikich hord indyańskich. Tylko zrzadka przerywały pola kaktusów szeroką, piasczystą, równinę, przez którą prowadził trop całkiem wyraźny na zachód z lekkiem pochyleniem ku południowi. Pomyliłem się jednak, sądząc, że dziś jeszcze dościgniemy Komanczów. Piasek, odrzucany daleko kopytami końskiemi, dowodził, że się bardzo śpieszyli. Około południa minęliśmy łańcuch nizkich, nagich wzgórz, poczem wjechaliśmy znowu na piasczystą pustynię.
Podziwiałem wytrwałość koni indyańskich, które nawet popołudniu nie okazywały jeszcze wcale znużenia. Konie Langego, jego syna i murzyna nadążały tylko z trudem. Natomiast wierzchowiec Old Deatha i mój dowiodły, że wyszliśmy dobrze na zamianie. Mrok już zapadał, kiedy nagle zmienił się kierunek tropu. Niespełna przed kwadransem przecięliśmy byli konną drogę, wiodącą z San Fernando do Baya, a teraz skręcał trop ku południowemu zachodowi. Powód, który to wywołał, wytłumaczył nam Old Death. Po śladach kopyt widać było, że Komancze zatrzymali się tutaj. Wprost od północy stykał się z ich tropem trop dwu jeźdźców. Stary zsiadł z konia, przypatrzył się nowemu tropowi i rzekł:
— Tu przybyli do Komanczów dwaj ludzie, Indyanie. Przynieśli im wiadomość, która wojowników Białego Bobra skłoniła do zmiany kierunku. My musimy zrobić to samo.
Dowódca zsiadł także z konia i potwierdził orzeczenie Old Deatha po zbadaniu tropu. Zwróciliśmy się więc na południe, jadąc ustawicznie, dopóki widać było trop, gdyż tego dnia należało przebyć przestrzeń jak największą. Nawet gdy się ściemniło, można było jeszcze odróżnić trop od gładkiej powierzchni piasku. Później jednak wszystko poczerniało. Już chcieliśmy się zatrzymać, gdy wtem koń mój rozdął nozdrza i zarżał, usiłując biec dalej. Spełniłem jego wolę, gdyż przypuszczałem, że poczuł wodę. W kilka minut przybyliśmy rzeczywiście nad rzekę, gdzie urządziliśmy postój.
Po takiej, dla ludzi i koni natężającej, jeździe była ta woda prawdziwem pokrzepieniem. Wybraliśmy wkrótce miejsce na obóz, czerwonoskórzy postawili straże i powierzyli konie ich opiece, a my biali posiadaliśmy razem. Old Death zaczął obliczać, jaka to mogła być rzeka, na którą natknęliśmy się tak niespodzianie i przyszedł do przekonania, że to Morelos, wpadająca pod fortem Dunkan do Rio Grande. Nazajutrz okazało się, że jesteśmy nad ładną rzeką, przez którą nieopodal przepływali Komancze. My zrobiliśmy to samo i puściliśmy się dalej ich tropem. Około południa skręcał trop znowu na zachód, a przed nami wynurzyły się nagie góry. Old Death przybrał minę zafrasowanego, a zapytany przezemnie o powód, odrzekł:
— Nie podoba mi się ta historya. Nie mogę pojąć Białego Bobra, dlaczego się w te strony zapuszcza. Czy wiecie, jaka to ładna okolica przed nami?
— Bolson de Mapimi.
— A znacie tę pustynię?
— Nie.
— Mapimi, to prawdziwe rojowisko, z którego po wszystkie czasy wypadały dzikie narody, aby po zbójecku rzucać się na kraje przyległe. Nie koniecznie jednak należy sądzić, że musi to być kraj żyzny, skoro wylęga się w nim takie mnóstwo ludzi. Doświadczenie poucza, że miejsca pustynne były zawsze punktem wyjścia wędrówek ludów. Do plemion, mieszkających na tym płaskowyżu, w tych przesmykach, ostępach i dolinach, nie podobna przystąpić. Wiem dobrze, że usadowiło się tam kilka hord Apaczów. Jeżeli Komancze mają zamiar napaść na nich, to mi ich żal; nie Apaczów, lecz Komanczów. Na północy snują się Apacze pomiędzy Rio del Norte a Rio Pecos i zajmują cały północny zachód aż poza Gilę. Komancze idą więc w pułapkę, która łatwo może się zamknąć za nimi.
— O biada! W takim razie i my w niej!
— Tak, ale ja nie obawiam się zbytnio. Nie zrobiliśmy Apaczom nic złego i spodziewam się, że wrogo z nami nie postąpią. W razie potrzeby podziała wasz totem.
— Możebyśmy ostrzegli Komanczów?
— Spróbujcie tylko, sir! Powiedzcie mu dziesięć razy, że głupi, a nie uwierzy. Wyraziłem przedtem dowódcy swoje przypuszczenia. On na to ofuknął mnie i odrzekł, że musi iść za tropem Białego Bobra, a my, jeśli nie chcemy tego uczynić, możemy obrać kierunek, jaki nam się spodoba.
— To było grubiaństwo!
— Tak, Komancze nie odbyli kursów towarzyskiej grzeczności i konwersacyi. Dziwiłbym się, gdyby tam w górze nie nawarzyło się coś nad nami. Przeszliśmy przez granicę, ale czy i jak wrócimy znów przez nią, to wydrukowane jest w książce, której ja nie czytałem jeszcze dotychczas.




ROZDZIAŁ IV.
Przez Mapimi.

Byłem pewien, że schwytam Gibsona jeszcze na terytoryum Stanów Zjednoczonych. Teraz musiałem udać się za nim aż do Meksyku i to w najniebezpieczniejsze strony tego kraju. Droga, którą należało obrać, aby się dostać do Chihuahua, styka się na północy z pustynią Mapimi i wiedzie przeważnie przez wolny, otwarty, kraj. Tymczasem trzeba nam było teraz zwrócić się na południe, gdzie nas czekały trudne do pokonania niebezpieczeństwa. Te przygnębiające myśli potęgowało jeszcze fizyczne znużenie, któremu ulegali nawet Komancze. Od hacyendy caballera jechaliśmy rzeczywiście forsownie. Czerwonoskórym wyszło suszone mięso, a nam kończył się także zapas, dany przez hacyendera. Teren wznosił się zwolna. Dotarliśmy do gór, które spostrzegliśmy w południe, skalistych mas bez wszelkiego roślinnego porostu. Przeciskaliśmy się pomiędzy niemi ciągle ku południowi. Pomiędzy stromemi zboczami skwar wzmógł się jeszcze bardziej, aniżeli na otwartej równinie. Konie szły w coraz wolniejszem tempie. Także główny oddział Komanczów posuwał się tu bardzo powoli, co było można poznać po śladach. Nad nami unosiło się kilka sępów już od kilku godzin, jak gdyby się spodziewały, że nasze wyczerpanie przysporzy im łupu obficie. Wtem, gdy objechaliśmy załom, ściemnił się na południu pas widnokręgu, prawdopodobnie z powodu gór, lasem pokrytych. Konie, jak gdyby zauważyły to także, ruszyły natychmiast szybciej. Oblicze Old Deatha rozjaśniło się.
— Teraz domyślam się, dokąd zdążamy — rzekł. — Znajdujemy się, jak mi się zdaje, w pobliżu zlewiska rzeki Sabinas, spływającej z Mapimi. Jeśli Komancze pojechali w górę jej biegu, to bieda skończy się niebawem. Tam, gdzie jest woda, muszą być drzewa i trawa i zwierzyna nawet w tej smutnej okolicy. Podpędźmy konie! Im bardziej natężymy je teraz, ten rychlej spoczną.
Trop skręcał znowu na wschód. Wjechaliśmy w wązki parów, a minąwszy go, ujrzeliśmy przed sobą zieloną dolinę, nawodnioną strumykiem. W jednej chwili znaleźliśmy się nad nim i zeskoczyliśmy z siodeł. Gdyby nawet Komancze byli chcieli zapanować nad sobą, byliby musieli pogodzić się z wolą koni. Skoro się one jednak napiły wody, dosiedliśmy ich i podążyliśmy dalej. Strumyk wpadał potem do większego potoku, którym ruszyliśmy w górę. Przybyliśmy potem do cassionu ze ścianami, porosłemi tu i ówdzie krzakami. Poza nim prowadziła droga mimo zielonych zboczy, których barwa mile działała na nasz oślepiony słońcem wzrok. Tymczasem zaczęło się zmierzchać, wobec czego należało poszukać miejsca na obóz. Dowódca uparł się, żeby dotrzeć jeszcze aż do drzew następnych i musieliśmy go posłuchać, mimo że konie ciężko potykały się o leżące na ziemi kamienie. Noc już prawie zapadła, kiedy nagle na nas zawołano. Dowódca odpowiedział radośnym tonem, gdyż głos ów wydany był w języku Komanczów. Zatrzymaliśmy się w tem miejscu nareszcie. Old Death pojechał przodem z dowódcą, lecz wnet powrócił i rzekł:
— Obóz Komanczów przed nami. Stan tropu nie wskazywał jeszcze na to blizkie spotkanie, ale oni nie mając odwagi jechać dalej po nieznanej sobie okolicy, zatrzymali się tu i rozesłali wywiadowców, którzy od południa nie powrócili dotychczas. Chodźcie naprzód! Zaraz zobaczycie ogniska.
— Ja sądzę, że podczas takiej wyprawy wojennej nie roznieca się ognisk w obozie — zauważyłem ja.
— Teren na to pozwala. Wysławszy ludzi na zwiady, są pewni, że w pobliżu niema nieprzyjaciela, któryby dostrzegł ogniska.
Pojechaliśmy jeszcze trochę naprzód. Gdy się parów skończył, ujrzeliśmy około dziesięciu ognisk nie z wysokiemi, lecz przytłumionemi płomieniami, jak zazwyczaj u Indyan. Przed nami rozciągała się okrągła, bezdrzewna kotlina, otoczona dokoła zboczami dość stromemi, co Komancze uważali za korzystne dla swego bezpieczeństwa.
Ci czerwoni wojownicy, z którymi jechaliśmy dotąd, udali się wprost do obozu, a nam polecili zaczekać, dopóki po nas nie wrócą. Za dobrą chwilę przyszedł jeden z nich, by nas zaprowadzić do wodza, który siedział przy środkowem ognisku, otoczonem wielu innemi, w towarzystwie dwu, prawdopodobnie znakomitych, wojowników. Siwe włosy miał związane w węzeł, w którym tkwiły trzy orle pióra. Ubrany był w mokassyny, czarne spodnie, kamizelkę i bluzę z jaśniejszej materyi, a obok niego leżała dubeltówka. Z za pasa wystawał mu stary pistolet. W ręku trzymał nóż i kawałek mięsa, które na nasz widok odłożył. Woń pieczonej koniny rozchodziła się w powietrzu. Tuż obok miejsca, na którem wódz siedział, szemrało źródło, tryskające z ziemi. Nie zsiedliśmy byli jeszcze z koni, kiedy dokoła nas utworzył się zwarty krąg wojowników, pośród których dostrzegłem kilka białych twarzy. Zabrano nam konie natychmiast i odprowadzono je. Ponieważ Old Death zgodził się na to bez sprzeciwu, nie widziałem w tem nic niebezpiecznego. Wódz powstał razem z obydwoma towarzyszami, przystąpił do Old Deatha, podał mu rękę na sposób białych ludzi i rzekł przychylnie poważnym tonem:
— Mój brat Old Death robi niespodziankę wojownikom Komanczów. Nie mogli bowiem nawet przypuścić, że się z nim tu spotkają. Pozdrawiamy go i zapraszamy do wspólnej walki przeciwko tym psom, Apaczom.
Mówił, prawdopodobnie dla tego, żebyśmy i my rozumieli, żargonową mieszaniną. Old Death odpowiedział mu w ten sam sposób:
— Mądry Manitou prowadzi Swoje dzieci dziwnemi drogami. Szczęśliwy, kto na każdej z tych dróg spotka przyjaciela, któremu może zaufać. Czy Biały Bóbr zapali także z moimi przyjaciółmi fajkę pokoju?
— Twoi przyjaciele są także moimi przyjaciółmi. Niechaj zajmą miejsce obok mnie i wypiją pokój z kalumetu wodza Komanczów!
Old Death usiadł, a my poszliśmy za jego przykładem, tylko murzyn odstąpił i usiadł w trawie. Czerwonoskórzy stali w milczeniu i bez ruchu dokoła nas jak posągi. Nie mogłem rozpoznać twarzy poszczególnych białych, bo blask ognia do nich nie dochodził. Oyo-kolca zdjął z szyi kalumet, napełnił fajkę tytoniem z kapciuka, wiszącego mu u pasa, i zapalił, poczem nastąpiła ta sama ceremonia, co z jego synem. Teraz dopiero byliśmy pewni, że nie grozi nam nic ze strony Komanczów.
Gdyśmy czekali przed obozem, pouczył dowódca oddziału, z którym przyjechaliśmy, Białego Bobra, w jaki sposób zetknęliśmy się z jego oddziałem. Stary wódz poprosił Old Deatha, żeby mu jeszcze raz opowiedział, jak się wszystko odbyło, a ten dokonał tego w taki sposób, że ani na nas, ani na sennora Atanasio nie mogło paść żadne podejrzenie.
Biały Bóbr patrzył czas jakiś przed siebie w zadumie, a potem rzekł:
— Wierzę mojemu bratu, albowiem, gdybym nawet chciał wątpić, nie znajduję w jego opowiadaniu nic, z czego mógłbym wnosić, że stara się mnie oszukać. Muszę jednak i tamtej bladej twarzy wierzyć, gdyż on nie ma powodu do okłamywania wojowników Komanczów, a zresztą kłamstwo przypłaciłby życiem. Ów biały znajduje się u nas, a byłby już dawno spróbował zniknąć, gdyby nas był w błąd wprowadził. Wobec tego stanu rzeczy nie mogę nic innego przypuścić jak to, że jeden z was się pomylił.
Z jego stanowiska było to bardzo bystro pomyślane. Old Death musiał się mieć na baczności. Jakżeż łatwo mogło Białemu Bobrowi przyjść na myśl wysłać jeszcze raz syna, aby hacyendera zaskoczył nocą. Najlepiej było dać jakieś prawdopodobne i wiarygodne wyjaśnienie możliwej pomyłki. O tem i skut pomyślał, bo tak się na to odezwał:
— Pomyłka zaszła istotnie, ale nie mnie, lecz ową bladą twarz srodze oszukano. Gdzie znajdzie się człowiek, któryby zdołał oszukać Old Deatha? O tem wie także mój brat czerwony.
— Niechaj mi więc brat mój opowie, jak się to stało!
— Najpierw muszę zaznaczyć, że zwiedziono przedewszystkiem samego wodza Komanczów.
— Kto to uczynił? — zapytał Biały Bóbr, przybierając naraz surowy wyraz twarzy.
— Przypuszczam, że wszystkie blade twarze, które są u ciebie.
— Przypuszczenia nie wolno mi słuchać. Daj na to dowód! Jeśli oszukują mnie ci, z którymi wypaliliśmy fajkę pokoju, to muszą umrzeć!
— A więc nie tylko podałeś im rękę na znak pokoju, lecz nawet wypaliłeś z nimi kalumet? Gdybym wówczas był z tobą, nie byłbym do tego dopuścił. Żądany dowód zaraz przedstawię. Powiedz mi, czyim jesteś przyjacielem, czy prezydenta Juareza?
Zapytany wykonał ręką ruch lekceważenia i odpowiedział:
— Juarez jest odszczepieńcem czerwonoskórych, bo mieszka w domu i prowadzi życie na sposób bladych twarzy. Gardzę nim. Wojownicy Komanczów użyczyli swego męstwa wielkiemu Napoleonowi, a on darowuje im za to koce, broń, konie i oddaje im w ręce Apaczów. Blade twarze również sprzyjają Napoleonowi.
— To właśnie jest kłamstwo, którem cię zwiedli. Oni przybyli do Meksyku, aby służyć Juarezowi. Moi towarzysze mogą to poświadczyć. Wiesz przecież, kogo wielki biały ojciec w Waszyngtonie wziął w swoją opiekę?
— Juareza.
— Wiesz o tem także, że po tamtej stronie granicy zaciągają do wojska ludzi, których potajemnie wysyłają tutaj do Juareza. W La Grange mieszka Meksykanin, nazwiskiem Cortesio. My sami byliśmy u niego, a ci dwaj ludzie byli jego sąsiadami i przyjaciółmi. On powiedział im i nam, że zaciąga wojowników dla Juareza, a kilku z białych, znajdujących się u ciebie, zrobił już żołnierzami. Reszta to wojsko, towarzyszące nowozaciężnym. Jesteś nieprzyjacielem Juareza, a mimoto wypaliłeś z jego żołnierzami fajkę pokoju, ponieważ oni cię okłamali...
Oko wodza zaiskrzyło się gniewem. Chciał się odezwać, ale Old Death mu przerwał:
— Pozwól mnie wpierw przemówić! Te blade twarze zatem są żołnierzami Juareza. Przybyli na hacyendę przyjaciela Napoleona, sennora Atanasio, który gościł u siebie znakomitego sędziwego dowódcę Francuzów. Blade twarze byłyby zabiły tego człowieka, gdyby go były poznały. Musiał zatem udać chorego i położyć się. Posmarowano mu twarz na ciemno, aby go uczynić podobnym do Indyanina. Gdy blade twarze go ujrzały i zapytały, kto on, odpowiedziano im, że to Dobry Mąż, wódz Apaczów.
Wódz podniósł brwi. Wierzył już opowiadającemu, ale był na tyle ostrożny, że zapytał:
— Dla czego podano właśnie to imię?
— Ponieważ Apacze są po stronie Juareza. Blade twarze musiały więc w tym człowieku widzieć swego przyjaciela. Był on stary i miał siwe włosy, których niepodobna było ukryć. Wiedziano, że Dobrego Męża włosy również są białe, przeto jego imienia użyto do tego podstępu.
— Uff! Teraz ciebie rozumiem. Ten sennor jest z pewnością bardzo rozumnym człowiekiem, skoro wpadł na taką wymówkę. Ale gdzie był dowódca Napoleona, kiedy nadeszli moi wojownicy? Oni go nie widzieli.
— Bo opuścił czemprędzej ten dom. Twierdzenie jakoby Winnetou przyprowadził Dobrego Męża było tylko wymówką. Blade twarze w to uwierzyły, potem natknęły się na ciebie i twoich wojowników, a wiedząc, że Komancze są przyjaciółmi Francuzów, zgłosili się do ciebie jako tacy.
— Wierzę ci, lecz muszę mieć dowód pewny, że są stronnikami Juareza, bo nie mógłbym ich ukarać, ponieważ wypalili z nami także kalumet.
— Powtarzam, że ci ten dowód dam. Przedtem jednak przyjmij do wiadomości, że pomiędzy temi białemi twarzami znajdują się dwaj ludzie, których ja chcę pojmać.
— Dlaczego?
— Bo są naszymi nieprzyjaciółmi, a konie nasze były przez wiele dni na ich tropie.
To była najlepsza odpowiedź. Gdyby Old Death był długo i szeroko opowiadał o Gibsonie i Wiliamie Ohlercie, nie byłby osiągnął tego, co uzyskał krótkiemi słowy „są naszymi nieprzyjaciółmi.“ Okazało się to zaraz, gdyż wódz zawołał:
— Jeśli są twoimi nieprzyjaciółmi, to będą także naszymi, skoro odbierzemy im dym pokoju. Daruję ci obydwu.
— Dobrze. Każ tu przyjść dowódcy bladych twarzy! Kiedy będę z nim mówił, poznasz z łatwością, że mam słuszność, nazywając go stronnikiem Juareza.
Na dany przez wodza znak, nadszedł jeden z wojowników, a otrzymawszy dotyczące polecenie, przystąpił do jednego z białych, powiedział mu kilka słów, poczem zbliżyła się do nas wysoka, tęga, postać z wielką brodą i marsowatym wyrazem na twarzy.
— O co chodzi? — zapytał, mierząc nas ponurym, nieprzyjaznym, wzrokiem. Gibson zapewne poznał mnie i uprzedził jego, że po nas nie należy się spodziewać niczego dobrego. Bardzo byłem ciekaw, jak Old Death wybrnie z tej trudności. Stary, przebiegły, skut spojrzał pytającemu przychylnie w oczy i odpowiedział bardzo uprzejmie:
— Mam was pozdrowić od sennora Cortesio w La Grange.
— Wy go znacie? — wtrącił szybko, nie przeczuwając, że chwyta w zęby bardzo niebezpieczną wędkę.
— Oczywiście — potwierdził skut. — Jesteśmy przyjaciółmi od dawna. Przybyłem do niego niestety zapóźno i nie zdołałem się z wami zobaczyć, on jednak podał mi kierunek, w którym mamy się udać za wami.
— Rzeczywiście? W takim razie jesteście niewątpliwie jego przyjacielem. Który kierunek wam wskazał?
— Bród pomiędzy Las Moras i Rio Moral, a potem przez Baya i Tabal do Chihuahua. Wy zboczyliście oczywiście nieco z tego kierunku.
— Ponieważ spotkaliśmy naszych przyjaciół Komanczów.
— Waszych przyjaciół? Ja sądzę, że wojownicy Komanczów są waszymi przeciwnikami.
Biały zakłopotał się widocznie, wstrząsnął ramionami i kaszlnął, aby dać znak Old Deathowi, ten jednak udał, że nic nie zauważył i mówił dalej:
— Wy stoicie przecież po stronie Juareza, Komancze zaś walczą za Francuzów.
Teraz skupił Meksykanin myśli i oświadczył:
— Sennor, pod tym względem bardzo się mylicie; my także sprzyjamy Francuzom.
— I prowadzicie ochotników ze Stanów Zjednoczonych do Meksyku?
— Dla Napoleona.
— Ach tak! Więc sennor Cortesio zaciąga w szeregi Napoleona?
— Naturalnie. Dla kogóżby innego?
— Ja sądzę, że dla Juareza.
— Ani mu się nie śniło!
— Pięknie! Dziękuję za to wyjaśnienie, sennor. Możecie wrócić na swoje miejsce.
Twarz wezwanego drgnęła gniewem. Czy miał pozwolić na to, żeby go ten nieznany człowiek odprawiał jak podwładnego?
— Sennor! — rzekł. — Skąd macie prawo w ten sposób do mnie się odzywać?
— Przy tem ognisku siedzą tylko wodzowie i osoby wybitne.
— Ja jestem oficerem!
— Juareza? — spytał skwapliwie Old Death.
— Tak... nie, nie, Napoleona, jak to już powiedziałem.
— Aha, teraz wygadaliście się wspaniale. Oficer powinien, zwłaszcza w takich warunkach, lepiej pilnować języka. Skończyłem z wami, możecie odejść.
Oficer chciał coś jeszcze powiedzieć, ale wódz uczynił ręką ruch rozkazujący na znak, żeby się oddalił, a ten musiał posłuchać.
— No, cóż na to mój brat? — zapytał Old Death.
— Jego oskarża twarz — odrzekł Biały Bóbr — ale i to nie jest jeszcze dowodem.
— Ale jesteś już pewien, że jest oficerem i był u sennora Cortesio.
— Tak.
— Musi zatem należeć do partyi, dla której Cortesio zaciąga.
— Tak jest. Udowodnij mi jednak, że ten człowiek zaciąga w szeregi Juareza, a wtedy będę zadowolony.
— Oto masz dowód!
Old Death sięgnął do kieszeni i wydobył paszport, podpisany przez Juareza, rozwinął go i mówił dalej:
— Chcąc się przekonać, czy Cortesio pracuje dla Juareza, oraz czy wszystkie, przybywające doń, blade twarze są przyjaciółmi Juareza, udaliśmy, że pragniemy służyć w jego szeregach. Cortesio przyjął nas i dał każdemu z nas paszport z podpisem Juareza. Mój towarzysz może ci także swój pokazać.
Wódz wziął paszport i przypatrzył mu się dokładnie. Zły uśmiech przemknął mu po twarzy, gdy po chwili rzekł:
— Biały Bóbr nie nauczył się od białych sztuki mówienia na papierze, zna jednak dobrze znak, który tu widzi; to jest totem Juareza. Pomiędzy moimi wojownikami znajduje się młody człowiek, pół krwi, który jako chłopiec przebywał długo u bladych twarzy i umie kazać przemówić papierowi. Zaraz go tu zawezwę.
Gdy zawołał głośno jakieś imię, zbliżył się młody, jaśniej zabarwiony wojownik do ognia, wziął na rozkaz wodza papier do ręki i przeczytał napisane na nim słowa, tłómacząc je równocześnie. Ja go nie rozumiałem, ale twarz Old Deatha rozjaśniała się coraz to bardziej. Gdy pół dziki skończył, oddał paszport, dumny z tego, że zna taką sztukę i oddalił się. Old Death schował paszport i zapytał:
— Czy mój towarzysz ma swój także pokazać?
Wódz potrząsnął głową przecząco.
— Czy mój czerwony brat wierzy już, że go blade twarze okłamały i że są jego wrogami?
— Teraz nie wątpi już o tem. Zgromadzi zaraz swoich najwybitniejszych wojowników, aby się z nimi naradzić nad tem, co ma teraz począć.
— Czy ja wezmę udział w tej naradzie?
— Nie. Mój brat jest rozumny w radzie i odważny w czynie, ale nam go nie potrzeba, gdyż dowiódł, czego chciał dowieść. Co ma teraz nastąpić, to już jest rzeczą Komanczów, których okłamano.
— Jeszcze jedno! Nie należy to wprawdzie do tej samej sprawy, ale jest dla nas bardzo ważne. Dlaczego mój czerwony brat posunął się tak daleko na południe, czemu zapędza się aż na pustynne wyżyny?
— Komancze chcieli z początku jechać dalej na północ, ale dowiedzieli się, że Winnetou z wielkiemi hordami pociągnął ku Rio Conchos i że z tego powodu wsi Apaczów stoją pustkami. Zwróciliśmy się przeto czemprędzej na południe i zdobędziemy tu łupy, jakich nie zabraliśmy jeszcze nigdy.
— Winnetou ku Rio Conchos! Hm! Czy ta wiadomość zasługuje na wiarę? Od kogo ją masz? Czy od tych dwu Indyan, którzy idąc z północy zetknęli się z wami?
— Tak. Czy widzieliście ich trop?
— Widzieliśmy go. Co to za Indyanie byli?
— Ze szczepu Topia.
— Czy są jeszcze u ciebie i czy mogę z nimi pomówić?
— Mój brat może uczynić, co mu się spodoba.
— Czy także i z temi dwoma blademi twarzami, które mi chcesz wydać?
— Któżby ci tego bronił?
— W takim razie mam jeszcze tylko jedną prośbę. Pozwól mi obóz obejść dookoła. Jesteśmy w kraju nieprzyjacielskim, a ja pragnę się upewnić, że stało się wszystko, co konieczne dla naszego bezpieczeństwa.
— Uczyń to sobie, choć to niepotrzebne. Biały Bóbr wyznaczył porządek w obozie i w strażach, a nasi wywiadowcy znajdują się przed nami. Zatem wszystko w porządku.
Przyjaźń jego dla Old Deatha musiała być wielką, skoro się nie obraził tem, że skut chciał sam przypatrzyć się zarządzeniom i środkom ostrożności. Obaj dostojni Komancze, którzy siedzieli dotąd obok niego w milczeniu, powstali teraz i odeszli z godnością po wojowników, którzy mieli wziąć udział w naradzie. Reszta Komanczów pousiadała napowrót przy swych ogniskach. Obu Langom wyznaczono także miejsce przy jednem z nich i podano trzy tęgie kawałki pieczonej koniny. Old Death natomiast wziął mnie za rękę i pociągnął ku ognisku, przy którem siedzieli sami biali. Skoro ujrzano nas, powstał oficer, wyszedł naprzeciwko nas kilka kroków i zapytał po angielsku tonem niechętnym:
— Co miał właściwie oznaczać ten egzamin, master, który spodobało się wam odbyć ze mną?
Stary pozdrowił go uprzejmie i odrzekł:
— To wam później wyjaśnią Komancze, dlatego ja mogę sobie odpowiedzi oszczędzić. Zresztą znajdują się między wami koniokrady. Nie mówcie tylko takim wyniosłym tonem do Old Deatha! Wszyscy Komancze są po mojej stronie, a przeciwko wam. Wystarczy, żebym skinął, a będzie po was.
Odwrócił się od nich dumnie, ale został na miejscu, aby mnie dać sposobność do mówienia. Gibson i Wiliam Ohlert siedzieli także w szeregu. Drugi wyglądał bardzo cierpiąco i wynędzniale. Ubranie miał podarte, a włosy w dzikim nieładzie. Policzki mu się pozapadały, a oczy tkwiły głęboko w oczodołach. Zdawało się, że nie słyszał, ani nie widział, co się działo dokoła niego, trzymał w ręku ołówek, a na kolanie ćwiartkę papieru i wpatrywał się w nią nieustannie. Z nim na razie nie miałem nic do czynienia, gdyż on pozbawiony był swej woli. Zwróciłem się zatem do jego uwodziciela:
— Nareszcie spotykamy się, master Gibson! Spodziewam się, że od teraz będziemy razem przez czas dłuższy.
On roześmiał mi się wprost w twarz i odrzekł:
— Z kim mówicie, sir?
— Oczywiście, że z wami!
— To nie takie bardzo oczywiste. Tylko po waszym wzroku poznaję, że mnie macie na myśli. Zdaje się, że mnie nazwaliście Gibsonem?
— Istotnie.
— Ja się tak nie nazywam.
— Czy to nie wy uciekaliście przedemną w Nowym Orleanie?
— Master, wam się chyba coś plącze pod kapeluszem! Nie nazywam się Gibson!
— Kto ma tyle nazwisk, może z łatwością wyprzeć się jednego. Czy nie nazywaliście się w Nowym Orleanie Clinton, a w La Grange znowu sennor Gavilano?
— To jest istotnie moje właściwe i prawdziwe nazwisko. Czego wogóle chcecie odemnie? Zostawcie mnie w spokoju! Ja was nie znam!
— Wierzę bardzo. Urzędnik policyjny znajduje się czasem w takiem położeniu, że go nie poznają. Wypieraniem się nie wymkniecie mi się już teraz. Swoją rolę dograliście już do końca. Nie na to ścigałem was z Nowego Yorku aż tutaj, żebyście się ze mnie wyśmiali. Odtąd pójdziecie za mną tam, dokąd ja was zaprowadzę.
— Oho! A jeśli tego nie uczynię?
— To przywiążę was ładnie do konia, a zwierzę mnie już posłucha.
Na to on zerwał się, wydobył rewolwer i krzyknął:
— Człowiecze, powiedzcie jeszcze raz takie słowo, to was natychmiast dyabeł....
Nie dokończył. Old Death przystąpił do niego z tyłu i uderzył go kolbą w rękę tak silnie, że wypuścił rewolwer.
— Nie machajcie tak słowami, Gibsonie! — rzekł skut. — Są tutaj ludzie, którzy potrafią z łatwością zatkać wam tę wielką gębę!
Gibson ujął się za rękę, odwrócił się i krzyknął:
— Panie, czy mam was nożem pchnąć w żebra? Czy sądzicie, że się was zlęknę, dlatego że nazywacie się Old Death?
— Nie, mój młodzieńcze. Nie lękaj się, ale posłusznym być musisz. Jeśli ci się raz jeszcze wyrwie słowo, które mnie w nos połechce, to kichnę w ciebie kulą ze strzelby. Spodziewam się, że ci gentlemani będą nam wdzięczni za uwolnienie ich od takiego łotra jak wy.
Ton i postawa Old Deatha nie przeszły bez wrażenia na Gibsonie, który też rzekł daleko pokorniej:
— Ależ ja nie pojmuję wcale, czego wy chcecie. Bierzecie mnie za kogoś innego!
— To bardzo wątpliwe. Masz taką łotrowską twarz, że trudno ją wziąć za inną. Zresztą główny świadek oskarżenia siedzi obok ciebie.
Przy tych słowach wskazał na Wiliama Ohlerta.
— Ten świadkiem przeciwko mnie? — zapytał Gibson. — To znowu dowód, że mnie nie poznajecie. Zapytajcieno jego!
Położyłem Wiliamowi rękę na ramieniu i zawołałem go po nazwisku. On podniósł zwolna głowę, wpatrzył się na mnie bez wyrazu i nic nie odpowiedział.
— Master Ohlert, sir Wiliamie, czy mnie nie słyszycie? — powtórzyłem. — Wasz ojciec przysyła mnie do was.
On znowu utkwił we mnie bezmyślny wzrok, ale nie wyrzekł ani słowa. Wtem huknął nań groźnie Gibson:
— Chcemy usłyszeć twoje nazwisko. Powiedz je natychmiast!
Wiliam Ohlert zwrócił głowę ku Gibsonowi i odrzekł półgłosem i drżąco, jak zalękłe dziecko:
— Nazywam się Guillelmo.
— Czem jesteś?
— Poetą.
A ja zapytałem dalej:
— Czy nazywasz się Ohlert? Czy pochodzisz z Nowego Yorku? Czy masz ojca?
Wszystkie te pytania zaprzeczył, ale bez najmniejszego namysłu. Można było poznać, że był wytresowany. Nie ulegało też wątpliwości, że odkąd znajdował się w ręku tego wyrafinowanego łotra, umysł jego zaciemniał się coraz to bardziej.
— Oto macie świadka — zaśmiał się złoczyńca. — Dowiódł wam, że znajdujecie się na drodze fałszywej. Bądźcie zatem łaskawi zostawić nas od teraz w spokoju!
— Ja chcę go mimoto zapytać o coś ważnego. Może przecież pamięć jego będzie silniejsza od kłamstw, które wpoiliście w niego.
Przyszła mi nowa myśl. Wyjąłem portfel, w którym miałem gazetę z wierszem Ohlerta i rozwinąwszy ją, przeczytałem głośno pierwszą zwrotkę. Sądziłem, że brzmienie własnego wiersza wyrwie go z duchowej nieczułości. Tymczasem on patrzył ustawicznie na kolano. Wobec tego wygłosiłem drugą zwrotkę, ale także napróżno. Przystąpiłem tedy do trzeciej:

Znaszli tę noc, co ducha ci owija,
Że próżno żądzą wyzwolenia drga,
Co cię obmota jako wściekła żmija,
A tysiąc dyabłów ciągle w mózg ci plwa?

Na oba ostatnie wiersze położyłem silny nacisk. Naraz podniósł Ohlert głowę, powstał i wyciągnął ręce. Ja czytałem dalej:

O, podczas niej czuwaj i nie śpij śmiało,
Bo po tej nocy już nie będzie dniało!

Wtem krzyknął, przyskoczył do mnie i sięgnął po gazetę. Dałem mu ją, a on pochylił się nad ogniem i przeczytał sam głośno od początku do końca. Następnie się podniósł i zawołał głosem tryumfalnym tak, że rozległo się daleko wśród ciszy nocnej:
— Poemat Ohlerta, Wiliama Ohlerta, mój, mój własny! Ja to bowiem jestem Wiliam Ohlert, ja sam! Nie ty się nazywasz Ohlert, nie ty, lecz ja!
Ostatnie słowa zwrócone były do Gibsona. Teraz nasunęło mi się straszne podejrzenie. Gibson był w posiadaniu legitymacyi Ohlerta — czyżby się mimo starszego wieku za niego podawał? Czy...? Nie dokończyłem jednak tej myśli, gdyż wódz, zapomniawszy o naradzie i własnej godności, nadbiegł, rzucił Wiliama na ziemię i krzyknął:
— Milcz, psie! Czy Apacze mają usłyszeć, że się tu znajdujemy? Przywołujesz do nas walkę, śmierć!
Wiliam Ohlert wydał niezrozumiały okrzyk boleści i spojrzał tępym wzrokiem na Indyanina. Ja wziąłem mu z ręki gazetę i schowałem ją napowrót w nadziei, że uda mi się później znowu przyprowadzić go do przytomności.
— Nie gniewaj się na niego — prosił Old Death wodza. — Duch jego jest omroczony. On już będzie spokojny. A teraz powiedz mi, czy to ci dwaj ludzie są Topiami, o których mi wspominałeś?
Wskazał na dwie, po indyańsku ubrane, postaci, siedzące przy ognisku z białymi.
— Tak, to są oni — odrzekł Biały Bóbr. — Nie rozumieją dobrze języka Komanczów. Trzeba z nimi mówić językiem granicznym. Postarajcie się jednak o to, żeby ten biały, którego duszy już niema, zachowywał się spokojnie, bo w przeciwnym razie musiałbym mu kazać zawiązać usta.
To rzekłszy, wrócił Biały Bóbr znowu do narady przy ognisku. Old Death nie oddalił się, lecz powiódł wrokiem po obydwu Indyanach i zapytał starszego z nich:
— Moi czerwoni bracia przybyli z wyżyny Topia? Czy tamtejsi wojownicy są przyjaciółmi Komanczów?
— Tak — odrzekł zagadnięty. — Pożyczamy naszych tomahawków wojownikom Komanczów.
— Skąd to jednak pochodzi, że wasz trop wiódł od północy, gdzie nie mieszkają wasi bracia, lecz nieprzyjaciele Komanczów, Apacze Llanero i Taracon?
Pytanie to wprawiło Apacza w kłopot, co łatwo dało się zauważyć, ponieważ ani on, ani syn jego, który mu towarzyszył, nie mieli twarzy pomalowanych. Odrzekł też dopiero po chwili:
— Mój biały brat zadaje pytanie, na które może sobie sam odpowiedzieć z łatwością. Wykopaliśmy topór wojenny przeciwko Apaczom i pojechaliśmy na północ, aby się wywiedzieć o miejscu ich pobytu.
— No i co znaleźliście w tamtych stronach?
— Widzieliśmy największego wodza Apaczów, Winnetou, który wyruszył ze wszystkimi swoimi wojownikami, aby wojnę przenieść za Rio Conchos. Wróciliśmy więc, aby donieść o tem naszym ludziom, oni zaś prędko wpadną do wsi Apaczów. Natknęliśmy się przytem na wojowników Komanczów i sprowadziliśmy ich tutaj, by oni także przyczynili się do zguby naszych wrogów.
— Komancze będą wam za to wdzięczni. Ciekaw jestem jednak, od kiedy to wojownicy Topiów zapomnieli o tem, że powinni być uczciwymi?
Widać było, że stary skut podejrzewał o coś obydwu. Rozmawiał z nimi wprawdzie uprzejmie, ale głosem tym razem osobliwie zabarwionym, zupełnie tak, jak wtedy, kiedy miał ukryty zamiar wywieść kogoś w pole. Wrzekomym Topiom były jego pytania bardzo nie na rękę. Młodszy błyskał nań groźnemi oczyma, a starszy usiłował przyjaźnie odpowiadać, lecz słowa z trudem przeciskały mu się przez usta.
— Dlaczego mój brat pyta teraz o naszą uczciwość? — odpowiedział. — Z jakiej przyczyny wątpi o niej?
— Nie mam zamiaru was urazić. Dziwię się jednak, że nie siedzicie z wojownikami Komanczów, lecz przy bladych twarzach.
— Old Death stawia więcej pytań, niżby powinien. Siedzimy tutaj, ponieważ tak nam się podoba.
— Ale wzbudzacie w nas przez to mniemanie, że Komancze gardzą Topiami. To wygląda, jak gdyby chcieli z was korzystać, lecz nie cierpieli was przy sobie.
Na tę obelgę wybuchnął czerwonoskórzec:
— Nie mów słów takich, bo będziesz musiał z nami walczyć. Przedtem siedzieliśmy z Komanczami, a teraz przyszliśmy do bladych twarzy, aby od nich się czegoś nauczyć. A może nie wolno nam dowiedzieć się, co się dzieje w okolicach i miastach bladych twarzy?
— Nie, to wolno. Ja postępowałbym jednak ostrożniej, będąc na waszem miejscu. Oko twoje widziało śnieg wielu zim; powinienbyś zatem domyśleć się, do czego ja zmierzam.
— Skoro nie wiem, to mi powiedz! — zabrzmiała szydercza odpowiedź.
Old Death przystąpił teraz do niego, pochylił się nad nim nieco i zapytał głosem surowym:
— Czy wy wypaliliście z Komanczami fajkę pokoju i wydmuchnęliście przez nosy dym kalumetu?
— Tak.
— Jesteście więc ściśle obowiązani czynić tylko to, co im korzyść przyniesie.
— Czy sądzisz może, że nie chcemy tego uczynić?
Obaj patrzyli sobie ostro w oczy. Zdawało się, że ich spojrzenia pochwycą się wzajem szponami i zaczną z sobą walkę. Po chwili odrzekł Old Death:
— Widzę po tobie, że mnie zrozumiałeś i odgadłeś moje myśli. Gdybym zechciał je wypowiedzieć, bylibyście zgubieni obaj.
— Uff! — zawołał czerwonoskóry, zrywając się z ziemi i chwytając za nóż.
Syn jego podniósł się także groźnie i wydobył tomahawk z za pasa. Old Death jednak odpowiedział na te wrogie ruchy tylko poważnem potrząśnieniem głowy i rzekł:
— Jestem pewien, że niedługo zabawicie u Komanczów. Kiedy wrócicie do tych, którzy was wysłali, to powiedzcie im, że jesteśmy ich przyjaciółmi. Old Death miłuje wszystkich czerwonych mężów i nie pyta o to, do jakiego należą plemienia.
Na to syknął Indyanin pytaniem:
— Czy sądzisz może, że nie należymy do plemienia Topiów?
— Niech mój brat zważy, jaka to nieostrożność z jego strony, że zadaje mi takie pytanie. Zamilczałem moje myśli, ponieważ nie chcę być twoim nieprzyjacielem. Czemu gotujesz się sam je zdradzić? Czyż nie stoisz w pośrodku pięćsetkrotnej śmierci?
Ręka czerwonoskórca, uzbrojona w nóż, drgnęła, jak gdyby pchnąć zamierzał.
— Powiedz mi najpierw, za kogo nas masz! — zażądał od starego skuta.
Old Death pochwycił Indyanina za rękę, trzymającą nóż, pociągnął za sobą na ubocze i rzekł cicho, lecz tak, że ja dosłyszałem:
— Jesteście Apaczami!
Indyanin cofnął się o krok wstecz, wyrwał rękę, zamierzył się nożem do ciosu i rzekł:
— Mylisz się, psie!
Old Death wykonał ruch, by się zasłonić przed ciosem i szepnął zcicha do podrażnionego Indyanina:
— Czy chcesz zabić przyjaciela Winnetou?
Niewiadomo, czy treść tych słów, czy dumne spojrzenie starego wywołało zamierzony skutek, dość że Indyanin opuścił rękę. Zbliżył usta do ucha Old Deatha i rzekł groźnie:
— Milcz!
Potem odwrócił się i usiadł znowu z twarzą tak spokojną, o tak niezbadanym wyrazie, jak gdyby się nic nie stało. Poczuł, że go przejrzano, ale nie okazał najmniejszego śladu nieufności, lub trwogi. Czyżby znał tak dobrze Old Deatha, że nie obawiał się zdrady z jego strony? Syn jego również usiadł obok niego i wetknął za pas tomahawk. Ci Apacze odważyli się stanąć, jako przewodnicy, na czele oddziału swoich śmiertelnych wrogów! Było to podziwu godne zuchwalstwo! Jeśliby ich zamiar się udał, zguba Komanczów była pewna. Chcieliśmy już oddalić się od tej grupy, ale wstrzymał nas ruch, który powstał pośród Komanczów. Widać było, że narada już się skończyła. Uczestnicy podnieśli się z ziemi, a reszta czerwonoskórych na rozkaz wodza opuściła także swoje ogniska i otoczyła gęstym kręgiem to ognisko, przy którem myśmy się znajdowali. Biały Bóbr wystąpił w postawie pełnej godności na środek koła i podniósł rękę na znak, że chce przemówić. Głębokie milczenie zapanowało dokoła. Biali nie przeczuwali jeszcze, co teraz nastąpi i powstali. Tylko obaj wrzekomi Topiowie nie ruszyli się, spoglądając spokojnie przed siebie, jak gdyby ich to nic nie obchodziło. Wiliam Ohlert siedział jeszcze na swojem miejscu i wpatrywał się w ołówek, który znów trzymał w ręku.
Wódz zaczął mówić powoli i z naciskiem:
— Blade twarze przyszły do wojowników Komanczów, oświadczając im, że są ich przyjaciółmi, dlatego przyjęto je i wypalono z niemi fajkę pokoju. Teraz jednak przekonali się Komancze, że ich blade twarze okłamały. Biały Bóbr rozważył dokładnie wszystko, co przemawia za niemi i przeciwko nim, a naradziwszy się nad tem ze swoimi najdoświadczeńszymi wojownikami, nabrał pewności, że nas blade twarze rzeczywiście okłamały, że zatem nie zasługują nadal na naszą przyjaźń i opiekę. To też od tej chwili ustaje przymierze z niemi, a nieprzyjaźń zajmie miejsce przyjaźni.
Zatrzymał się na chwilę, a oficer skorzystał skwapliwie z tej sposobności i zapytał:
— Kto nas oczernił? Zapewne ci czterej biali, którzy przybyli z czarnym, aby sprowadzić na nas niezasłużone niebezpieczeństwo. Dowiedliśmy i powtarzamy to, że jesteśmy przyjaciółmi Komanczów. Niechaj teraz obcy złożą dowód, że żywią względem czerwonych braci uczciwe zamiary! Kto oni i kto ich zna? Jeśli źle o nas mówili, to żądamy, żeby nam to powiedziano, iżbyśmy się mogli bronić. Nie pozwolimy wydać na siebie wyroku bez wysłuchania nas. Jestem oficerem, a zatem wodzem moich ludzi. Mam prawo i muszę żądać, żeby nam wolno było uczestniczyć w każdej naradzie, odnoszącej się do nas!
— Kto ci pozwolił odezwać się teraz? — zapytał wódz tonem surowym i dumnym. — Kiedy mówi Biały Bóbr, powinien każdy czekać, dopóki on nie skończy. Domagasz się, żeby cię wysłuchano? Słyszeliśmy cię, gdy dopiero co z Old Deathem mówiłeś. To dowiedzione, że jesteście wojownikami Juareza. My jesteśmy przyjaciółmi Napoleona, a więc waszymi nieprzyjaciółmi. Pytasz, kim są te cztery blade twarze, a ja odpowiadam ci na to, że to waleczni i uczciwi wojownicy. Znaliśmy Old Deatha wiele zim, zanim zobaczyliśmy wasze twarze. Domagasz się uczestnictwa w naszej naradzie? Na to ci oświadczam, że nawet Old Death nie otrzymał pozwolenia na to. Wojownicy Komanczów są mężami. Nie potrzebują chytrości bladych twarzy, aby wiedzieć, co mądre, a co nie mądre, co słuszne, a co fałszywe. Przystąpiłem do was, by wam oznajmić, cośmy postanowili. Macie tego wysłuchać spokojnie, nie rzec ani słowa, bo...
— Wypaliliśmy z wami kalumet — przerwał mu oficer. — Jeśli postąpicie z nami wrogo, to...
— Milcz, psie! — huknął nań wódz. — Na ustach twoich już teraz była zniewaga. Pamiętaj, że otacza was pięciuset wojowników, gotowych każdej chwili ją pomścić! Wypaliliście kalumet tylko wskutek waszego oszustwa i kłamstwa. Ale wojownicy Komanczów znają wolę Wielkiego Ducha, szanują prawa, które u nich panują i wiedzą, że znajdujecie się jeszcze dotąd pod osłoną kalumetu, że więc muszą obchodzić się z wami jak z przyjaciółmi, dopóki nie wyjdziecie z pod tej osłony. Czerwoną jest święta glina, z której kalumet zrobiony, czerwoną barwa światła dziennego i płomienia, którym się kalumet zapala. Skoro zgaśnie, ustaje pokój, dopóki światło nie zabłyśnie nanowo. Gdy zacznie świecić światło dnia, skończy się pokój i przymierze. Aż do tego czasu jesteście naszymi gośćmi. Będziecie tu siedzieli i spali; nikt was nie dotknie. Ale skoro tylko dzień zaszarzeje, musicie odjechać w tę stronę, z której przybyliście do nas. Zostawimy wam tyle czasu, co wy nazywacie pięć minut; potem będziemy was ścigać. Aż do tej chwili możecie przy sobie zatrzymać wszystko, co posiadacie, ale potem zabijemy was i zabierzemy to sobie. Ci dwaj, których Old Death zażądał dla siebie, będą także do tego czasu naszymi gośćmi, ponieważ wypalili z nami kalumet, ale nie będzie im wolno z wami odjechać; zostaną tutaj jako jeńcy Old Deatha, a on zrobi z nimi, co zechce. Takie jest nasze postanowienie! Wódz Komanczów, Biały Bóbr, tak powiedział!
Po tej mowie odwrócił się od nas.
— Co? — zawołał Gibson. — Ja mam być jeńcem tego starego? Ja...
— Cicho bądźcie! — przerwał mu oficer. — Zarządzeń wodza nie można zmienić już w niczem. Ja znam czerwonych. Zresztą jestem pewien, że cios, wymierzony w nas przez oszczerców, spadnie na nich samych. Do rana jeszcze daleko. Aż do tego czasu może się wiele zdarzyć. Kto wie, czy zemsta nie jest bliżej, aniżeli kto sądzi.
Biali usiedli znowu jak przedtem. Komancze natomiast nie zajęli miejsc poprzednich, lecz pogasili ogniska i pokładli się w poczwórnym pierścieniu dokoła białych tak, że otoczyli ich ze wszystkich stron. Old Death zabrał mnie z tego koła, chcąc wyjść na zwiady.
— Czy sądzicie, sir, że Gibsona mamy napewno? — zapytałem.
— Jeśli nie zdarzy się nic niespodzianego, to nam nie ujdzie. — odpowiedział.
— Najlepiej byłoby, żebyśmy ich natychmiast pojmali.
— To niemożebne. Przeszkadza nam ta dyabelska fajka pokoju. Przed zaraniem nie pozwolą nam Komancze przyłożyć ręki do Gibsona. Potem jednak będziemy go mogli gotować, piec i jeść widelcem, albo bez, jak nam się spodoba.
— Wspomnieliście o czemś niespodzianem. Czy obawiacie się czego?
— Niestety! Kalkuluję sobie, że ci dwaj Apacze zwabili Komanczów w niebezpieczną pułapkę.
— Więc stanowczo uważacie ich za Apaczów?
— Powieście mnie, jeżeli się okaże, że się mylę. Odrazu wydało mi się podejrzanem, że dwaj Topiowie przybyli tu od Rio Conchos. To można wmówić w czerwonego Komancza, ale nie w takiego starego skuta, jak ja. Kiedy ich potem zobaczyłem, nie wątpiłem wcale, że podejrzenie moje słuszne. Topiowie należą do na pół cywilizowanych Indyan. Mają miękkie, rozlane, rysy twarzy. A przypatrzcie się tym ostrym, śpiczastym, śmiało skrojonym rysom twarzy! A cóż dopiero, kiedy usłyszałem ich język. Zdradzili się odrazu wymową. Kiedy zaś potem powiedziałem jednemu z nich w oczy, że jest Apaczem, czyż nie potwierdziło tego całe jego zachowanie?
— Mogliście się przecież pomylić?
— Nie. On nazwał Winnetou „największym wodzem Apaczów.“ Czy ich nieprzyjaciel używałby wyrażenia, zawierającego taki zaszczyt i odznaczenie? Życie daję w zakład, że się nie mylę!
— Co prawda, przedstawiacie ważne powody i gdyby rzeczywiście tak było, to ci dwaj byliby naprawdę godni podziwu. Żeby dwaj Apacze zdobyli się na tę odwagę i weszli w sam środek gromady Komanczów, liczącej pięciuset ludzi, to jest więcej niż bohaterstwo!
— O, Winnetou zna swoich ludzi!
— Czy sądzicie, że on ich tu wysłał?
— Napewno. Wiemy od sennora Atanasio, kiedy i gdzie Winnetou przepłynął Rio Grande. Bezwarunkowo nad Rio Conchos być jeszcze nie może, zwłaszcza ze wszystkimi swoimi wojownikami. O ile go znam, to mogę przypuścić, że pojechał wprost do Bolson de Mapimi, aby zebrać swoich Apaczów, a równocześnie polecił wywiadowcom wyszukać Komanczów i zwabić ich do Mapimi. Oni spodziewają się jego nad Rio Conchos i myślą, że wsi Apaczów pozbawione są wszelkiej obrony, tymczasem on oczekuje ich tutaj i wpadnie na nich, aby ich zniszczyć za jednym zamachem.
— Do stu piorunów! Wobec tego nasze położenie jest więcej niż dziwne, gdyż obaj Apacze uważają nas za wrogów!
— Nie. Oni wiedzą, że ich przejrzałem. Wystarczyłoby, żebym Białemu Bobrowi napomknął jedno słowo, a zginęliby straszną śmiercią. Że tego nie czynię, to jest dla nich najpewniejszym dowodem mojego już nie wrogiego, lecz wprost bardzo przyjaznego usposobienia.
— W takim razie nie rozumiem tylko jeszcze jednego, sir. Czy nie jest naszym obowiązkiem przestrzec Komanczów?
— Hm! Dotykacie sprawy bardzo drażliwej. Komancze to zdrajcy, którzy sprzyjają Napoleonowi. Napadli mimo pokoju na niewinnych Apaczów i pomordowali ich nikczemnie. Za to musi ich spotkać kara wedle praw boskich i ludzkich. Ale my wypaliliśmy z nimi fajkę pokoju i nie wolno nam ich zdradzić.
— Macie oczywiście słuszność, ale moja cała życzliwość jest po stronie tego Winnetou.
— I moja także. Pragnę dla niego i Apaczów wszystkiego dobrego. Zdradzić jego ludzi nam nie wypada pod żadnym warunkiem, ale wtedy będą zgubieni Komancze, po których stronie także stać musimy. Co tu robić? Tak, gdybyśmy mieli w ręku Gibsona i Ohlerta, moglibyśmy pójść swoją drogą, a oba nieprzyjacielskie szczepy zostawić samym sobie.
— No, to jutro rano się stanie.
— Albo i nie. Kto wie, czy jutro o tym czasie nie złowimy w odwiecznych ostępach zarówno w towarzystwie Apaczów jak i Komanczów kilku tuzinów bobrów, albo czy nie zabijemy i nie spożyjemy bawołu.
— Czy niebezpieczeństwo tak blizko?
— Tak sądzę z dwóch powodów. Po pierwsze: najbliższe wsi Apaczów leżą stąd niedaleko, a Winnetou nie pozwoli Komanczom podstąpić ku nim zanadto. Powtóre: ten meksykański oficer przemawiał w ten sposób, że domyślam się jakiejś historyi.
— To bardzo prawdopodobne. My możemy zaufać kalumetowi Komanczów i memu totem, zwłaszcza że Winnetou zna was i mnie już widział. Kto jednak dostanie się pomiędzy dwa młyńskie kamienie, ten choćby się nie obawiał każdego kamienia z osobna, naraża się na niebezpieczeństwo zmielenia.
— W takim razie my albo nie wejdziemy w środek, albo postaramy się, żeby mleć nie zaczęły. Teraz udamy się na zwiady. Może mimo ciemności zobaczę co, co myślom mym ulgę przyniesie. Chodźcie za mną powoli i cicho! Jeśli się nie mylę, byłem już raz w tej dolinie, kalkuluję więc sobie, że się rychło rozeznam.
Pokazało się, że Old Death słusznie przypuszczał, znajdowaliśmy się bowiem w bardzo małej kotlinie, której szerokość można było przebiec w pięciu minutach. Prowadziło do niej jedno wejście, którędy myśmy weszli i drugie, równie wązkie jak pierwsze. Tam wysłano ludzi na zwiady. W samym środku kotliny rozłożyli się obozem Komancze. Ściany kotliny były ze skał tak stromych, że niktby z pewnością ani do góry nie potrafił wyleźć, ani na dół zejść. Obeszliśmy kotlinę dookoła, natknęliśmy się na straże, stojące u wejścia i wyjścia, a potem zbliżyliśmy się znów do obozu.
— To fatalne! — mruknął stary. — Siedzimy rzeczywiście w pułapce i nie wyobrażam sobie, jakby się można z niej wydobyć. Musimy postąpić jak ów lis, który odgryza sobie nogę, gdy wpadnie w żelazną łapkę.
— Czy nie udałoby się nakłonić Białego Bobra, żeby przeniósł obóz stąd na jakie inne miejsce?
— Moglibyśmy spróbować, wątpię atoli, czy się zgodzi na to, jeśli mu nie powiemy, że ma u siebie dwu Apaczów, a tego stanowczo musimy uniknąć.
— Może zapatrujecie się na wszystko zbyt czarno, sir. Może jesteśmy tutaj zupełnie bezpieczni. Te dwa jedyne punkty, które stanowią wejście i wyjście z kotliny, obsadzone są strażami dostatecznie.
— Tak, dziesięciu ludzi z jednej, a dziesięciu z drugiej strony, to wygląda nieźle, ale nie zapominajmy, że mamy do czynienia z Winnetou. Jest to dla mnie istotnie zagadką, jak mógł ten, zresztą rozumny i ostrożny, Biały Bóbr wpaść na głupią myśl usadowienia się w tej kotlinie. Ci dwaj Apacze musieli go porządnie otumanić. Pomówię z nim. Gdyby trwał przy swojem zdaniu, a gdyby się potem co zdarzyło, zachowamy się tak neutralnie, jak tylko będzie można. Jesteśmy przyjaciółmi Komanczów, ale musimy także się strzec, żebyśmy nie zabili ani jednego Apacza. Oto mamy obóz, a tam wódz stoi. Chodźcie ze mną do niego!
Pod światło poznać było można Białego Bobra po orlich piórach. Gdy przystąpiliśmy do niego, zapytał:
— Czy mój brat się przekonał, że jesteśmy bezpieczni?
— Nie — odrzekł skut.
— Co ma temu miejscu do zarzucenia?
— Że podobne jest do pułapki, w której wszyscy siedzimy.
— Mój brat bardzo się myli. Ta dolina nie jest pułapką, lecz wygląda całkiem tak, jak to, co biali nazywają fortem. Wróg się tu dostać nie może.
— Tak, wejściami nie, bo są tak ciasne, że dziesięciu wojowników z łatwością może ich obronić. Ale czy Apacze nie mogliby zejść po zboczach?
— Nie, ponieważ te są za strome.
— Czy mój czerwony brat jest pewny tego?
— Najzupełniej. Synowie Komanczów przybyli tu w biały dzień i zbadali wszystko. Próbowali wspinać się po skałach, lecz im się to nie udało.
— Może łatwiej zejść z góry na dół, aniżeli z dołu do góry. Wiem, że Winnetou umie się wspinać po górach jak kozica.
— Winnetou niema tutaj. Tak twierdzą Topiowie.
— Może się mylą, może słyszeli o tem od kogoś, kto sam nie wiedział dokładnie.
— Oni tak twierdzą. To nieprzyjaciele Winnetou i ja im wierzę.
— Ale jeśli to prawda, że Winnetou był w forcie Inge, to nie mógł jeszcze być na tem miejscu, zebrać swoich wojowników i przejść już na drugą stronę Rio Conchos. Niech mój brat porówna ten krótki czas z długą drogą.
Wódz pochylił głowę w zadumie. Doszedł widocznie do wyniku, zgodnego ze zdaniem skuta, bo rzekł:
— Tak, czas był krótki, a droga długa. Zapytamy jeszcze raz Topii.
Udał się do ogniska, a my za nim. Biali spojrzeli na nas ponuro. Obok nich siedzieli Lange, syn jego i murzyn. Wiliam Ohlert pisał coś na kartce, głuchy i ślepy na wszystko, co dokoła niego się działo. Wrzekomi Topiowie podnieśli wzrok dopiero wtedy, kiedy wódz do nich przemówił temi słowy:
— Czy moi bracia wiedzą całkiem dokładnie, że...
Nie dokończył pytania. Ze szczytu skały zabrzmiał trwożny pisk małego ptaka, a zaraz potem krzyk sowy. Wódz i Old Death zaczęli nadsłuchiwać. Jak gdyby dla zabawy wziął Gibson leżącą obok gałąź i pchnął ją w ogień tak, że na krótko mocniej zabłysnął. Chciał to po raz wtóry uczynić, przyczem oczy wszystkich białych zwróciły się z zadowoleniem na niego, ale wtem przyskoczył doń Old Death, wyrwał mu z ręki gałąź i zawołał:
— Dajcie pokój, sir! Wypraszamy to sobie!
— Czemu? — spytał Gibson gniewnie. — Czy nie wolno nawet ognia podsycić?
— Gdy tam w górze odzywa się sowa, nie odpowiada się tu umówionym znakiem.
— Znakiem? Czyście się wściekli?
— Tak, jestem tak wściekły, że każdemu, kto się poważy jeszcze raz w ten sposób ogień potrącić, dam kulą w łeb bez pardonu!
— Przeklęta z wami sprawa! Zachowujecie się zupełnie tak, jak gdybyście byli tu panem.
— Ja też nim jestem, a wy jesteście moim jeńcem, z którym się załatwię w dyabelnie krótki sposób, jeśli mi się nie spodoba wasza fizyognomia. Nie wyobrażajcie sobie, że oszukacie Old Deatha!
— Czy mamy, sennores, pozwolić na to, żeby on z nami tak się obchodził?
To pytanie zwrócone było do reszty białych. Old Death miał w rękach oba swoje rewolwery, a ja moje, obok nas stanęli obaj Langowie i Sam również z rewolwerami. Bylibyśmy strzelili do każdego, ktoby był na tyle nieostrożny i sięgnął po broń. W dodatku zawołał wódz do swoich ludzi:
— Nałóżcie strzały!
W tej chwili zerwali się Komancze i tuziny strzał zwróciły się ku białym, siedzącym w samym środku między ostrzami grotów.
— Widzicie! — zaśmiał się Old Death. — Jeszcze was chroni kalumet. Pozostawiono wam nawet broń, ale skoro tylko który z was wyciągnie rękę po nóż, skończy się pokój z wami.
Wtem odezwał się znowu pisk i krzyk sowy, jakby prosto z nieba. Ręka Gibsona drgnęła, jak gdyby nią chciał znowu sięgnąć do ognia, ale nie miał odwagi tego uczynić. Wódz zwrócił się do Topiów z przerwanem przedtem pytaniem:
— Czy moi bracia wiedzą całkiem dokładnie, że Winnetou znajduje się po drugiej stronie rzeki Conchos?
— Tak, wiedzą — odrzekł starszy.
— Niech się namyślą, zanim mi dadzą odpowiedź!
— Oni się nie mylą. Byli ukryci w zaroślach, kiedy on przechodził i widzieli go.
Wódz pytał dalej, a Topia odpowiadał odrazu. W końcu rzekł Biały Bóbr:
— Twoje wyjaśnienie zadowoliło wodza Komanczów. Niech moi biali bracia odejdą ze mną!
To wezwanie zwrócił do Old Deatha i do mnie, lecz skut skinął na Langego, żeby poszedł za nami z synem i Samem.
— Dlaczego mój brat przywołuje także swoich towarzyszy? — zapytał wódz.
— Ponieważ sądzę, że będą mi wkrótce potrzebni. Chcemy być w niebezpieczeństwie razem.
— Niema żadnego niebezpieczeństwa!
— Mylisz się niestety. Czy ciebie krzyk sowy nie zastanowił? Wszak to człowiek go wydał.
— Biały Bóbr zna głos wszystkich ptaków i umie odróżnić je od głosów, udanych przez gardło ludzkie. To była prawdziwa sowa.
— A Old Death wie, że Winnetou potrafi głosy wielu zwierząt naśladować tak wiernie i dokładnie, że niepodobna ich od prawdziwych odróżnić. Proszę cię, bądź ostrożny! Dlaczego ten biały szturknął w ogień? To był znak umówiony, który mu dać polecono.
— W tym celu musiałby się był z Apaczami porozumieć, a przecież on nie mógł spotkać się z nimi!
— W takim razie ktoś inny umówił się o to z nimi, a blada twarz otrzymała rozkaz dania znaku, abyście właściwego zdrajcy nie poznali.
— Czy sądzisz, że są pośród nas zdrajcy? Ja w to nie wierzę. A nawet gdyby tak było, to nie mamy powodu bać się Apaczów, gdyż nie zdołają przejść przez straże, ani po skałach.
— To nie jest tak zupełnie wykluczone. Przy pomocy lassa można się spuszczać z miejsca na miejsce, ponieważ... Słuchaj!
Zabrzmiał znowu krzyk sowy i to nie z góry lecz z dołu w pewnej odległości.
— To ptak — rzekł wódz bez niepokoju. — Wszelkie obawy zbyteczne!
— Nie. Do wszystkich dyabłów! Apacze są w samym środku doliny! Słyszysz?
Od strony wyjścia zabrzmiał głośny, przeraźliwy, wstrząsający krzyk, okrzyk śmiertelny, a zaraz potem wielogłośne wojenne wycie Apaczów. Kto je raz słyszał, ten nie zapomni go nigdy. Zaledwie wrzaski przebrzmiały, zerwali się wszyscy biali od ogniska.
— Tam te psy stoją — zawołał oficer wskazując na nas. — Dalej na nich!
— Tak, na nich! — wrzasnął Gibson. — Zabić ich!
My staliśmy w ciemności tak, że nie przedstawialiśmy pewnego celu. To też ci woleli nie strzelać, lecz rzucić się na nas z podniesionemi strzelbami. Musieli się o to przedtem umówić, ponieważ ruchy ich były tak szybkie i pewne, że nie mogły być wynikiem jednej chwili. Byliśmy od nich co najwyżej o trzydzieści kroków, ale czas, potrzebny do przebieżenia tej przestrzeni, wystarczył Old Deathowi na uwagę:
— No, czy nie miałem słuszności? W górę strzelby! Przyjmiemy ich należycie.
Sześć strzelb zwróciło się przeciwko wpadającym na nas, gdyż wódz podniósł też swoją strzelbę. Huknęły po dwa strzały z dubeltówek. Nie zdołałem z powodu braku czasu policzyć, ilu ich padło. Komancze pozrywali się również i wypuścili na nich strzały z boku i z tyłu. Zauważyłem tylko, że Gibson mimo swego wezwania nie rzucił się na nas razem. Stał jeszcze przy ognisku, pochwycił Ohlerta za rękę i starał się go z ziemi poderwać. Dalsza obserwacya stała się niemożliwą, gdyż wycie zbliżyło się do nas i Apacze runęli na Komanczów.
Ponieważ światło ogniska nie sięgało daleko, przeto Apacze nie mogli widzieć, ilu mają nieprzyjaciół przed sobą. Komancze stali wciąż jeszcze kręgiem, który jednak rozerwał się niebawem i pod naporem rozwinął się z jednej strony. Huczały wystrzały, włócznie świstały, strzały jęczały, połyskiwały noże. Do tego należy dodać wycie obu hord nieprzyjacielskich i widok chaosu ciemnych, zmagających się, postaci, wyglądających jak rozwścieczeni szatani. Na czele wszystkich Apaczów przebił pierwszą linię Komanczów czerwoskóry z rewolwerem w jednej, a wzniesionym tomahawkiem w drugiej ręce. Podczas gdy każdy wystrzał powalał pewnie jednego Komancza, przelatywał topór wojenny od głowy do głowy. Ten Apacz nie miał na głowie odznaki, ani pomalowanej twarzy, cośmy zupełnie wyraźnie widzieli. Gdyby jednak nawet tak nie było, to ze sposobu walki i okoliczności, że miał rewolwer, bylibyśmy odgadli, kto to. Biały Bóbr poznał go równie prędko, jak my.
— Winnetou! — zawołał. — Nareszcie mam go! Ja go biorę na siebie.
Odskoczył od nas i rzucił się w wir walki. Grupy tak się za nim stłoczyły, że nie mogliśmy podążyć za za nim oczyma.
— Co zrobimy? — zapytałem Old Deatha. — Apacze są w mniejszości i jeśli się czemprędzej nie cofną, Komancze ich wybiją. Ja pędzę tam, muszę odbić Winnetou.
Chciałem pobiec, ale skut zatrzymał mnie za rękę, mówiąc:
— Nie róbcie głupstw! Nie wolno nam na Komanczach dopuścić się zdrady, bo wypaliliśmy z nimi kalumet. Zresztą Winnetou nie potrzebuje naszej pomocy. Sam jest dość sprytny. O, słyszycie!
Rzeczywiście zabrzmiał głos mego czerwonego przyjaciela:
— Oszukano nas. Prędzej wstecz! Precz! Precz!
Podczas tej krótkiej, lecz bardzo zaciętej, walki zadeptano niemal całkiem ognisko, ale świeciło ono dokoła jeszcze na tyle, że mogłem dostrzec, co się działo. Apacze się cofnęli. Winnetou poznał, że miał przeciwko sobie przemoc zbyt wielką. Zdziwiłem się nadzwyczajnie, że wbrew swojemu zwyczajowi nie wybadał pierwej, ilu jest nieprzyjaciół. Niebawem jednak dowiedziałem się o przyczynie tego.
Komancze chcieli przeć naprzód, lecz wstrzymały ich kule Apaczów. Szczególnie często słyszałem przy tem huk dwururki Winnetou, odziedziczonej po ojcu. Biały Bóbr kazał znów ogień podsycić, by jaśniej zapłonął, przystąpił do nas i rzekł:
— Apacze dzisiaj nam uszli, ale jutro wczesnym rankiem doścignę ich i wygubię.
— Czy sądzisz, że ci się to uda istotnie? — spytał Old Death.
— Napewno! Czy mój brat myśli inaczej? Jeżeli tak, to jest w błędzie.
— Czyli przedtem, kiedy cię ostrzegałem, nie powiedziałeś także, że się mylę? Nazwałem wówczas tę dolinę pułapką. Kto wie, czy jeszcze zdołasz ją opuścić.
— Niech tylko dzień nastanie, a zobaczymy niewielu pozostałych nieprzyjaciół i położymy ich wkrótce trupem. Teraz chroni ich ciemność.
— W takim razie niepotrzebnie do nich strzelacie! Gdy wyrzucicie wszystkie strzały, dostarczy wam ta dolina dość drzewa na nowe, ale skąd dostaniecie żelaznych grotów? Nie marnujcie środków obrony! A co robią ci wojownicy, którzy stali na straży u wejścia? Czy się tam jeszcze znajdują?
— Nie; są już tutaj. Walka ich zwabiła.
— Więc wyślij ich tam natychmiast, żebyś miał przynajmniej wolny odwrót!
— Troska mego brata jest zupełnie zbyteczna. Apacze wybiegli wyjściem. Do wejścia nikt się dostać nie może.
— Mimoto radzę ci to uczynić. Tych dziesięciu ludzi na nic się tu nie przyda, a tam bardziej ich teraz potrzeba, niż kiedykolwiek.
Wódz poszedł za tą radą więcej z szacunku dla Old Deatha, niż z przekonania. Niebawem pokazało się, jak dalece stary skut miał słuszność, gdyż skoro tych dziesięciu po otrzymaniu rozkazu udało się na miejsce, huknęły dwa wystrzały z rusznicy, którym odpowiedziały dzikie okrzyki. W kilka minut potem wrócili dwaj z owych dziesięciu z doniesieniem, że przyjęto ich dwoma kulami i mnóstwem strzał i że tylko oni pozostali przy życiu.
— No, a teraz znów się pomyliłem? — zapytał skut. — Pułapka zamknięta z przodu i z tyłu, a my siedzimy w środku.
Biały Bóbr nie znalazł na to swego wyjaśnienia. Zapytał więc strapionym głosem:
— Uff! Co należy czynić?
— Nie marnuj sił i broni twych ludzi! Postaw po dwudziestu, lub trzydziestu ludzi u wejścia i wychodu, aby pilnowali tych punktów. Reszta niechaj się cofnie i wypocznie, aby nabrać sił do jutrzejszej walki. To jedyna i najlepsza rada, jaką znam.
Tym razem wódz posłuchał natychmiast. Zaczęliśmy liczyć poległych, przyczem mnie chodziło głównie o białych. Leżeli tylko zabici, a reszta uszła. Razem z Gibsonem i Ohlertem brakowało dziesięciu ludzi.
— To źle! — zawołałem. — Te draby uszły do Apaczów i tam im bezpiecznie.
— Tak. I przyjęto ich oczywiście bardzo dobrze, ponieważ byli w przymierzu z oboma wywiadowcami, wrzekomymi Topiami.
— Więc Gibson przepadł nam znowu!
— Nie. Posiadamy totem Dobrego Męża, Apacze zaś mnie znają, więc rozumie się samo przez się, że dobrze nas przyjmą. Potem postaram się już o to, że wydadzą nam Gibsona i Ohlerta. Stracimy jeden dzień i po wszystkiem.
— A jeśli się obydwaj zabiorą?
— Wątpię. Musieliby jechać na przełaj przez Mapimi, a na to się nie odważą. Ale co to takiego?
Nieopodal stała gromada Komanczów, a z pośród nich wydobywały się przejmujące jęki. Przystąpiliśmy bliżej i ujrzeliśmy jednego z białych, który nie zginął, lecz przyszedł jeszcze do siebie. Otrzymał włócznią pchnięcie, które przeszło przez plecy aż do brzucha. Zadał mu je zapewne jeden z Komanczów w chwili, kiedy się biali rzucili na nas.
Old Death ukląkł przy nim i zbadał ranę.
— Człowiecze — rzekł — pozostaje wam jeszcze ledwie pięć minut życia. Ulżyjcie sercu i nie schodźcie ze świata z kłamstwem na ustach. Byliście sprzymierzeńcami Apaczów?
— Tak. — odrzekł zapytany z jękiem.
— Czy wiedzieliście, że urządzą na nas napad tej nocy?
— Tak. Obaj Topiowie sprowadzili tu Komanczów w tym celu.
— A Gibsonowi polecono dać znak ogniem?
— Tak, sir. Właściwie miał tyle razy trącić w ogień, ile jest setek Komanczów. Wówczas byłby Winnetou uderzył nie dziś, lecz jutro na innem miejscu, ponieważ dziś towarzyszyło mu tylko stu ludzi. Jutro połączy się z nim reszta.
— Przewidziałem to z góry. To, że przeszkodziłem Gibsonowi jeszcze pięć razy trącić w ogień, skłoniło Apaczów do napadu dzisiaj. A teraz obsadzili oba wejścia. Nie zdołamy stąd odejść, a ta dolina stanie się otwartym grobem, w którym nas z wolna w pień wytną.
— Będziemy się bronili! — zgrzytnął wódz, który stał obok. — Ten zdrajca jednak niechaj idzie do wiecznych ostępów jako pies parszywy i niechaj go tam wilki ścigają, aby piana przez całą wieczność ściekała mu z pyska.
Dobył noża i pchnął nim rannego w serce.
— Głupota! — krzyknął Old Death. — Po co stałeś się przezeń mordercą?
— Zabiłem go, a dusza jego będzie niewolnicą mojej. Ale zwołajmy teraz naradę. Wojownicy Komanczów nie mają ochoty czekać, dopóki nie nadejdzie mnóstwo tych psów Apaczów. Możemy jeszcze dziś w nocy przebić się przez wyjście.
Usiadł z młodszymi dowódcami przy ognisku. Old Death musiał także wziąć udział w naradzie. Ja siedziałem z Langem, jego synem i murzynem tak daleko od ognia, że nic nie słyszałem, o czem radzono, gdyż wszyscy prowadzili rozmowę głosem stłumionym. Zauważyłem jednak po rysach i gwałtownych ruchach skuta, że był odmiennego zdania od Indyan, bronił swego widocznie bardzo żywo, ale bez skutku. Wreszcie zerwał się z gniewem i powiedział już głośno:
— No, to lećcie sobie na zatracenie! Ostrzegałem was już kilkakrotnie, ale nie chcieliście słuchać. Miałem zawsze słuszność i będę ją miał także i tym razem. Róbcie sobie, co wam się podoba, lecz ja i moi towarzysze tu zostaniemy.
— Czy obleciał cię tchórz, że boisz się walczyć po naszej stronie? — zapytał jeden z niższych dowódców.
Old Death zrobił ku niemu gwałtowny ruch, chciał odpowiedzieć mu ostro, namyślił się jednak i rzekł spokojnie:
— Mój brat powinien wprzód dowieść swojej odwagi, zanim mnie o moją zapyta. Nazywam się Old Death, a to wystarczy.
Przyszedł do nas i usiadł, a tymczasem czerwonoskórzy naradzali się jeszcze przez chwilę. Wreszcie zapadła jakaś uchwała, bo powstali z swoich miejsc. Wtem zabrzmiał z poza Komanczów, otaczających kołem obozowe ognisko, donośny głos:
— Niech Biały Bóbr tutaj spojrzy! Moja rusznica jest bardzo głodna!
Wszystkich oczy zwróciły się w stronę, skąd głos pochodził. W dali stał Winnetou, wyprostowany, ze strzelbą, podniesioną do strzału. Błysnęło z obu luf, Biały Bóbr runął na ziemię, trafiony kulą, a razem z nim jeden z dowódców.
— Tak pomrą wszyscy kłamcy i zdrajcy! — zabrzmiało jeszcze i Apacz zniknął.
Stało się to tak szybko, że Komanczom na myśl nie przyszło, a raczej czasu nie wystarczyło na to, żeby się zerwać. Teraz jednak podnieśli się wszyscy naraz i rzucili w stronę, skąd padły strzały. Na miejscu zostaliśmy tylko my czterej. Old Death przystąpił do obu leżących wodzów. Przekonał się niestety, że już nie żyli.
— Co za odwaga! — zawołał Lange. — Ten Winnetou to dyabeł prawdziwy!
— Ba! — zaśmiał się Old Death. — Główna rzecz dopiero nastąpi.
Zaledwie wypowiedział te słowa, rozległo się przeraźliwe wycie.
— Oto macie — rzekł Old Death. — Nietylko ukarał dwu wodzów, lecz zwabił za sobą Komanczów ku swoim ludziom. Strzały Apaczów pociągną za sobą ofiary. Słuchajcie!
Dał się kilkakrotnie słyszeć ostry, cienki, trzask strzałów rewolwerowych.
— To Winnetou — zauważył Old Death. — Strzela z rewolwerów, tkwiąc gdzieś między Komanczami w samym środku, a oni nic mu nie mogą zrobić.
Dla starego westmana zdarzenia takie były czemś zupełnie zwykłem. Twarz miał tak spokojną, jak gdyby w teatrze śledził przebieg sztuki, o znanej sobie budowie i zakończeniu. Komancze powrócili, ponieważ nie udało im się pochwycić Winnetou. Przynieśli natomiast kilku swoich zabitych i poranionych. Ludzie cywilizowani byliby się w takim wypadku zachowali spokojnie zarówno ze współczucia jakoteż z rozwagi. Tymczasem czerwonoskórzy wyli i ryczeli, jak gdyby ich na pal wbijano i tańczyli dokoła zwłok, wywijając toporami nad głową.
— Na ich miejscu pogasiłbym ogniska i zachowałbym się spokojnie — rzekł Old Death. — Tymczasem oni wyją sobie samym pieśń pogrzebową.
— Co właściwie postanowiono na wojennej naradzie? — zapytał Lange.
— Przebić się na zachód i to natychmiast.
— Co za głupota! W takim razie pójdą wprost na Apaczów, którzy mają nadejść tutaj.
— To nie, master, ponieważ nie potrafią się przebić. Gdyby im się to jednak udało, mieliby Winnetou za sobą, dostaliby się w środek i wyginęliby wszyscy. Oni jednak myślą, że Apaczów jest mniej i pewni są, że ich zdołają zniszczyć. Wiedzą zresztą o tem, że nadciągnie syn Białego Bobra, którego spotkaliśmy poprzedniego dnia. Teraz dopiero zapałają żądzą pomszczenia śmierci obu wodzów. Powinni jednak do dnia zaczekać i przedrzeć się od tyłu tam, którędy myśmy tu weszli. Za dnia widzi się nieprzyjaciela i urządzane przezeń przeszkody. Ale moje zapatrywanie nie znalazło posłuchu. Nam to oczywiście obojętne, co oni zrobią. My nie weźmiemy w tem udziału.
— To Komancze będą na nas krzywo patrzeć.
— Nie dbam o to. Old Death nie ma bynajmniej ochoty muru głową przebijać. Słuchajcieno! Co to takiego?
Komancze wyli wciąż jeszcze, niepodobna więc było dobrze rozróżnić głosu, który nas teraz doleciał.
— A to głupcy! — gniewał się Old Death. — Winnetou doskonale wyzyska hałas, który oni podnoszą. Może kładzie pnie drzewne, aby nimi wyjście zatarasować. Brzmiało to całkiem tak jak łoskot padającego drzewa Przysiągłbym, że nie ujdzie ani jeden z Komanczów. Będzie to straszliwą, lecz zasłużoną, karą za to, że wśród pokoju napadli na niespodziewające się niczego indyańskie osady i wymordowali nawet posłów. Jeśli się Winnetou uda ich zamknąć, wówczas będzie mógł cofnąć się ze swymi ludźmi, zebrać ich tu w dolinie i napaść z tyłu na nieostrożnych.
Nareszcie skończyła się tymczasowa pieśń za umarłych. Komancze ucichli, zeszli się i odebrali rozkazy niższego dowódcy, który teraz objął dowództwo.
— Chcą, zdaje się, zaraz wyruszyć. — rzekł Old Death. — Chodźmy do naszych koni, aby nie dobrali się do nich przypadkiem. Master Lange niechaj pójdzie po nie z synem i z Samem. My dwaj tu zostaniemy, gdyż przypuszczam, że wódz zechce jeszcze do nas mowę wygłosić.
Stary miał słuszność. Kiedy tamci trzej odeszli, zbliżył się obecny dowódca powolnym krokiem i powiedział:
— Kiedy Komancze udają się do swoich koni, blade twarze siedzą spokojnie na ziemi. Dlaczego także nie wstają?
— Ponieważ dotąd nie wiemy, co postanowili Komancze.
— Opuszczamy dolinę.
— Nie zdołacie z niej wyjść.
— Old Death podobny jest do wrony, której głos brzmi zawsze brzydko. Komancze stratują wszystko, co im w drodze stanie.
— Nie stratują nikogo oprócz siebie. My jednak tu zostaniemy.
— Czy Old Death nie jest naszym przyjacielem, czy nie palił z nami fajki pokoju? Czy nie ma obowiązku walczyć razem z nami? Blade twarze są walecznymi i śmiałymi wojownikami. Będą nam towarzyszyć i staną na naszem czele.
Na to podniósł się Old Death, przystąpił blizko do Komancza, roześmiał mu się w twarz, mówiąc:
— Mój brat wpadł na chytrą myśl. Blade twarze mają jechać na czele, aby czerwonym drogę utorować i zginąć przytem. Jesteśmy przyjaciółmi Komanczów, ale nie potrzebujemy słuchać ich dowódców. Spotkaliśmy się z nimi przypadkiem, lecz nie zobowiązaliśmy się do udziału w ich wyprawach wojennych. Jesteśmy odważni i mężni, pod tym względem powiedział mój brat prawdę. Pomagamy naszym przyjaciołom w każdej walce, prowadzonej rozumnie, nie przyłożymy jednak ręki do planów, o których z góry przekonani jesteśmy, że się udać nie mogą.
— Więc biali nie pojadą z nami? Ja uważałem ich dotąd za mężnych ludzi!
— Jesteśmy też tacy, ale zarazem rozważni. My jesteśmy gośćmi Komanczów. Od kiedy to zapanował u nich zwyczaj zmuszania gości do jechania na czele tam, gdzie śmierć jest nieunikniona. Mój brat przebiegły, ale my także nie głupi. Mój brat jest także dzielnym wojownikiem, niewątpliwie więc pojedzie na czele swoich ludzi, ponieważ tam jest jego miejsce.
Czerwonoskóry się stropił. Jego zamiar poświęcenia nas dla własnego ocalenia był istotnie bezczelny. Widząc, że nie poradzi, nie tylko się zakłopotał, lecz nawet rozgniewał. Surowszym tonem zapytał:
— Co zrobią blade twarze, gdy Komancze odejdą? Czy przyłączą się do Apaczów?
— Jak możnaby to uczynić, jeśli mój brat chce ich zniszczyć! Nie będzie ich, więc nie przyłączymy się do nich.
— Ale nadejdą nowi. Nie możemy na to pozwolić, żeby blade twarze tutaj zostały. Muszą pójść razem z nami.
— Oświadczyłem już raz, że się stąd nie ruszymy.
— W takim razie będziemy zmuszeni uważać was za nieprzyjaciół.
— Jeśli z nami tak postąpią czerwoni, wówczas i my obejdziemy się z nimi jak z wrogami.
— My nie damy im ich koni.
— A myśmy je już sobie sami wzięli. Oto je tu prowadzą.
Rzeczywiście nadchodzili nasi towarzysze z końmi. Wódz ściągnął ponuro brwi i rzekł:
— A zatem biali zarządzili już, co im było potrzebne. Widzę, że są względom nas wrogo usposobieni i każę ich pojmać moim wojownikom.
Skut zaśmiał się krótko, a groźnie i odrzekł:
— Wódz Komanczów myli się bardzo co do nas. Powiedziałem był już Białemu Bobrowi, że tu zostaniemy. Jeśli teraz wykonamy to postanowienie, uczynimy rzecz znaną, a w tem nie będzie najmniejszej nieprzyjaźni względem Komanczów. Niema więc powodu brać nas do niewoli.
— My jednak zrobimy to, jeśli biali nie przyrzekną natychmiast, że z nami pójdą i staną na naszem czele.
Wzrok Old Deatha błądził dokoła badawczo. Po twarzy jego przemknął ów jadowity uśmiech, który zawsze występował, ilekroć stary zamierzał zadać komuś klęskę. My trzej staliśmy przy ognisku, a o kilka kroków zatrzymali się tamci z końmi. W pobliżu nie było ani jednego Komancza, gdyż poszli byli wszyscy po konie. Old Death powiedział do nas po niemiecku, żeby Komancz nie mógł zrozumieć:
— Gdy tylko go powalę, siądźcie czemprędzej na koń i pośpieszcie za mną ku wejściu do doliny, gdyż Komancze znajdują się po drugiej stronie.
— Niech mój brat nie posługuje się tym językiem. Ja chcę wiedzieć, co on mówi do towarzyszy.
— O tem dowie się wódz natychmiast. Kilkakrotnie już wzgardziliście dziś moją radą i nie zmądrzeliście nawet po doznanej przez to szkodzie. Idziecie na pewną śmierć i staracie się nas zmusić do tego, żebyśmy na nią was i siebie prowadzili. Nie znacie widocznie jeszcze Old Deatha. Czy myślisz, że potrafisz mnie zmusić, żebym zrobił to, czego postanowiłem zaniechać? Oświadczam ci, że nie obawiam się ani ciebie, ani twoich Komanczów. Ty nas chcesz pojmać? Czyż nie widzisz, że znajdujesz się w moim ręku? Przypatrzno się tej broni! Wykonaj najmniejszy ruch, a zastrzelę cię natychmiast!
Wyciągnął ku niemu rewolwer. Indyanin chciał sięgnąć po swoją broń, ale w tej samej chwili Old Death przyłożył mu lufę do piersi.
— Precz z ręką! — huknął nań.
Indyanin opuścił rękę.
— Tak. Ja z tobą nie żartuję. Okazujesz się moim wrogiem i dlatego dostaniesz kulą, jeśli mnie nie usłuchasz w tej chwili!
Pomalowane rysy twarzy czerwonoskórca zaczęły się poruszać. Oglądnął się badawczo, ale Old Death zauważył:
— Nie szukaj pomocy u swoich ludzi. Zastrzeliłbym cię nawet wtedy, gdyby się tu znajdowali. Myśli twoje są tak słabe, jak u starej baby, której mózg wysechł. Otoczony jesteś wrogami, którym musisz ulec, a mimoto stwarzasz sobie w nas nowych nieprzyjaciół, groźniejszych jeszcze od Apaczów. Tak, jak tu uzbrojeni stoimy, wystrzelamy ze stu z was, zanim nas dosięgnie która z waszych strzał. Czy chcesz gwałtem poprowadzić na śmierć twych ludzi? Uczyń to! Dla nas nie mają znaczenia twoje rozkazy.
Indyanin stał przez chwilę w milczeniu, a potem rzekł:
— Mój brat powinien zważyć, że nie miałem tego na myśli!
— Biorę twe słowa tak, jak brzmią. Co ty przez nie rozumiesz, to mnie nic nie obchodzi.
— Oddal broń swoją, a zostaniemy nadal przyjaciółmi!
— Zgoda. Zanim jednak odejmę od twej piersi broń moją, muszę uzyskać pewność, że naprawdę uczciwie myślisz o naszej przyjaźni.
— Powiedziałem tak, a moje słowo coś znaczy.
— A w tej chwili właśnie wspomniałeś, że inaczej bierzesz swoje słowa, niż one brzmią. Trudno więc zaufać temu, co mówisz i obiecujesz.
— Jeśli mi nie wierzysz, to nie mogę ci dać innego zapewnienia.
— Daj mi swoją fajkę pokoju i...
— Uff! — zawołał Indyanin, przerywając Old Deathowi z przestrachem. — Kalumetu wojownik nikomu nie oddaje.
— A ja wcale jeszcze tem nie byłbym zadowolony. Żądam nietylko kalumetu, lecz także leku.
— Uff, uff, uff! To niemożliwe!
— Nie dasz mi tego na zawsze, ani nie darujesz. W chwili pokojowego rozstania się naszego otrzymasz to napowrót.
— Żaden wojownik nie wypuści z rąk swego woreczka z lekami.
— A mimoto ja tego żądam. Znam wasz obyczaj. Jeżeli będę miał twój kalumet i lek, będę tobą samym, a każdy nieprzyjazny krok względem nas pozbawiłby was radości wiecznych ostępów.
— A ja ich nie dam!
— Wobec tego skończyłem z tobą. Dostaniesz teraz kulę w głowę, a potem zabiorę ci skalp. Będziesz po śmierci moim psem i niewolnikiem. Podniosę potrzykroć lewą rękę, za trzecim razem zaś strzelę, jeśli mnie nie usłuchasz.
Podniósł rękę raz i drugi, trzymając rewolwer, wymierzony w serce czerwonoskórca. Już trzeci raz podniósł był rękę do połowy, kiedy rzekł Indyanin:
— Zaczekaj! Czy zwrócisz mi jedno i drugie?
— Tak.
— To je dostaniesz. Ja...
Podniósł ręce, jak gdyby chciał wziąć w nie fajkę i woreczek.
— Stój! — przerwał mu Old Death. Ręce na dół, bo strzelam. Zaufam ci dopiero wtedy, gdy będę miał te oba przedmioty. Mój towarzysz zabierze je i zawiesi na mojej szyi.
Komancz opuścił znowu ręce. Ja zdjąłem z niego fajkę i woreczek i zawiesiłem na szyi Old Deatha, poczem skut odstąpił i schował rewolwer.
— Tak! — rzekł. — Teraz jesteśmy znów przyjaciółmi, a mój brat może czynić, co mu się podoba. My zostaniemy tutaj i zaczekamy na wynik walki.
Wódz nigdy jeszcze nie był tak wściekły, jak dzisiaj. Sięgnął ręką po nóż, ale nie odważył się go wydobyć. Wybuchnął jednak głosem syczącym:
— Blade twarze są teraz pewne, że nic im się nie stanie, ale skoro tylko oddadzą mój kalumet i lek, wróci nieprzyjaźń, a oni zginą w mękach na palu!
Odwrócił się i odszedł pośpiesznie.
— Teraz nam bezpiecznie, jak na łonie Abrahama — rzekł skut — ale mimo to nie wolno nam zaniedbać żadnego środka bezpieczeństwa. Nie zostaniemy tu przy ognisku, lecz oddalimy się ku tylnej ścianie doliny, gdzie spokojnie zaczekamy na dalsze wypadki. Chodźcie, panowie, i prowadźcie konie za sobą!
Udaliśmy się w oznaczone miejsce, wziąwszy konie za uzdę, gdzie je przywiązaliśmy do wbitych w ziemię kołków, a sami pousiadaliśmy u stóp ściany. Od strony opuszczonego przez nas obozu przyświecał ogień, dokoła panowała zupełna cisza.
— Niedługo będziemy czekać — rzekł skut. — Przypuszczam, że taniec zaraz się zacznie, Komancze rzucą się z szatańskiem wyciem, ale niejeden z nich krzyknie po raz ostatni. O, oto już macie!
Rozległo się wycie, o którem mówił, jak gdyby trzoda dzikich zwierząt wyrwała się z ogrodzenia.
— Słuchajcie! Czy padła dotąd choć jedna odpowiedź Apaczów — rzekł stary. — Oni są mądrzy i w ciszy robią, co do nich należy.
Wycie wojenne odbiło się z kilkakrotnie wzmożoną siłą, a echo powtórzyło huk dwóch wystrzałów.
— To znowu srebrna rusznica Winnetou. To pewny znak, że Komanczów zatrzymano.
Gdyby przelatujące włócznie i strzały wywoływały hałas i łoskot, byłaby się teraz dolina napełniła dzikim hukiem. Tymczasem rozlegały się tylko wrzaski Komanczów i ciągle powtarzające się strzały Winnetou. Trwało to z pięć minut, potem zaś zabrzmiał przenikający do szpiku okrzyk: iwiwiwiwiwiwi!
— To być Apacze — krzyczał radośnie Sam. — Zwyciężyć i odeprzeć Komanczów.
Miał słuszność, gdyż po tem zwycięskiem wyciu nastała głęboka cisza, a zarazem ujrzeliśmy przy ogniu postaci jeźdźców, do których przyłączało się coraz to więcej. Byli to Komancze. Próba przedostania się z kotliny nie udała się. Przez jakiś czas panowało przy ognisku nadzwyczajne zamieszanie. Znoszono ludzi zabitych i rannych, a okrzyki żałoby to cichły, to wznosiły się na nowo. Old Death poruszał się w największym gniewie na swojem miejscu i wymyślał Komanczom na rozmaite sposoby za ich głupotę. Pochwalił ich natomiast za to jedno, że wysłali gromadę straży na obydwa wejścia, gdyż było to koniecznym środkiem ostrożności. Gdy zamilkły żałobne śpiewy, pousiadali Komancze do narady wojennej. Po upływie może pół godziny ujrzeliśmy, że kilku wojowników oddaliło się od obozu i rozbiegło po tylnej części doliny, gdzie myśmy się znajdowali.
— Teraz nas szukają — rzekł Old Death. — Uznali, że porobili głupstwa, teraz nie będą już za dumni na to, by posłuchać naszej rady.
Jeden z wysłańców zbliżył się do nas. Old Death odkaszlnął zcicha. Indyanin usłyszał to i podszedł ku nam.
— Czy tutaj są blade twarze? — zapytał — Niech przyjdą do ogniska!
— Kto cię posyła?
— Wódz.
— Czego chce od nas?
— Ma się odbyć narada, w której tym razem wolno wziąć udział bladym twarzom.
— Wolno? Jacy wy łaskawi jesteście! Czy staliśmy się nareszcie godni tego, żeby nas wysłuchali rozumni wojownicy Komanczów? Leżymy tu dla spoczynku i chcemy spać. Powiedz to wodzowi! Wasza nieprzyjaźń z Apaczami nic nie obchodzi nas odtąd.
Posłaniec zaczął prosić, a to wywarło pewne wrażenie na dobrodusznym skucie, gdyż powiedział:
— No, dobrze! Skoro bez naszej pomocy nie potraficie znaleźć drogi ocalenia, to udzielimy wam rady, ale nie zgadzamy się na to, żeby nam rozkazywał wasz wódz. Powiedz mu, że powinien przyjść do nas, jeśli chce z nami mówić.
— Nie zrobi tego, ponieważ jest wodzem.
— Słuchajno! Ja jestem o wiele większym i słynniejszym wodzem od niego. Nie znam nawet jego imienia. Oświadcz mu to odemnie.
— Nie może przyjść, choćby nawet chciał, bo ranny jest w ramię.
— Od kiedyżto synowie Komanczów nie chodzą na nogach, lecz na rękach? Jeśli nie ma ochoty przyjść do nas, to niech sobie zostanie tam, gdzie jest. Nam nie potrzeba ani jego, ani was wszystkich!
Ta odpowiedź brzmiała tak stanowczo, że czerwonoskóry zdobył się mimo wszystko na te słowa:
— Powtórzę mu życzenie Old Deatha, może przecież przyjdzie.
— Powiedz mu również, żeby tylko sam przyszedł. Nie lubię długich narad z wieloma. No, idź!
Indyanin wrócił do ogniska i wszedł w koło wojowników. Upłynęło sporo czasu, zanim wreszcie podniosła się z pośród siedzących jedna postać i zbliżyła się ku nam. Na głowie miał ten Komancz orle pióra.
— Popatrzcie! Zabrał poległemu Białemu Bobrowi ozdobę wodza i przypiął sobie. Teraz przystąpi do nas z największą grandezzą.
Gdy wódz się zbliżył, ujrzeliśmy, że istotnie lewa jego ręka wisiała na rzemiennym temblaku! Opisano mu zapewne dokładnie miejsce, w którem znajdowaliśmy się, gdyż przyszedł wprost do nas i stanął przed nami. Spodziewał się prawdopodobnie, że ktoś z nas pierwszy do niego przemówi, gdyż sam się nie odezwał, Old Death jednak leżał dalej spokojnie i milczał. My zachowaliśmy się tak samo.
— Mój biały brat kazał prosić, żebym przyszedł do niego. — rzekł czerwonoskóry.
— Old Death nie potrzebuje się zniżać do prośby. Ty chciałeś się ze mną naradzić, a więc ty masz prosić, jeżeli wogóle może być mowa o prośbie. Teraz proszę cię bardzo uprzejmie, żebyś mi podał swe imię, gdyż nie znam go jeszcze.
— Znają je na całej preryi. Jestem: Rączy Jeleń.
— Byłem na wszystkich preryach, ale takie imię nie obiło się o moje uszy. Widocznie bardzo je ukrywałeś. Ponieważ jednak usłyszałem je teraz, przeto pozwalam ci przy nas usiąść.
Wódz cofnął się o krok, jakby na znak, że na to nie potrzebuje dopiero pozwolenia, ale czuł dobrze, że warunki nakazywały mu ustąpić. Toteż usiadł powoli i z godnością naprzeciwko Old Deatha, a my dopiero teraz podnieśliśmy się do postawy siedzącej.
Jeśli Komancz sądził, że skut zacznie rozmowę, to się pomylił. Old Death zachował nadal swą obojętność, a czerwonoskóry musiał pierwszy przemówić:
— Wojownicy Komanczów zamierzają odbyć wielką naradę, a blade twarze mają w niej wziąć udział, abyśmy usłyszeli ich zdanie.
— To zbyteczne. Ofiarowałem się wam już tyle razy z moją radą, a nie usłuchaliście jej nigdy. Ja zaś przywykłem do tego, żeby zważano na moje słowa, dlatego odtąd zachowam myśli moje dla siebie!
— Niech mój brat zważy, że przydałoby się nam jego doświadczenie!
— Aha, nareszcie! Czy Apacze was nauczyli, że Old Death był mędrszym od was wszystkich pięciuset Komanczów? Jakże wypadł wasz atak?
— Nie mogliśmy się dostać przez wyjście, ponieważ było zamknięte kamieniami, krzakami i drzewami.
— Tak przypuszczałem. Apacze pościnali drzewa tomahawkami, a wy nie słyszeliście tego, ponieważ zbyt głośno opłakiwaliście swoich zmarłych. Dlaczego nie pogasiliście ognisk? Czy nie uznajecie, że wyrządzacie tem sobie wielką szkodę?
— Wojownicy Komanczów musieli to zrobić, co uradzono. Teraz postanowi się coś rozumniejszego. Wszak ty z nami pomówisz?
— Ale jestem pewien, że nie pójdziecie za moją radą.
— Pójdziemy.
— Jeśli mi to przyrzekniesz, to gotów jestem udzielić wam rady.
— Wobec tego chodź ze mną do ogniska!
— Dziękuję. Tam nie pójdę. Jest to wielką nierozwagą, że palicie ognisko, gdyż Apacze mogą widzieć, co się u was dzieje. Nie mam też ochoty sprzeczać się z twoimi czerwonymi. Ja powiem, co myślę, a ty rób sobie, co ci się podoba.
— To powiedz!
— Apacze znajdują się nietylko u obu wejść do doliny, lecz są i w samej dolinie. Usadowili się tam z przodu i zabarykadowali wejścia. W ten sposób mogą się zwrócić na prawo i na lewo wedle potrzeby. Wypędzić ich niepodobna.
— Mamy nad nimi przecież wielką przewagę.
— Ilu wojowników utraciliście już dotychczas?
— Wielki Duch powołał wielu z nas już do siebie, może już dziesięć razy po dziesięciu. I konie także zginęły.
— Wobec tego nie możecie tej nocy już nic przedsięwziąć, bo powiodłoby wam się tak samo jak ostatnim razem. Za dnia zaś Apacze tak się ustawią, że dosięgną was swoją bronią, a wy ich nie. Potem nadciągną także gromady, po które posłał Winnetou, a wtedy będzie więcej Apaczów niż Komanczów. Czeka was śmierć.
— Czy to jest rzeczywiście mniemanie mojego brata? Postąpimy wedle jego rady, jeśli nas ocalić potrafi.
— Skoro mówisz o ocaleniu, to uznałeś widocznie, że miałem słuszność, nazywając tę dolinę pułapką. Gdy się nad tem zastanawiam, widzę tylko dwie drogi, na których możnaby spróbować, czy się wam nie uda uniknąć zagłady. Po pierwsze musielibyście zbadać, czy możliwem jest wspiąć się po skałach, ale na to trzeba zaczekać do brzasku. Apacze ujrzeliby was po drugiej stronie i rzuciliby się na was, a tam mają nad wami przewagę, bo nie możecie wziąć koni z sobą. Pozostaje więc tylko drugi środek ocalenia: Wejdźcie z Apaczami w układy!
— Tego nie zrobimy! — wybuchnął wódz. — Apacze zażądaliby naszej śmierci.
— Nie dziwiłbym im się też zupełnie, gdyż wy daliście powód do tego. Napadliście na wsi ich podczas pokoju, zagrabiliście ich mienie, uprowadziliście ich żony i córki, a wojowników zabiliście, albo zamęczyliście na śmierć. Nadto złamaliście słowo, dane ich posłom i wymordowaliście ich. Tak nikczemne uczynki domagają się zemsty, dla tego, rzecz jasna, nie możecie się spodziewać łaski u Apaczów. Sam musisz to przyznać, że trudno wam będzie ponieść względem nich odpowiedzialność za te grzechy.
Old Death przemówił bardzo szczerze, tak szczerze, że wódz zamilkł na chwilę.
— Uff! — wykrztusił potem. — Ty mówisz to mnie, wodzowi Komanczów?
— Powiedziałbym ci to nawet wówczas, gdybyś był samym Wielkim Duchem. Było to nikczemnością z waszej strony, że postąpiliście w ten sposób z Apaczami, którzy nie zrobili wam nic złego. Co wam uczynili ich posłowie, iżeście ich pozabijali? Co wam uczynili, że wyruszyliście teraz znowu na tę wyprawę, aby na nich sprowadzić śmierć, zagładę i hańbę? Odpowiedz!
Indyanin wybuchnął po dłuższym czasie z jeszcze większym gniewem, niż przedtem:
— Są naszymi nieprzyjaciółmi.
— Nie. Żyli z wami w zgodzie i żaden wasz poseł nie zaniósł im od was wiadomości, że wykopaliście przeciwko nim topór wojenny. Wy sami poczuwacie się do winy, dla tego jesteś przekonany, że nie możecie spodziewać się łaski. A mimoto dałoby się zawrzeć z nimi znośny pokój. To wasze szczęście, że Winnetou nimi dowodzi, gdyż on krwi nie pożąda. To jedyny wódz Apaczów, który, jak sądzę, byłby skłonny do pobłażania. Wyślijcie do niego kogoś, ażeby zacząć układy. Ja sam gotów jestem pójść, by go dla was usposobić łagodnie.
— Komancze woleliby umrzeć, aniżeli prosić Apaczów o łaskę.
— Ha, to wasza rzecz. Taka jest moja rada. Czy jej posłuchasz, to mi jest zupełnie obojętne.
— Czy mój brat nie zna innej pomocy? On przemawia na korzyść Apaczów, jest zatem ich przyjacielem.
— Ja sprzyjam i życzę dobrze wszystkim czerwonym mężom, Apacze zaś nie zrobili mi najmniejszej przykrości. Dlaczegóż miałbym być ich wrogiem? Ale ty chciałeś nieprzyjaźnie z nami postąpić. Chciałeś nas pojmać. Zważ więc, kto ma większe prawo do naszej przyjaźni, wy czy oni?
— Masz na sobie mój kalumet i worek z lekami, słowa twoje więc są niejako mojemi słowami. Dla tego nie odpowiem ci tak, jakbym pragnął. Twoja rada nic nie warta. Ty zamierzasz oddać nas w ręce Apaczów. Wobec tego będziemy wiedzieli sami, co należy czynić.
— W takim razie poco wam mojej rady? Skończyliśmy z sobą i nie mamy sobie nic do powiedzenia.
— Tak myśmy z sobą skończyli — przyznał Komancz. — Pamiętaj jednak, że pomimo opieki, jakiej teraz zażywasz, jesteś naszym nieprzyjacielem. Tobie nie wolno zatrzymać na zawsze mego kalumetu i leku. Będziesz musiał je oddać, zanim opuścimy to miejsce, a potem spadnie na ciebie wszystko, co spowodowałeś.
— Well! Zgadzam się z ochotą i czekam z wielkim spokojem na to, co mnie spotka. Groziłeś Old Deathowi. Powtarzam, że skończyliśmy z sobą, możesz więc odejść.
— Uff! — wybuchnął wódz, poczem odwrócił się i odszedł wolnym krokiem ku ognisku.
— Oni naprawdę pogłupieli — rzekł rozgniewany Old Death, patrząc za nim. — Mogą rzeczywiście ocalić się tylko w ten sposób, że poproszą o pokój. Zamiast to uczynić, liczą wciąż jeszcze na swoją przewagę. Ale w obecnych warunkach starczy sam Winnetou za stu ludzi. Wy w to nie uwierzycie, gdyż jesteście nowicyuszem na dzikim Zachodzie i nie macie pojęcia, co znaczy w pewnych okolicznościach jeden zuch prawdziwy. Gdybyście tylko naprzykład wiedzieli, czego ten młody Apacz dokazywał ze swoim białym przyjacielem Old Shatterhandem! Czy wam już kiedy o tem opowiadałem?
Old Death obecnie po raz pierwszy wymienił moje nazwisko.
— Nie — odpowiedziałem. — Kto to ten Old Shatterhand?
— Taki sam młodzieniec, jak wy, ale przecież całkiem inny człowiek. Obala każdego wroga pięścią na ziemię, strzela z dyabłem o lepszą, a filut, że nie przystępuj do niego.
Wtem zaszeleściło coś za nami, oraz odezwał się jakiś głos przytłumiony.
— Uff! Old Death tutaj? Nie wiedziałem o tem. Jakże się z tego cieszę!
Stary odwrócił się z przerażeniem, dobył noża i zapytał:
— Kto tu? Kto nas tu śmie podsłuchiwać?
— Mój stary biały brat zostawi nóż swój za pasem; nie pchnie nim chyba Winnetou!
— Winnetou? Do wszystkich dyabłów! Zaiste, tylko Winnetou mógł tego dokazać, żeby niepostrzeżenie podejść Old Deatha. To sztuka, którejbym nawet ja nie potrafił!
Apacz zbliżył się całkiem i odrzekł, nie zdradzając się z tem, że mnie zna:
— Wódz Apaczów nie przypuszczał, że Old Death tu się znajduje, bo byłby już prędzej zakradł się do niego, aby z nim pomówić.
— Ależ ty narażasz się na ogromne niebezpieczeństwo! Musiałeś się przekraść przez straże, a potem aż tutaj i teraz musisz znowu powrócić.
— Nie, to nie. Blade twarze są moimi przyjaciółmi, którym mogę zaufać. Ta dolina leży na terytoryum Apaczów i Winnetou zrobił z niej pułapkę na wypadek, gdyby wrogowie chcieli tu wtargnąć. Te skalne ściany nie są takie niedostępne, jak się wydaje. Apacze zrobili wązką ścieżynę, biegnącą dokoła doliny, na wysokości kilku mężczyzn. Po lassie łatwo się tam wydostać i zejść. Moi wywiadowcy zwabili Komanczów do tej pułapki, w której ci zginą.
— Czy śmierć ich postanowiona istotnie?
— Tak. Winnetou słyszał twoją rozmowę z wodzem i przekonał się z niej, że sprzyjasz Apaczom. Powiedziałeś, jak Komancze względem nas zawinili i przyznałeś, że nic dziwnego nie będzie, jeśli pomścimy tylokrotne morderstwo.
— Ale czy z tego powodu muszą popłynąć strumienie krwi?
— Wszak sam słyszałeś, że Komancze nie chcą uznać swojego grzechu, ani postąpić tak, jak im radziłeś, jak nakazuje im rozum. Niechaj więc krew ich spadnie na nich. Apacze dadzą przykład, jak karzą zdradę. To trzeba uczynić, aby zapobiec na przyszłość podobnym rzeczom.
— To okropne! Mimoto nie czuję w sobie powołania do wygłaszania jeszcze raz moich rad przed ludźmi, którzy sądzą, że ich nie potrzebują.
— Nie posłuchanoby ciebie znowu. Słyszałem z ust twoich, że masz świętości wodza. W jaki sposób je dostałeś?
Old Death opowiedział o tem, a kiedy skończył, rzekł Winnetou:
— Skoro mu je zwrócić przyrzekłeś, musisz dotrzymać słowa. Oddaj mu je zaraz i pójdź do nas. Przyjmą was tam jako przyjaciół.
— Czy zaraz mamy przyjść do was?
— Tak. Za trzy godziny nadciągnie tu przeszło sześciuset Apaczów. Wielu z nich ma strzelby z sobą. Ich kule będą przelatywały przez całą dolinę, a wobec tego życie wasze niepewne.
— Ale jak dostać się do was?
— Old Death o to pyta?
— Hm, tak! Wsiądziemy na konie i pojedziemy do ogniska. Tam ja zwrócę wodzowi jego świętości, poczem popędzimy do Apaczów. Straże, stojące w drodze, poprzewracamy, ale jak przedostaniemy się przez barykady?
— Bardzo łatwo. Gdy ja odejdę, zaczekajcie tylko dziesięć minut, a potem ruszcie. Ja stanę po prawej stronie doliny i tam was przyjmę.
Po tem zapewnieniu znikł Winnetou.
— No i cóż wy na to? — spytał Old Death.
— Nadzwyczajny człowiek — odpowiedział Lange.
— Bezwątpienia. Gdyby ten człowiek był białym żołnierzem, doprowadziłby do godności naczelnego wodza, a biada białym, gdyby mu przyszło na myśl zebrać czerwonych w celu obrony odziedziczonych praw Indyan. On jednak miłuje pokój, wie i chowa w sercu to przekonanie, że czerwoni pomimo wszelkiego oporu skazani są na zagładę. No, usiądźmy sobie na dziesięć minut!
W dolinie panowała taka cisza, jak w ostatniej połowie godziny. Komancze naradzali się jeszcze. W dziesięć minut podniósł się Old Death i wsiadł na konia.
— Róbcie dokładnie to samo, co ja! — rzekł do nas.
Wolnym krokiem podjechaliśmy ku ognisku. Krąg Komanczów otworzył się przed nami i otoczył napowrót. Gdyby ich twarze nie były pomalowane, bylibyśmy w nich pewnie dostrzegli najwyższe zdumienie.
— Czego tu chcecie? — zapytał wódz, zrywając się. — Dlaczego przybywacie na koniach?
— Przyjeżdżamy na koniach, aby walecznym i rozumnym wojownikom Komanczów okazać naszą cześć. Cóż wy poczniecie?
— Narada nie skończyła się jeszcze. Zsiądźcie z koni! Nie możemy dopuścić do tego, żebyście wy, nieprzyjaciele nasi, pozostali na koniach. A może przynosisz mi z powrotem moje świętości?
— Czy nie byłoby to głupie z mej strony? Wszak przygotowałeś mnie na to, że od chwili, w której otrzymasz napowrót swoją własność, nastąpi nieprzyjaźń między nami i wami, dopóki nie pomrzemy na palu męczeńskim.
— Tak będzie. Powiedziałem to i słowa dotrzymam. Gniew Komanczów was zgubi!
— Tak mało obawiamy się tego gniewu, że ja rozpoczynam nieprzyjaźń natychmiast. Oto masz swoje rzeczy, a teraz patrzcie, czy potraficie nam co zrobić!
Zerwał z szyi fajkę i woreczek z lekiem i odrzucił je daleko od siebie. Zarazem dał koniowi ostrogi, że wielkim łukiem przesadził ognisko, a po drugiej stronie zrobił wyrwę w szeregach Komanczów. Sam, który był tuż za Old Deathem, przejechał przez wodza, a my trzej ruszyliśmy za nimi w tej chwili. Przewróciliśmy dziesięciu, a może piętnastu Komanczów, a wśród nich jedną ze straży, które stały Old Deathowi na drodze. Potem popędziliśmy przez trawiastą dolinę, a za nami zabrzmiało nieopisane wycie wściekłości naszych dotychczasowych, tak niepewnych, przyjaciół.
— Uff! — zawołał ku nam głos jakiś. — Stać, tu jest Winnetou!
Zatrzymaliśmy konie, a kilku Apaczów wzięło je za cugle. Zsiedliśmy, a Winnetou poprowadził nas do przesmyku, prowadzącego z doliny. Tam zrobiono już miejsca na tyle, że mogliśmy przejść, my i konie.
Kiedy minęliśmy barykadę, wyjście się rozszerzyło i niebawem ujrzeliśmy światło. Na równinie płonęło małe ognisko, przy którem siedzieli dwaj Indyanie nad naprędce sporządzonem rożnem. Za naszem zbliżeniem się oddalili się z szacunkiem. Reszta Apaczów odeszła także od nas, przywiązawszy nasze konie do kołków. W pewnem oddaleniu pasła się gromada koni, której pilnowało kilku ludzi. To wszystko miało niemal wojskowy charakter. Ruchy Apaczów były tak dokładne, tak obliczone, jak na mustrze.
— Niechaj moi bracia usiądą przy ogniu! — rzekł Winnetou. — Kazałem upiec kawał lędźwi bawolej. Możecie jeść, dopóki nie powrócę.
— Czy długo cię nie będzie? — spytał Old Death.
— Nie. Muszę wrócić na dolinę. Komancze mogą się ze złości na was porwać na moich wojowników. Poślę więc im kilka kul.
Z temi słowy opuścił nasze towarzystwo. Old Death usiadł wygodnie przy ogniu, dobył noża, a spróbowawszy pieczeni, orzekł z zadowoleniem, że jest wyśmienita. Stary i ja nie jedliśmy dotąd u Komanczów nic, a Langowie i murzyn także tylko skosztowali ich koniny. Wielki kawał polędwicy skurczył się też niebawem. Wtem powrócił Winnetou, popatrzył na mnie pytająco, a ja zrozumiałem to spojrzenie. Chciał wiedzieć, czy się mnie ma jeszcze wypierać. Powstałem więc od ognia, wyciągnąłem do niego obie dłonie i zawołałem:
— Mój brat Winnetou widzi, że nie potrzebuję iść aż nad Rio Pecos, aby się z nim znów spotkać. Cieszę się ogromnie, że go znów widzę.
Uścisnęliśmy się serdecznie. Ujrzawszy to Old Death, zapytał ze zdumieniem:
— Cóż to jest? Wy się już znacie?
— To mój biały brat Old Shatterhand — oświadczył Winnetou.
— Old... Shat...ter...hand! — zawołał stary, robiąc przytem minę, wprost nieocenioną. Gdy zaś, śmiejąc się, potwierdziłem słowa Winneteu, mówił dalej z gniewem:
— A więc oszukaliście mnie i okłamali, wodziliście za nos Old Deatha! Old Shatterhand! A on tak długo z tem się krył i pozwolił się przezywać greenhornem i nowicyuszem!
Pozostawiliśmy go na pastwę jego zdumieniu, gdyż Winnetou chciał mi coś opowiedzieć.
— Mój brat słyszał, że musiałem się udać do fortu Inge. Tam dowiedziałem się...
— Wiem już o wszystkiem — przerwałem mu. — Skoro będziemy mieli więcej czasu niż teraz, powiem ci, jak doszedłem do tej wiadomości. Teraz muszę przedewszystkiem zapytać, gdzie jest tych dziesięć bladych twarzy, które były u Komanczów razem z obydwoma twoimi wywiadowcami, którzy podawali się za Topiów i przeszli do was.
— Już odjechali.
— Już? Dokąd?
— Do Chihuahua, do Juareza.
— Już odjechali? Naprawdę?
— Tak. Śpieszyli się bardzo, bo dotąd z Komanczami musieli daleko okrążać, a teraz postanowili nadrobić tę zwłokę.
— To dla nas prawdziwy cios, ponieważ z nimi znajdowali się ci dwaj, których ścigałem!
— Uff, Uff! Oni byli razem z nimi? O tem nie wiedziałem. Oni byli obowiązani o oznaczonym czasie przybyć do Chihuahua, a dużo czasu stracili. Winnetou miłuje Juareza, dlatego dopomógł im do togo, żeby rychło odeszli. Dał im świeże konie, żywność, a na przewodników rzekomych Topiów, znających dobrze drogę przez Mapimi do Chihuahua. Blade twarze oświadczyły, że szkoda im każdej minuty.
— I to jeszcze! Świeże konie, żywność i godnych zaufania przewodników! Miałem już w ręku tego Gibsona, a teraz mi ujdzie!
Winnetou zamyślił się na chwilę i rzekł:
— Popełniłem bezwiednie wielki błąd, lecz go naprawię. Gibson wpadnie w twe ręce. Polecenie, które miałem w Matagordzie wykonać, spełnione; skoro tylko ukarzę tutaj Komanczów, będę wolny i będę mógł ci towarzyszyć. Dostaniecie najlepsze konie, a jeśli nie zajdzie nic niespodziewanego, to dościgniecie białych do południa dnia następnego.
Wtem nadbiegł z doliny Apacz i oznajmił:
— Te psy Komancze zgasiły ogień i odeszły z obozu. Planują atak.
— Odeprzemy ich znowu, jak przedtem — odrzekł Winnetou. — Jeśli moi biali bracia pójdą ze mną, ustawię ich tam, skąd wszystko usłyszą.
Wstaliśmy oczywiście natychmiast. Winnetou wprowadził nas znowu w przesmyk, prawie pod barykadę. Tam dał Old Deathowi lasso, zwisające ze skały i powiedział:
— Wespnijcie się po rzemieniu dwa razy na wysokość człowieka. Tam znajdziecie zarośla, a za niemi drogę, o której wam wspomniałem. Ja nie mogę pójść z wami, lecz udam się do wojowników.
Odchodząc wziął z sobą przedmiot, który był dotąd oparty o ścianę skały. Była to jego rusznica.
— Hm! — mruknął skut. — Wyłazić na dwanaście stóp na takiem cienkiem lassie! Nie jestem przecież małpą, umiejącą łazić po linach. Spróbujemy jednak!
Próba się udała. Ja wspiąłem się za nim, a potem reszta nas, chociaż z trudnościami. Ze skały wyrastało tutaj drzewo, o którego pień obwiązano lasso. Obok rosły krzaki, które kryły ścieżkę. Ponieważ z powodu ciemności kierowaliśmy się nie wzrokiem, lecz dotykiem, przeto posuwaliśmy się powoli, macając rękami, dopóki się Old Death nie zatrzymał. Oparci o skałę czekaliśmy na to, co nastąpi. Na dolinie panowała iście grobowa cisza. Jakkolwiek słuch wytężałem, nie zdołałem dosłyszeć nic prócz cichego węszenia Old Deatha.
— Głupcy ci Komancze! Nie prawdaż, sir? — rzekł — Po tamtej stronie czuć konie i to będące w ruchu. To zupełnie co innego, aniżeli konie stojące. Nad końmi, stojącemi spokojnie, leży ich woń gęsta i nieruchoma; można, żeby się tak wyrazić, nos w nią wsadzić. Kiedy się jednak konie ruszają, woń także zaczyna się poruszać, rozdrabia się i łatwo się podnosi. Brzmi to nieprawdopodobnie, a jednak doświadczony westman pozna z gęstości lub rzadkości tej woni, czy ma przed sobą konie stojące, czy w ruchu. Oczywiście przy spokojnem powietrzu. Teraz nadlatują z prawej strony takie lekkie odorki końskie, a moim starym uszom wydało się, że doleciał je odgłos potknięcia się konia na miękkim, trawiastym, gruncie. Kalkuluję sobie, że Komancze popędzili teraz ku wejściu, aby się przebić tamtędy.
Wtem zabrzmiało wołanie:
— Ntsa-ho!
To słowo oznacza: „teraz.“ W chwilę potem huknęły dwa strzały z rusznicy Winnetou, nastąpiły strzały rewolwerowe, poczem rozległo się wycie, nie do opisania. Dzikie wrzaski Indyan przerywały powietrze, tomahawki zabrzęczały. Walka wybuchła.
Lecz nie trwało długo, a poprzez parskania, rżenie koni i wściekłe krzyki Komanczów przebiło się zwycięskie: iwiwiwiwiwi Apaczów. Usłyszeliśmy, że Komancze cofnęli się w dzikim popłochu. Ich kroki i tupot kopyt oddalały się ku środkowi doliny.
— Nie mówiłem? — szepnął Old Death. — Właściwie nie powinniby na siebie uderzać. Apacze trzymają się przedziwnie. Wypuszczają strzały i kłują włóczniami z pewnych kryjówek. Komancze tak zbili się w kupę, że musi ich dosięgnąć każda strzała, każda włócznia, każda kula Winnetou. A teraz, kiedy nieprzyjaciel się cofnął, są Apacze na tyle rozumni, że nie idą za nimi. Pozostają w ukryciu, przekonani, że im Komancze nie ujdą. Na cóż mają się zapuszczać w dolinę!
I teraz poszli Komancze o tyle za radą Old Deatha, że po porażce zachowali się cicho. Wycie zamilkło, a ponieważ ognie zgaszono, nieprzyjaciele ich nie wiedzieli, co oni czynią. Zaczekaliśmy jeszcze przez chwilę, lecz nie zdarzyło się nic nowego. Wtem doleciał nas z dołu przytłumiony głos Winnetou:
— Moi biali bracia mogą zejść teraz. Walka skończona i nie wybuchnie na nowo.
Powróciliśmy do lassa i spuściliśmy się po niem. Na dole stał Winnetou, z którym poszliśmy znów do ogniska.
— Komancze próbowali teraz z drugiej strony — rzekł. — Nie udało im się tak samo. Strzeżemy ich tak, że nie mogą nic przedsięwziąć, o czemby nie dowiedział się Winnetou. Apacze udali się za nimi i leżą długą linią, sięgającą od jednej, do drugiej strony doliny, aby wszystko pilnie obserwować.
Kiedy to mówił, pochylił głowę na prawo, jak gdyby nadsłuchiwał. Następnie zerwał się tak, że ogień oświetlił jasno jego postać.
— Dlaczego to czynisz? spytałem go.
Wskazał ręką w ciemność nocną i powiedział:
— Winnetou usłyszał, że tam, na kamienistej drodze, potknął się koń. Nadjeżdża jeździec, jeden z moich wojowników. Zsiędzie, by zbadać, kto tu siedzi przy ognisku. Dlatego podniosłem się, aby już zdaleka poznał, że Winnetou się tu znajduje.
Jego subtelny słuch nie zawiódł go. Nadjechał kłusem jeździec i zatrzymał się obok nas. Wódz przyjął go niezbyt przyjaznem spojrzeniom i zganił go za hałas, wywołany potknięciem się konia.
Skarcony stał w wyprostowanej, a jednak pełnej szacunku postawie. Był to wolny Indyanin, uznający jednak wyższe uzdolnienie swojego dowódcy.
— Nadchodzą. — rzekł do Winnetou.
— W ile koni?
— Wszyscy. Nie brak ani jednego wojownika. Kiedy Winnetou wzywa, nikt z Apaczów nie zostanie przy kobietach.
— Jak daleko są jeszcze stąd?
— Nadejdą o świcie.
— Dobranoc ci! Zaprowadź konia do tamtych, a potem usiądź przy strażach i wypocznij!
Czerwonoskóry posłuchał w tej chwili, a Winnetou usiadł znowu przy nas, prosząc byśmy opowiedzieli o naszym pobycie w hacyendzie del Caballero i o zdarzeniu w La Grange. Na tem zeszedł nam czas, a o spaniu oczywiście mowy nie było. Wódz Apaczów wysłuchał naszego opowiadania, dorzucając tylko od czasu do czasu jakąś uwagę, albo pytanie. Tak minęła powoli noc i zaczęło się świtanie. Wtem wyciągnął Winnetou rękę ku zachodowi, mówiąc:
— Niechaj moi biali bracia zobaczą, jak punktualni są wojownicy Apaczów. Oto już się zbliżają!
Spojrzałem we wskazanym kierunku. Mgła leżała na zachodzie jak morze bez fal, wsunąwszy swoje nieprzeźroczyste masy w kształcie zatok pomiędzy góry. Z tego morza mgły wynurzył się jeździec, a za nim posuwało się wielu długim szeregiem. Na nasz widok zatrzymał się na chwilę, poczem poznawszy Winnetou, ruszył ku nam krótkim kłusem. Był to wódz, gdyż miał dwa orle pióra w węźle włosów. Żaden z jeźdźców nie miał kompletnej uzdy z wędzidłem i z cuglami, lecz wszyscy prowadzili konie na trendzlach, a mimoto kierowali nimi, nadjeżdżając teraz cwałem i stając w pięciu szeregach, tak pewnie, jak rzadko można spotkać coś podobnego nawet u europejskiej konnicy. Większość uzbrojona była w strzelby, a tylko niewielu miało łuki, włócznie i kołczany. Dowódca pomówił przez krótką chwilę z Winnetou, na którego skinienie wojownicy pozsiadali z koni. Ci którzy nie mieli strzelb, zabrali konie, by ich pilnować. Reszta weszła do przesmyku. Lasso, po którem wydostaliśmy się na ścieżkę, wisiało tam jeszcze. Po niem jeden po drugim wdrapywali się Apacze. Szło to wszystko tak cicho i dokładnie, jak gdyby omówiono to przedtem obszernie. Winnetou stał spokojnie, śledząc uważnie ruchy swoich ludzi. Gdy ostatni z nich zniknął, zwrócił się do nas:
— Moi biali bracia zobaczą, że Komancze będą zgubieni, jeśli to nakażę.
— Jesteśmy tego pewni — odrzekł Old Death. — Czy jednak Winnetou chce rzeczywiście przelać krew tylu ludzi?
— Czy zasłużyli na co innego? Jak postępują mężowie biali, gdy jednego z nich zamordują? Czy nie szukają mordercy? A kiedy go znajdą, schodzą się na naradę, aby wydać wyrok i kazać go zabić. Czy możecie ganić Apaczów za to, że nie czynią nic więcej, jak tylko to?
— To nie jest przecież tosamo!
— Czy mój brat potrafi tego dowieść?
— Tak. My karzemy mordercę, pozbawiając go życia. Ty zaś chcesz tych nawet wystrzelać, których nie było przy tem, kiedy na wasze wsi napadnięto.
— Oni ponoszą winę tę samą, gdyż zgodzili się na to. Byli też świadkami, kiedy pojmani Apacze musieli zginąć w mękach na palach. Są teraz mężami naszych żon i córek oraz właścicielami naszego mienia, koni, nam zrabowanych.
— Ale mordercami nie możesz ich nazwać!
— Nie wiem, czego chce Old Death. U jego braci zdarzają się oprócz morderstwa jeszcze inne uczynki, które karane są śmiercią. Westmani strzelają każdego koniokrada. Jeśli białemu porwą żonę, lub córkę, to on zabija wszystkich, mających jakąś styczność z tym czynem. Tam na dolinie znajdują się rabusie naszych żon, córek i koni. Czy mamy im za to dać to, co biali nazywają krzyżem, lub orderem?
— Nie, ale możecie im przebaczyć, a swoją własność odebrać.
— Konie odbieramy, lecz żon już nie przyjmujemy. Mój brat mówi jak chrześcijanin, który zawsze tego od nas żąda, czego przeciwieństwo czyni. Czy chrześcijanie nam przebaczają? Czy mają wogóle coś do przebaczania? Przybyli do nas i zabrali nam ziemię. Jeśli u was ktoś posunie dalej słup graniczny, albo zabije zwierzę w lesie, zamyka go się w ciemnym budynku, który nazywacie więzieniem. A co wy sami robicie? Gdzie są nasze prerye i sawanny? Gdzie trzody koni, bawołów i innych zwierząt, które do nas należały? Zjawiliście się u nas w wielkich gromadach, każdy wasz chłopak uzbrojony był w strzelbę i zabieraliście nam mięso, potrzebne do życia. Wydzierano nam jeden kraj za drugim bez żadnego prawa do tego, a gdy czerwony mąż bronił swojej własności, strzelano jego i jego rodzinę. Żądasz, żebym darował winę naszym wrogom, którym my nie wyrządziliśmy nic złego. Dlaczego nie przebaczacie nam wy, którzy dopuszczacie się na nas złego, chociaż my nie daliśmy wam do tego żadnego powodu. Jeśli się bronimy, spełniamy nasz obowiązek, a wy karzecie nas za to zagładą. Co powiedzielibyście, gdybyśmy przyszli do was, aby wam narzucić nasze obyczaje, jak to wy względem nas czynicie? Z pewnością wybilibyście nas do ostatniego człowieka, albo powsadzali do więzień. Dlaczego nam nie wolno tak samo się urządzać? Ale wtedy krzyczą biali po całym świecie, że czerwony jest dzikim, dla którego nie należy mieć łaski, ni miłosierdzia. On nie ucywilizuje się nigdy, dla tego powinien zniknąć. Czy wy postępowaniem swojem dowiedliście kultury? Zmuszacie nas do przyjmowania waszej religii. Pokażcież nam ją! Wszyscy czerwoni czczą Wielkiego Ducha w jeden i ten sam sposób. Z was zaś każdy chce być inaczej zbawionym. Ja znam jedną dobrą wiarę chrześcijan. Głosili ją pobożni ojcowie i nie chcieli nas wypierać, ani zabijać. Zakładali u nas misye i uczyli naszych rodziców i dzieci. Chodzili od puebla do puebla przyjaźnie i zaznajamiali nas ze wszystkiem, co dla nas było pożyteczne i dobre. Teraz zrobiło się całkiem inaczej. Pobożni mężowie musieli z nami ustąpić, a my musieliśmy patrzeć na ich śmierć i nie dostaliśmy za nich odszkodowania. Zato przybywa teraz stu, inaczej wierzących. Ogłuszają nas słowami, których nie rozumiemy. Nazywają się wzajem kłamcami, a mimoto twierdzą, że bez nich nie dostaniemy się do wiecznych ostępów. A kiedy odwracamy się od nich, znużeni ich sporami, biadają nad nami i powiadają, że strzepną pył z obuwia i umyją sobie ręce na znak, że temu nie winni. W jakiś czas potem przywołują blade twarze, które się do nas wciskają i zabierają pastwiska naszym koniom. Jeśli potem zastrzegamy sobie, że tego im zrobić nie wolno, przychodzi rozkaz, że mamy się znów dalej wynosić. Oto moja odpowiedź dla ciebie. Nie spodoba ci się ona, ale ty na mojem miejscu mówiłbyś jeszcze inaczej. Howgh!
Z tem indyańskiem słowem potwierdzającem na ustach odwrócił się od nas i poszedł na bok o parę kroków, gdzie zatrzymał się, patrząc w dal. Był podrażniony wewnętrznie i chciał to przemóc. Potem przystąpił znowu do nas i rzekł do Old Deatha:
— Wygłosiłem długą mowę do brata. On przyzna mi słuszność, gdyż jest mężem, myślącym sprawiedliwie i uczciwie. Mimoto chcę mu oświadczyć, że serce moje krwi nie pożąda. Dusza moja łagodniejsza od mych słów. Sądziłem, że Komancze przyślą pośrednika. Ponieważ tego nie czynią, nie powinienbym mieć dla nich litości, ale mimoto wyprawię do nich człowieka, który się z nimi rozmówi.
— Cieszy mnie to niezmiernie! — zawołał Old Death. — Byłbym to miejsce opuścił w bardzo ponurym nastroju, gdyby tych wszystkich ludzi zabito bez próby ich ocalenia. Ja także ponoszę częściowo winę tego, że dostali się w twoje ręce.
— Uwalniam ciebie od tego zarzutu, gdyż zwyciężyłbym ich także i bez twojej pomocy — odparł Winnetou.
— Ale czy wiesz o tem, że nadejdą ich potem jeszcze setki?
— Winnetou wie o tem. Musiał się przekradać pomiędzy nimi z Dobrym Mężem. Jest ich tylko stu jeszcze. Zamknę ich w tej samej dolinie i zniszczę tak, jak tych, jeśli nie poddadzą się dobrowolnie.
— Więc postaraj się o to, żeby nie przybyli zawcześnie. Załatw się z tymi, którzy są tutaj, zanim reszta się zjawi!
— Winnetou nie boi się w żadnym razie, ale będzie się spieszył.
— Czy masz kogo odpowiedniego do prowadzenia układów z Komanczami?
— Mam wielu, ale wolałbym, żeby mój brat się tego podjął.
— Chętnie to zrobię. Podejdę na krótką przestrzeń i przywołam do siebie wodza. Jakie stawiasz warunki?
— Za każdego zabitego Apacza dadzą po pięć, a za każdego zamęczonego po dziesięć koni.
— To bardzo tanio, ale odkąd niema wielkich trzód, nie łatwo o konia.
— Żądamy także zwrotu wszelkiego zagrabionego nam mienia. Nadto muszą nam wydać tyle młodych dziewcząt, ile porwali nam żon i córek. Żon Komanczów nie chcemy. Prócz tego domagamy się zwrotu dzieci, uprowadzonych przez nich. Czy uważasz te warunki za zbyt surowe?
— Nie.
— Wkońcu niech oznaczą miejsce, na którem zejdą się wodzowie Apaczów i Komanczów, aby się naradzić nad pokojem, któryby trwał przynajmniej przez trzydzieści lat i zim.
— Jeśli się na to zgodzą, pogratuluję im szczerze.
— Tem miejscem może być dolina, w której się teraz znajdują. Tu należałoby także sprowadzić wszystko, co mają nam wydać. Dopóki się to nie stanie, czego żądam, pozostaną Komancze, którzy będą musieli się dziś poddać, u nas w niewoli.
— Uznaję, że warunki twoje nie są zbyt ostre i natychmiast je im wyłuszczę.
Zarzucił strzelbę, uciął sobie gałązkę na odznakę parlamentarza, poczem zniknął z wodzem w przesmyku. Nie było to dlań zbyt bezpiecznem, że zbliżał się teraz do Komanczów, ale stary skut nie znał trwogi.
Przekonawszy się, że Old Death rozpoczął już rozmowę z wodzem Komanczów, wrócił Winnetou do nas i zaprowadził nas do przybyłych na ostatku koni. Były między niemi i luźne, częścią lepszego gatunku, których oszczędzano i używano dopiero wówczas, kiedy szło o jakiś nadzwyczajny wysiłek, częścią zaś konie zwykłej jakości, jako zapasowe.
— Obiecałem moim braciom dać lepsze konie — rzekł. — Wybiorę je teraz dla nich. Mój brat otrzyma jednego z moich własnych rumaków.
Wybrał pięć sztuk. Byłem zachwycony przeznaczonym dla mnie wierzchowcem. Obaj Langowie i Sam ucieszyli się także bardzo. Murzyn pokazał w uśmiechu wszystkie zęby i zawołał:
— Oh, oh! Co za konia Sam dostać! Być czarny jak Sam i przepyszny całkiem jak Sam. Przystawać bardzo dobrze do siebie koń i Sam. Oh, oh, oh!
Minęły ze trzy kwadranse, zanim wrócił Old Death. Twarz miał bardzo poważną. Byłem pewny, że Komancze zgodzą się na warunki Winnetou, ale oblicze Old Deatha zapowiadało coś przeciwnego.
— Mój brat chce mi powiedzieć to, czego się domyślałem — rzekł Winnetou. — Komancze sprzeciwiają się moim żądaniom.
— Tak jest niestety! — odparł skut.
— Wielki Duch ukarał ich głupotą za to, co uczynili: nie chce dla nich łaski. Ale jakie podali powody?
— Spodziewają się jeszcze zwyciężyć.
— Czy zawiadomiłeś ich, że przybyło jeszcze przeszło pięciuset Apaczów i gdzie oni się teraz znajdują?
— Oczywiście. Nie uwierzyli jednak temu i wyśmiali się ze mnie.
— W takim razie czeka ich śmierć, gdyż reszta ich wojowników przyjdzie zapóźno.
— Włosy mi powstają na głowie, gdy pomyślę, że w przeciągu kilku sekund zgładzeni będą ze świata.
— Mój brat ma słuszność. Winnetou nie zna trwogi, ani lęku, ale dreszcz przechodzi mu po ciele, gdy pomyśli o daniu znaku zniszczenia. Wystarczy mi dłoń podnieść, a zahuczą wszystkie strzelby. Spróbuję jeszcze ostatniego środka. Może Wielki Duch użyczy im jasnej chwili. Sam im się pokażę i przemówię do nich. Moi biali bracia odprowadzą mnie aż do barykady. Jeśli Komancze słów moich nie posłuchają, wtedy niechaj dobry Wielki Duch nie gniewa się na mnie, że wydam rozkaz.
Z Old Deathem odprowadziliśmy Winnetou na oznaczone miejsce. Tam wspiął się on po lassie w górę i poszedł ścieżką w wyprostowanej postawie, żeby Komancze mogli go widzieć. Nie był jeszcze daleko, kiedy usłyszeliśmy świst strzał, które go jednak nie dosięgły. Wtem huknął strzał z rusznicy Białego Bobra, z której wymierzył do Winnetou nowy wódz Komanczów. Apacz kroczył dalej spokojnie, jak gdyby nie bał się zupełnie kuli, która tuż obok niego uderzyła o skałę, jak gdyby wogóle strzału nie słyszał. Potem zatrzymał się i zaczął mówić głosem donośnym i bardzo dobitnym. Może po pięciu minutach podniósł w toku mowy rękę, a w tej chwili ujrzeliśmy, jak daleko okiem sięgnąć było można, a zatem dokoła całej doliny, Apaczów, powstających z ziemi, żeby się pokazać Komanczom, którzy musieli teraz zauważyć, że otoczyła ich przeważająca liczba nieprzyjaciół. Winnetou działał przez tosamo otwarcie, a zarazem zrobił ostatnią próbę, czy mu się nie uda skłonić ich do poddania się. Potem podjął nanowo wątek rozpoczętej mowy. Lecz po krótkiej chwili rzucił się nagle na ziemię tak, że postać jego zniknęła. Równocześnie rozległ się odgłos drugiego strzału.
— Dowódca Komanczów strzelił znowu do niego, dając mu taką odpowiedź. — rzekł Old Death. — Winnetou widział, jak ten nabijał strzelbę powtórnie i rzucił się na ziemię w chwili, kiedy z niej doń wymierzono. Teraz zacznie... patrzcie, patrzcie!
Jak prędko padł Winnetou, tak prędko zerwał się znowu do postawy stojącej. Wycelował ze srebrzystej rusznicy i wypalił. Głośno wycie Komanczów odpowiedziało na ten wystrzał.
— Zastrzelił ich dowódcę! — oświadczył Old Death.
Teraz podniósł Winnetou rękę w ten sposób, że dłoń wyciągnął poziomo. Na ten znak wszyscy Apacze, jak okiem było sięgnąć, przyłożyli strzelby do ramion. Huknęło przeszło czterysta strzałów.
— Chodźcie, panowie! — rzekł skut. — Nie patrzmy na to! To zanadto po indyańsku, jak na moje stare oczy, chociaż muszę przyznać, że Komancze na to zasłużyli. Winnetou zrobił, co mógł, aby temu zapobiec.
Powróciliśmy do koni, gdzie stary przypatrzył się wybranemu dla niego wierzchowcowi. Wkrótce dała się słyszeć jeszcze jedna salwa, a potem zwycięski okrzyk Apaczów. W kilka minut powrócił do nas Winnetou i z nadzwyczajnie poważnym wyrazem twarzy powiedział:
— Wielki płacz wybuchnie w namiotach Komanczów, gdyż żaden z ich wojowników nie wróci. Wielki Duch chciał, żebyśmy pomścili śmierć naszych braci. Nieprzyjaciele nie dali się skłonić do zgody, wobec tego ja nie mogłem inaczej postąpić, ale wzrok mój nie spojrzy już na tę dolinę. Reszty dokonają moi wojownicy, ja zaś odjeżdżam natychmiast z moimi białymi braćmi.
W pół godziny potem wyruszyliśmy w drogę, zaopatrzeni we wszystko, czego nam było potrzeba, w towarzystwie Winnetou oraz dziesięciu dobrze uzbrojonych Apaczów. Z wielką radością opuściliśmy to okropne miejsce!
Mapimi leży na obszarze dwu meksykańskich prowincyi: Chihuahua i Chohahuila i tworzy rozległą dolinę na płaskowyżu, wznoszącym się znacznie więcej aniżeli na tysiąc sto metrów nad poziomom morza. Z wyjątkiem północy otaczają ją ze wszystkich stron wysokie i strome skały wapienne, oddzielone od właściwej Mapimi mnóstwem kenionów. Sama Mapimi składa się z falistych, bezleśnych płaszczyzn, porosłych rzadką i nizką trawą, a poprzerywanych piasczyskami, na których gdzieniegdzie tylko widać drzewa lub krzaki. Tu i ówdzie wznosi się z tej pustej równiny góra, a miejscami pocięta jest ziemia głębokiemi rozpadlinami o prostopadłych ścianach, co zmusza przejeżdżających do dalekich okrążań. Ale Mapimi nie jest tak bezwodna, jak sądziłem z początku. Są tam jeziora, które wprawdzie w gorącej porze roku tracą większą część wody, ale roztaczają mimoto tyle wilgoci w powietrzu, że po brzegach rozwija się dość bujna roślinność.
Zdążaliśmy ku jednemu z tych jezior, a mianowicie ku Laguna de Santa Maria. Leżało ono w oddaleniu dziesięciu mil geograficznych od doliny, z której rozpoczęła się jazda. Był to zatem dobry dzień drogi, zwłaszcza po nocy bezsennej. Jechaliśmy prawie ciągle z jednego parowu do drugiego, skąd nie mieliśmy żadnego widoku.
Prawie przez cały dzień nie widzieliśmy słońca, albo tylko na krótkie chwile. Droga prowadziła przytem to w prawo, to znowu w lewo, czasem nawet pozornie wstecz tak, że gubiłem niemal główny kierunek jazdy.
Wieczór zapadał, kiedy przybyliśmy nad Lagunę. Grunt był wogóle piasczysty. Na miejscu, gdzie rozłożyliśmy się obozem, nie było drzew, tylko skąpe zarośla o nieznanej mi nazwie. Jezioro tworzyło posępną płaszczyznę wodną, otoczoną zrzadka krzakami, za niem rozciągała się równina z wznoszącemi się na zachodzie wzgórzami, za któremi zaszło już słońce. Tu w górze mogły promienie słońca działać z całą siłą, ale w głębokich, ciasnych, kenionach było mi niemal chłodno. To też ziemia oddychała tu skwarem, w którym można się było upiec na placek. Zato w nocy, kiedy ziemia oddała swoje ciepło powietrzu, było tem zimniej, a nad ranem muskał nas wiatr, że musieliśmy mocniej otulić się w wełniane koce.
Wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej w drogę prosto na zachód. Niebawem jednak zmusiły nas keniony znowu do częstych objeżdżań. Taką rozpadliną skalną dostać się nadół byłoby niepodobieństwem, gdyby natura sama nie miała na tyle względów i nie utworzyła zejścia, w kształcie karkołomnych schodów. Trzeba było przejeżdżać przez dziesięć, albo więcej przesmyków, zanim się znalazło miejsce, którem nareszcie można się było dostać na powierzchnię ziemi. Oczywiście wszędzie groziło niebezpieczeństwo. Jeździec zwisa tam często razem z koniem na skale, nad którą ciągnie się wązki pas rozżarzonego nieba, pod sobą ma przerażającą otchłań, a w tej głębi ani kropli wody, tylko zwały skaliste i zwały. W górze krążą sępy, nieodstępni towarzysze podróżnego, którzy nie opuszczają go od rana do nocy, a usiadają w pobliżu, ilekroć ułoży się na spoczynek, aby nazajutrz dalej nad nim lecieć i oznajmiać przeraźliwym, ochrypłym, wrzaskiem, że czekają tylko, aż albo padnie ze znużenia, albo wskutek fałszywego kroku konia runie w głąb kenionu. Zrzadka pokaże się gdzieś w kącie skalistym wychudły szakal, znika jak cień, a potem biegnie za jeźdźcem, czatując na taką samą ucztę jak sępy.
Około południa przebyliśmy znowu szereg przykrych kenionów i ruszyliśmy cwałem przez porosłą trawą równinę, gdzie natknęliśmy się na trop dziesięciu jeźdźców, który łączył się z naszym od prawej strony pod kątem prostym. Winnetou twierdził, że to ten, któregośmy szukali, a nawet zwrócił uwagę naszą na ślady podkutych koni białych ludzi i bosych obu Apaczów, dodanych białym jako przewodników. Old Death był tegosamego zdania. Pokazało się jednak, niestety, że Gibson wysforował się naprzód o jakich sześć godzin drogi. Oddział jego jechał widocznie przez całą noc w przypuszczeniu, że go będziemy ścigali.
Pod wieczór zatrzymał się jadący przodem Old Death i zaczekał na nas, którzyśmy pozostali byli nieco w tyle. Tam, gdzie on stał, łączył się od południa nowy trop z dotychczasowym. Byli to także jeźdźcy w liczbie około trzydziestu do czterdziestu. Jechali pojedyńczo jeden za drugim, z powodu czego trudno było napewno odgadnąć ich liczbę. Ta jazda w gęsiego i brak podków u koni naprowadzały na domysł, że byli to Indyanie, którzy skręcili w naszym kierunku od lewej strony. Z równego stanu obu tropów należało wnosić, że spotkali się potem z białymi. Old Death mruknął coś niechętnie pod nosem, a potem rzekł głośniej:
— Jacy to mogli być czerwonoskórzy? Z pewnością nie Apacze. Z ich strony nie czeka nas nic dobrego.
— Mój biały brat ma słuszność — potwierdził Winnetou. — Apaczów teraz tu niema, a oprócz nich znajdują się w Mapimi tylko hordy nieprzyjacielskie. Musimy się mieć na baczności.
Pojechaliśmy dalej i dotarliśmy wkrótce do miejsca, w którem Indyanie połączyli się z białymi. Oba oddziały stały jakiś czas na miejscu i prowadziły układy. Wynik był w każdym razie dla białych pomyślny, gdyż powierzyli się opiece czerwonych. Ich dotychczasowi przewodnicy, dwaj Apacze, których poznaliśmy początkowo jako Topiów, pożegnali się tutaj z nimi, gdyż trop ich odłączał się od tropu wszystkich.
Po chwili dojechaliśmy do łańcucha wzgórz, porosłych trawą i krzami. Spływał z nich niewielki potok, w tych stronach niezwykła rzadkość. Tu zatrzymywali się ścigani przez nas biali i poili konie. Brzegi potoku nie były obrosłe, bieg jego więc widać było daleko. Old Death stanął, przysłonił sobie ręką oczy i patrzył w kierunku północno zachodnim, w którym płynął potok. Zapytany, dlaczego to czyni, odpowiedział:
— Widzę daleko przed nami dwa punkty. Kalkuluję sobie, że to wilki. Ale dlaczego te bestye tam siedzą? Przypuszczam, że gdyby to one były rzeczywiście, to uciekłyby przed nami, gdyż niema zwierzęcia tak tchórzliwego, jak wilk preryowy.
— Niech się moi bracia uciszą, ja coś słyszę — rzekł Winnetou.
Gdyśmy zaprzestali wszelkiego szmeru, zabrzmiały istotnie stamtąd, gdzie znajdowały się owe dwa punkty, jakieś słabe okrzyki.
— To człowiek! — zawołał Old Death. — Jedźmy tam!
Wsiadł na konia, a my za nim. Gdy zbliżyliśmy się do tego miejsca, odbiegły obydwa wilki, które siedziały przedtem nad samym brzegiem. Na środku potoku ujrzeliśmy nienakrytą ludzką głowę, wyglądającą z wody. Twarz roiła się od komarów, siedzących w oczach, w uszach, w nosie i pomiędzy wargami.
— Na miłość Boga, ratujcie mnie, sennores! — wyszedł z ust jęk. — Nie wytrzymam już dłużej!
Zeskoczyliśmy z koni natychmiast.
— Co z wami? — spytał Old Death po hiszpańsku, ponieważ nieszczęśliwiec przemówił w tym języku. — Jak dostaliście się do wody? Dlaczego nie wyłazicie? Tu nie głębiej jak na dwie stopy!
— Wkopano mnie tutaj.
— Za co? Do wszystkich dyabłów! Wkopać człowieka! Kto to uczynił?
— Indyanie i biali.
Nie zauważyliśmy tego z początku, że od miejsca, gdzie pojono konie, aż tutaj prowadziło kilka śladów.
— Trzeba go czemprędzej wydobyć. Chodźcie panowie! Wykopiemy go, a ponieważ brak nam do tego narzędzi, przeto posłużymy się rękami.
— Łopata leży za mną w wodzie. Przykryli ją piaskiem. — rzekł nieszczęśliwy.
— Łopata? Skąd macie to narzędzie?
— Jestem gambusino[25]. My zawsze nosimy przy sobie motykę i łopatę.
Znaleźliśmy łopatę i zabraliśmy się do roboty. Łożysko potoku wyścielone było głęboko miękkim piaskiem, który łatwo było rozkopać. Teraz dopiero spostrzegliśmy, że za plecami tego człowieka wbito w dno rzeki włócznię i przywiązano do niej jego szyję w ten sposób, że nie mógł głowy naprzód pochylić. Usta jego znajdowały się tylko trzy całe nad wodą, ale napić się jej nie mógł. Oprócz tego wysmarowano mu twarz świeżem mięsem, aby znęcić owady, któreby go dręczyły. Uwolnić się nie mógł z tego położenia, gdyż ręce związano mu na plecach, a nogi jedną do drugiej i tak wsadzono do jamy, głębokiej na dwa łokcie. Gdy wyciągnęliśmy go z niej nareszcie i uwolniliśmy z więzów, zemdlał. Nic dziwnego, gdyż odarłszy zeń ubranie, obili mu niegodziwi ludzie plecy aż do krwi.
Biedak przyszedł niebawem do siebie. Zanieśliśmy go na miejsce, gdzie przybyliśmy nad potok, ponieważ tam postanowiliśmy rozłożyć się obozem. Ocalony dostał jeść, poczem ja wyjąłem z torby przy siodle zapasową koszulę, by go opatrzyć. Teraz dopiero zdołał dać żądaną odpowiedź.
— Byłem jako gambusino zajęty naostatku w bonancy[26] — rzekł — położonej o dzień drogi stąd w górach. Miałem towarzysza, Jankesa, nazwiskiem Harton, który...
— Harton? — przerwał mu pośpiesznie Old Death. — Jak mu na imię?
— Fred.
— Czy wiecie, gdzie się urodził i ile ma lat?
— Urodził się w Nowym Yorku i liczy może sześćdziesiąt lat.
— Czy wspominał co o swej rodzinie?
— Żona mu umarła, a syn zajmuje się we Frisco jakiemś rzemiosłem. Czy znacie tego człowieka?
Old Death zadawał pytania nadzwyczaj gwałtownie. Oczy mu się świeciły, a głęboko zapadłe policzki rozgorzały rumieńcem. Starał się uspokoić i po chwili zapytał głosem zwykłym:
— Widziałem go raz dość dawno. Podobno był w bardzo dobrych stosunkach. Nic wam o tem nie opowiadał?
— Tak. Był synem porządnych rodziców i został kupcem. Wyrobił sobie z czasem bardzo dobry interes, ale miał brata nicponia, który przyczepił się do niego jak pijawka i wyssał go.
— Czy dowiedzieliście się, jak się ten brat nazywał?
— Tak. Na imię mu było Henry.
— To się zgadza. Spodziewam się, że zobaczę jeszcze kiedyś waszego Hartona!
— Trudno będzie. Zdaje się, że niedługo pożyje, gdyż opryszki, którzy mnie tu zakopali, zabrali go z sobą.
— Jak się to stało?
— Tak, jak to chciałem przedstawić, zanim mi przerwaliście. Harton był zatem kupcem, ale brat wyłudził od niego cały majątek. Przypuszczam, że on do dziś dnia kocha tego niesumiennego hultaja, który go wszystkiego pozbawił. Zubożawszy, chwytał się rozmaitych zawodów, lecz szczęście mu nie sprzyjało. Został nawet wakerem, ale bez skutku, aż wkońcu poszedł do gambusinów. Ponieważ jednak nie posiadał żyłki do przygód, przeto nawet jako gambusino klepał biedę jeszcze gorszą, niż przedtem.
— To nie powinien był tego zawodu obrać!
— Łatwo wam to powiedzieć, sennor. Miliony ludzi nie zostają tem, do czego mają zdolności, lecz tem, do czego się najmniej nadają. Może z jakiego ukrytego powodu przystał do gambusinów, do których należał jego brat i był bardzo szczęśliwy. Pewnie spodziewał się, że spotka w ten sposób brata.
— To sprzeczność. Ten nicpoń brat miałby być szczęśliwym gambusinem, a mimoto pozbawić brata całego majątku? Przecież szczęśliwemu gambusinowi nie brak pieniędzy.
— Tak, lecz gdy je prędzej przehula, aniżeli znajdzie, albo na nie zarobi, to się wyczerpią. Był to rozrzutnik w najwyższym stopniu! Nareszcie przybył Harton do Chihuahua, gdzie wstąpił do służby u mojego pryncypała. Tu go poznałem i polubiłem, co rzadko się zdarza między nami, gdyż łatwo sobie wyobrazić, że gambusini są o siebie ogromnie zazdrośni. Odtąd wychodziliśmy razem na poszukiwania.
— Jakżeż się wasz pan nazywa?
— Davis.
— Do stu piorunów, sennor! Czy mówicie także po angielsku.
— Tak dobrze, jak po hiszpańsku.
— To bądźcie tacy dobrzy i mówcie po angielsku, ponieważ są tu dwaj, którzy nie umieją po hiszpańsku, a bardzo ich zajmie wasze opowiadanie.
Wskazał na obu Langów.
— Dlaczego zajmie? — spytał gambusino.
— Zaraz się o tem dowiecie. Posłuchajcie, master Lange, ten człowiek jest poszukiwaczem złota w służbie niejakiego Davisa w Chihuahua.
— Co? Davisa? — wykrzyknął Lange. — Wszak to pryncypał mojego zięcia!
— Tylko nie tak nagle, sir! Może być więcej Davisów.
— Jeśli ten master ma na myśli Davisa, trudniącego się zyskownem zakupywaniem min złotych i srebrnych, to pomyłka jest wykluczona — rzekł gambusino.
— Tak jest! — zawołał Lange. — Czy znacie tego pana?
— Naturalnie! Jestem w służbie u niego.
— A mego zięcia także?
— Kto to jest?
— Niemiec, nazwiskiem Uhlmann. Uczył się w Fryburgu.
— To się zgadza. Jest dyrektorem kopalni z wysokiemi tantiemami, a od kilku miesięcy sprawy tak stoją, że niebawem zostanie wspólnikiem. Jesteście zatem jego teściem?
— Oczywiście! Jego żona, Agnieszka, jest moją córką.
— Nazywamy ją sennora Ines. Znamy ją wszyscy bardzo dobrze, sir! Słyszałem, że jej rodzice mieszkają w Missouri. Czy chcecie ich odwiedzić?
Lange potwierdził to pytanie.
— W takim razie udajcie się nie do Chihuahua, lecz do bonancy, o której powiedziałem poprzednio. Czy nie słyszeliście o niej jeszcze? Należy do waszego zięcia! On wyjechał niedawno w góry dla wypoczynku i odkrył przytem pokłady złota, jakich tu dotąd nie znaleziono. Sennor Davis posłał mu zaraz robotników, celem natychmiastowego korzystania z pokładów. Teraz tam pilnie pracują, a znajdują tyle, że można się spodziewać, iż sennor Davis zaproponuje sennorowi Ulilmanowi spółkę, co obu przyniosłoby wielkie korzyści.
— Co wy mówicie! Willu, czy słyszysz?
Z pytaniem tem zwrócił się do syna, który jednak nie odpowiedział, gdyż szlochał zcicha i płakał łzami radości.
Oczywiście, że wszyscy ucieszyliśmy się nadzwyczajnie szczęściem naszych towarzyszy. Old Death jednak robił jakieś grymasy, których nie rozumiałem, chociaż zwykle znałem ich znaczenie dość dobrze.
Minęła chwila, zanim ucichliśmy po wzruszeniu z powodu wiadomości, że zięć Langego odkrył bonancę. Potem mógł gambusino mówić dalej:
— Ja pomagałem z Hartonem w urządzaniu bonancy, poczem wyruszyliśmy na przeszukanie Mapimi. Jeździliśmy przez trzy dni w tych stronach, ale nie znaleźliśmy oznak pokładów złota. Dziś przed południem spoczęliśmy tu nad potokiem. Nie spaliśmy prawie przez całą noc, byliśmy więc bardzo znużeni i zasnęliśmy mimowoli. Kiedyśmy się zbudzili, otaczała nas gromada czerwonych i białych.
— Jacy to byli Indyanie?
— Czimarrowie. Ich czterdziestu i dziesięciu białych.
— Czimarrowie? To jeszcze najdzielniejsi z tych hultajów. I oni to zabrali się do takich biedaków, jak wy? Dlaczego? Czy żyją w nieprzyjaźni z białymi?
— Biali nigdy nie mogą wiedzieć, na jakiej są z nimi stopie, gdyż Czimarrowie nie są ani ich przyjaciółmi, ani wrogami. Unikają wprawdzie otwartego wystąpienia, gdyż są nato za słabi, ale nie wchodzą nigdy w takie stosunki, żeby im można śmiało zaufać. To niebezpieczniejsze od jawnej nieprzyjaźni, ponieważ nigdy się nie wie, jakby należało wobec nich się zachować.
— W takim razie ciekaw jestem, dla czego obeszli się z wami w ten sposób. Czy obraziliście ich czemkolwiek?
— Ani trochę. Ale sennor Davis wyposażył nas bardzo dobrze. Każdy z nas miał dwa konie, dobrą broń, amunicyę, żywność, narzędzia i wszystko, czego potrzeba do dłuższego pobytu w takiej pustej okolicy.
— Hm! To oczywiście wystarczy dla tych ludzi.
— Otoczyli nas i zapytali, kim jesteśmy i czego chcemy w tych stronach. Gdy powiedzieliśmy im prawdę, udali bardzo rozgniewanych, twierdząc, że Mapimi jest ich własnością razem ze wszystkiem, co się w niej i na niej znajduje. Potem zażądali od nas wszystkiego, cośmy posiadali.
— A wy daliście?
— Ja nie. Harton postąpił rozsądniej odemnie, odłożył bowiem wszystko, co miał, ja natomiast porwałem za rusznicę, nie dla tego, by do nich strzelać, gdyż wobec przemocy byłoby to wielkiem głupstwem, lecz, aby ich zastraszyć. Pokonali mnie oczywiście odrazu, powalili i ograbili do skóry. Biali nie przyszli nam z pomocą! Wypytywali nas tylko o różne rzeczy, a ponieważ nie chciałem odpowiadać, przeto oćwiczyli mnie za to lassami. Harton był i tym razem mądrzejszy odemnie. Nie znając ich zamiarów, powiedział im o wszystkiem, nawet o nowej bonancy sennora Uhlmanna. Tu zaczęli oni słuchać pilniej, żądając, by ją im opisał. Ja wpadłem Hartonowi w słowo, prosząc, żeby zamilknął. On poczuł wreszcie, że im ufać nie można i odmówił już dalszych wyjaśnień. Za to skrępowano mnie i wkopano tutaj, Hartona zaś bito tak długo, dopóki nie wyjawił wszystkiego. Ponieważ jednak przypuszczali, że starał się wprowadzić ich w błąd, przeto zabrali go z sobą i zagrozili mu śmiercią w największych męczarniach, jeśli do jutra wieczorom nie wskaże im drogi do bonancy.
Nie widziałem jeszcze u Old Deatha miny, jaką przybrał w tej chwili, chociaż przypatrzyłem mu się już w rozmaitych nastrojach. Zarysował się w twarzy jego wyraz ponurej, dzikiej, nieubłaganej stanowczości. Wyglądał jak morderca, który przedsięwziął nie oszczędzać swej ofiary za żadną cenę. W głosie jego drżała chrypka niemal, kiedy zapytał:
— Sądzicie więc, że udali się stąd do bonancy?
— Tak. Chcą napaść na bonancę i ograbić ją. Są tam wielkie zapasy amunicyi, żywności i innych przedmiotów, posiadających wielką wartość dla tych opryszków. Srebra także tam mnóstwo.
— Do wszystkich dyabłów! Zechcą się dzielić. Biali zabiorą kruszce, a czerwoni wszystko inne. Jak to daleko stąd?
— Dobry dzień drogi. Jutro wieczorem mogą tam przybyć, jeśli Harton nie posłucha rady, którą mu dałem.
— Jakiej rady?
— Żeby z nimi kołował. Spodziewałem się, że ktoś przecież nadejdzie i mnie uwolni. Tego przechodnia miałem poprosić, żeby czemprędzej pojechał do bonancy i ostrzegł tam ludzi. Ja nie byłbym mógł z nim razem pojechać, ponieważ konia nie miałem.
Stary skut patrzył przez chwilę w zamyśleniu przed siebie, a potem rzekł:
— Najchętniej wyruszyłbym zaraz. Można aż do zmroku iść tropem tych łotrów. Czy nie moglibyście opisać mi drogi tak dokładnie, żebym trafił i w nocy?
Gambusino zaprzeczył i ostrzegał poważnie przed nocną jazdą. Old Death postanowił zatem zaczekać aż do jutra.
— Nas szesnastu — mówił dalej — będzie miało do czynienia z czterdziestu czerwonymi i z dziesięciu białymi, czyli razem z pięćdziesięciu ludźmi, nie potrzebujemy więc zbytnio się obawiać. Jak byli uzbrojeni Czimarrowie?
— We włócznie, łuki i strzały. Przywłaszczyli sobie nasze obydwa rewolwery i strzelby — odrzekł gambusino.
— To nic, gdyż nie umieją obchodzić się z taką bronią. Zresztą skorzystamy ze wszystkich okoliczności. Oprócz tego należałoby się dowiedzieć, gdzie i jak położona jest bonanca. Koło bonancy będzie najprawdopodobniej woda. Takie potoki płyną zwyczajnie parowem, kenionem, a w tej bezdrzewnej okolicy łatwo kenion znaleźć. Opiszcieno mi to miejsce!
— Wyobraźcie sobie wcięty głęboko w las parów, rozszerzający się w środku, a dokoła otoczony stromemi skałami wapiennemi. Te skały kryją w sobie ogromne bogactwo srebra, miedzi i ołowiu. Wysokopienny las dochodzi górą aż do krawędzi tego jaru, a poszczególne drzewa rosną nawet po ścianach. W tyle wytryska źródło i spływa od razu obfitym strumieniem. Ten parów, albo raczej dolina, długa jest prawie na dwie mile angielskie, a mimo to niema prawie nigdzie miejsca, którędy możnaby zejść po skałach. Jedyne wejście i wyjście znajduje się tam, gdzie z doliny potok wypływa, a tam schodzą się skały tak ciasno, że obok wody jest tylko miejsce na trzech ludzi, lub dwóch jeźdźców, gdyby obok siebie przejść chcieli.
— W takim razie miejsca tego można doskonale bronić przed napadem!
— Zapewne. Innego wejścia nikt nie znajdzie, przynajmniej nikt taki, kto nie mieszka tam teraz. Ponieważ pracuje się w środku doliny, przeto trudno byłoby w danym razie chodzić zawsze pół godziny do wejścia, aby się z doliny wydostać. Sennor Uhlmann kazał więc urządzić w odpowiedniem miejscu ścieżkę, pnącą się po ścianie. Skała wznosi się tam nie pionowo, lecz stopniami. Sennor polecił pościnać drzewa i postrącać je na stopnie tak, że leżą wsparte o skałę. W ten sposób utworzyła się od góry aż do dołu masa pni i konarów, pod których osłoną wyrąbano schody. Nikt obcy ich nie dostrzeże.
— Oho! Ja jestem gotów zaraz odkryć to słynne schody. Zdradziliście się sami wzmianką o ścinaniu drzew. Tam bowiem, gdzie drzewa sztucznie usunięto, muszą, lub musieli się ludzie znajdować.
— Gdy przyjdziecie na to miejsce, nie domyślicie się, że te drzewa spuszczano sztucznie z wielkim wysiłkiem za pomocą lin i lassów nawet z narażeniem życia. Zrozumiejcie mnie dobrze! Nie ścinano drzew w zwykłem tego słowa znaczeniu. Nie widać ani jednego kawałka pnia. Sennor Uhlmann kazał je wykopywać z korzeniami tak, że zwolna nachylały się ku parowowi i podnosiły z ziemi cały kłąb innych korzeni. Około trzydziestu ludzi trzymało je potem na sznurach, aby nie runęły aż na dolinę; one zsunąwszy się zwolna opierały się na tym stopniu, który był do tego potrzebny.
— Czyż Uhlmann ma tylu robotników?
— Teraz czterdziestu.
— W takim razie napad nie przedstawia wielkiego niebezpieczeństwa. Jak urządzone jest połączenie ze światem zewnętrznym?
— Zapomocą mułów, które przybywają co dwa tygodnie, aby dolinę zaopatrzyć we wszystkie potrzebne środki i zabrać kruszec.
— Czy sennor każe wejścia pilnować?
— W nocy, kiedy śpi wszystko. Oprócz tego krąży strzelec, wynajęty w tym celu, przez cały dzień po okolicy, aby towarzystwo zaopatrzyć w dziczyznę. Jemu nic ujść nie może.
— Czy Uhlmann pozakładał budynki?
— Nie. Sam mieszka w wielkim namiocie, w którym gromadzą się wszyscy po pracy. Namiot poboczny służy jako śpichlerz na zapasy. Oba przytykają do ściany parowu. Dokoła stoją zbudowane na razie z gałęzi i tym podobnych materyałów budy, w których obozują robotnicy.
— Ale obcy może z górnej krawędzi zobaczyć jasne namioty!
— Nie, ponieważ pokrywają je gęste korony drzew, a oprócz tego dachy zrobione są nie z białego płótna, lecz z ciemnej materyi gumowej.
— To już lepsze. Jakże z uzbrojeniem?
— Znakomicie! Każdy z robotników ma dubeltówkę, nóż i rewolwer.
— W takim razie niech sobie przychodzą kochani Czimarrowie. Oczywiście, że my powinniśmy przybyć przed nimi. Trzeba jutro konie natężyć. A jeraz spróbujmy zasnąć. Wobec tego, co czeka nas jutro, musimy dobrze wypocząć, my i konie.
Pożądany sen odbiegał mnie, chociaż poprzedniej nocy ani chwili nie spałem. Podniecała mię myśl, że jutro schwytam Gibsona. Old Death także nie mógł zasnąć. Przewracał się co chwila z jednego boku na drugi, co było u niego rzeczą rzadką. Słyszałem, jak wzdychał i mruczał do siebie jakieś słowa, których nie rozumiałem, chociaż leżałem obok niego. Coś mu ciężyło na sercu. Zachowanie się jego w czasie wzmianki o gambusinio Hartonie wpadło mi szczególnie w oko, ale tłómaczyłem je sobie tem, że Old Death znał tego człowieka. Czyżby jednak stosunek jego był jeszcze innym jak tylko zwyczajnego znajomego?
Może po trzech godzinach leżenia zauważyłem, że powstał. Zaczął nadsłuchiwać, czy oddychamy regularnie i śpimy, poczem odwrócił się i poszedł wzdłuż potoku. Indyanin, stojący na straży, nie przeszkodził mu w tem oczywiście. Po jego odejściu minął jeden kwadrans, drugi i trzeci, a on nie powracał. Wobec tego wstałem i udałem się za nim.
Dopiero w dziesięć minut drogi zobaczyłem go, zwróconego tyłem do mnie nad potokiem i wpatrzonego w księżyc. Nie starałem się stąpać cicho, ale trawa głuszyła odgłos moich kroków. Mimoto byłby je Old Death usłyszał, gdyby go nie były zaprzątnęły jego myśli. Dopiero kiedy stanąłem tuż za nim, odwrócił się, wyrwał rewolwer z za pasa i huknął na mnie:
— Do wszystkich dyabłów! Kto wy jesteście? Poco się tu skradacie? Czy chcecie dostać kulą?
Wtem zamilkł. Widocznie duchem daleko był od nas, skoro mnie teraz nie poznał.
— Ach, to wy! — mówił dalej. — Byłbym was już kulą poczęstował, gdyż naprawdę wziąłem was za obcego. Czemu nie śpicie?
— Ponieważ nie daje mi spokoju myśl o Gibsonie i Ohlercie.
— Tak? Wierzę bardzo. No, jutro będziemy obydwu mieli w ręku, albo niech się nie nazywam Old Death. Ja nie mogę dłużej ich ścigać, gdyż muszę zostać w bonancy.
— Wy? Dlaczego? Czy to tajemnica?
— Tak.
— W takim razie uszanuję ją i nie będę wam dłużej przeszkadzał. Słyszałem wasze westchnienia, sądziłem więc, że będę mógł ulżyć sercu waszemu w cierpieniu, które wam widocznie dolega. Dobranoc, sir!
Odwróciłem się, aby odejść. Old Death puścił mnie na małą przestrzeń od siebie, poczem doleciały mnie jego słowa:
— Master, nie uciekajcie! To prawda, co mówicie o cierpieniu serca. Ciąży mi ono na duszy i nie chce mię opuścić. Poznałem was jako człowieka dobrego i umiejącego milczeć, który nie osądzi mnie zbyt surowo. To też dowiecie się teraz, co mnie gnębi. Wszystkiego mówić nie potrzebuję, wystarczy coś niecoś, a reszty sami się domyślicie z łatwością.
Wziął rękę moją pod ramię i poszedł zwolna nad brzegiem potoku.
— Jakie wy macie właściwie o mnie wyobrażenie? — zapytał znienacka. — Co sądzicie o moim charakterze... o... o... moralnym Old Deacie?
— Jesteście człowiekiem honoru, dlatego kocham was i miłuję.
— Hm! Czy popełniliście już kiedy jaką zbrodnię?
— Hm! — mruknąłem ja także. — Złościłem rodziców i nauczycieli. Przełaziłem przez płot do ogrodu sąsiada. Obijałem innych chłopców, którzy byli odmiennego zdania niż ja i tak dalej!
— Nie plećcie głupstw! Ja myślę o rzeczywistych zbrodniach, podpadających karom kryminalnym.
— Nie, czegoś takiego nie przypominam sobie zaiste.
— W takim razie jesteście nadzwyczaj szczęśliwym człowiekiem, sir. Zazdroszczę wam. Nieczyste sumienie, to kara! Żadna szubienica, żaden kryminał nie dorówna okropności tej kary.
Powiedział to takim tonem, że wzruszył mnie głęboko. Tak, ten człowiek wlókł za sobą ciężar jakiejś zbrodni, bo w przeciwnym razie nie mówiłby z takiem uczuciem. Ja milczałem na to. Upłynęła chwila, nim zaczął dalej mówić:
— Master, nie zapominajcie o tem: że istnieje sprawiedliwość Boska, wobec której ludzka jest dziecinną igraszką. Sąd stały zasiada w sumieniu człowieka i dniem i nocą grzmi mu w uszy wyrokiem. Muszę sobie ulżyć, muszę wam to powiedzieć. A czemu właśnie wam? Bo pomimo swej młodości wzbudziliście do siebie we mnie wielkie zaufanie, nadto mam jakieś dziwne przeczucie, że jutro może się stać coś, co nie pozwoli staremu skutowi wyznać grzechów.
— Co wam do kaduka, sir! Nie spodziewacie się chyba śmierci?
— Niestety, zdaje mi się, że ona przyjdzie — potwierdził kiwając głową. — Słyszeliście, co mówił gambusino o kupcu Hartonie. Co sądzicie o bracie tego człowieka?
Teraz zacząłem się domyślać rzeczywistego stanu rzeczy. Odpowiedziałem przeto łagodnie:
— Był w każdym razie lekkomyślny.
— Pshaw! Chcecie przez to wydać łagodny wyrok? Powiadam wam, że lekkomyślny jest o wiele niebezpieczniejszy od złośliwie złego. Złego poznać można zdaleka, lekkomyślny natomiast jest przeważnie miłym człowiekiem i dlatego jest dla społeczeństwa więcej niebezpieczny. Tysiąc złych można poprawić, gdyż złość ma charakter, o który poprawa może się zaczepić. Ale wśród tysiąca lekkomyślnych da się zaledwie jednego poprawić, gdyż nie posiadają oni żadnej pewnej rączki, za którąby można uchwycić i pociągnąć ich na dobrą drogę. Ja właściwie nie byłem nigdy zły, lecz lekkomyślny, bezdennie lekkomyślny, gdyż owym Hartonem, który strwonił majątek brata, jestem... ja, ja, ja!
— Ależ, sir, przedstawiliście się mnie pod innem nazwiskiem!
— Oczywiście! Przybrałem sobie inne, ponieważ zbezcześciłem to, które nosiłem. Żaden zbrodniarz nie opowiada chętnie o tem, względem czego się grzechu dopuścił. Czy sobie przypominacie, co do was powiedziałem w Nowym Orleanie, że zacna moja matka postawiła mnie była na drodze do szczęścia, że jednak ja go na całkiem innej szukałem?
— Przypominam sobie.
— To nie będę tracił wielu słów. Matka moja, umierając, wskazała mi drogę cnoty, ja jednak poszedłem manowcami lekkomyślności. Chciałem się wzbogacić, posiąść miliony. Spekulowałem nierozumnie, straciłem ojcowiznę i honor kupiecki. Wobec tego przystałem do digginów. Miałem szczęście i znalazłem mnóstwo złota. Roztrwoniłem to tak samo szybko i stałem się namiętnym graczem. Męczyłem się mięsiącami w digginach po to, aby zarobek jako jedną stawkę i w pięć minut stracić. To mi nie wystarczało. Nie zdobywałem takich sum, jakie posiadać chciałem. Sto tysięcy dolarów zapragnąłem, ja ostatni głupiec, postawić na raz, aby bank rozbić, a potem z pomocą tego wszystkie inne banki. Udałem się do Meksyku, zostałem gambusinem, szczęście sprzyjało mi ogromnie, ale wszystko przegrałem. Takie życie poderwało mnie także fizycznie, a w dodatku zacząłem palić opium. Byłem przedtem chłop mocny i muskularny, olbrzym, a podupadłem jak cherlak ostatni. Tak dalej już być nie mogło. Ludzie ze wstrętem już na mnie patrzyli, a wszystkie psy szczekały na mój widok. Wtem spotkałem się z bratem, który miał sklep we Frisco. Poznał mnie pomimo nędzy i wziął do swego domu. O gdyby był tego nie zrobił! Gdyby mi dał był zginąć! Oszczędziłby był sobie nieszczęścia, a mnie jeszcze gorszych wyrzutów sumienia!
Zamilkł na chwilę. Wzdychał ciężko, że mię wielka litość nad nim zdjęła.
— Byłem zmuszony sprawować się dobrze — mówił dalej. — Brat uwierzył, że się poprawiłem i dał mi posadę w swoim sklepie. Ale szatan gry drzemał tylko, a gdy się zbudził, porwał mnie jeszcze mocniej w swe szpony. Naruszyłem kasę, by zmusić szczęście do służby dla siebie. Wystawiałem fałszywe weksle, by pieniądze poświęcić molochowi hazardu. Przegrywałem i przegrywałem, aż wkońcu nie było już ratunku. Wtedy uciekłem. Brat popłacił fałszowane weksle i stał się przez to żebrakiem. On zniknął także z małym chłopcem, pochowawszy wpierw żonę, która zmarła z przerażenia i bolu. Dowiedziałem się o tem dopiero po wielu latach, odważywszy się zaglądnąć do Frisco. Wrażenie tej wiadomości pchnęło mię na lepsze tory. Zacząłem znowu pracować jako gambusino nie bez szczęścia. Przybyłem, aby wynagrodzić bratu szkodę, ale go już nie zastałem. Odtąd szukałem go wszędzie bez skutku. To niespokojne, koczownicze życie zrobiło ze mnie skuta. Gry zaniechałem, ale palenia opium nie. Nie palę go już, tylko żuję w znikomo małych dawkach z tytoniem. Oto moje wyznanie, a teraz spluńcie na mnie, albo mnie podepczcie nogami; nie mam nic przeciwko temu, gdyż zasłużyłem na to!
Wypuścił moją rękę, usiadł w trawie, wsparł łokcie na kolanach, a twarz ukrył w dłoniach. Siedział tak długi czas, nie wydając głosu z siebie, ja zaś stałem pełen uczuć, które się nie dadzą opisać. Wkońcu zerwał się znowu, wpatrzył się we mnie wzrokiem widma i zapytał:
— Wy jeszcze tutaj? Czy nie strach wam przed tym nędznikiem?
— Strach? Nie. Żal mi was serdecznie, sir. Nagrzeszyliście wiele, ale też wiele przecierpieliście, a wasza skrucha jest szczera. Jakżebym śmiał choćby pocichu rościć sobie prawo do wyroku! Ja sam jestem grzesznikiem i nie wiem, jakie mi życie przyniesie pokusy.
— Wiele wycierpiałem? Tak, macie słuszność, wielką słuszność! Mój Boże, czemże są dźwięki puzonów całego świata wobec niespoczywającego nigdy głosu sumienia człowieka, którzy się poczuwa do winy? Muszę pokutować i naprawić tyle, ile zdołam. Jutro zobaczę nareszcie brata. Doznaję wrażenia, jak gdyby dla mnie wschodziło jakieś słońce, ale nie ziemskie. To wszystko jednak was nic nie obchodzi. Co innego chciałem wam powiedzieć i o co innego prosić. Czy spełnicie mi to życzenie?
— Z całego serca!
— To posłuchajcie! To, że nawet kiedy przez pewien czas nie mam konia, włóczę z sobą siodło, to dzieje się dla słusznego powodu. Jeśli się odpruje podszewkę, można się dostać do rzeczy, przeznaczonych dla brata, ale wyłącznie dla brata. Zapamiętacie to sobie, sir?
— To prośba, nad wyraz skromna.
— Nie tak bardzo. Ale może się jeszcze kiedyś dowiecie, jak wielkie pokładam w was zaufanie, skoro proszę was, żebyście o tem nie zapomnieli. A teraz odejdźcie, sir! Zostawcie mnie samego! Wydaje mi się, jak gdybym musiał jeszcze dziś w nocy przeczytać księgę mych win. Jutro może już czasu nato nie będzie. Są przeczucia, po których poznać natychmiast, że są zwiastunami prawdy. Proszę was, idźcie! Śpijcie z Bogiem! Wasze sumienie czyste. Dobranoc, sir!
Wróciłem powoli do obozu i położyłem się. Zasnąłem dopiero w kilka godzin, na krótko przed samym brzaskiem, a starego jeszcze nie było. Gdy nas budzono, siedział już na siodle, jak gdyby mu zależało na tem, by się jego przeczucie śmierci urzeczywistniło. Gambusino oświadczył, że z wyjątkiem niewielkiego bolu w plecach czuje się zupełnie dobrze i rzeźko. Opasano go jedną derką jak spódnicą, a na to zarzucono mu drugą jako płaszcz. Jeden z Apaczów wziął go na swego konia i ruszyliśmy w drogę.
Przejeżdżaliśmy znów przez keniony prawie aż do południa, dopiero o tej porze skończył się przynajmniej na ów dzień ten uciężliwy teren. Godzinami prowadziła teraz droga przez porosłe trawą równiny, z których miejscami wznosiły się góry. Trop Czimarrów mieliśmy ciągle dotąd przed sobą.
Wtem zatrzymał nas gambusino i rzekł z zadowoleniem:
— Tu musimy zboczyć od tropu. Harton posłuchał mej rady i poszedł kołem. My skierujemy się teraz na prawo, bo tam prosta droga.
— Well! To nas prowadźcie!
Na północnym zachodzie, dokąd zdążaliśmy teraz, rozłożyły się na widnokręgu niebieskawe masy, które gambusino określił jako góry. Te jednak tak daleko były jeszcze, że dopiero po kilku godzinach poznaliśmy, że się do nich zbliżamy. Zaraz po południu spoczęliśmy na krótki czas i ruszyliśmy ze wznowioną szybkością. Wreszcie ujrzeliśmy pierwszy, choć nędzny, krzak, potem nastąpiło ich więcej, aż wkońcu otwarła się przed nami prerya, na której trzeba było objeżdżać kępy zarośli. My odżyliśmy nanowo, a konie nasze trzymały się wprost znakomicie. Były to zupełnie inne zwierzęta, niż te, które nam dał sennor Atanasio. Kłusowały tak raźno, jak gdybyśmy dopiero przed chwilą wyruszyli z obozu.
Tymczasem odległość między nami a górami zmniejszyła się była znacznie. Był też już czas na to, gdyż słońce chyliło się ponad ich szczytami ku zachodowi. Tu ujrzeliśmy w samym środku preryi pierwsze drzewo z poszarpanymi przez burze konarami. Powitaliśmy je jako zwiastuna upragnionego lasu. Potem następowały inne to z prawej, to z lewej strony, tu bliżej siebie, tam dalej, aż utworzyły gaj ze wznoszącym się jak oparcie gruntem, po którym dostaliśmy się na wzgórze, za którem teren opadał stromo ku niezbyt głębokiej dolinie. Tam musieliśmy zjechać, aby dolinę przeciąć. Stamtąd jednak wznosił się grunt do znacznej wyżyny, nagiej wprawdzie i łysej, ale pokrytej na szczycie drzewami. Wzdłuż tego grzbietu jechało się pod drzewami, a potem stromo w dół przez parów, a następnie znowu pod górę na małe, bezdrzewne, ale porosłe trawą płaskowzgórze. Zaledwie wstąpiły na nie kopyta naszych koni, ujrzeliśmy pas, ciągnący się trawą, na poprzek naszego kierunku.
— Trop! — zawołał gambusino. — Kto mógł tędy przejeżdżać?
Równocześnie zsiadł, aby zbadać ślady.
— Ja widzę to z konia — gniewał się Old Death. — Taki trop może zostawić tylko gromada, licząca ponad czterdziestu jeźdźców. Przybywamy zatem zapóźno.
— Sądzicie istotnie, że to byli Czimarrowie?
— Nawet stanowczo, sennor!
Winnetou zsiadł również, poszedł trochę za tropem, poczem oświadczył:
— Dziesięć bladych twarzy, a czterdziestu czerwonych. Od kiedy przeszli, minęła już godzina.
— Cóż wy na to, sennor gambusino? — spytał Old Death.
— Jeśli tak jest naprawdę, to możemy ich przecież jeszcze uprzedzić — odrzekł zapytany. — W każdym razie będą badali okolicę przed napadem, a to wymaga czasu.
— Oni zmuszą Hartona, żeby im wszystko opisał, nie będą więc tracili czasu na długie poszukiwania.
— Ale Indyanie atakują zawsze przed rannym brzaskiem.
— Zabierajcie się ze swoim brzaskiem! Powiedziałem przecież, że z nimi są biali! Dyabła tam będą zważali na obyczaje czerwonych. Założyłbym się, że w biały dzień wejdą do bonancy. Postarajcie się zatem, żebyśmy się tam jak najprędzej dostali!
Ostrogi poszły w ruch i popędziliśmy przez równinę w całkiem innym kierunku niż Czimarrowie. Harton nie poprowadził ich ku wejściu do bonancy, lecz do jej krawędzi, położonej najdalej w tyle. My zaś dokładaliśmy starań, aby jak najrychlej dostać się do jej wnętrza. Niestety zaczęła teraz szybko ciemność zapadać. Do tego wjechaliśmy w las na zupełnie nie utarty grunt, musieliśmy to zjeżdżać nadół, to znów piąć się pod górę i zdać się całkiem na kroczącego przed nami gambusina, oraz na oczy koni. Ale konary i gałęzie zawadzały nam bardzo, biły nas po twarzy, zachodziła obawa, że nas zmiotą z siodeł. Dlatego pozsiadaliśmy i poszliśmy dalej piechotą, prowadząc konie za uzdy, a z rewolwerami w wolnej ręce, ponieważ każdej chwili mogliśmy się spotkać z nieprzyjacielem. Nareszcie usłyszeliśmy szmer wody.
— Jesteśmy przy wejściu — szepnął gambusino.— Uważajcie teraz! Na prawo woda. Trzymajcie się skały na lewo i idźcie po jednemu!
— Ładnie! — odrzekł Old Death. — Tu w nocy straże nie stoją?
— Teraz nie jeszcze. Czas nocnego spoczynku jeszcze nie nadszedł.
— Ładna gospodarka! I w dodatku w bonancy! Jaka tam droga? Ciemno, że oko wykól!
— Ciągle prosto. Grunt równy. Aż do namiotu niema żadnej przeszkody.
Widzieliśmy w ciemności tylko tyle, że przed nami ciągnęło się otwarte dno doliny. Na lewo wznosiły się wysoko czarne masy ścian skalnych, na prawo szemrała woda. Tak szliśmy, prowadząc jeszcze konie za uzdy. Ja gambusino i Old Death otwieraliśmy pochód. Wtem wydało mi się, że dostrzegłem postać, podobną do psa, przemykającą się pomiędzy nami a skałą. Zwróciłem na to uwagę drugich, wobec czego zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy nadsłuchiwać. Nic jednak się nie odezwało.
— Ciemność zwodzi — rzekł gambusino. — Zresztą za nami znajduje się ukryte wejście na górę.
— Ta postać mogła właśnie zejść stamtąd — powiedziałem ja.
— W takim razie nie byłoby obawy, gdyż byłby to przyjaciel. Ale mieszkaniec doliny nie ma tu teraz czego szukać. To wam się tylko tak zdawało.
Na tem skończyła się ta sprawa, która potem sprowadziła tak straszne nieszczęście na nas, względnie na jednego z nas. Wkrótce zobaczyliśmy niepewne światło lamp, przedostające się przez ściany namiotu i usłyszeliśmy głosy ludzkie.
— Wy zaczekajcie na resztę — rzekł Old Death do gambusina, który z nami we trójkę szedł przodem — i powiedzcie, by się zatrzymali przed namiotem, dopóki nie zawiadomimy sennora Uhlmanna.
Tętent naszych koni musiano słyszeć w namiocie, a mimo to nie odchylono drzwi.
— Chodźcie ze mną, sir! — rzekł stary. — Zobaczymy, jaką radość i niespodziankę im sprawimy.
Z zewnątrz można było poznać, gdzie znajdowały się drzwi w kształcie zasłony. Old Death wszedł przedemną.
— Oto już oni! — zawołał jakiś głos. — Nie wpuście go do środka!
Jeszcze podczas tych słów padł strzał. Ujrzałem, jak skut pochwycił oburącz za ramę drzwi, a równocześnie zauważyłem kilka zwróconych ku drzwiom wylotów strzelb. Stary skut nie mógł się utrzymać na nogach i osunął się na ziemię.
— Moje przeczucie... mój brat... Przebaczenia... w siodle...! — jęknął.
— Sennor Uhlmann, nie strzelajcie, na miłość Boga! — krzyknąłem. — Jesteśmy przyjaciółmi. Z nami jest wasz teść i szwagier. Przychodzimy obronić was przed zamierzonym napadem.
— Mój Boże! Przyjaciele! — odpowiedziano z wnętrza. — Czy to prawda?
— Tak, nie strzelajcie. Wpuście mnie, tylko mnie samego!
— To wejdźcie, ale nikt więcej!
Wszedłem i zastałem tam ze dwudziestu mężczyzn, uzbrojonych w strzelby. Świeciły się trzy lampy, zwisające ze stropu namiotu. Naprzeciw mnie wyszedł młody człowiek, a obok niego stał jakiś wynędzniały i obdarty.
— Czy ten był z nimi, Hartonie? — zapytał ów młody.
— Nie, sennor!
— Nonsens! — zawołałem. — Nie urządzajcie egzaminu. My jesteśmy przyjaciele, ale nieprzyjaciel za nami. Mogą nadejść każdej chwili. Ten człowiek nazywa się Harton? Czy to jego wlekli z sobą Czimarrowie już od dłuższego czasu?
— Tak, on im umknął. Wszedł tu zaledwie przed dwiema minutami.
— Więc to wy przekradaliście się obok nas, master Hartonie? Widziałem was, ale tamci mi nie wierzyli. Kto wystrzelił?
— Ja — rzekł jeden z obecnych.
— Chwała Bogu! — odetchnąłem, ponieważ myślałem już, że brat brata zastrzelił. — Zabiliście człowieka, któremu zawdzięczacie swoje ocalenie!
Wtem weszli obaj Langowie, a za nimi gambusino, który nie dał się już dłużej wstrzymać. Teraz nastąpiła chaotyczna, gwarliwa, scena radości, do której przyłączyli się mieszkańcy z poblizkich chałup. Musiałem użyć dosadnych wyrazów, zanim sprowadziłem spokój. Old Death trafiony w samo serce oddał już był Bogu ducha. Murzyn Sam wniósł jego zwłoki do namiotu i położył wśród głośnego lamentu między nami. Dwie kobiety ukazały się z drugiego przedziału namiotu, jedna z chłopczykiem na rękach. Była to niańka. Druga padła w ramiona ojca i brata.
W owem położeniu musiałem zdać się na siebie samego. Kiedy inni zajęci sobą żywo rozmawiali, ja zapytałem Hartona, jak mu się uciec udało, a on zaczął tak opowiadać:
— Wyprowadziłem ich lasem na tył doliny, gdzie rozłożyli się obozem, a wódz poszedł na zwiady. Kiedy zmrok zapadł, ruszyli w drogę, zostawiając konie pod osłoną kilku strażników, wśród których leżałem ze związanemi rękoma i nogami. Jakoś zdołałem uwolnić najpierw ręce, a następnie nogi, poczem pomknąłem szybko ku ukrytym schodom i na dolinę. Zauważyłem was, a myśląc, że to wrogowie, pospieszyłem tu, gdzie zastałem zgromadzoną większość robotników, którym doniosłem o napadzie. Pierwszy, kto szedł, padł od strzału.
— Obyście byli raczej tam zostali, gdzie pieprz rośnie! Sprawiliście straszne nieszczęście. Z waszych słów wnioskuję, że te łotry mogą się tu zjawić lada chwila. Trzeba zrobić porządek.
Zwróciłem się oczywiście wprost do Uhlmanna, tego samego, który za mojem wejściem stał obok Hartona. Pouczyłem go w krótkich słowach o stanie rzeczy i z jego pomocą zarządzono wszystko w niespełna dwie minuty. Konie nasze zaprowadzono dalej na tył doliny. Apacze ustawili się za namiotem, a obok nich robotnicy Uhlmanna. Zwłoki Old Deatha umieszczono znów na dworze. Wyniesiono nad strumień beczkę nafty i flaszkę benzyny. Odbito jedno dno beczki, a jeden z ludzi otrzymał rozkaz wlać na dany znak benzynę do nafty, zapalić, potem zaś beczkę wepchnąć do wody. Płonąca nafta byłaby popłynęła po wodzie i w ten sposób oświetliła całą dolinę.
Pięćdziesięciu ludzi stało teraz gotowych na przyjęcie nieprzyjaciół, którym dorównywaliśmy liczbą, a przewyższaliśmy pod względem uzbrojenia. Kilku przebiegłych i doświadczonych robotników wysłano do wejścia, aby donieśli o zbliżaniu się napastników.
Na tylnej ścianie namiotu rozluźniono pierścienie, aby móc tędy wchodzić i wychodzić.
Kobiety i dziecko zaprowadzono do tylnej części doliny. Ja siedziałem w namiocie tylko z Uhlmannem, Winnetou i obydwoma Langami, Sam zaś został przy Apaczach. Czekaliśmy z dziesięć minut, kiedy wszedł jeden z wysłanych naprzód ludzi i doniósł, że przyprowadził dwu białych, którzy pragną złożyć swoje uszanowanie sennorowi Uhlmannowi, że za tymi białymi dał się jednak zauważyć ruch, z czego należy wnosić, iż reszta zbliża się także. Obcym pozwolono wejść, przedtem jednak ja ukryłem się z obydwoma Langami i Winnetou w drugim przedziale.
Tymi dwoma białymi byli ku memu zdumieniu Gibson i Ohlert. Powitano ich uprzejmie i poproszono, żeby usiedli, co też obaj uczynili. Gibson nazwał siebie Gavilano i przedstawił się jako geograf, który razem z kolegą zwiedza te góry. Oświadczył, że niedaleko stąd rozbił obóz, kiedy przybył doń gambusino, niejaki Harton, od którego dowiedział się, że tu znajduje się porządne mieszkanie. Ponieważ kolega jego zachorował — mówił dalej Gibson — przeto poprosił Hartona, żeby go tu przyprowadził i zapytał sennora Uhlmanna, czyby nie przyjął go na jedną noc.
Nie zastanawiając się nad tem, czy podstęp Gibsona dobrze obmyślany, czy głupio, wyszedłem z mojej kryjówki, a na mój widok zerwał się Gibson na równe nogi i wypatrzył się na mnie z wyrazem najwyższego przerażenia.
— Czy Czimarrowie, którzy idą za wami, także zachorowali, master Gibson? — zapytałem. — Wiliam Ohlert nietylko tutaj zostanie, lecz pójdzie ze mną, a was także zabiorę.
Ohlert siedział jak zwykle, nie biorąc w niczem udziału. Gibson jednak upamiętał się rychło.
— Łotrze! — krzyknął na mnie. — Aż tutaj ścigasz uczciwych ludzi?
— Milcz, człowiecze! — przerwałem mu. — Jesteś moim jeńcem!
— Jeszcze nie! — odparł z wściekłością. — Dostaniesz najpierw tem!
Miał strzelbę w ręku i zmierzył się do uderzenia mnie kolbą. Ja pchnąłem go w rękę, przez co zrobił pół zwrotu, strzelba uderzyła w dół i trafiła w głowę Ohlerta, który też upadł natychmiast. W następnej chwili wtargnęli robotnicy do namiotu i wycelowali strzelbami do Gibsona, którego ja jeszcze trzymałem.
— Nie strzelać! — zawołałem, chcąc go wziąć żywcem, ale już było zapóźno. Huknął strzał i Gibson runął z przestrzeloną głową na ziemię.
— To nic, panie! U nas w kraju taki zwyczaj! — rzekł ten, który wystrzelił.
Na ten strzał, jakby na znak, umówiony może przez Gibsona ze wspólnikami, rozległo się w pobliżu wejścia indyańskie wycie wojenne. To wpadli Czimarrowie i sprzymierzeni z nimi biali.
Uhlmann wybiegł na dwór, a reszta za nim. Głos jego, strzały, krzyki i przekleństwa ludzi mieszały się z sobą wśród ciszy nocnej. Ja zostałem sam z Ohlertem w namiocie. Ukląkłem przy nim, aby się przekonać, czy żyje. Tętno biło jeszcze i to mnie uspokoiło. Mogłem więc wziąć udział w walce.
Wyszedłszy, zobaczyłem, że to zbyteczne. Dolinę oświetliła płynąca potokiem nafta, jak w dzień. Przyjęto nieprzyjaciół całkiem inaczej, aniżeli się spodziewali. Większość ich leżała na ziemi, a reszta umykała ku wyjściu, ścigana przez zwycięzców. Tu i ówdzie walczyli poszczególni napastnicy z dwoma lub trzema ludźmi Uhlmanna, lecz oczywiście bez nadziei skutku.
On sam stał obok namiotu i posyłał kulę za kulą, gdzie tylko znalazł cel odpowiedni. Zwróciłem jego uwagę na to, że byłoby dobrze wysłać oddział ludzi pod przewodnictwom Hartona ukrytą ścieżką po konie napastników. Tam można było także przyjąć odpowiednio tych, którym udałoby się ujść wejściem do doliny. Uhlmann uznał słuszność tej rady i posłuchał jej natychmiast.
W kilka minut po pierwszym strzale plac boju był całkiem czysty.
To, co potem nastąpiło, chętnie pominę. Obrazów, na które oburza się serce człowieka, nie powinno się malować pendzlem, ani piórem. Prawdziwe chrześcijaństwo zakazuje nawet zwycięzcy rozkoszować się tryumfem.
Wysłany oddział zabrał z łatwością konie i pozostał przy nich przez całą noc, powrócił tylko Harton. On oczywiście nie miał najmniejszego pojęcia o tem, kto był jedynym poległym z naszej strony, który w dodatku tylko wskutek nieporozumienia padł od kuli przyjaciela. Wyszedłem z nim na dolinę, gdzie płonęło kilka roznieconych tymczasem ognisk. Usiedliśmy w ciemnem miejscu, poczem ja opowiedziałem mu to, co go teraz obchodziło.
Harton płakał głośno i rozdzierająco, jak dziecko. Kochał brata zawsze, dawno już przebaczył mu wszystko i został gambusinem w nadziei, że go gdzieś spotka, kazał sobie opowiedzieć wszystko, począwszy od pierwszego mego spotkania ze skutem aż do chwili, kiedy skruszonego dosięgła zabłąkana kula. Chciał znać każde zamienione przez nas słowo, a gdy po przeszło godzinie wróciliśmy do namiotu, by się przypatrzyć zmarłemu, poprosił mnie, żebym go tak pokochał, jak jego biednego brata.
Rankiem przyniesiono siodło Old Deatha i w cztery oczy odpruliśmy podszewkę. Znaleźliśmy portfel, cienki wprawdzie, lecz bogatej zawartości. Zmarły pozostawił przekazy bankowe na sumę znacznej wysokości, ale co ważniejsze, dokładnie wyrysowany plan powitej miejscowości w Sonorze, gdzie Old Death odkrył wielce obiecującą bonancę. Od tej chwili był Fred Harton bardzo bogatym człowiekiem.
Jakie plany miał Gibson co do Ohlerta, o tem nie podobna się było dowiedzieć. Nawet siostra jego, Feliza Perillo, do której wiodła ich droga, nie byłaby zdolna tego wyjaśnić. Znalazłem przy nim w banknotach wszystkie te sumy, które podjął był na Ohlerta nazwisko, z potrąceniem oczywiście tego, co wydał na podróż.
Ohlert żył wprawdzie, lecz zaraz nie mógł przyjść do siebie po ogłuszeniu. Należało się zatem spodziewać, że będzie musiał dłużej tutaj zabawić, co mnie nawet na rękę było, gdyż mogłem wypocząć po trudach i niewywczasach, oraz poznać gruntownie życie w bonancy, dopókiby stan Ohlerta nie pozwolił na to, żeby go oddać pod opiekę zdolnego lekarza w Chihuahua.
Old Deatha pochowano. Wystawiliśmy mu pomnik z krzyżem ze srebrzystego kruszcu. Brat jego wystąpił ze służby u Uhlmanna, aby niejako odżyć na nowo po trudach i przykrościach, na które ciągle był narażony jako gambusino.
Uhlmann i jego żona byli bardzo uszczęśliwieni przybyciem obudwu krewnych, a uprzejmością i gościnnością swoją starali się uprzyjemnić im pobyt u siebie. Harton, żegnając się z nimi i ze mną, prosił mnie, żebym mu towarzyszył w poszukiwaniu bonancy. Nie mogłem mu dać stanowczej odpowiedzi i pocieszałem go nadzieją, że przybędę do Chihuahua. Winnetou postanowił zostać ze mną i odesłał do domu swoich dziesięciu Apaczów, których Uhlmann obdarował sowicie. Murzyn Sam odjechał z Hartonem i z pewnością szczęśliwie wykonał polecenie Cortesia, ale czy wrócił do niego, tego już nie wiem.
W dwa miesiące potem siedziałem u poczciwego religioso[27] Benito z kongregacyi El buono Pastor w Chihuahua. Jemu to, jako najsłynniejszemu lekarzowi północnych prowincyi, powierzyłem mojego pacyenta. Udało mu się też przyprowadzić go całkiem do zdrowia. Powiadam całkiem, gdyż wraz z wyleczeniem fizycznem nastąpił także duchowy stan normalny. Wyglądało to tak, jak gdyby uderzeniem kolby zabito tę nieszczęsną jego monomanię, że chciał zostać obłąkanym poetą. Wiliam był rzeźki i zdrowy, a chwilami nawet wesoły i tęsknił do ojca, nie wiedząc nawet o tem, że właśnie go oczekiwałem. Ojciec bowiem zawiadomił mnie, gdy mu doniosłem o znalezieniu Wiliama, że sam przyjedzie po syna. Przy sposobności poprosiłem go, żeby mi u Taylora wyrobił uwolnienie ze służby. Z każdym dniem nabierałem coraz więcej ochoty, by udać się z Hartonem do Sonory.
Przychodził on codziennie odwiedzać nas obydwu i czcigodnego zakonnika. Zaprzyjaźnił się ze mną wprost serdecznie i cieszył się również bardzo zdrowiem pacyenta.
Co do tego, należało przyznać, że stał się prawdziwy cud. Ohlert nie chciał już słyszeć słowa „poeta“. Przypominał sobie każdą godzinę życia, czas jednak od ucieczki z Gibsonem aż do przebudzenia się w bonancy tworzył pustą kartę w jego pamięci.
Pewnego dnia siedzieliśmy tak razem, zakonnik, Ohlert, Harton i ja, opowiadając o tem, cośmy przeżyli i robiąc sobie nadzieje na przyszłość. Wtem zapukał famulus i wsunął do izby mężczyznę, na którego widok wydał Wiliam okrzyk radości. Jaką boleść i jakie kłopoty ojcu sprawił, o tem wiedział oczywiście tylko odemnie. Rzucił się z płaczem w jego ramiona, wobec czego my wyszliśmy cicho z pokoju.
Później oczywiście musieliśmy ojcu i synowi o wszystkich przygodach szczegółowo opowiedzieć, a oni słuchali tego, pełni radości, że się nawzajem odnaleźli. Ohlert starszy przywiózł mi uwolnienie, a Fred Harton otrzymał odemnie natychmiast słowo, że będę mu towarzyszył. Pragnęliśmy oczywiście gorąco, żeby jeszcze ktoś trzeci wziął był udział w tej podróży. Tym trzecim był nie kto inny jak nieodżałowanej pamięci Old Death. Niestety inaczej zrządziły wyroki Boże!




ROZDZIAŁ V.
Old Firehand.

Mógłbym wiele, bardzo wiele napisać o tem, co przeżyłem z Hartonem, ale ponieważ tutaj chodzi przedewszystkiem o Winnetou, którego przy nas nie było, przeto zaznaczę tylko, że po długich trudach, niewywczasach i walkach udało nam się szczęśliwie znaleźć bonancę. Z tego udziału, który mi się w niej należał, nie miałem ochoty korzystać stale i osobiście, to też sprzedałem go za sumę, która wynagrodziła mi sowicie straty, poniesione podczas rozbicia się okrętu. Pożegnawszy się z Hartonem, pojechałem nad Rio Pecos do puebla Apaczów, gdzie mię jak brata przyjęto. Winnetou nie zastałem niestety, gdyż objeżdżał wtedy właśnie wszystkie oddziały Apaczów.
Apacze prosili, żebym zaczekał na niego, ponieważ jednak znaczyło to tyle, co zatrzymać się u nich przez pół roku, przeto ruszyłem w tymczasową podróż do Kolorado, aby potem przez Kanzas powrócić do St. Louis. W drodze przyłączył się do mnie Anglik Emery Bothwell, którego później, jak się moi mili czytelnicy dowiedzą, spotkałem na Saharze.
Wszystko, co dawniej przeżyłem z Winnetou, potem z Fredem Hartonem, a teraz przeżywałem z Bothwelem, przechodziło prędko z ust do ust. Kiedy więc przybyłem do St. Louis, zdumiałem się, że nazwisko Old Shatterhand było na wszystkich ustach. Mój kochany Mr. Henry, zauważywszy moje zdumienie, rzekł swoim zwykłym sposobem:
— A to z was ptaszek! Przeżywacie w jednym miesiącu więcej przygód, niż niejeden w dwudziestu latach, przebijacie się przez wszelkie niebezpieczeństwa tak szczęśliwie, jak kula pistoletowa przez bibułę, idziecie jako młody greenhorn w zawody z najbardziej doświadczonym westmanem, obalacie okrutne prawa dzikiego Zachodu, oszczędzając nawet śmiertelnego wroga, a potem gębę otwieracie ze zdumienia nad tem, że o was mówią. Powiadam wam, że co do sławy zapędziliście w tym krótkim czasie nawet sławnego Old Firehanda w kozi róg, a on od was dwa razy starszy. Okrutnie się cieszyłem waszą sławą, gdyż to ja skierowałem was na tę drogę. A teraz popatrzcie na to, co wam pokażę!
Otworzył szafę ze strzelbami i wydobył z niej pierwszy gotowy sztuciec swego systemu, objaśnił, jak go należy używać i zaprowadził mnie potem do tarczy, abym go spróbował i ocenił. Byłem wprost zachwycony, ale zwróciłem jak poprzednio jego uwagę na to, że rozpowszechnienie tego sztućca na dzikim Zachodzie sprowadziłoby złe skutki dla ludzi i zwierząt.
— Wiem to, wiem — rzekł — już raz to od was słyszałem. Zrobię też tylko kilka egzemplarzy. Pierwszy, to jest ten, wam darowuję. Wsławiliście moją rusznicę na niedźwiedzie, zachowajcie ją więc na zawsze razem ze sztućcem. Liczę na to, że wam w dalszych podróżach po drugiej stronie Mississipi odda jakie takie usługi.
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale w takim razie teraz przyjąć go nie mogę.
— Czemu?
— Ponieważ nie udaję się teraz na Zachód.
— A dokąd?
— Najpierw do domu, a potem do Afryki.
— Af... Af... Af...?! — wołał, zapominając zamknąć usta. — A to z was mądrala! Chcecie zostać Murzynem, czy Hotentotem?
— Nie. Obiecałem mr. Bothwellowi, że spotkam się z nim w Algierze, gdzie przebywają jego krewni. Stamtąd zamierzamy zrobić wycieczkę na Saharę.
— I dać się pożreć lwom i hipopotamom!
— Pshaw! Hipopotamy nie są mięsożerne i nie żyją na pustyni.
— Ale lwy!
— Niema ich także na właściwej Saharze. Zwierzętom potrzeba wody.
— Ja wiem, że nie piją syropu! Tu idzie jeszcze o inne rzeczy. Prawda, że w Algierze mówi się po francusku?
— Tak.
— A wy umiecie?
— Oczywiście.
— A na pustyni mówią?
— Po arabsku.
— To jednak pójdzie wam kulawo!
— Nie. Profesor, który mnie uczył języka arabskiego, uchodził za największego arabistę w ojczyźnie.
— Niech was kaczka kopnie! Ani rusz do was się dobrać! Przypuszczam jednak, że coś was przecież od tej podróży odwiedzie.
— Co?
— Pieniądze.
— O, te mam.
— Oho!
— Tak! Bonanca przyniosła mi sporo, a od bankiera Ohlerta otrzymałem także pokaźne wynagrodzenie, nie licząc pensyi, wysłanej mi przez John Taylora.
— To lećcie sobie, lećcie na swoją Saharę! — zawołał z gniewem. — Nie potrafię pojąć człowieka, którego tam coś ciągnie! Piasek, nic tylko piasek i miliony pcheł pustynnych! Tu byłoby wam o wiele lepiej. Rozchodzimy się na zawsze, bo kto wie, czy zobaczymy się kiedy.
Mr. Henry biegał szybko wielkimi krokami po pokoju, mruczał coś gniewnie i wymachiwał obydwiema rękami. Ale jego dobroduszność wnet odniosła zwycięstwo. Stanął przedemną i zapytał:
— Czy potrzeba wam i na pustyni rusznicy?
— Tak.
— A sztućca?
— Tembardziej,
— To weźcie jedno i drugie i zabierajcie się! Wynoście się i nie pokazujcie mi się na oczy, jeśli chcecie, żeby was nie wyrzucono. Wy... wy... wy... głupi ośle pustynny, wy...!
Wcisnął mi w rękę obie strzelby, otworzył drzwi, wypchnął mnie i zasunął rygiel. Kiedy jednak wyszedłem na ulicę, wystawił głowę przez okno i zapytał:
— Przyjdziecie do mnie dziś wieczorem?
— To się samo przez się rozumie!
— Well! Ugotuję na maszynce piwną zupę, waszą ulubioną potrawę wieczorną. A teraz zabierajcie się stąd!
Gdy w kilka dni potem z nim się żegnałem, wymógł na mnie słowo honoru, że wrócę po sześciu miesiącach, o ileby jakaś nieprzezwyciężona przeszkoda nie stanęła mi w drodze. Udało mi się dotrzymać słowa i w pół roku znalazłem się znowu w St. Louis.
Ucieszył się niezmiernie, dowiedziawszy się, jak bardzo przydały mi się obie strzelby przy zniszczeniu osławionej gum[28] i oświadczył, że Winnetou był w tym czasie u niego, a usłyszawszy kiedy mam wrócić, prosił, by mnie posłał nad Rio Suanca, gdzie on będzie polował ze swoimi wojownikami.
Wyruszyłem natychmiast w drogę ku tej rzece, ale dostałem się do niej dopiero w trzy tygodnie i po krótkich poszukiwaniach znalazłem obóz Apaczów. Winnetou zachwycał się tak samo jak ja sztućcem Henryego, ale nie pragnął zeń ani razu wystrzelić, uważając strzelbę za moją świętość. Zrobił mi radosną niespodziankę, darowując mi karego konia, którego zabrał z sobą dla mnie. Koń nazywał się Swallow[29], a główna jego zaleta, szybkość, usprawiedliwiała aż nadto tę nazwę. Przeszedł on najlepszą indyańską tresurę i przyzwyczaił się do mnie rychło.
Winnetou wybierał się po polowaniu do Nawajów, aby między nimi a Nijorami, z którymi spór mieli, sprowadzić zgodę. Ja postanowiłem mu towarzyszyć, lecz nie wykonałem tego postanowienia. Oto bowiem na kilka dni przed zamierzonem wyruszeniem spotkaliśmy ludzi, którzy wieźli kalifornijskie złoto i przelękli się nie mało, ujrzawszy, że ich otoczyli czerwonoskórcy. Uspokoili się jednak wkrótce, usłyszawszy nazwiska Winnetou i Old Shatterhand. Jak dobrze one brzmiały, poznałem stąd, że ci ludzie poprosili mnie, żebym ich za odpowiedniem wynagrodzeniem odprowadził do Fortu Scot. Nie chciałem na to przystać, by się nie rozłączać z Winnetou, on jednak, jako mój dawniejszy nauczyciel, dumny był z tego zaufania i nalegał, żebym nie odmówił im tej przysługi, a potem udał się z fortu Scot na północ do położonej na zachód od Missouri preryi Grawel, gdzie mieliśmy się spotkać. Winnetou chciał właśnie odwiedzić znajdującego się wówczas w tamtych stronach swego dawnego przyjaciela, Old Firehanda.
Ponieważ to rozstanie się było jego własną wolą, odjechałem z owymi ludźmi i doprowadziłem ich szczęśliwie na miejsce przeznaczenia. Nie obeszło się oczywiście bez niebezpieczeństw, które trzeba było pokonać. Brałem je wyłącznie na siebie i kilka razy tylko dzięki sztućcowi i koniowi nie przypłaciłem życiem mojego postępowania.
Następnie pojechałem dalej sam, najpierw przez Kanzas, a potem przez Nebraskę, terytoryum Siuksów, od których pościgu ocaliła mnie kilkakrotnie tylko chyżość Swallowa. Winnetou powiedział mi przy pożegnaniu, że droga moja poprowadzi w tych stronach przez nowo odkryte, należące do niejakiego Forstera, tereny naftowe, które właśnie zaczęto eksploatować i że tam znajduje się store, w którem będę mógł nabyć, czego mi będzie potrzeba.
Wedle moich obliczeń powinienem był już być w blizkości owej osady naftowej. Wiedziałem, że nazywała się New Venango i leżała w jednym z wąwozów, zwanych bluffs. Te wąwozy wcinają się stromo w płaszczyznę preryi, a przepływa je zazwyczaj rzeczka, która bądźto bez śladu niknie pomiędzy skałami, bądź też wsiąka powoli w grunt, albo wreszcie, jeżeli ma więcej wody, płynie ku większej rzece. Aż dotychczas nie znalazłem na równinie, usianej kwieciem heliantu, żadnego znaku, któryby dowodził blizkości takiego zagłębia. Koń potrzebował spoczynku i ja sam byłem taki znużony długiem błądzeniem, że coraz to bardziej tęskniłem do celu dzisiejszej mojej wędrówki. Postanowiłem tam z dzień porządnie wypocząć i uzupełnić wyczerpującą się już niemal amunicyę.
Już nie spodziewałem się dostać do tego celu, kiedy Swallow podniósł główkę i wyrzucił oddech z tym szczególnym dźwiękiem, jakim prawdziwy koń preryowy oznajmia zbliżanie się żyjącej istoty. Lekkiem szarpnięciem cugli zatrzymałem go i odwróciłem się na siodle, aby zbadać widnokrąg.
Nie potrzeba było patrzeć zbyt długo. W bok od miejsca, na którem stałem, spostrzegłem dwu jeźdźców, którzy mnie także musieli zauważyć, gdyż puścili konie w cwał wprost na mnie. Ponieważ oddalenie między nami było zbyt wielkie, aby rozróżnić szczegóły, spojrzałem przez dalekowidz i dostrzegłem ku memu zdziwieniu, że jeden z jeźdźców nie był mężczyzną, lecz, co rzadko się trafia w tych stronach, dość młodym chłopcem.
— A, do stu piorunów! Dziecko na preryi i to w prawdziwem traperskiem ubraniu! — pomyślałem sobie i z oczekiwaniem wsunąłem napowrót za pas nóż i rewolwer, które dla bezpieczeństwa nieco byłem wysunął.
Czyżby ten mężczyzna z nim miał być jednym z owych ekstrawaganckich Jankesów, gotowych do wszelkiej nadzwyczajności, czy też „flats ghost“, duchem równiny, który wedle wierzeń indyańskich jeździ nocą na ognistym koniu, a we dnie pod rozmaitemi postaciami po woodlandach, aby białych ludzi znęcać do zguby, a chłopiec może zakładnikiem, uprowadzonym przezeń ze Wschodu?
Zbadałem z pewnemi wątpliwościami swoją powierzchowność i stwierdziłem brak tego wszystkiego, co gentleman w towarzystwie powinien mieć na sobie i przy sobie. Mokassyny stały się z czasem zbyt otwarte, legginy świeciły się, ponieważ przejąłem był chwalebny obyczaj wszystkich myśliwych używania spodni przy stole, zamiast serwetki i wysmarowałem je w ten sposób dokładnie łojem bawolim i tłuszczem pracza. Woskowata koszula myśliwska, która z uznania godnem poświęceniem znosiła wszelkie zmiany temperatury i atmosferyczne kłopoty, nadała mi wyglądu zmaltretowanego deszczem i wiatrem stracha w kapuście, a bobrowa czapka, okrywająca mi głowę, nietylko że powiększyła się zanadto, lecz nawet utraciła większą część włosów i wyglądała, jak gdyby ku swojej szkodzie wchodziła w nazbyt blizką styczność z ogniskami obozowemi.
Szczęściem nie znajdowałem się na parterze wielkiej opery, lecz pomiędzy Black Hills a Górami Skalistemi i nie miałem czasu na to, by się tem martwić, gdyż nie dokończyłem był jeszcze badania, kiedy obaj przybysze zatrzymali się przedemną. Chłopak podniósł na pozdrowienie w górę rękojeść szpicruty i zawołał jasnym, świeżym głosem:
— Good day, sir! Co chcecie znaleźć, że tak czegoś po sobie szukacie?
— Your servant, mój człowieczku! Zapinam moją pancerną koszulkę, aby mnie nie uszkodziło wasze badawcze spojrzenie.
— To nie wolno na was popatrzeć?
— O i owszem, ale przypuszczam, że i mnie pozwolicie się odwzajemnić w ten sam sposób.
— Wobec rycerza z hełmem bobrowym i z karbunkułowym pancerzem musi się być uprzejmym. Podnieście zatem waszą straszną przyłbicę i spojrzyjcie na mnie!
— Dziękuję. Przypatrzmy się więc sobie do syta, przyczem oczywiście ja lepiej na tem wyjdę, ponieważ wasz wygląd jest bardziej gentlemanlike — odrzekłem, a obróciwszy mustanga na zadnich nogach w kółko, dodałem. — Teraz macie mnie ze wszystkich stron, na koniu i w naturalnej wielkości. Jak wam się podobam?
— Zaczekajcie trochę i przypatrzcie się mnie — rzekł, śmiejąc się i poderwał konia śmiałym ruchem tak, jak to ja uczyniłem. — Teraz było przedstawienie obopólne, a wy powiedzcie pierwsi, jak ja wam się podobam!
— Hm, nieźle! Wydajecie mi się przynajmniej dość odpowiednim dla tego miejsca. A ja?
— Tak, o la la! Trzeba tylko być ostrożnym i nie zbliżać się do was bardziej, aniżeli pozwalają na to pewne wątpliwości.
— Tak, jeśli się człowieka nie weźmie w rachubę, to jeździec znakomity — rzekł towarzysz chłopca tonem lekceważącym, przypatrując się Swallowowi okiem znawcy. Ja nie zwróciłem uwagi na tę obelgę i odpowiedziałem chłopcu, który okazywał jak na swój wiek wielkie obycie się towarzyskie:
— Wasze wątpliwości są słuszne, sir, ale usprawiedliwią mię te dzikie strony, w których się znajdujemy.
— Dzikie? Jesteście więc obcym tutaj?
— Tak dalece obcym, że już przez cały dzień szukam napróżno właściwego numeru domu.
— To udajcie się z nami, jeśli chcecie zobaczyć, jak ogromne są te dzikie strony!
Zwrócił się w kierunku, w którym ja dążyłem i puścił konia przez wszystkie tempa od wolnego kroku aż do wyciągniętego cwału. Swallow podążył za nim z łatwością, pomimo że od brzasku byliśmy w drodze. Dzielne zwierzę jakby zmiarkowało, że tu idzie o małą próbę, zaczęło pędzić w ten sposób, że chłopiec nie mógł wkońcu nadążyć i zatrzymał konia z okrzykiem podziwu:
— Macie doskonałego konia, sir. Możebyście go sprzedali?
— Za żadną cenę, sir — odrzekłem, zdziwiony tem pytaniem.
— Opuście: sir!
— Dobrze! Ten mustang wyratował mnie z niejednego niebezpieczeństwa, jemu zawdzięczam moje życie, które często wisiało na włosku, nie mógłbym więc go sprzedać.
— Ma indyańską tresurę — zauważył, patrząc na konia okiem znawcy. — Gdzieście go nabyli?
— Od Winnetou, wodza Apaczów, z którym spotykałem się w ostatnich czasach nad Rio Suanca.
Spojrzał na mnie z widocznym zadziwieniem.
— Od Winnetou? To najsławniejszy i najwięcej wzbudzający trwogi Indyanin od Sonory aż do Columbii! Wy nie wyglądacie na człowieka, który się cieszy takiemi znajomościami.
— Czemu nie? — ząpytałem, śmiejąc się szczerze.
— Uważałem was za surveyora, lub coś podobnego, a ci ludzie bywają wprawdzie dzielni i zręczni, ale zapuszczać się między Apaczów, Nijorów i Nawajów do tego potrzeba już czegoś więcej. Wasze rewolwery, zgrabny nóż i odświętna strzelba na rzemieniu, a najbardziej wasza paradna postawa na koniu, zgadzają się cokolwiek z tem, co się widzi zwykle u prawdziwego trappera, albo skwatera.
— Przyznaję się otwarcie, że poniekąd jestem tylko myśliwym od święta, ale broń mam niezłą. Pochodzi ona z Front Street w St. Louis, a jeśli, jak się zdaje, obeznani jesteście z tym składem, to zapewne wiecie, że za dobrą cenę dostanie tam także dobrego towaru.
— Hm, ja sądzę, że dobroć towaru okazuje się dopiero przy właściwem jego użyciu. Jak się wam przedstawia ten pistolet?
Przy tych słowach sięgnął do torby przy siodle, wyjął stare, zardzewiałe narzędzie do strzelania, podobne raczej do wszystkiego innego, tylko nie do broni, godnej zaufania.
— Tak. To pochodzi, co prawda, z roku Poccahontas, ale dla wprawnego może być bardzo dobre. Widziałem Indyan, którzy używali zadziwiająco najnędzniejszej broni.
— W takim razie powiedzcie, czy umieli coś podobnego robić?
Skoczył koniem w bok, objechał mnie dokoła w szybkim kłusie, podniósł rękę i wypalił do mnie, zanim się spodziałem, co zamierza. Poczułem szarpnięcie lekkie na mem wyłysiałem okryciu głowy i równocześnie ujrzałem spadające przedemną kwiecie heliantu, które byłem zatknął za czapkę. Wyglądało to całkiem tak, jak gdyby ten pewny siebie strzelec chciał się dowiedzieć, co ma sądzić o mojem myśliwstwie od święta, przeto odrzekłem z zimną krwią na jego pytanie:
— Sądzę, że tej sztuki dokaże ktobądź, chociaż nie każdy ma cierpliwość nastawiać czapkę do tego, bo może się pod nią przypadkiem głowa znajdować. Nie strzelajcie zatem do drugiego, dopóki go nie przekonacie, że razem z swoją sikawką nadajecie się do pewnego strzału!
— Wherefore? — zapytało coś za mną. Towarzysz chłopca jechał na dużym i ciężkim koniu, który nie mógł nam kroku dotrzymać i dotarł do nas dopiero w chwili wystrzału. — Za głowę przebiegacza sawanny razem z futrzaną czapką płaci się nabojem prochu aż nadto!
Chudy, długo- i cienko-szyjny ten człowiek miał prawdziwie zawziętą fizyognomię Jankesa. Ze względu na jego towarzysza nie zwróciłem uwagi i na to grubjaństwo, chociaż spostrzegłem, że moje milczenie chłopiec fałszywie sobie tłómaczył. Zauważyłem przynajmniej na jego twarzy wyraz, w którym mało było uznania dla niezdolności do natychmiastowej odpowiedzi z mojej strony.
Całe spotkanie wydało mi się tak osobliwem, że gdybym coś podobnego przeczytał w powieści, podejrzewałbym autora o chęć przedstawienia rzeczy niemożliwych jako możliwe. W każdym razie musiała się gdzieś w pobliżu znajdować osada, a że oddawna żadne z dzikich plemion nie zabłąkało się tutaj, mógł więc nawet chłopak odważyć się na niedaleki wyjazd na równinę.
Mniej jasno zdawałem sobie sprawę z tego, co należało zrobić z tym zajmującym chłopcem. Okazywał znajomość Zachodu i wprawę w potrzebnych tam umiejętnościach, co zniewalało do przypuszczenia, że znajdował się w jakichś szczęśliwych stosunkach. Nie dziw więc, że oko moje spoczywało na nim z żywem zaciekawieniem.
Jechał o pół długości końskiej naprzód, a blask chylącego się ku widnokręgowi słońca oblewał go złotymi promieniami. Był „śniady i piękny“ jak mówi Pismo Święte o Dawidzie. W jego oryginalnych rysach tkwiła obok młodocianej miękkości pewna moc wyrazu i silna energia woli, w postawie zaś i w każdym ruchu wyrażała się samoistność i pewność siebie, zakazująca wyraźnie traktowania go jak dziecka, choć nie mógł liczyć więcej nad lat szesnaście.
Mimowolnie przypomniałem sobie czytane dawniej opowiadania i historye o odwadze, jaką tu w „far west“ odznaczają się nawet dzieci, a samoistność jego odnosiła się zapewne nietylko do jego charakteru, lecz i materyalnych stosunków, gdyż nie byłby mnie pytał o cenę konia.
Wtem ściągnął cugle.
— Czy zmierzacie do New Venango, sir?
— Tak.
— I przybywacie oczywiście z sawanny?
— Jakto chyba po mnie widzicie.
— Ale nie jesteście westmanem!
— Czy cieszycie się wzrokiem tak bystrym, że to poznajecie natychmiast?
— Jesteście Niemiec.
— Tak. Czy wymowa moja angielskiego języka świadczy, że jestem cudzoziemiec?
— Trochę. Jeśli wam to na rękę, to pomówimy naszym ojczystym językiem!
— Co, wy jesteście z tej samej ojczyzny?
— Ojciec mój jest Niemcem. Ja urodziłem się nad Quicourt. Matka moja była Indyanką z plemienia Assineboinów.
To wyjaśniło mi odrazu szczególny krój jego twarzy, oraz ciemną barwę cery. Matka zatem umarła, a ojciec żył. Natknąłem się tu prawdopodobnie na szczególniejsze stosunki i to, co czułem, dla chłopca, było czemś więcej od pustej ciekawości.
— Spojrzyjcieno tam! — wezwał mnie, podnosząc rękę. — Widzicie dym, wychodzący jakby z pod ziemi?
— Ach! Jesteśmy więc nareszcie nad szukanym przezemnie bluffem, w którym leży New Venango! Czy znacie Emery Forstera, księcia naftowego?
— Trochę. Jest ojcem żony mojego brata, żyjącej z mężem w Omacha. Wracam teraz stamtąd z odwiedzin i wstąpiłem tutaj. Czy macie coś do czynienia z Forsterem, sir?
— Nie. Udaję się do store’a na zakupy, a zapytałem tylko dlatego o Forstera, że jako znaczny książę naftowy przedstawia ciekawą osobistość dla każdego przybywającego w te strony.
— Czy widzieliście go już kiedy?
— Nie!
— O i owszem! Widzicie go nawet teraz, gdyż jedzie u waszego boku! Przedstawiliśmy się sobie niedostatecznie, ale to można sobie darować; prerya nie zna ceremonii.
— Ja nie podzielam tego zdania — odrzekłem, nie zwracając na Jankesa ani jednego spojrzenia. — Sądzę nawet, że prerya wytworzyła bardzo surową dystynkcyę, tylko miarą jej nie jest kabza, lecz znaczenie człowieka. Dajcie jednemu z waszych aroganckich książąt naftowych pistolet, z którego tak znakomicie strzelacie i poślijcie go na Zachód, a zginie pomimo swoich milionów. A zapytajcie natomiast któregokolwiek z westmanów, panujących z rusznicą w ręku nad preryą o monney, to zaśmieje wam się w oczy. Tam, gdzie człowiek tyle właśnie znaczy, ile niebezpieczeństwo, któremu da radę, spełni moja patentowana czapka lepsze usługi niż ćwierć lub pół tuzina źródeł oleju skalnego. Prerya nadaje swoje prawa i przepisy grzeczności nie przez nauczyciela tańców, lecz nożem!
Oko jego zabłysło szybkiem, jasnem, spojrzeniem, które przemknęło od Forstera do mnie. Zauważyłem, że przemówiłem po jego myśli. Mimo to on nie zaniechał sprostowania:
— Nie odmawiam wam zupełnie słuszności, sir, ale chyba się znajdzie tu lub ówdzie traper, czy skwater, który nie zaśmiałby się, gdyby go spytano o „kruszec.“ Czy słyszeliście kiedy o Old Firehandzie?
— Czemużby nie? Jest jednym z najbardziej poważnych westmanów. Nie spotkałem go jednak dotąd, co prawda.
— No, widzicie, on i Winnetou, którego przecież znacie, a więc biały i czerwony, należą właśnie do takich, jakich mam na myśli. Ci ludzie mają każde „open“ i każde „shut“ w górach i mogliby was zaprowadzić do pokładów złota i srebra, o których istnieniu i obfitości nikomu się nie śni. Wątpię, czyby który z nich zamienił się z nafciarzem!
— Pshaw! Harry — wtrącił Forster — sądzę, że nie zechcesz robić aluzyi!
Chłopak nie odpowiedział, ja zaś rzekłem chłodno:
— Nafciarz w każdym razie swoich skarbów nie odkrył i nie odważyłby się narazić życia przy ich eksploatacyi. Przyznacie zresztą, mój młody master, że wasza odpowiedź jest tylko potwierdzeniem tego, co ja mówię. Prawdziwy myśliwiec może znaleźć żyłę, ale za jej zawartość nie sprzeda wolności, którą ceni nadewszystko. Lecz oto bluff, a zarazem cel naszej podróży.
Zatrzymaliśmy się nad krawędzią parowu i spojrzeliśmy na małą osadę, której liczbę domów wyobrażałem sobie znaczniejszą. Dolina, leżąca przed nami, tworzyła jakby wązkie koryto, otoczone zewsząd pnącemi się stromo skałami i przecięte w środku pokaźną rzeczką, która przebijała się pomiędzy zbliżonemi do siebie skałami. Cały teren poprostu zakryty był urządzeniami, potrzebnemi do wydobywania oleju skalnego. W górze, tuż nad rzeką, znajdował się świder w pełnym ruchu. W pośrodku przed właściwemi zabudowaniami fabrycznemi stał dom, mimo swej prowizoryczności dość okazały, a gdzie tylko okiem sięgnąć wszędzie widziało się deszczułki, dna i gotowe kadzie, próżne lub napełnione cennym palnym materyałem.
— Tak, to jest bluff, sir — odrzekł Harry. — Po tamtej stronie widzicie store, a zarazem restauracyę, boardinghouse, gdzie można dostać wszystkiego, czego kto zapragnie, a tu prowadzi droga na dół. Jest trochę stroma tak, że trzeba zsiąść z konia, ale niebezpieczeństwa niema. Czy pójdziecie z nami?
Zeskoczyłem szybko z siodła, a on także, mówiąc:
— Weźcie konia do ręki!
— Swallow sam zejdzie — odrzekłem. — Schodźcie naprzód!
On wziął swego konia za cugle, a mój mustang zaczął iść bez osobnego wezwania. Forster szedł z tyłu ze swoim koniem powoli i ostrożnie. Przy tej sposobności przypatrzyłem się gibkim i zręcznym krokom idącego przedemną chłopca, którego osobistość zajmowała mnie z każdą minutą coraz bardziej. Na dnie doliny wsiedliśmy znowu na konie. Chciałem się pożegnać, sądząc, że obaj pojadą wprost do wspomnianego już domu mieszkalnego, gdy tymczasem mnie wypadała droga do sklepu.
— Dajcie pokój, człowieku! — odezwał się Forster. — My jedziemy także do store’a, gdyż mam z wami załatwić jeszcze pewną drobnostkę!
Miło mi było ze względu na młodzieńca, że zabawię dłużej w tem towarzystwie, nie pytałem jednak Forstera o jaką drobnostkę mu chodzi. Na wyjaśnienie nie długo czekałem. Gdy bowiem zsiadłem z konia koło „Store and boardinghouse“, jak brzmiał napis, umieszczony na drzwiach prostego domku, zeskoczył Forster także ze swego i ujął Swallowa za uzdę.
— Ja kupię od was tego konia. Ile żądacie?
— Ja go nie sprzedam!
— Dam dwieście dolarów.
Zaśmiałem się przecząco.
— Dwieście pięćdziesiąt!
— Nie trudźcie się, sir!
— Trzysta!
— Nie mam go na sprzedaż!
— Trzysta, a nad to cenę tego wszystkiego, co weźmiecie ze store’a.
— Czy wam się zdaje, że człowiek z preryi sprzeda konia, bez któregoby zginął?
— To odstąpię wam mego w dodatku!
— Trzymajcie sobie swoją patentowaną szkapę. Ja nie dam za nią ani włoska z mojej czapki!
— Ale ja muszę mieć waszego konia! — odparł niecierpliwie. — On mi się podoba!
— Bardzo wierzę, ale go nie dostaniecie. Jesteście na to za ubogi, by za niego zapłacić.
— Za ubogi?! — Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby mnie chciał przestraszyć. — Czy nie słyszeliście, że jestem Emery Forster? Kto mnie zna, wie bardzo dobrze, że mogę zapłacić za tysiąc takich mustangów!
— Wasza kieszeń nic mnie nie obchodzi. Jeśli możecie istotnie dobrze zapłacić, to udajcie się do handlarza po dobrego konia, a puśćcie teraz mojego!
— Jesteście nieznośny bezwstydnik, wiecie? Taki obdartus, jak wy, któremu palce z butów wyglądają, powinien się cieszyć, jeśli dostaje pieniądze na nowe buty, bo w ten sposób raz przynajmniej przyjdzie do nich na drodze uczciwej!
— Emeryku Forsterze, weźno swój język na wodze, bo możesz się łatwo przekonać w nader rzetelny sposób, że człowiek, który jedynym nabojem prochu aż nadto jest zapłacony, bardzo prędko gotów jest uiścić tego rodzaju zapłatę!
— Oho, mój chłopcze! To nie sawanna, gdzie pierwszy lepszy rabuś robi, co mu się podoba. W New Venango jestem ja jedynym panem i władcą i kto mnie po dobremu nie słucha, tego przyprowadzam do rozumu na innej drodze. Podałem ostatnią cenę. Dostanę konia, czy nie?
Każdy inny westman byłby już dawno odpowiedział na to bronią, ale zachowanie się Forstera bawiło mię raczej, niż gniewało, z drugiej strony zaś ze względu na jego towarzysza tak postępowałem, wobec niego samego bowiem byłbym się inaczej zachował.
— Nie — odpowiedziałem zatem spokojnie. — Puśćcie!
Sięgnąłem po cugle, które on trzymał w ręku. On natomiast pchnął mnie w pierś, że aż się zatoczyłem i wskoczył na siodło.
— Tak, teraz ci pokażę, że Emery Forster potrafi kupić konia nawet wówczas, kiedy mu się go odmawia. Tu stoi mój i należy do ciebie. Rachunek w store zapłacę, a po dolary możesz przyjść, kiedy ci się spodoba! Chodź, Harry; skończyliśmy!
Wezwany nie pojechał odrazu, lecz zatrzymał się jeszcze na chwilę i spojrzał z zaciekawieniem w moje oczy. Gdy jednak nie gotowałem się do odebrania własności na sposób strzelecki, przemknęła mu po twarzy głęboka wzgarda.
— Czy wiecie, co to jest kujot, sir? — zapytał.
— Tak — odrzekłem spokojnie.
— Cóż o nim sądzicie?
— To tchórzliwe i niegodne uwagi zwierzę, które ucieka przed samem szczekaniem psa.
— Macie słuszność. Tą odpowiedź mogliście łatwo dać, ponieważ... sami jesteście kujotem!
Po tych słowach odwrócił się z nieopisanym gestem lekceważenia i podążył za „panem i władcą“ z New Venango.
Ja milczałem, wiedząc, co czynię. Swallow jeszcze był dla mnie nie przepadł, a zostawiając go na krótki czas u Forstera, mogłem znowu zobaczyć Harrego, którym się bardzo zająłem. Ostatnich słów jego, ponieważ z jego ust wyszły, nie uważałem za obelgę.
Ze sklepu wyszło było kilku ludzi i przysłuchiwało się naszym niebudującym układom. Jeden z nich przywiązał teraz konia Forstera do słupa i przystąpił do mnie. W tym hultaju o ryżej głowie i zapitej twarzy poznać było zdaleka Irlandczyka.
— Nie żałujcie tego targu, master! — rzekł. — Źle na tem nie wyjdziecie. Czy zabawicie dłużej w New Venango?
— Nie czuję do tego najmniejszej ochoty! Czy wy jesteście właścicielem tego sławnego etablissement?
— Ja właśnie, a ono rzeczywiście jest sławne. Pod tym względem macie słuszność. Sławne, dopóki znajdują się tacy, którym brandy gładko płynie po języku. Wy może nawet ku swemu szczęściu przybyliście tutaj!
— Jakto?
— Zaraz wam to wyjaśnię. Moglibyście zostać u mnie i to nietylko na dziś, jutro i pojutrze, lecz na zawsze, Potrzeba mi właśnie boardkeepera, któryby nie skakał zaraz, jak dostanie tęgiego kopniaka. W naszym interesie jest ambicya często rzeczą zbyteczną i szkodliwą. Widziałem dopiero co, że wy potraficie znieść nawet porządnego szturchańca. Zgódźcie się, a skorzystacie na tem dobrze!
Właściwie brała mnie wielka ochota dać temu człowiekowi po twarzy, ale jego oferta bawiła mnie raczej, aniżeli złościła. Nie odpowiedziawszy więc nic na to, wszedłem do jego domu na zakupno rzeczy, których potrzebowałem. Kiedy zapytałem o cenę wybranych przedmiotów, spojrzał na mnie zdumiony i rzekł:
— Czy nie słyszeliście, że Emery Forster chce za wszystko zapłacić? On słowa dotrzyma, możecie więc te wszystkie rzeczy wziąć, chociażbyście nie mieli ani jednego penny.
— Dziękuję! Jeśli ja sobie co kupuję, to płacę swoimi pieniądzmi, a nie potrzebuję pieniędzy koniokrada.
Kupiec chciał się sprzeciwiać, ale gdy zobaczył pełną garść złotych monet, które wyjąłem z za pasa, ukazał się na jego twarzy wyraz nadzwyczajnego respektu. Teraz rozpoczął się handel z ową przebiegłością i uporem, z jakim zawsze w tamtych stronach wyzyskują obcego, jak tylko potrafią.
Nareszcie zgodziliśmy się. Za stosunkowo grube pieniądze kupiłem zupełnie nowe traperskie ubranie i zaopatrzyłem się w żywność i amunicyę na tyle, że znowu mogłem przez pewien czas wytrzymać.
Tymczasem zapadł wieczór, a dolinę przysłoniła głęboka ciemność. Nie miałem ochoty zamieszkać w nizkim i dusznym boardroomie. To też zarzuciłem napełniony po samą górę worek z obrokiem na plecy i wyszedłem na dwór. Chciałem się udać do Forstera, aby go pouczyć o jego prawach jako panującego.
Droga wiodła wzdłuż rzeki. To, czego przedtem nie zauważyłem, zajęty bardzo towarzyszem Forstera, to zastanowiło mnie teraz. Oto woń nafty, napełniająca całą dolinę, wzmogła się w pobliżu wody. Rzeka niosła widocznie na swych falach niemałą ilość tego materyału palnego.
Szereg domów, do których się zbliżałem, rozciągał się przedemną czarną masą. Kiedy jednak skręciłem nieco tak, że zobaczyłem dom właściciela, padł z werandy jego jasny blask światła, wskutek czego spostrzegłem, że na niej siedziało małe towarzystwo. Będąc już koło płotu, który otaczał placyk przed domem, usłyszałem lekkie parskanie i wyjaśniłem sobie zaraz jego przyczynę.
Wiedziałem, że nikt obcy nie zdoła Swallowa wprowadzić do stajni. Musiano go też pozostawić na wolnem powietrzu i przywiązano tuż pod werandą, ponieważ tam najlepiej można go było pilnować. Przekradłem się pocichu przez ciemne miejsca placu aż do nizkiego muru, w który wpuszczone były dźwigary lekkiego, dachowego pokrycia. W ten sposób dostałem się całkiem blizko do konia i ujrzałem ku swemu zadowoleniu także Harrego w hamaku. Miał on właśnie zamiar wytłómaczyć coś siedzącemu obok niego Forsterowi. Nie odwracając wzroku od towarzystwa, przywiązałem worek do siodła Swallowa. Dzielny koń nie dał zdjąć z siebie uzdy. Gdybym był gwizdnął, kiedy Forster na nim odjeżdżał, byłby go pewnie zrzucił i powrócił do mnie.
— To niepotrzebne i zbrodnicze przedsięwzięcie, dear uncle, nie obliczyłeś sobie chyba tego dokładnie — powiedział chłopiec.
— Czy chcesz mnie może uczyć kalkulacyi? Ceny nafty dlatego są takie nizkie, że źródła dostarczają jej zbyt wiele. Jeśli zatem jeden z nas i drugi pozwoli tak przez miesiąc spływać nafcie, to ona podrożeje, a my zrobimy interes, powiadam ci, świetny interes. Tak postanowiono i każdy dotrzyma przyrzeczenia. Puszczę teraz z dolnej jamy wszystko do naszego Venango River. Zanim ceny podskoczą, trafimy dalej w górze na ropę, a ponieważ mam dużo beczek, prześlę potem w przeciągu kilku dni taką ilość nafty na Wschód, że przyniesie mi to setki tysięcy.
— To nie jest uczciwe przedsięwzięcie. Zapomnieliście także, jak widzę, o źródłach w starym kraju i gdzieindziej. Wasze postępowanie podnieci tamtejszą konkurencyę natychmiast do jak największych wysiłków, wy sami zaś dacie w rękę broń śpiącemu jeszcze przeciwnikowi. Zresztą zapasy, nagromadzone tu w Stanach, są tak wielkie, że wystarczą na długi czas.
— Nie wiesz, jak wielkie jest zapotrzebowanie i dla tego nie możesz wcale o tem wydawać sądu, a wogóle jesteś jeszcze na to za młody.
— To należałoby wpierw udowodnić!
— Dowód bardzo blizki. Czy nie przyznałeś mi dopiero przed chwilą, że pomyliłeś się co do owego woodsmana, czy czem tam był ten człowiek? Nie byłbym nigdy przypuścił, że tobie mogłoby się podobać w takiem towarzystwie.
Harry się zarumienił i odpowiedział natychmiast:
— Ja wyrosłem w takiem towarzystwie, wiesz o tem, żyłem dotychczas w ciemnych ostępach i musiałbym chyba ani trochę ojca nie kochać, gdybym tem „towarzystwem“ gardził tylko z powodu jego zewnętrznej postaci. Bywają w niem ludzie, którym niejeden z waszych gentlemanów i dumnych baronów pieniężnych nie dorówna pod względem wewnętrznej wartości. Zresztą niema dziś mowy o pomyłce, gdyż powiedziałem, że mi się tylko inaczej zdawało, a ja zwykłem czynić różnicę między przypuszczeniem a twierdzeniem.
Forster chciał odpowiedzieć, ale nie zdołał, gdyż w tej chwili nastąpił huk, jak gdyby ziemia pod nami pękła na dwoje. Zadrżało pod nogami, a gdy oko zwróciłem w bok, z przerażeniem ujrzałem w górnej części doliny, tam, gdzie pracował świder, rozpalony słup ognia, który buchał prostopadle w górę prawie na pięćdziesiąt stóp, w górze się rozpływał, a potem spadając na ziemię, zalewał teren z niepohamowaną szybkością. Wnet zaczął się wciskać w narządy oddechowe ostry odór, zdawało się, że powietrze napełnione jest lekkim eterycznym ogniem.
Znałem to straszne zjawisko, ponieważ widziałem je w całej okropności w dolinie Kanawha i stanąłem jednym skokiem wśród skamieniałego ze strachu towarzystwa.
— Pogaście światła, prędzej gaście światła! Świder trafił na ropę, a wy nie zakazaliście palić ognia w pobliżu. Teraz gazy się rozchodzą i zapalają. Pogasić światła, bo w dwie minuty obejmie pożar całą dolinę — zawołałem.
Biegałem od jednego płonącego kandelabra do drugiego, ale w górnych pokojach świeciły się również lampy, a od strony store’a błyszczało także światło. W dodatku fale tryskającej wysoko ropy rozlały się z niewiarygodną chyżością po całej górnej dolinie i dopłynęły do rzeki, wobec czego należało tylko o tem pomyśleć, żeby samo życie ocalić.
— Ratujcie się, ludzie, biegnijcie na miłość Boga! Starajcie się dostać na górę! — wołałem dalej.
Nie troszcząc się o nikogo więcej, porwałem Harrego w ramiona i w następnej chwili siedziałem już z nim na siodle. Nie rozumiejąc mojego postępowania i nie doceniając niebezpieczeństwa, bronił się Harry, jak mógł, przed memi objęciami, ale ponieważ w takich chwilach siła człowieka zwiększa się do najwyższych granic, przeto ustały jego wysiłki prawie zupełnie pod naciskiem moich rąk. Swallow, którego instynkt uczynił zbytecznem używanie cugli i ostróg, poniósł nas szalonym pędem w dół rzeki.
Do ścieżki górskiej, którą z sawanny zeszliśmy do New Venango, nie mogliśmy się dostać, gdyż strumień żaru przepłynął już koło niej. Można się było ocalić tylko, umykając wstecz, ale za dnia nie zauważyłem nic podobnego do drogi, przeciwnie ściany skalne schodziły się tak ciasno, że rzeka pieniąc się zdobywała sobie wyjście przemocą.
— Powiedzcie — rzekłem do Harrego w trwożnej obawie — czy prowadzi jaka droga z doliny?
— Nie, nie! — stękał, usiłując kurczowo wydostać się z moich objęć. — Puście mnie, mówię wam, puśćcie! Nie potrzebuję was, wystarczę sobie sam!
Oczywiście, że nie zważałem na to żądanie i badałem wązki pas horyzontu, utworzony przez stromo schodzące się ściany skalne. Wtem poczułem ucisk w okolicy pasa, a równocześnie zawołał chłopiec:
— Co chcecie ze mną zrobić? Puśćcie mnie, bo w przeciwnym razie wbiję wam w brzuch własny wasz nóż!
Ujrzałem w jego ręku błysk ostrza; to był mój nóż bowie, który mi on wyrwał. Nie mając czasu na długie wyjaśnienia, złączyłem oba jego przeguby w mojej prawej ręce, obejmując go lewą coraz mocniej.
Niebezpieczeństwo zwiększało się z każdą chwilą. Rozżarzony strumień dosięgnął już był składów, zaraz też zaczęły z donośnym hukiem pękać beczki, wylewając równocześnie swą zawartość, palącą się jasno, do morza płomieni, które rosło w ten sposób i posuwało się naprzód z coraz większą chyżością.
Powietrze było tak gorące, że się można było udusić. Miałem uczucie, jak gdybym się już gotował w garnku wrzącej wody, a tymczasem gorąco i posucha wzmagały się z taką siłą, że wydało mi się, iż płonę wewnątrz. Nie wiele brakowało mi do utraty przytomności, ale chodziło nie tyle o moje życie, ile o życie chłopca.
— Come on, Swallow, naprzód, naprzód, Swallow!
Straszny żar spalił mi słowa na ustach, że dalej mówić nie mogłem. Szczęściem zachęcanie konia do pośpiechu było zbyteczne, gdyż dzielne zwierzę pędziło z niemożliwą prawie szybkością. Pomimo że przebiegłem w ten sposób dość znaczną przestrzeń, przekonałem się, że z tej strony rzeki nie było wyjścia. Płomienie oświetlały dość jasno skaliste ściany, aby zobaczyć, że wspiąć się na nie nie można. Dlatego powiedziałem sobie w duchu: jazda na drugą stronę rzeki! i rzuciłem się do wody, ścisnąwszy kolanami mustanga, by go zmusić do skoku. Fale rzeki podniosły się wysoko i złały się nad nami. Poczułem w żyłach nową siłę, nowe życie, ale koń zniknął podemną. To jednak było mi teraz obojętnem, ja pragnąłem jak najprędzej dostać się na drugi brzeg. Dotąd był Swallow szybszy od żywiołu płomieni. Teraz jednak zaczął ogień spływać rzeką, podsycany ustawicznie ropą, płynącą ze źródła. Zdawało się, że mnie dosięgnie za minutę, za sekundę, a może nawet w tej chwili. Nieprzytomny chłopiec trzymał się mnie stężałemi śmiertelnie ramionami. Płynąłem, jak jeszcze nigdy w życiu, a raczej nie płynąłem, lecz ciskałem sobą w szalonych skokach przez nurty, prześwietlone aż do dna drgającemi światłami. Ogarnął mnie straszny, straszny lęk... Wtem parsknęło tuż przy mnie. „Swallowie, mój wierny, dzielny, czy to ty?“ Tu już brzeg, a tam wsiądę znowu na siodło, pomyślałem sobie, ale niestety nie mogłem się na nie wydostać... Boże, Boże! Wszak nie każesz mi tu leżeć... Skoczyłem jeszcze raz... i udało się... „Swallowie precz, precz, dokąd chcesz, tylko precz z tego piekielnego pożaru!
Wiedziałem, że pędzę dalej, ale nie troszczyłem się o to, dokąd. Oczy moje leżały w dołach jak roztopiony kruszec, a wpadające przez nie światło przepalało mi mózg. Język wylazł z pomiędzy wyschniętych warg, w całem ciele miałem uczucie, jak gdyby składało się z jarzącego się próchna, którego wiotki popiół może się rozpaść każdej chwili. Koń stękał i jęczał podemną prawie ludzkim głosem. Biegł, skakał, wspinał się, przelatywał ponad skały, wyskoki, rozpadliny, krawędzie i szczyty w tygrysich i wężowych ruchach. Prawą ręką objąłem jego szyję, a lewą trzymałem wciąż jeszcze chłopca. Po jeszcze jednym strasznym, dalekim, skoku minęliśmy skalną ścianę. Pobiegliśmy jeszcze kilkaset kroków od ognia w głąb preryi, Swallow stanął, a ja zesunąłem się na ziemię.
Rozdrażnienie i nadmierny wysiłek były tak wielkie, że przezwyciężyły opanowujące mnie zemdlenie. Podniosłem się znów powoli, objąłem rękoma szyję wiernego zwierzęcia, któremu drżały wszystkie członki ciała i całowałem je wśród szlochania z żarliwością, z jaką rzadko chyba całowano wybraną serca.
— Drogi Swallowie, dzięki ci, ocaliłeś nas obu. Tej godziny nigdy ci nie zapomnę!
Niebo płonęło jak krew, a dym rozpętanego żywiołu unosił się w gęstych, czarnych, poprzerywanych purpurowymi promieniami kłębach nad ogniskiem zniszczenia. Nie było jednak czasu na te rozmyślania, gdyż przedemną leżał Harry, blady, zimny i sztywny, ciągle jeszcze trzymając kurczowo nóż w ręce. Wydało mi się, że już nie żyje, że utonął w nurtach rzeki, gdy tymczasem ja chciałem go wydrzeć płomieniom.
Przemokłe jego ubranie przylegało ściśle do martwych jego członków. Na pobladłej twarzy igrały ponure odblaski ognistych promieni, wyskakujących ponad krawędź doliny. Wziąłem go na ręce, odgarnąłem mu włosy z czoła, natarłem skronie, przyłożyłem usta do jego warg, aby w nieruchomą pierś wetchnąć mój oddech. Jednem słowem czyniłem wszystko, do czego byłem zdolny w mej bezsilności, aby go przywołać do życia.
Nareszcie drgnęło jego ciało, z początku nieznacznie, a potem coraz widoczniej. Serce zaczęło bić, a pierś słabo się poruszać. Chłopiec zbudził się, otworzył szeroko oczy i wpatrzył mi się w twarz z nieopisanym wyrazem. Wkrótce ożywił się wracający do życia wzrok i Harry zerwał się z głośnym okrzykiem:
— Gdzie jestem? Kto wy? Co się stało? — zawołał.
— Jesteście ocaleni z pożaru, który szaleje tam na dole!
Dźwięk mojego głosu i widok wciąż jeszcze buchających wysoko płomieni wróciły mu przytomność zupełnie.
— Pożar? Na dole? To prawda! Na Boga tam się paliło! A Forsterowie...
Jak gdyby pod wpływem wyobrażenia o strasznem niebezpieczeństwie, w jakiem zostawił krewnych, podniósł groźnie rękę i krzyknął:
— Panie, jesteście tchórz, nędzny tchórz, kujot, jak jużeście to słyszeli. Mogliście ich ocalić wszystkich, wszystkich, tymczasem umknęliście, jak szakal przed szczekaniem nędznego psa. Gardzę wami i wracam do nich!
Chciał odejść, ale go przytrzymałem za rękę.
— Zaczekajcie! Nic się już nie da zrobić. Pędzicie tylko w swoją własną zgubę!
— Puśćcie mnie! Z tchórzami nie chcę nic więcej mieć do czynienia!
Wyrwawszy rękę, popędził. Ja równocześnie poczułem w mych palcach jakiś mały przedmiot. Był to pierścień, który zsunął się Harremu z palca podczas silnego szarpnięcia. Ruszyłem za chłopcem, lecz on w tej chwili zniknął wśród stromo spadających skał. Trudno było gniewać się na niego. Był jeszcze młody, a katastrofa zabrała mu spokój, niezbędny do słusznego osądzenia stanu rzeczy. Schowałem zatem pierścień i usiadłem, aby wypocząć po nadludzkim wysiłku, zostać tam przez noc, zaczekać na świt, gdyż przedtem nie podobna było dostać się do bluffu.
Wszystkie me nerwy drgały, a dolina, w której żar naftowy wciąż jeszcze płonął, wydawała mi się piekłem, z którego umknąłem. Stare ubranie, które miałem na sobie, spadało ze mnie jak hubka. Wdziałem nowe, które podczas przeprawy przez rzekę zmokło i zostało nienaruszone.
Swallow leżał blizko mnie spokojnie, nawet trawy, której było podostatkiem, nie tknął. Dzielne zwierzę ucierpiało tak samo jak ja, albo nawet jeszcze więcej. Co się stało z mieszkańcami doliny? Pytanie to nie dawało mi zasnąć, pomimo że potrzebowałem bardzo spoczynku. Czuwałem przez całą noc i wychodziłem często na krawędź bluffu, by spojrzeć na dół. Ogień nie miał już tych rozmiarów, co przedtem, ale mimoto przedstawiał widok, którego nigdy nie zapomnę. Nafta biła na wysokość trzydziestu łokci z szybu w powietrze. Ten promień nafty płonął, rozpryskiwał się w górze na poszczególne snopy i tysiące iskier, spadał na ziemię i pędził potem, jak wstęga ognia wysokości dwu ludzi ku rzece, zajmując natychmiast całą jej szerokość. Tak trwało do rana i tak musiało się palić, dopóki nafta tryskała z szybu, jeśliby nie udało się ognia zagasić. Światło dzienne złagodziło intenzywność barwy płomieni. Kiedy teraz znowu na dół spojrzałem, zobaczyłem, że z wyjątkiem małego domku, położonego na najwyższem miejscu doliny, dokąd ogień nie mógł się dostać, zniknęło wszystko. Dom mieszkalny, zabudowania fabryczne i wszystkie inne, jakie się tu znajdowały, stały się wraz z zapasami pastwą płomieni. Cały bluff aż do najwyższej krawędzi wyglądał czarno i przedstawiał widok olbrzymiej, pokrytej sadzą, rynki, której zawartość zwęglił nieuważny kucharz.
Przed ocalonym domkiem stało kilkoro ludzi, a pośród nich Harry. Śmiały chłopiec odważył się widocznie zejść tam w nocy. Teraz za dnia potrafiłoby to każde dziecko. Ścieżką więc, którą poprzedniego dnia dostałem się do doliny, poszedłem ku domkowi. Zauważyłem, że Harry, wskazując na mnie, zwracał uwagę drugich na moją osobę. Jakiś człowiek zniknął w domku i wyszedł za chwilę ze strzelbą w ręku naprzeciwko mnie aż do przeciwległego brzegu rzeki, gdzie się zatrzymał i zaczekał, aż przybyłem na brzeg po tej stronie.
— Hallo! — zawołał groźnie. — Co tu jeszcze robicie? Zabierajcie się, jeżeli nie chcecie dostać kulą między żebra!
— Zostałem tu, aby wam pomóc, ile możności — odpowiedziałem.
— Wiem! — zaśmiał się szyderczo. — Taką pomoc znamy dobrze!
— Muszę także pomówić z Harrym.
— To będzie trudno!
— Mam mu coś dać.
— Nie tumańcie mnie! Ciekaw jestem, co by mógł dać taki hultaj! Najpierw tchórzliwy i bez czci, że aż litość bierze, a potem zapala z zemsty naftę!
Przez chwilę nie zdołałem przemówić ani słowa. Ja podpalaczem? Ów człowiek uważał zapewne moje milczenie za skutek złego sumienia, gdyż mówił dalej:
— Widzicie, jaki lęk was zdjął? Tak, wiemy dobrze, o co tu chodzi. Jeśli nie odejdziecie natychmiast, dostaniecie kulą!
Złożył się do mnie ze strzelby, na co ja zawołałem z gniewem:
— A wam co, człeku! O podpaleniu nie może być mowy. Gazy naftowe zapaliły się od waszych lamp i świec. To straszne nieszczęście jest następstwem waszego własnego niedbalstwa.
— Wiem już, wiem! Precz stąd! A może mam wystrzelić?
— Czy byłbym ocalił chłopca z narażeniem własnego życia, gdybym był sprawcą pożaru?
— To wymówka! Gdybyście byli chcieli rzeczywiście tu pomóc i nie umknęli, byliby wszyscy ocaleni, a tak wszyscy się spalili, nędznie się spalili. Posyłam wam za to nagrodę!
Przy tych słowach strzelił do mnie. Oburzenie, które mię opanowało, zatrzymało mię w miejscu, na którem stałem. Nie ruszyłem się, aby ujść kuli i to wyszło mi na dobre, gdyż źle wymierzył i nie trafił. Palce mi drgnęły, aby mu odpowiedzieć niechybną kulą, nie uczyniłem tego jednak oczywiście. Odwróciłem się i skierowałem się z wolna pod górę, nie oglądnąwszy się za nim ani razu. Przybywszy na górę, dosiadłem konia i odjechałem. Jeśli człowieka, kiedy jest wybawcą, zamiast wdzięczności spotka ciężkie oskarżenie o zbrodnię, wówczas najlepiej proch strzepnąć z obuwia.
W kilka dni potem dostałem się na preryę Grawel, gdzie czekałem na Winnetou cały tydzień. Nie cierpiałem przez ten czas niedostatku, gdyż w tych stronach było mnóstwo zwierzyny. Okolica nie mogła mi się też wydać osamotnioną i nudną, gdyż włóczyło się tu kilka hord Siouksów, wskutek czego wciąż znajdowałem się na quivive, aby przez nich nie być spostrzeżonym. Gdy potem przybył Winnetou i dowiedział się odemnie o obecności czerwonych, zgodził się odrazu na to, żeby dalej ze mną pojechać.
Ucieszyłem się tem nadzwyczajnie, że poznam Old Firehanda, gdyż spodziewałem się od niego wiele jeszcze się nauczyć. Droga do niego nie była bezpieczna; zauważyliśmy to zaraz nazajutrz, natrafiwszy na trop Indyanina, który niewątpliwie był na zwiadach.
Zbadałem dokładnie to miejsce. Koń Indyanina przywiązany był do wbitego tu w ziemię kołka i poobgryzał kępki na pół zeschłej trawy preryowej. Jeździec leżał tam i bawił się kołczanem. Przytem złamał mu się jeden grot, on zaś wbrew zwykłej ostrożności Indyan nie pozbierał ułamków. Podniosłem je, żeby się im przypatrzyć. Nie była to strzała myśliwska, lecz wojenna.
— Znajduje się na drodze wojny — rzekłem — ale jest jeszcze młody i niedoświadczony, albowiem byłby ukrył zdradzieckie kawałki, a ślady jego nogi nie pochodzą od nogi dorosłego mężczyzny.
Rzut oka na dalsze odciski przekonał nas, że ten człowiek dopiero niedawno wstał z tego miejsca, gdyż krawędzie ich były dość ostre, a popchnięte, lub przegięte źdźbła trawy nie podniosły się jeszcze.
Poszliśmy dalej tym śladem, dopóki cienie nie zaczęły się zanadto przedłużać i nie zaczęło się ściemniać pod wieczór. Zanim jednak zsiadłem z konia, wziąłem dalekowidz do ręki, aby jeszcze raz spojrzeć na okolicę. Staliśmy właśnie na jednej z licznych falistych wyżyn, które w owej części preryi układają się obok siebie jak fale stężałego morza, dzięki czemu widok mieliśmy wolny.
Zaledwie szkła przyłożyłem do oczu, uderzyła mnie prosta, długa, linia, ciągnąca się od wschodu wzdłuż północnego widnokręgu aż do najdalej położonego punktu na zachodzie. Pełen radości podałem Winnetou szkła i pokazałem mu, w którym kierunku ma patrzeć. On potrzymawszy je przez chwilę, odjął nagle od oczu i spojrzał na mnie z wyrazem zapytania na twarzy.
— Czy mój brat wie, jaka to ścieżka? — rzekłem. — To nie droga buffalów, ani też nie wydeptała jej noga czerwonego męża.
— Wiem. Żaden bawół nie przebiegnie takiej przestrzeni, jak ta ścieżka i nikt z Indyan nie potrafi jej poprowadzić. To droga konia ognistego, którego dziś jeszcze zobaczymy.
Podniósł lunetę znowu do oka i przypatrywał się zbliżonemu przez soczewki pasowi szyn. Wtem opuścił nagle szkła, zeskoczył z konia i zbiegł z nim szybko w dolinkę.
To postępowanie miało oczywiście jakiś słuszny powód, wobec tego ja zrobiłem natychmiast to samo.
— Tam nad ścieżką ognistego konia leżą czerwoni mężowie — zawołał. — Znajdują się za wzniesieniem, ale zobaczyłem jednego z ich koni!
Dobrze Winnetou uczynił, że zeszedł z naszego, wzniesionego stanowiska, na którem łatwo było nas dostrzec. Oddalenie było wprawdzie znaczne nawet dla bystrego wzroku Indyanina, ale podczas mojej włóczęgi pośród tych ludzi widziałem u nich często dalekowidze. Cywilizacya rozszerza się ciągle, a chociaż wypiera czerwonoskórych, mimo to daje im w ręce środki oporu przeciwko swej potędze.
— Cóż mój brat myśli o zamiarze tych ludzi? — spytałem.
— Zechcą zburzyć ścieżkę ognistego konia — odrzekł.
— Takie i moje zdanie. Podejdę ich.
Wziąwszy lunetę, prosiłem Winnetou, żeby tutaj na mnie zaczekał i poczołgałem się ostrożnie.
Jakkolwiek pewnem było, że Indyanie nie mieli pojęcia o naszej obecności w ich pobliżu, starałem się, o ile się to dało, posuwać pod osłoną i w ten sposób dostałem się do nich tak blizko, że mogłem, leżąc na ziemi, przypatrzeć im się i policzyć, ilu ich jest.
Było ich trzydziestu, pomalowanych wojennemi barwami i uzbrojonych w strzały i strzelby. Ponieważ liczba koni była znacznie większa, utwierdziło mnie to w przekonaniu, że chcieli zabrać łupy.
Wtem usłyszałem tuż za sobą cichy oddech. Dobywszy noża, odwróciłem się prędko. Był to Winnetou, który nie mógł wytrzymać przy koniach.
— Uff! — szepnął. — Mój brat ośmiela się iść tak daleko. To Indyanie Ponka, najzuchwalsi z Siouksów, a tam leży biały wódz ich, Paranoh.
Spojrzałem na niego zdumiony.
— Biały wódz?
— Czy mój przyjaciel nie słyszał nic jeszcze o okrutnym wodzu Atabasków, Paranohu? Nikt nie wie, skąd tutaj przyszedł, ale to dzielny wojownik, a na radzie szczepu przyjęto go pomiędzy czerwonych mężów. Kiedy wszystkie siwe głowy odeszły do Manitou, otrzymał kalumet wodza i nazbierał dużo skalpów. Później jednak, oślepiony przez złego ducha, zaczął obchodzić się z wojownikami jak z Niggerami i musiał uciec. Teraz znajduje się w radzie Ponków i powiedzie ich do wielkich czynów.
— Czy mój brat zna jego twarz?
— Winnetou zmierzył się z nim na tomahawki, ale biały jest podstępny i nie walczy rzetelnie.
— To zdrajca, ja to widzę. Chce zatrzymać konia ognistego, a moich braci zabić i ograbić.
— Białych ludzi? — spytał zdziwiony. — Wszak on sam od nich pochodzi. Co mój przyjaciel uczyni?
— Zaczekamy, czy Paranoh zniszczy ścieżkę żelaznego konia, a potem pojedziemy naprzeciwko naszych białych braci i ostrzeżemy ich.
Winnetou skinął mi głową. Podówczas zdarzało się nie rzadko, że białe lub czerwone draby wykolejały pociągi, by je potem ograbić.
Zmrok zapadał coraz to głębiej i coraz trudniej było nie stracić z oka postaci nieprzyjaciół. Musiałem dobrze pilnować, co uczynią Indyanie i poprosiłem Winnetou, żeby poszedł do koni i tam na mnie zaczekał. On zastosował się do tego, powiedziawszy wpierw:
— Jeśli mój brat znajdzie się w niebezpieczeństwie, niech wyda głos psa preryowego. Przyjdę mu zaraz na pomoc.
Odszedł, ja natomiast poczołgałem się w kierunku skośnym, ku nasypowi kolejowemu, zwracając bacznie uwagę na każdy szmer. Trwało dość długo, zanim się dostałem do nasypu. Potem przelazłem przezeń i ze zdwojoną ostrożnością zwróciłem się ku miejscu, gdzie poprzednio widziałem Ponków. Dostałem się w ich pobliże i zobaczyłem ich właśnie przy robocie. Blizko tego miejsca leżało, co jest na preryi rzadkością, mnóstwo wielkich kamieni. Dlatego też wybrali Ponkowie prawdopodobnie to miejsce do wykonania zamiaru. Usłyszałem, że narzucali na szyny kamienie dużo i ciężkie, o ile mogłem wywnioskować z oddechu tych, którzy je znosili.
Szkoda było każdej chwili czasu wobec takiego stanu rzeczy. Poczołgałem się tylko niedaleko z powrotem, potem zaś, podniósłszy się, pobiegłem czemprędzej tąsamą drogą, którą tam przybyłem. Nie wiedziałem, w którem miejscu się znajdujemy, ani nie znałem godziny nadejścia pociągu, odgadłem jednak kierunek, z którego należało się go spodziewać. Mógł nadjechać lada chwila, a dla ostrzeżenia trzeba było pójść dość daleko. Byłem w niemałem rozdrażnieniu, a Winnetou, na którego wpadłem, nie poznał mnie prawie i omal nie pchnął nożem..
Po kilku słowach porozumienia byliśmy już na koniach i popędziliśmy ostrym kłusem ku wschodowi. Trochę światła księżycowego byłoby się nam wprawdzie przydało, ale jasne majaczenie gwiazd wystarczało też w pewnej mierze do rozpoznania przestrzeni.
Upłynął jeden kwadrans, potem drugi, dzięki czemu niebezpieczeństwo dla pociągu minęło, jeśliby się tylko udało dokazać tego, żeby nas z pociągu zauważono. Pragnęliśmy jednak uczynić to w tajemnicy przed Indyanami, bo na płaskim terenie widoczne było milami przenikliwe światło lokomotyw amerykańskich. Puściliśmy więc konie wolno i jechaliśmy obok siebie bez słowa na ustach jeszcze dość znaczną przestrzeń.
Nareszcie wydało mi się, że już czas się zatrzymać. Zeskoczyłem więc z konia, a Winnetou zrobił to samo. Po spętaniu koni nazbierałem kupę zeschłej trawy i skręciłem najsuchsze jej części w kształt pochodni, którą po posypaniu prochem łatwo było zapalić.
Ułożeni na kocach, nadsłuchiwaliśmy w ciemną noc, nie odwracając oczu od kierunku, z którego miał nadejść pociąg.
Wtem, po upływie małej wieczności, błysnęło światło w dalekiej, dalekiej odległości. Z początku było małe, a potem zwiększało się coraz bardziej. Niebawem doleciał nas słabo wyraźny łoskot zbliżających się wagonów, a wreszcie stał się podobny do huku dalekich grzmotów.
Nadeszła chwila stanowcza. Pociąg nadbiegł, rzucając przed siebie oślepiający klin światła. Wydobyłem rewolwer i wypaliłem w lont. W tej chwili buchnął proch słupem ognia i zapalił zeschłą trawę. Machając pochodnią, rozpłomieniłem lont, a drugą ręką dałem znak do zatrzymania pociągu.
Maszynista spostrzegł widocznie przez szyby znak ten natychmiast, gdyż już po kilku wahnięciach pochodni rozległy się krótkie, przeraźliwe, gwizdy i w tej samej chwili przykręcono hamulce, a szereg wozów minął nas z łoskotem. Dałem znak Winnetou, żeby ruszył za mną i puściłem się za pociągiem, który zmniejszał w oczach swą szybkość, a nareszcie stanął. Nie zważając na razie na wychylających się z podwyższonych miejsc urzędników, przebiegłem obok wagonów aż do lokomotywy, zarzuciłem koc na reflektor i zawołałem równocześnie głosem, jak można było, najdonośniejszym:
— Pogasić światła!
Latarnie poznikały natychmiast. Albowiem funkcyonaryusze kolei Pacific, to ludek z przytomnością umysłu i szybką decyzyą.
— ’sdeath! — zawołano z lokomotywy. — Dlaczego zakrywacie nam światło, człowieku? Chyba nic się nie stało na przodzie!
— Musimy się znaleźć w ciemności, sir — odrzekłem — przed wami są Indyanie i chcą pociąg wykoleić!
— Do wszystkich dyabłów! Jeśli tak, to jesteście najzacniejszym chłopem, jaki kiedykolwiek potknął się o ten przeklęty kraj — rzekł maszynista, zeskoczył na ziemię i uścisnął mnie za rękę tak mocno, że omal nie krzyknąłem.
W kilka chwil otoczyli nas podróżni, jadący pociągiem.
— Co jest? Co się stało? Dlaczego stoimy? — wołano dokoła.
W krótkich słowach opowiedziałem, o co chodzi i rozdrażniłem tem niemało tych ludzi.
— Dobrze, bardzo dobrze! — zawołał inżynier. — Spowoduje to wprawdzie przerwę w ruchu, ale to nic wobec sposobności dania dobrze po skórze tym czerwonym łajdakom. Jest nas wprawdzie niewielu, lecz wszyscy są dobrze uzbrojeni. Czy wiecie, ilu jest czerwonych?
— Trzydziestu Ponków. Tylu naliczyłem.
— Well! W takim razie dobrze i chętnie zabierzemy się do nich. Ale co to za człowiek tam stoi? Na boga, to czerwonoskórzec!
Sięgnął ręką za pas i chciał się rzucić na Winnetou, który przyszedł tu za mną, a teraz wyprostowany stał niedaleko w półcieniu.
— Zostańcie tu spokojnie, sir! To mój towarzysz myśliwski, który się ucieszy z poznania śmiałych jeźdźców na ognistym koniu.
— To coś innego. Zawołajcie go tutaj! Jak się nazywa?
— To Winnetou, wódz Apaczów.
— Winnetou? — zawołał ktoś z głębi i jakiś mężczyzna przecisnął się przez stojących półkolem. — Winnetou, wielki wódz Apaczów, jest tutaj?
Był to mężczyzna o iście olbrzymich kształtach, o ile mogłem zobaczyć w ciemności. Wydało mi się też, że nie miał na sobie munduru rozstępujących się przed nim urzędników, lecz ubranie preryowego myśliwca. Stanął przed wodzem i zapytał głosem, w którym wyraźnie przebijała radość:
— Czy Winnetou przypomina sobie jeszcze postać i głos przyjaciela?
— Uff! — odpowiedział zapytany z tą samą radością. — Jak mógłby Winnetou zapomnieć Old Firehanda, największego ze wszystkich myśliwych, chociaż nie widział go od tylu miesięcy!
— Wierzę, wierzę, kochany bracie! To samo było zemną co do ciebie, ale...
— Old Firehand? — zawołano dokoła i z czcią odstąpili wszyscy o krok od wymienionego, jako najsławniejszego wroga Indyan. Z jego osobą łączyło się tyle opowiadań o nieprawdopodobnych wprost aktach odwagi, że zabobon preryowych myśliwców otoczył go nimbem, rosnącym z każdą nową opowieścią.
— Old Firehand? — zawołał także inżynier. — Czemu, wsiadając nie podaliście swego nazwiska? Bylibyście dostali lepsze miejsce, niż każdy inny, którego z grzeczności zabiera się kawałek na Zachód.
— Dziękuję, sir! Moje miejsce mnie wystarczało! Ale nie przegadujmy cennego czasu, lecz naradźmy się, co czynić.
Natychmiast ugrupowali się wszyscy dokoła niego, jak gdyby rozumiało się samo przez się, że jego zapatrywanie będzie najlepszem, ja zaś musiałem powtórzyć moje sprawozdanie dokładniej.
— A więc jesteście przyjacielem Winnetou? — zapytał, gdy skończyłem. — Ja nie bardzo chcę słyszeć o kimkolwiek, ale kogo on szanuje, ten może na mnie liczyć. Macie moją rękę!
— Tak, to mój brat i przyjaciel — oświadczył Winnetou. — Piliśmy z sobą krew przymierza.
— Piliście krew? — zapytał Old Firehand, przystępując do mnie prędko, aby mi się przypatrzeć. — Więc ten człowiek jest chyba...
— Old Shatterhand, pod którego pięścią każdy musi upaść — uzupełnił Winnetou.
— Old Shatterhand, Old Shatterhand! — wołali stojący dokoła, cisnąc się do mnie.
— Wy jesteście Old Shatterhand? — zapytał inżynier głosem ucieszonym. — Old Firehand, Old Shatterhand i Winnetou, jakież to szczęśliwe spotkanie! Trzej najsławniejsi mężowie Zachodu, trzej niezwyciężeni! Teraz nam już niczego nie brakuje, a czerwone kanalje przepadły! Panowie, rozkazujcie, a będziemy wam posłuszni!
— Jest trzydziestu czerwonych łajdaków, — rzekł Old Firehand — z którymi nie będziemy robić wielkich zachodów. Wystrzelamy ich co do nogi!
— To ludzie, sir! — wtrąciłem.
— Zezwierzęceni ludzie — odparł. — Słyszałem o was dość i wiem, że nawet w największem niebezpieczeństwie pobłażacie tym drabom. Ja jednak jestem całkiem innego zdania. Gdybyście przeżyli to, co ja, nie opowiadałby nikt o Old Shatterhandzie, jako o pobłażliwym. A ponieważ tą hałastrą dowodzi Paranoh, ten odszczepieniec i stokrotny morderca, musi mój tomahawk pożreć ich wszystkich, ale to wszystkich! Mam z nim wyrównać rachunek i to rachunek, pisany krwią.
— Howgh! — potwierdził łagodny zwykle Winnetou. Miał zapewne słuszne powody do przeciwstawienia surowszego zapatrywania mojemu zdaniu wbrew swemu zwyczajowi.
— Bardzo słusznie mówicie — zauważył także inżynier. — Oszczędzanie byłoby tutaj grzechem. Jaki więc jest wasz plan?
— Personal kolejowy zostanie przy wagonach. Wy jesteście urzędnikami, których nie wolno nam wikłać w walkę. Ale tamci wszyscy gentlemani mogą z całą swobodą i przyjemnością wziąć udział w walce i dać tym drabom nauczkę, że nie należy ograbiać pociągu. Zakradniemy się do nich prędko w ciemności i wpadniemy na nich. Ponieważ nie przeczuwają tego, podziała na nich strach więcej niż broń. Skoro tylko ich napędzimy, damy znak ogniem, poczem pociąg będzie mógł ruszyć za nami, ale powoli, ponieważ nie wiemy, czy nam uda się do jego przybycia pousuwać wszystkie przeszkody. A zatem kto idzie z nami?
— Ja, ja, ja... — zawołali wszyscy obecni oprócz personalu kolejowego. Nikt nie chciał siebie wykluczyć od udziału w tej wyprawie.
— Weźcie więc broń i chodźcie. Czasu nie wiele pozostaje, gdyż czerwoni wiedzą, kiedy pociąg ma nadejść, a gdy się spóźni, gotowi łatwo powziąć podejrzenie.
Ja i Winnetou poprowadziliśmy cały orszak. Głęboka cisza zalegała okolicę, ponieważ staraliśmy się unikać najlżejszego nawet szmeru. Nic nie wskazywało na to, że pokój, panujący pozornie na równinie, kryje w sobie przygotowanie do krwawej katastrofy.
Najpierw przeszliśmy sporą przestrzeń w wygodnej wyprostowanej postawie, potem jednak, zbliżywszy się do przypuszczalnego placu boju, położyliśmy się i czołgaliśmy się na rękach i nogach wzdłuż zbocza nasypu.
Tymczasem zeszedł księżyc i zaczął oblewać okolicę spokojnem i czystem światłem. Ta jasność utrudniała wprawdzie podchodzenie, ale była z innej strony korzystna. Wobec równości wzniesień i zagłębień gruntu niełatwoby nam było oznaczyć w ciemności dokładnie to miejsce, gdzie widzieliśmy Ponków, mogliśmy się więc byli natknąć na nich niespodzianie. Tego nie należało się teraz obawiać.
Zatrzymując się ostrożnie od czasu do czasu i podnosząc się z ziemi, rzucałem badawcze spojrzenie ponad wał i zauważyłem teraz na leżącem z boku wzgórzu postać, która rysowała się wyraźnie na widnokręgu. To była straż. A jeżeliby ten człowiek nie tylko zwracał wzrok w dal ku oczekiwanemu pociągowi, lecz także na bliższe otoczenie, to musiałby nas bezwarunkowo zobaczyć.
W kilka minut potem ujrzeliśmy resztę Indyan, leżących nieruchomo na ziemi. Nieopodal stały powiązane konie, okoliczność, utrudniająca bardzo niespodziany napad, gdyż zwierzęta łatwo mogły nas zdradzić. Równocześnie zauważyłem, co urządzili Indyanie celem zatrzymania pociągu. Oto pokładli na szyny jeszcze więcej kamieni, aniżeli poprzednio. Ze zgrozą pomyślałem o losie podróżnych, którzy jechali w wozach, gdybyśmy nie byli spostrzegli zamiaru dzikich.
Posuwaliśmy się dalej naprzód, dopóki nie znaleźliśmy się wprost naprzeciwko oddziału Ponków, i położyliśmy się, pełni oczekiwania z bronią, gotową każdej chwili do użycia.
Pierwszem zadaniem było uczynić straż nieszkodliwą, a pod tym względem nie ufałem nikomu z wyjątkiem Winnetou. Indyanin, który stał na straży, mógł w świetle księżycowem z łatwością rozpoznać każdy szczegół swego otoczenia i musiał wobec panującej dokoła ciszy zauważyć najlżejszy szmer. A gdyby się nawet było udało zaskoczyć go niespodzianie, to aby go pchnąć nożem pewnie, trzeba było koniecznie zerwać się z ziemi i pokazać się reszcie Ponków. Mimoto podjął się Winnetou ochotnie tego trudnego zadania. Poczołgał się i wkrótce ujrzeliśmy, jak wartownik zniknął na ziemi, ale za chwilę stanął znowu w wyprostowanej postawie. Ruch ten odbył się z błyskawiczną szybkością, ale ja wiedziałem odrazu, co miał oznaczać. Indyaninem, stojącym teraz pozornie na straży, nie był już Ponka, lecz Winnetou, który bezpośrednio przyczołgał się do posterunku i powstał prawie w tej samej chwili, kiedy przewrócił strażnika za nogi i natychmiast pozbawił zdolności do wydania głosu.
To była jedna z podziwu godnych sztuczek indyańskich Winnetou, a ponieważ nieprzyjaciele w dalszym ciągu leżeli nieruchomo, musiało przeto całe zdarzenie ujść ich uwagi. Najtrudniejsza rzecz była już dokonana, mogliśmy więc przystąpić do ataku.
Ale zanim jeszcze dano znak do tego, huknął strzał za mną. Ktoś z naszych dotknął nieostrożnie cyngla odwiedzionego rewolweru. Jakkolwiek czerwonoskórcy nie spodziewali się napadu, jednak nie dali się wyprowadzić z równowagi. My zerwaliśmy się z powodu przedwczesnego wystrzału i rzuciliśmy się na nich. Oni zobaczyli nas i pośpieszyli wśród przenikliwych okrzyków do koni, aby przedewszystkiem wydostać się z naszego pobliża, a potem postanowić coś w bezpiecznem stanowisku.
— Have care! — zawołał Old Firehand. — Strzelajcie do koni, żeby te draby musiały pozsiadać, a potem na nich!
Huknęła salwa, a gromada Indyan utworzyła natychmiast bezładny kłąb, poprzewracanych koni i ludzi, oraz jeźdźców, usiłujących umknąć. Lecz ile razy jaki Ponka chciał wypaść, posyłałem za nim ze sztućca Henryego kulę, która powalała konia.
Old Firehand i Winnetou rzucili się natychmiast z tomahawkami w ręku na Indyan. Na energiczną pomoc ze strony reszty białych nie liczyłem od samego początku, pukali też oni z rewolwerów i z innej palnej broni do czerwonych zdaleka, nie trafiając zupełnie i zaczęli nikczemnie uciekać, gdy kilku Ponków rzuciło się na nich z rykiem.
Wystrzeliwszy ostatnią kulę, odłożyłem rusznicę i sztuciec i pośpieszyłem do boku Old Firehanda i Winnetou z tomahawkiem. Tak więc tylko my trzej właściwie walczyliśmy z Ponkami.
Winnetou znałem dostatecznie, nie zważałem zatem na niego. Przeciskałem się natomiast z całej siły do Old Firehanda, bo widok jego przypominał mi dawnych rębajłów, o których tylekroć z zapałem jako chłopiec czytałem. Z rozstawionemi nogami stał on wyprostowany i czekał, dopóki nie napędzimy mu Indyan pod topór, który w jego ręce o olbrzymiej sile spadał co chwila druzgocąco na głowy nieprzyjaciół. Długie, grzywiaste, włosy powiewały mu dokoła odkrytej głowy, a w twarzy, oświetlonej jasno księżycem, odbijała się pewność zwycięstwa, która nadawała jego rysom wyrazu wprost niepokojącego.
Zobaczyłem Paranoha w środku gromady Indyan i starałem się dotrzeć do niego. Lecz on uchodząc przedemną, dostał się w pobliże Apacza i próbował także go ominąć, ale Winnetou to zauważył, poskoczył ku niemu i zawołał:
— Paranoh! Czy pies Atabasków chce uciec przed wodzem Apaczów, Winnetou? Usta ziemi muszą się napić krwi jego, a szpon sępi rozszarpać ciało zdrajcy, ale skalp jego ozdobi pas Apacza!
Rzucił tomahawk daleko od siebie, wydobył nóż z za pasa, ozdobionego czuprynami i pochwycił białego wodza za gardło. Lecz przeszkodzono mu w śmiertelnem pchnięciu.
Kiedy wbrew swojemu zwyczajowi rzucił się na Ponkę z głośnym okrzykiem, zwrócił Old Firehand w tę stronę wzrok swój i objął nim oblicze wroga. Ale pomimo przelotności spojrzenia zobaczył twarz, której nienawidził aż do najgłębszych fibr, której przez długie, długie lata z największym wysiłkiem napróżno szukał, która na tem miejscu niespodzianie nawinęła mu się przed oczyma.
— Tim Finnetey! — krzyknął, rozepchnął Indyan jakby źdźbła trawy i skoczył pomiędzy nich ku Winnetou, chwytając jego podniesioną do ciosu rękę. — Stój, bracie, ten człowiek do mnie należy!
Paranoh stanął zesztywniały ze strachu, usłyszawszy swoje właściwe imię i nazwisko. Zaledwie jednak rzucił okiem na twarz Old Firehanda, wyrwał się z rąk Winnetou, który teraz podzielił swoją uwagę, i jak cięciwą pchnięty pomknął w pole. W tejże chwili ja uwolniłem się także od Indyanina, z którym właśnie walczyłem i puściłem się w pogoń za uciekającym. Nie miałem z nim wprawdzie żadnych osobistych rachunków, ale gdyby nawet jako właściwy sprawca zamierzonego napadu na pociąg nie zasługiwał na kulę, to jednak wiedziałem, że był śmiertelnym wrogiem Winnetou, a ostatnie chwile pouczyły mnie także o tem, że Old Firebandowi zależało na pojmaniu jego osoby.
Obaj wspomniani pobiegli też natychmiast za Paranohem, nie było jednak nadziei, że zmiejszą tę przestrzeń, o którą ja ich wyprzedziłem. Na domiar złego zauważyłem, że mam do czynienia z doskonałym biegunem. Jakkolwiek Old Firehand, o ile o nim słyszałem, był niezawodnie mistrzem we wszelkich umiejętnościach, potrzebnych do życia na Zachodzie, to jednak zeszedł już był z tych lat, które sprzyjają gonitwie na śmierć i życie, a Winnetou przyznał się już niejednokrotnie, że mnie nie zdoła doścignąć.
Ku swemu zadowoleniu spostrzegłem, że Paranoh popełnił błąd, bo nie zmierzywszy sił swoich dokładnie, pędził na złamanie karku prosto przed siebie i w przerażeniu zaniechał zwyczajnej taktyki Indyan uciekania zygzakiem. Ja natomiast starałem się oszczędzać oddechu i z zupełnem obliczeniem sił moich, oraz wytrwałości, przenosiłem cały wysiłek w biegu na przemiany z jednej nogi na drugą. Ta ostrożność przynosiła mi zawsze korzyść.
Tamci dwaj zostawali w tyle coraz to bardziej, wkrótce nawet nie dolatywał mnie szmer ich oddechu który z początku tuż za sobą słyszałem, a po chwili zabrzmiał już ze znacznego oddalenia głos Winnetou:
— Niechaj się Old Firehand wstrzyma! Mój młody biały brat pochwyci tego płaza Atabasków i zabije go, bo ma nogi wichru i nikt mu nie ujdzie.
Jakkolwiek pochlebiał mi ten okrzyk, nie mogłem się odwrócić, aby zobaczyć, czy zawzięty myśliwiec usłuchał Winnetou. Księżyc świecił wprawdzie jasno, ale wobec zwodniczości jego światła musiałem zbiega nie spuszczać ani na chwilę z oka.
Aż dotychczas nie zbliżyłem się doń ani o krok, spostrzegłszy jednak, że szybkość jego zaczęła się zmniejszać, puściłem się chyżej i wkrótce pędziłem tak blizko niego, że usłyszałem jego sapanie. Nie miałem przy sobie innej broni prócz wystrzelonych rewolwerów i noża,którego teraz dobyłem. Topór byłby mi w biegu przeszkadzał i dlatego odrzuciłem go zaraz po paru pierwszych krokach.
Wtem Paranoh skoczył w bok, ażeby, kiedy w pełnym biegu koło niego przelecę, uderzyć na mnie potem z tyłu. Ja jednak byłem na ten manewr przygotowany i skręciłem w bok w tej samej chwili, wskutek czego całą siłą uderzyliśmy o siebie, a nóż mój wbił mu się w ciało aż po rękojeść.
Zderzenie było tak silne, że runęliśmy obaj na ziemię, z której on się już oczywiście nie podniósł, gdy tymczasem ja zerwałem się natychmiast, nie wiedząc, czy on został raniony śmiertelnie. On jednak nie poruszył się więcej. Odetchnąwszy tedy głęboko, wyjąłem nóż z jego piersi.
Nie był to pierwszy nieprzyjaciel, którego położyłem trupem, a ciało moje nosiło na sobie niejedną pamiątkę po nie zawsze szczęśliwych starciach z wyćwiczonymi w walce mieszkańcami stepów amerykańskich. Ale tu leżał przedemną biały, który zginął od mojej broni. Nie mogłem jakoś obronić się przed uciskającem mnie dziwnie uczuciem, jakkolwiek on zasłużył na śmierć w każdym razie i nie był godny pożałowania.
Kiedy się zastanawiałem, jaką oznakę zwycięstwa sobie wziąć, usłyszałem za sobą pośpieszny bieg jakiegoś człowieka. Rzuciłem się czemprędzej na ziemię, ale nie było powodu do obaw. Był to Winnetou, który w przyjacielskiem zaniepokojeniu pobiegł przecież za mną i zatrzymał się przy mnie.
— Mój brat jest szybki jak strzała Apacza, a nóż jego celu nie chybia — rzekł, ujrzawszy zabitego na ziemi.
— Gdzie jest Old Firehand? — spytałem.
— Jest silny jako niedźwiedź o pierwszym śniegu, ale nogi jego wstrzymuje ręka lat. Czy mój brat nie przyozdobi się skalpem Atabaski?
— Daruję go memu czerwonemu bratu!
Apacz zdjął trzema cięciami skórę z czaszki poległego. Jak zajadle musiał ten łagodny zazwyczaj Winnetou nienawidzieć Tima Finneteya, skoro zdarł mu skórę z głowy! Nie chcąc patrzeć na tę procedurę, odwróciłem się, a wtedy wydało mi się, że posuwają się ku nam trzy ciemne punkty.
— Niechaj się Winnetou położy na ziemi; będzie musiał bronić skalpu białego wodza! — ostrzegłem go.
Nadchodzący zbliżali się z widoczną ostrożnością. Było tam z pół tuzina Ponków, którzy starali się wyszukać rozprószonych swoich ludzi.
Apacz poczołgał się w bok po ziemi, a ja za nim, zrozumiawszy jego zamiar. Old Firehand powinien był być już dawno przy nas, ale straciwszy z oczu Winnetou, pobiegł zapewne w fałszywym kierunku. Teraz zauważyliśmy, że Ponkowie mieli z sobą konie, które prowadzili za cugle. W ten sposób byli w każdej chwili przygotowani do szybkiej ucieczki, nam jednak mogła ta okoliczność grozić niebezpieczeństwem i dla tego musieliśmy przyjść w posiadanie koni. Zatoczyliśmy więc niewielki łuk, dzięki czemu dostaliśmy się na ich tyły, a konie ich znalazły się przez to pomiędzy nami a nimi.
W takiem oddaleniu od placu boju nie spodziewali się oczywiście znaleźć zabitego, to też krzyknęli kilkakrotnie „uff“, ujrzawszy ze zdziwieniem przed sobą nieruchome ludzkie ciało. Gdyby byli przypuścili, że poległ tutaj, nie byliby dążyli tu z takim pośpiechem. Sądzili, że wydostał się z walki zraniony i aż tutaj się dowlókł. Pochylili się nad nim natychmiast, a na widok zohydzenia twarzy wybuchnęli głośnem wyciem wściekłości
To była dla nas stosowna chwila. W sekundzie pochwyciliśmy za cugle konie, które oni wypuścili w przestrachu, wsiedliśmy na nie i popędziliśmy cwałem ku naszym. Na walce nam nie zależało. Wystarczało, że jako bezbronni umknęliśmy trzykroć liczniejszemu wrogowi i oprócz skalpu nieprzyjacielskiego wodza przyprowadziliśmy jeszcze kilka koni.
Z łatwem do wybaczenia zadowoleniem myślałem sobie o minach, jakie z pewnością zrobili za nami oszukani przez nas Ponkowie. Nawet poważny Winnetou nie zdołał się powstrzymać od wesołego okrzyku „uff.“ Mieliśmy też usprawiedliwioną obawę o Old Firehanda, ponieważ mógł się tak samo jak my natknąć na jaki oddział rozbitych.
I obawa ta była słuszna, gdyż po powrocie nie zastaliśmy go na placu boju, chociaż od naszego oddalenia się upłynęło już sporo czasu.
Walka była skończona. Biali, którzy nam pomagali, poznosili zabitych Indyan, gdyż ranni umknęli ze zdrowymi. W pobliżu miejsca, gdzie leżały kamienie, płonęły dwa wysokie ogniska, które oświetlały dostatecznie otoczenie, a zarazem służyły jako sygnał dla personalu pociągu.
Ogień zauważono, tabor zaraz nadciągnął i zatrzymał się koło nas. Urzędnicy zeskoczyli z wagonów i dopytywali się o szczegóły i wynik walki. Kiedy im opowiedziałem, wyrazili nam pochwałę, czego mogli lepiej zaniechać, a konduktor obiecał, że wspomni o nas w swoim raporcie i postara się, aby nasze nazwiska wszędzie wymieniano.
— To niepotrzebne, sir — odrzekłem mu. — Jesteśmy prostymi westmanami i zrzekamy się chętnie takiej sławy. Ale skoro już was taka ochota bierze, to otrąbcie nazwiska reszty walecznych gentlemanów po Stanach. Wypukali oni sporo prochu, słusznie i sprawiedliwie więc należy im się za to uznanie.
— Czy naprawdę tak było, sir? — zapytał, nie mogąc zrozumieć tonu, z jakim to wypowiedziałem.
— Oczywiście.
— Byli zatem waleczni?
— Ponad wszelką miarę.
— Cieszy mnie to niezmiernie. Zanotuję zatem ich nazwiska i ogłoszę je publicznie. Ale gdzie jest Old Firehand, którego nie widzę. Chyba nie znajduje się między poległymi!
Na to zauważył Winnetou:
— Mój brat, Old Firehand, stracił trop Paranoha i zapewne natknął się na nowych nieprzyjaciół. Pójdę z Old Shatterhandem, by go poszukać.
— Tak, musimy odejść czemprędzej — potwierdziłem — gdyż kto wie, czy nie jest w niebezpieczeństwie. Spodziewamy się was jeszcze tu zastać, gdy powrócimy.
Wzięliśmy z sobą tomahawki i strzelby, które porzuciliśmy przed ściganiem Paranoha i pośpieszyliśmy w tym samym kierunku, co przedtem, ponieważ tam należało szukać Old Firehanda.
Nie mogliśmy nic zobaczyć na większą odległość, gdyż na to było za słabe i za blade światło księżyca. Musieliśmy się zdać więcej na słuch, aniżeli na oczy. Z początku i to było niemożliwe, gdyż hałas, pochodzący z pociągu, zagłuszał inne szmery. Dopiero kiedy oddaliliśmy się tak, że go słychać nie było i dokoła otoczyła nas cisza, zaczęliśmy przystawać od czasu do czasu i nadsłuchiwać.
I to przez długi czas pozostało bez skutku. Już mieliśmy zawrócić, przypuszczając, że Old Firehand będzie przy pociągu, kiedy doleciało nas zdala wołanie.
— To musi być brat Old Firehand, gdyż umykający Ponkowie nie zdradziliby się okrzykami — rzekł Winnetou.
— Takie i moje zdanie — odparłem. — Pośpieszmy tam prędko!
Pobiegliśmy równocześnie, ale Winnetou na północ, a ja na wschód. Dlatego zatrzymaliśmy się natychmiast, a Apacz rzekł:
— Czemu brat mój tam się skierował? To było na północy.
— Nie, na wschodzie. Słuchaj!
Okrzyk się powtórzył, ja zaś dodałem:
— To na wschodzie. Słyszę całkiem wyraźnie.
— Na północy; mój brat się myli powtórnie.
— A ja jestem pewien swego ucha. Old Firehand znajduje się w niebezpieczeństwie i nie mamy czasu na sprawdzenie omyłki. Niech mój brat idzie na północ, a ja na wschód. Jeden z nas natrafi wtedy napewno na niego.
— Niech tak będzie!
Z temi słowy pobiegł Winnetou, który nie mylił się zresztą nigdy w tych sprawach, w swoim, ja zaś w moim kierunku. Wkrótce przekonałem się, że słuszność była po mojej stronie, gdyż wołanie zabrzmiało znowu i to o wiele wyraźniej, niż poprzednio. Niebawem ujrzałem grupę walczących ludzi.
— Przybywam, Old Firehand, przybywam! — krzyknąłem, pędząc większymi skokami.
Zobaczyłem grupę wyraźniej. Old Firehand klęczał na ziemi i bronił się przeciwko trzem nieprzyjaciołom, zabiwszy już trzech poprzednio. Byli to ci, którym zabraliśmy konie. Każdy cios mógł go życia pozbawić, a ja byłem jeszcze o pięćdziesiąt kroków. To też zatrzymałem się i wymierzyłem z nabitego poprzednio sztućca. Z powodu niepewnego światła księżycowego, oraz przyśpieszonego biegiem mego tętna i podnieconego oddechu, był to strzał niebezpieczny, gdyż mogłem trafić tego, któremu chciałem dopomóc. Nastąpiły trzy strzały, jeden zaraz po drugim, trzej nieprzyjaciele padli na ziemię, ja zaś popędziłem dalej ku Old Firehandowi.
— Dzięki Bogu! To stało się w sam czas, w ostatniej właśnie chwili, sir! — zawołał do mnie.
— Jesteście ranni? — spytałem, przystąpiwszy do niego. — Chyba nie ciężko?
— Niebezpieczeństwo nie grozi. Otrzymałem dwa cięcia tomahawkiem w nogi. Napastnicy nie mogli do mnie się zbliżyć, dlatego walili w nogi od spodu, że musiałem przyklęknąć.
— Z pewnością dużo krwi upłynęło. Pozwolicie, że was zbadam!
— Tak, tak! Ale, sir, cóż to za strzelec z was, żeście zdołali przy takiem świetle i po takim biegu trafić wszystkich trzech śmiertelnie w samą głowę! Tego tylko Old Shatterhand dokaże. Nie mogłem przedtem podczas ścigania Finneteya zdążyć za wami, gdyż miałem w nodze strzałę, która przeszkadzała mi w biegu. Waszych śladów także nie zdołałem dostrzec i szukałem was długo. Wtem wyrosło z pod ziemi tych sześciu, którzy położyli się byli przedtem płasko na brzuchu, aby mnie bliżej dopuścić. Miałem tylko nóż i pięści, ponieważ dla lepszego biegu odrzuciłem broń inną. Zaczęli mnie rąbać po nogach, kiedy trzech już zakłułem. Trzej pozostali byliby mnie zabili, gdybyście nie byli w samą porę nadbiegli. Nie zapomnę tego nigdy Old Shatterhandowi!
Podczas jego opowiadania zbadałem mu rany; były bolesne, ale szczęściem nie groźne dla życia. Wtem nadszedł Winnetou i dopomógł mi opatrzyć zranione nogi, przyznając się podczas tego otwarcie, że dzisiaj zawiódł go znakomity zwykle słuch. Zostawiliśmy na ziemi sześciu poległych i wróciliśmy do kolei, rozumie się bardzo powoli, ponieważ Old Firehandowi prędki chód sprawiał boleści. To też nie zdziwiliśmy się, że pociągu nie było już po naszym powrocie, gdyż chcąc zastosować się do swej godziny nie mógł czekać dłużej. Konie zdobyte stały przywiązane razem z naszymi, było więc na czem przewieźć Old Firehanda. Musieliśmy oczywiście z powodu niego zatrzymać się na tydzień, a może nawet i dłużej, dopókiby nie nabrał sił do jazdy konnej. W tym celu wskazał on nam miejsce, oddalone o pół dnia jazdy, gdzie były drzewa i woda, gdzie zatem nie tylko dla nas, lecz i dla koni istniały warunki znośnego bytu.




ROZDZIAŁ VI.
W „warowni.“

Upłynął szereg dni, zanim Old Firehand mógł z nami wyjechać do swego „zamku“. Droga, którą odbyliśmy potem szczęśliwie, wiodła przez sam środek obszarów, należących do szczepów nieprzyjacielskich. To też kiedy niebezpieczeństwo mieliśmy już za sobą, mogliśmy wreszcie spocząć i wywczasować się dowoli.
Strzelby nasze milczały w ostatnich dniach, staraliśmy się głosem ich nie zwracać na się uwagi czerwonoskórych, ale mimoto nie doznaliśmy braków, łowiąc dziczyznę w pułapki. Pewnej nocy siedziałem z Old Firehandem przy ogniu, Winnetou zaś był na straży i podczas jednego z okrążeń przystąpił do nas. Old Firehand rzekł do niego:
— Czy mój brat nie usiądzie przy ognisku? Ścieżka Rapahów nie prowadzi w to miejsce. Jesteśmy zatem bezpieczni.
— Oko Apacza stoi zawsze otworem; nie dowierza on nocy, gdyż noc jest jak kobieta — odrzekł Winnetou.
Po tych słowach zniknął znowu w ciemności.
— Nienawidzi kobiet — napomknąłem, chcąc rozpocząć rozmowę, jedną z tych, które się przyjemnie prowadzi pod spokojnie mrugającemi gwiazdami i pamięta potem przez długie lata.
Old Firehand otworzył futerał, który nosił zawsze na szyi, wyjął zeń troskliwie tam schowaną fajkę, napełnił ją powoli tytoniem i zapalił.
— Tak sądzicie? Może się mylicie.
— Wyczułem to z jego słów.
— Tak nie jest — mruknął myśliwiec. — Była na świecie kobieta, o której posiadanie byłby walczył z człowiekiem i dyabłem, ale od owego czasu wypadł mu z pamięci wyraz: skwaw.
— Czemuż nie wprowadził jej do swojego wigwamu?
— Bo kochała innego.
— Indyanin nie pyta o to zazwyczaj.
— Ale ten inny był jego przyjacielem.
— A nazwisko tego przyjaciela?
— Teraz brzmi: Old Firehand.
Podniosłem wzrok, zaskoczony niespodzianką, bo znalazłem się wobec jednej z katastrof, w jakie tak bardzo obfituje Zachód. Nadają one jego postaciom i zdarzeniom owego energicznego charakteru, którym się silnie odznaczają. Oczywiście nie miałem prawa pytać w dalszym ciągu; ale żądza dowiedzenia się, co się potem stało, musiała się przebijać w mojej w minie, gdyż Old Firehand rzekł:
— Zostawcie przeszłość w spokoju, sir! Gdybym chciał o niej mówić, to wy mimo swej młodości bylibyście naprawdę jedynym, któryby to słyszał. Polubiłem was w tym krótkim przeciągu czasu, odkąd razem jesteśmy.
— Dziękuję, sir! Mogę wam powiedzieć otwarcie, że nie jestem także tak zupełnie nieczuły.
— Wiem o tem, wiem. Dowiedliście tego dostatecznie, a bez waszej pomocy byłbym zginął owej nocy. Wpadłem był w dyabelnie trudne położenie i ociekałem krwią jak wielokrotnie ranny bawół, kiedy wy nadeszliście wkońcu. Gniewało mnie to, że nie udało mi się wyrównać rachunku z Timem Finneteyem. Pozwoliłbym sobie tu na miejscu rękę uciąć, gdyby ten łotr pokosztował był mojego żelaza.
Spokojne zazwyczaj i otwarte oblicze mówiącego drgało podczas tych słów gorzką zawziętością. Kiedy tak leżał przedemną z iskrząceini oczyma i zaciśniętemi pięściami, wyobrażałem sobie, że ów rachunek z Paranohem, czy Finneteyem, musiał być nadzwyczajny.
Przyznaję, że ciekawość moja zwiększała się z każdą chwilą. Z każdym innym na mojem miejscu działoby się z pewnością to samo. Spotkałem się tu z nieznaną mi okolicznością, że mój Winnetou otworzył był niegdyś serce swoje dziewczynie. Zachował to w tajemnicy nawet przedemną, swoim najlepszym przyjacielem i bratem po krwi. Musiałem jednak być cierpliwym, chociaż mi to przychodziło z trudem, a od przyszłości spodziewałem się wyjaśnienia.
Rekonwalescencya Old Firehanda postępowała tak szybko, jak sobie życzyliśmy tego, wyruszyliśmy więc w stosunkowo krótkim czasie, aby przez kraj Rapahów i Pawnejów dostać się aż do Mankicili, nad której brzegiem miał Old Firehand „warownię“, jak się wyrażał. Byliśmy już od niej niedaleko, ponieważ przed dwoma dniami przepłynęliśmy byli przez Kehupahan.
Chciałem tam na pewien czas przyłączyć się do myśliwych, polujących dla futer, którymi to myśliwymi on dowodził, a potem przez Dakotę i Psią Preryę dostać się do jezior. Podczas pobytu z nim nadarzała mi się niejednokrotnie sposobność wglądnięcia w jego przeszłość.
Pewnego razu siedziałem w milczeniu przy ognisku, a poruszałem się tylko chwilami, kiedy podsycałem ogień.
Podczas jednego takiego ruchu błysnął mi na palcu pierścionek. Wprawnem okiem objął Old Firehand mimo szybkości tego błysku ten mały przedmiot i ze zdumieniem w twarzy zerwał się ze swego miejsca:
— Co to za pierścień macie na palcu, sir? — spytał pośpiesznie.
— To pamiątka po jednej z najstraszniejszych godzin mojego życia.
— Czy wolno mu się przypatrzyć?
Kiedy mu pierścień podałem, pochwycił go z widoczną skwapliwością i zaledwie spojrzał nań okiem, rzucił pytanie:
— Od kogo go macie?
Opanowało go ogromne rozdrażnienie, gdy odpowiedziałem:
— Od pewnego chłopca w New Venango.
Na to zawołał on z jeszcze większym niepokojem:
— W New Venango? Byliście u Forstera? Czy widzieliście Harrego? Wspomnieliście o strasznej godzinie, o nieszczęściu!
— Była to przygoda, w której mnie i mojemu dzielnemu Swallowi groziło niebezpieczeństwo upieczenia się żywcem — odrzekłem, wyciągając rękę po pierścień.
— Zostawcie to! — rzekł, broniąc się. — Muszę wiedzieć, jakim sposobem dostał się w wasze posiadanie. Mam do niego uświęcone prawo, świętsze i większe od każdego innego człowieka!
— Usiądźcie spokojnie, sir! Gdyby ktoś inny usiłował mi go nie oddać, potrafiłbym go zmusić do tego, wam jednak opowiem bliższe szczegóły, a wy dowiedziecie mi potem swego prawa.
— Mówcie! A zapewniam was, że ten pierścień stałby się w ręku każdego innego człowieka, któremubym mniej ufał niż wam, wyrokiem śmierci dla niego. A zatem opowiadajcie, opowiadajcie!
Old Firehand znał Harrego, znał także Forstera, a rozdrażnienie, w jakie popadł, dowodziło wielkiego zajęcia się losem tych osób. Cisnęło mi się na usta sto zapytań, lecz wstrzymałem się i rozpocząłem sprawozdanie z owego spotkania.
Wsparty na łokciu leżał Old Firehand naprzeciwko mnie po drugiej stronie ognia, a w każdym rysie jego twarzy malowało się zajęcie, z jakiem słuchał mojego opowiadania. Uwaga jego rosła z każdą chwilą, a gdy doszedłem do tego punktu zdarzenia, w którym porwałem Harrego do siebie na konia, zerwał się i zawołał:
— Człowiecze, to go mogło jedynie ocalić! Drżę o jego życie; prędzej, prędzej, mówcie dalej!
Ja podniosłem się także pod wpływem przypomnienia tego strasznego wypadku i opowiadałem dalej. On przystępował do mnie coraz to bliżej i bliżej, usta mu się rozchyliły, jak gdyby chciał nie uronić żadnego słowa, szeroko otwarte jego oczy wpiły się w moje wargi, a całe ciało zgięło się, jak gdyby on sam siedział na pędzącym Swallowie, rzucał się w spienione nurty rzeki i starał się dotrzeć w strasznem przerażeniu do stromej, poszarpanej, skalnej ściany. Już przedtem pochwycił mnie był za ramię i cisnął je bezwiednie tak mocno, że musiałem zęby zacisnąć, a oddech wydzierał mu się z piersi z głośnem stękaniem.
— Heavens! — zawołał, odetchnąwszy głęboko, kiedy usłyszał, że przedostałem się szczęśliwie z chłopcem poza krawędź parowu w bezpieczne miejsce. — To było okropne, straszne! Wydało mi się, jak gdyby moje własne ciało tkwiło w płomieniach, jakkolwiek wiedziałem już przedtem, żeście go ocalili, gdyż w przeciwnym razie nie byłby mógł ofiarować wam pierścienia.
— Nie uczynił też tego. Wbrew jego woli zesunąłem mu go z palca, a on zguby nie spostrzegł.
— W takim razie powinniście byli bezwarunkowo zwrócić obcą rzecz właścicielowi.
— Chciałem tak zrobić, lecz on uciekł odemnie, gdy się za nim udałem. Ujrzałem go dopiero nazajutrz w otoczeniu rodziny, która uszła śmierci, ponieważ jej mieszkanie znajdowało się w najwyżej położonym kącie doliny, a pożar posunął się wstecz.
— I powiedzieliście o pierścieniu?
— Nie. Wcale mnie nie dopuszczono, nawet strzelano do mnie, wobec czego pojechałem potem swoją drogą.
— On taki, tak, on taki! Nic dla niego nie jest tak wstrętne jak tchórzostwo, a on was uważał za nieodważnego. Co się stało z Forsterem?
— Słyszałem, że ocaliła się tylko owa rodzina. Morze płomieni, które napełniło kotlinę, pochłonęło wszystko, co tylko objęło.
— To straszna, zbyt straszna kara za niepotrzebne i śmieszne przedsięwzięcie spuszczenia nafty, aby podnieść jej cenę!
— Czy znaliście go także, sir? — spytałem.
— Byłem kilka razy u niego w New Venango. Był to dumny ze swoich pieniędzy człowiek, choć powinien był ze mną przynajmniej obchodzić się nieco układniej.
— A widzieliście u niego Harrego?
— Harrego? — rzekł ze szczególnym uśmiechem na spokojnej znowu twarzy. — Tak, u niego i w Omaha, gdzie ten chłopak ma brata, a może jeszcze gdzie indziej.
— Możebyście mi coś o nim powiedzieli!
— Nie teraz, nie teraz! Wasze opowiadanie tak mnie wzruszyło, że nie czuję dość skupienia do takiej rozmowy. W stosownym czasie usłyszycie o nim więcej, to znaczy tyle, ile ja wiem o nim. Czy nie powiedział wam, czego szukał w New Venango?
— Owszem! Wstąpił tam tylko na krótko.
— Tak, tak! Twierdzicie zatem, że uszedł tam niebezpieczeństwa rzeczywiście i napewno?
— Całkiem pewnie.
— A widzieliście go, jak strzela?
— Już wam o tem mówiłem, że znakomicie. To nadzwyczajny chłopak!
— Tak jest. Ojciec jego jest starym skalperem, który potrafi utoczyć każdą kulę tak, że ta znajdzie zawsze drogę pomiędzy dwa znane żebra indyańskie. Od niego on nauczył się celować, a jeślibyście sądzili, że nie umie z tego użytku zrobić w odpowiednim czasie i miejscu, bylibyście w grubym błędzie.
— A gdzie ten ojciec?
— Raz tu, raz tam. Ja mogę powiedzieć, że poznaliśmy się dość dobrze. Kto wie, czy nie ułatwię wami kiedyś spotkania z nim.
— Byłoby mi bardzo przyjemnie, sir.
— Zobaczymy. Zasłużyliście ze względu na syna, żeby wam ojciec podziękował.
— Ach, nie oto mi idzie!
— Oczywiście, oczywiście. Znam was dość dobrze. Tu macie pierścień. Później dopiero przekonacie się, co to znaczy, że go wam zwracam. Na razie przyślę wam tu Apacza, bo jego warta się kończy. Połóżcie się, żebyście rano byli rzeźkim. Musimy jutro natężyć nasze koniska i pokonać dwa dni drogi.
— Dwa? Czy nie mieliśmy jutro dojechać tylko do Green-Parku?
— Rozmyśliłem się; good night!
— Good guard; nie zapomnijcie mnie zbudzić, gdy przypadnie moja godzina straży.
— Zaśnijcie tylko! Ja mogę także raz za was potrzymać oczy otwarte. Wyście dużo dla mnie uczynili.
Dziwnie mi się zrobiło. Właściwie nie wiedziałem, co myśleć o tej rozmowie. Kiedy tak leżałem, zaczęły mi rozmaite domysły przelatywać przez głowę, ale żaden z nich nie wydawał mi się słusznym. Długo jeszcze po powrocie Winnetou, który zaraz owinął się w koc, aby się przespać, przewracałem się niespokojnie z jednego boku na drugi. Opowiadanie mnie rozdrażniło, a ów okropny wieczór przesuwał się przedemną ze wszystkimi szczegółami. Pomiędzy jego groźnymi tworami wynurzał się co chwila Old Firehand i jeszcze podczas ostatniej walki budzenia się ze snem brzmiały mi w uszach słowa: „Zaśnijcie tylko! Wyście dużo dla mnie uczynili!“
Obudziwszy się nazajutrz, znalazłem się sam przy ognisku. Obaj towarzysze moi musieli jednak być niedaleko, gdyż mały blaszany kocioł wisiał nad ogniem z wrzącą wodą, a obok kawałka mięsa, pozostałego z wczorajszego wieczora, stał jeszcze otwarty worek z mąką.
Odwinąłem koc i poszedłem do wody, aby się umyć. Tam zastałem towarzyszy, a ruchy ich, wywołane moim widokiem, dowodziły, że ja byłem przedmiotem ich rozmowy.
Wkrótce potem byliśmy gotowi do drogi i ruszyliśmy w kierunku, który w odległości dwudziestu mil od Missouri prowadził nas równolegle z tą rzeką do doliny Mankicili.
W dzień panował dość dotkliwy chłód. Konie nasze były dobre, a ponieważ oszczędzaliśmy ich poprzednio i pielęgnowaliśmy porządnie, przeto ubiliśmy tęgi kawał drogi.
Osobliwą wydała mi się zmiana w postępowaniu obudwu towarzyszy względem mnie, co zaraz rano zauważyłem. Jakaś większa życzliwość, czy szacunek, przebijały się w całem ich zachowaniu. Doznawałem wrażenia, jak gdyby we wzroku Old Firehanda, którym mnie co pewien czas obrzucał, wyrażała się cicha, przeznaczona dla mnie, pieszczota.
Wogóle zastanawiało mnie to, z jaką przychylnością i wzajemnem oddaniem się odnosili się ci ludzie do siebie. Dwaj bracia, złączeni z sobą węzłami krwi, poczuwający się do wspólności wszystkiemi fibrami swojego wnętrza, nie mogliby większej troskliwości sobie okazywać, a teraz zdawało mi się, że taka troskliwość skupia się na mojej osobie. Winnetou był dla Old Firehanda jeszcze z większą przyjaźnią, niż dla mnie, tak że brała mnie prawie zazdrość, ale na szczęście ani dość zdolności do tego uczucia nie miałem, ani rozum mój na to nie pozwalał.
Kiedy zatrzymaliśmy się około południa, a Old Firehand się oddalił, aby zbadać otoczenie obozu, wyciągnął się Winnetou obok mnie podczas wyjmowania zapasów żywności i rzekł:
— Mój brat jest odważny jak wielki leśny kot, a niemy jak usta skały.
Nie odpowiedziałem nic na ten szczególny wstęp.
— Jechał przez płomienie oleju ziemnego, a nie wspomniał o tem nic swemu przyjacielowi, Winnetou.
— Język mężczyzny — odrzekłem — jest jako nóż w pochwie. Jest ostry i śpiczasty i nie nadaje się do igraszki.
— Mój brat jest mądry i ma słuszność, ale Winnetou sprawia to smutek, kiedy serce jego młodego przyjaciela zamyka się przed nim jak kamień, w którego łonie kryją się ziarnka złota.
— Czy serce Winnetou było otwarte dla ucha jego przyjaciela?
— Czy nie wyjawił mu wszystkich tajemnic preryi? Czy nie pokazał mu i nie nauczył go, jak się czyta tropy, rzuca lassem, ucina skalpy i robi to wszystko, co musi znać wielki wojownik?
— Winnetou to uczynił, ale czy powiedział co swemu bratu o Old Firehandzie, posiadającym jego serce i o kobiecie, której pamięć nie umarła w jego myśli?
— Winnetou ją pokochał, a miłość nie mieszka w ustach. Ale czemu brat mój zamilczał o chłopcu, którego Swallow przeniósł przez ogień?
— Gdyż to brzmiałoby jak samochwalstwo. Czy znasz tego chłopaka?
— Nosiłem go na rękach, pokazywałem mu kwiaty na polu i drzewa w lesie, ryby w wodzie i gwiazdy na niebie; uczyłem go wypuszczać strzałę z cięciwy i dosiadać dzikiego konia. Obdarzyłem go językami czerwonych mężów, a wkońcu dałem mu strzelbę ognistą, z której kula zabiła Ribannę, córkę Assineboinów.
Spojrzałem nań zdumiony. Budziło się we mnie przeczucie, któremu zaledwie ośmieliłem się nadać szatę słów, a jednak byłbym to może teraz uczynił, gdyby w tej chwili nie był powrócił Old Firehand i nie skierował naszej uwagi na jedzenie. I wtedy jednak myślałem ustawicznie nad słowami Winnetou, gdyż ze związku ich z tem, co słyszałem od Harrego, wynikało niemal, że Old Firehand był jego ojcem. Zachowanie się jego wczoraj podczas mojego opowiadania zgadzało się z tym domysłem. Mówił jednak o tym ojcu jak o kimś trzecim i nie zdradził się niczem, co potwierdziłoby to przypuszczenie.
Po kilkugodzinnej przerwie, ruszyliśmy znowu dalej. Konie, jak gdyby wiedząc, że czeka je miejsce kilkudniowego wypoczynku, kłusowały raźno, dzięki czemu przejechaliśmy dużą część drogi, kiedy o zmierzchu łańcuch wzgórz, za którym leży dolina Mankicili, tak do nas się zbliżył, że grunt zaczął się wznosić i wjechaliśmy w parów, prowadzący, jak się zdawało, prostopadle ku rzece.
— Stać! — zabrzmiało nagle ze stojących po bokach krzaków, a równocześnie ukazała się między gałęziami lufa wymierzonej do nas strzelby. — Jakie hasło?
— Mężnie!
— I?
— Milcząco — odrzekł Old Firehand, starając się bystrym wzrokiem przebić zarośla.
Po tem ostatniem słowie rozdzieliły się gałęzie, przepuszczając człowieka, którego widok napełnił mnie radosnem zdumieniem. Z pod smętnie zwisających krys pilśniowego kapelusza, którego wiek, kształt i barwa sprawiłyby przy ocenie kłopot najbystrzejszemu myślicielowi, wyglądał z lasu pomierzwiowego, szpakowatego, zarostu nos o przerażających niemal rozmiarach, mogący każdemu zegarowi słonecznemu służyć do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu widać było oprócz zbyt hojnie wyposażonego narządu powonienia tylko parę małych ocząt, niesłychanie ruchliwych, które przebiegały z wyrazem szelmowskiej chytrości z jednego z nas na drugiego.
Ta najwyższa część ciała spoczywała na tułowiu, niewidocznym aż po kolana i twiącym w bluzie z kozłowej skóry, zrobionej najwidoczniej dla jakiejś znacznie tęższej osoby. Wskutek tego wyglądał ten mały człowiek, jak dziecko, które dla rozrywki ubrało się w szlafrok dziadka. Z tego aż nadto wystarczającego okrycia wyzierały dwie nogi, krzywe jak sierpy, ubrane w legginy, wystrzępione i tak sędziwe, że ten człowieczek wyrósł z nich z pewnością jeszcze przed dziesięciu laty, a dozwalające spojrzeć na parę indyańskich butów, w których mógłby się był od biedy zmieścić cały właściciel.
W ręce trzymał starą strzelbę, której dotknąłbym był tylko z największą ostrożnością, a kiedy w ten sposób zbliżał się do nas z godnością, nie można sobie było wyobrazić lepszej karykatury preryowego myśliwca.
— Samie Hawkens! — zawołał Old Firehand. — Czy twoje oczka zgłupiały, że żądasz odemnie hasła?
— Nie sądzę, sir! Uważam jednak za odpowiednie, żeby człowiek, stojący na warcie, pokazał czasem, że nie zapomniał hasła. Witam was serdecznie, panowie! Będzie uciecha, wielka uciecha. Zwaryowałem z zachwytu, że widzę mego byłego greenhorna, zwącego się teraz Old Shatterhand i Winnetou, wielkiego wodza Apaczów, jeśli się nie mylę.
Podał mi obie ręce, przycisnął mnie z uczuciem do swej bluzy myśliwskiej, że zatrzeszczała, jak puste drewniane pudło i złożył do pocałunku zarosłe wargi, czego uniknąłem przytomnym zwrotem głowy. Jego czarne dawniej wąsy i broda dość posiwiały.
— Cieszy mnie to serdecznie i szczerze, że was znów widzę, kochany Samie — rzekłem zgodnie z prawdą. — Ale przyznajcie się, czy nie mówiliście Old Firehandowi, żeście mnie znali i byliście moim nauczycielem!
— Oczywiście, że to zrobiłem.
— A wy milczeliście jak zaklęci o tem, że u was spotkam Sama Hawkensa!
Na ten przyjacielski wyrzut, zwrócony do Old Firehanda, odpowiedział zagadnięty:
Chciałem wam zrobić niespodziankę. Widzicie zatem, że znałem was już oddawna, gdyż mówiliśmy o was często. Zastaniecie u mnie jeszcze dwu dobrych znajomych.
— Chyba Dicka Stone’a i Willa Parkera, nieodłącznych towarzyszy Sama?
— Tak. Wasze przybycie będzie dla nich także wielką niespodzianką. Ale, Samie, którzy z naszych ludzi są dzisiaj w domu?
— Wszyscy z wyjątkiem Billa Bulchera, Dicka Stone’a i Harrisa, którzy wyszli, aby przynieść trochę mięsa. Mały sir przybył już także.
— Wiem już, wiem, że jest tutaj. Jakżeż się zresztą powodzi? Czy były czerwone skóry?
— Dziękuję, dziękuję, sir! Nie przypominam sobie, chociaż — przy tych słowach wskazał na przyrząd do strzelania — Liddy ma myśli weselne.
— A łapki?
— Miały zbiór dobry, bardzo dobry, jeśli się nie mylę. Możecie zobaczyć sami, sir; w bramie znajdziecie niewiele wody.
Odwrócił się i odszedł do swej kryjówki, a my pojechaliśmy dalej.
Ta mała scena pouczyła mię o tem, że byliśmy już blizko warowni, gdyż Sam Hawkens musiał stać nieopodal od wejścia. Z uwagą zacząłem się rozglądać po otoczeniu, aby zobaczyć bramę.
Wtem ukazał się tak wązki przesmyk, że obu ścian skalnych, schodzących się całkiem blizko i pokrytych jak dachem krzakami ożyn, można było dotknąć wyciągnąwszy ręce. Całą jego szerokość zajmował potok, którego twarde, kamieniste, łożysko nie przyjmowało odcisku nogi. Brzegiem jego pojechaliśmy w górę doliny, Old Firehand skręcił tutaj, a my podążyliśmy za nim przeciw prądowi wody. Teraz zrozumiałem słowa straży, że w bramie znajdziemy mało wody.
Tylko przez krótki czas jechaliśmy w tym kierunku, kiedy skały zeszły się przed nami w taką zbitą masę, że zdawało się, iż droga tu się już kończy, lecz Old Firehand jechał ciągle naprzód i niebawem ujrzałem go, znikającego przez ścianę. Winnetou jechał za nim, a kiedy ja dostałem się do zagadkowego miejsca, zauważyłem, że zwieszające się łodygi dzikiego powoju nie zakrywały skalistej ściany, lecz tworzyły kotarę, za którą znajdował się otwór w kształcie tunelu, prowadzącego w nieprzebitą ciemność.
Przez długi czas podążałem za nimi dwoma, skręcając w ciemności w rozmaitych kierunkach, aż wkońcu zaszarzał przedemną mdły blask dziennego światła, poczem dostaliśmy się w taką samą szczelinę, jak ta, którą przybyliśmy tutaj. Gdy się skończyła, spojrzałem przed siebie zdumiony.
Znajdowaliśmy się u wejścia do szerokiej, rozległej, kotliny, otoczonej niedostępnemi skalnemi ścianami. Bujny wieniec zarośli obramiał tę kolistą prawie, pokrytą trawą, płaszczyznę, a na niej pasło się kilka trzód koni i mułów. Pomiędzy nimi uwijało się sporo psów, częścią rasy, przypominającej wilka, a dostarczającej Indyanom zwierząt do pilnowania i pociągu, częścią zaś z gatunku małych, szybko tyjących bastardów, których mięso obok panterowego uchodzi za największy pszysmak.
— Oto mój zamek — zwrócił się do nas Old Firehand — w którym się mieszka bezpieczniej aniżeli na łonie Abrahama.
— Czy jest tam w górach jaki otwór? — spytałem, wskazując na przeciwległą stronę doliny.
— Ani tyle, żeby stunk mógł się prześliznąć, a z zewnątrz niepodobna prawie wydostać się na górę. Już niejeden czerwonoskórzec przekradał się tam z zewnątrz, nie przeczuwając, że te ostre złomy skalne nie tworzą zwartej masy, lecz otaczają taką miłą dolinkę.
— Jak znaleźliście to cenne miejsce?
— Ścigałem racoona[30] aż do szczeliny, nie okrytej wtedy jeszcze powojem i objąłem oczywiście to miejsce w posiadanie.
— Sam?
— Z początku. Ze sto razy uniknąłem śmierci, znalazłszy tu przed pościgiem czerwonych drabów pewną i niezawodną kryjówkę. Później jednak zabrałem tu swoich chłopców, a teraz gromadzimy tu skórki i stawiamy czoło okropnościom zimy.
Podczas tych słów rozległ się donośny gwizd i zaledwie przebrzmiał, rozsunęły się zarośla i ukazała się pewna liczba postaci, po których można było poznać na kilka tysięcy kroków, że mają obywatelstwo Zachodu.
Pokłusowaliśmy ku środkowi doliny i niebawem otoczyli nas ludzie, którzy w dosadnych słowach wyrażali swą radość z przybycia Old Firehanda. Wśród nich znajdował się także Will Parker, który zwaryował prawie na mój widok, a Winnetou przyjacielsko przywitał.
Wśród hałasu, dozwolonego jedynie w tym zamkniętem miejscu, rozsiodłał Winnetou konia, dał mu lekkiem uderzeniem dłoni znak, że ma się sam postarać o wieczerzę, wziął siodło, uzdę i derkę na plecy i odszedł, nie spojrzawszy na nikogo z obecnych.
Ja zrobiłem tak samo, widząc, że nasz przewodnik jest zanadto zajęty, aby się nami zajmować, puściłem Swallowa zupełnie wolno i odprawiając krótko dopytujących się, udałem się na zbadanie kotliny.
Masy kamienne, wydęte przez plutoniczne potęgi jak olbrzymia bańka mydlana, zostawiły po pęknięciu wklęsłą, otwartą z góry półkulę, podobną do krateru wygasłego wulkanu. Powietrze, światło, wiatr, niepogoda zajęły się potem rozkładem twardego gruntu, a nagromadzone wody przewierciły się z czasem przez jeden ze skalnych boków i utworzyły strumyk, który był dziś naszym przewodnikiem.
Na przechadzkę obrałem sobie dzisiaj zewnętrzny skraj doliny i szedłem wzdłuż skał prostopadłych, a często nawet zwisających. Zauważyłem w nich sporo zasłoniętych zwierzęcemi skórami wydrążeń, które prowadziły do mieszkań, lub składów, potrzebnych koniecznie dla tej myśliwskiej kolonii.
Musiała ona liczyć więcej osób, aniżeli pokazało się podczas przyjęcia. Wnosiłem o tem z ilości kobiet, spotkanych podczas wędrówki. Większość mieszkańców jednak znajdowała się na myśliwskich wyprawach i miała powrócić dopiero przed zimą, która się już zbliżała.
Podczas tej przechadzki zauważyłem na jednej z niedostępnych na oko skał małą chatę, zbudowaną z sękatych konarów. Z niej zapewne widziało się dokładnie całą dolinę ze wszystkimi szczegółami. Postanowiłem tam wyjść i wkrótce znalazłem nie ścieżkę wprawdzie, lecz ślady stóp, które prowadziły na górę.
Miałem jeszcze przebyć krótką przestrzeń, kiedy ujrzałem wysuwającą się z nizkich i wązkich drzwi jakąś postać, której chyba nie przeszkodziło moje przybycie, gdyż nie zauważyła mnie wcale i zwrócona do mnie plecyma poszła na samą krawędź skały i popatrzyła na dolinę, przysłaniając oczy ręką.
Postać ta ubrana była w pstrą koszulę myśliwską z silnej materyi, legginy, wystrzępione na szwie od góry aż do dołu, oraz małe mokassyny, ozdobione suto perłami i kolcami jeżatki. Dokoła jej głowy owinięta była czerwona chustka, podobna do turbanu, a tej samej barwy szarfa zastępowała miejsce pasa.
Kiedy stanąłem na platformie, usłyszała ta osoba odgłos moich kroków i odwróciła się szybko. Czy to prawda, czy tylko złudzenie — pomyślałem sobie. Lecz zaraz zawołałem, jak człowiek, zaskoczony radosną niespodzianką:
— Harry! Czy to być może? — i postąpiłem szybko do niego.
Ale oko jego spoczęło na mnie poważnie i zimno; ani jeden rys ciemnej jego twarzy nie drgnął nawet najlżejszem uczuciem przychylności.
— Gdyby to nie było możliwem, nie bylibyście mnie tu spotkali, sir — odparł. — Ale większe prawo do pytania mam raczej ja, aniżeli wy. Z jakiego powodu pozwoliliście sobie przyjść do naszego obozu?
Czy na takie przyjęcie zasłużyłem? — powiedziałem sobie w duchu, a głośno rzekłem tylko jedno słowo jeszcze zimniej i poważniej niż on:
— Pshaw! — i odwróciwszy się odeń, zsunąłem się ostrożnie napowrót.
Harry był więc, jak tego się domyślałem, synem Old Firehanda, a reszta wyjaśniła mi się już teraz dostatecznie.
Jakkolwiek był to tylko chłopiec, to jednak gniewało mnie trochę jego postępowanie po tem wszystkiem, co między nami zaszło. Twierdzenie Old Firehanda, że Harry uważał mnie za tchórza, zgadzało się z ówczesnem wyrażeniem się chłopca, ale nie mogłem w żaden sposób zrozumieć, na czem polegało moje tchórzostwo. Uspokoiłem się wreszcie i powróciłem do obozu.
Był wieczór. W środku szerokiej kotliny płonęło wysoko buchające ognisko, dokoła którego zgromadzili się wszyscy obecni mieszkańcy „warowni.“ Harry, jak to zauważyłem niebawem, stał na równi z dorosłymi, usiadł pomiędzy nimi i przypatrywał mi się mniej nienawistnym wzrokiem niż poprzednio.
Przez jakiś czas przysłuchiwałem się opowiadaniom o najnowszych wypadkach w okolicy warowni, a potem wstałem, aby starym zwyczajem popatrzyć, co koń robi. Opuściłem ognisko i poszedłem w ciemności, nad którą rozpiął się błękit, tak pogodny, jak gdyby miliony tych świateł rzucały swój blask na jakieś szczęśliwsze krainy, nie zaś na ziemię, gdzie najwyżej uorganizowane istoty z bronią w ręku naprzeciwko siebie stoją, aby się rozszarpywać wzajemnie.
Ciche, radosne rżenie na skraju zarośli, otaczających brzegi potoku, skierowało mnie do Swallowa, który mnie poznał i jął pieszczotliwie trzeć głowę o moje ramię. Od czasu, kiedy mnie przeniósł przez morze płomieni, polubiłem go w dwójnasób, a chcąc mu niejako dać dowód tego, przyłożyłem teraz policzek do jego szyi.
Wtem prychnął koń krótko nozdrzami, co zwykle za znak ostrzegawczy mi służyło. Wobec tego oglądnąłem się dokoła. Przystąpiła do nas jakaś postać, na której głowie powiewał koniec chusty. Był to Harry.
— Wybaczcie, jeśli przeszkadzam — rzekł trochę niepewnym głosem. — Myślałem o waszym dzielnym Swallowie, któremu życie zawdzięczam i chciałem go przywitać.
— Oto on stoi. Nie chcę tego powitania skracać moją obecnością. Good night!
Odwróciłem się, żeby odejść, ale zaledwie uszedłem dwanaście kroków, usłyszałem wołanie:
— Sir!
Gdy się zatrzymałem, przyszedł za mną Harry z wahaniem, a szczególne drganie jego głosu świadczyło o zakłopotaniu, którego nie potrafił ukryć.
— Ja was obraziłem!
— Obraził? — odrzekłem chłodno i spokojnie. — Mylicie się, sir! Wy możecie dla siebie wzbudzić u mnie chyba uczucie pobłażliwości, ale nigdy obrazy.
Upłynęła może minuta, zanim znalazł odpowiedź na te niespodziane słowa.
— W takim razie przebaczcie mój błąd!
— Chętnie przebaczam, gdyż jestem do błędów ludzkich przyzwyczajony.
— Będę się starać nigdy nie korzystać z waszej pobłażliwości!
— Mimo to gotów jestem ofiarować ją wam w każdej chwili.
Chciałem się już oddalić, kiedy Harry nagle szybko do mnie przystąpił i położył mi rękę na ramieniu.
— Nie dotykajmy teraz rzeczy osobistych. Ocaliliście życie memu ojcu z narażeniem własnego i to dwa razy jednego wieczora. Muszę wam podziękować, choćbyście użyli względem mnie słów jeszcze gorszych i bardziej odpychających. Dowiedziałem się dopiero teraz o waszych zasługach.
— Każdy westman z ochotą to samoby uczynił, co ja, a bywają jeszcze większe rzeczy od tych, o których mówicie. Co jeden zrobił dla drugiego, to zrobili dlań już może inni dziesięćkrotnie. Nie mierzcie miarą, jaką wam daje w rękę miłość synowska.
— Przedtem byłem ja, a teraz wy jesteście niesprawiedliwym względem samego siebie. Czy chcecie być takim i dla mnie?
— Nie.
— Czy mogę wobec tego przedłożyć wam pewną prośbę?
— Owszem.
— Gniewajcie się na mnie, sir; bądźcie źli, jak tylko potraficie, skoro popełnię coś złego, ale zamilczcie raz nazawsze o pobłażaniu! Dobrze?
— Zgadzam się.
— Dziękuję! A teraz wróćmy razem do ogniska i powiedzmy tamtym: dobranoc. Wskażę wam przeznaczony dla was pokój i wnet musimy udać się na spoczynek, ponieważ jutro wcześnie wyruszamy.
— Z jakiego powodu?
— Ustawiłem łapki nad Bee-forkiem, a wy pójdziecie ze mną przypatrzyć się połowowi.
W kilka minut potem staliśmy przed jednemi z licznych zapadających się drzwi, które on odsunął, aby mnie wprowadzić do ciemnej izby, oświetlonej najzwyklejszą świecą z łoju jeleniego.
— Tu jest wasz bed-room[31], sir. Członkowie Company zwykli tutaj nocować, jeśli się obawiają, żeby pod gołem niebem nie dostali reumatyzmu.
— A wy sądzicie, że ja także się znam z tym złośliwym towarzyszem?
— Życzę wam, żeby było przeciwnie, ale dolina jest wilgotna, ponieważ góry, leżące dokoła, nie dopuszczają wiatrów, a rozwaga to dobra rzecz, powiadają tam w ojczyźnie. Śpijcie spokojnie!
Podał mi rękę i wyszedł, potrząsnąwszy przyjaźnie głową.
Zostawszy sam, rozglądnąłem się po małej celce. Nie była to grota naturalna, lecz wykuta ludzką ręką w kamieniu. Skalistą podłogę wyłożono garbowanemi skórami, któremi obwieszono też ściany. Pod tylną ścianą znajdowało się łoże, zbite z gładkich pni czereśniowych, na których leżał gruby pokład skór juty i dostateczna ilość prawdziwych nawajskich koców.
Na kilku kołkach, wbitych w szpary, wisiały przedmioty, które dowodziły, że Harry odstąpił mi swój własny gabinet.
Tylko wielkie znużenie, które mnie opanowało, skłoniło mnie do pozostania w tem ciasnem, zamkniętem, miejscu. Kto bowiem przebywał noce wśród nieskończoności wolnej, otwartej, preryi, temu trudno bezpośrednio potem nagiąć się do tego więzienia, które człowiek cywilizowany nazywa mieszkaniem.
Samotność mego buduaru była też przyczyną tego, że mię sen nieco silniej niż zwykle wziął w swoje objęcia. Nie podniosłem się był jeszcze, kiedy obudziło mnie wołanie:
— Pooh! Sir, gotów jestem pomyśleć, że jeszcze nie skończyliście mierzyć koców. Wyprostujcie się jeszcze trochę, ale nie na długość, lecz w górę. To będzie dobre, jak mi się zdaje!
Zerwałem się i przypatrzyłem niespokojnemu duchowi, który stał w otwartych drzwiach. Był to Sam Hawkens. Wczoraj miał tylko strzelbę, dzisiaj zaś zupełny traperski rynsztunek, w czem był dowód, że będzie nam towarzyszył.
— Zaraz będę gotów, kochany Samie!
— Spodziewam się; mały sir stoi już, jak mi się zdaje, przy hole[32].
— Idziecie z nami?
— Tak wygląda, jeśli się nie mylę. Mały sir nie poniesie chyba narzędzi, a od Old Shatterhanda nie można także tego wymagać.
Wyszedłszy przed drzwi, dostrzegłem Harrego, czekającego na mnie u wejścia do parowu. Sam wziął kilka związanych łapek, zarzucił je na plecy i nie patrząc, czy idę za nim, udał się ku czekającemu.
— Zostawimy konie tutaj? — spytałem.
— Wątpię, czy wasz koń umie zakładać według reguły żelaza, albo łowić gruboogońce[33] z dna rzeki. Trzeba nam dobrze nogi naciągnąć, aby się zawczasu uporać. Chodźcie więc! — rzekł Sam swoim zwyczajem.
— Muszę przecież, mój stary, wpierw popatrzyć na konia!
— To zbyteczne! Mały sir już to uczynił, jeśli się nie mylę.
Bezwiednie udzielił mi w ostatnich słowach wiadomości nadzwyczaj miłej. Harry zatroszczył się o konia już o świcie, a więc pomyślał także o jego panu. Widocznie ojciec mówił mu o mnie i spowodował zmianę w jego wyobrażeniu o mnie. Już zacząłem się dziwić, że jego, najczujniejszego ze wszystkich, niema dotychczas, kiedy zobaczyłem go, brodzącego przez potok z Winnetou i z jeszcze jednym strzelcem.
Winnetou przywitał Harrego po indyańsku:
— Syn Ribanny jest silny, jak wojownicy z nad brzegów Gili. Oko jego zobaczy wiele bobrów, a ręka nie uniesie wielkiej liczby skór — rzekł, a widząc, że się za Swallowem rozglądam, dodał uspokajająco. — Mój dobry brat może iść, jego przyjaciel będzie dbał o konia, który posiada także miłość Apacza.
Minąwszy parów, zwróciliśmy się w przeciwnym do wczorajszego kierunku na lewo i poszliśmy w dół rzeki, dopóki nie dostaliśmy się na miejsce, gdzie ona uchodzi do Mankicili.
Gęste, nieprzebite, niemal zarośla pokrywały oba brzegi, a łodygi dzikiego wina wspinały się po stojących naprzeciw siebie pniach, biegły od gałęzi do gałęzi, zwisały potem w dół, owinięte silnie o siebie, a potem znowu pięły się w górę po drzewie, tworząc chaos, przez który ledwie nożem było można torować sobie drogę.
Mały Sam szedł ciągle przed nami, a jego objuczona postać przypominała mi Słowaków, sprzedających u nas po miastach łapki na myszy. Jakkolwiek w pobliżu nie należało się spodziewać żadnej nieprzyjacielskiej istoty, mimoto omijała noga jego z podziwu godną zręcznością każde miejsce, na którem mógłby łatwo pozostać odcisk. Małe jego oczka biegały ciągle to tu, to tam, po bogatej roślinności, która mimo spóźnionej pory roku dorównywała bujności dziewiczych bottomów w dolinie rzeki Mississipi.
Sam podniósł teraz kilka gałązek w górę i schyliwszy się, przelazł pod niemi.
— Chodźcie, sir — wezwał mnie Harry, idąc za nim. — Tu rozgałęzia się ścieżka prowadząca do bobrów.
Rzeczywiście przez gęstwinę ciągnęła się za zieloną zasłoną wązka, otwarta, linia. Sunęliśmy się dobrą chwilę równolegle do rzeki wśród gmatwaniny drzew i zarośli, dopóki Sam, usłyszawszy napół mrukliwy, a na pół świszczący głos, wychodzący z rzeki, nie zatrzymał się i nie odwrócił do nas, przykładając do ust rękę.
— Jesteśmy na miejscu — szepnął Harry — a straż powzięła podejrzenie.
Po chwili, podczas której zapanowała dokoła zupełna cisza, posunęliśmy się dalej naprzód i dotarliśmy do zakrętu rzeki, gdzie nadarzyła się nam sposobność zobaczenia pokaźnej kolonii bobrów.
Szeroka, wystarczająca dla ostrożnej ludzkiej stopy, tama wbudowana była daleko w wodę, a gorliwi czworonożni jej mieszkańcy zajęci byli jej umacnianiem i rozszerzaniem. Na drugim brzegu spora liczba tych zwierząt przegryzała wysmukłe młode drzewka, kierując je tak, żeby wpadały do wody. Inne przewoziły pnie tych drzewek w ten sposób, że posuwały je w wodzie przed sobą, a jeszcze inne oblepiały budowę tłustą ziemią, naniesioną z brzegu, przyczepiając ją do drzewa za pomocą nóg i ogona, używanego jako kielni.
Z zajęciem przypatrywałem się czynności tego ruchliwego ludku, a szczególnie zwróciłem uwagę na niezwykle wielki egzemplarz, który siedział w czujnej postawie na tamie, zapewne jako straż bezpieczeństwa. Wtem grubas nadstawił uszu, obrócił się do połowy, wydał wspomniany poprzednio znak ostrzegawczy i zniknął w następnej chwili pod wodą.
Prawie równocześnie poszły inne za jego przykładem. Zabawny był widok, jak przy zanurzaniu się podnosiły w górę tylną część ciała, a płaskim ogonem uderzały w powierzchnię wody, rozpryskując ją z głośnym pluskiem.
Nie było oczywiście czasu oddawać się pociesznym spostrzeżeniom, gdyż przeszkodę w pracy mógł spowodować tylko jakiś wróg, a największym nieprzyjacielem tych spokojnych, a poszukiwanych, zwierząt jest... człowiek.
Jeszcze nie zniknął był ostatni bóbr pod wodą, a my leżeliśmy już z bronią w ręku pod opadającemi nizko gałęziami pinii i czekaliśmy niecierpliwie, kiedy ukaże się niemiły gość. Niebawem poruszyły się w pewnem oddaleniu od nas czuby sitowia i w kilka chwil ujrzeliśmy dwu Indyan, skradających się chyłkiem ku rzece. Jeden z nich miał na plecach kilka łapek, a drugi niósł kilka skórek. Obaj byli zupełnie uzbrojeni, a z postawy ich było poznać, że czują w pobliżu nieprzyjaciela.
— Zounds! — syknął Sam przez zęby — Te łajdaki dobrały się do naszych łapek i pozbierały, czego nie zasiały, jeśli się nie mylę. Czekajcie, łotry, moja Liddy wam powie, do kogo właściwie należą żelaza i skórki!
Podniósł powoli strzelbę i złożył się do strzału. Ja tak byłem przekonany o konieczności zabicia obu czerwonoskórców bez hałasu, że pochwyciłem starego trapera za ramię. Pierwszy rzut oka pouczył mię, że to Ponkowie, a zabarwienie ich twarzy upewniło mię, że są na wyprawie wojennej, a nie myśliwskiej. Nie byli tu więc sami, a strzał mógł wywołać czyjąś pomoc, lub przynajmniej zemstę.
— Nie strzelać, Samie! Weźcie nóż. Oni wykopali strzałę wojenną i nie są tu tylko we dwu.
Mały westman, choć żądny strzelania, odpowiedział:
— Ja to oczywiście także widzę, że lepiej zgładzić ich pocichu, ale mój stary nóż zanadto starty, aby się mógł przeżreć przez dwu takich ludzi.
— Ba! Wy weźmiecie jednego, a ja drugiego; come on!
— Hm! Cztery najlepsze z naszych łapek, każda po trzy i pół dolara. Bardzobym się ucieszył, gdyby te draby do skradzionych skórek musiały dodać dwie swoje własne.
— Naprzód, Samie, żeby nie było zapóźno!
Obaj Indyanie stali teraz zwróceni do nas tyłem i szukali śladów na ziemi. Zostawiwszy strzelbę, posunąłem się cicho naprzód z nożem w ręce. Wtem szepnęło coś trwożnie tuż przy mojem uchu. To Harry rzekł:
— Zostańcie, sir! Ja zrobię to za was.
— Dziękuję, sam tego jeszcze dokonam!
Po tych słowach zbliżyłem się do krawędzi zarośli, zerwałem się, pochwyciłem najbliżej mnie stojącego Indyanina za kark lewą ręką, a prawą wbiłem mu nóż między łopatki, on zaś padł w tej chwili na ziemię bez jęku. Zrobiłem to oczywiście tylko z konieczności. Ponków nie można było oszczędzać, gdyż w razie odkrycia przez nich warowni, byłoby zagrażało niebezpieczeństwo wprost życiu naszemu. Odwróciłem się szybko, wyciągnąwszy nóż z rany, aby w razie potrzeby zabrać się do drugiego, lecz i ten już leżał na ziemi, a Sam stał nad nim szeroko, owinął sobie kosmyk skalpowy o rękę lewą i zdjął mu z głowy odciętą skórę.
— Tak, mój chłopcze; teraz możesz w wieczystych ostępach tyle łapek nastawiać, ile ci się spodoba, ale naszych nie zdołasz tam użyć — rzekł, a potem dodał, ocierając krwawy skalp o trawę. — Jedną skórkę już mamy, a drugą weźmie sobie Old Shatterhand.
— Nie — odpowiedziałem. — Wszak wiecie, co ja myślę o skalpowaniu. Dziwi mnie to, że wy się teraz tem zajmujecie!
— Czynię to ze słusznych powodów, sir. Od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, przeżyłem wiele złego i musiałem się tak tłuc z czerwonymi, że teraz nie mam dla nich litości. Oni mnie także nie oszczędzali. O, popatrzcie!
Zdarł z głowy posępny kapelusz, a z nim razem długowłosą skórę z głowy. Znałem już widok, jaki przedstawiała naga, krwią nabiegła czaszka.
— Co wy na to, sir, jeśli się nie mylę? Nosiłem swój czepek od dziecka z pełnem uprawnieniem, nikt nie zaprzeczał mi tego prawa, aż znalazł się jeden i drugi tuzin Pawnejów, którzy mnie pozbawili włosów. Udałem się więc do Tekamy i kupiłem sobie tam nową skórę. Nazwali to peruką, a kosztowała mnie pełne trzy wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa czasem praktyczniejsza od dawnej; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę. Ale zato musiał zginąć niejeden czerwonoskórzec, a skalp sprawia mi większą przyjemność, niż złowienie gruboogońca.
Podczas tych słów włożył na nowo perukę i kapelusz. Na tego rodzaju wspomnienia jednak nie było teraz czasu, gdyż za każdem drzewem mogła jęknąć cięciwa, albo kłapnąć kurek od strzelby. Przedewszystkiem należało zaalarmować obóz i zwrócić uwagę myśliwych na blizkość Indyan. Dla tego rzekłem do Hawkensa:
— Dalej, Samie! Trzeba Indyan dobrze ukryć!
— Macie słuszność, sir. Sądzę, że to potrzebne. Ale niech mały sir schowa się trochę za krzaki, gdyż stawiam w zakład moje mokassyny za parę trzewików baletowych, że wkrótce będą tutaj czerwoni mężowie.
Harry postąpił wedle przestrogi starego, a my rzuciliśmy obydwa trupy w sitowie, nie mogąc ich zepchnąć do wody. Gdyśmy się uporali z nieżywymi Ponkami, rzekł Sam Hawkens:
— No, toby było, a teraz wy wrócicie z małym panem do „warowni“ i ostrzeżecie naszych ludzi, a ja tymczasem przejdę się trochę tym tropem, by się czegoś więcej dowiedzieć, aniżeli wyjawili nam ci dwaj bronzowi.
— Czy nie wolelibyście wy pójść do ojca, Samie Hawkens? — zapytał Harry. — Wy umiecie się lepiej obchodzić z łapkami, a czworo oczu widzi więcej od dwojga.
— Jeśli mały sir życzy sobie tego koniecznie, to tak zrobię, ale jeśli „patyk popłynie inaczej“, aniżeli sir sobie wyobraża, to niechaj wina nie spadnie na mnie.
— Bądźcie o to spokojni, mój stary! Wiecie już, że niechętnie czynię coś innego, aniżeli mi się podoba. Wy zdobyliście skalp; ja muszę także postarać się o coś dla siebie. Chodźcie, sir!
Zostawił trapera, a sam zaczął się przeciskać dalej przez gąszcze. Ja udałem się za nim, a chociaż okoliczności nakazywały zwracać całą uwagę na otoczenie, ja mimoto nie mogłem się od tego powstrzymać, żeby nie myśleć o zachowaniu się chłopca. On bowiem z zupełną wprawą doświadczonego przebiegacza puszczy przedzierał się bez szmeru przez krzaki, a każdy jego ruch był obrazem największej ostrożności.
Te jego zalety świadczyły, że z pewnością od dzieciństwa zapoznał się z życiem w krainie polowań i odnosił wrażenia, które zaostrzyły jego zmysły, zahartowały uczucie i losowi jego nadały taki dziwny kierunek.
Z pół godziny prawie posuwaliśmy się powoli i z trudnością, ale nieustannie, naprzód, aż dotarliśmy do drugiej kolonii bobrów, której mieszkańców nie widać było na powierzchni wody.
— Tu były założone łapki, które właśnie odebraliśmy czerwonoskórcom, sir. Tam dalej dzieli się Beefork, gdzie chcieliśmy się dostać poprzednio. Ale musi się stać inaczej, gdyż patrzcie, ślady prowadzą do lasu, z którego czerwoni wyszli. Pójdziemy oczywiście za tymi śladami.
Chciał iść dalej, lecz go powstrzymałem.
— Harry! — rzekłem do niego.
Przystanął i spojrzał na mnie pytająco.
— Czy nie wolelibyście zawrócić, a resztę już mnie zostawić?
— Skąd wam to na myśl przyszło?
— Czy wiecie, jakie niebezpieczeństwa nas tam czekają?
— Owszem. Nie mogą być większe od tych, którym już stawiałem czoło z dobrym zawsze skutkiem.
— Chciałbym was uchronić!
— Ja również będę się o to starał. A może myślicie, że mnie zdoła przerazić widok pstro pomalowanego człowieka?
Znowu puściliśmy się dalej. Zostawiliśmy teraz rzekę na boku i postępowaliśmy naprzód lekko pomiędzy wysmukłymi, wolno stojącymi pniami wysokopiennego lasu, którego gęsty zielony dach unosił się nad gruntem, pokrytym wilgotnymi mchami, tak miękkimi, że można było zauważyć odciski stóp bez nadzwyczajnej nawet bystrości.
Wtem Harry, który szedł ciągle jeszcze przodem, przystanął. Teraz widać było ślady nie dwu, lecz czterech ludzi, którzy szli razem aż dotąd, a tutaj się rozdzielili. Obaj zabici przez nas Indyanie mieli na sobie pełną zbroję wojenną. Ta okoliczność wskazywała na to, że zapewne znajdowała się tu większa liczba ich współplemieńców, których tylko jakieś ważne przedsięwzięcie mogło skłonić do tak dalekiej podróży przez obszary hord nieprzyjacielskich. Gdy sięgnąłem pamięcią do wypadków ostatnich dni, przyszło mi na myśl, że to przedsięwzięcie jest może w związku z nieudałym napadem na pociąg. Mogła to być jedna z owych wypraw na zemstę, podczas których Indyanie wytężają wszystkie siły, aby powetować jakąś obelgę, albo poniesione straty.
— Co robić? — zapytał Harry. — Te ślady ciągną się ku naszemu obozowi, do którego odkrycia musimy nie dopuścić. Czy pójdziemy za nimi, czy też się podzielimy, sir?
— A ten poczwórny trop prowadzi do ich obozu, oczywiście ukrytego, gdzie czekają na powrót wywiadowców. Przedewszystkiem musimy ten obóz wyszukać, aby nabrać pewności co do ich liczby i celów. Wejścia do naszego zamczyska strzeże zawsze jeden człowiek, a on zrobi już swoje i zachowa naszą tajemnicę.
— Macie słuszność. Chodźmy dalej!
Las zniżał się stopniowo ze wzgórza, ku któremu biegła dolina rzeki, dość daleko na równinę. Przecinały go głębokie skaliste szczeliny, w których rosły bujnie paprocie i dzika górska krzewina. Kiedyśmy właśnie zbliżyli się do jednego z takich zagłębień, poczułem nagle woń spalenizny, co oczywiście zaraz mnie zastanowiło. Starając się bystrzejszym wzrokiem przeniknąć las, dojrzałem cienki słup dymu, często przerywany i niknący zupełnie, ale wznoszący się potem aż po korony drzew.
Ten dym mógł pochodzić tylko z indyańskiego ogniska. Kiedy bowiem biały roznieca ognisko, rzuca polana w ogień na całą długość, a przez to powstaje szeroki, wysoko buchający, płomień, który wydaje dużo zdradzieckiego często dymu. Natomiast czerwonoskóry wsuwa w ogień tylko końce polan, co wytwarza mały płomień z ledwie dostrzegalnym dymem. Winnetou zwykł był tak mówić o wielkich ogniskach białych: Blade twarze robią swoimi ogniami takie gorąco, że nikt nie może przy nich usiąść, aby się ogrzać.
Zatrzymałem Harrego i zwróciłem jego uwagę na to, co dostrzegłem.
— Połóżcie się za tym krzakiem! Ja przypatrzę się tym ludziom!
— Czemu nie ze mną?
— Jeden wystarczy. Gdy jest dwu, wtedy niebezpieczeństwo odkrycia wzrasta w dwójnasób.
Skinął głową na zgodę i zacierając ostrożnie ślady za sobą, odszedł w zarośla, gdy tymczasem ja, kryjąc się za drzewami, zacząłem się skradać ku dolinie.
Na jej dnie siedziało lub leżało tuż obok siebie tylu czerwonoskórych, że zagłębienie ledwie zdołało ich objąć. Na dole u wejścia stał jak posąg spiżowy długowłosy Indyanin, a po obu stronach na krawędzi straże, które na szczęście zupełnie nie zauważyły mego zbliżenia się w tę stronę.
Spróbowałem obozujących policzyć i w tym celu przypatrywałem się każdemu z osobna, gdy wtem przerwałem tę czynność zaskoczony niezwykłą niespodzianką. Najbliżej ogniska siedział — czyżby to było możliwem? — biały wódz Paranoh, albo Tim Finnetey, jak go nazwał Old Firehand. Owej nocy widziałem zbyt dobrze jego twarz wogóle przy księżycu, a potem, gdy go nożem pchnąłem, abym się mógł teraz pomylić, a jednak się stropiłem. Z głowy zwisał mu przepyszny kosmyk skalpowy, a wszak Winnetou ani na minutę nie odjął go od swego pasa.
Wtem strażnik, stojący po tej stronie parowu, zwrócił się ku miejscu, na którem leżałem ukryty za głazem, wobec czego musiałem się cofnąć czemprędzej.
Znalazłszy się szczęśliwie koło Harrego, skinąłem nań, żeby poszedł za mną, poczem wróciliśmy znaną już nam drogą aż tam, gdzie się ślady rozdzielały. Stąd udaliśmy się nowym tropem, biegnącym przez najgęstszy chaos roślinny, wprost ku dolinie, przez którą przeszliśmy wczoraj i gdzie nas warta zatrzymała.
Teraz wiedziałem już napewno, że Ponkowie dostawszy posiłki, puścili się za nami krok w krok, aby się na nas zemścić. Przez zwłokę z naszej strony, spowodowaną chorobą Old Firehanda, zyskali sporo czasu do zgromadzenia wszystkich sił, któremi rozporządzali. Tego tylko nie mogłem zrozumieć, dlaczego przeciwko nam trzem zebrało się aż tylu wojowników, czemu na nas nie uderzyli odrazu, a przeciwnie pozwolili nam odejść spokojnie. W tym wypadku nasuwało mi się przypuszczenie, że Paranoh chyba wie o myśliwskiej osadzie i ma plany co do wszystkich jej mieszkańców.
Obaj Indyanie, którzy skradali się przed nami, dobrze utorowali nam drogę. To też posuwaliśmy się naprzód stosunkowo dość szybko. Byliśmy już niezawodnie niedaleko doliny, przecinającej pod kątem prostym kierunek naszej drogi, kiedy usłyszałem lekki brzęk, poza gęstym krzakiem dzikiej czereśni.
Dawszy Harremu ręką znak, żeby się ukrył, położyłem się zaraz na ziemi, wyjąłem nóż i zataczając krąg, poczołgałem się we wspomnianym kierunku. Pierwszem, co mię zdziwiło w tem miejscu, była kupa żelaznych łapek na bobry, a obok niej para krzywych nóżek ze stopami w olbrzymich mokassynach. Przyczołgawszy się bliżej, ujrzałem długą i szeroką bluzę myśliwską, na górnej zaś jej części pomarszczoną krysę prastarego pilśniowego kapelusza. Z pod niej wyzierały zjeżone końce pomierzwionego zarostu, z którego patrzało bystro i uważnie dwoje drobnych oczek.
Był to mały Sam. Ale jak się tu dostał, skoro powinien był już dawno być w zamku? Łatwo było się o tem dowiedzieć. Należało go tylko o to zapytać. To też kiedy czołgałem się ku niemu, jak mogłem najciszej, cieszyłem się już z góry przestrachem, jaki mu sprawi ten napad niespodziewany.
Pochwyciłem cichutko za strzelbę, leżącą obok niego, przyciągnąłem do siebie przedpotopową Liddy i odwiodłem zardzewiały kurek. Na wywołany tem trzask odwrócił się Sam tak szybko, że zwisające gałęzie zerwały mu z głowy kapelusz i perukę. Gdy zaś zobaczył wymierzoną do siebie swą własną strzelbę, zrobił w swej twarzy pod samym nosem, mieniącym się wszystkiemi barwami tęczy, potężny otwór, który rozszerzał się coraz bardziej ze zdumienia.
— Samie Hawkens! — szepnąłem — Jeśli ust nie zamkniecie, wsunę wam w nie tuzin tych oto łapek!
— Good lack, przestraszyliście mnie, sir, jeśli się nie mylę! — odrzekł traper, który pomimo przerażenia nie wydał z siebie nieostrożnego okrzyku i usadowił czemprędzej kapelusz i perukę na swojem miejscu. — Niech was dyabeł porwie! Ciarki po mnie przeszły, gdyż jeślibyście byli czerwonoskórcem, to...
— Wy nie bylibyście już jedli pudingu. Weźcie swoją strzelbę! A teraz mówcie, jak się to stało, że tutaj śpicie!
— Śpię? O spaniu mowy niema, chociaż dostaliście się do mnie niepostrzeżenie. Wszystkie moje trzy myśli skupiły się były na dwóch skórach szczurzych, które chciałem jeszcze zabrać, a wy nie wygadajcie się przypadkiem przed tamtymi, że zaskoczyliście starego Sama Hawkensa!
— Będę cicho.
— A gdzie mały sir?
— Został w tyle. Usłyszeliśmy brzęk waszych łapek, musiałem przeto zobaczyć, co to za dzwony być mogły.
— Dzwony? Czy było tak głośno? Samie Hawkens, jaki z ciebie stary i głupi szop! Kładzie się taki ciężki muł tutaj, aby skalpów nałapać i hałasuje przytem, że słychać to aż w Kanadzie, jak mi się zdaje! Ale skąd wy wzięliście się w tej stronie? Czy śledzicie także tych dwóch czerwonoskórych?
Potwierdziłem to pytanie i opowiedziałem mu, co zauważyłem w dolinie.
— Hm! Będzie to kosztowało sporo prochu, sir! Szedłem sobie tu w górę rzeki z mojemi skórkami i ujrzałem nagle dwu Indyan, jeśli się nie mylę, szpiegujących tam na skraju zarośli, nie dalej jak o ośm kroków od nas. Przykucnąłem oczywiście zaraz za krzakiem i spostrzegłem, że jeden z nich zwrócił się na dół, a drugi w górę, aby przeszukać dolinę. Ale nie wyjdzie im to na dobre, jak sądzę! Puściłem jednego z nich obok siebie i przeniosłem się potem tutaj, aby skoro tylko się spotkają, zapytać ich, co zobaczyli.
— Myślicie, że się jeszcze raz zejdą?
— Rozumie się! Jeśli chcecie postąpić rozsądnie, to przejdźcie na drugą stronę, abyśmy ich dostali między siebie. Nie każcie też dłużej czekać małemu sir, bo gotów z niecierpliwości jakie głupstwo popełnić.
Zastosowałem się do tej wskazówki i wróciłem do Harrego. Gdy pouczyłem go o wszystkiem w krótkich słowach, zajęliśmy stanowisko wprost naprzeciwko Sama, czekając na powrót obudwu czerwonoskórców.
Cierpliwość nasza była wystawiona na długą próbę, gdyż dopiero po kilku godzinach usłyszeliśmy ciche stąpanie skradającego się człowieka. Był to jeden z oczekiwanych, stary, ogorzały Indyanin, któremu u pasa zabrakło miejsca dla zdobytych skalpów, dlatego ozdobił grubemi frendzlami z włosów zewnętrzne szwy u spodni.
Zaledwie znalazł się między nami, pochwyciliśmy go z obu stron i „zdmuchnęliśmy“. Tak samo stało się z drugim, który nadszedł niebawem. Potem powróciliśmy razem do warowni tak, jak z niej wyszliśmy.
Przed bramą odszukaliśmy ukrytego za krzakiem strażnika, który niewątpliwie widział dzikiego, gdy skradał się o kilka kroków obok niego. Na straży stał Will Parker.
Sam spojrzał na niego w zdumieniu.
— Byłeś greenhorn, Willu, i zostaniesz greenhornem, dopóki cię jaki redmen za czuprynę nie weźmie. Myślałeś chyba, że bronzowy przyszedł tu mrówki łapać, skoro nie wyjąłeś żelaza z za pasa.
— Samie Hawkens, spętajno swój język, bo na tobie zrobię teraz to, czego przedtem zaniechałem! Will Parker greenhorn! Ten żart wart jednego naboju prochu, stary coonie. Ale syn twojej matki nie potrafi zrozumieć, że wywiadowcę puszcza się wolno, aby zabiciem jego nie zwrócić uwagi reszty nieprzyjaciół.
— Mógłbyś mieć słuszność, człowiecze, o ile nie chcesz wejść w posiadanie skórek indyańskich, jak mi się zdaje.
Z tymi słowy na ustach skierował się Sam Hawkens ku wodzie, ale zanim zniknął pomiędzy skałami, odwrócił się jeszcze i ostrzegł stojącego na straży:
— Otwórz oczy dobrze! Niedaleko stąd jest całe gniazdo łuczników. Oni gotowi tobie także nos wepchnąć pod nogi. Szkoda byłoby ciebie, jeśli się nie mylę, bardzo szkoda!
Schowany głęboko pod zwisającemi zeń skórami kroczył przed nami, a niebawem stanęliśmy u wylotu szczeliny i objęliśmy wzrokiem kotlinę. Ostry gwizd starego trapera wystarczył do zwołania wszystkich mieszkańców, którzy z wytężoną uwagą wysłuchali opowiadania o naszej przygodzie.
Old Firehand uważał w milczeniu do końca, dopiero kiedy wspomniałem o Paranohu, wyrwał mu się okrzyk zdziwienia i radości:
— Czy to być może, żebyście się nie pomylili? W takim razie nadarzyłaby mi się sposobność spełnienia przysięgi i ujęcia go w me pięści, co od tylu lat było mojem najgorętszem życzeniem.
— Tylko włosy mnie bałamucą.
— One nic nie znaczą! Niech wam Sam Hawkens jako przykład posłuży. Zresztą możliwe jest, że owej nocy nie trafiliście go dobrze. Podczas mojej choroby przyszedł do siebie, kazał nas śledzić i ruszył potem za nami.
— Ale dlaczego na nas nie uderzył?
— Tego nie wiem, ale to niezawodnie stało się z jakiegoś powodu, który w każdym razie poznamy. Czy jesteście bardzo znużeni, sir?
— Nie powiedziałbym.
— Muszę go sam zobaczyć. Czy będziecie mi towarzyszyć?
— To się samo przez się rozumie. Zwracam jednak uwagę waszą na niebezpieczeństwo tej wycieczki. Indyanie będą napróżno czekali na ludzi, wysłanych na zwiady, zaczną ich szukać i znajdą zabitych. Mogą także nas spotkać i odciąć nam odwrót do naszych.
— To wszystko może się zdarzyć, ale ja nie mogę bezwarunkowo tu zostać i czekać, dopóki nas nie znajdą. Dicku Stone!
Wezwany był wczoraj na łowach, zobaczył mnie więc dopiero teraz i przywitał się ze mną serdecznie.
— Czy słyszałeś, dokąd mamy iść? — zapytał go Old Firehand.
— Cośkolwiek.
— Weź strzelbę! Popatrzymy za czerwonoskórymi.
— Jestem gotów, sir! Czy pojedziemy konno?
— Nie. To blizko. Wy, którzy zostajecie, weźcie się do rzeczy i pozasłaniajcie catches[34] darniną. Nie można przewidzieć, co nastąpi, a gdyby bronzowi dostali się pomiędzy nasze skały, niech przynajmniej tego nie znajdą, co mogłoby się im przydać. Harry, ty pójdziesz do Willa Parkera i Billa Bulchera i będziesz czuwał nad porządkiem pod naszą nieobecność!
— Ojcze, pozwól mi iść z sobą! — prosił Harry.
— Na nic mi się nie przydasz, moje dziecko. Spocznij sobie; będziesz jeszcze nieraz miał sposobność do takich wycieczek!
Harry ponowił prośbę, ale Firehand trzymał się swego postanowienia i niebawem wyszliśmy znowu we trzech łożyskiem potoku.
Wydostawszy się na zewnątrz, minęliśmy straż, której daliśmy kilka wskazówek i podążyliśmy ku miejscu, na którem ukazał się był Sam Hawkens. Kierunek, wiodący stamtąd do parowu, był dla nas najkorzystniejszy, gdyż mieliśmy z obu stron osłonę i byliśmy pewni, że zderzymy się z Indyanami, wysłanymi na poszukiwania za tymi, którzy się z nami spotkali.
Winnetou opuścił był obóz na krótki czas przed naszem wyruszeniem i nie wrócił był jeszcze. Żałowałem tego, bo on mógł być dla nas w tej wycieczce najbardziej upragnionym towarzyszem, trudno mi też było pozbyć się niepokoju o niego. Zachodziła obawa, że spotka się z nieprzyjacielem, a w takim razie byłby pomimo swego męstwa zgubiony.
Myślałem właśnie nad tą okolicznością, kiedy naraz rozdzieliły się obok nas zarośla i Apacz stanął przed nami. Ręce nasze, które na szelest liści sięgnęły były po broń, cofnęły się natychmiast.
— Winnetou pójdzie z białymi mężami — rzekł — aby zobaczyć Paranoha i Ponków.
Spojrzeliśmy nań zdumieni tem, że wiedział już o obecności Indyan.
— Czy mój czerwony brat widział najokrutniejszych pobratymców Siouksów? — zapytałem.
— Winnetou musi czuwać nad bratem Old Shatterhandem i nad synem Ribanny. Ruszył był za nimi i widział, jak ich noże wbiły się w serca wojowników czerwonych. Paranoh wziął sobie skórę z głowy męża z narodu Osagów; włosy jego są kłamstwem, a myśli pełne fałszu. Winnetou go zabije.
— Nie, wódz Apaczów go nie dotknie, lecz mnie pozostawi! — odrzekł Old Firehand.
— Winnetou darował go już raz swemu białemu przyjacielowi!
— Już mi nie ujdzie, gdyż moja ręka...
Słyszałem jeszcze tylko to słowo, bo w chwili, kiedy ono padło, ujrzałem dwoje iskrzących się oczu za krzakiem, zasłaniającym zakręt tropu. W szybkim skoku pochwyciłem człowieka, do którego te oczy należały.
Był to ten, o którym się mówiło. Zaledwie stanąłem przed nim i objąłem mu gardło palcami, zaszeleściło z obu stron i kilku Indyan poskoczyło na pomoc wodzowi.
Przyjaciele zauważyli mój ruch i rzucili się natychmiast na mych napastników. Ja trzymałem już białego wodza pod sobą. Czując moje kolana na swej piersi, palce lewej ręki na gardle, a prawą na swojej ręce, którą nóż zdołał był wyciągnąć, wił się podemną jak robak i czynił wściekłe wysiłki, aby mnie zepchnąć z siebie. Kopiąc nogami, jak byk, uwiązany na łańcuchu, starał się potężnemi szarpnięciami poderwać się w górę. Fałszywa skóra z głowy leżała obok, oczy, nabiegłe krwią, wystąpiły z oprawy, na ustach ukazała się piana wściekłości, a naga, nożem Winnetou ogołocona ze skóry, czaszka nabrzmiała od natężenia wszystkich żył i nerwów, oraz od gwałtownych uderzeń zduszonego pulsu, stając się przerażająco ohydną. Zdawało mi się, że podemną szamoce się rozszalałe zwierzę. Z całej siły zaciskałem mu palce na gardle, wskutek czego po chwili zadrgał kilka razy kurczowo, głowa opadła mu wstecz, oczy słupem stanęły i po kilku co raz to słabszych drgnieniach rozłożył ręce i nogi na ziemi... był pokonany.
Teraz dopiero podniosłem się, oglądnąłem się za siebie i zobaczyłem scenę, jakiej nie opisze nigdy żadne pióro. Nikt z walczących nie użył broni palnej, bojąc się, żeby tem nie przywołał pomocy nieprzyjaciołom. Czynne były tylko noże i tomahawki. Nikt nie stał prosto, lecz wszyscy leżeli na ziemi, tarzając się w krwi własnej lub przeciwnika.
Winnetou gotował się właśnie pchnąć nożem w pierś znajdującego się pod nim przeciwnika i mnie nie potrzebował. Old Firehand leżał na jednym i starał się utrzymać od siebie zdala drugiego, który mu rękę rozkroił. Pośpieszyłem mu na pomoc i powaliłem napastnika własnym jego toporem, który mu wypadł z ręki. Następnie pobiegłem do Dicka Stone’a, bo on pomiędzy dwoma zabitymi już czerwonoskórcami męczył się pod olbrzymim mężczyzną, który usiłował zadać mu śmiertelne pchnięcie. Nie udało mu się jednak, a topór współplemieńca położył kres jego wysiłkom.
Stone powstał i wyprostował członki.
— By good, sir, to była pomoc w samą porę! Trzech przeciwko jednemu, kiedy strzelać nie wolno, to przecież trochę za wiele; dziękuję!
Old Firehand podał mi także rękę i chciał coś powiedzieć, kiedy wzrok jego padł na Paranoha.
— Tim Finn... Czy to być może? Sam wódz? Kto z nim walczył?
— Old Shatterhand go powalił — odrzekł za mnie Winnetou. — Wielki Duch użyczył mu siły bawołu, ryjącego rogiem ziemię.
— Człowiecze — zawołał Old Firehand — nie spotkałem jeszcze nikogo takiego, jak wy, chociaż sporo świata obszedłem. Ale jak się to stało, że Paranoh ukrył się tu ze swoimi, skoro Winnetou był tam w pobliżu?
— Biały wódz nie był ukryty obok Winnetou — odrzekł Apacz. — On zobaczył ślady wrogów i szedł za nimi. Jego ludzie podążą za nim, wobec czego moi biali bracia muszą udać się za Winnetou czemprędzej do swoich wigwamów.
— On ma słuszność — potwierdził Dick Stone — Trzeba się starać dostać do naszych.
— Dobrze — odrzekł Old Firehand, któremu krew ciekła z ręki strumieniem. — W każdym razie należy, ile możności, usunąć ślady walki. Pójdźno trochę naprzód Dicku i uważaj, ażeby nas nie zaskoczono niespodzianie!
— Dobrze, sir, lecz wyjmijcie mi przedtem nóż z ciała. Trudno mi z tem chodzić.
Jeden z trzech przeciwników wbił mu nóż w bok, a przez mocowanie wciskało się ostrze coraz to głębiej. Szczęściem nie utkwiło w miejscu niebezpiecznem. Po wyjęciu noża została tylko rana, nie ciężka dla tak żelaznej natury, jak Stone.
W krótkim czasie wykonano, co było niezbędne i sprowadzono napowrót Stone’a.
— Jak zabierzemy jeńca? — spytał Old Firehand.
— Chyba go poniesiemy — rzekłem ja — będzie to jednak trudne, gdy wróci całkiem do przytomności.
— Nieść? — spytał Stone. — Od wielu lat nie miałem już tej przyjemności, jaka mi się teraz uśmiecha; nie chciałbym też pozbawiać jej tego miłego chłopca.
Zarazem odciął nożem kilka stojących obok pieńków od korzeni, wziął koc Paranoha, pociął na wązkie pasy i rzekł, kiwając do nas głową z zadowoleniem:
— Zrobimy sanki, posuwę z drzewa, lub coś podobnego, przywiążemy do niej Indyanina i wybierzemy się tak do domu.
Propozycyę Stone’a przyjęto i wykonano, poczem ruszyliśmy w drogę, zostawiając jednak ślad tak wyraźny, że idący za nami Winnetou zadawał sobie niemało trudu, aby go pozacierać.
Rano dnia następnego promienie słoneczne nie dotknęły były jeszcze leżących dokoła gór i głęboki spokój panował w obozie, kiedy ja oddawna już nie spałem i wyszedłem na skałę, gdzie zastałem Harrego. W dolinie przewalały się ciężkie obłoki mgły dokoła gęstwiny drzew, w górze jednak było powietrze czyste i jasne i powiewało orzeźwiającym chłodem dokoła mych skroni. W górze skakał ziarnojad z jednej gałązki ożyn na drugą, wabiąc nabrzmiałem, czerwonem, gardziołkiem nieposłuszną samiczkę, nieco niżej siedział szaroniebieski droździec przerywając swój śpiew chwilami zabawnem miauczeniem, a z dołu dochodził cudowny głos kaczeczki, która po każdej zwrotce swej muzykalnej brawury przyklaskiwała sobie kaczem kwakaniem. Myśli moich jednak nie zajmował poranny koncert, ja przechodziłem w duchu jeszcze raz to, co przeżyliśmy wczoraj.
Wedle sprawozdania jednego z naszych strzelców, który, błądząc cicho po lasach, zobaczył także Indyan, było ich jeszcze więcej, aniżeli sami przypuszczaliśmy. W dole, na równinie, napotkał on drugi obóz, gdzie znajdowały się także konie. Nasuwał się więc domysł, że ich wojenna wyprawa nie była wymierzona przeciwko poszczególnym osobom tylko, lecz przeciwko całej naszej osadzie. Wobec ich wielkiej liczby położenie nasze nie było godne zazdrości.
Przygotowania, jakie trzeba było porobić do odparcia napadu, wypełniły do tego stopnia wczorajsze popołudnie i wieczór, że nie mieliśmy czasu zająć się losem naszego jeńca. Leżał on związany i pilnie strzeżony w jednej ze skalnych komórek. Rano jeszcze, zaraz gdy się zbudziłem, przekonałem się o pewności jego więzów.
Najbliższe dni, a może już godziny dzisiejsze, musiały sprowadzić rozstrzygnięcie. Bardzo poważnie więc myślałem o obecnem położeniu, kiedy wyrwał mnie z zamyślenia odgłos zbliżających się kroków.
— Dzień dobry, sir! Sen umykał przed wami prawdopodobnie tak samo, jak przedemną.
Podziękowałem za pozdrowienie i odrzekłem:
— Czujność jest cnotą najpotrzebniejszą w tym kraju, pełnym niebezpieczeństw, sir!
— Czy się boicie bronzowych? — zapytał Harry z uśmiechem, gdyż on to był właśnie.
— Wiem, że zadajecie mi to pytanie żartem, jest nas jednak wszystkiego trzynastu ludzi, a mamy przed sobą dziesięćkroć liczniejszego nieprzyjaciela. Otwarcie nie moglibyśmy się przed nim obronić, a jedyna nasza nadzieja w tem, że nas nie znajdzie.
— Zbyt czarno widzicie te sprawy. Trzynastu ludzi takich, jak my jesteśmy, może już czegoś dokazać, a gdyby nawet czerwonoskórcy wywąchali naszą kryjówkę, to pokrwawiliby sobie tylko głowy.
— Ja jestem innego zdania. Rozzłoszczeni są naszym napadem, a jeszcze bardziej wczorajszą utratą ludzi, a nadto wiedzą, że ich wódz jest w naszym ręku. Oni go szukali oczywiście, natknęli się na trupy, ale jego nie znaleźli. Gdy taka horda dla pewnego celu podejmuje tak daleką wyprawę, to będzie się starała osiągnąć ten cel z jak największą energią i chytrością.
— To wszystko słuszne, sir, ale jeszcze niema w tem powodu do obaw. Ja znam także tych ludzi. Tchórzliwi i bojaźliwi z natury, umieją atakować jedynie z tyłu i to bezbronnego. Przeciągaliśmy ich ostępami od Mississipi aż do Oceanu Spokojnego, od Meksyku w górę aż ku Jeziorom, pędziliśmy ich przed sobą i biliśmy się z nimi, musieliśmy umykać przed przewagą i kryć się, ale zawsze mieliśmy nóż w pięści i zwyciężaliśmy.
Spojrzałem na niego, a on w moim wzroku nie zobaczył zapewne nic podobnego do podziwu, bo po krótkiej przerwie mówił dalej:
— Choć, wasze zapatrywanie jest inne, to jednak biją w sercu ludzkiem uczucia, których słuchać musi energiczna ręka, czy ona należy do mężczyzny, czy do chłopca. Gdybyśmy byli wczoraj dotarli do Beeforku, bylibyście zobaczyli grób, pokrywający dwie istoty najmilsze i najdroższe dla mnie na kuli ziemskiej. Pozarzynali je mężowie o czarnych włosach i bronzowych twarzach, a od tego czasu drga mi ręka, ilekroć zobaczę powiewający lok skalpowy. Niejeden Indyanin musiał ześliznąć się z konia, gdy błysnął ten pistolet, z którego wyleciała śmiercionośna kula, przeszywając serce mej matki. Wy poznaliście niechybność tego pistoletu w New-Venango.
Wydobył broń z za pasa i podsunął mi przed oczy, poczem mówił dalej:
— Dobry z was strzelec, sir, ale z tej starej lufy nie trafilibyście na piętnaście kroków do pnia hikory. Możecie sobie zatem wyobrazić, ile się naćwiczyłem, aby być pewnym celu. Umiem się obchodzić z wszelką bronią, ale, o ile chodzi o krew indyańską, biorę tylko tę w rękę, gdyż przysiągłem sobie, że za każde ziarnko prochu, które wysadziło ową kulę morderczą, zapłacić musi życiem jeden czerwonoskóry. Zdaje mi się, że blizki jestem spełnienia przysięgi. Ta sama lufa, z której wystrzał spowodował śmierć mojej matki, będzie też narzędziem mej zemsty!
— Otrzymaliśćie ten pistolet od Winnetou?
— Czy on opowiadał wam o tem?
— Tak.
— Wszystko?
— Nic ponad to, co właśnie powiedziałem.
— Tak, pistolet jest od niego. Ale usiądźcie, sir! Dowiecie się o tem, co jest najkonieczniejsze, chociaż ta sprawa nie nadaje się do tego, by ją ubierać w wiele słów.
Usiadł obok mnie, rzucił na dolinę badawcze spojrzenie i rozpoczął:
„Ojciec mój był starszym leśniczym w starym kraju i żył w niezamąconem szczęściu z żoną i małym synkiem. Wtem rozszalała się polityczna wichura, która zawiodła nadzieje niejednego człowieka, a nawet popchnęła w wir, z którego musiał się ratować ucieczką za morze. Ofiarą przeprawy padła matka jego dziecka, a ponieważ ojciec po wylądowaniu znalazł się w obcym kraju bez środków do życia i bez znajomych, chwycił się tego, co mu się zaraz trafiło, udał się jako strzelec na Zachód, a dziecko zostawił u zamożnej rodziny, która je przyjęła jako własne.
„Spędził kilka lat wśród niebezpieczeństw i przygód, dzięki czemu stał się westmanem, którego szanowali biali, a obawiali się czerwoni. Razu pewnego na jednej z myśliwskich wędrówek zaszedł do Quicourt w sam środek plemion Assineboinów i spotkał się tu po raz pierwszy z Winnetou, który był przyjechał z nad brzegów Colorado, aby nad górną Mississipi nabrać gliny na kalumety dla swego szczepu. Obaj byli gośćmi wodza Tah-sza-tungi, zaprzyjaźnili się z sobą i poznali w wigwamie wodza jego córkę, Ribannę, piękną, jak zorza, a miłą, jak róża górska. Żadna z cór plemienia nie umiała skór tak delikatnie garbować, ani tak ładnie uszyć myśliwskiego ubrania, jak ona. Kiedy szła po drzewo na ogień pod kocioł, kroczyła przez równinę wysmukła jak królowa, a z głowy spływały jej włosy niemal do ziemi. Była ulubienicą Wielkiego Ducha Manitou, była dumą szczepu, a młodzi wojownicy pałali żądzą zdobycia skalpów nieprzyjaciół, aby je złożyć u jej stóp.
„Ale żaden z nich nie znalazł łaski w jej oczach, gdyż pokochała białego myśliwca, chociaż był starszy od wszystkich, którzy starali się o nią. Winnetou był z nich najmłodszym, prawie chłopcem.
„W duszy białego obudziły się także najświętsze uczucia; chodził śladem jej stóp, czuwał nad jej głową i rozmawiał z nią jako z córą bladych twarzy. Pewnego wieczora przystąpił doń Winnetou i rzekł:
— Biały człowiek nie jest podobny do dzieci swego narodu. Z ich ust bowiem nadają słowa jak „boudiny“ z bawolego żołądka, on natomiast mówił zawsze prawdę do swego brata Winnetou!
„A biały odpowiedział młodemu Apaczowi:
— Mój czerwony brat ma rękę silnego wojownika i jest najmędrszy przy ogniska wielkiej narady. Nie pragnął krwi niewinnego, a ja podałem mu dłoń przyjacielską. Niechaj mówi!“
— Mój brat kocha Ribannę, córkę Tah-sza-tungi?
— Milszą mi jest ona nad trzody na preryi i nad skalpy wszystkich czerwonych mężów.
— I będzie dla niej dobry i nie obrazi uszu jej przykremi słowy, lecz odda jej swoje serce i będzie jej strzegł przed burzami życia?
— Będę ją nosił na rękach i nie opuszczę jej w żadnej potrzebie i niebezpieczeństwie.
— Winnetou zna niebo, nazwy i mowę gwiazd, ale gwiazda życia jego zachodzi, a w sercu jego zapada ciemność i noc. On pragnął zabrać różę z Quicourt do swojego wigwamu i na piersi jej złożyć znużoną głowę, ilekroć wróci ze ścieżek bawolich, albo ze wsi nieprzyjaciół. Ale oko jej świeci dla jego brata, a usta jej wymawiają imię dobrej bladej twarzy. Apacz odejdzie z krainy szczęścia, a stopy jego błądzić będą samotnie nad nurtami Rio Pecos. Ręka jego nie dotknie nigdy głowy kobiecej, a głos syna nie obije się o jego uszy. Wróci on jednak w porze, kiedy łoś przez parowy przechodzi, by zobaczyć, czy szczęśliwa jest córka Tah-sza-tungi, Ribanna.
„Winnetou odwrócił się po tych słowach, zniknął w ciemnościach nocy, a nazajutrz już się nie pokazał.
„Kiedy wrócił na wiosnę, odnalazł Ribannę, a błyszczące jej oczy powiedziały mu wyraźniej niż słowa o szczęściu, jakie jej przypadło w udziale. Apacz wziął jej z rąk mnie, dziecko kilkodniowe, pocałował mnie w małe usta, a położywszy rękę na mej główce, wypowiedział te słowa:
— Winnetou będzie nad tobą jako drzewo, na którego gałęziach ptaki zasypiają, a zwierzęta polne szukają ochrony przed zalewem, płynącym z chmur. Życie jego jest twojem życiem, a jego krew twoją krwią. Nigdy nie zabraknie mu tchu, ani siły ramienia na obronę syna róży z Quicourt. Niechaj rosa poranna pada na twoją drogę, a światło słońca na twoje ścieżki, aby miał z ciebie pociechę biały brat Apacza.
„Mijały lata, ja podrosłem, ale równocześnie zwiększała się u ojca chęć zobaczenia pierwszego syna. Ja brałem zawsze udział w zabawach chłopców i umysł mój pełen był ducha wojny i broni. Tymczasem ojciec nie mógł już dłużej zapanować nad tęsknotą. Poszedł na Wschód i wziął mnie z sobą. U boku brata i w cywilizowanem życiu otworzył się przedemną świat nowy i zdawało mi się, że się z nim nie zdołam rozłączyć. Ojciec powrócił sam, a mnie zostawił u opiekunów brata. Wnet jednak obudził się we mnie żal za ojczyzną z taką potęgą, że nie mogłem go stłumić, odjechałem więc z ojcem po drugich jego odwiedzinach.
„Powróciwszy do domu, zastaliśmy obóz pusty i zupełnie spalony. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy wampum[35], zostawiony przez Tah-sza-tungę, w celu zawiadomienia nas o tem, co się stało.
„Tim Finnetey, biały myśliwiec, bywał dawniej często w naszym obozie i pragnął pojąć różę z Quicourt za żonę, lecz Assineboinowie nie byli dlań usposobieni przychylnie, ponieważ uprawiał złodziejstwo i kilka razy już otwierał ich „catches“. Odprawiono go z niczem, a on odszedł z przysięgą zemsty na ustach. Od ojca, z którym spotkał się w Black Hills, dowiedział się, że Ribanna została jego żoną. Udał się więc do Czarnonogich, aby nakłonić ich do wyprawy wojennej przeciwko Assineboinom.
„Ci usłuchali jego rady i przybyli w tej porze, kiedy wojownicy znajdowali się na myśliwskiej wyprawie. Napadli na obóz, splądrowali go i spalili, pozabijali starców i dzieci, a młode kobiety i dziewczęta zabrali do niewoli. Gdy wojownicy wrócili i zobaczyli siedzibę obróconą w perzynę, poszli śladami wrogów. Ponieważ tę wyprawę dla zemsty podjęli na kilka dni przed naszem przybyciem, przeto mogło się nam jeszcze udać ich dopędzić.
„Załatwię się krótko! Po drodze spotkaliśmy się z Winnetou, który nadszedł był przez góry. Skoro mu ojciec wszystko opowiedział, zawrócił konia, nie rzekłszy ani słowa i przyłączył się do nas. Nigdy nie zapomnę tych dwu mężów, jak jechali obok siebie w milczeniu, a pośpiesznie tropem, tych, którzy naprzód podążyli.
„Znaleźliśmy ich nad Beeforkiem, gdzie Czarnonodzy obozowali w dolinie rzeki. Nasi czekali tylko nocy, by na nich napaść. Mnie polecono zostać przy straży koło koni, ale ja nie miałem spokoju, a kiedy nadeszła chwila napadu, zakradłem się między drzewami aż na skraj lasu i dostałem się tam, kiedy padł strzał pierwszy. Była to noc straszna. Nieprzyjaciel posiadał nad nami przewagę, wrzawa wojenna ustała dopiero ze świtem.
„Widziałem gmatwaninę dzikich postaci, słyszałem jęki i stękania umierających i modląc się, leżałem w mokrej trawie. Potem powróciłem do straży, ale jej nie zastałem. Ogarnął mnie niewypowiedziany lęk, a gdy usłyszałem radosne okrzyki nieprzyjaciół, byłem pewny, że nas zwyciężyli.
„Ukrywszy się, przesiedziałem do wieczora i dopiero wtedy odważyłem się wyjść na pole walki.
„Głęboka cisza panowała dokoła, a jasny blask księżyca padał na porozrzucane na ziemi postaci bez życia. Przejęty zgrozą błądziłem pomiędzy niemi, aż natrafiłem na własną matkę. Ona nieszczęsna leżała z przestrzeloną piersią i ramionami kurczowo otaczającemi małą siostrzyczkę, której głowę rozpłatano nożem na dwoje. Widok ten odebrał mi przytomność; padłem zemdlony na zwłoki.
„Nie wiem, jak długo tak leżałem. Nastał dzień, potem noc, a potem znowu dzień. Wtem usłyszałem odgłos cichych kroków w pobliżu. Podniosłem się i — o rozkoszy! — zobaczyłem ojca i Winnetou, obydwu w potarganych ubraniach i z ranami na ciele. Oni ulegli byli przemocy i skrępowani zawleczeni zostali do niewoli, ale zdołali się wyswobodzić i umknęli.“
Westchnąwszy głęboko, przestał Harry mówić i wpatrzył się w dal ze sztywnym wyrazem w oczach. Po chwili zapytał, zwracając się szybko do mnie.
— Czy macie jeszcze matkę, sir?
— Tak.
— Cobyście uczynili, gdyby ją wam kto zamordował?
— Oddałbym go w ręce sprawiedliwości.
— Dobrze! A jeżeli one za słabe, lub za krótkie jak tu na Zachodzie, to trzeba oddać prawu na usługi ręce własne.
— Jest różnica między zemstą a karą, Harry! Druga jest koniecznem następstwem grzechu i łączy się ściśle z pojęciem boskiej i ludzkiej sprawiedliwości. Pierwsza natomiast jest brzydka i pozbawia człowieka zalet, któremi on przewyższa zwierzęta.
— Wy możecie tak mówić, ponieważ w waszych zimnych żyłach nie płynie krew indyańska. Jeśli jednak człowiek dobrowolnie wyrzeka się tych zalet i staje się niebezpieczną bestyą, to należy z nim postępować jak z taką bestyą i ścigać, dopóki go nie dosięgnie kula zabójcza. Kiedyśmy nazajutrz zakopali obie zmarłe i uchronili w ten sposób od ścierwożernych sępów, nie było w sercu naszem innego uczucia prócz żaru nienawiści do morderców naszego szczęścia. Ślub, wypowiedziany wtedy przez Winnetou, był także naszym. Przysiągł on bowiem strasznie gniewnym głosem:
„Wódz Apaczów rył w ziemi i znalazł strzałę zemsty. Pięść jego zaciśnięta, stopa lekka, a tomahawk ostry, jak błyskawica. Poszuka i znajdzie Tima Finneteya, mordercę róży z Quicourt i weźmie skalp jego za życie Ribanny, córy Assineboinów.“
— Czy Finnetey był mordercą?
— Tak! W pierwszych chwilach walki, kiedy się zdawało, że Czarnonodzy ulegną, zastrzelił ją. Winnetou to zobaczył i rzucił się na niego, wyrwał mu broń i byłby go zabił, gdyby go byli drudzy nie pochwycili i nie wzięli do niewoli po rozpaczliwej walce. Na szyderstwo zostawiono mu nienabity pistolet, który potem dostałem jako dar w swoje ręce i nie zostawiałem go nigdy, czy stąpałem po chodnikach miast, czy po trawach preryowych.
— Muszę jednak zauważyć, że...
Przerwał mi prędkim ruchem ręki:
— Wiem, co mi chcecie powiedzieć. Ja sam powtórzyłem sobie to już tysiąc razy. Wy nie znacie podania o „flats-ghost“, który przebiega burzą przez równinę i niszczy wszystko, co mu się oprzeć ośmieli. Jest w tem podaniu głęboka myśl, która mówi, że nieokiełznana wola rozlewa się jak wzburzone morze po równinie, zanim porządek państw cywilizowanych stanie tu silną nogą. W moich żyłach tętnią też fale owego morza, ja muszę ustępować przed ich naporem, chociaż wiem, że utonę.
Były to słowa pełne przeczucia, a po nich nastąpiła głęboka, brzemienna w myśli cisza, którą ja wreszcie przerwałem, wygłaszając swoje zapatrywanie na te sprawy. Ten chłopiec myślał, mówił i działał jak dorosły. To w moich oczach przedstawiało się jako niewłaściwe, nienaturalne. Ja starałem się go przekonać łagodnemi słowy, a on słuchał i kiwał głową. Wymownie określił on wrażenie, jakie owa straszna noc na jego umysł wywarła, barwnie opisał swoje późniejsze życie, które nim miotało między ostateczną dzikością i wysokiem uobyczajeniem. Po jego opowiadaniu przyszedłem do przekonania, że nie mam prawa go potępić.
Wtem zabrzmiał z dołu ostry świst. Chłopiec zamilkł i rzekł po chwili znowu:
— Ojciec zwołuje ludzi. Zejdźmy na dół! Dla jeńca wybiła ostatnia godzina.
Powstałem i ująłem go za rękę.
— Czy spełnicie mi jedną prośbę, Harry?
— Chętnie, jeśli tylko nie zażądacie czegoś nadzwyczajnego.
— Zostawcie jeńca starszym mężczyznom!
— Prosicie oto właśnie, na co się zgodzić nie mogę. Tyle tysięcy razy pragnąłem stanąć z nim oko w oko, aby weń cisnąć śmiercią, tysiące razy malowałem sobie tę godzinę wszystkiemi barwami, jakie tylko ma człowiek do wyboru, ona była celem mojego życia, ceną wszystkich cierpień i niedostatków, jakich zakosztowałem, a teraz, kiedy jestem tak blizki urzeczywistnienia mych pragnień, miałbym się wyrzec ich spełnienia? Nie, nie i jeszcze raz nie!
— To życzenie spełni się także bez waszego osobistego udziału. Duch ludzki powinien dążyć do wyższych celów, niż są te, które wy wytknęliście sobie, a serce ludzkie zdolne jest objąć świętsze i większe szczęście od tego, którego człowiek doznaje przez zaspokojenie najgorętszego uczucia zemsty.
— Wy, sir, myślcie sobie, jak chcecie, ale pozwólcie mnie pozostać również przy własnem mojem zdaniu!
— Trwacie więc przy odmowie?
— Nie mogę inaczej postąpić. Chodźcie na dół!
Nadzwyczajny rozwój tego wysoce uzdolnionego chłopca wbudził dlań we mnie wielkie zajęcie. Żałowałem, że z takim uporem nie porzuca swej krwawej myśli i wzruszony dziwnie naszą rozmową poszedłem za nim powoli.
Na dole przywitałem najpierw swego dzielnego Swallowa, a potem dopiero przystąpiłem do zgromadzenia, które stało dokoła przywiązanego do drzewa Paranoha. Naradzano się nad tem, jaki rodzaj śmierci należałoby wybrać dla jeńca.
— Zdmuchnąć trzeba bezwarunkowo tego łotra, jeśli się nie mylę — rzekł Sam Hawkens — ale tej przykrości nie mógłbym wyrządzić mojej Liddy, żeby miała ten wyrok wykonać, jak sądzę.
— Umrzeć musi, tak musi być! — potwierdził Dick Stone, potrząsając głową. — Ucieszę się bardzo, gdy go zobaczę na gałęzi, gdyż nie zasłużył na nic innego. Co wy na to, sir?
— Dobrze! — rzekł Old Firehand. — Ale nie wolno tego naszego pięknego miejsca plamić krwią tego potwora. Nad Beeforkiem pomordował on moich najbliższych, tam też poniesie karę. Miejsce, które słyszało moją przysięgę, ujrzy także jej spełnienie.
— Pozwólcie, sir! — wtrącił Stone — Na co ja tego oskalpowanego biało-czerwonego wlokłem aż tutaj daremnie? Czy sądzicie, że mi to sprawi przyjemność, jeśli oddam za to bronzowym skórom moją czuprynę?
— Jakie jest zdanie wodza Apaczów, Winnetou? — zapytał Old Firehand, pojmując słuszność tego zarzutu.
— Winnetou nie obawia się strzał Ponków; ma już za pasem skórę tego psa Atabasków i darowuje ciało jego białemu bratu.
— A wy? — zwrócił się pytający do mnie.
— Uporajcie się z nim krótko! Nikt z was nie boi się chyba Indyan, ale ja uważani za zbyteczne narażać się na niebezpieczeństwo i zdradzenie naszego miejsca pobytu.
— Wy możecie tu zostać, sir, i pilnować swojej sypialni — radził Harry, ruszając ramionami z niewyraźnem uczuciem. — Co do mnie, to domagam się bezwarunkowo wykonania wyroku na tem samem miejscu, na którem leżą ofiary mordercy. Los popiera moje żądanie tem, że wydał go w nasze ręce tu, a nie gdzieindziej. To, czego żądam, winien jestem tym, na których grobie wypowiedziałem przysięgę, że nie spocznę, dopóki nie będą pomszczone.
Ja odwróciłem się bez odpowiedzi.
Jeniec stał wyprostowany, oparty o drzewo. Pomimo bolu, jaki musiały mu sprawiać więzy, wrzynające się w ciało i pomimo poważnego znaczenia, jakie miała dla niego ta narada, nie zadrgała ani jedna zmarszczka wiekiem i namiętnościami pooranej jego twarzy. W jego odstraszających rysach wypisana była cała historya jego życia, a widok nagiej, krwawo mieniącej się, czaszki podnosił złe wrażenie, które już sam ten człowiek wywierał niewątpliwie nawet na nieuprzedzonym widzu.
Po dłuższej naradzie, w której ja nie wziąłem udziału, krąg się rozwinął, a myśliwi zaczęli wybierać się w drogę.
Wola chłopca przecież zwyciężyła. Wobec tego stanu sprawy nie mogłem pozbyć się myśli, że z tego wyniknie jakieś nieszczęście. Old Firehand przystąpił do mnie i położył rękę na mem ramieniu.
— Pozwólcie, żeby to odbyło się swoim trybem, sir, i nie przykładajcie fałszywej miary do rzeczy, nieskrojonych wedle waszego szablonu tak zwanego wykształcenia.
— Nie pozwalam sobie na sąd o waszem postępowaniu, sir. Zbrodnia musi być ukarana, to słuszne, ale nie gniewajcie się na mnie, jeśli do wykonania wyroku niczem się nie przyczynię. Idziecie nad Beefork?
— Tak. Ponieważ wy nie chcecie się do tego mieszać, cieszę się przeto, że będę tutaj miał komu powierzyć bezpieczeństwo obozu.
— Nie moja będzie wina, jeśli się zdarzy coś, czego sobie nie życzymy, sir. Kiedy wrócicie?
— Trudno oznaczyć napewno. To zależy od tego, co tam zastaniemy. A zatem bądźcie zdrowi i miejcie oczy otwarte!
Po tych słowach przystąpił do tych, którzy mieli mu towarzyszyć podczas przeprowadzania jeńca na miejsce skazania. Odwiązano go od drzewa, a kiedy powrócił Winnetou, który był wyszedł zobaczyć, czy przejście bezpieczne i doniósł, że nie dostrzegł nic podejrzanego, wepchnięto Finneteyowi knebel w usta i wszyscy ruszyli ku wylotowi doliny.
— Czy biały mój brat zostaje? — spytał Apacz, zanim się przyłączył do orszaku.
— Wódz Apaczów zna moje myśli, wobec tego usta nie potrzebują ich wyjawiać.
— Mój brat jest ostrożny, jak noga, zanim wstąpi do wody, w której żyją krokodyle, ale Winnetou musi być z synem Ribanny, która zginęła z ręki Atabaski.
W warowni zostało tylko kilku myśliwców, a między nimi Dick Stone. Zawołałem ich do siebie i oznajmiłem, że chcę wyjść, aby przeglądnąć zarośla.
— Nie potrzeba, sir — rzekł Stone. — Na zewnątrz stoi warta i pilnie baczy na wszystko, a oprócz tego chodził Apacz na zwiady. Zostańcie tutaj i odpocznijcie. Robotę jeszcze wnet znajdziecie.
— O ile?
— No, czerwonoskórcy mają oczy i uszy i zauważą pewnie, że tam coś można pochwycić.
— Przyznaję wam zupełną słuszność, Dicku. Przypatrzę się dla tego, czy się co gdzie nie rusza. Wy pilnujcie tymczasem tego miejsca! Nie dam długo czekać na siebie.
Wziąłem sztuciec i wyszedłem. Warta zapewniła mnie, że nie widziała nic podejrzanego. Ja nauczyłem się jednak ufać tylko własnym oczom i przecisnąłem się przez rząd zarośli, aby poszukać śladów Indyan.
Tuż u wejścia do naszej kotliny spostrzegłem kilka ułamanych gałązek, a po dokładniejszem zbadaniu ziemi przekonałem się, że leżał tam człowiek, który przed odejściem starał się troskliwie zatrzeć i uniewidocznić odciski, porobione przez jego ciało na opadłych liściach i miękkiej ziemi.
Podsłuchano nas zatem i odkryto miejsce naszego pobytu, a każdej chwili mógł nastąpić napad. Przypuszczając jednak, że nieprzyjaciel zwróci głównie uwagę na Paranoha i jego eskortę, postanowiłem przedewszystkiem ostrzec Old Firehanda zawczasu i w tym celu udać się czemprędzej za idącym przedemną orszakiem.
Wydawszy warcie odpowiednie polecenie, puściłem się śladem naszych ludzi, którzy obrali drogę wzdłuż rzeki przeciwko jej biegowi. Tamtędy dostałem się wnet na miejsce naszych wczorajszych czynów. Przewidywania moje sprawdziły się. Ponkowie znaleźli zabitych, a po podeptanej trawie można było osądzić, że byli tu w znacznej liczbie, aby pozabierać zwłoki swych braci.
Nie doszedłem był jeszcze daleko poza to miejsce, kiedy natknąłem się na nowe ślady, które wychodziły z boku z zarośli i biegły dalej w tym samym kierunku, w którym udali się nasi myśliwcy. Podążyłem za nimi, ostrożnie wprawdzie, ale z jak największym pośpiechem. W ten sposób dotarłem w krótkim stosunkowo czasie do miejsca, gdzie Mankicila wpada do Beeforku.
Nie wiedząc, w której części tej doliny ma się odbyć egzekucya, musiałem zdwoić ostrożność i szedłem przez przypierające obok zarośla, patrząc na ślady tylko z boku.
Rzeczka skręcała tutaj i otaczała polanę, na której krzaki ustąpiły przed trawami, bujnie rozrosłemi. Na środku stała grupa jodeł balsamowych, a pod niemi siedzieli myśliwi, prowadząc ożywioną rozmowę. Jeniec przywiązany był do jednego z pni.
Wprost przedemną, najwyżej o trzy długości człowieka, wyglądało kilku Indyan z zarośli na polaną. Zrozumiałem w jednej chwili, że reszta poszła na prawo i na lewo, aby podsłuchanych otoczyć ze wszystkich stron i pozabijać w nagłym napadzie, albo zapędzić do wody.
Nie było ani chwili czasu do stracenia. Przyłożyłem sztuciec do ramienia i wypaliłem. W pierwszych sekundach były moje strzały jedynym hałasem, gdyż zarówno przyjaciół jak wrogów zaskoczyła niespodzianie ta przeszkoda w wykonaniu zamiaru. Potem jednak rozległ się okrzyk wojenny Indyan, chmura strzał wyleciała z zarośli, a polana pokryła się w jednej chwili wyjącymi, sapiącymi i krzyczącymi ludźmi, którzy zmagali się z sobą we wściekłych zapasach.
Prawie równocześnie z Indyanami wyskoczyłem z zarośli i ukazałem się w sam czas, aby powalić czerwonoskórca, który zamierzył się na Harrego. Chłopak zerwał się i podniósł pistolet, aby zastrzelić Paranoha, ale przeszkodził mu w tem Indyanin, który to zauważył. Zwróceni do siebie plecyma, lub oparci o drzewa, bronili się myśliwcy przed otaczającymi ich zewsząd dzikimi. Byli to sami wyszkoleni traperzy, którzy przeszli już niejedną ciężką przeprawę i nie znali trwogi, ale tu jasnem było, że będą musieli ulec, zwłaszcza że przedstawiali przedtem dla Indyan otwarty cel i prawie wszyscy byli zranieni.
Kilku bronzowych rzuciło się zaraz w pierwszej chwili do Paranoha, aby go z wiązów uwolnić, co im się też udało pomimo wysiłków Old Firehanda i Winnetou, których odepchnięto od niego. Silnym rzutem wyciągnął ten muskularny człowiek ręce w górę, aby puścić w ruch krew, zatamowaną wiązami, wyrwał tomahawk z ręki jednego ze swoich ludzi i zgrzytnął, uderzając na Winnetou:
— Chodź tu, ty psie z Pimo! Zapłacisz teraz za moją skórę!
Apacz, zagadnięty obelżywą nazwą swego plemienia, stanął do walki, ale już zraniony. Równocześnie jednak napadnięto nań z drugiej strony. Old Firehanda otoczyli całkiem nieprzyjaciele, a inni biali tak byli zajęci własną obroną, że o wzajemnej pomocy nawet mowy nie było.
Dłuższy opór byłby wobec tego stanu rzeczy głupotą i fałszywą ambicyą. To też zawołałem, ciągnąc Harrego przez krąg otaczających nas nieprzyjaciół:
— Do wody, ludzie, do wody!
I w następnej chwili uczułem, jak rozprysnęła się nademną.
Pomimo głośnej wrzawy dosłyszano mój okrzyk i kto wyrwać się zdołał, poszedł za moim przykładem. Fork był wprawdzie głęboki, ale wązki tak, że wystarczało kilka uderzeń wiosłami, aby się dostać na brzeg przeciwległy. Bezpiecznie tam jeszcze wcale nie było, dlatego zamierzałem przeciąć półwysep, utworzony przez Bee-Fork i Mankicilę, aby przez tę drugą rzekę potem przepłynąć i już skinąłem był na chłopca, żeby biegł za mną w tym kierunku, kiedy obok nas przemknął krzywonogi Sam w ociekającej wodą bluzie myśliwskiej i kłapiących mokassynach, rzucając chytrze małemi oczkami na nieprzyjaciół i zniknął jednym skokiem w zaroślach.
Natychmiast popędziliśmy za nim, gdyż celowość jego zamiaru była zbyt widoczna, iżbym się miał trzymać poprzedniego planu.
— Ojciec, ojciec! — zawołał Harry z trwogą. — Do niego; nie mogę go opuścić!
— Chodźcie tylko — napierałem, ciągnąc go naprzód. — Nie ocalimy go, jeśli mu się to już samemu nie udało!
Przedzierając się z jak największą chyżością przez gęstwinę, dostaliśmy się wkońcu znowu nad Beefork, a mianowicie powyżej tego miejsca, w którem wskoczyliśmy do wody. Wszyscy Indyanie ruszyli ku Mankicili. Gdy dostaliśmy się na drugą stronę, mogliśmy bezpiecznie iść dalej. Sam Hawkens jednak zawahał się widocznie.
— Czy widzicie tam strzelby? — zapytał.
— Indsmani porzucili je, zanim powskakiwali do wody.
— Hi! hi! hi! sir. To głupcy, skoro zostawili nam swoje pukawki, jeśli się nie mylę!
— Chcecie je zabrać? To niebezpieczne!
— Niebezpieczne? Sam Hawkens i niebezpieczeństwo!
W kilku szybkich skokach, przypominających kangura, pobiegł i pozbierał strzelby. Ja poszedłem oczywiście za nim i poprzecinałem cięciwy łuków, leżących w nieładzie na ziemi, przez co przynajmniej na czas jakiś stały się nie do użycia.
Nikt nie przeszkodził nam w tej czynności, gdyż czerwonoskórcy nie przypuszczali, żeby kilku ściganych odważyło się wrócić na pole walki. Hawkens trzymał strzelby przez czas jakiś na rękach, popatrzył na nie z politowaniem, a potem wrzucił wszystkie do wody.
— Ładne strzelby, sir, ładne! Ale szczury będą się w lufach chowały i nic im to nie zaszkodzi. Chodźcieno stąd, bo tu nieswojo, jeśli się nie mylę!
Ruszyliśmy najprostszą drogą na przełaj, aby jak najrychlej dostać się do „warowni.“ Nad Beeforkiem była tylko część Indyan, a ponieważ nas podsłuchano i dowiedziano się o miejscu naszego pobytu, przeto należało się spodziewać, że reszta skorzysta z nieobecności myśliwców celem napadu na nasz obóz.
Mieliśmy jeszcze dość wielką przestrzeń do przebycia, kiedy doleciał nas huk wystrzału od strony kotliny.
— Naprzód, sir! — zawołał Hawkens i przyśpieszył kroku.
Harry nie wymówił jeszcze ani słowa i parł naprzód z wyrazem trwogi na twarzy. Stało się tak, jak przepowiedziałem, a chociaż nie mogłem się teraz zdobyć na żadne wyrzuty, czułem, że Harry był także tego zdania.
Strzały się powtórzyły, wobec czego nie ulegało wątpliwości, że pozostali myśliwi walczyli z Indyanami. Pomoc była konieczna. To też mimo niedostępności gęstwiny przedarliśmy się wkrótce na dolinę, na którą wychodziło się z naszego „zamku“. Zdążaliśmy do punktu, położonego naprzeciwko wyjścia, gdzie znalazłem był poprzednio ślady Indyanina. Czerwonoskórcy leżeli zapewne ukryci na skraju lasu i blokowali stąd naszą wodną bramę. Musieliśmy ich zajść z tyłu, jeśli chcieliśmy osiągnąć jakiś skutek na korzyść oblężonych.
Wtem wydało mi się, że słyszę szmer, jak gdyby się ktoś prędko przeciskał przez zarośla. Na mój znak cofnęliśmy się w ukrycie, czekając na ukazanie się tych, którzy szmer wywołali. Jak wielka była nasza radość, kiedy ujrzeliśmy Old Firehanda, Winnetou i dwu innych strzelców, wynurzających się z gąszczu. Uniknęli zatem pościgu, a chociaż Harry nie wyraził swej radości w zbyt głośnych słowach, to jednak zauważyłem ją w jego twarzy. To przekonało mię, iż ten chłopak zdolny jest do uczuć potężnych, a ta okoliczność pogodziła mię z nim.
— Czy słyszeliście strzały? — spytał Old Firehand gorączkowo.
— Tak — odrzekłem.
— To chodźcie! Musimy naszym pośpieszyć na pomoc. Chociaż bowiem wejście jest tak ciasne, że jeden człowiek obroni je z łatwością, to przecież nie wiemy, co się tam stało.
— Nic się nie stało, sir, jeśli się nie mylę — rzekł Sam Hawkens. — Czerwonoskórcy odkryli nasze gniazdo i położyli się przed niem, aby się dowiedzieć, co wymyślimy. Bill Bulcher, który stoi na warcie, dał im pewnie trochę ołowiu.
— Być może, że tak jest, ale musimy mimoto tam pójść, aby się upewnić. Należy także wziąć to na uwagę, że nasi prześladowcy zjawią się niebawem tutaj, a wtedy będziemy mieli do czynienia z podwójną liczbą Indyan.
— Cóż się stanie z naszymi ludźmi, którzy się rozprószyli po walce? — wtrąciłem ja.
— Hm, tak! Potrzebujemy każdej ręki. Żadnej nam się wyrzekać nie wolno. W pojedynkę wejścia zdobyć nie można. Zobaczymy zatem, czy się jeszcze kto z naszych nie znajdzie.
— Moi biali bracia zostaną tutaj, a Winnetou pójdzie zobaczyć, na którem drzewie wiszą skalpy Ponków — odezwał się wódz Apaczów.
Zanim zaś zdołano odpowiedzieć na tę propozycyę, odszedł, a my mimowoli musieliśmy zgodzić się na to. Usiedliśmy więc, by zaczekać na jego powrót. Podczas tego udało nam się rzeczywiście ściągnąć do siebie jeszcze dwu ze zbiegłych naszych ludzi. Oni usłyszawszy wystrzały, pospieszyli także na pomoc. Dzięki temu, że wszyscy obraliśmy najkrótszą drogę przez las, zeszliśmy się szczęśliwie, a chociaż nie było między nami ani jednego bez rany, wierzyliśmy jeszcze, że wydostaniemy się szczęśliwie z tego niebezpiecznego położenia. Było nas przecież dziesięciu, liczba, która przy energicznem współdziałaniu mogła czegoś dokazać.
Minęło sporo czasu, zanim Winnetou powrócił. Gdy nadszedł, ujrzeliśmy świeży skalp za jego pasem. „Zdmuchnął“ więc pocichu Indyanina, wobec czego nie mogliśmy tu już dłużej pozostać, gdyż Ponkowie niewątpliwie zauważyli śmierć jednego ze swoich i poznali zaraz, że jesteśmy za nimi.
Za radą Old Firehanda mieliśmy utworzyć linię, równoległą do pasma zarośli, wpaść na tyły nieprzyjaciela i wyrzucić go z jego kryjówki. W tym celu rozdzieliliśmy się, a uczyniwszy strzelby, przemokłe w kąpieli, znów zdolnemi do użytku, ruszyliśmy naprzód. W kilka minut huknęło dziewięć rusznic jedna za drugą. Każda kula położyła trupem człowieka, a głośne wycie przestraszonych zasadzką Indyan napełniło powietrze.
Ponieważ linia nasza rozciągała się dość szeroko, a strzały padały co chwila nanowo, uważali dzicy liczbę naszą za znacznie większą, niżeli była w istocie i rzucili się do ucieczki. Zamiast jednak udać się na otwartą dolinę, gdzie ciała ich przedstawiałyby cel pewny, przebili się pomiędzy nami, zostawiając poległych na miejscu.
Pełniący straż Bill Bulcher jeszcze zawczasu zauważył, że zbliżają się czerwonoskórcy i cofnął się w porę do „warowni“. Oni puścili się za nim, ale wrócili po kilku strzałach, danych do nich przez Bulchera i Stone’a, który zaraz nadbiegł i zajął stanowisko w ciasnem wejściu skalnem. Potem usadowili się w zaroślach, z których wypędziliśmy ich teraz.
Obaj wymienieni siedzieli wciąż jeszcze w bramie wodnej, gdyż bali się wystawiać na niebezpieczeństwo przed naszem ukazaniem się. Gdyśmy się zjawili, przybiegli do nas razem z resztą pozostałych i wysłuchali sprawozdania o naszych przygodach.
W tej chwili zadudniło z boku, jak gdyby nadbiegała trzoda dzikich bawołów. Natychmiast wskoczyliśmy w zarośla i przygotowaliśmy się do strzału. Jakież jednak było nasze zdziwienie, kiedy ujrzeliśmy gromadę koni, a na jednym z nich człowieka w myśliwskiem ubraniu, którego rysów nie poznaliśmy na razie z powodu krwi, ściekającej mu z rany na głowie. Miał także kilka ran na ciele i widać było po nim, że nie znajdował się w położeniu, godnem zazdrości.
Wtem właśnie miejscu, gdzie stała zazwyczaj warta, zatrzymał się i jak gdyby się za nią oglądnął. Nie zauważywszy jej, potrząsnął głową, ruszył dalej i zeskoczył z konia przed bramą wodną. Wtem dał się tuż obok mnie słyszeć głos Sama:
— Niech mnie obedrą ze skóry i wypatroszą jak gruboogońca, jeżeli to nie Will Parker. Tak ładnie nikt inny z konia nie spada, jak ten człowiek, jak sądzę!
— Masz słuszność, stary coonie! To Will Parker, greenhorn... pamiętasz jeszcze, Samie Hawkens? Will Parker greenhorn, hahaha! — A kiedy i my wyszliśmy z zarośli, zawołał:
— Błogosławione oczy moje. Oto są wszystkie skoczki, które razem z synem mojej matki tak walecznie pędziły przed czerwonoskórcami! No, sir, nie bierzcie mi tego za złe, ale czasem biegać bardziej warto, aniżeli co innego czynić.
— Wiem o tem, człowiecze, ale powiedz, co znaczą te konie? — spytał Old Firehand.
— Hm! Pomyślałem sobie, że czerwoni raczej wszędzie będą szukali starego Parkera, aniżeli we własnym obozie. Toteż udałem się najpierw do owej doliny, ale tam już nic nie znalazłem. Wobec tego greenhorn — słyszysz, Samie Hawkens — ha! ha! ha! poszedł do „couch“, gdzie ukryte były konie. Ptaszki wyleciały i zostawiły tylko dwu przy koniach, aby mi dali swe skórki. Stało się wedle ich woli. Była to ciężka robota, powiadam, przysporzyła mi kilka dziur w skórze, ale Will Parker sądził, że sprawi uciechę czerwonym, jeśli pomoże im do pozbycia się koni. Liche szkapy wygnałem na preryę, a dobre wierzchowce tu przyprowadzam.
— Hm, dobrześ zrobił!— zawołał Dick Stone z podziwu nad bohaterstwem mówiącego.
— Pewnie, że dobrze — odrzekł Will Parker. — Skorośmy zabrali konie łucznikom, to będą musieli zginąć nędznie. Ale tu leży trzech z nich! Aha, więc byli tutaj i dla tego było w couch tak pusto. Przypatrzcie się temu gniademu, sir! Koń, jak tytoń, zapewne należał do wodza!
— Którego tak pięknie wyprowadziliśmy na wolne powietrze — zżymał się mały Sam. — Popełniliśmy głupstwo nie do darowania, jak sądzę.
Old Firehand nie słyszał tego zarzutu, bo przystąpił był do gniadosza i przypatrywał mu się wzrokiem, pełnym zachwytu.
— Kapitalny koń — zwrócił się do mnie. — Gdyby mi dano do wyboru jego albo Swallowa, to nie wiem, czybym wziął Swallowa, czy tego.
— Winnetou rozmawia z duszą konia i słyszy tętno żył jego i wybrałby Swallowa — rozstrzygnął Apacz.
Wtem świsnął ostry syk i strzała uderzyła w ramię Sama Hawkensa, ale zsunęła się po sztywnej jak deska bluzie na ziemię, a w tej chwili zabrzmiało ogłuszujące „ho-ho-hi!“ Pomimo tej wojowniczej demonstracyi nie pokazał się nikt z czerwonoskórych, a Sam rzekł, podnosząc strzałę i przypatrując się jej:
— Hihihi! Bluzę Sama Hawkensa miał przebić taki pręcik! Przez trzydzieści lat kładłem łatę na łacie i siedzę w tem, jak San Jago na łonie Abrahama, jeśli się nie mylę.
Nie słyszałem już dalszego ciągu ody do bluzy myśliwskiej, gdyż skoczyliśmy natychmiast w zarośla, aby stamtąd odpowiedzieć na to nieprzyjazne pozdrowienie. Gdybyśmy byli chcieli cofnąć się do twierdzy, byłoby to z powodu ciasnoty tak długo trwało, że nie zasłonięci niczem zostalibyśmy wystrzelani jeden po drugim, a nawet koni bylibyśmy z sobą nie wzięli, gdyż przeprowadzenie przez wązkie skalne zakręty byłoby nas zbyt długo zatrzymało. Z tego zaś, że nieprzyjaciele odrazu nie uderzyli, można było napewno sądzić, że jeszcze się w dość znacznej liczbie nie zgromadzili i nie odszukali zabranej im przezemnie i przez Sama broni, albo przynajmniej nie uczynili jej zdatną do użytku.
Cały zgiełk był tylko oznajmieniem wojennej odwagi Indyan, gdyż, chociaż wdarliśmy się daleko w zarośla, nie zobaczyliśmy żadnego. Cofnęli się widocznie czemprędzej, by zaczekać na posiłki, a nas ten nieszkodliwy wypadek pouczył o tyle, że nie zostaliśmy już dłużej na miejscu, lecz cofnęliśmy się pod osłonę kotliny.
Jeden z myśliwych, który w wyprawie udziału nie wziął, a więc nie był zmęczony, poszedł na wartę, inni zaś opatrzyli swoje rany i zabrali się do jedzenia, albo wypoczywali.
Przy ognisku, które tworzyło miejsce zebrania dla wszystkich, pragnących się wygadać, panowało wielkie ożywienie. Każdy z siedzących dokoła czuł potrzebę opowiedzenia tego, czego dokonał i wygłoszenia swojego zdania. Wszyscy myśleli, że niema powodu obawiać się dzikich. Liczba zdobytych skalpów była znaczna, przygoda przebyta zwycięzko, a żadna z ran nie okazała się niebezpieczną. W dodatku zdawało się, że miejsce pobytu jest zupełnie bezpieczne. Postarano się o dostateczne zapasy żywności i amunicyi, wobec tego nieprzyjaciel mógł sobie oblegać wejście, jak długoby mu się podobało, albo walić łbem o sterczące dokoła skały.
Old Firehand podzielał także to zdanie, tylko Winnetou zapatrywał się na sprawę inaczej, bo leżał opodal przy swoim koniu, pogrążony w głębokiem i poważnem zamyśleniu.
— Oko mego czerwonego przyjaciela patrzy ponuro, a czoło jego pokryte zmarszczkami obawy. Jakie myśli nurtują w jego sercu? — zapytałem go.
— Wódz Apaczów widzi śmierć, wdzierającą się wejściem, a zgubę schodzącą z gór. Dolina płomienieje od ognia, a woda czerwieni się od krwi zabitych. Winnetou mówi z Wielkim Duchem. Oko białych oślepło od nienawiści, a ich rozum ustąpił miejsca uczuciom zemsty. Paranoh przyjdzie i zabierze skalpy myśliwców, ale Winnetou stoi gotów do walki i zanuci pieśń śmierci nad trupami nieprzyjaciół.
— Jak może Ponka wstąpić na dolinę naszych myśliwych? Nie dostanie się przez bramę.
— Mój brat wygłasza słowa, w które sam pewnie nie wierzy. Czy jedna strzelba potrafi wstrzymać taką liczbę nieprzyjaciół, skoro przedrą się przez przesmyk?
Miał słuszność. Przed niewielką liczbą nieprzyjaciół mógł jeden obronić przesmyk, ale nie przed taką zgrają jak ta, którą mieliśmy naprzeciwko siebie. Chociażby bowiem wdzierała się za każdym razem tylko jedna osoba, to przecież tylko jedna mogła przeciwko niej występować, a jeśliby naciśnięto z tyłu, to poległoby kilku pierwszych, ale reszta niezawodnie przedostałaby się do „warowni“.
Przedstawiłem te wątpliwości Old Firehandowi, on zaś odparł:
— Jeśli się ośmielą, to z łatwością zdołamy ich pozdmuchiwać, gdyż będą przechodzili przez parów.
I to było podobne do prawdy, musiałem więc tem się zadowolnić, chociaż wiedziałem, że drobnostka mogła tę pewność obalić.
Gdy zapadł wieczór, zdwojono oczywiście czujność, a chociaż ja na własne życzenie miałem stanąć na straży dopiero o świcie, kiedy to Indyanie najchętniej przedsiębiorą napady, nie mogłem się uspokoić i byłem gotów na wszelki wypadek.
Cicho i spokojnie zaległa noc nad doliną. Na przodzie płonęło ognisko, rzucając dokoła światło. Swallow, który w otoczeniu gór mógł się swobodnie poruszać, pasł się w ciemnem tle kotliny. Podszedłem ku niemu aż pod stromo wznoszące się skały. Popieściwszy się z nim jak zwykle, chciałem się już oddalić, kiedy przyciszony łoskot zwrócił moją uwagę.
Koń podniósł także głowę w górę. Ponieważ najlżejszy oddech mógł zdradzić naszą obecność, przeto pochwyciłem go za rzemień i nakryłem mu dłonią rozwarte już pod wpływem podejrzenia nozdrza. My na dole byliśmy niewidoczni, ja jednak mogłem z dołu rozpoznać na tle nieba każdy przedmiot i z natężeniem szukałem przyczyny, dla której kamień oderwał się i spadł na dół.
W pierwszych chwilach po upadku kamienia nie zauważyłem nic nadzwyczajnego. Prawdopodobnie usłyszano także na górze szmer, wywołany upadkiem kamienia i czekano przez chwilę, by się przekonać, czy nie zwróciło to czyjej uwagi.
Zapatrywanie to było słuszne, gdyż już po kilku chwilach spokoju ujrzałem naprzód kilka postaci, odrywających się od krawędzi skały i schodzących na dół, a potem cały szereg Indyan, jak jeden po drugim wychodzili na grzebień wyżyny, a potem ostrożnym krokiem spuszczali się za pierwszym, obeznanym widocznie nadzwyczaj dobrze z miejscowością. Przewodnik potrzebował już tylko dwu minut, aby się dostać na dno doliny.
Gdybym był wziął sztuciec z sobą, byłbym z łatwością sprzątnął go wystrzałem, a zarazem dał sygnał na alarm. Ten pierwszy Indyanin prowadził pochód, a reszta nie byłaby się odważyła bez niego ani na krok dalej wobec niebezpiecznego terenu. Niestety miałem tylko rewolwery za pasem, które nie nadawały się do strzału na większą odległość.
Gdybym był zaalarmował obóz wystrzałem z rewolweru, byliby nieprzyjaciele i tak już na dole, zanim byłaby pomoc nadeszła, a ja znalazłbym się był w bardzo niebezpiecznem położeniu. Gdybym był nawet chciał cofnąć się, byłbym musiał opuścić miejsce, osłonięte krzakami i wystawić się na kule czerwonoskórych.
Paranoh — gdyż on niewątpliwie prowadził — który nie poraz pierwszy szedł widocznie tą drogą, znajdował się właśnie w pobliżu skalnego wyskoku, który musiał okrążyć. Gdybym się tam dostał przed nim — pomyślałem sobie — to on musiałby mi wpaść prosto na kulę. W tym celu postanowiłem wyleźć pod górę. Ukryty za głazem mogłem stawić czoło im wszystkim i zabijać, w miarę jakby nadchodzili, jednego po drugim.
Zaledwie zrobiłem krok naprzód, padł strzał w stronie bramy wodnej, a po nim nastąpiło kilka innych. Pojąłem natychmiast spryt Indyan, którzy przypuścili pozorny atak do bramy, aby uwagę naszą odwrócić od właściwego niebezpieczeństwa. Ze zdwojonym pośpiechem piąłem się więc w górę i byłem już tak blizko głazu, że niewiele brakowało, żebym go ręką dosięgnął, kiedy nagle rozluźniony gruz skalny obsunął się podemną, wskutek czego runąłem głową w dół, lecąc z kamienia na kamień i od wyskoku do wyskoku drogą, którą wyszedłem w górę. Na dole utraciłem na kilka chwil przytomność.
Kiedy znów myśli zebrałem i otworzyłem oczy, zobaczyłem pierwszych Indyan już tylko o kilka kroków od siebie. Na ten widok zerwałem się pomimo strasznych stłuczeń, wypaliłem z rewolwerów kilkakrotnie do ciemnych postaci, wskoczyłem na Swallowa i pocwałowałem do ogniska, nie chcąc dzielnego konia narazić na niebezpieczeństwo.
Ponkowie zauważywszy, że ich jednak spostrzeżono, wydali okrzyk wojenny i puścili się za mną w tym porządku, jak jeden za drugim dostał się na dno doliny.
Zeskoczywszy z konia w obozie, nie zastałem w nim myśliwców. Zgromadzili się byli koło wejścia i ruszyli właśnie w stronę moich wystrzałów. Przyjęli mnie skwapliwemi pytaniami.
— Indyanie idą — zawołałem — prędzej do grot!
Był to jedyny środek ocalenia się od zguby, która nam groziła niechybnie wskutek przewagi Indyan. W jaskiniach byliśmy bezpieczni i mogliśmy się stamtąd nie tylko opierać Ponkom, lecz wystrzelać ich do ostatniego. Toteż pośpieszyłem jeszcze podczas okrzyku do przeznaczonego dla mnie buduaru, ale już było zapóźno.
Czerwonoskórcy ruszyli za mną natychmiast i wbrew zwyczajowi, nie czekając, aż się wszyscy zgromadzą, uderzyli na myśliwych, dla których nagłe pojawienie się Indyan było taką niespodzianką, że zaczęli odpierać ciosy nieprzyjaciół dopiero wówczas, kiedy ci bronią już nad ich głowami wywijali.
Byłbym jeszcze może dostał się do mojej kryjówki, gdybym był nie ujrzał Harrego, Old Firehanda i Winnetou, obskoczonych przez Ponków. Musiałem oczywiście rzucić się im na pomoc.
— Precz, precz, pod skałę! — zawołałem, wpadając w kłąb tak, że napastnicy stracili na chwilę pewność siebie i zrobili nam miejsce do przejścia pod pionowo wznoszącą się skałę, gdzie mieliśmy plecy zabezpieczone.
— Czy tak musi być, jeśli się nie mylę? — zawołał ku nam jakiś głos ze skalnej szczeliny właśnie tak szerokiej, że jeden człowiek mógł się w nią wcisnąć. — Wobec tego zdradzono starego trapera, Sama Hawkensa!
Chytry westman był jedynym, który zachował przytomność umysłu i tych kilka sekund wyzyskał na to, by ukryć się w szparze. Niestety spełzły jego usiłowania na niczem, gdyż to miejsce właśnie, w którem się ukrył, my obraliśmy sobie za cel. Mimoto wyciągnął pośpiesznie rękę po Harrego i pochwycił go za ramię.
— Niech mały sir wejdzie do tej nory, jak sądzę; jest właśnie miejsce dla niego.
Czerwonoskórcy oczywiście ruszyli za nami i runęli na nas z dziką zajadłością. Na szczęście mieli myśliwi wszelką broń przy sobie, gdyż przygotowali się byli do odparcia owego pozornego ataku. Co prawda w walce na blizką odległość stały się strzały zupełnie nie użyteczne, ale tem skuteczniej szalał topór wojenny wśród dzikich.
Tylko Hawkens i Harry robili użytek z broni palnej. Pierwszy nabijał, a drugi strzelał tak, że ogień wybuchał ze szczeliny pomiędzy mną a Old Firehandem.
Była to walka dzika, przerażająca, jakiej wyobraźnia nie zdoła sobie odmalować. Ognisko rzucało migotliwe, ciemno płonące, blaski na przód doliny, na której rysowały się grupy walczących jak wyszłe z piekła, rozszarpujące się, demony. Poprzez wycie Indyan dolatywały nas zachęcające okrzyki traperów i krótkie, ostre, trzaski strzałów rewolwerowych. Zdawało się, że ziemia drży pod tupotem nóg zmagających się z sobą nieprzyjaciół.
Nie było już żadnej wątpliwości, że będziemy zgubieni. Ilość Ponków była zbyt znaczna, iżbyśmy się mogli jej oprzeć. Zwrotu na naszą korzyść nie należało się także spodziewać, zarówno jak możności przebicia się; to też każdy miał przekonanie, że wkrótce przestanie się zaliczać do żyjących. Ale nie chcieliśmy ginąć bezczynnie. Chociaż więc poddaliśmy się nieuniknionemu losowi, broniliśmy się ze wszystkich sił i z tą zimną krwią, która daje białemu tak wielką przewagę nad czerwonym mieszkańcem stepów amerykańskich.
Wśród tych krwawych zapasów przypomniałem sobie rodziców, których zostawiłem w ojczyźnie, którzy nie mieli otrzymać żadnej wiadomości o synie. Przyszło mi na myśl... lecz nie, odrzuciłem wszystkie myśli, gdyż chwila obecna wymagała największego fizycznego wysiłku i przytomności umysłu.
Nie mogłem odżałować, że nie miałem sztućca przy sobie! Ja przewidziałem to nieszczęście, radziłem, ostrzegałem, a teraz musiałem pokutować za błędy drugich. Porwała mnie nieodczuwana dotąd złość i gorycz, która zdwoiła moje siły. Z takim naciskiem władałem tomahawkiem, że ze szczeliny zabrzmiało dla mnie uznanie.
— Dobrze tak, sir, dobrze! Sam Hawkens i Old Shatterhand bardzo przystają do siebie, jak sądzę. Szkoda, że nas zdmuchną. W przeciwnym razie bylibyśmy razem zdobyli jeszcze niejedną szczurzą skórkę, jeśli się nie mylę.
Walczyliśmy w milczeniu, nie wydając głosu z siebie. Była to praca spokojna, ale tem straszliwsza, a słowa małego łowcy zabrzmiały całkiem wyraźnie. Usłyszał je i Will Parker, bo zawołał pomimo ran, odniesionych wczoraj, wodząc do koła siebie odwróconą strzelbą:
— Samie Hawkens, popatrzno tu, jeśli chcesz widzieć, co trzeba robić. Dalej z dziury! Powiedz, czy greenhorn, ha! ha! ha! Will Parker greenhorn, słyszysz. Hawkens? Patrz, czy greenhorn się czegoś nauczył!
Zaledwie o dwa kroki od mej prawej ręki stał Old Firehand. Sposób, w jaki oburącz grzebał w ciałach cisnących się doń przeciwników, wzbudził we mnie najwyższy podziw. Cały zbryzgany krwią opierał się o mur skalisty. Długie siwe włosy zwisały mu z głowy w pozlepianych krwią kosmykach, rozstawione nogi wparły się w ziemię jak wrosłe, w prawej pięści trzymał ciężki topór, a w lewej lekko zakrzywiony nóż i odbijał od siebie potężnie walących się nań nieprzyjaciół. Był jeszcze bardziej odemnie pokryty ranami, ale żadna nie sprowadziła była jeszcze jego upadku, dlatego od czasu do czasu musiałem zwracać oczy na jego bohaterską postać.
Wtem powstał ruch w kłębie czerwonoskórych i ukazał się Paranoh, torując sobie drogę przez zwartą masę walczących. Zaledwie dostrzegł Old Firehanda, zawołał:
— Nareszcie mam cię! Pomyśl o Ribannie i giń!
Chciał mnie minąć i rzucić się na Old Firehanda, lecz ja porwałem go za ramię i zamachnąłem się do śmiertelnego ciosu. Poznawszy mnie, odskoczył, a mój tomahawk przeciął powietrze.
— Ty także? — ryknął. — Ciebie muszę dostać żywego w swe ręce!
Przebiegł obok mnie, podniósł pistolet i wypalił, zanim ja zdołałem powtórzyć cios toporem. Old Firehand rozkrzyżował ręce w powietrzu, rzucił się potężnym kurczowym skokiem w sam środek nieprzyjaciół i runął, nie wydawszy głosu z siebie.
Wydało mi się, jak gdyby mnie kula przeszyła piersi, tak wstrząsnął mną upadek bohatera. Powaliłem Indyanina, z którym walczyłem i miałem już uderzyć Paranoha, kiedy ujrzałem, jak ciemna jakaś postać, przeciskając się wężowym ruchem przez nieprzyjaciół, wyprostowała tuż przed mordercą swoje gibkie członki i rzekła:
— Gdzie jest płaz Atabasków? Tu stoi wódz Apaczów, Winnetou, by pomścić śmierć swego białego brata!
— Ha, ten pies Pimo! Idź do dyabła!
Więcej już nie słyszałem. To, co się przed memi oczyma działo, tak dalece zajęło moją uwagę, że zapomniałem o własnej obronie. Pętlica okręciła mi się o szyję, nastąpiło szarpnięcie, a równocześnie uczułem druzgoczące uderzenie w głowę i straciłem przytomność.
Gdy przyszedłem do siebie, było zupełnie ciemno i cicho dokoła mnie. Namyślałem się napróżno, jakim sposobem dostałem się w tę ciemność. Palący ból głowy przypomniał mi nareszcie, że mię uderzono, a szczegóły minionej walki zaczęły się szeregować w dokładny obraz. Nie tylko ból głowy mi dolegał, nie mniej cierpiałem z powodu ran i ucisku więzów, które z wyrafinowaną siłą nałożono mi na ręce i nogi, że wpiły mi się głęboko w ciało, czyniąc mnie niezdolnym do żadnego ruchu.
Wtem usłyszałem obok siebie szmer, jak gdyby się ktoś obok mnie otrząsał.
— Czy tu jest ktoś jeszcze?
— Hm, pewnie! Ten człowiek tak się pyta, jak gdyby Sam Hawkens był nikim, jeśli się nie mylę.
— To wy, Samie? Powiedzcież na wszystko w świecie, gdzie my jesteśmy!
— Tak, dość znośnie pod dachem. Wsadzili nas do jaskini na skóry, które zakopaliśmy tak ładnie. Nie znajdą ani jednej, powiadam, że ani jednej!
— A co z tamtymi?
— Ujdzie, sir. Old Firehanda zdmuchnęli, Dicka Stone’a zdmuchnęli, Willa Parkera zdmuchnęli — to był przecież greenhorn, hi! hi! hi! grenhorn, powiadam, ale nie chciał w to wierzyć, jeśli się nie mylę — Bill Bulcher zdmuchnięty, Harry Korner zdmuchnięty, wszyscy, wszyscy zdmuchnięci, tylko wy się jeszcze palicie, Apacz i mały sir troszkę żyje, jeśli się nie mylę, a stary Sam... może jego także całkiem nie zgasili, hi! hi hi!
— Czy wiecie napewno, że Harry żyje? — zapytałem skwapliwie.
— Czy sądzicie, że taki stary skalper nie pamięta tego, co widział? Wsadzili go tu obok nas do drugiej dziury, a z nim razem waszego czerwonego przyjaciela. Chciałem się także tam dostać, lecz nie udzielono mi audyencyi, o ile mi się zdaje.
— A co z Winnetou?
— Dziura przy dziurze, sir! Jeśli się stamtąd dostanie, będzie wyglądał jak ta stara bluza, w którą tak ostrożnie owinęli Sama Hawkensa. Łata na łacie i plama na plamie!
— O wydostaniu się chyba i mowy niema. Ale jak wzięli go żywcem?
— Zupełnie tak, jak was i mnie. Bronił, się jak pohaniec... hm, to także sztuczka, jeśli się nie mylę. Wolał zginąć, niźli dać się przypiekać na palu, ale nic nie pomogło; powalono go i omal nie rozdarto na dwoje. Wy nie bardzo chcecie się wydobyć stąd? Sam Hawkens ma do tego wielką ochotę, jak mi się zdaje.
— Co znaczy ochota, skoro to niemożliwe.
— Niemożliwe? Hm, to brzmi całkiem tak, jak u Willa Parkera! Czerwoni to poczciwi ludzie, bardzo poczciwi ludzie, bardzo poczciwi, zabrali wszystko staremu coonowi, wszystko: pistolet, fajkę... hi! hi! hi! Zdumieją się, gdy powąchają: pachnie całkiem jak skunk! Będzie się im właśnie bardzo podobało. Liddy także poszła do dyabła... biedna Liddy. Który szakal weźmie ją teraz! Kapelusz i czepek... zdziwi ich ten skalp, hi! hi! hi! Kosztował mnie trzy grube wiązki skórek bobrowych, w Dekamie, jak wiecie. Ale nóż zostawili Samowi Hawkensowi; jest w rękawie. Wetknął go tam ten stary niedźwiedź, skoro tylko zmiarkował, że się skończyła kwatera w szczelinie.
— Macie nóż jeszcze? Nie wydobędziecie go chyba.
— Ja także tak sądzę. Musicie cokolwiek pomóc synowi mojej matki!
— Zaraz przyjdę. Zobaczymy, co się da zrobić w tej sprawie.
Nie zacząłem się jeszcze toczyć ku niemu, którym to ruchem jedynie mogłem się do niego zbliżyć, kiedy otworzono drzwi i wszedł Paranoh z kilku Indyanami. Trzymał w ręku żagiew tak, że światło jej padało na nas. Nie starałem się udawać nieprzytomnego, ale nie spojrzałem nań wcale.
— A więc mamy cię nareszcie! — zgrzytnął do mnie. — Byłem ci winien drobnostkę, ale teraz nie będziesz się uskarżał. Czy znasz to?
Przysunął mi skalp przed oczy, ten sam, który mu Winnetou zabrał. Wiedział zatem, że ja pchnąłem go nożem. Apacz nie wyjawił mu tego, to było pewne, gdyż nie wątpiłem, że na każde zapytanie odpowie dumnem milczeniem, ale Finnetey mógł mnie owego wieczora zauważyć przy świetle ogniska, albo rzucić na mnie okiem podczas zderzenia się ze mną. Gdy mu nie odpowiedziałem, mówił dalej:
— Doznacie wszyscy tego uczucia, które ogarnia człowieka, kiedy mu skórę ściągną na uszy. Zaczekajcie tylko trochę, dopóki dzień nie nastanie. Uradujecie się moją wdzięcznością!
— Nie będziecie mieli wielkiej przyjemności — rzekł Hawkens, nie mogąc wytrzymać, żeby mu coś nie powiedzieć. — Ciekawym, jaką skórę ściągniecie Hawkensowi na uszy. Wszak moja jest już w waszych rękach. Zrobił ją hairdresser. Jak wam się podobała robota, stary Yambariko?
— Przezywaj sobie! Znajdziemy jeszcze na tobie dość skóry do obdarcia — rzekł i dodał po zbadaniu naszych więzów:
— Nie przypuszczaliście pewnie, że Tim Finnetey zna waszą łapkę na myszy. Ja byłem w dolinie, zanim jeszcze ten pies, Firehand, oby dusza jego była potępiona, słyszał coś o niej i wiedziałem także, żeście się tu wybrali.
Dobył noża i potrzymał drewniany trzonek przed oczyma Sama. Rzuciwszy okiem na wcięte tam litery, zawołał Hawkens:
— Fred Owins? Był zawsze łotrem! Życzę mu, żeby sam tego noża skosztował.
— Niema obawy, człowieku! On myślał, że się tajemnicą wykupi, ale to nic nie pomogło; zabraliśmy mu życie i skórę z głowy zupełnie tak, jak to z wami się stanie. Tylko u was będzie odwrotnie: najpierw skóra, a potem życie.
— Róbcie, co chcecie! Testament Sama Hawkensa gotowy. Zapisałem wam to, co nazywacie peruką, jeśli się nie mylę. Może wam się to przyda, hi! hi! hi!
Paranoh kopnął go i wyszedł otoczony swoimi towarzyszami.
Przez pewien czas nie wyrzekliśmy ani słowa i nie poruszaliśmy się wcale. Dopiero, gdy poczuliśmy się bezpiecznymi, zaczęliśmy się przewracać, dopóki nie zbliżyliśmy się całkiem do siebie. Jakkolwiek ręce moje mocno z sobą były związane, mimoto udało mi się wyciągnąć nóż z rękawa Sama i przeciąć nim więzy na rękach. To oswobodziło mu ręce, a w kilka chwil potem staliśmy prosto, nieskrępowani, przed sobą i nacieraliśmy pocierpłe od więzów członki.
— To słuszne, Samie Hawkens; nie jesteś widocznie tak zupełnie do niczego! — chwalił sam siebie chytry westman. — Siedziałeś już w niejednej matni, ale tak źle jeszcze nigdy nie było, jak dzisiaj. Ciekawym, jak uszy powyciągasz z tej czapki, jeśli sie nie mylę.
— Zobaczymy przedewszystkiem, co tam na dworze słychać, Samie!
— Ja też tak sądzę, sir, że to najpotrzebniejsze.
— A potem przedewszystkiem poszukamy broni. Wy macie nóż, ale ja jestem goły.
— Coś się już znajdzie!
Przystąpiliśmy do drzwi i rozsunęliśmy skóry, służące za portyerę.
Kilku Indyan wywlekało obu jeńców z sąsiedniej jaskini, a z obozu nadszedł Paranoh. Zrobiło się już dość jasno, dzięki temu mogliśmy objąć okiem całą dolinę. Niedaleko od bramy wodnej wdał się Swallow w awanturę z gniadym, zdobytym przez biednego Parkera, a widok tego zwierzęcia, tak serdecznie przezemnie ukochanego, kazał mi się wyrzec ucieczki pieszo, chociaż w mem położeniu była najwłaściwszą. Nieopodal pasł się grubokościsty, a wytrwały, człapak Winnetou, po którym trudno było poznać, ile był wart. Gdybyśmy zdołali byli przyjść w posiadanie jakiej broni, oraz dotrzeć do zwierząt, mogła się nam udać ucieczka.
— Czy widzicie co, sir? — prychał Sam.
— Co?
— Hm, tego starego tam, tarzającego się wygodnie w trawie?
— Widzę.
— I to, co tam się opiera o kamień?
— Również.
— Hi! hi! hi! Stawia staremu coonowi tak wygodnie pukawkę na drodze! Jeśli rzeczywiście nazywam się Sam Hawkens, to musi to być Liddy, jak sądzę, a worek z kulami pewnie ma także ten człowiek!
Nie zważałem zbytnio na radość starego, gdyż Paranoh zajął całą moją uwagę. Niestety nie zrozumiałem, co mówił do jeńców, i upłynęło sporo czasu, zanim od nich odszedł, ale usłyszałem jego ostatnie słowa, wymówione donośnie. One wystarczyły mi do wyjaśnienia sobie całej treści jego przemówienia.
— Przygotuj się, Pimo! Pal właśnie w ziemię wbijają, a ty — dodał, zwracając do Harrego wzrok, pełen nienawiści — przypieczesz się obok niego!
Dał znak swoim ludziom, żeby pojmanych zabrali na plac, gdzie Indyanie obsiedli znowu jasno płonące ognisko, i oddalił się potem w wyprostowanej, pełnej godności, postawie.
Teraz zależało wszystko od szybkiego działania, gdyż gdyby ich zawleczono w środek zgromadzenia, nie byłoby nadziei wydobycia ich stamtąd.
— Samie, czy wam można zaufać? — spytałem.
— Hm, nie wiem, skoro i wy nie wiecie. Musicie spróbować, jak mi się zdaje.
— Wy weźmiecie prawego, a ja lewego, a potem czemprędzej przeciąć rzemienie.
— A potem do Liddy, sir!
— Czyście gotowi?
Skinął głową z wyrazem, z którego przebijała się radość z powodu zamierzonego figla.
— A zatem do dzieła!
W cichych, lecz szybkich, skokach pobiegliśmy za Indyanami, wlokącymi jeńców, a chociaż z powodu ciężaru musieli być do nas zwróceni, udało nam się przecież dostać do nich niepostrzeżenie.
Sam powalił jednego tak dobrze wymierzonem pchnięciem, że ten padł bez wydania głosu z siebie, ja natomiast, będąc całkiem bezbronnym, wyrwałem drugiemu najpierw nóż z za pasa i przejechałem mu z taką siłą przez gardło, że zamierzony przezeń okrzyk wyszedł mu z gardła przez ranę jak charczenie, on sam zaś osunął się na ziemię.
Po kilku szybkich cięciach ujrzeli się jeńcy wolnymi zanim jeszcze wobec szybkiego przebiegu zdarzenia ktokolwiek zdołał coś zauważyć.
— Naprzód! Weźcie sobie broń! — zawołałem, widząc, że bez niej nie można myśleć o skutecznej ucieczce, zerwałem z zabitego przez siebie Indyanina worek z prochem i kulami i popędziłem za Winnetou, który zrozumiawszy położenie, nie pobiegł do bramy, lecz pomiędzy siedzących przy ognisku.
Jak w każdej chwili, w której idzie o śmierć i życie, człowiek jest inny niż zwykle, tak też myśl o tem, cośmy przedsięwzięli, dała nam konieczną chyżość. Zanim napadnięci zdołali się zoryentować, co się stało, przebiliśmy się przez nich z wydartą im bronią w ręku.
— Swallow, Swallow! — zawołałem na konia, wsiadłem nań w kilka chwil, ujrzałem Winnetou, wskakującego na swego, a Hawkensa dosiadającego pierwszego z brzegu człapaka.
— Do mnie, na miłość Boga, prędzej! — zawołałem na Harrego, który daremnie usiłował dosiąść gniadosza Finneteyowego, walącego kopytami, jak wściekły. Pochwyciłem go za ramię, porwałem go do siebie i zwróciłem się ku wyjściu, w którem Sam zniknął właśnie.
Była to chwila najwyższego podniecenia. Wściekłe wycie napełniło powietrze, huczały strzelby, świstały strzały, a wśród tego brzmiał tętent i parskanie koni, na które wskoczyli dzicy, aby nas ścigać.
Ja byłem ostatnim z nas trzech i nie potrafię powiedzieć, jak wydostałem się przez wązki i kręty przesmyk na wolną przestrzeń, oraz dlaczego nieprzyjaciel mnie nie doścignął. Hawkensa nie było już widać, a Winnetou skręcił w prawo na dolinę, którą przed paru dniami przyjechaliśmy do „warowni“, oglądając się przytem, czy podążam za nim.
Mieliśmy właśnie minąć zakręt, kiedy padł strzał za nami. Poczułem, jak Harry drgnął zaraz po nim. Kula go gdzieś dosięgła.
— Swallowie, mój Swallowie, prędzej! — zachęcałem konia w najwyższej trwodze, a on gnał tym samym szalonym pędem, jak wówczas po wybuchu w New Venango.
Oglądnąwszy się, zobaczyłem Paranoha tuż za sobą. Reszta nieprzyjaciół nie wychyliła się była jeszcze z poza zakrętu. Chociaż rzuciłem nań tylko przelotne spojrzenie, zauważyłem wściekłą zajadłość, z jaką starał się nas doścignąć. Zdwoiłem zachęcające okrzyki na dzielnego konia, od którego szybkości i wytrwałości wszystko teraz zależało. Jakkolwiek bowiem nie obawiałem się walki z tym dzikim człowiekiem, to przecież przeszkadzałby mi chłopiec w każdym swobodnym ruchu. Na razie mogłem się zdobyć tylko na to, żeby pędzić dalej naprzód.
Jak burza mknęliśmy z biegiem wody. Kasztan Winnetou wyrzucał grubokościstemi nogami, aż iskry leciały, a rozluźnione osypisko tworzyło za nim poprostu deszcz kamieni. Swallow dotrzymywał mu kroku, mimo że dźwigał na sobie dwu ludzi. Paranoh gonił niewątpliwie tuż za nami, gdyż tętent jego gniadosza słychać było ciągle w tej samej odległości.
— Jesteście ranny? — zapytałem Harrego w pełnym biegu.
— Tak.
— A czy niebezpiecznie?
Ciepła jego krew sączyła się po mojej ręce, którą go obejmowałem. Zbyt go polubiłem, żeby mnie to nie napełniło obawą.
— Czy wytrzymacie tę jazdę?
— Mam nadzieję.
Podniecałem konia do coraz bardziej szalonego biegu. Niedarmo nazywał się Swallow. Leciał jak jaskółka i zdawało się, że kopytami zaledwie ziemi dotyka.
— Trzymajcie się tylko, Harry, jesteśmy już na pół ocaleni.
— Nic mi nie zależy na życiu. Pozwólcie mi spaść, jeżeli ciężar mój przeszkadza wam w ucieczce!
— Nie, nie; musicie żyć, macie prawo do tego!
— Teraz już nie, skoro ojciec zginął. Wolałbym był umrzeć z nim razem!
Nastąpiła przerwa w rozmowie, podczas której biegliśmy, a raczej lecieliśmy dalej.
— Ja jestem winien jego śmierci! — oskarżał się teraz chłopiec. — Gdybym was był posłuchał, byliby zastrzelili Paranoha w „warowni“, a Indsmani nie byliby zabili ojca.
— Dajcie już pokój temu, co się stało! Mamy do czynienia z teraźniejszością!
— Nie, spuśćcie mnie! Paranoh zostaje w tyle, możemy więc zaczerpnąć powietrza spokojniej!
— Spróbujmy!
Z silnem postanowieniem wytrzymania do końca oglądnąłem się za siebie.
Dawno już oddaliliśmy się od wody i skręciliśmy na wolną równinę, którą pędziliśmy równolegle ze skrajem leżącego po lewej ręce lasu. Paranoh był o znaczną odległość w tyle i Swallow dowiódł, że ma przewagę nad gniadym. Za białym wodzem pędzili pojedynczo, lub grupkami, Indyanie, nie chcąc zaniechać pogoni, pomimo że przestrzeń między nimi a nami zwiększała się z każdą chwilą.
Odwróciwszy się, zobaczyłem, że Winnetou zsiadł z konia, nabił zdobytą strzelbę i stanął za nim. Ja osadziłem także mojego ogiera. Pozwoliłem się Harremu obsunąć na ziemię, zsiadłem także i ułożyłem go w trawie. Na nabicie strzelby nie miałem już czasu, gdyż Paranoh był za blizko. Poderwałem się i chwyciłem tomahawk.
Ścigający zauważył nasze ruchy, dał się jednak unieść gorączce i runął na mnie, zamierzając się tomahawkiem do ciosu. Wtem huknął strzał Apacza. Wróg drgnął i spadł z konia z rozpłataną głową w chwili, gdy ja trafiłem go równocześnie moją bronią.
Winnetou przewrócił nogą martwe ciało i powiedział:
— Ten wąż Atabasków nigdy już nie zasyczy i nie nazwie wodza Apaczów imieniem Pimo. Niech mój brat odbierze mu swoją broń!
Rzeczywiście miał poległy przy sobie mój nóż, topór, rewolwery i sztuciec. Zabrałem moją własność i poskoczyłem znowu ku Harremu, gdy tymczasem Winnetou schwytał gniadego.
Indyanie tak się do nas zbliżyli, że mogli nas niemal dosięgnąć kulami. Wsiedliśmy więc na konie i popędziliśmy ze wznowioną szybkością.
Wtem zamigotał po lewej ręce jasny odblask broni, silny oddział jeźdźców wypadł z lasu pomiędzy nas i ścigających, zwrócił się ku nim i popędził naprzeciw nich wyciągniętym cwałem.
Był to oddział dragonów z fortu Wilke. Zaledwie Winnetou zobaczył pomoc, zawrócił konia, minął jeźdźców jak strzała i wpadł z podniesionym tomahawkiem pomiędzy Ponków, którzy mieli zaledwie tyle czasu, żeby powstrzymać bieg koni. Ja natomiast zsiadłem, aby zbadać ranę Harrego.
Niebezpieczeństwa nie było. Odciąłem nożem pas z mojej koszuli, opatrzyłem ranę tymczasowo, aby przynajmniej krew zatamować.
— Czy potraficie wsiąść Harry? — spytałem.
Chłopak uśmiechnął się, przystąpił do gniadego, którego cugle rzucił mi Winnetou, przebiegając obok mnie, i jednym skokiem wydostał się na siodło.
— Krew już nie płynie i rany nie czuję. Tam zmykają czerwoni. Prędzej za nimi, sir!
Tak rzeczywiście było. Pozbawieni dowódcy, któryby ich był zachęcił do oporu, albo przynajmniej uregulował ucieczkę, pędzili, mając ciągle dragonów w swoich tylnych szeregach, tą samą drogą napowrót. Wyglądało to tak, jak gdyby starali się uciec do naszej kotliny.
Teraz ruszyliśmy znowu pędem, mijając leżących na ziemi pozabijanych Indyan i doścignęliśmy dragonów na dość wielką jeszcze odległość przed bramą wodną.
Bardzo wiele zależało na tem, żeby dzikim nie dać usadowić się w skalnym przesmyku, lecz wedrzeć się tam wraz z nimi. W tym celu przynaglałem Swallowa do coraz szybszego pędu, przebiegłem obok szeregu ścigających i znalazłem się rychło obok Winnetou, który czyniąc straszne spustoszenie wśród uciekających, trzymał się ciągle ich grzbietów.
Ponkowie skręcili w lewo ku bramie, pierwszy z nich miał właśnie konia skierować już w przesmyk, kiedy wypadł zeń strzał i jeździec zsunął się na ziemię bez życia. Natychmiast huknął znowu strzał i drugi Indyanin wyleciał ze strzemion, a przerażeni dzicy, widząc wejście zamknięte, a nas dokoła siebie, rzucili się w bok ku Mankicili i popędzili wzdłuż biegu rzeki ścigani dalej przez dragonów.
Niemniejszem od przerażenia dzikich było moje zdumienie z powodu strzałów, które tak krzepko przyszły w pomoc naszym zamiarom, a raczej zrobiły je poniekąd zbytecznymi. Ale niedługo potrzebowałem namyślać się nad tem, kto mógł być tym dzielnym strzelcem. Zaledwie bowiem przebrzmiał tętent odjeżdżających, wyjrzał z poza krawędzi skały olbrzymi nos z lasu nastrzępionego zarostu,a nad nim para małych, chytrych, oczek. Ponieważ nie było widać nigdzie wrogiej istoty, przeto wysunęły się także dalsze części ciała za węszącym na wszystkie strony narządem powonienia.
— Niechaj będą błogosławione oczy moje, sir! Jakim cudem wy znaleźliście się tutaj znowu, jeśli się nie mylę? — zapytał mały człowiek, tak samo zdumiony moim, jak ja jego, widokiem.
— Samie, to wy? Skąd wzięliście się tu w bramie? Widziałem na własne oczy, jak odjeżdżaliście!
— Odjeżdżałem? Dziękuję za tę jazdę, sir! Głupia bestya, na którą wsiadłem, najpierw nie chciała ruszyć z miejsca, a potem tak trzęsła między memi nogami swojemi staremi kośćmi, że byłyby się moje rozsypały, gdybym był nie zsiadł i nie napędził jej na sto wiatrów. Potem przyczołgałem się z powrotem, hi! hi! hi! Pomyślałem sobie, że czerwoni niewątpliwie wszyscy wyruszyli za wami i opróżnili warownię, jak mi się zdawało. Tak też było istotnie. Pewnie się mocno zdziwili, powróciwszy tutaj. Najbardziej ciekawe musiały być ich miny, hi! hi! hi! Ale skąd macie żołdaków, sir?
— Trzeba się dopiero dowiedzieć, jaki zamiar sprowadza ich właśnie w samą porę w te odległe strony. Uważam ich nagłe ukazanie się wprost za cud, nawet muszę przyznać, że właściwie oni nas ocalili.
— Ja tego nie powiem. Old Shatterhand, Winnetou i Sam Hawkens to ludzie, którzy się sami potrafią ocalić. Ale dragoni przyszli rzeczywiście w dobrej chwili, aby tym Ponkom dać nauczkę na długi czas. Czy sądzicie, że powinniśmy zaraz pojechać za nimi?
— Na co? Oni i bez nas uporają się z Indyanami. Winnetou widocznie także był tego zdania, bo zajechał z Harrym do „zamku“. Pojedźmy i my tam, aby zobaczyć naszych poległych.
Kiedy, minąwszy bramę, dostaliśmy się na ową nieszczęsną dla nas kotlinę, rzuciliśmy okiem ku miejscu, na którem wczoraj wrzała walka, i zobaczyliśmy Winnetou i Harrego zajętych zwłokami Old Firehanda. Harry płacząc trzymał głowę ojca swego na łonie, Apacz zaś badał ranę postrzałową. Właśnie w chwili naszego nadejścia usłyszeliśmy okrzyk Winnetou:
— Uff, uff, Uff! Jeszcze nie umarł! Żyje!
Słowa te zelektryzowały nas poprostu, a Harry krzyknął głośno z radości. Pomogliśmy oczywiście Apaczowi w jego usiłowaniach, a niebawem zobaczyliśmy, że Old Firehand otworzył oczy. Poznał nas, uśmiechnął się nieznacznie do syna, ale przemówić nie mógł. Wkrótce opuściła go znowu przytomność. Ja także go zbadałem. Kula wbiła się z przodu po prawej stronie w płuca i wyleciała pod łopatką. Rana była ciężka, połączona z wielką utratą krwi, ale ja nawet mimo to, że chory niedawno odniósł poważne uszkodzenia przy kolei, zgodziłem się z zapatrywaniem Apacza, że dzięki swej niezmiernie silnej naturze i przy nadzwyczajnej opiece będzie mógł wrócić do zdrowia. Opatrzyliśmy go wedle wypróbowanej metody Winnetou i przygotowaliśmy mu doskonałe łoże, o ile miejsce i okoliczności na to pozwalały.
Następnie pomyśleliśmy o sobie. Nikt z nas nie wyszedł bez szwanku, połataliśmy się więc wzajemnie, jak było można. Reszta przypłaciła to śmiercią, że nie zważała na moją przestrogę.
Około południa nadjechali dragoni, którzy rozprószyli Ponków zupełnie, nie utraciwszy przytem ani jednego ze swoich. Od dowodzącego oficera dowiedzieliśmy się, że nie zjawili się tu przypadkiem. Przeciwnie, on usłyszawszy o zamiarze wykolejenia pociągu przez Ponków, postanowił ukarać ich za to natychmiast. Wyruszył do nich czemprędzej, a na wieść o ich wojennej wyprawie dla zemsty podążył ich śladem. Dragoni zostali przez trzy dni z nami w dolinie, aby dać koniom wypocząć i pochować zmarłych, oficer zaś zaprosił nas do fortu Wilke, skoro tylko będzie można Old Firehanda przewieźć, uprzedzając zarazem, że jakkolwiek chory nie znajdzie tam może potrzebnej pieczołowitości, to przynajmniej lepszą lekarską opiekę. Oczywiście przyjęliśmy z wdzięcznością jego zaproszenie.
Rozumie się samo przez się, że stary Sam Hawkens przejął się do głębi śmiercią Dick Stone’a i Willa Parkera. Zapewniał też wielokrotnie, że zastrzeli bez miłosierdzia każdego spotkanego Ponkę. Ja jednak oceniłem i ten wypadek inaczej: Paranoh był białym. Moje dawne zapatrywanie, że Indyanin tylko przez blade twarze stał się tem, czem jest dzisiaj, znalazło jeszcze jedno smutne potwierdzenie.




ROZDZIAŁ VII.
Pedlar.

W trzy miesiące po opisanych wypadkach, których skutki pomimo upływu tego czasu jeszcze były nie przeminęły, nadzieja ocalenia Old Firehanda spełniła się wprawdzie, ale wyzdrowienie jego postępowało naprzód bardzo powoli. Z powodu zbyt wielkiego osłabienia nie mógł jeszcze wstać, wobec tego musieliśmy porzucić pierwotny zamiar przeniesienia go do fortu Wilke i zatrzymać w warowni aż do stanowczego powrotu do zdrowia. Przekonaliśmy się zresztą, że tutaj miał dostateczną opiekę.
Rana Harrego nie okazała się na szczęście groźną. Winnetou poraniony był na całem ciele, ale niebezpieczeństwa również nie było, dzięki czemu i rany jego zabliźniły się niebawem prawie zupełnie. Moje szramy i pchnięcia były także bez znaczenia. Bolały wprawdzie przy dotknięciu, ale na ból byłem zahartowany jak Indyanin. Najlepiej wyszedł ze wszystkiego Sam Hawkens, bo doznał tylko kilku stłuczeń, niegodnych wzmianki.
Z góry już przewidywaliśmy, że Old Firehand nawet po zupełnem wyzdrowieniu będzie musiał oszczędzać się jeszcze długo i nie będzie mógł odrazu prowadzić życia na sposób westmana. Postanowił przeto udać się wraz z Harrym na Wschód do starszego syna, a wobec tego zebrane przez towarzystwo myśliwskie skórki nie mogły tutaj pozostać, lecz musiano je spieniężyć. W forcie nie było narazie sposobności do tego, a dla wyzdrowieńca było rzeczą, jeżeli nie trudną, to w każdym razie nie wygodną zabrać z sobą takie mnóstwo skór. Jak należało temu zaradzić? Dopomógł nam w tem jeden z żołnierzy, zostawionych nam na pewien czas dla ochrony. Ten dowiedział się był, że nad Turkey Riwer przebywał wówczas pedlar[36], który kupował wszystko, co się trafiło i prowadził nietylko handel zamienny, lecz płacił także za towary gotówką. Ten człowiek mógł nas wybawić z kłopotu.
Ale jak mieliśmy go do siebie sprowadzić? Żołnierza nie mogliśmy wysłać, gdyż żadnemu z nich nie wolno było opuścić stanowiska. Wobec tego musiał jeden z nas zawiadomić pedlara. Ja gotów byłem udać się nad Turkey Riwer, ale zwrócono moją uwagę na to, że grasują tam teraz bardzo niebezpieczni dla białych Siouksi Okananda. Pedlar mógł śmiało iść między nich, gdyż czerwonoskórzy rzadko czynią coś złego handlarzom, ponieważ dostają u nich na zamianę wszystkiego, czego im potrzeba. Ale zato tem więcej musiał się ich wystrzegać każdy inny biały. Chociaż się nie obawiałem, to jednak ucieszyłem się, gdy Winnetou oświadczył, że chce towarzyszyć mi w drodze. Mogliśmy obaj odejść, gdyż dla Old Firehanda wystarczali Harry i Sam Hawkens. Wyruszyliśmy też w drogę, a ponieważ Winnetou znał dokładnie te strony, przeto już na trzeci dzień dotarliśmy nad Turkey Riwer, albo Turkey Creek. Istnieje kilka rzeczek tej nazwy. Ta, którą ja mam na myśli, znana jest z licznych starć, które z biegiem czasu mieli tam biali z Siouksami.
Trudno było również znaleźć pedlara. Jeżeli bawił u Indyan, to należało zachować jak największą ostrożność. Nad rzeką mieszkali jednak także biali, którzy przed kilku laty odważyli się tam osiedlić, trzeba więc było udać się najpierw do jednego z nich, aby się czegoś dowiedzieć. Puściliśmy się razem wzdłuż rzeki, ale długo nie natrafiliśmy na ludzkie mieszkanie. Dopiero nad wieczorem ujrzeliśmy łan żyta, do którego przytykały inne pola. Nad potokiem, zlewającym swoje wody do rzeki, leżał dom warowny, zbity z surowych, grubych pni, a otaczał go ogród, oparkaniony grubym fencem[37]. Taki sam fenc odgraniczał na boku wolne miejsce, na którem znajdowało się kilka koni i psów. Tam też wjechaliśmy, zsiedliśmy z koni, a przywiązawszy je, chcieliśmy się udać do domu, którego wązkie okna podobne były do strzelnicy. Wtem ukazała się w jednem z nich wymierzona do nas dwururka, a szorstki głos zawołał:
— Stójcie! Stójcie! To nie gołębnik, do którego każdy może wlatywać i wylatywać, jak mu się spodoba. Kto jesteście, biały człowieku i czego tutaj chcecie?
— Jestem Niemiec i szukam pedlara, który się tu podobno znajduje — odrzekłem.
— To go sobie szukajcie! Ja nie mam z wami nic do czynienia. Zabierajcie się!
— Ależ, sir! Przypuszczam, że będziecie na tyle rozumni i nie poskąpicie mi odpowiedzi, jeśli ją dać możecie. Tylko hołotę odprawia się od drzwi.
— To bardzo słuszne, dla tego właśnie odprawiam was.
— Uważacie więc nas za hołotę?
— Yes!
— Czemu?
— To moja rzecz. Przed wami z tego zwierzać się nie potrzebuję. To, że podajecie się za Niemca, jest również kłamstwem.
— To prawda.
— Pshaw! Niemiec nie odważyłby się aż tutaj zajść, chyba gdyby to był Old Firehand.
— Od niego właśnie przychodzę.
— Wy? Hm! A skąd?
— O trzy dni drogi stąd, gdzie jest jego obóz, o którym zapewne słyszeliście.
— Był raz tutaj niejaki Dick Stone z orszaku Old Firehanda i mówił, że musi mniej więcej tyle czasu jechać, aby się do niego dostać.
— Dick Stone już nie żyje. Żal mi go, bo był moim przyjacielem.
— Może być, ale ja wam nie ufam, gdyż macie czerwonego przy sobie, a obecne czasy nie nadają się do tego, żeby wpuszczać do siebie ludzi tej barwy.
— Jeśli ten Indyanin do was przyjdzie, to będziecie musieli uważać to za zaszczyt, gdyż to jest Winnetou, wódz Apaczów.
— Winnetou? Do stu piorunów! Naprawdę! Niech mi pokaże swoją strzelbę!
Winnetou zdjął strzelbę z ramienia i podniósł tak, że osadnik ją zobaczył.
— Srebrne gwoździe! — zawołał. — To się zgadza. A u was, biały, widzę dwie strzelby, wielką i małą. Domyślam się, że ta wielka to rusznica na niedźwiedzie.
— Tak.
— A ta mała to sztuciec Henry’ego.
— Tak.
— A wy macie nazwisko, brzmiące inaczej aniżeli to, któreście powiedzieli.
— Bardzo słusznie!
— Może wy jesteście Old Shatterhand, który podobno pochodzi ze starego kraju?
— To właśnie ja jestem.
— W takim razie proszę, proszę, panowie! Takich ludzi witam bardzo serdecznie i będę się starał zadowolić wasze życzenia, o ile to w mej mocy.
Teraz lufy zniknęły, a w drzwiach ukazał się zaraz osadnik, starszy już, ale silny i grubokościsty mężczyzna, po którym widać było na pierwszy rzut oka, że walczył z życiem, ale nie dał się powalić. Wyciągnął do nas obie ręce na powitanie i wprowadził nas do wnętrza domu, gdzie znajdowała się żona i syn, młody i silny chłopak. Dwaj inni synowie zajęci byli w lesie.
Dom stanowiła właściwie tylko jedna izba. Na ścianach wisiały strzelby i rozmaite myśliwskie trofea, a na zbudowanym z kamieni piecu gotowała się woda w żelaznym kotle. Najpotrzebniejsze naczynia stały na półce. Kilka skrzyń służyło jako szafy na ubrania i śpiżarnie, a u powały wisiało tyle wędzonego mięsa, że rodzina, złożona z pięciu osób, mogła tem żyć przez całe miesiące. W przednim kącie stał własnoręcznie wyciosany stół z kilku takimi samymi stołkami. Poproszono nas, byśmy usiedli. Syn zajął się naszymi końmi, a osadnik i żona podali wieczerzę, która jak na ich stosunki nie pozostawiała nic do życzenia. Podczas tego nadeszli z lasu synowie i zajęli miejsce obok nas bez ceremonii, jedząc tęgo i nie biorąc udziału w rozmowie, którą prowadził z nami wyłącznie ojciec.
— Tak, panowie — rzekł — nie bierzcie mi tego za złe, że odezwałem się do was trochę szorstko. Tutaj trzeba się liczyć z czerwonoskórymi, a osobliwie z Siouksami Okananda, którzy niedawno o dzień drogi stąd napadli na dom warowny. A prawie jeszcze mniej należy dowierzać białym, gdyż zachodzą tu jedynie tacy, którzy się już na Wschodzie nie mogą pokazać. Toteż cieszymy się bardzo, jeśli spotkamy takich gentlemanów jak wy. Szukacie więc panowie pedlara? Macie do niego jaki interes?
— Tak — odpowiedziałem ja, bo Winnetou milczał swoim zwyczajem.
— Jaki? Nie pytam z ciekawości, tylko po to, żeby wam coś więcej powiedzieć.
— Chcemy mu sprzedać skóry.
— Dużo?
— Tak.
— Za towar, czy za pieniądze?
— O ile możności za pieniądze.
W takim razie dobrze trafiliście, bo tylko ten, którego tu znaleźć możecie, jest takim, jakiego wam potrzeba. Inni pedlarzy zamieniają tylko, ten zaś ma przy sobie zawsze pieniądze lub złoto. Jednem słowem to kapitalista, a nie biedak, noszący cały swój kram na grzbiecie.
— A czy rzetelny?
— Hm, rzetelny! Co nazywacie rzetelnością? Pedlar sprzedaje i kupuje dla zarobku, nie będzie więc taki głupi, żeby zysk jaki wypuścił. Kto mu się pozwoli oszukać, ten sam sobie winien. Ten się nazywa Bourton. Zna swój zawód gruntownie i tak go wykonywa, że jeździ zawsze z trzema lub czterema pomocnikami.
— A gdzie teraz być może?
— Dowiecie się o tem u mnie jeszcze dzisiaj wieczorem. Jeden z jego pomocników, nazwiskiem Rollins, był tutaj wczoraj, by zapytać o zlecenia. Pojechał w górę rzeki do dalszych osadników i wróci, by tu pozostać do jutra rana. Zresztą Bourtonowi nie powiodło się w ostatnich czasach kilka razy.
— Dlaczego?
— W przeciągu krótkiego czasu zdarzyło się kilkakrotnie, że kiedy przybył dla interesu do osady, zastał ją ograbioną i spaloną przez Indyan. To dla niego nie tylko strata czasu, ale wprost szkoda materyalna, nie biorąc już w rachubę tego, że nawet dla pedlara niezbyt bezpiecznie jest zachodzić w ten sposób drogę czerwonym.
— Czy napadów dokonano w pobliżu?
— Tak, jeśli uwzględnimy, że do słów blizko i daleko przykłada się tu inną miarę niż gdzieindziej. Mój najbliższy sąsiad mieszka stąd o dziewięć mil.
— To źle, gdyż z takiej odległości nie możecie sobie w razie niebezpieczeństwa przychodzić z pomocą.
— Oczywiście, ale ja mimoto się nie obawiam. Nie radziłbym czerwonym nawiedzać starego Cornera — nazywam się Corner — bo poświeciłbym im porządnie!
— Chociaż was tylko cztery osoby?
— Cztery? Moją żonę możecie uważać śmiało za osobę i to za jaką jeszcze! Ona nie boi się Indsmana i tak się umie obchodzić ze strzelbą, jak ja.
— Bardzo wierzę, ale gdy Indyanie zjawią się w wielkiej liczbie, to wtedy dzieje się wedle przysłowia: siła złego dwu na jednego.
— Well! Ale na to trzeba być tchórzem. Nie jestem takim sławnym westmanem jak wy i nie mam ani strzelby srebrzystej, ani sztućca Henry’ego, lecz strzelać umiem także. Nasze strzelby biją dobrze, a gdy drzwi zamknę, nie dostanie mi się do środka żaden czerwony. Gdyby ich stu było na dworze, wymietlibyśmy wszystkich jednego po drugim. Ale pst! To będzie Rollins.
Usłyszeliśmy tętent konia, który zatrzymał się zewnątrz przed drzwiami. Corner wyszedł, pomówił z jeźdźcem, a następnie wprowadził go do izby i nam przedstawił:
— To mr. Rollins, o którym wam mówiłem, pomocnik pedlara Bourtona.
Zwracając się zaś do przybyłego, dodał:
— Powiedziałem wam na dworze, że spotka was u mnie wielka niespodzianka. Myślę, że w słowach moich nie było przesady, bo ci dwaj gentlemani to Winnetou, wódz Apaczów i Old Shatterhand, o których niewątpliwie dużo już słyszeliście. Szukają mr. Bourtona, któremu chcą sprzedać mnóstwo skór i futer.
Handlarz był mężczyzną w średnim wieku o zupełnie przeciętnej powierzchowności, nie mającej w sobie nic uderzającego ani w dobrem, ani w złem znaczeniu. Postać jego nie wywoływała na pierwszy rzut oka ujemnego sądu, ale mimoto nie podobał mi się wyraz jego twarzy. Jeśli byliśmy istotnie tak wybitnymi ludźmi, jak powiedział Corner, to powinien się był ucieszyć spotkaniem z nami, oraz nadzieją dobrego zarobku. Tymczasem w jego rysach nie przebijała się ani radość, ani zadowolenie. Nawet wydało mi się, że zetknięcie się z nami jest mu nie na rękę. Łatwo jednak mogłem się pomylić, a to, co mi się w nim nie podobało, mogło być tylko rodzajem niepewności pomocnika handlarskiego wobec dwu słynnych westmanów. To też przezwyciężyłem swoje uprzedzenie i wezwałem go, żeby przysiadł się do nas, gdyż mieliśmy z nim pomówić o interesach.
On dostał także jeść, ale nie miał widocznie apetytu, bo wstał zaraz, aby zaglądnąć do konia. To nie wymagało wiele czasu, a mimoto upłynął z kwadrans, a on nie wracał. Nie nazwałbym tego nieufnością, a jednak coś podobnego skłoniło mnie do tego, by wyjść za nim. Koń jego stał uwiązany przy domu, jego jednak nie było. Wieczór zapadł już dawno, ale księżyc świecił tak jasno, że byłbym pomocnika musiał znaleźć, gdyby się gdzieś blizko znajdował. Dopiero po dłuższym czasie ujrzałem go wychodzącego z za rogu ogrodzenia. Zobaczywszy mnie, zatrzymał się na chwilę, ale potem szybko do mnie przystąpił.
— Czy jesteście przyjacielem przechadzek przy świetle księżyca, mr. Rollins? — spytałem.
— Nie, taki poetyczny nie jestem — odrzekł.
— Ja jednak uważam, że jest przeciwnie.
— Czemu?
— Przechadzacie się przecież.
— Ale nie dla księżyca. Jest mi niedobrze. Zepsułem sobie dzisiaj rano żołądek, nadto znużyło mnie to długie siedzenie na siodle. Musiałem użyć trochę ruchu.
Odwiązał konia i wprowadził do ogrodzenia, gdzie stały już także nasze, a potem wszedł do domu. Co mnie on obchodził? Był swoim panem i mógł sobie robić, co mu się podobało. Westman musi wprawdzie być ostrożnym i nieufnym i jest skłonny do tego, ale przyczyna tego usposobienia, podana przez Rollinsa, była dostateczna i zadowalająca. Jadł przedtem tak mało, można więc było uwierzyć, że z powodu choroby żołądka. Potem zaś, gdy znaleźliśmy się wszyscy razem w środku, był tak naturalnie skromny, taki swobodny i niewinny, że nieufność, gdyby się była wkradła, byłaby z pewnością zniknęła.
Rozmawialiśmy oczywiście o interesach, o teraźniejszych cenach futer i o wszystkiem, co odnosiło się do naszego handlu. Rollins okazał wiele wiadomości fachowych i tak otwarcie je nam wyłożył, że nawet Winnetou nabrał do niego przekonania i więcej mówił niż zwykle. My opowiedzieliśmy o wypadkach, które przeżyliśmy w ostatnich czasach, a obecni w izbie uważnie się przysłuchiwali. Oczywiście wypytywaliśmy się o pedlara, bez którego osobistej zgody nie mogliśmy zawrzeć umowy. Na to odpowiedział Rollins:
— Nie mogę wam niestety powiedzieć, gdzie się pryncypał dzisiaj znajduje, ani gdzie będzie jutro, lub pojutrze. Ja zbieram tylko zlecenia i zanoszę mu je w pewne dni, w których wiem, gdzie go spotkać. Jak długo trzeba jechać, aby się dostać do Old Firehanda?
— Trzy dni.
— Hm! Od dziś za sześć dni będzie mr. Bourton nad Riffley-forkiem. Miałbym więc czas pójść z wami, aby towar oglądnąć i oznaczyć jego wartość w przybliżeniu. Następnie zdam mu sprawę i sprowadzę go do was, oczywiście wtedy tylko, jeśli zgodzimy się co do ceny mniej więcej, a on będzie tego samego zdania. Co wy na to, sir?
— W każdym razie musicie towar zobaczyć, zanim go nabędziecie. Wolałbym jednak, żeby sam mr. Bourton był teraz tutaj.
— Tak niestety nie jest, a gdyby nawet był tutaj, to jeszcze pytanie, czy pojechałby zaraz do was. Nasz handel zakrojony jest na wielką skalę, a pryncypał nie ma czasu jeździć o trzy dni drogi, nie wiedząc z góry, czy będzie mógł załatwić interes. Jestem pewien, że sam nie udałby się z wami, lecz kazałby najpierw jednemu z nas towar obejrzeć i to właśnie dobrze się składa, że mogę teraz odbyć z wami tę drogę. Powiedzcie zatem, tak, lub nie, żebym wiedział, na czem stanęło!
Nie było najmniejszego powodu do odrzucenia jego propozycyi, byłem raczej przekonany, że uczyniłem po myśli Old Firehanda, kiedy odrzekłem:
— Jeśli macie czas, to jedźcie z nami, ale zaraz jutro rano!
— Oczywiście! Nam kupcom szkoda każdej godziny, a tem bardziej całego dnia. Wyruszamy skoro świt, dla tego połóżmy się wcześnie.
I temu nie można było nic zarzucić, chociaż dowiedzieliśmy się później, że ten człowiek nie był bynajmniej tak niewinny, jak się wydawało. Wstał on od stołu, by pomóc gospodyni w rozkładaniu skór i koców do spania. Gdy to skończyli, wskazał nam nasze miejsca.
— Dziękuję! — rzekłem. — My wolimy spać na wolnem powietrzu. W izbie pełno dymu, a tam świeżo.
— Ależ, mr. Shatterhand, na dworze nie zaśniecie w jasnem świetle księżyca. Prócz tego zimno teraz po nocach.
— Do chłodu jesteśmy przyzwyczajeni, a co do księżyca, to nie bronimy mu zazierać tam, gdzie mu się spodoba.
Spróbował jeszcze kilkakrotnie odwieść nas od tego zamiaru, ale napróżno. Nie zastanowiło nas to narazie i dopiero później, kiedyśmy go poznali, przypomnieliśmy sobie, oczywiście po niewczasie, że to namawianie powinno było nam wpaść w oko. Zamiar był w niem widoczny.
Zanim wyszliśmy, zrobił gospodarz uwagę:
— Mam zwyczaj drzwi zasuwać. Czy zostawić je na dzisiaj otwarte, panowie?
— A to na co?
— Może będziecie sobie czegoś życzyli.
— To prawie jest wykluczone. Naszem zdaniem nie należy w tych stronach zostawiać drzwi na noc otworem. Gdybyśmy czego potrzebowali, to powiemy wam przez okno.
— Dobrze. Okna i tak się nie zamykają.
Wychodząc z domu, słyszeliśmy wyraźnie, że gospodarz drzwi za nami zasunął. Księżyc był już tak nizko, że budynek rzucał cień aż poza ogrodzenie, w którem znajdowały się konie. Udaliśmy się więc do nich, by leżeć w cieniu. Swallow i koń Winnetou pokładły się obok siebie. Pościeliłem sobie koło mojego konia koc, położyłem się na nim, opierając jak zwykle głowę na szyi karego, jak na poduszce. Koń był do tego nietylko przyzwyczajony, lecz lubiał to nawet bardzo. Wkrótce też twardo usnąłem.
Spałem może z godzinę, kiedy mnie zbudził ruch konia, który nie poruszał się nigdy, dopóki na nim leżałem, chyba że stało się coś niezwykłego. Teraz zaś podniósł głowę i wciągał podejrzliwie powietrze nozdrzami. Wstałem oczywiście natychmiast i udałem się w kierunku, w którym wietrzył. Ku ogrodzeniu podszedłem w pochylonej postawie, aby nie być spostrzeżonym. Wyjrzawszy ostrożnie, zobaczyłem w odległości może dwustu kroków coś poruszającego się powoli naprzód. Była to gromada ludzi, leżących na ziemi i zbliżających się ku nam. Odwróciłem się, by zawiadomić o tem Winnetou, i zobaczyłem go, stojącego już za mną. Usłyszał był bowiem przez sen lekkie moje kroki.
— Czy mój brat widzi tam te postaci? — spytałem.
— Tak — odrzekł — to czerwoni wojownicy.
— Prawdopodobnie Siouksi Okananda, którzy chcą napaść na dom.
— Old Shatterhand ma słuszność. Musimy pójść do środka.
— Dobrze. Pomożemy osadnikom. Ale koni nie zostawimy tutaj, gdyż zabraliby je Okanandowie.
— Zaprowadzimy je z sobą do domu. Chodź prędzej! Dobrze, że jesteśmy w cieniu, bo przez to nie mogą nas Siouksi zobaczyć.
Wróciliśmy czemprędzej do koni, odwiązaliśmy je i zaprowadziliśmy z ogrodzonego miejsca do domu. Winnetou chciał właśnie przez okno obudzić śpiących, kiedy spostrzegłem, że drzwi nie były zamknięte. Otworzyłem je całkiem i wciągnąłem Swallowa do środka. Szmer, wywołany przez nas, pobudził śpiących.
— Kto to? Co się stało? Konie w domu? — zapytał, zrywając się, osadnik.
— To my, Winnetou i Old Shatterhand — uspokoiłem go, gdyż nie mógł nas poznać wobec tego, że ognisko wygasło.
— Wy? Jak weszliście?
— Drzwiami.
— Przecież je zamknąłem.
— Ale były otwarte.
— Do stu piorunów! Zapewne źle popchnąłem zasuwę, kiedyście wychodzili. Ale naco wprowadzacie konie?
Corner zasunął istotnie zasuwę, ale handlarz otworzył drzwi, gdy wszyscy zasnęli, aby Indyanie mogli się dostać do środka.
— Ponieważ ukradzionoby je nam — odpowiedziałem.
— Ktoby je miał ukraść?
— Siouksi Okananda, którzy właśnie czołgają się ku domowi, by na was napaść.
Można sobie wyobrazić, jakie zaniepokojenie wywołały te słowa. Corner twierdził wprawdzie wieczorem, że się ich nie obawia, ale kiedy teraz rzeczywiście nadeszli, zląkł się ogromnie. Rollins udał, że jest również przerażony, jak inni. Wtem nakazał Winnetou spokój:
— Bądźcie cicho! Krzykiem nie zwycięża się nieprzyjaciół. Musimy się czemprędzej zastanowić nad tem, w jaki sposób odeprzeć Okanandów.
— Nie potrzeba dopiero naradzać się nad tem — odrzekł Corner. — Rozpoznamy ich, bo księżyc świeci dość jasno i wymieciemy kulami jednego po drugim w tym porządku, jak nadejdą.
— Tego nie uczynimy — oświadczył Apacz.
— Czemu nie?
— Ponieważ krew ludzką przelewa się dopiero wtedy, kiedy tego nie można w żaden sposób uniknąć.
— Teraz zachodzi właśnie ten wypadek, gdyż te czerwone psy muszą dostać nauczkę, którą pozostali przy życiu zapamiętają na długo.
— Mój biały brat nazywa więc Indyan czerwonymi psami? Niechaj jednak zważy, że ja jestem także Indyanin i lepiej od niego znam moich czerwonych braci. Ilekroć uderzają na bladą twarz, zawsze mają do tego powód, bo zwykle albo ona sama występowała przeciwko nim groźnie, albo namówił ich do tego jakiś inny biały, któremu uwierzyli wskutek jakiegoś pozoru. Ponkowie napadli na Old Firehanda, ponieważ wódz ich był białym, a jeżeli Okanandowie teraz nadchodzą, aby ciebie ograbić, to spowodowała to pewnie jakaś blada twarz.
— Wątpię bardzo.
— Jak ty się na to zapatrujesz, to jest obojętne wodzowi Apaczów, ponieważ on jest pewny, że się co do tego nie myli.
— Gdyby nawet tak było, jak Winnetou utrzymuje, to przecież należałoby Okanandów jak najsurowiej ukarać za to, że dali się uwieść. Kto usiłuje do mnie wtargnąć, tego ja zabijam. Takie jest moje prawo, z którego nie omieszkam w pełni skorzystać.
— Twoje prawo nic nas nie obchodzi. Stosuj się do niego, gdy będziesz sam, ale teraz są tutaj Old Shatterhand i Winnetou, przyzwyczajeni do tego, żeby ich słuchano wszędzie, gdzie tylko się znajdują. Od kogo kupiłeś ten skrawek gruntu?
— Kupiłem? Nie głupim kupować! Osiedliłem się tutaj, bo mi się podobało, a jeśli pozostanę tu przez przeciąg czasu, przepisany ustawą, będzie to do mnie należało.
— A zatem nie pytałeś o pozwolenie Siouksów, do których ten kraj należy?
— Ani mi przez myśl nie przeszło!
— I ty dziwisz się, że uważają cię za wroga, za złodzieja i rabusia kraju? Nazywasz ich czerwonymi psami i chcesz ich wystrzelać? Daj jeden strzał, a wtedy ja wpakuję ci kulę w głowę!
— Cóż mam czynić? — spytał osadnik, spuszczając z tonu wobec tej przemowy słynnego Apacza.
— Nic, zupełnie nic — odrzekł Indyanin. — Ja i mój brat Old Shatterhand będziemy działali za ciebie. Jeśli zastosujesz się do nas, nic a nic ci się nie stanie.
Rozmowa ta odbyła się tak szybko, że nie zajęła więcej czasu nad dwie minuty. Ja stałem tymczasem przy jednem z okien, śledząc, kiedy zbliżą się Okanandowie, lecz nie zauważyłem jeszcze nikogo. Skradali się widocznie najpierw zdaleka dokoła domu, by się przekonać, czy niema powodu do obawy i czy ich nadejścia nie spostrzeżono. Wtem przystąpił Winnetou do mnie i rzekł:
— Czy mój brat widzi już Siouksów?
— Jeszcze nie — odpowiedziałem.
— Czy zgadzasz się ze mną w tem, żeby żadnego z nich nie zabić?
— W zupełności. Osadnik ukradł im ziemię, a kto wie, czy nie sprowadza ich tu jeszcze jaki inny powód.
— To bardzo prawdopodobne. Jak jednak odpędzimy ich stąd bez przelewu krwi?
— Mój brat Winnetou wie o tem tak dobrze jak ja.
— Old Shatterhand zgaduje moje myśli zawsze i stale. Pochwycimy jednego z nich. Dobrze?
— Tak. W każdym razie przyjdzie tu jeden aż do drzwi na zwiady, aby nas podsłuchać. Tego pochwycimy.
Udaliśmy się do drzwi, a odsunąwszy zasuwę, odemknęliśmy je na tyle, że powstała wązka szpara, przez którą można było na dwór wyglądnąć. Ja stanąłem przy drzwiach i czekałem. We wnętrzu domu było całkiem ciemno i cicho. Nikt się nie ruszył. Tak trwało dość długo. Wtem usłyszałem, że wywiadowca się zbliża, a właściwie nie usłyszałem, gdyż nie ucho mi to powiedziało, lecz ów osobliwy instynkt, który wyrabia się w każdym dobrym westmanie. W kilka chwil potem zobaczyłem Indyanina, jak leżąc na ziemi czołgał się ku drzwiom, a potem podniósłszy rękę, zmacał je dokładnie. W tej chwili ja otworzyłem drzwi całkiem, padłem na niego, i pochwyciłem oburącz za gardło. On usiłował się bronić, podrzucał nogi i wywijał rękami, ale nie mógł głosu z siebie wydobyć. Dźwignąłem go z ziemi i zabrałem do środka, poczem Winnetou zasunął drzwi.
— Zapalcie światło, mr. Corner! — powiedziałem do osadnika. — Przypatrzymy się temu człowiekowi.
Wezwany uczynił zadość poleceniu, zapalając świecę z jeleniego łoju i świecąc w twarz Indyaninowi, którego szyję ja tymczasem z rąk wypuściłem, ująwszy go za ramiona.
— „Gniady Koń“, wódz Okanandów! — zawołał Winnetou. — Memu bratu Old Shatterhandowi udał się połów!
Indyanin omal nie udusił się pod moim uściskiem. Teraz odetchnął kilkakrotnie głęboko i wykrztusił przestraszony:
— Winnetou, wódz Apaczów!
— Tak — odrzekł wymieniony. — Znasz mnie, ponieważ mnie już widziałeś. Ten jednak mąż nie stał jeszcze przed twemi oczyma. Czy słyszałeś jego imię, wymówione dopiero co przezemnie?
— Old Shatterhand?
— Tak. Że to on, poczułeś na sobie samym, gdyż pojmał cię i przyniósł tutaj, a ty nie mogłeś mu się oprzeć. Znajdujesz się w naszej mocy. Jak myślisz, co z tobą zrobimy?
— Moi sławni bracia puszczą mnie wolno i pozwolą mi odejść.
— Czy tak sądzisz naprawdę?
— Oczywiście.
— Czemu?
— Ponieważ wojownicy Okanandów nie są wrogami Apaczów.
— Okanandowie są Siouksami, a Ponkowie, którzy niedawno temu na nas napadli, należą do tego samego szczepu.
— My nie mamy z nimi nic wspólnego.
— Tego Winnetou nie mów! Ja sprzyjam wszystkim czerwonym mężom, ale kto postępuje niesprawiedliwie, ten jest moim wrogiem, jakąkolwiekby miał barwę. A jeśli twierdzisz, że z Ponkami się nie wdajecie, to mijasz się z prawdą, ponieważ ja wiem, że Ponkowie i Okanandowie nie zwalczali się nigdy wzajemnie, a teraz właśnie bardzo silnie z sobą są związani. Twoja więc wymówka nic w moich oczach nie znaczy. Przybyliście, aby ograbić te blade twarze. Czy zdaje ci się, że ja i Old Shatterhand dopuścimy do tego?
Okananda patrzył przez chwilę ponuro przed siebie, a potem spytał:
— Od kiedy wielki wódz Apaczów, Winnetou, stał się niesprawiedliwym? Wszak sława jego pochodzi stąd, że zawsze starał się unikać niesprawiedliwości, dzisiaj natomiast występuje przeciwko mnie, chociaż jestem w mojem prawie.
— Mylisz się, gdyż wasze zamiary nie są bynajmniej słuszne.
— Czemu nie? Czy ten kraj nie do nas należy? Czy każdy, kto chce tu zostać i zamieszkać, nie powinien nas prosić o pozwolenie?
— To prawda.
— Ale te blade twarze tego nie uczyniły. Czyż wobec tego nie mamy prawa ich napędzić?
— Owszem. Daleki jestem od tego, żeby wam tego prawa odmawiać, ale to zależy od sposobu, w jaki z niego skorzystacie. Czy musicie palić i mordować, aby się pozbyć natrętów? Czy musicie jak złodzieje i zbóje, jakimi są oni, a nie my, skradać się nocą? Żaden waleczny wojownik nie obawia się pokazać otwarcie i rzetelnie wrogowi swego oblicza. Ty natomiast przychodzisz z tylu wojownikami w nocy, aby uderzyć na niewielu ludzi. Winnetou wstydziłby się czegoś takiego. Gdzie tylko odtąd przybędzie, wszędzie opowie, jakimi tchórzami są synowie Okanandów. Nie można ich nawet nazywać wojownikami.
„Gniady Koń“ chciał się zerwać gniewnie, ale oko Apacza spoczywało na nim tak potężnie, że nie odważył się na to, lecz rzekł mrukliwie:
— Postąpiłem wedle zwyczaju wszystkich czerwonych mężów. Nieprzyjaciela napada się nocą.
— Jeżeli napad potrzebny!
— Czy mam może do tych bladych twarzy dobremi słowy przemawiać? Mam ich może prosić, kiedy mogę rozkazać?
— Nie powinieneś prosić, lecz rozkazywać, ale nie skradać się, jak złodziej nocą. Ukaż się tu otwarcie, rzetelnie i dumnie jako pan tego kraju. Powiedz im, że ich nie ścierpisz na swoim obszarze, wyznacz im dzień, w którym się muszą oddalić, a dopiero, gdy nie posłuchają twej woli, możesz im dać odczuć swój gniew. Gdybyś tak był postąpił, uważałbym cię rzeczywiście za wodza Okanandów, równego mnie, teraz jednak widzę w tobie człowieka, skradającego się chyłkiem dlatego, że brak mu odwagi do otwartego działania.
Okananda wpatrzył się w kąt izby i milczał. Co mógł zresztą odpowiedzieć Winnetou?
Puściłem jego ramiona, stał więc przed nami wolno, lecz w postawie człowieka, który świadom jest swego położenia, wcale nie godnego zazdrości. Winnetou, na którego twarzy przemknął lekki uśmiech, zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— „Gniady Koń“ myślał, że puścimy go wolno. Co sądzi o tem mój brat Old Shatterhand?
— Że się przeliczył — odrzekłem. — Kto przychodzi jako rozbójnik, z tym postępuje się jak z rozbójnikiem. Życie jego przepadło.
— Czy Old Shatterhand mnie zamorduje? — wybuchnął Okananda.
— Nie jestem mordercą. To wielka różnica, czy człowieka zamorduję, czy ukarzę go zasłużoną śmiercią.
— Czy ja zasłużyłem na śmierć?
— Tak.
— Nieprawda. Znajduję się w kraju, który do nas należy.
— Znajdujesz się w wigwamie bladej twarzy, a czy on leży w twoim kraju, to obojętne. Kto bez mojego pozwolenia wdziera się do mojego wigwamu, tego wedle prawa Zachodu czeka śmierć. Mój brat Winnetou powiedział ci, jak powinieneś był postąpić, a ja zgadzam się z nim zupełnie. Nikt nas nie potępi, jeśli teraz odbierzemy ci życie. Ale ty znasz nas i wiesz, że nie przelewamy krwi, gdy nie zajdzie konieczna potrzeba tego. Spróbujemy zawrzeć z tobą umowę, mocą której zdołasz siebie ocalić. Zwróć się do wodza Apaczów, a on ci powie, czego się masz spodziewać.
Okananda przybył tu, ażeby sądzić, a tymczasem my staliśmy przed nim jako sędziowie. Był wysoce zaniepokojony, co widać było po nim, jakkolwiek usiłował to ukryć. Byłby chętnie jeszcze coś przytoczył na swe usprawiedliwienie, ale nie mógł niczego wydobyć. To też wolał milczeć i patrzył na Apacza z wyrazem na poły oczekiwania, a na poły przytłumionego gniewu w twarzy. Następnie rzucił okiem na Rollinsa. Czy się to stało przypadkiem, czy naumyślnie, tego nie wiedziałem w owej chwili, wydało mi się jednak, że w tem spojrzeniu mieściło się wezwanie o pomoc. Rollins ujął się też za nim istotnie i rzekł do Winnetou:
— Wódz Apaczów nie będzie krwi chciwy. Nawet tu na Zachodzie zwykle podlegają karze tylko te czyny, które rzeczywiście spełniono, tu zaś jeszcze nic karygodnego się nie stało.
Winnetou spojrzał nań podejrzliwie i badawczo, a potem odpowiedział:
— Ja i Old Shatterhand wiemy bez cudzej rady, co mamy myśleć i postanowić. Słowa twoje są zatem zbyteczne. Zapamiętaj sobie, że mężczyzna nie powinien być paplą, lecz mówić tylko wtedy, kiedy tego potrzeba.
Skąd to napomnienie? Winnetou sam tego nie wiedział. Jak się jednak później okazało, utrafił i tym razem jego wypróbowany instynkt w samo sedno. Zwróciwszy się do Okanandy, mówił dalej:
— Słyszałeś słowa Old Shatterhanda. Jego zdanie jest także mojem. Nie przelejemy krwi twojej, lecz tylko pod warunkiem, że wyznasz całą prawdę. Jeślibyś usiłował mnie oszukać, to ci się nie uda. Powiedz mi więc uczciwie, poco przyszliście tutaj?
— Uff! — wybuchnął z gniewem zapytany. — Wojownicy Okanandów nie są tacy trwożliwi, jak twierdziłeś poprzednio. Nie wypieram się wcale tego, że chcieliśmy na ten dom napaść.
— I spalić?
— Oczywiście.
— Co się miało stać z mieszkańcami?
— Postanowiliśmy ich pozabijać.
— Czy sami powzięliście to postanowienie?
Okananda zawahał się z odpowiedzią, więc Winnetou wyraził się dokładniej;
— Czy was może kto na tę myśl naprowadził?
Zapytany milczał dalej, co w moich oczach równało się głośnemu potwierdzeniu pytania.
— „Gniady Koń“ nie może widocznie słów znaleźć — ciągnął dalej Apacz. — Niechaj zważy, że tu idzie o jego życie. Jeśli je chce zachować, to musi mówić. Ja chcę wiedzieć, czy jest ktoś, nienależący do plemienia Okanandów, kto spowodował ten napad dzisiejszy.
— Jest taki mąż — odezwał się wkońcu jeniec.
— Kto taki?
— Czy wódz Apaczów zdradziłby sprzymierzeńca?
— Nie — przyznał Winnetou.
— W takim razie nie powinieneś się na mnie gniewać, jeśli nie wymienię mojego.
— Nie gniewam się. Kto zdradza przyjaciela, zasługuje na to, żeby go zabito, jak psa parszywego. Możesz zatem nie podać jego nazwiska. Muszę jednak wiedzieć, czy to jest Okananda.
— Okananda nie jest.
— Czy należy do innego plemienia?
— Nie.
— A więc biały?
— Tak.
— Czy znajduje się tam z wojownikami?
— Jego tu niema.
— Moje przypuszczenie sprawdza się zatem, a mój brat Old Shatterhand także się tego domyślał. Sprężyną tego ruchu wrogiego jest ręka bladego. To nas usposabia pobłażliwiej. Jeżeli Siouksi Okananda nie chcą na swoim obszarze cierpieć bezprawnej osady bladych twarzy, to trudno im to brać za złe, ale do mordowania niema jeszcze powodu. Zamiar był, ale go nie wykonano, dlatego darujemy życie i wolność ich wodzowi, jeśli się zgodzi na warunki, jakie postawię.
— Cóż mam zrobić? — zapytał „Gniady Koń“.
— Przedewszystkiem musisz rozstać się z białym, który was uwiódł.
Ten warunek nie podobał się wprawdzie Okanandzie, ale przystał nań wkońcu po pewnem wahaniu. Kiedy potem spytał o drugi, otrzymał odpowiedź:
— Zażądasz od bladej twarzy, nazywającej się Corner, żeby kupił od was osadę, lub ją opuścił. Dopiero, gdy nie spełni żadnego z tych żądań, wrócisz z twoimi wojownikami, aby go stąd wypędzić.
Na to „Gniady Koń“ zaraz się zgodził, ale osadnik był temu przeciwny. Powoływał się na prawo osadnictwa i wygłosił długą przemowę, na którą Winnetou tak odpowiedział:
— Znamy blade twarze tylko jako rabusiów naszych krain. Co u takich ludzi jest ustawą, prawem lub zwyczajem, to nas nic nie obchodzi. Jeśli ci się wydaje, że możesz nam kraść ziemię, a potem zasłaniać się prawem przed karą, to już jest twoja rzecz. Uczyniliśmy dla ciebie, co było można, więcej od nas żądać nie możesz. Teraz Old Shatterhand i ja wypalimy kalumet z wodzem Okanandów, aby wynikom naszej narady nadać znaczenia.
Winnetou przybrał taki ton, że Corner przestał sprzeciwiać się w czemkolwiek. Apacz nałożył fajkę pokoju, poczem zatwierdzono umowę z „Gniadym Koniem“ wśród zwyczajnych, znanych już ceremonii. Że wodzowi Okanandów można było zaufać, o tem nie wątpiłem, a Winnetou był tego samego zdania, gdyż poszedł ku drzwiom, odsunął zasuwę i rzekł do niego:
— Niechaj mój czerwony brat wróci do swych wojowników i odejdzie z nimi stąd. Jesteśmy pewni, że wykonasz to, co przyrzekłeś.
Okananda wyszedł z domu. My zamknęliśmy za nim drzwi i stanęliśmy przy oknach, aby dla ostrożności jak najdalej towarzyszyć mu oczyma. Oddalił się zaledwie o kilka kroków i zatrzymał się w świetle księżyca, chcąc zapewne, żebyśmy go widzieli. Wetknąwszy w usta dwa palce, gwizdnął przeraźliwie, na co zbiegli się zaraz jego wojownicy. Byli oczywiście bardzo zdumieni tem, że sam zwoływał ich tak głośno, jakkolwiek im nakazał zachować się bardzo ostrożnie i nie spowodować żadnego szmeru. Wtem odezwał się do nich głosem tak donośnym, że słyszeliśmy każde słowo:
— Niechaj wojownicy Okanandy wysłuchają słów swego wodza! Przybyliśmy, aby bladą twarz Cornera ukarać za to, że zagnieździł się tu bez naszego pozwolenia. Ja podszedłem, aby zbadać wszystko dokoła domu. Tymczasem znajdowali się tu dwaj najsłynniejsi wojownicy z gór i z preryi. Old Shatterhand i Winnetou nocowali dziś w tym domu, a usłyszawszy, że nadchodzimy, otworzyli swe silne ramiona na me przyjęcie. Dostałem się do niewoli, a pięść Old Shatterhanda wciągnęła mnie do domu. Nie wstyd to zostać przez niego zwyciężonym, ale zaszczytem jest zawrzeć przymierze z nim i z Winnetou i wypalić kalumet. Uczyniliśmy to, postanawiając, że darujemy życie zamieszkującym ten dom bladym twarzom, jeśli albo kupią go od nas, albo opuszczą go w czasie, który ja im naznaczę. Na to ja się zgodziłem i dotrzymam danego słowa. Winnetou i Old Shatterhand stoją w oknach i słyszą, co mówię do moich wojowników. Między nami a nimi jest pokój i przyjaźń. Moi bracia pójdą za mną z powrotem do swych wigwamów.
Po tem przemówieniu zniknął z wojownikami za rogiem ogrodzenia. My wyszliśmy także z domu, aby popatrzeć, czy rzeczywiście się oddalili. Przekonawszy się, że ich niema, byliśmy pewni, że drugi raz już nie wrócą. Wyprowadziliśmy więc konie z domu i położyliśmy się obok nich tam, gdzie pierwej. Tylko Rollins nie dowierzał Okanandom i poszedł za nimi, aby ich dłużej śledzić. Później okazało się, że uczynił to z innego powodu. Nie wiedzieliśmy, o którym czasie powrócił, ale kiedy wstaliśmy rano, był już na miejscu i siedział z gospodarzem na klocu, który służył jako ławka.
Corner powiedział nam „dzień dobry!“, które jednak nie brzmiało zbyt przychylnie. Był on na nas wściekły, bo miał przekonanie, że byłoby daleko lepiej dla niego, gdyby był, jak mówił, wymiótł czerwonoskórych. Teraz musiał albo odejść, albo zapłacić. Nie żałowałem go, bo poco wcisnął się na to terytoryum. Jak postąpionoby w Illinois, albo w Vermoncie, gdyby jaki Siouks usadowił się z rodziną w okolicy, któraby mu się spodobała i twierdził, że to jego własność?
Nie zważaliśmy na utyskiwania osadnika, lecz podziękowawszy za gościnę, odjechaliśmy.
Handlarz towarzyszył nam oczywiście, ale tak, jak gdyby do nas nie należał, bo nie jechał razem, lecz w pewnem oddaleniu za nami, jak podwładny, który chce okazać uszanowanie dla przełożonego. Nie wpadało to w oko, a było nam nawet na rękę, gdyż mogliśmy bez przeszkody rozmawiać z sobą i nim się nie zajmować.
Dopiero po kilku godzinach drogi przybliżył się do nas, aby z nami pomówić o przyszłym interesie. Dopytywał się o rodzaj i o ilość skór, które Old Firehand zamierzał sprzedać, a my odpowiedzieliśmy mu o tyle, o ile rozumieliśmy się na tem. Chciał się także dowiedzieć, gdzie czeka na nas Old Firehand, oraz jak przechowuje skóry. Mogliśmy i na to mu odpowiedzieć, ale nie uczyniliśmy tego, gdyż nie znaliśmy go, a jako westmani i myśliwcy nie mieliśmy zwyczaju mówić o kryjówkach, w których przechowuje się zapasy. Nie dbaliśmy o to, czy nam weźmie to za złe, czy nie. Od tej chwili jednak jechał jeszcze dalej za nami, aniżeli przedtem.
Wracając, obraliśmy ten kierunek, z którego przybyliśmy tutaj, dlatego okolicy, przez którą prowadziła nasza droga, nie badaliśmy tak, jakby to trzeba było uczynić, gdybyśmy jej nie znali. Nie zwalniało to nas jednak od tej ostrożności, jaką zachowuje westman nawet wówczas, kiedy jedzie przez okolicę, znaną mu jak własna kieszeń. Patrzyliśmy więc ciągle, czy nie ujrzymy śladów ludzkich, lub zwierzęcych, a dzięki tej natężonej uwadze zobaczyliśmy około południa trop, którego bylibyśmy nie spostrzegli, gdyby nie zbyt widoczna troska o jego zatarcie. Może nawet mimoto bylibyśmy go przeoczyli, gdybyśmy się byli nań nie natknęli na miejscu, w którem ludzie owi spoczywali przez krótki czas, oraz gdyby trawa, przez nich zdeptana, zdołała była się już podnieść. Zatrzymaliśmy się oczywiście i zsiedliśmy z koni, aby trop zbadać. Podczas tego nadjechał Rollins i zeskoczył z siodła.
— Czy to zwierzęta były, czy ludzie? — spytał.
Winnetou nie odpowiedział, ja jednak uważałem to za niegrzeczność i zauważyłem:
— Nie jesteście, jak się zdaje, zbyt wprawni w czytaniu śladów. Wszak to na pierwszy rzut oka poznać, kto tutaj był.
— A zatem ludzie?
— Tak.
— Wątpię bardzo, gdyż w takim razie, trawa byłaby bardziej zdeptana.
— Czy myślicie, że tu są ludzie, którzy deptaliby ziemię dla przyjemności, aby ich potem albo znaleziono, albo zdmuchnięto?
— Nie, ale gdy się jest z końmi, trudno nie pozostawić wyraźnych śladów.
— Osoby, które tu były, nie miały właśnie koni.
— Nie miały koni? To byłoby dziwnem, nawet podejrzanem. Ja sądzę, że w tych stronach nie podobna istnieć bez konia.
— Takie i moje zdanie. Czy jednak nie doświadczyliście, ani nie słyszeliście nigdy, że ten lub ów w jakiś sposób konia utracił?
— Owszem. Ale przykład o jednym człowieku nie jest tu odpowiedni, bo jeden może utracić konia. Żeby natomiast kilku ludzi...?!
Udawał mądrego, chociaż, jak się zdawało, niewiele rozumiał. Nie byłbym mu nawet odpowiedział, gdyby mnie Winnetou nie był zapytał:
— Czy mój brat Old Shatterhand wie, co myśleć o tym tropie?
— Tak.
— Byli tu trzej biali bez koni. Nie mieli strzelb, tylko kije w rękach. Odeszli stąd w ten sposób, że jeden wstępował w ślady drugiego, a ostatni je zacierał. Przypuszczają widocznie, że ich ktoś ściga.
— Mnie się także tak zdaje. Może nawet są zupełnie bezbronni.
— Strzelb w każdym razie nie mają. Ponieważ tu spoczywali, musielibyśmy przeto dostrzec ślady strzelb.
— Hm! To szczególne! Trzy nieuzbrojone blade twarze w tych niebezpiecznych stronach! Można sobie to tylko tem wytłómaczyć, że spotkało ich jakieś nieszczęście, że ich napadnięto i ograbiono.
— Mój biały brat sądzi tak samo, jak ja. Ci ludzie opierali się na kijach, które sobie ułamali. Widać wyraźnie dziury w ziemi. Potrzebują pewnie pomocy.
— Czy Winnetou życzy sobie, żeby im jej udzielić?
— Wódz Apaczów pomaga chętnie każdemu, kto go potrzebuje i nie pyta, czy to biały, czy czerwony. Ale niech Old Shatterhand rozstrzygnie, co czynić. Ja pomógłbym, lecz nie dowierzam.
— Czemu nie?
— Bo zachowanie się tych bladych twarzy jest dwuznaczne. Zadawali sobie wiele trudu, by zatrzeć dalsze ślady, a dlaczego nie zniszczyli ich tutaj?
— Może im się zdawało, że nie powinni na to tracić czasu. Zresztą nie troszczyli się o to, czy kto spostrzeże, że tu spoczywali. Chcieli tylko ukryć to, dokąd poszli.
— Może mój brat ma słuszność, ale w takim razie nie byli to dobrzy westmani, lecz ludzie niedoświadczeni. Chodźmy im na pomoc!
— Zgadzam się chętnie, zwłaszcza że prawdopodobnie nie zboczymy zbytnio z naszego kierunku.
Ja z Winnetou dosiedliśmy znowu koni, tylko Rollins ociągał się, rzekłszy tonem powątpiewania.
— Czy nie byłoby lepiej zostawić tych ludzi samym sobie? Na co nam się przyda jechać za nimi?
— Nam oczywiście nie przyda się, ale im — odpowiedziałem.
— Ale my czas stracimy.
— Nam nie jest tak pilno, żebyśmy nie mogli wesprzeć ludzi, potrzebujących widocznie pomocy.
Powiedziałem to trochę ostrzej, Rollins zaś mruknął kilka słów niechętnych i wsiadł na konia, aby z nami jechać za tropem. Nie dowierzałem mu ciągle jeszcze, ale nie przyszło mi na myśl uważać go za tak kutego, jakim był istotnie.
Trop wychodził z lasu i z zarośli i prowadził na otwartą sawannę. Był świeży, bo zostawiony był zaledwie przed godziną. Po krótkiej jeździe ujrzeliśmy przed sobą tych, których szukaliśmy. Kiedyśmy ich spostrzegli, mogli być od nas oddaleni o milę angielską. Ujechaliśmy z połowę tej przestrzeni, zanim nas zauważyli. Jeden z nich oglądnął się, dojrzał nas i oznajmił to drugim. Jakiś czas stali ze strachu, poczem zaczęli biec, jak gdyby szło o ich życie. My podpędziliśmy konie i doścignęliśmy ich oczywiście z łatwością, ale zanim dojechaliśmy do nich, zawołałem kilka słów dla ich uspokojenia, wobec czego zatrzymali się zaraz.
Byli rzeczywiście zupełnie bezbronni. Nie mieli nawet nożów do ucięcia kijów, lecz musieli je ułamać. Ubrania ich natomiast były w dobrym stanie. Jeden z nich miał głowę owiniętą chustką, drugi niósł opaskę na ręce, trzeciemu nic nie dolegało. Spojrzeli na nas trwożnym, podejrzliwym, wzrokiem.
— Czemu gonicie tak, panowie? — zapytałem, gdy stanęliśmy obok nich.
— Czyż wiemy, kto wy? — odrzekł najstarszy.
— To było obojętne. Kimkolwiek bowiem jesteśmy, bylibyśmy was doścignęli w każdym razie, wasz pośpiech zatem nie przydałby się był na nic. Ale nie obawiajcie się niczego. Jesteśmy uczciwi, a pojechaliśmy waszym śladem, aby wam oświadczyć, że gotowiśmy wam dopomóc. Domyślaliśmy się bowiem, że obecne położenie wasze nie zupełnie odpowiada waszym życzeniom.
— I nie pomyliliście się, sir. Źle było z nami, cieszymy się, że uszliśmy przynajmniej z życiem.
— Ubolewam nad tem bardzo. Któż was tak urządził? Czy może biali?
— Nie, Siouksi Okananda.
— Ach oni! Kiedy?
— Wczoraj rano.
— Gdzie?
— Tam w górze nad Turkey Riwer.
— Jak się to stało? A może lepiej o to nie pytać?
— Możecie pytać, jeśli istotnie jesteście ludźmi, za jakich się podajecie, to jest uczciwymi! Spodziewamy się, że i nam wolno będzie spytać o wasze nazwiska.
— I owszem. Ten czerwony gentleman, to Winnetou, wódz Apaczów, a mnie nazywają zazwyczaj Old Shatterhand, ten trzeci zaś to mr. Rollins, pedlar, który się do nas w interesach przyłączył.
— Heigh day! Wobec tego wykluczona już wszelka nieufność między nami. Słyszeliśmy już dość o Winnetou i Old Shatterhandzie, chociaż nie zaliczamy się do westmanów. To są mężowie, na których można się zdać w każdem położeniu, dziękujemy też Bogu za to, że sprowadził was na naszą drogę. Potrzebujemy pomocy, bardzo potrzebujemy, panowie, a wy zasłużycie na nagrodę niebieską, jeśli się nami choć trochę zajmiecie.
— Uczynimy to chętnie. Powiedzcie tylko, w jaki sposób.
— Wobec tego musicie się najpierw dowiedzieć, kim jesteśmy. Ja się nazywam Warton; to mój syn, a tamten synowiec. Przybywamy z okolic Nowego Ulm, aby się osiedlić nad Turkey Riwer.
— To bardzo nierozważnie postąpiliście!
— Niestety, nie wiedzieliśmy o tem. Opisano nam wszystko tak ładnie, iż zdawało się, że wystarczy tylko usadowić się tu, aby spokojnie zwozić zbiory.
— A Indyanie? O nich nie pomyśleliście?
— O i owszem, ale przedstawiono nam ich całkiem inaczej, niż są w rzeczywistości. Przybyliśmy dobrze zaopatrzeni w zasoby, aby najpierw przypatrzyć się okolicy i wybrać kawałek ziemi. Przytem wpadliśmy w ręce czerwonym.
— Dziękujcie Bogu, że, jeszcze żyjecie!
— Pewnie, pewnie! Wyglądało to z początku daleko gorzej, niż się później stało. Mówili o palu i o innych pięknych rzeczach, potem jednak zadowolnili się tem, że ograbili nas ze wszystkiego. Mieli pewnie ważniejsze sprawy na oku, niż to, żeby nas wlec z sobą.
— Ważniejsze? Dowiedzieliście się może, jakie sprawy?
— Nie znamy ich języka, ale ze słów wodza, nader lichą angielszczyzną wypowiedzianych, wyrozumieliśmy, że chodziło im o osadnika, nazwiskiem Corner, do którego jak się zdawało, zamierzali się zabrać.
— Słyszeliście dobrze. Oni rzeczywiście chcieli nań napaść wieczorem, dla tego nie mieli czasu, ani ochoty zajmować się wami. Tej właśnie okoliczności zawdzięczacie życie!
— Ale jakie życie!
— Jakto?
— Życie, które właściwie nie jest życiem. Nie mamy broni, ani nawet noża i nie możemy upolować zwierzyny. Od wczoraj rana żywimy się korzonkami i jagodami, a i to skończyło się tu na preryi. Sądzę, że gdybyśmy was byli nie spotkali, bylibyśmy musieli zginąć z głodu, spodziewam się bowiem, że wspomożecie nas kawałkiem mięsa, lub czemś podobnem.
— Owszem, to zrobimy. A dokąd chcecie się dostać?
— Do fortu Wilke.
— Czy znacie drogę?
— Nie, ale zdaje nam się, że obraliśmy mniej więcej dobry kierunek.
— To prawda. Jaki powód skłania was do tej podróży?
— Najuczciwszy, jaki tylko być może. Powiedziałem już, że my trzej wyszliśmy naprzód, aby się krajowi przypatrzyć. Nasi krewili przybyli po nas i czekają na nas w forcie Wilke. Skoro się tam znajdziemy szczęśliwie, będziemy ocaleni.
— W takim razie dobrze wam się udało. My jedziemy właśnie w tym samym kierunku i pozostajemy w dobrych stosunkach z fortem Wilke. Możecie się do nas przyłączyć.
— Naprawdę? Pozwolicie nam, sir?
— Naturalnie. Nie możemy was przecież zostawić tutaj w takim stanie.
— Ale czerwoni zabrali nam konie, będziemy więc musieli iść pieszo, a to przyprawi was o stratę czasu.
— To się już nie da odmienić. Usiądźcie tymczasem i odpocznijcie! Musicie przedewszystkiem coś zjeść.
Pomocnik pedlara nie był widocznie zadowolony z tego przebiegu sprawy, bo mruczał coś o stracie czasu i zbytecznej litości. My jednak, nie zważając na to, zsiedliśmy z koni, rozłożyliśmy się w trawie i udzieliliśmy trzem nieszczęśliwcom nieco z naszych zapasów żywności. Gdy się posilili i odpoczęli, ruszyliśmy dalej w drogę, zbaczając z ich dotychczasowego kierunku na nasz pierwotny. Nasi nowi towarzysze, uszczęśliwieni spotkaniem z nami, byliby chętnie podczas dalszej podróży z nami rozmawiali, my jednak, to jest ja i Winnetou, nie okazywaliśmy do tego ochoty.
Wobec tego starali się kilkakrotnie nawiązać rozmowę z handlarzem, ale on odprawił ich ostro od siebie, gdyż rozgniewało go to, żeśmy się z nimi spotkali. To usposobiło mnie do niego jeszcze gorzej, dla tego, w tajemnicy oczywiście, zwracałem teraz na jego zachowanie baczniejszą niż dotychczas uwagę. Moje spostrzeżenia pouczyły mię o czemś zupełnie innem, niż przypuszczałem.
Oto w chwilach, w których mu się zdawało, że go nikt nie widzi, przemykał mu po twarzy szyderczy uśmiech, czy też wyraz ukrywanego chytrze zadowolenia. Po każdej takiej sposobności rzucał na mnie i na Winnetou ostre, badawcze spojrzenie. To niewątpliwie miało jakieś znaczenie, może nawet zapowiadało coś dla nas niekorzystnego. Śledziłem jego ruchy coraz pilniej, starając się oczywiście nie wzbudzić w nim podejrzenia. W ten sposób zauważyłem potem jeszcze jedno.
Oto od czasu do czasu rzucał on okiem na jednego z trzech ludzi, idących pieszo, a ilekroć spotkały się ich spojrzenia, ześlizgiwały się zawsze szybko z siebie. Jakby przeczuciem tknięty zacząłem dopatrywać się w tem jakiegoś tajnego porozumienia. Czyżby ci czterej znali się wzajemnie? Czy mogło odpychające zachowanie się handlarza być tylko udane?
Ale w jakim celu oszukiwałby on nas? Ze strony zaś tamtych trzech nie należało się niczego obawiać, bo winni nam byli wdzięczność. Lecz to mnie jeszcze nie uspokoiło, gdyż mogłem się mylić.
Wątpliwości moje spotęgowały się jeszcze, gdy i tym razem zaznaczyła się zgodność uczuć, zapatrywań i myśli moich i Apacza; kiedy bowiem myślałem nad tem, co właśnie zauważyłem był, zatrzymał Winnetou konia, zsiadł i rzekł do starego Wartona:
— Mój biały brat szedł już dość długo. Niech teraz wsiądzie na mego konia. Old Shatterhand także chętnie użyczy swego. My umiemy bardzo prędko chodzić i dotrzymamy koniom kroku.
Warton udawał z początku, że nie może skorzystać z tej przysługi, ale przyjął ją wkońcu, a syn jego wsiadł na mojego konia. Handlarz powinien był właściwie swego dać bratankowi Wartona, ale tego nie uczynił. Z tego powodu musiał potem młody Warton odstąpić konia swemu stryjecznemu bratu.
Ponieważ szliśmy teraz pieszo, przeto nie wpadało to w oko, że trzymaliśmy się nieco w tyle. Zostaliśmy tak daleko, że tamci nie mogli słów naszych dosłyszeć, a z ostrożności mówiliśmy oczywiście językiem Apaczów.
— Mój brat użyczył konia nie z litości, lecz z innego powodu? — rzekłem do Winnetou.
— Old Shatterhand odgadł — odpowiedział Apacz.
— Czy Winnetou przypatrzył się dobrze tym ludziom?
— Widziałem, że Old Shatterhand nabrał podejrzenia, dlatego miałem także oczy otwarte. Ale już przedtem zastanowiły mię różne rzeczy.
— Co?
— Może mój brat odgadnie.
— Bandaże?
— Tak. Jeden obwiązał sobie głowę, a drugi trzyma rękę na temblaku. Te uszkodzenia mają pochodzić z wczorajszego spotkania z Siouksami Okananda. Czy wierzysz w to?
— Nie. Sądzę raczej, że ci ludzie wcale nie są zranieni.
— Tak też niewątpliwie jest. Od kiedy spotkaliśmy się z nimi, przejeżdżaliśmy obok dwu strumieni, oni jednak nie zatrzymali się ani razu, aby sobie rany ochłodzić. Jeśli owe uszkodzenia są zmyślone, to kłamstwem jest także napad Siouksów i ograbienie. Czy mój brat przypatrzył im się, gdy jedli?
— Tak. Nie żałowali sobie.
— Ale przecież nie jedli dużo, ani tak łakomie jak ludzie, którzy od wczoraj żywili się tylko korzonkami i jagodami. Twierdzą też, że napadnięto na nich nad górnym Turkey Creekiem. Czy mogliby w takim razie teraz już tutaj się znajdować?
— Tego nie wiem, bo nie byłem jeszcze nad górnym Creekiem.
— Mogliby tylko na koniach w tak krótkim czasie tu stanąć. Albo więc mają konie, albo nie byli nad górnym Creekiem.
— Hm! Dajmy na to, że mają konie. Czemu się tego wypierają? Komu powierzyli zwierzęta?
— Zbadamy to. Czy mój brat Old Shatterhand uważa handlarza za ich wroga?
— Nie. On udaje.
— Tak jest z pewnością. Domyślam się tego stanowczo. On ich zna, może nawet do nich należy.
— Dlaczegoż się z tem kryje?
— Tego nie odgadniemy. O tem trzeba się dowiedzieć.
— Czy nie lepiej byłoby powiedzieć im w oczy, co o nich myślimy?
— Nie.
— Czemu?
— Bo ich skrytość może być także wywołana przyczyną, która nas nic nie obchodzi. Ci czterej ludzie mogą wbrew naszym podejrzeniom być zupełnie uczciwi. Nie powinniśmy ich martwić przedwczesnymi zarzutami, zanim się nie przekonamy, że to źli ludzie.
— Hm! Mój brat Winnetou zawstydza mnie czasem swoją delikatnością.
— Czy Old Shatterhand chce mię za to zganić?
— Nie. Winnetou wie, że daleki jestem od tego.
— Howgh! Nie należy nikomu robić przykrości, dopóki się nie jest pewnym, że zasłużył na to. Lepiej doznać krzywdy, aniżeli się jej dopuścić. Niech się mój brat Old Shatterhand namyśli! Czy handlarz ma jaki powód do tego, żeby knuć coś złego przeciwko nam?
— Bynajmniej. Wypadałoby mu raczej zachować się względem nas przyjaźnie.
— Ja także tak sądzę. On chce zobaczyć nasze zapasy, a pan jego ma z Old Firehandem zawsze korzystny interes. Do tego jednak nie przyszłoby, gdyby nam po drodze stało się coś złego, gdyż w takim razie nie dowiedzianoby się nigdy, gdzie się znajduje Old Firehand ze swoimi skarbami. Gdyby więc nawet handlarz nosił się z wrogimi zamysłami przeciw nam, to dopóki nie obejrzy zapasów, nie mamy powodu się go obawiać. Czy mój brat zgadza się ze mną?
— Tak.
— A ci trzej, którzy się przedstawiają jako napadnięci osadnicy...
— Nie są nimi.
— Oczywiście.
— Czem więc są w takim razie?
— To zupełnie obojętne. Dopóki jesteśmy w drodze, nie grozi nam nic złego z ich strony.
— Ale może gdy znajdziemy się z nimi razem w warowni?
— Uff! — uśmiechnął się Winnetou do siebie. — Mój brat Shatterhand wpadł znowu na tę samą myśl co i ja!
— Nic w tem dziwnego. To przypuszczenie bardzo łatwe, a inne jest prawie wykluczone.
— Że wszyscy czterej są handlarzami i należą do siebie?
— Tak. Corner powiedział wczoraj, że pedlar Bourton zatrudnia czterech pracowników. Może ten wrzekomy stary Warton nazywa się Bourton. Oba nazwiska brzmią podobnie. On był w pobliżu osady Cornera, a pomocnik Rollins wychodził w nocy i zawiadomił swojego pana o wielkim interesie, który może zawrzeć, a ten przyłączył się do nas po drodze z dwoma innymi pomocnikami.
— Ale w jakim celu? W dobrym, czy w złym? Jak sądzi mój biały brat?
— Hm, myślę, że w złym. W przeciwnym bowiem razie postąpiłby Bourton o tyle tylko niewłaściwie, że dostałby się do nas pod fałszywą flagą, aby ocenić towary, nie dając nam poznać, że jest pedlarem i właścicielem przedsiębiorstwa. To jednak byłoby zbyteczne, gdyż pomocnik sam mógłby się podjąć oceny.
— Słusznie. Pozostaje więc tylko to jedno, że ci trzej chcą się dostać do nas z Rollinsem, aby futra zobaczyć, a potem zabrać je bez zapłacenia.
— A więc grabież, a może nawet mord?
— Tak.
— Ja także tak sądzę.
— Wobec tego mamy do czynienia ze złymi ludźmi! Po drodze jednak nie potrzebujemy jeszcze się obawiać. Nic nam się nie stanie. Czyn nastąpi dopiero wówczas, gdy wszyscy czterej znajdą się w warowni.
— A tego bardzo łatwo uniknąć. Rollinsa musimy z sobą wziąć; to już nie da się obejść, ale z tamtymi rozstaniemy się w stosownym czasie. Zasłonimy się tem, że oni zdążają do fortu do swoich rodzin. Mimo to należy nam w dalszej podróży zachować wszelką ostrożność. Wyobrażamy sobie wprawdzie, że utrafiliśmy w sedno, ale możemy się mylić. Musimy ich obserwować nietylko w dzień, lecz i w nocy.
— Tak zrobimy. Trzeba bowiem na to być przygotowanym, że w pobliżu znajduje się ciągle ktoś z ich końmi. Gdy jeden z nas będzie spał, drugi będzie czuwał, gotów w każdej chwili do walki, ale tak, żeby ci ludzie tego nie zauważyli.
Tak to podzieliliśmy się naszemi spostrzeżeniami. Winnetou domyślił się wszystkiego z wrodzoną sobie bystrością dość dobrze, choć nie w całej pełni. Gdybyśmy byli przeczuli, na czem polegała ta pełnia, bylibyśmy nie zdołali zachować tyle choćby zewnętrznego spokoju i ukryć przed towarzyszami rozdrażnienia.
Popołudniu nie odebraliśmy im koni, chociaż chcieli nam je kilkakrotnie oddać. Gdy wieczór zapadł, bylibyśmy się najchętniej rozłożyli obozem na preryi dla wolnego dokoła widoku, przez co bylibyśmy łatwo spostrzegli, gdyby się kto zbliżał, tymczasem zawiał wiar z deszczem, woleliśmy więc pojechać dalej, aby się dostać do najbliższego lasu. Tam na skraju rosły wysokie, gęsto liściem pokryte drzewa, a dach ich chronił nas przed deszczem. To przedstawiało dla nas pewną wygodę, której podporządkowaliśmy nawet niebezpieczeństwo, które nam mogło grozić jeszcze tego samego dnia. Postanowiliśmy jednak na wszelki wypadek ostrożnością zapobiec temu niebezpieczeństwu.
Nasze zapasy żywności obliczone były tylko na dwie osoby. Rollins jednak miał swoją, tymczasem więc jego żywność musiała dla nas wszystkich wystarczyć. Cośkolwiek jeszcze zostało, a nazajutrz mogliśmy się o zwierzynę postarać.
Po jedzeniu mieliśmy właściwie położyć się spać, ale towarzyszom naszym nie przychodziła jakoś ochota do tego. Rozmawiali z wielkiem zajęciem, chociaż zakazaliśmy im głośnej gadaniny. Nawet Rollins zrobił się rozmownym i opowiadał o przygodach, które przeżył podczas swoich handlowych podróży. Wobec tego ani ja, ani Winnetou nie mogliśmy zasnąć, lecz musieliśmy czuwać, pomimo że nie braliśmy udziału w rozmowie, która nie wydała mi się zresztą przypadkową, lecz jak gdyby prowadzoną naumyślnie w ten sposób. Czyżby przez to chcieli odwrócić naszą uwagę? Spojrzałem na Winnetou i dostrzegłem, że to samo zapewne myślał, gdyż trzymał wszystką broń, nawet nóż, w pogotowiu i patrzył bystro na wszystkie strony, co tylko ja zauważyłem, znając go dobrze. On zamknął był prawie zupełnie powieki, jak gdyby spał, przez rzęsy jednak śledził wszystko jak najdokładniej. Ja czyniłem oczywiście to samo.
Po pewnym czasie ustał deszcz, a siła wiatru znacznie zmalała. Bylibyśmy wobec tego przenieśli chętnie obóz na otwarte miejsce, ale na to byliby się nie zgodzili towarzysze, musieliśmy więc zostać w lesie.
Ognisko się nie paliło. Okolica, w której znajdowaliśmy się, należała do nieprzyjacielskich plemion Siouksów, a to dało nam skuteczny powód do tego, żeby nie pozwolić na rozpalenie ogniska. Ogień mógł nas zdradzić nietylko przed czerwonoskórcami, lecz w danym razie także przed sprzymierzeńcami naszych towarzyszy. Że zaś oczy nasze przywykły do ciemności, byliśmy pewni, że nie tylko usłyszymy, lecz nawet ujrzymy, gdyby się kto zbliżał. Na razie nie. mogliśmy nadsłuchiwać z powodu rozmowy, ale za to oczy były tem bardziej czynne.
Siedzieliśmy pod drzewami na skraju lasu z twarzami, zwróconemi w gęstwinę, ponieważ przypuszczaliśmy, że stamtąd nadszedłby nieprzyjaciel, gdyby chciał nas zaskoczyć. Wkrótce wyszedł na niebo cienki sierp księżyca i rzucił łagodne, blade światło pod roztaczającą się nad nami koronę drzewa. Towarzysze prowadzili rozmowę dalej z przerwami. Nie zwracali się wprawdzie ze słowami wprost do nas, ale widać było, że starali się zająć naszą uwagę i odwrócić ją od czegoś innego. Winnetou leżał wyciągnięty na ziemi, oparłszy głowę na dłoni lewej ręki. Wtem przyciągnął prawą nogę nieznacznie do siebie tak, że pod kolanem utworzyła kąt rozwarty. Czyżby chciał dać ów słynny, nadzwyczaj trudny strzał z kolana, który opisałem już na innem miejscu?
Mój domysł sprawdził się. Winnetou pochwycił kolbę rusznicy i pozornie bez zamiaru, jakby dla zabawy, przyłożył lufę do uda. Rzuciłem okiem w kierunku lufy i ujrzałem pod czwartem drzewem od nas krzak, a pomiędzy jego liśćmi lekkie światło fosforyzujące, dostrzegalne tylko dla wprawnych oczu Apacza. Była to para oczu człowieka, który siedział w krzaku i nam się przypatrywał. Winnetou chciał do niego strzelić między oczy, oparłszy rusznicę o kolano, aby uniknąć wszelkiego wpadającego w oko ruchu. Dzielny wódz Apaczów nie chybiał nawet w nocy i przy takim trudnym wystrzale. Widziałem, że przyłożył palce do cyngla, ale nie strzelił. Odjął palec, opuścił strzelbę i nogę znowu wyciągnął. Blask oczu zniknął.
— Mądra sztuka! — szepnął do mnie w języku Apaczów.
— Ktoś, komu przynajmniej znany jest strzał z kolana, chociażby go sam nie umiał — odrzekłem w tem samem narzeczu,
— To była blada twarz.
— Tak. Wojownik Siouksów, którzy jedynie mogą się tu znajdować, nie otwiera oczu tak szeroko. Niewątpliwie jest nieprzyjaciel w pobliżu.
— Ale przekonał się, że wiemy o jego obecności.
— Niestety. Poznał to z tego, że chciałeś strzelić do niego i będzie się miał na baczności!
— To mu się na nic nie przyda, bo go podejdę.
— To wielce niebezpieczne!
— Dla mnie?
— Odgadnie twój zamiar, skoro się tylko oddalisz.
— Pshaw! Udam, że idę do koni. To nie wpadnie mu w oko.
— Zdaj to lepiej na mnie, Winnetou!
— Czy mam ciebie narażać na niebezpieczeństwo, jak gdybym się sam bał? Winnetou pierwej oczy zobaczył, jemu więc przysługuje prawo pochwycenia tego człowieka. Mój brat pomoże mi tylko oddalić się tak, żeby on nie domyślił się, na co.
Wobec tego zaczekałem jeszcze chwilę i zwróciłem się do towarzyszy, zatopionych w rozmowie:
— Przestańcie już wreszcie! Rano wyruszamy wcześnie dalej i chcemy spać. Mr. Rollins, czy przywiązaliście dobrze swojego konia?
— Tak — odrzekł zapytany, niezadowolony z tego, że mu przeszkodziłem.
— Mój jeszcze wolny — rzekł Winnetou głośno. — Uwiążę go w polu na trawie, żeby się pasł. Czy zabrać także konia brata Shatterhanda?
— Proszę — potwierdziłem, ażeby się wydawało, iż chodzi rzeczywiście o konie.
Winnetou podniósł się zwolna, owinął santillowym kocem i poszedł, by konie zaprowadzić cokolwiek dalej. Wiedziałem, że się potem położy na ziemi i poczołga do lasu. Koca nie potrzebował i zabrał go tylko dla tego, żeby wprowadzić w błąd nieprzyjaciela.
Przerwaną na krótko rozmowę rozpoczęto nanowo. Z jednej strony było mi to na rękę, a z drugiej nie, bo trudno mi było dosłyszeć, co Winnetou robił, ale zato nie mógł zauważyć zbliżania się jego ten, którego on podchodził. Spuściłem powieki, udając, że się o nic nie troszczę, w rzeczywistości jednak przypatrywałem się skrajowi lasu.
Upłynęło pięć minut, potem dziesięć, wreszcie nawet pół godziny. Zacząłem się już niepokoić o Winnetou. Wiedziałem, jak trudne jest podchodzenie w takich warunkach i jak powoli to się odbywa, gdy się ma do czynienia z nieprzyjacielem, posiadającym bystre zmysły. Nareszcie usłyszałem kroki z tej strony, w którą udał się Apacz z końmi. Odwróciwszy lekko głowę, ujrzałem go z daleka, owiniętego znowu w koc, co świadczyło o tem, że ukrytego nieprzyjaciela uczynił już nieszkodliwym. Z ulgą w sercu odwróciłem znów głowę, czekając spokojnie, dopóki obok mnie nie usiędzie. Odgłos kroków zbliżał się coraz bardziej, wreszcie ustał tuż za mną, a jakiś głos obcy zawołał:
— A teraz tego!
Oglądnąwszy się szybko, zobaczyłem wprawdzie koc santillo, ale tym, który się nim owinął, nie był Winnetou, lecz jakiś brodacz, który mi się wydał znajomym. Powiedział owe trzy słowa i zamachnął się na mnie kolbą. Stoczywszy się błyskawicznie na bok, starałem się ujść ciosowi, ale już było zapóźno, bo napastnik dosięgnął mnie, wprawdzie nie w głowę, lecz w kark, a zatem w jeszcze niebezpieczniejsze miejsce. Siły mię opuściły natychmiast, a gdy jeszcze jeden cios w głowę dostałem, utraciłem przytomność.
Musiałem w tym stanie przeleżeć pięć lub sześć godzin, gdyż, kiedy znowu przyszedłem do siebie i po długim wysiłku zdołałem podnieść powieki, świt już szarzał. Oczy zamknęły mi się zaraz ponownie, a ja zapadłem w stan, niepodobny ani do snu, ani do jawy, ani do niczego pośredniego. Zdawało mi się, że umarłem, że duch mój przysłuchuje się z wieczności rozmowie, prowadzonej nad mojemi zwłokami. Nie mogłem jednak zrozumieć poszczególnych słów, dopóki nie odezwał się głos, któryby mnie był nawet z grobu wywołał. Były to słowa następujące:
— Ten pies Apacz nie chce nic powiedzieć, a tamtego zabiłem! Jaka szkoda! A tak się cieszyłem, że go dostanę w swe ręce! Chciałem mu dać podwójnie, dziesięćkrotnie odczuć, co to znaczy znaleźć się w mej mocy! Dałbym za to wiele, bardzo wiele, żebym go był tylko ogłuszył, a nie zabił!
Dźwięk tego głosu rozdarł mi poprostu oczy. Wpatrzyłem się w tego mężczyznę, którego z powodu gęstego zarostu, jaki teraz nosił, nie poznałem na pierwszy przedśmiertny rzut oka. Wrażenie jego głosu będzie zrozumiałe, gdy powiem, że zobaczyłem Santera, jednem słowem Santera, siedzącego naprzeciwko mnie. Starałem się znów oczy zamknąć, aby nie pokazać po sobie, że żyję, ale to mi się już nie udało. Nie mogłem teraz zamknąć powiek, chociaż przedtem zapadały same tak ciężko. Patrzyłem weń nieustannie, nie mogąc oczu odwrócić, dopóki tego nie zauważył. On zerwał się i zawołał z promieniejącą od radości twarzą:
— On żyje, żyje! Czy widzicie, że oczy otworzył? Zobaczymy zaraz, czy się mylę, czy nie.
Zwrócił się do mnie z zapytaniem, a gdy nie odpowiedziałem mu zaraz, ukląkł obok mnie, porwał za kołnierz i zaczął mną szarpać w górę tak, że głowa uderzała o kamienie, których było tu pełno. Nie mogłem się bronić przeciwko temu, gdyż byłem tak skrępowany, że nie podobna było ruszyć choćby jednym członkiem ciała. Równocześnie ryczał Santer:
— Czy będziesz odpowiadał, psie! Widzę, że żyjesz, że jesteś przytomny, że możesz mówić. Jeśli będziesz dalej milczał, to ja ci usta otworzę!
Podczas tego szarpania mnie na różne strony padła raz głowa tak, że mogłem w bok rzucić okiem. Ujrzałem Winnetou leżącego na ziemi i związanego w kabłąk. Położenie takie sprawiałoby wielki ból nawet cyrkowemu akrobacie. Co on musiał wycierpieć! Kto wie, czy już od kilku godzin nie był tak nieludzko skrępowany. Zobaczyłem jeszcze wrzekomego Wartona z jego synem i bratankiem. Pomocnika Rollinsa nie było między nimi.
— Będziesz więc mówił? — krzyknął Santer groźnie. — Czy mam ci język nożem rozwiązać? Chcę wiedzieć, czy mnie znasz, czy wiesz, kto jestem i czy słyszysz, co mówię!
Milczenie byłoby się na nic nie przydało, lecz nawet pogorszyłoby nasze położenie. Już choćby ze względu na Winnetou nie należało okazywać uporu. Nie byłem oczywiście pewny, czy zdołam mówić. Spróbowałem jednak; próba się udała, jakkolwiek tylko słabym i bełkotliwym głosem wyrzekłem te słowa:
— Poznaję was. Jesteście Santer.
— Tak, tak! Więc mnie poznajesz? — śmiał mi się szyderczo w oczy. — Ogromnie się chyba cieszysz? Jesteś zachwycony moim widokiem tutaj? Wspaniała, niezrównanie radosna niespodzianka! Nieprawdaż?
Zawahałem się z odpowiedzią na to złośliwe pytanie, on zaś wydobył nóż, przyłożył mi ostrze do piersi i zagroził:
— Czy potwierdzisz natychmiast głośno moje pytanie? Bo w przeciwnym razie wbiję ci nóż w piersi!
Wtem rzucił mi Winnetou pomimo swego bolu przestrogę:
— Mój brat Old Shatterhand nie potwierdzi tego, lecz raczej da się zakłuć nożem!
— Milcz, psie! — ryknął nań Santer. — Jeśli słowo jeszcze wymówisz, to naciągniemy ci pęta tak mocno, że ci kości popękają. A zatem, Old Shatterhand. mój przyjacielu, do którego cała moja miłość należy, prawda, że jesteś zachwycony moim widokiem?
— Tak — odrzekłem głośno i pewnie mimo przestrogi Apacza.
— Czy słyszycie? Słyszeliście? — skrzywił się w uśmiechu Santer do towarzyszy. — Old Shatterhand, ten sławny, niezwyciężony, Old Shatterhand z obawy przed moim nożem jak mały chłopak przyznaje, iż raduje się moją osobą!
Czy poprzedni stan mego zdrowia nie był tak zły, jak przypuszczałem, czy też szyderstwo tego łotra wywołało we mnie taką zmianę, dość, że głowa przestała mnie boleć, jak gdybym nigdy nie był kolbą uderzony, a ja zupełnie pewny siebie odrzekłem, śmiejąc mu się w oczy:
— Mylicie się grubo. Nie powiedziałem: „tak“ ze strachu przed waszym nożem.
— Nie? A dlaczegoż?
— Bo to jest prawda. Cieszę się istotnie, że was znów widzę nareszcie.
Jakkolwiek śmiałem się przytem, mimoto odpowiedź moja nie brzmiała bynajmniej ironicznie, lub szyderczo, lecz z takim wyrazem prawdy, że go to zastanowiło. Cofnął wstecz głowę, podniósł brwi, popatrzył na mnie przez kilka chwil badawczo, poczem rzekł:
— Jak? Co? Czy dobrze słyszę? Czy uderzenia tak wstrząsnęły ci mózg, że fantazujesz? Ty cieszysz się rzeczywiście?
— Naturalnie! — potwierdziłem.
— Do wszystkich dyabłów! Gotówbym przypuścić, że ten drab nie żartuje!
— Mówię całkiem poważnie!
— Wobec tego ty zwaryowałeś, zupełnie zwaryowałeś!
— Ani mi się śni! Zmysły moje są zdrowe, jak zawsze dotąd.
— Naprawdę? W takim razie to zuchwalstwo, bezczelne zuchwalstwo, jakiego jeszcze w życiu nie spotkałem! Człowiecze, ja cię zwiążę w kabłąk tak, jak Winnetou i powieszę na drzewie głową na dół, że ci krew tryśnie wszystkiemi dziurkami.
— Tego nie zrobicie!
— Z jakiego powodu miałbym tego nie uczynić?
— Jest on wam tak dobrze wiadomy, że ja nie potrzebuję go wam podawać.
— Oho! Nie znam takiego powodu.
— Pshaw! Mnie nie oszukacie. Powieście mnie! Za dziesięć minut zginę, a wy nie dowiecie się nigdy o tem, o co wam zawsze chodziło.
Poznałem po nim, że trafiłem w sedno. On spojrzał na Wartona, potrząsnął głową i ciągnął dalej:
— Zdawało nam się, że ten łajdak nie żyje, a tymczasem on nawet przytomności był nie stracił, gdyż słyszał wszystkie moje pytania, zadane Winnetou, na które ta przeklęta czerwona skóra nie odezwała się ani słowem.
— Mylicie się znowu. Byłem rzeczywiście ogłuszony, — odpowiedziałem — ale Old Shatterhand ma dość flaków w głowie, aby was przejrzeć.
— Tak? Wobec tego może nas pouczysz, o czem to ja chcę się od was dowiedzieć!
— Dajcie pokój tym dziecinnym niedorzecznościom! Nie dowiecie się o niczem. Przeciwnie, powiadam wam, że cieszę się tem spotkaniem nadzwyczajnie. Tęskniliśmy tak długo za wami nadaremnie, że ta radość musi być szczera i bardzo serdeczna. Mamy was nareszcie, nareszcie!
Santer patrzył we mnie przez długą chwilę, jakby duchem nieobecny, cisnął mi przekleństwo nie do powtórzenia i krzyknął:
— Łotrze, bądź zadowolony z tego, że cię uważam za obłąkanego, gdyż jeślibym wiedział, że przy zdrowych zmysłach tak mówisz z zamiarem i namysłem, przekonałbym cię tysiącem męczarni, że nie pozwalam z sobą żartować. Pobłażam ci zatem i chcę spokojnie z tobą pomówić. Jeśli jednak nie będziesz odpowiadał otwarcie i dobrowolnie, to spodziewaj się takiej śmierci, jaką nikt jeszcze nie umarł!
Usiadł przedemną, spoglądał przez chwilę w dal w zamyśleniu, a potem podjął na nowo badanie:
— Obydwaj uważacie siebie za nadzwyczajnie mądrych, za najmędrszych na całym dzikim Zachodzie, ale jacyż wy głupi, jacy nieskończenie głupi jesteście w istocie! Jak poszedł za mną Winnetou! Czy mnie pochwycił? Każdy inny na jego miejscu nie pokazałby się ludziom ze wstydu! A teraz, czy przyznasz, że wczoraj wieczorem widzieliście moje oczy?
Potwierdziłem to pytanie.
— On chciał do mnie strzelić?
— Tak jest.
— Ja jednak spostrzegłem to i zniknąłem z tego miejsca. Wtedy on odszedł, aby mnie podejść. Prawda?
— Najzupełniejsza!
— Mnie podejść, hahahaha! Wszak wiedziałem, że mnie spostrzeżono; każde dziecko powiedziałoby to sobie. Aby się mimoto pokusić o podejście mnie, na to potrzeba bezdennej głupoty! Zasłużyliście rzeczywiście na baty. Zamiast on mnie, podszedłem ja jego i powaliłem jednem uderzeniem kolby. Następnie wziąłem na siebie jego koc i zabrałem się do ciebie. Co sobie pomyślałeś, ujrzawszy mnie zamiast Apacza?
— Ucieszyłem się tem.
— Czy i cięgami, które dostałeś? Chyba nie! Daliście się wystrychnąć na dudków, jak ośmioletni chłopcy, których nie można wyśmiać, lecz raczej żałować należy. Teraz znajdujecie się zupełnie w naszej mocy i niema dla was ocalenia, jeśli mnie nie ogarnie łagodniejsze uczucie. Nie jest wykluczone, że skłonię się do pobłażliwości, ale tylko w tym jedynym wypadku, że dasz mi szczere wyjaśnienia. Przypatrz się tym trzem ludziom! Wysłałem ich, by was w pole wywiedli. Za kogo nas teraz uważasz?
Kim i czem on był, tego nie tylko domyślałem się teraz, lecz wiedziałem całkiem dokładnie, ale rozwaga nie pozwoliła mi otwarcie tego wyznać. Powiedziałem więc tylko tyle:
— Łotrem byliście zawsze i jesteście nim do dzisiaj. To przekonanie mi wystarcza.
— Pięknie! Powiem ci teraz jedno. Na razie przyjmuję spokojnie te obelgi, ale gdy rozmowa nasza się skończy, nastąpi kara. Zapamiętaj to sobie! Przyznam ci się najpierw bez ogródek, że wolimy zbierać, aniżeli siać. Siew tak natęża, że pozostawiamy go innym; gdzie jednak znajdziemy zbiór, nie wymagający wiele trudu, zabieramy się do tego czemprędzej i nie pytamy o to, jak zapatrują się na to ludzie, do których należy pole. Tak postępowaliśmy dotychczas i tak będzie dalej, dopóki nie zaspokoimy naszych pragnień.
— A kiedy to nastąpi?
— Może nawet wkrótce. Oto w pobliżu jest pole z pełnym, dojrzałym, owocem, a my chcemy je skosić. Jeśli nam się to uda, to osiągniemy nasz cel.
— Gratuluję! — rzekłem z przekąsem.
— Dziękuję! — odpowiedział on tak samo. — Ponieważ nam gratulujesz, a więc dobrze nam życzysz, przeto sądzę, że nam pomożesz znaleźć to pole.
— Ach, nie wiecie nawet jeszcze, gdzie ono leży?
— Nie. Wiemy tylko, że stąd niedaleko.
— To źle.
— Pociesza nas to, że od ciebie dowiemy się o położeniu tego pola.
— Bardzo wątpię, czy się wam to uda.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Czemu?
— Bo ja nie znam pola, któreby się nadawało dla was.
— Żartujesz!
— Mówię całkiem poważnie!
— To ja pomogę twej pamięci. Nie idzie tu o pole w zwyczajnem znaczeniu, lecz o schowek, który chcielibyśmy wypróżnić.
— Jaki schowek?
— Skór, futer itp.
— Hm! I ty utrzymujesz, że ja o nim wiem?
— Tak.
— Mylisz się prawdopodobnie.
— O nie. Wiem, jak sprawy stoją. Przyznasz, że byliście u starego Cornera nad Turkey River?
— Byliśmy.
— Czego chcieliście od niego?
— Odwiedziliśmy go tylko prawie bez żadnego zamiaru.
— Nie próbuj mnie wywieść w pole! Spotkałem się z Cornerem po waszem odejściu i dowiedziałem się, kogo szukaliście u niego.
— No, kogo?
— Pedlara, nazwiskiem Bourton.
— To stary niepotrzebnie powiedział!
— Oczywiście, ale w każdym razie powiedział. Pedlar miał od was kupić bardzo wiele futer.
— Od nas?
— Nie tyle od was, ile od Old Firehanda, który dowodzi całem towarzystwem myśliwskiem i nagromadził ogromny zapas futer.
— Do stu piorunów! To dobrze was pouczono o wszystkiem!
— Prawda? — zaśmiał się złośliwie, nie zważając na mój ton ironiczny. — Nie zastaliście pedlara, tylko jego pomocnika i zabraliście go z sobą. My ruszyliśmy czemprędzej za wami, by pojmać was i jego, ale ten drab, nazwiskiem Rollins, jak mi się zdaje, uciekł nam niestety, kiedy byliśmy wami zajęci.
Nawykły do uważania na wszystko, nawet na drobiazg najmniejszy, zobaczyłem, że przytem zapewnieniu rzucił okiem tam, gdzie spotkaliśmy wczoraj jego oczy. To spojrzenie wymknęło mu się mimowolnie, dlatego wpadło mi w oko. Czyżby ten krzak pozostawał w związku z tem, co mówił, a zatem z Rollinsem? Postanowiłem to wybadać, ale nie zwracałem jeszcze oczu w tę stronę, aby Santer tego nie zauważył. Tymczasem on mówił dalej:
— Ale to nic nie szkodzi, gdyż jego nam nie potrzeba, skoro was mamy. Znacie Old Firehanda?
— Oczywiście.
— I jego kryjówkę?
— Również.
— Ach, to mnie cieszy niezmiernie, że przyznajecie się do wszystkiego tak ochotnie!
— Pshaw! Dlaczego miałbym się wypierać czegoś, co jest prawdą?
— Well! Wobec tego przypuszczam, że ułatwicie mi bardzo całą sprawę.
— Spodziewacie się tego istotnie?
— Tak, gdyż uznacie to chyba sami, że jest najlepszą rzeczą dla was powiedzieć mi o wszystkiem.
— O ile najlepszą?
— O tyle, że ulżycie przez to swojemu losowi.
— Co wy nazywacie właściwie naszym losem?
— Śmierć. Wy znacie mnie, a ja znam was. Wiemy bardzo dobrze, w jakim stosunku do siebie pozostajemy. Kto z nas dostanie się w ręce drugiego, ten przepadł i musi zginąć. Pochwyciłem was, a więc już po waszem życiu. Idzie tylko o to, jaki będzie ten koniec. Zawsze marzyłem o tem, żeby z rozkoszą zadręczyć was powoli na śmierć, teraz jednak, kiedy idzie o schowek Old Firehanda, porzuciłem te surowe zamiary.
— Czegoż od nas żądacie w zamian za obiecaną łagodność?
— Powiecie mi, gdzie się ten schowek znajduje i opiszecie mi go dokładnie.
— A za to spotka nas z waszej strony?
— Szybka śmierć. Dostaniecie kulą w łeb!
— Bardzo pięknie! To jednak dowodzi, że jesteście czuli, ale nie rozumni.
— Jakto?
— Aby zginąć lekką i szybką śmiercią, na to możemy wam opisać jakiekolwiekbądź miejsce, ale nie to, na którem wam zależy.
— W takim razie uważacie mnie za bardziej nieostrożnego, aniżeli w rzeczywistości jestem. Już ja się tak zabiorę do rzeczy, że wydobędę z was potrzebne wiadomości. Przedtem jednak muszę wiedzieć, czy jesteście skłonni zdradzić mi położenie tego miejsca.
— Zdradzić, to jest tutaj słowo właściwe. Pamiętajcie jednak o tem, że Old Shatterhand nie jest zdrajcą. Widzę, że Winnetou także wam nie był posłuszny; może nawet nie dał wam żadnej odpowiedzi, gdyż jest za dumny na to, aby mówić z takimi opryszkami, jak wy. Ja jednak mówiłem z wami z pewnym zamiarem.
— Zamiarem? A to jakim?
Przy tem zapytaniu spojrzał mi w twarz z wielkiem zaciekawieniem.
— To obecnie dla was obojętne. Dowiecie się później o tem bezemnie.
Santer odzywał się teraz stosunkowo uprzejmiej, a nadto wyrażał się do mnie już nie ty, lecz wy. Teraz zaś wybuchnął znowu gwałtownie:
— A więc i ty się chcesz wzbraniać?
— Rozumie się.
— I nic nie powiedzieć?
— Ani słowa!
— W takim razie zwiążemy ciebie tak samo w kabłąk jak Winnetou.
— Nic nie mam przeciwko temu.
— I zamęczymy was na śmierć!
— To wam się na nic nie przyda.
— Tak sądzisz? Ja ci powiadam, że kryjówkę w każdym razie znajdziemy!
— Chyba przez ślepy przypadek, ale wtedy będzie zapóźno. Jeśli bowiem nie wrócimy do pewnego czasu, nabierze Old Firehand podejrzenia i opróżni kryjówkę. Tak umówiliśmy się z nim.
Opryszek patrzył przed siebie w ponurem zamyśleniu, bawiąc się przytem nożem, co jednak nie przedstawiało niebezpieczeństwa dla mnie. Przejrzałem go i jego podwójny plan. Pierwsza połowa się nie udała, musiał więc przystąpić do drugiej. Usiłował nie okazać swojego zakłopotania, lecz bezskutecznie. Przed mojem okiem nic się nie ukryło.
Santer chciał pozbawić nas życia, a zarazem zabrać skarby Old Firehanda, ale te posiadały dlań większą wartość aniżeli zaspokojenie nienawiści do nas. Byłby nas nawet puścił, byleby pozyskać skarby, gdyby sprawa taki obrót wziąć musiała. To też bez uczucia trwogi, a nawet niepokoju, czekałem na to, co nastąpi. Nareszcie podniósł Santer znowu głowę i zapytał:
— Nie zdradzisz mi więc nic?
— Nie.
— A jeśli natychmiast przypłacicie to życiem?
— W takim razie tem mniej, gdyż szybka śmierć daleko lepsza od śmierci pełnej mąk, jaka nas czeka właściwie.
— Well! Ja ciebie zmuszę do posłuszeństwa! Zobaczymy, czy masz członki tak samo nieczułe, jak Apacz.
Dał znak trzem swoim towarzyszom. Ci wstali, dźwignęli mię z ziemi i zanieśli tam, gdzie leżał Winnetou. Przy tej sposobności udało mi się spojrzeć w tę stronę, gdzie zobaczyliśmy wczoraj jego oczy. Mój domysł był słuszny: tam bowiem leżał człowiek ukryty. Aby zobaczyć, co się ze mną dzieje, wysunął nieco głowę pomiędzy gałęzie, a ten widok przypomniał mi trochę twarz Rollinsa.
Krótko mówiąc, związali mnie także w kabłąk. Tak leżeliśmy obaj z Winnetou przez trzy pełne godziny, nie rzekłszy do siebie ani słowa, nie okazawszy naszym prześladowcom ani śladu bolesnej miny, nie zdradziwszy cierpienia ani jednem głębszem westchnieniem. Co kwadrans przystępował do nas Santer i pytał, czy wskażemy mu drogę do kryjówki Old Firehanda, ale nie dostawał żadnej odpowiedzi. Wyglądało to tak, jak gdyby chodziło o to, kto ma więcej cierpliwości, on, czy my. Winnetou znał i rozumiał oczywiście nasze położenie taksamo jak ja.
Wtem około południa po jednem z daremnych zapytań, skierowanych do nas, usiadł Santer obok swoich trzech towarzyszy i zaczął się z nimi pocichu naradzać. Po krótkiej rozmowie rzekł tak głośno, żeśmy to usłyszeli:
— Ja sądzę także, że pewnie gdzieś tu w pobliżu się ukrywa, ponieważ nie udało mu się zabrać konia z sobą. Przeszukajcieno jeszcze raz dobrze tę okolicę! Ja zostanę tu, aby pilnować jeńców.
Miał na myśli Rollinsa, a ponieważ powiedział to głośno, przeto przejrzeliśmy odrazu jego zamiar. Chcąc rzeczywiście kogoś schwytać w pobliżu, nie mówi się o tem tak głośno, żeby to doszło do uszu szukanego. Wszyscy trzej oddalili się, pochwyciwszy za broń. Wtedy szepnął do mnie Winnetou zcicha:
— Czy się mój brat domyśla, co się teraz stanie?
— Tak.
— Złapią Rollinsa i sprowadzą tutaj.
— Całkiem pewnie. Uważają go za wroga, a potem się okaże, że to dobry znajomy Santera. On zapewne wstawi się za nami.
— A Santer zgodzi się po długiem wahaniu i puści nas wolno. Zrobią to zupełnie tak, jak się dzieje w wielkich wspaniałych domach bladych twarzy, zwanych teatrami.
— Santer jest oczywiście owym pedlarem, który się zwie teraz Bourton, a Rollins miał mu nas oddać w ręce. Jeśli jednak nie zdradzimy kryjówki Old Firehanda, będą musieli nas uwolnić, aby potem udać się za nami na poszukiwanie kryjówki. Dlatego Rollins nie został tutaj, lecz pozornie uciekł, aby go potem schwytali i dali sposobność poproszenia o nasze uwolnienie.
— Mój brat myśli zupełnie tak samo, jak ja. Gdyby Santer był mądry, obszedłby się bez tego wszystkiego. Kazałby Rollinsowi pójść z nami, a potem dowiedziałby się od niego, gdzie szukać Old Firehanda i nas z nim razem.
— Santer działał zbyt nagle. Znajdował się pewnie u Siouksów Okananda, kiedy chcieli obrabować osadę Cornera. On jest ich sprzymierzeńcem, a Rollins, jego pomocnik, był szpiegiem. Usłyszawszy, kim jesteśmy, doniósł o tem Santerowi, a ten widząc, że Siouksi nic nam nie zrobią, postanowił sam na nas napaść. Rollins pojechał z nami, a tamci trzej pomocnicy musieli pójść naprzód piechotą, za nami zaś zdążał Santer z końmi. Plan ten powzięto zbyt pospiesznie i bezmyślnie pod wpływem nadziei, że nas schwytają. Nie obliczyli się z tem, że nie jesteśmy na tyle łotrami, żeby wydać kryjówkę Old Firehanda. Ponieważ zaś chcą koniecznie ją znaleźć i ograbić, muszą w ten sposób naprawić błąd popełniony, że nas znowu wypuszczą i potajemnie podążą za nami. To bardzo dobrze się stało, że nie opisaliśmy Rollinsowi kryjówki.
Powiedzieliśmy to sobie, nie poruszając prawie wargami, wskutek czego Santer nie zauważył tego. Siedział zresztą na pół od nas odwrócony i nadsłuchiwał w stronę lasu. Po pewnym czasie zabrzmiał tam jeden okrzyk, a potem drugi, na który odpowiedziały dwa głosy. Niebawem rozległ się głośny krzyk, zbliżający się szybko, aż wkońcu ujrzeliśmy trzech Wartonów, prowadzących Rollinsa, który się na pozór opierał.
— Prowadzicie go? — zawołał do nich Santer, zrywając się z ziemi. — Czy nie powiedziałem, że się jeszcze gdzieś w pobliżu znajduje? Zaprowadźcie go do tamtych dwu jeńców i zwiążcie w kabłąk, jak...
Urwał nagle, poruszył się, jakby pod wpływem wielkiej niespodzianki i mówił dalej, jąkając się z radości:
— Co... co... cooo? Kto... kto to? Czy dobrze widzę, czy też to tylko podobieństwo?
Rollins udał również uradowanego, wyrwał się tamtym trzem, podbiegł do Santera i zawołał:
— Mr. Santer! To wy! Czy to być może? O, teraz już wszystko dobrze, nic mnie złego nie spotka.
— Wam nic złego stać się nie może! A więc ja się nie mylę, wy jesteście Rollinsem, którego postanowiłem pochwycić! Ktoby był przypuścił, że jesteście identyczni z tym człowiekiem! Służycie więc teraz u pedlara Bourtona?
— Tak, mr. Santer. Różnie mi się dotąd powodziło, ale teraz jestem zadowolony. Właśnie uśmiechała mi się sposobność zrobienia doskonałego interesu, lecz niestety wczoraj wieczorem nas...
Wtem przerwał. Obaj potrząsnęli sobie ręce, jak przyjaciele, którzy się dawno nie widzieli. Naraz zrobił Rollins minę zdumioną, spojrzał na Santera i mówił dalej:
— Tak, ale jak to? Czy to wy napadliście na nas, mr. Santer?
— W istocie.
— Do dyabła! Mój najlepszy przyjaciel, któremu kilkakrotnie życie uratowałem, napada na mnie! Jak mogliście się tak pomylić?
— Nie pomyliłem się wcale, bo zupełnie was nie widziałem. Drapnęliście przecież czemprędzej.
— To prawda. Uważałem, że najlepiej zrobię, jeśli się najpierw sam ukryję, a potem dopomogę do ucieczki tym gentlemanom, z którymi jechałem. Dla tego nie odszedłem, lecz schowawszy się tutaj, czekałem na stosowną chwilę. Ale co ja widzę! Oni skrępowani i to w taki sposób? To straszne! Ja nie mogę się na to zgodzić. Ja ich zaraz rozwiążę!
Z temi słowy zwrócił się ku nam, lecz Santer pochwycił go za rękę i odrzekł:
— Stójcie, co robicie, mr. Rollins! To moi śmiertelni wrogowie.
— Ale moi przyjaciele!
— To mnie nic nie obchodzi. Ja mam z nimi rachunek, za który życiem zapłacą. Dlatego napadłem na nich i pojmałem ich, nie wiedząc oczywiście, że łączy was z nimi znajomość.
— Do stu piorunów, to przykra sprawa! Wasi śmiertelni wrogowie? A jednak ja muszę im pomóc. Czy istotnie zawinili wobec was tak strasznie?
— Mógłbym im za ich postępowanie dziesięć razy nóż do gardła przyłożyć!
— Ale zważcie, kim oni są?
— Czy sądzicie, że ich nie znam?
— Winnetou i Old Shatterhand! Takich bohaterów nie zabija się dla byle jakiego powodu!
— Właśnie dla nich tem bardziej nie mam litości!
— Czy to wasze ostatnie słowo?
— Ostatnie i nieodwołalne!
— Nawet jeśli ja się wstawię za nimi?
— Nawet wtedy.
— Przypomnijcie sobie przecież, co mi zawdzięczacie. Kilka razy życie wam ocaliłem!
— Wiem o tem dobrze i pamiętać będę przez całe życie, mr. Rollins.
— Czy wiecie, coście mi przyrzekli ostatnim razem?
— Co?
— Przysięgliście, że spełnicie każde moje życzenie, każdą prośbę.
— Hm! Zdaje mi się, że tak było.
— A jeśli teraz przedłożę wam prośbę?
— Nie czyńcie tego, bo w tym wypadku musiałbym wam odmówić, a nie chciałbym złamać danego słowa. Zastrzeżcie to sobie na później!
— Trudno! Mam tu święte zobowiązania. Chodźcie więc, mr. Santer i pomówmy z sobą!
Wziął go za rękę i odciągnął od nas kawałek. Tam obaj stanęli i rozmawiali z sobą, giestykulując gwałtownie, ale my niczego nie mogliśmy zrozumieć. Tę komedyę odegrali dość dobrze. Byliby nas nawet złudzili, gdybyśmy nie byli przekonani o czemś zupełnie innem. Potem zbliżył się Rollins do nas i rzekł:
— Mój przyjaciel Santer pozwolił mi przynajmniej ulżyć wam trochę w waszem położeniu, panowie. Widzicie i słyszycie, ile trudu sobie zadaję. Mam jeszcze nadzieję, że mi się uda uwolnić was zupełnie.
To mówiąc, rozluźnił nasze więzy o tyle, że nie byliśmy już skrępowani w kabłąk, a potem powrócił do Santera, aby w dalszym ciągu wstawiać się za nami. Po dłuższym czasie podeszli ku nam obydwaj, a Santer przemówił do nas tak:
— Zdaje się, że sam dyabeł opiekuje się wami. Dałem raz temu gentlemanowi przyrzeczenie, na które on się teraz powołuje, nie chcąc w żaden sposób ustąpić. Dla niego popełnię największe głupstwo w mem życiu i puszczę was wolno, ale wszystko, co macie z sobą, a więc i broń, zostaje moją własnością.
Winnetou nie powiedział na to ani słowa, a ja tak samo.
— No? Czy zdumienie nad moją wspaniałomyślnością odjęło wam mowę?
Gdy i na to odpowiedzi nie było, rzekł Rollins:
— Naturalnie, że oniemieli wobec tej łaski. Ja ich rozwiążę.
Sięgnął ręką do moich więzów.
— Dajcie pokój! — rzekłem. — Zostawcie te rzemienie, jak są, mr. Rollins!
— A wam co do dyabła? Dlaczego?
— Albo wszystko, albo nic!
— Co to znaczy?
— Dziękujemy za wolność bez broni i mienia.
— Czy to być może? Ktoby to pomyślał!
— Niech sobie inni myślą inaczej. Winnetou i ja nie pójdziemy bez tego, co do nas należy. Wolimy umrzeć, aniżeli usłyszeć, że mamy się rozstać z bronią.
— Ależ, cieszcie się, że...
— Milczcie! — przerwałem mu. — Znacie już nasze zapatrywanie i nikt go zmienić nie zdoła!
— Straszne rzeczy! Ja pragnę was ocalić, a muszę przyjąć taką odprawę!
Odciągnął znów od nas Santera, aby się naradzić co dalej czynić, a do tej narady powołano także Wartonów.
— Mój brat dobrze zrobił — szepnął mi Winnetou. — To pewne, że spełnią naszą wolę, gdyż sądzą, że później i tak wszystko dostaną.
Ja spodziewałem się tego także. Oczywiście Santer musiał się jeszcze przez czas pewien ociągać, ale wkońcu zbliżyli się wszyscy, a Santer oświadczył:
— Macie niezwykłe szczęście! Słowo dane przezemnie zmusza mnie dziś do czynu, który byłby szaleństwem w innym wypadku. Wy się ze mnie wyśmiejecie, ale ja przysięgam wam, że ja śmiać się będę na końcu. Przekonacie się o tem prędzej, aniżeli się spodziewacie. Posłuchajcie więc teraz, co ułożyliśmy w tej sprawie!
Zatrzymał się dla nadania nacisku swym słowom i mówił dalej:
— Puszczam was wolno tym razem i oddaję wszystko, co do was należy, ale będziecie aż do wieczora przywiązani tu do tych drzew, żebyście dopiero jutro rano mogli nas ścigać. Odjeżdżamy teraz tam, skąd przybyliśmy tutaj i zabieramy z sobą mr. Rollinsa, aby was nie odwiązał przedwcześnie. Pozwolimy mu jednak powrócić o zmroku. Zawdzięczacie mu życie, starajcie się więc odpłacić mu się za to!
Tak zakończyły się układy. Przywiązano nas do dwu drzew, stojących obok siebie, a konie nasze w pobliżu, poczem położono obok nas wszystko, cośmy z sobą mieli. Ucieszyłem się niezmiernie, widząc broń obok siebie! Potem cała ta piątka drabów odjechała.
Myśmy zachowywali się spokojnie może z godzinę, natężając słuch na każdy szmer. Wtem odezwał się do mnie Apacz:
— Oni są jeszcze tu, a ruszą za nami, skoro tylko wybierzemy się w drogę. Abyśmy ich nie widzieli, puszczą nas dopiero wieczorem. Musimy koniecznie schwytać Santera. Jak zdaniem mego brata najpewniej dałoby się to uskutecznić?
— W każdym razie nie należy go wabić aż do Old Firehanda.
— Oczywiście. Będziemy jechali przez całą noc i wieczorem może staniemy w warowni. Ale przedtem się zatrzymamy. Rollins, jadąc za nami, będzie im potajemnie znaki zostawiał, za którymi oni podążą. Gdy nadejdzie czas odpowiedni, zrobimy Rollinsa nieszkodliwym i wrócimy przez pewną część drogi, aby na nich zaczekać na naszym tropie. Czy mój brat Shatterhand zgadza się na ten plan?
— Najzupełniej, bo wydaje mi się jedynym w tem położeniu. Santer jest pewien, że nas dostanie, a tymczasem wpadnie sam w nasze ręce.
— Howgh!
Winnetou wypowiedział tylko to jedno słowo, ale brzmiało w niem głębokie, nieskończone zadowolenie z tego, że ten, którego tak długo nadaremnie szukał, otrzyma nareszcie nagrodę za straszną krzywdę, wyrządzoną jego rodzinie.
Dzień wlókł się do wieczora jak ślimak, ale nareszcie się ściemniło, a wtedy usłyszeliśmy tętent kopyt końskich. Był to Rollins. Osadziwszy wierzchowca przed nami, zsiadł i rozwiązał nam pęta. Rozumie się samo przez się, że starał się przedstawić siebie w nakorzystniejszem świetle jako nasz wybawca i wmówić w nas, jak daleko musiał jechać z Santerem. Udaliśmy, że mu wierzymy, zapewniając go zarazem o naszej wdzięczności, przyczem jednak unikaliśmy przesadnych wyrażeń. Potem dosiedliśmy koni i odjechaliśmy zwolna.
On trzymał się oczywiście za nami. Słyszeliśmy, że dla pozostawienia śladów bardziej wyraźnych puszczał konia często w taniec. Kiedy później księżyc zaświecił na niebie, zauważyliśmy, że zatrzymywał się często w tyle, aby zerwać gałązkę i opuścić ją na drogę, albo jaki inny znak pozostawić.
Rano urządziliśmy krótki spoczynek, a w południe znowu. Chcieliśmy Santera, który mógł dopiero rano za nami podążyć, dopuścić jak najbliżej do siebie. Następnie pojechaliśmy dalej jeszcze ze dwie godziny, dopóki nie znaleźliśmy się na połowie drogi do twierdzy. Wtedy nadszedł czas obliczenia się z Rollinsem. Stanęliśmy więc i zsiedliśmy z koni. Niewątpliwie wpadło mu to w oko, bo zapytał, zeskakując z konia:
— Czemu przerywamy jazdę znowu, panowie? To już dziś poraz trzeci. Do Old Firehanda już chyba niedaleko. Czy nie lepiej byłoby odrazu przebyć całą tę przestrzeń, zamiast rozkładać się tutaj na nocleg?
Milczący zwykle Winnetou odpowiedział:
— Old Firehanda nie wolno odwiedzać łotrom.
— Łotrom? Jak to wódz Apaczów rozumie?
— Sądzę, że ty nim jesteś.
— Od kiedy to Winnetou jest na tyle niesprawiedliwy, że lży wybawcę swojego życia?
— Wybawcę? Czy myślałeś naprawdę, że oszukasz mnie i Old Shatterhanda? Wiemy już wszystko, wszystko. Santer to pedlar Bourton, a ty jesteś jego szpiegiem. Przez całą drogę zostawiałeś im znaki, aby mogli znaleźć nas i kryjówkę Old Firehanda. Chcesz nas wydać Santerowi i powiadasz, że jesteś naszym wybawcą? Śledziliśmy cię tak, że tego nie zauważyłeś, ale teraz przyszedł czas na nas i na ciebie. Santer upomniał nas, żebyśmy z tobą załatwili rachunki wdzięczności. Teraz właśnie przystąpimy do tego.
To mówiąc, sięgnął ręką po Rollinsa, ten jednak pojął, o co chodzi, cofnął się i wskoczył błyskawicznie na konia, aby umknąć czemprędzej. Równie szybko pochwyciłem ja konia jego za cugle, a jeszcze prędzej wskoczył za nim Winnetou na siodło i ujął go za kark. Rollins uważał mnie za niebezpieczniejszego nieprzyjaciela dla tego, że trzymałem jego konia, wydobył przeto dwururkowy pistolet, wymierzył do mnie i wypalił. Ja schyliłem się, a równocześnie porwał Winnetou za broń. Huknęły oba wystrzały, ale mnie nie dosięgły, a w następnej chwili wyleciał Rollins na ziemię, zrzucony przez Winnetou z siodła. W pół minuty potem był związany i zakneblowany. Rzemieniami, którymi nas poprzedniego dnia związali, przymocowaliśmy go do drzewa, rosnącego w pobliżu. Po pokonaniu Santera mieliśmy go stąd zabrać. Następnie dosiadłszy znowu koni, pojechaliśmy pewną przestrzeń nie naszym tropem, lecz równolegle do niego, aż dostaliśmy się do wysuniętych naprzód zarośli, obok których po drugiej stronie prowadziły nasze poprzednie ślady. Tamtędy musiał Santer przejeżdżać. Wprowadziwszy konie w te zarośla, usiedliśmy, aby zaczekać na tych, którzy na nas zamierzali napaść.
Spodziewaliśmy się ich z zachodu. Ku tej właśnie stronie ciągnęła się mała otwarta prerya, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć Santera, zanim dojechałby do naszej zasadzki. Obliczyliśmy sobie, że musiał być już niedaleko za nami. Pozostawało jeszcze półtorej godziny dnia, a do tego czasu, a nawet prędzej, powinien był do nas dotrzeć.
Siedzieliśmy obok siebie przez cały czas w milczeniu, gdyż znając siebie, nie potrzebowaliśmy umawiać się co do sposobu wykonania zamachu. Odwinąwszy lassa, nie wątpiliśmy, że Santera i jego trzech towarzyszy pochwycimy.
Tymczasem minął jeden kwadrans, drugi i trzeci, a nasze oczekiwanie było daremne. Dopiero po upływie może godziny zauważyłem na południowej stronie preryi jakiś szybko poruszający się przedmiot, a równocześnie rzekł Winnetou, wskazując w tym samym kierunku:
— Uff! Jeździec po tamtej stronie.
— Zaiste jeździec. To szczególne!
— Uff, uff! Jedzie cwałem w tę stronę, skąd Santer ma nadjechać. Czy mój brat rozpoznaje maść konia?
— Zdaje się, że to gniady, a Rollins miał konia gniadego.
— Rollins? To nie może być. Jak mógł się wyrwać?
Winnetou błysnął oczyma złowrogo. Oddech mu się przyspieszył, a lekki bronz jego twarzy znacznie pociemniał. Wnet jednak opanował się Apacz i rzekł spokojnie:
— Zaczekajmy jeszcze pół godziny.
Minął i ten czas, a jeździec dawno już zniknął, ale Santer nie przybywał. Wtem poprosił mnie Apacz:
— Niech mój brat szybko pojedzie do Rollinsa i przyniesie mi o nim wiadomość!
— A jeżeli tymczasem te draby nadciągną?
— To Winnetou sam ich pokona.
Wyprowadziłem konia z zarośli i pojechałem z powrotem. Przybywszy w dziesięć minut na miejsce, gdzie przywiązaliśmy byli Rollinsa, nie zastałem ani jego, ani konia. W następnych pięciu minutach zbadałem znalezione tam ślady i powróciłem do Winnetou. On zerwał się jak pchnięty sprężyną, kiedy mu powiedziałem, że Rollinsa niema.
— Dokąd pojechał?
— Naprzeciwko Santera, aby go ostrzec.
— Czy widziałeś ślad w tym kierunku?
— Tak.
— Uff! Wiedział, że wróciliśmy prawie własnym tropem, aby Santera pochwycić, dla tego trzymał się bardziej strony południowej i okrążył nas, aby nie przejeżdżać koło nas. Stąd też widzieliśmy go na skraju preryi. Ale jak on się wyrwał? Czy widziałeś jakie ślady?
— Owszem. Nadjechał jakiś jeździec ze wschodu i uwolnił go.
— Kto to mógł być? Może żołnierz z fortu Wilke?
— Nie. Ślady stóp były tak wielkie, że niewątpliwie pochodziły tylko od odwiecznych butów indyańskich naszego Sama Hawkensa. Zdaje mi się także, że w śladach konia poznałem kopyta jego Mary.
— Uff! Może jeszcze uda się nam pochwycić Santera, chociaż go ostrzeżono. Niech mój brat pójdzie!
Dosiadłszy koni, popędziliśmy co tchu naszym tropem na zachód. Winnetou nie rzekł ani słowa, ale wrzała w nim burza. Po trzykroć biada Santerowi, gdyby go pojmał!
Słońce zniknęło już było za widnokręgiem. W pięć minut potem prerya już była za nami, w trzy minuty wjechaliśmy na trop zbiegłego Rollinsa, łączący się z naszym z lewej strony, a w trzy następne dojechaliśmy do miejsca, gdzie Rollins spotkał się z Santerem i trzema Wartonami. Zauważyliśmy, że zatrzymali się tam tylko na kilka chwil, aby wysłuchać doniesienia Rollinsa, poczem zawrócili czemprędzej. Gdyby byli pojechali naszym tropem, bylibyśmy ruszyli za nimi, oni jednak byli na tyle mądrzy, że zboczyli w innym kierunku, którym nie mogliśmy niestety podążyć, gdyż zaraz się ściemniło. Winnetou zawrócił konia, nie mówiąc i tym razem ani słowa, i pocwałowaliśmy z powrotem. Jechaliśmy znowu ku wschodowi, najpierw obok miejsca, gdzie oczekiwaliśmy Santera, potem obok tego, na którem przywiązaliśmy Rollinsa, a wreszcie do „warowni.“ Santer uszedł nam znowu, ale czy tylko na dziś, czy na zawsze? Pościg trzeba było rozpocząć nazajutrz rano, skoro tylko trop da się rozpoznać, a należało się spodziewać, że Winnetou podejmie się tego z całą zawziętością.
Księżyc był właśnie zaszedł, kiedy dostaliśmy się w pobliże Mankicili i wjechaliśmy w parów, gdzie w zaroślach stała zazwyczaj warta. Była tam i dziś wieczorem i zawołała na nas. Na naszą odpowiedź rzekł strażnik:
— Nie bierzcie mi tego za złe, że pytałem tak ostro! Musimy dzisiaj być ostrożniejsi niż zwykle.
— Czemu? — spytałem.
— Zdaje się, że się coś święci w pobliżu.
— Co takiego?
— Nie wiem dobrze. Musiało się jednak stać coś, gdyż mały człowiek, zwany Sam Hawkens, wygłosił długie kazanie, przybywszy do domu.
— Czy on wyjeżdżał?
— Tak.
— I jeszcze ktoś z nim?
— Nie, on sam.
A zatem słusznie się domyślałem, że sprytny zazwyczaj Sam popełnił głupstwo i uwolnił Rollinsa.
Przejechawszy przez parów i bramę skalną i znalazłszy się w warowni, dowiedzieliśmy się najpierw, że się stan zdrowia Old Firehanda pogorszył. Nie było wprawdzie niebezpieczeństwa, wspominam jednak o tem, gdyż z tego powodu rozłączyłem się z Winnetou.
Zarzucił on koniowi cugle na szyję i poszedł ku obozowemu ognisku, przy którem siedzieli obok Old Firehanda Sam Hawkens, Harry i oficer z fortu Wilke. Gospodarz otulony był kocami.
— Dzięki Bogu! Jesteście! — powitał nas przytłumionym głosem. — Czy znaleźliście pedlara?
— Znaleźliśmy i straciliśmy potem — odrzekł Winnetou. — Czy mój brat Hawkens dzisiaj wyjeżdżał?
— Tak — odrzekł Sam, nie przeczuwając niczego.
— Czy mały biały brat wie, czem jest?
— Westmanem, jeśli się nie mylę.
— Nie, mały brat nie jest westmanem, lecz głupcem, jakiego Winnetou jeszcze nigdy nie widział i nie zobaczy. Howgh!
Udzieliwszy w ten sposób Samowi nagany, odwrócił się i odszedł. Takie wyrażenie w ustach spokojnego zresztą, a nawet delikatnego, Apacza wprawiło oczywiście wszystkich w zdumienie. Powód zrozumiano jednak łatwo, kiedy ja usiadłem i opowiedziałem, co nam się wydarzyło. Spotkanie Santera i jego ucieczka były wypadkiem tak ważnym, że wobec niego wszystko ustało. Mały Sam od zmysłów odchodził, nadawał sobie najobelżywsze przezwiska, grzebał sobie w krzaczastym zaroście, ale pociechy nie znalazł. Zerwał sobie z głowy perukę, miął ją w najrozmaitsze kształty, lecz i to go nie uspokoiło. Wkońcu rzucił się z gniewem na ziemię i zawołał:
— Winnetou ma słuszność, zupełną słuszność. Jestem największym głupcem, ostatnim greenhornem, jaki być może i zostanę nim po ostatnie dni mego życia!
— Jakże to się mogło stać, że się ten Rollins uwolnił, kochany Samie? — spytałem.
— Właśnie przez moją głupotę. Usłyszałem dwa strzały i pojechałem tam, skąd zabrzmiały. Zobaczyłem człowieka przywiązanego do drzewa, a obok konia, jeśli się nie mylę. Zapytałem go, jak się znalazł w tem położeniu, a on zaczął się skarżyć, że jest pedlarem, że jechał do Old Firehanda, ale Indyanie nań napadli i przymocowali tutaj do drzewa.
— Hm! Jeden rzut oka na ślady mógł dowieść, że obecność Indyan była zmyślona.
— Słusznie mówicie, ale dziś miałem swój słaby dzień, uwolniłem więc tego draba. Chciałem go tu sprowadzić, lecz on wskoczywszy na konia, popędził w przeciwnym kierunku. Zrobiło mi się nieswojo zwłaszcza z powodu Indyan, o których wspomniał, dla tego przyjechawszy czemprędzej tutaj, zaleciłem ostrożność, jeśli się nie mylę. Powyrywałbym sobie wszystkie włosy po jednemu, ale na głowie ich nie mam, a jeślibym nawet popsuł sobie perukę i przeklął siebie, to także nie naprawiłoby już niczego. Ale jutro rano znajdę trop tego łotra i nie spuszczę go z oka, dopóki wszystkich nie pochwytam i nie zdmuchnę, jakem Sam Hawkens!
— Mój brat Sam tego nie zrobi — odezwał się Winnetou, który się zbliżył tymczasem. — Wódz Apaczów sam wyruszy za mordercą. Biali bracia muszą tu wszyscy pozostać, gdyż możliwe jest, że Santer będzie jeszcze szukał „warowni“, by ją ograbić. Potrzeba zatem do obrony mądrych i walecznych mężów.
Gdy się wszyscy uspokoili nieco po tym wypadku i spać się pokładli, poszedłem za Winnetou. Koń jego pasł się nad wodą, on sam zaś rozciągnął się w trawie. Ujrzawszy mnie, powstał, ujął mnie za rękę i rzekł:
— Winnetou wie, z czem kochany brat Szarlih do niego przychodzi. Chciałbyś wyruszyć ze mną w pogoń za Santerem?
— Tak.
— Tego zrobić nie możesz. Osłabienie Old Firehanda się wzmogło, syn jego to jeszcze dziecko. Sam Hawkens się starzeje, jak to sam dzisiaj widziałeś, a żołnierzy z fortu należy uważać za obcych. Old Firehand potrzebuje cię bardziej, niż ja. Ja sam, bez pomocy, popędzę za Santerem. Co jednak się stanie, gdy on tymczasem zbierze sobie zgraję i tutaj wtargnie? Okaż mi swoją miłość w ten sposób, że dopilnujesz Old Firehanda! Czy spełnisz tę prośbę brata Winnetou?
Z trudem przyszło mi zgodzić się na rozłąkę, ale Apacz nastawał na mnie dopóty, dopóki nie ustąpiłem. Old Firehand rzeczywiście bardziej mnie potrzebował, niż on. Mimo wszystko jednak postanowiłem odprowadzić przyjaciela część drogi. Kiedy jutrzenka jasno jeszcze świeciła, wyjechaliśmy razem w las, a w czasie świtu zatrzymaliśmy się w miejscu, skąd wróciliśmy byli wczoraj z nowego tropu Santera. Bystre oko Apacza rozpoznało go jeszcze.
— Tu się pożegnamy — rzekł, schylając się ku mnie z konia i obejmując mnie ręką. — Wielki Duch każe nam się rozstać, ale połączy nas znowu w swoim czasie, gdyż Old Shatterhand i Winnetou nie mogą żyć zdala od siebie. Mnie pędzi nieprzyjaźń, a ciebie zatrzymuje tu przyjaźń. Miłość znowu mnie z tobą połączy. Howgh!
Pocałował mnie, krzyknął donośnie na konia i popędził tak, że jego długie wspaniałe włosy powiewały za nim jak grzywa. Patrzyłem za nim, dopóki nie zniknął mi z oczu.
Czy dopędzisz ty wroga? Kiedy cię znów zobaczę, mój drogi, kochany, Winnetou?... — powiedziałem sobie w duchu i zamyślony wróciłem do warowni.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.




Tom III
ROZDZIAŁ I.
Nad wielką koleją zachodnią.

Od wczesnego ranka przebyłem znaczną przestrzeń. Opanowało mię pewne znużenie, które zwiększały jeszcze silne promienie słońca, dochodzącego już do zenitu. Postanowiłem więc zatrzymać się, ażeby odpocząć i spożyć obiad. Prerya rozciągała się przedemną w dal nieskończoną, tworząc falę za falą. Od pięciu dni, kiedy to Ogellallajowie rozbili nasze szczupłe grono, nie zauważyłem ani godnego wzmianki zwierzęcia, ani śladu człowieka i zatęskniłem wkońcu za jakąś rozumną istotą, za której pośrednictwem mógłbym się przekonać, czy z powodu długotrwałego milczenia nie zapomniałem zupełnie mowy ludzkiej.
Ponieważ w tej okolicy nie było potoku, ani innej wody, zarówno jak lasu, ani zarośli, przeto nie potrzebowałem długo wybierać, lecz mogłem stanąć, gdzie mi się podobało. To też w pierwszem zagłębieniu falistego gruntu, na które natrafiłem, zeskoczyłem na ziemię, spętałem mego mustanga, zdjąłem zeń derkę i wyszedłem na wzniesienie, aby się tam położyć. Konia musiałem zostawić na dole, ażeby go nie dostrzegł zbliżający się nieprzyjaciel, dla siebie zaś obrałem punkt wyższy, by móc objąć wzrokiem całą okolicę. Nie obawiałem się, żeby mię tam kto zobaczył, gdyż zaraz położyłem się na ziemi.
Miałem dostateczne powody do ostrożności. Wyruszyliśmy byli z nad brzegów Platte w liczbie dwunastu ludzi w tym zamiarze, żeby po wschodniej stronie Gór Skalistych zejść do Teksas. W tym samym czasie opuściły były różne plemiona Siouksów swoje wsi obozowe, aby wywrzeć zemstę za to, że kilku ich wojowników zabito w ostatnich czasach. Wprawdzie wiedzieliśmy o tem, lecz pomimo naszej przebiegłości wpadliśmy im w ręce i po krwawej walce, w której pięciu z nas utraciło życie, rozprószyliśmy się na wszystkie strony.
Ponieważ po tropie, którego nie zdołaliśmy zatrzeć zupełnie, Indyanie musieli poznać, że udaliśmy się na południe, przeto nie ulegało wątpliwości, że będą nas ścigali. Trzeba było mieć się na baczności, jeśli się chciało uniknąć tego szczęścia, żeby, owinąwszy się derką wieczorem, zbudzić się rano bez skalpu w wiecznych ostępach.
Położyłem się więc na ziemi, wydobyłem kawałek suszonego mięsa bawolego, natarłem je w braku soli prochem strzelniczym i spróbowałem doprowadzić zębami do stanu, któryby pozwolił tę skórzaną substancyę bez niebezpieczeństwa dla zdrowia przenieść do żołądka. Następnie wyjąłem z kieszeni „własnoręcznie“ zrobione cygaro, zapaliłem je zapomocą punksu[38] i zacząłem wydmuchiwać z dymu figury z taką przyjemnością, jak gdybym był plantatorem w Wirginii i palił skubane w rękawiczkach środkowe listki najlepszego goosefoot.
Leżałem tak na kocu jeszcze niedługo, kiedy oglądnąwszy się przypadkiem poza siebie, ujrzałem na widnokręgu punkt, poruszający się wprost ku mnie pod kątem ostrym do mojego kierunku. Zsunąłem się wobec tego natychmiast ze wzniesienia tak daleko, że mnie całkiem zasłoniło i przypatrywałem się dalej zjawisku, w którem wnet rozpoznałem jeźdźca, zwyczajem Indyan siedzącego koniowi prawie na karku.
Zobaczyłem go w odległości może półtorej mili angielskiej. Koń jego wlókł się tak powoli, że potrzebował z pół godziny, aby przebyć milę. Spojrzawszy ponownie w dal, zobaczyłem z przerażeniem jeszcze cztery punkty, poruszające się w ślad za nim. Pierwszy jeździec był białym, czego niezbicie dowodziło jego ubranie. Czyżby tamci byli Indyanami, którzy go ścigali? Popatrzywszy przez dalekowidz, przekonałem się, że domysł mój był prawdziwy. Uzbrojenie i tatuowanie zbliżających się wskazywało na to, że to są Ogellallajowie, czyli członkowie najbardziej wojowniczego i najokrutniejszego plemienia Siouksów. Oni mieli konie znakomite, tymczasem koń białego wydawał się całkiem miernem bydlęciem. Biały zbliżył się wreszcie do mnie tak, że mu się mogłem szczegółowo przypatrzyć.
Był to człowiek chudy i nizkiego wzrostu, a na głowie miał stary kapelusz pilśniowy bez kresy. Okoliczność ta nie wpadłaby w oko na preryi, jako coś szczególnego, tu jednak odsłaniała brak, uderzający niezwykle. Ten człowiek nie miał obojga uszu, a miejsce, na którem znajdowały się niegdyś, pokryte było śladami aktu przemocy. Widocznie poobcinano mu je bez litości. Z ramion zwisała mu ogromna dera, osłaniająca zupełnie górną część ciała tak, że wyzierały z pod niej tylko niezmiernie chude nogi w osobliwych butach, z których w Europie śmianoby się do rozpuku, należały bowiem do rodzaju obuwia, jakie wyrabiają i noszą zwykle gauchowie z południowej Afryki. Takie buty wyrabia się w ten sposób, że zdejmuje się skórę z nogi końskiej po odcięciu kopyta, wtyka się nogę ludzką w tę rurę, dopóki ciepła, i czeka się, aż ostygnie. Skóra przylgnie szczelnie do nogi i do stopy, tworząc temsamem doskonałe obuwie, które tę tylko ma właściwość, że się w niem chodzi na własnych podeszwach. U siodła wisiało coś podobnego do strzelby, co jednak przypominało raczej kostur, znaleziony przypadkowo w lesie. Klacz miała wysokie wielbłądzie nogi, głowę dużą, uszy przerażającej długości, ale była bez ogona, słowem wyglądała tak, jak gdyby ją poskładano z końskich, oślich i wielbłądzich części ciała. Szła z głową spuszczoną ku ziemi, uszy zaś, jakby zbyt ciężkie, zwieszały się tuż przy samej głowie jak u psa nowofundladzkiego.
Nowicyusz albo i doświadczony człowiek w innych okolicznościach uśmiałby się na widok tego jeźdźca i konia, mnie jednak wydał się ten człowiek, pomimo swej osobliwej postaci, jednym z owych westmanów, których trzeba wprzód poznać, zanim się oceni ich wartość. On nie przeczuwał widocznie, że tak blizko za nim podąża czterech najstraszliwszych wrogów preryowego myśliwca, bo nie byłby jechał tak wolno i swobodnie, lecz byłby czasem oglądnął się przynajmniej na nich.
W odległości stu kroków odemnie natrafił obcy na mój trop. Kto pierwszy go spostrzegł, czy jeździec, czy jego klacz, tego nie mógłbym powiedzieć, dość, że zwierzę się zatrzymało, spuściło głowę jeszcze niżej i zaczęło zezować ku śladom mego mustanga, przyczem ruszało żywo uszyma, to spuszczając je naprzód, to kładąc w tył, co wyglądało tak, jak gdyby jakaś niewidzialna siła chciała mu je z głowy powykręcać. Zauważyłem, że obcy zamierza zeskoczyć z siodła, aby trop zbadać dokładnie, na co byłby niepotrzebnie stracił wiele cennego czasu. To też powstrzymałem go od tego okrzykiem:
— Halo, hej, człowieku! Jedźcie dołem i przybliżcie się trochę ku mnie!
Równocześnie zmieniłem swoją postawę, aby mię mógł zobaczyć. Klacz także głowę podniosła, wyprężyła uszy naprzód, jak gdyby się starała pochwycić w nie mój okrzyk jak piłkę i wywijała przytem pilnie kawałkiem ogona.
— Hallo, master! — odpowiedział jeździec. — Na drugi raz zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej! Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które nie powinny nic słyszeć. Chodź, Tony!
Na skutek tej zachęty rozstawiła klacz niesłychanie długie nogi i stanęła potem sama obok mojego mustanga, a spojrzawszy nań wyniośle i z wielką niechęcią, zwróciła się do niego wprost niegrzecznie pewną częścią ciała, należała bowiem do tych, nie rzadko na preryi spotykanych, zwierząt, które żyją wyłącznie dla swego pana, a każdemu innemu opierają się tak, że na nic mu się nie przydają.
— Sam wiem dobrze, jak głośno wolno mi mówić — odparłem. — Skąd przybywacie i dokąd zmierzacie?
— To was dyabelnie mało obchodzi!
— Tak wam się zdaje? Nie grzeszycie zbytnią uprzejmością. Takie świadectwo mogę wam już teraz wystawić z czystem sumieniem, chociaż zamieniliśmy zaledwie dwa słowa. Muszę wam się jednak przyznać, że jestem przyzwyczajony do tego, żeby na moje pytania odpowiadano!
— Hm, tak; wydajecie mi się bardzo dostojnym gentlemanem — rzekł, patrząc na mnie lekceważąco. — Dla tego zaraz wam udzielę żądanego wyjaśnienia.
Po tych słowach skinął ręką poza siebie, oraz przed siebie, a potem dodał:
— Przybywam stamtąd, a tam zmierzam.
Ten człowiek zaczął mi się podobać. Uważał mię pewnie za zabłąkanego członka z grona niedzielnych myśliwych. Prawdziwy westman nie troszczy się o swoją powierzchowność i okazuje szczerą niechęć do wszystkiego, co czyste. Kto latami włóczy się po dzikim Zachodzie, tego wygląd zewnętrzny nie nadaje się do salonu. Taki westman domyśla się w każdym porządnie odzianym człowieku greenhorna, po którym nie można się spodziewać niczego dobrego. Ja właśnie zaopatrzyłem się był niedawno w forcie Wilfers w nowe ubranie, a broń zawsze lubiałem trzymać w porządku, a te dwie okoliczności nie dopuszczały pełnego uznania dla mnie w oczach sawannowego myśliwca. Dlatego nie wziąłem za złe tej lakonicznej odpowiedzi obcego, lecz odrzekłem spokojnie, wskazując tak samo, jak on przed siebie:
— To starajcie się dojść „tam“, ale uważajcie na czterech Indyan, którzy dążą za waszym tropem! Nie spostrzegliście ich chyba dotychczas?
Obcy utkwił we mnie jasne, bystre, oczka z wyrazem zdumienia i wesołości równocześnie.
— Nie spostrzegłem? Hihihi! Aż czterech Indyan jabym miał nie zauważyć! Wy naprzykład wydajecie mi się wcale szczególną figurą! Ci poczciwcy jadą za mną już od rana, ale ja się za nimi nie oglądam, gdyż sposoby tych panów są mi znane. Za dnia będą się trzymali w odpowiedniem oddaleniu, a spróbują podejść mnie dopiero, gdy się na noc ułożę. Ale bardzo się przeliczą naprzykład, gdyż urządzę im pierścień, po którym znajdę się na ich tyłach. Dotąd nie miałem jeszcze odpowiedniego terenu do tego. Będę mógł to zrobić dopiero tu między falami. Jeżeli chcecie się nauczyć, jak się do takiej rzeczy bierze stary westman, to zaczekajcie tu z dziesięć minut. Ale wy pewnie zaniechacie tego, gdyż człowiek waszego pokroju naprzykład dyabelnie nie ma ochoty wciągać do nosa indyańskiej perfumy. Come on, Tony!
Nie troszcząc się już dalej o mnie, odjechał, a w pół minuty zniknął razem ze swoją słynną klaczą pomiędzy wyniosłościami terenu.
Plan jego dobrze pojąłem, gdyż na jego miejscu byłbym podobnie postąpił. On postanowił zatoczyć łuk, dostać się w ten sposób poza swoich wrogów, aby zaś to uskutecznić, musiał się do nich zbliżyć, zanimby ze zmienionego kierunku przejrzeli jego taktykę. Zbytecznem jednak dla niego było cofać się poza Indyan, wystarczało zakreślić łuk tak krótki, iżby sami musieli przejechać obok niego. Dotąd śledzili go dokładnie, wiedzieli, jak daleko znajduje się przed nimi, nie mogli zatem przypuścić, żeby był znowu blizko.
Ponieważ było czterech przeciwko jednemu, przeto przygotowałem się odrazu na to, że będę musiał użyć broni. Zbadałem ją zatem i czekałem na dalszy przebieg wypadków.
Zbliżając się z każdą chwilą, dojechali byli Indyanie już prawie do miejsca, gdzie trop obcego stykał się z moim, kiedy nagle jadący na przedzie zatrzymał konia i odwrócił się do towarzyszy. Wydało im się przecież podejrzanem, że ścigany przez nich biały gdzieś zniknął. Odbyli więc krótką naradę, podczas której stali tuż obok siebie. Kulą z rusznicy mogłem ich już dosięgnąć, ale to było niepotrzebne, gdyż w tej chwili huknął jeden strzał, a zaraz po nim drugi. Dwaj Indyanie spadli z koni bez życia, a równocześnie rozległ się tryumfalny okrzyk:
— O-hi-hi-hiii! — wydany gardłowym głosem, podobnie jak to czynią Indyanie przy wojennym okrzyku.
Ale tym razem nie podniósł tego okrzyku Indyanin, lecz mały myśliwiec, który wychylił się z zagłębienia po dwu wystrzałach, udając, że chce uciekać. Klacz zamieniła się teraz w całkiem inne zwierzę. Wyrzucała kopytami, aż trawa w górę wylatywała, głowa jej z nastawionemi uszyma zrównała się w tym zapale z szyją, a każda żyła, każde ścięgno na jej ciele naprężyło się do ostatecznych granic. Jeździec i koń jakby się zrośli z sobą. Biały wywinął strzelbą i nabił ją w cwale z pewnością, która świadczyła o tem, że nie poraz pierwszy znalazł się w takiem położeniu.
Za nim rozległ się trzask dwu wystrzałów. Indyanie wypalili do niego, lecz nie trafili. Wobec tego wrzasnęli jak wściekli, porwali za tomahawki i popędzili za nim. Aż do tej chwili nie oglądnął się na nich ścigany, teraz jednak, uporawszy się z nabijaniem, skręcił nagle konia. Zdawało się, że koń myśli o postanowieniach swego pana, bo stanął i wyprężył się jak kozioł do rznięcia drzewa. Jeździec podniósł strzelbę i wymierzył prędko. W następnej chwili błysnęło raz po razu, przyczem klacz ani drgnęła, a obaj Indyanie spadli z koni z przestrzelonemi głowami.
Ja trzymałem ciągle kolbę przy ramieniu, lecz cyngla nie nacisnąłem, gdyż mały myśliwiec nie potrzebował mojej pomocy. Teraz zsiadł z konia, aby zbadać poległych, a ja zbliżyłem się ku niemu.
— No, sir, czy wiecie teraz naprzykład, jak się czerwonym łajdakom urządza pierścień? — zapytał.
— Thank you, master! Przekonałem się, że mogę się od was czegoś nauczyć.
Mój uśmiech musiał mu się jednak wydać trochę dwuznacznym, gdyż spojrzał na mnie bystro i rzekł:
— Może wy bylibyście także wpadli na taki pomysł?
— Pierścień nie był tu tak bardzo potrzebny. Tam, gdzie można się ukryć pomiędzy falami gruntu, wystarczy ukazać się nieprzyjacielowi w większej odległości, a potem wrócić poprostu własnym śladem. Pierścień jest odpowiedniejszy na równej, otwartej, preryi.
— Patrzcie! Skądże wy o tem wiecie? Kto wy właściwie jesteście, hę?
— Piszę książki.
— Piszecie książki? — powtórzył i cofnął się o krok w zdumieniu, przybierając minę, napół podejrzliwą, a na pół litościwą. — Czyście chorzy, sir?
Wskazał przytem na czoło. Ja zaś domyśliłem się zaraz o jakiej chorobie mówił.
— Nie — odrzekłem.
— Nie? To was chyba niedźwiedź zrozumie, ale nie ja. Ja strzelam do bawołu, bo muszę jeść, ale z jakiego powodu wy piszecie książki?
— Ażeby je ludzie czytali.
— Sir, nie weźcie mi tego za złe, ale ja twierdzę, że to największe głupstwo, jakie tylko można wymyślić! Kto chce czytać książki, niech je sobie sam pisze, to naprzykład pojmie każde dziecko. Ja także zwierzyny dla nikogo nie strzelam! Aha, więc jesteście book maker? W takim razie poco przyjeżdżacie na sawannę? Czy będziecie naprzykład tu pisali książki?
— Czynię to zwykle dopiero po powrocie do domu. Opowiadam w tych książkach wszystko, co przeżyłem i na co patrzałem, a tysiące ludzi czytają to i wiedzą całkiem dobrze, co się dzieje na sawannie, a nie potrzebują mimoto sami udawać się na preryę.
— Czy i o mnie tam wspomniecie?
— To się rozumie!
Nieznajomy odskoczył jeszcze o krok, a potem przystąpił tuż do mnie, położył prawą dłoń na rękojeści noża, a lewą na mem ramieniu i rzekł:
— Sir, tam stoi wasz koń. Powieście się na nim i zabierzcie się stąd precz, jeśli nie chcecie, żeby wam kilka cali ostrego, zimnego, żelaza zakradło się pomiędzy żebra. Toż przy was nie można słowa powiedzieć, ani ręką ruszyć, żeby się cały świat o tem nie dowiedział. Niech was porwie to, czy owo! Dyrdajcie sobie stąd czemprędzej!
Mały człowieczek dosięgał mi ledwie do ramienia, a mimoto groził mi wcale poważnie. Bawiło mnie to oczywiście w duszy, choć tego po sobie nie okazywałem.
— Zapewniam, że tylko dobrze o was napiszę! — rzekłem.
— Idźcie! Tego żądam i tak być musi!
— To dam wam słowo, że wcale nie będę o was pisał!
— To nic nie znaczy! Kto pisuje książki dla drugich, ten zwaryował, a waryat nigdy nie dotrzymuje słowa. A więc precz, człowiecze, bo mi żółć gotowa wejść w palce i spowodować coś niemiłego dla was!
— Co takiego?
— Zaraz zobaczycie!
Spojrzałem z uśmiechem w jego gniewem płonące oczy i powiedziałem spokojnie:
— No, to pokażcie!
— A więc patrzcie! Jak wam się podoba ta klinga?
— Wcale, wcale! Zaraz wam tego dowiodę!
W jednej chwili pochwyciłem go, a zagiąwszy mu ręce w tył, wsunąłem między nie a grzbiet moją lewą rękę i przycisnąłem je do siebie mocno, a wreszcie ująłem prawą w przegubach tak silnie, że wypuścił nóż z ręki. Ten niespodziany napad tak stropił małego człeka, że rzemieniem od worka z kulami związałem mu ręce na plecach zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch w celu oporu.
— All devils! — zawołał. — A wam co znowu! Co chcecie ze mną zrobić naprzykład?
— Hallo, master! Zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej — odpowiedziałem mu podobnie jak on mnie poprzednio. — Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które nie powinny nic słyszeć!
Wypuściłem go i szybkim ruchem pochwyciłem jego nóż i strzelbę, które był odłożył podczas badania poległych Indyan. On próbował sobie ręce uwolnić, z wysiłku krew nawet do twarzy mu nabiegła, lecz nie udało mu się rozerwać rzemienia.
— Dajcie spokój, master! Będziecie skrępowani, dopóki ja zechcę! — poradziłem mu. — Chciałem wam tylko pokazać, że book maker zwykł tak przemawiać do ludzi, jak oni do niego. Dobyliście na mnie noża, chociaż ja nie obraziłem was, ani nie uszkodziłem, podpadacie więc według prawa sawanny takiej karze, jaka mnie się spodoba. Nikt mi tego nie zgani, jeśli teraz tak się urządzę, że to ostre, zimne, żelazo zakradnie się wam między żebra, zamiast mnie.
— Pchnijcie! — odrzekł ponuro. — Najlepiej będzie, jeśli mię zdmuchniecie, gdyż pozwolić się jednemu człowiekowi oko w oko w biały dzień pokonać i związać bez naruszenia jemu włosa na głowie, to hańba, której nie przeżyje Sans-ear!
— Sans-ear? Wy jesteście Sans-ear? — zawołałem.
Słyszałem wiele, bardzo wiele, o tym słynnym westmanie, którego nikt jeszcze nie widział w towarzystwie kogoś drugiego, ponieważ on nie uznawał nikogo godnym tego, żeby się doń mógł przyłączyć. Przed wielu laty musiał u Nawajów zostawić uszy, dla tego przybrał sobie to szczególne nazwisko „Bezuchy“, złożone z wyrazów, wziętych z dwóch języków. Pod tem nazwiskiem znano go jak daleko sięgała sawanna, a nawet i dalej.
Westman nie odpowiedział na moje pytanie. Dopiero gdy je powtórzyłem, odrzekł:
— Moje nazwisko nic was nie obchodzi! Jeśli złe, to go nie warto podawać, a jeśli dobre, to należałoby je uchronić od obecnej hańby.
Przystąpiłem doń i rozwiązałem mu ręce.
— Macie tu swoją strzelbę i nóż. Jesteście wolni. Możecie odejść, gdzie wam się spodoba!
— Nie róbcie głupich żartów! Czy mogę tu zostawić hańbę klęski, poniesionej z rąk greenhorna? Żeby to choć był jaki setny chłop, jak czerwony Winnetou, długi Haller, Old Firehand albo Old Shatterhand, wtedy, tak wtedy...
— Greenhorna? Czy naprawdę sądzicie, że nowicyusz potrafiłby wypłatać takiego figla wam, dzielnemu Sans-earowi?
— A cóż wy jesteście? Wyglądacie tak, jak gdybyście wyszli prosto od krawca, a broń wasza wyczyszczona tak pięknie, jak na maskaradę.
— Ale dobra! Zobaczycie! Uważajcie dobrze!
Podniosłem z ziemi kamień wielkości dwudolarówki, wyrzuciłem wysoko w powietrze, złożyłem się szybko i trafiłem go w chwili, w której siła rzutu i siła przyciągania ziemi pozwoliły mu dosięgnąć największej wysokości. Zdawało się, że kamień zawisł w powietrzu, a kula pchnęła go jeszcze wyżej.
Setki razy ćwiczyłem się dawniej w tem strzelaniu, zanim mi się udało. Nie była to zresztą nadzwyczajna sztuka. Ale mały westman spojrzał na mnie parą oczu, w których odbił się niemal wyraz strapienia.
— Heavens! To był strzał! Czy się zawsze udaje?
— Dziewiętnaście razy na dwadzieścia.
— No, to poszukać takiego strzelca! Jak brzmi naprzykład wasze nazwisko?
— Old Shatterhand.
— Nie może być! Old Shatterhand musi być o wiele, o wiele starszy, bo inaczej nie nazywaliby go: Starą „grzmotliwą ręką“.
— Zapominacie, że słowa Old używa się często nie tylko na oznaczenie wieku.
— To słuszne! Ale, hm! Nie weźcie mi tego za złe, sir! Old Shatterhand leżał raz pod grizzlim, który go we śnie zaskoczył i zdarł mu skórę z pleców aż po żebra. Zraniony westman przylepił sobie potem szczęśliwie kawał rumpsteaku, ale blizna z pewnością będzie widoczna naprzykład!
Na to ja rozpiąłem bluzę myśliwską i znajdującą się pod nią białą koszulę ze skóry jelenia.
— Popatrzcie!
— Do stu piorunów! A to was ładnie urządził! Pewnie było widać wszystkich sześćdziesiąt ośm żeber.
— Prawie. Stało się to nad rzeką Red-River. Leżałem z tą okropną raną przez dwa tygodnie nad rzeką obok niedźwiedzia, zdany tylko na siebie samego, dopóki nie znalazł mnie wódz Apaczów, Winnetou, którego imię wypowiedzieliście dopiero co.
— W takim razie jesteście Old Shatterhand! Hm, posłuchajcie: „Czy sądzicie, że ja naprzykład jestem okropnym głupcem?“
— Nie, tak nie sądzę. Popełniliście tylko błąd, biorąc mnie za greenhorna i nic więcej. Ze strony nowicyusza nie spodziewaliście się takiego ataku. Sans-eara można tylko niespodzianką zwyciężyć.
— Oho! Wy nie potrzebowaliście chyba urządzać niespodzianki, bo nie wielu zapewne posiada taką siłę bawolą. Dać się przez was zaskoczyć nie jest bynajmniej hańbą. Moje imię i nazwisko brzmi właściwie Sam Hawerfield. Jeżeli chcecie mi zrobić przyjemność, to nazywajcie mnie Sam!
— A wy mnie Charley, jak wszyscy moi przyjaciele. Oto moja ręka!
— Zgoda, niech tak będzie, sir! Stary Sam nie ściska odrazu palców pierwszemu lepszemu, ale wam podaję rękę natychmiast. Proszę was tylko, nie zgniećcie mi ręki na pudding! Ja potrzebuję jej jeszcze nadal.
— Bez obawy, Samie! Ta ręka niejedno mi jeszcze wyświadczy, tak samo jak moja gotowa zawsze wam służyć. Ale teraz wolno chyba będzie zapytać powtórnie: skąd i dokąd?
— Przybywam teraz trochę z Kanady, gdzie dotrzymywałem towarzystwa ścinaczom drzewa, a chcę teraz naprzykład udać się do Teksas i do Meksyku, gdzie podobno tak dużo jest łotrów, że aż serce się śmieje na myśl o kulach i pchnięciach, jakie tam można otrzymać.
— Moja droga także tam prowadzi. Jadę właśnie do Teksas i do Kalifornii, a wszystko mi jedno, czy zboczę nieco przez Meksyk. Czy mogę się do was przyłączyć?
— Dziwne pytanie! Owszem! Wy byliście już na Południu, takiego mi właśnie potrzeba. Ale powiedzcie mi bez żartu: czy rzeczywiście robicie książki?
— Tak.
— Hm! Skoro to robi Old Shatterhand, to niewątpliwie jest to coś innego, aniżeli sobie myślałem. Powiem wam jednak, że ja wolę niespodzianie wpaść w jamę niedźwiedzią, aniżeli wepchać pióro w atrament. Przez całe życie nie skleiłbym pierwszego słowa. A teraz powiedzcie mi, skąd się tu biorą Indyanie! To Ogellallajowie, przed którymi trzeba się mieć na baczności.
Podzieliłem się z nim wiadomościami o ruchach tych czerwonych.
— Hm! — mruknął Sam. — Wobec tego wskazanem jest nie zatrzymywać się tu długo. Natknąłem się wczoraj na trop, przed którym trzeba mieć respekt. Naliczyłem co najmniej sześćdziesiąt koni. Zejdziemy im chyba z drogi i skierujemy się wprost na południe, chociaż tam dopiero jutro w południe natrafimy na wodę. Jeśli rychło wyruszymy, dotrzemy jeszcze dzisiaj wieczorem do kolei, biegnącej ze Stanów do krajów zachodnich, a jeżeli przybędziemy o czasie właściwym, zobaczymy naprzykład pociąg, gdy będzie koło nas przejeżdżał.
— Jestem gotów do drogi. Ale co zrobimy z trupami?
— Co zrobimy? Nie wiele. Zostawimy je tutaj, tylko najpierw im uszy zabiorę.
— Musimy je zakopać, gdyż mogą zdradzić naszą obecność.
— Niech je znajdą, Charley. Ja chcę tego właśnie.
Sam zaniósł zwłoki Indyan na grzbiet wzniesienia, poukładał je obok siebie, poobcinał im uszy i włożył w ręce.
— Tak, Charley! Zobaczą trupy i dowiedzą się zaraz, że tu był Sans-ear. Nie uwierzylibyście, jakie to nędzne uczucie, kiedy człowiek chce w zimie zmarznąć w uszy, a nie ma ich. Byłem raz na tyle niezręczny, że dałem się złapać czerwonym. Kilku z nich zabiłem, a jednemu obciąłem tylko ucho, nie trafiwszy go dobrze tomahawkiem. Dla szyderstwa obcięli mi za to uszy, nim jeszcze życie odebrali, co z wielką ochotą byliby zrobili. Uszu mię wprawdzie pozbawili, lecz życia nie, bo Sam Hawerfield zabrał się niespodzianie. Ale za moich dwoje uszu... no... policzcie!
Podniósł strzelbę i pokazał na niej nacięcia. Każde z nich kosztowało życie Indyanina. Teraz wyciął cztery nowe kreski i mówił dalej:
— To sami czerwoni. Tu na górze jest ośm karbów dla białych, którym moje kule życie odebrały. Za co, o tem wam kiedyś opowiem. Mam jeszcze dwu odszukać, ojca i syna, dwu największych łotrów na świecie bożym. Gdy ich odnajdę, skończy się dzieło mojego życia.
Oczy jego zabłysły naraz wilgocią, a ogorzała twarz nabrała wyrazu rzewności, wzruszenia i miłości. Domyśliłem się, że serce starego myśliwca upomniało się było także niegdyś o swoje prawa. Może jego tak samo, jak wielu innych, rzucił ból, albo zemsta w objęcia dziczy, gdyż preryowy myśliwiec nic nie wie o tem wzniosłem przykazaniu: Kochajcie waszych nieprzyjaciół!
Sam nabił na nowo strzelbę. Był to jeden z owych strasznych samopałów, jakie się nierzadko spotyka na preryi. Drzewce straciło już swoją formę pierwotną. Karb siedział na karbie, nacięcie na nacięciu, a każde zosobna przypominało śmierć jednego wroga. Lufa pokryta grubą rdzą wyglądała jak gdyby się wyciągnęła i nikt obcy nie potrafiłby strzelać z niej znośnie. W ręku właściciela natomiast strzelba taka nie chybia. Przywykły do niej przez całe życie, zna on jej wszystkie zalety i wady i gdy w nią wpuści kulę na proch, założy się o życie i o zbawienie duszy, że swego celu dosięgnie.
— Tony! — zawołał „Bezuchy“.
Klacz pasła się dotychczas w pobliżu. Na zawołanie przybiegła i stanęła przy nim tak wygodnie, że wystarczyło mu rękę wyciągnąć, aby wskoczyć na siodło.
— Samie, toż wy macie znakomitego konia! Na pierwszy rzut oka niktby dolara za niego nie ofiarował, po przypatrzeniu się jednak poznałby każdy, że nie dalibyście go za tysiąc.
— Tysiąc? Pshaw! Powiedzcie: milion! Znam w Górach Skalistych miejsca, skąd mógłbym łopatami wybierać pieniądze i jeśli kiedyś spotkam człowieka, który zasłuży na to, żeby go Sam Hawerfield całem sercem umiłował, to pokażę mu te miejsca. Nie potrzebuję więc oddawać mojej Tony za pieniądze. Powiem wam tylko tyle, Charley: Ten, którego teraz nazywają Sans-ear, był niegdyś całkiem inny, pełen szczęścia i rozkoszy, jako dzień pełen światła i morze pełne wody. Był młodym farmerem i miał żonę, za którą byłby tysiąc razy życie oddał w ofierze i dziecko, które przedstawiało dlań wartość dziesięciu tysięcy żyć. Tę żonę przywiózł był do domu na swej najlepszej klaczy, zwanej Tony. Kiedy później klacz urodziła źrebię, zdrowe, żwawe i rozumne jak rzadko, czemu nie miało się ono także Tony nazywać? Czy nie mówię słusznie?
— Oczywiście — odrzekłem, wzruszony głęboko dziecięcą naiwnością, która przebijała się teraz z tej chropowatej skorupy.
— Well! Potem przyszło owych dziesięciu, o których wam przedtem wspomniałem. Była to zgraja Busheaderów, którzy wtenczas grasowali po okolicy. Spalili moją farmę, zabili mi żonę i dziecko, zastrzelili klacz, której użyć nie mogli, ponieważ nie chciała nosić na sobie obcego. Tylko źrebię uniknęło śmierci dlatego, że wybiegło w pole. Powróciwszy z polowania, zastałem zwierzę, jako jedynego świadka mojego szczęścia. Cóż wam więcej powiem? Ośmiu z tych łajdaków padło z mojej ręki i od kul tej strzelby. Dwaj, którzy z życiem uszli, będą także moi, gdyż na czyj trop Sans-ear raz wejdzie, ten mu nie umknie, choćby zabiegł aż między Mongołów. W tym właśnie celu udaję się do Meksyku i Teksas. Z młodego i żwawego farmera zrobił się siwy przebiegacz lasów i preryi, myślący tylko o krwi i zemście, źrebię zaś zmieniło się w istotę, podobniejszą do kozła, niż do dobrego konia. Lecz oboje są dzielni jeszcze dziś i wytrzymają razem niejedną przygodę, dopóki nie świśnie strzała lub kula, nie zaszumi tomahawk i nie skróci życia jednemu z nich. Drugie — czy człowiek, czy zwierzę — zginie samo ze zmartwienia i tęsknoty.
Sans-ear przesunął dłonią po oczach, a potem wskoczył na siodło i dodał:
— Tyle o dawnych dziejach, Charley! Jesteście pierwszym, któremu je opowiadam, chociaż was widzę poraz pierwszy, i będziecie prawdopodobnie ostatnim. Słyszeliście zapewne o mnie już często, a mnie także obiło się o uszy nieraz wasze nazwisko, ilekroć przyszło mi na myśl przysiąść się do jakich ludzi przy ognisku. Dlatego chciałem wam pokazać, że nie uważam was za obcego. A teraz zróbcie mi tę przyjemność i zapomnijcie o tem, że się wam pozwoliłem zaskoczyć! Będę się starał wam udowodnić, że stary Hawerfield potrafi zawsze zrobić to, co do niego należy.
Tymczasem i ja rozpętałem swego mustanga i wsiadłam nań. Sans-ear powiedział był przedtem, że pojedziemy ku południowi, tymczasem ruszył prosto na zachód. Nie pytałem go o nic, gdyż on z pewnością kierował się dobrze obmyślanym zamiarem. Nie dotknąłem również tego, że zabrał z sobą włócznie czterech Indyan. On mi przypominał żywo starego Sama Hawkensa, z którym miał wspólne imię.
Przebyliśmy już dość długą przestrzeń, nie przemówiwszy do siebie ani słowa, kiedy nagle mały westman zatrzymał swego konia, zsiadł i wetknął jedną włócznię w szczyt jednej z fal terenu zapewne w tym celu, aby Indyanom zostawić drogowskazy, któreby ich zaprowadziły do zabitych, oraz by im pokazać, że zemsta Sans-eara porwała znowu cztery ofiary. Następnie wyjął z torby ośm grubych szmat, z których cztery dał mnie.
— Charley, zsiądźcie tutaj i owińcie tem kopyta mustanga! Na tego rodzaju gruncie nie zostanie z nich dzięki temu ani śladu, a czerwonym będzie się zdawało, że odjechaliśmy przez powietrze. Teraz skierujecie się wprost na południe, dopóki nie dostaniecie się do kolei, gdzie na mnie zaczekacie. Ja zatknę jeszcze te trzy włócznie, a potem wrócę naprzykład do was. Spotkamy się napewno, a gdybyśmy się pomylili o jaki kawałek, to sygnałem będzie w dzień krzyk sępa, nocą zaś wycie kujota.
W pięć minut potem nie widzieliśmy się już wzajemnie. Jechałem pogrążony w cichej zadumie we wskazanym mi kierunku. Okrycie kopyt przeszkadzało koniowi w biegu, dla tego po przebyciu może pięciu mil zsiadłem i zdjąłem mu szmaty, tem bardziej że chodziło tylko o ukrycie naszych śladów w pobliżu wbitych włóczni.
Teraz mógł mustang biec prędzej. Prerya stawała się coraz to równiejsza, a na niej zaczęły się tu i ówdzie pojawiać małe krzaki orzechów i dzikiej czereśni. Słońce stało jeszcze nad zachodnim nieboskłonem, kiedy na południu ujrzałem prostą linię, ciągnącą się ze wschodu na zachód.
Czyżby to był tor kolei, o której wspomniał Sans-ear? To pomyślawszy, zwróciłem się ku niej i wkrótce zobaczyłem przed sobą szyny na nasypie, który dosięgał wysokości człowieka.
Opanowało mnie szczególne uczucie: niejasne, a mimoto zrozumiałe. Na obecnym postoju zetknąłem się znów po długim przeciągu czasu z cywilizacyą. Wystarczało zaczekać na pociąg, dać ręką znak, wsiąść do wagonu i pojechać na wschód lub na zachód.
Przywiązawszy konia lassem do palika, zacząłem w zaroślach szukać drzewa na ognisko. Na zboczu nasypu rósł krzak, pod którym schyliłem się, aby podnieść trochę gałęzi i spostrzegłem ku memu zdumieniu na ziemi młot. Leżał on tam niewątpliwie od niedawna, gdyż sam tłuczek błyszczał nadzwyczajnie, a na bokach i okuciu rączki nie było ani śladu rdzy, która musiałaby go pokryć, gdyby choć przez kilka dni wystawiony był na działanie rosy nocnej. To wszystko dowodziło, że tego dnia lub najdawniej poprzedniego przebywali na tem miejscu ludzie.
Zbadałem najpierw zwróconą do mnie stronę nasypu, lecz nie znalazłem nic uderzającego. Następnie wydostałem się na nawierzchnię i szukałem znowu przez jakiś czas bezskutecznie. Wtem zauważyłem kępkę wonnej, odznaczającej się krótkiemi źdźbłami gramy, która wpadła mi w oko przez to, że tego rodzaju trawa rzadka jest w tych stronach. Na niej wyciśnięty był świeży jeszcze ślad nogi ludzkiej, pozostawiony co najwyżej przed dwiema godzinami. Źdźbła, pogięte krawędzią podeszwy, już się były podniosły, ale na wewnętrznej części odcisku widać było dokładnie szerokość pięty i palców. Ślad pochodził od mokassynu. Czyżby Indyanie byli w pobliżu? Na co wskazywałby w takim razie młot? Czy biali nie noszą także indyańskich mokassynów? Czy nie mógł to być dróżnik kolejowy, który używa tego wygodnego obuwia? Takie pytania nasunęły mi się zaraz do głowy. Mimoto zdawało mi się, że nie powinienem uspokajać się żadnym domysłem. Tu chodziło o pewność.
Co prawda, badanie nasypu było rzeczą wysoce niebezpieczną. Po obu stronach mógł za każdym krzakiem znajdować się zaczajony nieprzyjaciel, a z nawierzchni widać mnie było daleko. W innych warunkach nie byłby mnie ten młot tak zaniepokoił, byłbym też bezzwłocznie zaczął badania. Teraz jednak, wiedząc, że Ogellallajowie grasują w tych stronach, musiałem zważać na najmniejszą drobnostkę. Przewiesiłem rusznicę przez plecy i wziąłem w rękę tylko rewolwer. Skradając się od krzaku do krzaku, przesunąłem się po dość wielkiej przestrzeni, lecz bez żadnego wyniku. Powróciłem drugą stroną, także napróżno. Badanie przeprowadziłem na zachód od miejsca, na którem pasł się mój koń. Potem ruszyłem na wschód, z początku także bez skutku. Wobec tego postanowiłem się przedostać przez nasyp i prędko na rękach i nogach przelazłem wpoprzek nawierzchni. Wtem wydało mi się, że czuję szczególny szmer taki, jaki powstaje, gdy się usuwa piasek. Wpadło mi też w oko to, że piasek tworzył tutaj kolistą powierzchnię, wyglądającą tak, jak gdyby go ktoś naumyślnie rozsypał. Zacząłem skwapliwie grzebać palcami. Wnet z przerażeniem spostrzegłem, że ręka zabarwiła mi się krwawo, a piasek był także czerwony i wilgotny. Leżąc na ziemi całem ciałem, zbadałem wszystko dokładniej i przekonałem się, że zakryto tu piaskiem dużą i głęboką kałużę krwi.
To mię naprowadziło na domysł, że tu popełniono morderstwo; krwi zwierzęcej bowiem nie staranoby się tak ukryć. Na górze śladów nie było, gdyż twardy grunt nie dopuszczał odcisków, kiedy jednak rzuciłem okiem na drugą stronę, porosłą trawą bawolą, zauważyłem kilka śladów nóg ludzkich, oraz dwa długie pasy, jak gdyby ciągnięto człowieka, którego nogi wlokły się po ziemi.
W tem miejscu było nader niebezpiecznie przechodzić z jednej strony na drugą. Krew nie wsiąknęła była jeszcze zupełnie w ziemię, a ślady były tak świeże i dobrze utrzymane, że prawdopodobne morderstwo mogło się zdarzyć niedawno, a mordercy znajdować się jeszcze całkiem blizko. Dla tego zlazłem po tej stronie nasypu, poszedłem wstecz znaczną przestrzeń i dopiero tam poczołgałem się przez nasyp na drugą stronę ku wschodowi.
Odbyło się to bardzo powoli, gdyż przy wszelkich ruchach i postawach ciała musiałem zastosować całą przebiegłość i zręczność, aby nie dać się spostrzec, gdyby niebezpieczeństwo było blizko. Szczęściem rosły tu krzaki bliżej siebie, a chociaż musiałem starannie ukrywać się za każdym i przenikać bystro wzrokiem następny, zanim się odważyłem przebiec przez dzielącą je przestrzeń, dostałem się przecież bez wypadku poniżej miejsca, gdzie przedtem zauważyłem krew na nasypie.
Naprzeciwko grupki czereśni, pod którą leżałem zaczajony, rósł krzak, oddalony od niej o ośm metrów. Jakkolwiek czereśniowe zarośla przeszkadzały mi w swobodnem patrzeniu i pomimo gęstości tamtego krzaku wydało mi się, że widzę pod nim coś jakby ciało ludzkie. Przedmiot ten mógł być przykryty, tworzył jednak ciemną masę, odbijającą od otoczenia, przez które dostawało się światło i miał długość ciała ludzkiego. Czy porzucono tam zamordowanego, czy też był to może jeden z morderców? Postanowiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Na cóż narażałem się na niebezpieczeństwo? Wszak mogłem zaczekać na Sama, a potem najspokojniej pojechać z nim dalej! Ale preryowy myśliwiec musi wiedzieć, jakiego wroga ma przed i za sobą, a jakiego obok siebie. Bada on sumiennie najdrobniejszą okoliczność, o której wiedzieć musi, której znajomość podnosi jego bezpieczeństwo, która jednak nie przyszłaby na myśl najbystrzejszemu uczonemu i profesorowi. Myśliwiec preryowy wnioskuje z najbardziej nieznacznych rzeczy, które dla niewtajemniczonego nie stoją w żadnym związku. Kto inny wyśmiałby się nawet z tych wniosków, tymczasem one okazują się często słusznymi. Jednego dnia przebywa westman na swym mustangu czterdzieści i pięćdziesiąt mil angielskich, a w następnym posunie się naprzód zaledwie o pół mili, ponieważ musi dobrze zbadać, czy może dalej krok uczynić. Jeśli zaś sam z takiej ostrożności nie korzysta, to może się swem doświadczeniem przysłużyć drugim, może im dobrze poradzić, może ich ostrzec, dać potrzebne wyjaśnienia. Oprócz tego tkwi w każdym człowieku żądza nabrania pewności o każdem niebezpieczeństwie i przeciwdziałania ze wszystkich sił wszelkiemu złemu, pomijając już urok, jaki na każdą naturę wywiera śmiałe przedsięwzięcie.
Wziąłem leżącą nieopodal gałąź, założyłem na nią kapelusz i wywołując naumyślnie szelest, wysunąłem ją z krzaku czereśni tak, że z przeciwnej strony musiało się wydawać, jakoby ktoś usiłował się stąd przecisnąć. Po tamtej stronie nic się nie ruszyło. Albo nie było tam nieprzyjaciela, albo miałem do czynienia z kimś zbyt przebiegłym i doświadczonym na to, żeby się dał wziąć na taką fintę.
Postanowiłem odważyć się na wszystko. Wsunąłem się napowrót, rozpędziłem się, w dwu skokach przebiegłem wolną przestrzeń i z nożem, gotowym każdej chwili do pchnięcia, wpadłem w zarośle. Pod połamanemi gałęziami leżał człowiek, ale nieżywy. Podniosłem w górę gałęzie i ujrzałem twarz, zmienioną okropnie od drgawek przedśmiertnych, z zakrwawioną czaszką. Był to biały, którego oskalpowano. W plecach tkwiła mu strzała z haczkami o zwróconych w tył ostrzach. Nie ulegało wątpliwości, że zrobili to Indyanie, znajdujący się na ścieżce wojennej.
Czy oddalili się, czy też zatrzymali się jeszcze w pobliżu? Musiałem się o tem koniecznie dowiedzieć. Ślady ich widać było stąd wyraźnie, a prowadziły z nasypu kolejowego na preryę. Poszedłem tymi śladami od krzaku do krzaku przygotowany na to, że każdej chwili dostanę strzałę, lub sam kogoś pchnę nożem. Ślady świadczyły, że było dwu mężczyzn i dwu młodzieńców. Podczas gdy ja posuwałem się naprzód tylko na końcach palców u rąk i nóg, co wymaga wielkiej wprawy i siły niezwykłej, oni nie starali się ukryć swego tropu, jak gdyby czuli się tutaj zupełnie bezpiecznie.
Wiatr wiał z południowego wschodu, a więc z tej strony, w którą zdążałem. To też nie przestraszyłem się zbytnio, usłyszawszy parskanie konia, gdyż nie mógł mnie zwietrzyć. Poczołgałem się dalej i znalazłem się wreszcie u celu, to jest zobaczyłem dość, aby się cofnąć. Przedemną stało w zaroślach z sześćdziesiąt koni, posiodłanych na sposób indyański z wyjątkiem dwu. Tylko same siodła z nich pozdejmowano, aby ich prawdopodobnie w obozie użyć jako siedzeń lub podściółek pod głowę. Zwierząt strzegło tylko dwu ludzi. Jeden z nich, młody jeszcze, miał na nogach buty z grubej skóry, które były prawdopodobnie własnością zamordowanego, znalazłem go bowiem prawie bez ubrania. Rzeczy jego rozdzielili mordercy pomiędzy siebie. Ten młodzik musiał zatem należeć do owych czterech ludzi, których trop przyprowadził mnie tutaj.
Indyanin obcuje często z białymi, nie rozumiejącymi jego mowy. Z tego powodu wyrobił się między czerwonoskórymi a „blademi twarzami“ język mimiczny, a znaki jego i ich znaczenie musi rozumieć każdy, kto się wyprawia na dziki Zachód. Wobec żywości temperamentu i drażniących przyczyn dzieje się często, że ten czy ów posługuje się mową z towarzyszeniem mimiki, znaczącej to samo, co słowa. Obaj wartownicy mówili o jakimś bardzo obchodzącym ich przedmiocie, gdyż, sądząc, że nikt ich nie widzi, giestykulowali w sposób, który byłby na nich ściągnął naganę starych, poważnych wojowników. Pokazywali na zachód, dawali znaki na ogień i konia, a zatem na lokomotywę, zwaną przez Indyan koniem ognistym, uderzali łukami w ziemię, jak gdyby rąbali lub bili młotem, mierzyli jak do strzelania, wykonywali ruchy, naśladujące pchnięcie i zamach tomahawkiem. To mi wystarczyło, cofnąłem się więc niezwłocznie, starając się zatrzeć ślady za sobą.
Z tego też powodu upłynęło wiele czasu, zanim dostałem się do swego konia. Znalazł on tymczasem towarzysza, gdyż obok pasła się klacz Sama, który leżał sobie wygodnie w krzakach i żuł potężny kęs suszonego mięsa.
— Ilu ich jest, Charley? — zapytał mnie.
— Kogo?
— Indyan.
— A wy skąd o nich wiecie?
— Stary Sans-ear wydaje się wam teraz greenhornem, jak wy jemu poprzednio. Mylicie się jednak grubo, hihihi!
Był to śmiech, wydany półgłosem i świadczący o pewności siebie, jaki już raz u niego słyszałem. Tak śmiał się ten westman, ilekroć czuł swoją przewagę nad kimś drugim. Pod tym względem był także podobny do Sama Hawkensa, który zwykle wybuchał takim śmiechem.
— O ile, Samie?
— Czy trzeba wam to dopiero mówić? Co bylibyście zrobili, gdybyście przyszedłszy tutaj, znaleźli byli obok konia ten młot zamiast Sama Hawerfielda?
— Byłbym zaczekał, dopókiby nie wrócił.
— Naprawdę? Nie chętniebym w to naprzykład uwierzył. Nie było was, kiedy nadszedłem. Ponieważ mogło wam się stać coś złego, przeto puściłem się za wami.
— Ja jednak mogłem zajmować się czemś, w czem byłaby mi przeszkodziła wasza obecność. Zresztą myślę, że Old Shatterhand nie przedsięweźmie niczego bez nieodzownej ostrożności. Jak daleko byliście za mną?
— Najpierw tu, potem tam, z tej i stamtej strony, a wreszcie koło tego biedaka, którego zdmuchnęli czerwoni. Mogłem się poruszać szybko, gdyż wiedziałem, że jesteście przedemną. Ujrzawszy zabitego, pomyślałem, że pewnie jesteście na zwiadach i wróciłem, gdzie naprzykład czekałem na was spokojnie. A zatem wielu jest Indyan?
— Może sześćdziesięciu.
— Popatrz! A więc to oddział, którego trop wczoraj widziałem. Czy są na ścieżce wojennej?
— Tak.
— Czy obóz założyli na krótko?
— Pozdejmowali siodła.
— Do pioruna! W takim razie postanowili pewnie coś tutaj zrobić. Czy nie zauważyliście niczego?
— Chcą, jak mi się zdaje, wyrwać szyny, ażeby pociąg uległ katastrofie, skoro nadejdzie, a potem mają zamiar go ograbić.
— Czyście zwaryowali? To byłoby straszne niebezpieczeństwo dla railroaderów razem z ich podróżnymi. Skądże wy o tem wiecie?
— Podsłuchałem ich.
— A rozumiecie narzecze Ogellallajów?
— Tak, ale tym razem tego nie było potrzeba, gdyż warta przy koniach rozmawiała wyraźną mimiką.
— To zawodzi czasami. Opiszcie mi tę mimikę!
Uczyniłem to, a mały myśliwiec zerwał się z ziemi, lecz wnet pohamował się i usiadł napowrót.
— Zrozumieliście dobrze. Musimy wobec tego pociągowi pójść na pomoc. Nie wolno nam jednak śpieszyć się zbytnio, gdyż nad tak poważnemi rzeczami należy się namyślić spokojnie i naradzić. A więc sześćdziesięciu? U mnie zmieści się co najwyżej jeszcze dziesięć karbów na rusznicy. Gdzie potem będę nacinał?
Pomimo powagi położenia omal nie roześmiałem się głośno. Ten mały człowiek miał przed sobą sześćdziesięciu Indyan i zamiast się bać ich przewagi liczebnej, troszczył się o miejsce na karby.
— Iluż zamierzacie trupem położyć? — spytałem.
— Tego sam jeszcze nie wiem naprzykład, bo uciekną na widok dwudziestu lub trzydziestu białych.
Sam brał więc w rachubę to samo, co ja sobie myślałem, czyli tę okoliczność, że przyłączy się do nas personal kolejowy i podróżni.
— Główna rzecz — zauważyłem — żebyśmy odgadli, na który pociąg chcą napaść. Byłoby źle, gdybyśmy obrali fałszywy kierunek.
— Z waszego sprawozdania wynika, że mają na myśli pociąg z Mountain, nadchodzący z zachodu, i to mnie dziwi. Pociąg wschodni wiezie zawsze więcej towarów i rzeczy, przedstawiające wartość dla Indyan. Nie pozostaje nam nic innego, jak rozdzielić się, jeden pójdzie na wschód, a drugi na zachód.
— Musimy to zaiste zrobić, jeśli nam się nie uda nabrać pewności. Gdybyśmy tak mogli wiedzieć, skąd i kiedy przechodzą pociągi!
— Kto to może wiedzieć! Jak długo żyję, nie siedziałem jeszcze w tem, co oni nazywają wagonem, gdzie ze strachu nie wie człowiek, gdzie nogi włożyć. Ja lubię preryę i moją Tony. Przy robocie nie spotkaliście jeszcze Indyan?
— Nie. Widziałem wogóle tylko konie. Ze wszystkiego należy wnosić, że wiedzą, kiedy pociąg nadejdzie i zdaje się, że nie zabiorą się do roboty przed nocą. Brakuje jeszcze co najwyżej pół godziny do zmroku. Potem podejdziemy ich i zasiągniemy potrzebnych nam wiadomości.
— Well! Niech tak będzie!
— Ale w takim razie trzeba, żeby jeden z nas zajął stanowisko tu na torze. Czerwonym może przyjść na myśl zabrać się do rzeczy z drugiej strony. Ja sądzę jednak, że oni z naszej strony wyrwą szyny, ponieważ muszą miejsce ataku urządzić między pociągiem a sobą.
— To niekoniecznie, Charley! Przypatrzcie się mojej Tony! Nie przywiązuję jej nigdy, ani nie pętam, ale to sławnie mądre bydlę ma nos, któremu mogę zaufać. Czy widzieliście kiedy konia, któryby nie parskał, skoro zwietrzy nieprzyjaciela?
— Nie.
— No, to patrzcie na jedyny wyjątek w tym względzie, na moją Tony. Parskanie ostrzega wprawdzie pana, lecz równocześnie zdradza dwie rzeczy: gdzie jest pan i koń, oraz to, że pana ostrzeżono. Toteż oduczyłem tego moją Tony, a mądre zwierzę mnie pojęło. Puszczam ją zawsze wolno na paszę, a ona skoro tylko zwietrzy nieprzyjaciela, przychodzi do mnie i trąca mnie nozdrzami.
— A jeśli, jak dzisiaj, nic nie zauważy?
— Pshaw! Wiatr wieje prosto od Indyan. Pozwolę, żebyście mnie zastrzelili na miejscu, jeśli Tony każdego czerwonoskórca nie oznajmi na tysiąc kroków. Zresztą te draby mają oczy jak orły i mogą was zauważyć zdaleka, nawet gdy się położycie na torze. Zostańcie więc tutaj całkiem spokojnie, Charley!
— Dobrze. Zaufam raz waszej Tony tak samo, jak wy. Znam ją dopiero od niedawna, ale przekonałem się już prawie, że ona nie zawodzi.
Dobyłem znowu cygaro własnego wyrobu i zapaliłem. Sam rozwarł oczy, jak mógł najszerzej, a potem usta, nozdrza zaś rozszerzyły mu się i wciągały pożądliwie woń ziela, a na twarzy jego odmalował się zachwyt. Westman nie często kosztuje dobrego tytoniu, a paleniu oddaje się zazwyczaj namiętnie.
— O wonderfull...! Charley...! Czy to być może, macie cygaro?
— To się rozumie! Jeszcze jest z tuzin. Chcecie zapalić?
— Dawajcie! Jesteście zuch, dla którego należy mieć całą dynię[39] szacunku!
Zapalił podane mu cygaro, połknął indyańskim zwyczajem dym z kilku pociągnięć i wydmuchnął go potem z żołądka. Twarz miał przytem tak rozanieloną, jakby się dostał do siódmego nieba Mahometa.
— Hang sorrow, a to przyjemność! Czy mam zgadnąć, jaka to sorta, Charley?
— No, zgadnijcie! Jesteście znawcą?
— Właśnie!
— No?
— Goosefoot z Wirginii lub Marylandu!
— Nie.
— Co! Wobec tego pomyliłem się pierwszy raz. To goosefoot, bo znam ten smak i ten zapach!
— Nie.
— W takim razie to brazylijski legittimo.
— Również nie.
— Curassao z Bahii?
— Znowu nie.
— No, a cóż?
— Przypatrzcie się cygaru!
Wyjąłem nowe cygaro, rozwinąłem je i podałem mu środek i liść do owijania.
— Czy zwaryowaliście, Charley, że takie cygaro rujnujecie! Każdy nastawiacz łapek ofiaruje wam za to, zwłaszcza gdy długo nie palił, pięć do ośmiu skórek bobrowych!
— Za dwa lub trzy dni dostanę nowe.
— Za trzy dni? Nowe? Skądże?
— Z mojej fabryki.
— Co? Wy macie fabrykę cygar?
— Tak.
— Gdzie?
— Tam — rzekłem, wskazując na mego mustanga.
— Charley, proszę was, róbcie ze mną żarty tylko wtedy, kiedy są coś warte naprzykład!
— To nie żart, lecz prawda.
— Gdybyście nie byli Old Shatterhandem, pomyślałbym naprawdę, że u was w głowie czegoś za dużo, albo za mało!
— Przypatrzcie się najpierw tytoniowi!
Sam Hawerfield zabrał się troskliwie do badania.
— Nie znam go, ale dobry, bardzo dobry.
— Teraz pokażę wam moją fabrykę.
Poszedłem do mustanga, rozluźniłem siodło i wydobyłem z pod niego małą poduszkę, którą rozwinąłem.
— Sięgnijcie tam!
Wezwany wyciągnął garść liści.
— Charley! Nie róbcie ze mnie błazna. To są przecież liście czereśni i lentysków!
— Słusznie! Dodajcie do tego trochę dzikich konopi, a liść zewnętrzny jest tylko rodzajem wołowego języka, który wy tu nazywacie verhally. Ta poduszka jest rzeczywiście moją fabryką tytoniu. Ilekroć znajdę gatunek tych liści, zbieram je wedle potrzeby, wkładam do poduszki i wsuwam ją pod siodło. Tak powstaje ciepło, liście zaczynają się rozkładać i oto cała moja sztuka!
— Trudno uwierzyć!
— A jednak to prawda! Takie cygaro jest wprawdzie tylko nędznym surogatem i nawet palacz z podniebieniem, jak skóra bawola, pociągnie raz co najwyżej i wyrzuci je potem, lecz pobiegajcie sobie parę lat po preryi i zapalcie potem coś takiego, a wyda wam się, że to goosefoot. Widzicie to przecież na własnej osobie!
— Charley, rośniecie w mojem wyobrażeniu!
— Tylko nie zdradźcie tego, skoro znajdziecie się między ludźmi, nie znającymi Zachodu! Uważaliby was za Tunguza, Kirgiza, lub Ostiaka z natartemi dziegciem i smołą narządami smaku i powonienia!
— Tunguz, czy Ostiak, to mi wszystko jedno, jeśli tylko cygaro smakuje. Zresztą nie wiem nawet, gdzie można znaleźć ludzi tego rodzaju.
Odsłonięcie mej tajemnicy nie popsuło mu bynajmniej smaku, przeciwnie wypalił cygaro do końca, a wyrzucił tylko mały niedopałek, którego nie mógł już w ustach utrzymać.
Tymczasem słońce pochyliło się i zmrok już zaczął zapadać, a niebawem zrobiło się tak ciemno, że mogliśmy przystąpić do wykonania naszego zamiaru.
— Czy teraz? — zapytał Sam.
— Tak.
— W jaki sposób?
— Dojdziemy razem do koni czerwonoskórych, zakradniemy się pod obóz, a za nim znów się spotkamy.
— Dobrze; a gdyby nas co zmusiło do ucieczki, gdybyśmy się nawzajem stracili z oczu, to zejdziemy się nad wodą prosto stąd na południe. Las, opadający z gór, wysuwa tam najdalszą swą odnogę na preryę. Dwie mile od końca odnogi, na południowym skraju boru jest coś w rodzaju preryowej zatoki, gdzie się łatwo odszukamy.
— Dobrze! A więc naprzód!
Nie zdawało mi się prawdopodobnem, żeby nas miano rozpędzić, należało się jednak przygotować na wszelki wypadek.
Wyruszyliśmy w drogę.
Było już tak ciemno, że mogliśmy w wyprostowanej postawie przejść przez tor. Potem zwróciliśmy się na lewo i poszliśmy wzdłuż nasypu, trzymając w ręku noże na wypadek wrogiego spotkania. Oko przyzwyczaja się na preryi bardzo prędko do ciemności; na odległość kilku kroków bylibyśmy poznali każdego Indyanina. Obok zwłok zabitego białego dostaliśmy się na miejsce, gdzie przedtem stały konie. Były tam jeszcze dotychczas.
— Wy w prawo, a ja w lewo — szepnął Sam i odszedł cicho odemnie.
Zawróciłem łukiem dokoła koni i dostałem się na miejsce, wolne od zarośli, gdzie leżały ciemne postaci Indyan. Nie rozniecili ognia i zachowywali się tak cicho, że można było słyszeć szelest chrząszcza w trawie. Nieco opodal ujrzałem trzy postaci, siedzące i zajęte rozmową. Ku nim zacząłem się skradać, jak mogłem, najostrożniej.
Kiedy znalazłem się zaledwie o sześć kroków za nimi, poznałem w jednym z nich ku mojemu zdumieniu białego. Co go łączyło z Indyanami? Jeńcem ich nie był. To było jasne odrazu. Może był to jeden z owych preryowych człapaków, którzy przystają bądź to do czerwonych, bądź do białych w miarę, jak się to nadaje do ich rozbójniczych zamiarów. Mógł to także być jeden z owych białych myśliwców, którzy dostawszy się do niewoli, ocalają życie swoje tylko w ten sposób, że biorą sobie za żonę indyańską dziewczynę i należą potem do szczepu. Ale wtedy miałoby jego ubranie, które dobrze widziałem mimo ciemności, bardziej indyański krój i części składowe.
Dwaj inni byli wodzami, na co wskazywały pióra, przymocowane do wysoko podniesionego pukla włosów. Do tego przedsięwzięcia zeszli się zatem widocznie wojownicy dwu plemion, lub dwu wsi.
Wszyscy trzej siedzieli na skraju wolnego placu, tuż pod krzakiem, poza którym zbliżyłem się do nich tak, że mogłem podsłuchać kilka słów z ich rozmowy. Przysunąłem się do nich i położyłem się tak blizko, że mogłem ich prawie ręką dosięgnąć.
W ich rozmowie nastąpiła była widocznie przerwa. Milczeli przez kilka minut, poczem jeden z wodzów zapytał myśliwca żargonem, złożonym ze słów obcych i indyańskich, jakim się posługuje Indyanin w stosunkach z białymi.
— Czy mój biały brat wie, że właśnie tym najbliższym koniem ognistym nadejdzie mnóstwo złota.
— Wiem o tem — odrzekł zapytany.
— A kto mu to powiedział?
— Jeden z ludzi, mieszkających w stajni konia ognistego.
— Czy złoto przywiozą z kraju Wajkurów[40]?
— Tak.
— I oddadzą ojcu bladych twarzy[41], który z niego chce zrobić dolary?
— Tak jest.
— Ojciec bladych twarzy nie dostanie nawet tyle z tego złota, żeby sobie mógł zrobić pół dolara! Czy dużo ludzi pojedzie na koniu ognistym?
— Tego nie wiem, ale żeby ich było jak najwięcej, mimoto mój czerwony brat pobije ich wszystkich przy pomocy swoich wojowników.
— Wojownicy Ogellallajów przyniosą do domu dużo skalpów, a ich żony i córki zatańczą z radości. Czy jeźdźcy konia ognistego będą mieli z sobą dużo rzeczy, któreby się przydały czerwonym wojownikom? Ubrania, broń, callico?
— Wszystko to i wiele innych rzeczy. Ale czy czerwoni wojownicy dadzą białemu bratu to, co mu przyrzekli?
— Mój biały brat otrzyma wszystko złoto i srebro, które koń ognisty przywiezie. My się tego zrzekamy, bo w naszych górach jest więcej nuggetów, niż potrzebujemy. Ka-wo-mien, wódz Ogellallajów — przytem wskazał ręką na siebie — poznał swego czasu rozumną i mężną bladą twarz, która powiedziała, że złoto jest tylko deadly dust[42], stworzonym przez złego ducha ziemi na to, żeby ludzi robić złodziejami i mordercami.
— Ta blada twarz była strasznie głupia. Jak jej było na imię?
— To nie był wcale głupiec, lecz bardzo mądry i waleczny wojownik. Synowie Ogellallajów byli nad wodami Broad-forku, aby stamtąd przynieść sobie skalpy kilku traperów, którzy na ich terytoryum połowili mnóstwo bobrów. Między nastawiaczami łapek znajdował się pewien biały, którego wszyscy uważali za głupca, ponieważ przybył tylko na to, aby zbierać chrząszcze i rośliny, oraz przypatrzyć się sawannie. Ale w jego głowie mieszkała mądrość, a w jego ramieniu siła. Strzelba jego nigdy nie chybiała, a nóż jego nie obawiał się wielkiego niedźwiedzia Gór Skalistych. Ów mądry biały chciał swoim braciom dać rozum przeciwko czerwonym mężom, lecz oni wyśmiali się z niego. Dla tego zginęli wszyscy, a skalpy ich zdobią do dzisiaj wigwamy Ogellallajów. On nie opuścił swych białych braci w ich nieszczęściu i położył trupem wielu czerwonych mężów, którzy jednak jako znacznie liczniejsi powalili go, chociaż stał jako dąb leśny, druzgocący wszystko, gdy pada pod siekierą woodmana. Pojmano go i zaprowadzono do wsi Ogellallajów. Tu nie zabito go, ponieważ był odważnym wojownikiem i niejedna dziewczyna z czerwonego narodu pragnęła jako skwaw pójść do jego wigwamu. Największy wódz Ogellallajów, Ma-ti-ru, gotów był oddać mu swą córkę i jej wigwam, lecz on pogardził kwiatem preryi, porwał konia wodza, wykradł broń swoją napowrót, zabił kilku wojowników i umknął.
— Kiedy to się stało?
— Słońce zwyciężyło od tego czasu cztery zimy.
— A jak się nazywał ten biały?
— Pięść jego była jako łapa niedźwiedzia. Samą ręką roztrzaskał wiele czaszek czerwonych mężów, a wiele także i białych, dla tego nazywali go biali myśliwcy: Old Shatterhand.
Była to rzeczywiście jedna z moich przygód dawniejszych, o której opowiedział teraz Ka-wo-mien. Poznałem jego dopiero teraz, zarówno jak siedzącego obok niego Ma-ti-ru. Obydwaj wzięli mnie byli wówczas do niewoli. Opowiadający mówił prawdę, musiałem mu tylko w duchu zarzucić to, że co do mojej osoby wyrażał się zbyt ozdobnie.
— Old Shatterhand? Ja go znam! — odrzekł biały. — Znajdował się swojego czasu w hide-spot[43] Old Firehanda, kiedy z kilku dzielnymi towarzyszami napadłem był na nich, aby im zabrać skórki wydrze i bobrowe. Umknąłem wówczas tylko z dwoma ludźmi, dla tego bardzo życzyłbym sobie spotkać się jeszcze z tym łotrem. Zwróciłbym mu kapitał z obfitym procentem!
Tego również poznałem. Był to dowódca owych busheaderów, którzy uderzyli byli na nas nad południowem Saskaczawan, gdzie jednak tak zostali przyjęci, że tylko trzech ich z życiem uszło. Ten był jednym z owych rozbójników preryowych, których należy się więcej obawiać niż Indyan najdzikszych, ponieważ łączą w sobie wady obu ras w zdwojonej mierze. Ma-ti-ru, który milczał dotychczas, podniósł rękę i powiedział:
— Biada mu, jeśli jeszcze raz wpadnie w ręce czerwonych mężów! Przywiążą go do pala, a Ma-ti-ru odejmie mu każdy mięsień od kości. On zabił wojowników Ogellallajów, porwał najlepszego konia wodzowi i odepchnął od siebie serce najpiękniejszej z córek sawanny!
Gdyby ci trzej ludzie byli wiedzieli, że ten, przeciwko któremu miotali takie groźby, leżał za nimi zaledwie o kilka piędzi!
— Czerwoni mężowie nie zobaczą go już nigdy, ponieważ wyjechał daleko za morze do kraju, gdzie słońce pali jak ogień, gdzie piasek jest większy od sawanny, gdzie ryczy lew, a mężowie mogą mieć po kilka żon.
Siedząc nieraz u ognisk obozowych, wspominałem przy sposobności, że zamierzam zwiedzić Saharę. To nastąpiło, a teraz podczas wyprawy przez preryę dowiedziałem się ku mojemu zdumieniu, że wieści o tem dostały się już do Indyan. Tutaj z nożem w ręku udało mi się prędzej zostać znanym szeroko człowiekiem, a niżeli w kraju przy pomocy pióra.
— On powróci — rzekł Ma-ti-ru. — Kto przesiąknął tchem preryi, ten pragnie go, dopóki Wielki Duch życia mu nie poskąpi!
Pod tym względem czerwony wódz miał słuszność. Jak góral tęskni na dolinach za górami aż do rozchorowania się, a żeglarz nie może rozstać się z morzem, tak samo dzieje się z każdym, kogo prerya raz weźmie w objęcia. Nic dziwnego więc, że na nią wróciłem.
Wtem wskazał Ka-wo-mien na niebo.
— Niech mój biały brat spojrzy na gwiazdy! Czas już udać się na drogę konia ognistego. Czy żelazne ręce, odebrane białemu słudze konia przez moich wojowników, są dość silne do przerwania jego drogi?
To pytanie wyjaśniło mi, kim był zamordowany. Niewątpliwie był to urzędnik kolejowy, który dla zbadania toru szedł po przestrzeni z narzędziami, nazwanemi przez wodza „żelaznemi rękami“.
— Są silniejsze od rąk dwudziestu czerwonych mężów — odrzekł biały.
— A czy mój biały brat umie się z niemi obchodzić?
— Tak. Niechaj czerwoni bracia pójdą za mną! Za godzinę nadejdzie pociąg. Ale niechaj bracia moi zważą raz jeszcze, że wszystko złoto i srebro do mnie należy.
— Ma-ti-ru nigdy nie kłamie! — zapewnił dumnie wódz, powstając z miejsca. — Złoto jest twoje, a wszystko inne wraz ze skalpami bladych twarzy stanie się własnością walecznych wojowników Ogellallajów.
— A wy mi dacie muły, które poniosą moje złoto, i ludzi, pod których osłoną udam się nad Canadian.
— Dostaniesz muły, a wojownicy Ogellallajów będą ci towarzyszyli aż do granic kraju Actlan[44]. Jeśli zaś koń ognisty przywiezie dużo rzeczy, które spodobają się Ka-wo-mienowi i Ma-ti-ru, to zaprowadzą cię jeszcze dalej, aż do miasta Actlan, gdzie, jak mówiłeś, syn twój czeka na ciebie.
Rzekłszy to, wydał okrzyk, na który zerwali się Indyanie natychmiast. Wobec tego ja zacząłem się cofać. Niedaleko od miejsca, na którem leżałem, usłyszałem lekki szmer, jak gdyby trawę musknął lekki wiatr.
— Samie!
Tchnąłem raczej, aniżeli wymówiłem to słowo, mimoto podniosła się w odległości kilku kroków do połowy mała postać mego towarzysza. Trwało to jednak tylko mgnienie oka, poczem równie cicho zabrzmiało:
— Charley!
Poczołgałem się do niego.
— Coście widzieli? — zapytałem go.
— Nie wiele. Indyan, podobnie jak i wy.
— A słyszeliście?
— Nic, ani słowa, a wy?
— Bardzo wiele. Ale chodźcie! Oni wyruszą w każdym razie na zachód, musimy więc śpieszyć, ażebyśmy wczas dostali się do naszych koni.
Ja pomknąłem naprzód, a on za mną. Dotarłszy do kolei, przeszliśmy przez nasyp na drugą stronę, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę.
— Samie, pójdźcie do koni i jedźcie z pół mili wzdłuż kolei, a potem zaczekajcie na mnie. Chciałbym dopóty nie opuścić Indyan, dopóki nie zorjentuję się dokładnie.
— Czy nie mógłbym ja wziąć tego na siebie? Wyście tyle wyszpiegowali, że wstydzić się muszę tego, iż nic nie zrobiłem.
— To być nie może, Samie! Mój mustang was posłucha, a wasza Tony nie dałaby się może ruszyć z miejsca.
— W tem macie naprzykład wielką słuszność, Charley. Postąpię zatem wedle waszej wskazówki.
Po tych słowach poszedł wyprostowany swoją drogą, nie troszcząc się oczywiście w ciemności o swoje ślady. Ledwie mi on zniknął z oczu, ujrzałem, leżąc po tej stronie nasypu, Indyan, przemykających szybko jeden po drugim.
Udałem się za nimi w ten sposób, że posuwałem się ciągle równolegle z nimi. Niedaleko miejsca, gdzie młot znalazłem, zatrzymali się i zaczęli piąć się na wał. Wtedy ja cofnąłem się w zarośla i wkrótce doszedł do moich uszu odgłos uderzeń młota. Widocznie więc busheader zabrał się do dzieła i zaczął odebranemi drożnikowi narzędziami odrywać szyny od podstawy.
Dla mnie nadszedł był już czas. Opuściłem teren domniemanej bitwy i pośpieszyłem naprzód. W pięć minut potem doścignąłem Sama.
— Pracują nad szynami? — spytał mnie.
— Tak.
— Słyszałem to. Jeśli się tu do szyny przyłoży ucho, słyszy się naprzykład uderzenia młota.
— Teraz naprzód, Samie! Za trzy kwadranse nadejdzie pociąg, musimy się dostać do niego, zanim Indyanie zdołają światła zobaczyć.
— Słuchajcie, Charley, ja nie pójdę z wami!
— Dlaczego?
— Jeśli obaj opuścimy to miejsce, to za dużo cennego czasu stracimy na nowe zwiady, jeśli zaś ja wrócę do Indyan, żeby ich śledzić, to powiadomię was o wszystkiem dokładnie, gdy do mnie przyjedziecie.
— To prawda! A wasza Tony?
— Zaczeka na mnie tutaj.
— Dobrze! Wiem, że niczego nie popsujecie.
— Możecie mi pod tym względem zaufać. A więc zabierajcie się, Charley! Znajdziecie mnie potem tutaj.
Dosiadłem konia i pojechałem tak szybko, jak na to ciemność pozwalała, naprzeciwko pociągu. Należało dotrzeć doń tak daleko, żeby Indyanie nie zauważyli, iż się zatrzymał. Noc rozjaśniała się coraz bardziej. Powschodziły gwiazdy i rzucały tyle łagodnego światła na preryę, że na kilka długości konia można było wszystko dokładnie rozróżnić. Z tego powodu wzmagała się z każdym krokiem szybkość mej jazdy, nieprzerwanej żadną przeszkodą na przestrzeni może trzech mil angielskich.
W tej odległości od Indyan zatrzymałem się, zsiadłem z konia, przywiązałem go i spętałem mu przednie nogi, gdyż hałas, spowodowany przez zbliżający się pociąg, mógł go spłoszyć i skłonić do ucieczki.
Następnie nazbierałem, ile tylko mogłem, zeschłej trawy, położyłem na nią trochę chróstu i sporządziłem potem także pochodnię, przywiązawszy wiązkę trawy do kija, wyłamanego z zarośli. Tak przygotowany do wstrzymania pociągu, pościeliłem derkę na torze, usiadłem na niej i przykładałem co chwila ucho do szyn, lub podnosiłem się, aby wypatrywać w stronę, z której miał pociąg nadejść.
Już może po dziesięciu minutach czekania usłyszałem lekki turkot, który wzmagał się z każdą sekundą, potem dostrzegłem w dali mały, jasny, punkt, wychylający się z pomiędzy gwiazd na widnokręgu. Nie mogła to jednak być gwiazda, gdyż punkt powiększał się uderzająco i zbliżał szybko.
To nadchodził pociąg.
Wkrótce rozdzieliło się światło na dwa punkty. Teraz należało wziąć się do dzieła. Zapaliłem prędko kupę chróstu, który buchnął od razu w górę tak wysokim płomieniem, że musiano ogień zobaczyć w pociągu. Turkot wzmagał się ciągle. Wkrótce zobaczyłem klin świetlny, wywołany przez obydwie latarnie. Za minutę mógł pociąg przelecieć obok mnie.
Wobec tego zapaliłem pochodnię i wywijając nią nad głową, z całych sił biegłem naprzeciwko pociągu. Maszynista poznał, że chcę pociąg zatrzymać, bo trzy przeraźliwe świsty zabrzmiały wkrótce tuż jeden po drugim. W ślad za tem przywarły się do kół hamulce, a rozdzierający uszy zgrzyt, turkot, syk i wycia napełniły powietrze, poczem pociąg stanął tam, gdzie płonęło ognisko. Maszynista wychylił się ku mnie i zapytał:
— Hallo, człowiecze! Co to ma znaczyć? Czy chcecie wsiąść do pociągu?
— Nie, sir. Ośmieliłbym się właśnie prosić was o coś przeciwnego. Wysiadajcie!
— Ani myślę!
— A jednak musicie to uczynić, gdyż na przodzie są Indyanie, którzy szyny wyrwali.
— Co? Indyanie? s’death! Czy mówicie prawdę, człowieku?
— Nie mam powodu kłamać.
— Co się stało? — spytał mnie teraz także konduktor.
— Podobno czerwonoskórcy są przed nami — odpowiedział mu maszynista.
— Naprawdę? Czy widzieliście ich?
— Widziałem i podsłuchałem. To Ogellallajowie.
— To najgorsi ze wszystkich! Ilu ich było?
— Około sześćdziesięciu.
— A do kata! W tym roku już trzeci raz napadają te draby na pociąg, ale my ich pięknie odeślemy do domu. Już dawno pragnę sposobności do dania im trochę po palcach. Jak daleko stąd się znajdują?
— Prawie o trzy mile.
— W takim razie nakryjcie światła, maszynisto! Te hultaje mają bystre oczy. Słuchajcie, master, jestem wam niewymownie wdzięczny za to, żeście nas ostrzegli. Jesteście preryowcem, jak świadczy wasze ubranie?
— Czemś podobnem. Mam z sobą jeszcze jednego, który uważa na Indyan, zanim my nie nadejdziemy.
— To rozumnie z waszej strony. Miejsca, ludzie! Nie grozi żadne nieszczęście, przeciwnie zapowiada się nawet przyjemność.
Z najbliższego wozu usłyszano naszą rozmowę i natychmiast pootwierano wszystkie drzwi. Podróżni powyskakiwali i cisnęli się, zasypując nas okrzykami i zapytaniami. Dopiero po napomnieniu konduktora nastał jaki taki spokój.
— Czy wieziecie złoto i srebro? — zapytałem konduktora.
— Kto to powiedział?
— Indyanie. Dowodzi nimi biały busheader, któremu oni obiecali wszystek kruszec jako udział w zdobyczy, a resztę wraz ze skalpami mają wziąć czerwoni.
— Ach! Skąd ten łajdak mógł się dowiedzieć, jaki mamy ładunek?
— Zdaje się, że od jakiegoś urzędnika, chociaż nie wiem, w jaki sposób.
— Już my to z niego wydobędziemy, byleśmy go tylko dostali żywcem w nasze ręce, czego sobie bardzo życzę. Ale podajcie, master, swoje szanowne nazwisko ażebyśmy wiedzieli, jak do was mówić.
— Mój towarzysz nazywa się Sans-ear, a ja...
— Sans-ear? Do stu piorunów, to tęgi zuch, który w tej sprawie potrafi zdziałać tyle, co tuzin innych! A wy?
— Mnie na preryi nazywają Old Shatterhand.
— Old Shatterhand, którego przed trzema miesiącami w Montanie ścigało stu Siouksów, który całą przestrzeń Yellow-Stone od Śnieżnej Góry aż do fortu Union przebiegł na łyżwach śniegowych w przeciągu trzech dni?
— Tak.
— Sir, słyszałem o was niejedno i cieszę się, że was dzisiaj spotykam! Ale to szczególne! Czy nie ocaliliście już swego czasu pociągu, który chciał zniszczyć Paranoh, biały wódz Siouksów?
— Ocaliłem rzeczywiście. Był ze mną wtedy Winnetou, wódz Apaczów i najsłynniejszy Indyanin, jak daleko sięga prerya! Czas jednak, sir, coś postanowić. Indyanie wiedzą dokładnie, kiedy pociąg ma nadejść i mogliby się czegoś domyślić, gdybyśmy się dłużej ociągali.
— Macie słuszność! Przedewszystkiem więc trzeba nam wiedzieć, jakie zajmują stanowiska. Kto chce uderzyć na nieprzyjaciela, musi znać zarządzenia, jakie on poczynił.
— Mówicie, jak wielki dowódca, sir. Niestety nie mogę wam dać odpowiednich wyjaśnień. Chcąc was ostrzec, nie mogłem czekać, dopóki Indyanie się nie ustawią. O tem wszystkiem dowiemy się od mego towarzysza. Prosząc was o to, żebyście coś postanowili, chciałem się tylko dowiedzieć, czy jesteście skłonni podjąć z nimi walkę, czy też nie.
— Naturalnie, naturalnie, że ich zaatakuję — odrzekł skwapliwie. — Mam przecież obowiązek popsuć tym ludziom raz na zawsze apetyt na nasze towary. Wy i wasz towarzysz to za mało na sześćdziesięciu Indyan, nie powinniście wcale puszczać się na...
— Pshaw, sir! — wpadłem mu w słowo. — Co nam wolno, a czego nie wolno, to wiemy lepiej od innych. Sans-ear zdmuchnął dzisiaj rano w biały dzień czterech czerwonych w przeciągu dwu minut, a ja powiadam, że bez waszej pomocy wyślemy kilka tuzinów Ogellallajów do wiecznych ostępów. Mniej tu chodzi o liczbę, a więcej o inne rzeczy, które trzeba mieć w pięści i w głowie. Jeśli wystrzelę z mego sztućca w ciemności dwadzieścia pięć razy bez nabijania, to Indyanie nie będą wiedzieli, czy stoi przeciwko nim dwu, czy dwudziestu. Słuchajcie, ludzie, czy są którzy z was uzbrojeni?
Pytanie to było właściwie zbyteczne. Wiedziałem, że każdy z tych ludzi nosił z sobą coś na kształt strzelby, lecz konduktor zrobił taką minę, jak gdyby chciał objąć kierownictwo, a do tego ja dopuścić nie mogłem. Aby poprowadzić nocny atak na Indyan, do tego trzeba było czegoś więcej, aniżeli to, co mógł zdziałać urzędnik kolejowy, choćby nawet był dzielny i odważny. Na moje pytanie odpowiedziano powszechnem: tak, a konduktor dodał:
— Mam między podróżnymi szesnastu robotników kolejowych, którzy umieją doskonale obchodzić się ze swemi strzelbami i nożami, oraz dwudziestu wojskowych, jadących do fortu Palwieh i uzbrojonych w strzelby, rewolwery i noże. Oprócz tego jest tu jeszcze kilku gentlemanów, którym będzie przyjemnie poskrobać trochę głębiej pod skórą poczciwych Indyan. Hej, kto z nami, ludzie?
Wszyscy bez wyjątku zgłosili się z gotowością do ataku, a chociaż niejednemu może brakowało odwagi, to mimoto godził się na wszystko, ażeby nie uchodzić za tchórza. Tacy ludzie jednak byliby oczywiście nie na wiele się przydali, dlatego wolałem ich zostawić. Toteż rzekłem:
— Słuchajcie, panowie! Jesteście dzielnymi mężami; ale sami widzicie, że wszyscy pójść nie mogą. Jest tu kilka ladies, których nie wypada zostawić bez opieki. Jeśli nawet zwyciężymy, o czem nie wątpię, to mogłoby się zdarzyć, że zbiegowie rozgromionych Indyan, przechodząc tędy, rzuciliby się na pociąg. Dla tego musimy zostawić kilku odważnych ludzi na straży. Ktoby się chciał podjąć tego zadania, niechaj się zgłosi!
Znalazło się ośmiu, którzy gotowi byli bronić pociągu z narażeniem własnego życia. Byli to mężowie trzech pań, oraz pięciu podróżnych, którzy robili na mnie wrażenie, jak gdyby lepiej rozumieli się na cenach towarów żelaznych, wina, cygar i konopnego nasienia, aniżeli na władaniu nożem. Pierwszym trudno było brać za złe ich kroku, wszak mieli przedewszystkiem obowiązki względem swoich żon.
— Pociąg nie może się obejść bez służby! Kto tu zostanie? — zapytałem konduktora.
— Maszynista z palaczem — brzmiała odpowiedź. — On może też objąć dowództwo nad tymi dzielnymi gentlemanami. Ja pójdę oczywiście z wami i będę dowodził całym oddziałem.
— Dobrze, sir! Byliście już pewnie nieraz na wyprawie przeciw Indyanom?
— Tu nie potrzeba żadnego przygotowania! Ci Yambarikowie[45] umieją tylko podstępem napadać na swych przeciwników. W otwartym i regularnym boju szukają zawsze ocalenia w ucieczce. Będziemy mieli łatwą robotę.
— Wątpię, sir! To Ogellallajowie, najchciwsi krwi ze wszystkich Siouksów, a dowodzą nimi słynni wodzowie Ka-wo-mien i Ma-ti-ru.
— Nie chcecie chyba przez to napędzić mnie strachu przed nimi? Jest nas tu przeszło czterdziestu mężczyzn, a sprawa bardzo prosta. Kazałem światła zasłonić, ażeby czerwoni nie zmiarkowali, że mnie ostrzeżono. Teraz jednak zdejmiemy maski, a wy wsiądziecie na maszynę i każecie maszyniście dojechać tuż do zburzonego miejsca. Tam zatrzymamy się, zeskoczymy i wpadniemy na tych opryszków, że ani jeden z nich nie ujdzie. Potem naprawimy tor i będziemy się starali nadrobić tę godzinę zwłoki.
— Muszę przyznać, że okazujecie zdolności na wcale dzielnego pułkownika konnicy, który największą przyjemność widzi w stratowaniu nieprzyjaciela w rozpędzie. Ale do tego potrzeba innych warunków, aniżeli są obecne. Jeśli swój zamiar rzeczywiście uskutecznicie, to zapędzicie swoich czterdziestu ludzi na pewną śmierć, a ja ani myślę brać udziału w wykonaniu takiego planu.
— Co? Wy nie chcecie nam pomóc? Czy z tchórzostwa, czy też ze złości na to, że nie odegracie roli dowódcy?
— Tchórzostwo? Pshaw! Jeśli naprawdę słyszeliście kiedy o mnie, to z waszej strony jest to wielką nierozwagą, że wymawiacie takie słowo. Old Shatterhand mógłby dostać ochoty udowodnienia wam pięścią na czaszcze, że przynosi zaszczyt swojemu nazwisku. Co zaś do złości, to jest mi obojętne, do kogo będą należały skalpy i pociąg, do was, czy do Indyan. Ale do swojej skóry na głowie mam ja wyłączne prawo, postaram się też o zachowanie jej jeszcze przez pewien czas. Good evening, moi panowie!
Odwróciłem się, lecz konduktor ujął mnie za ramię.
— Stopp, master! To nie wypada! Ja objąłem tutaj naczelne dowództwo i wymagam posłuszeństwa. Nie zostawię pociągu w takiem oddaleniu od pola walki, gdyż odpowiadam za każdą stratę. Przeprowadzę więc swój plan następujący: Wy poprowadzicie pociąg na miejsce, a my nie opuścimy wozów, dopóki się tam nie dostaniemy. Dobry wódz musi uwzględnić każdą okoliczność, a więc i tę, że może przegrać bitwę. W takim wypadku będą dla nas wozy bezpiecznem schronieniem, skąd będziemy mogli się bronić, dopóki nie otrzymamy posiłków z zachodniego lub wschodniego pociągu. Nieprawdaż, moi panowie?
Wszyscy przyznali mu słuszność. Między nimi nie było ani jednego westmana, a plan konduktora miał pozory praktyczności, które zrobiły na podróżnych wrażenie. Zadowolony z tego wyniku, rzekł do mnie konduktor:
— A zatem wsiadać, sir!
— Bardzo pięknie! Wy rozkazujecie, ja słucham!
Jednym szybkim skokiem znalazłem się na mustangu, którego rozpętałem podczas rozmowy.
— O nie, my dear. Ja myślę o maszynie!
— A ja o koniu, sir. Nasze zdania tu się właśnie rozchodzą.
— Nakazuję wam zsiąść!
Pchnąłem konia ku niemu, pochyliłem się nad nim, i odpowiedziałem:
— Człowieku, zdaje się, że nie zetknęliście się jeszcze nigdy z prawdziwym westmanem, bo w przeciwnym razie przemawialibyście do mnie innym tonem. Bądźcie tacy dobrzy i stańcie sami na lokomotywie!
Pochwyciłem go prawą ręką za piersi i pociągnąłem w górę. Jednem silnem ściśnięciem kolan pod pędziłem mustanga tuż pod maszynę, a w następnej chwili wpadł kolejowy strategik pod osłonę na lokomotywie, ja zaś pocwałowałem dalej.
Zrobiło się od gwiazd tak jasno, ze zarośla nie przeszkadzały mi wcale w szybkiej jeździe. W nie więcej jak pół godziny dostałem się do Sama.
— No? — zapytał, gdy zsiadłem z konia. — Myślałem, że sprowadzicie tu ludzi!
Opowiedziałem mu, dlaczego się to nie stało.
— Postąpiliście słusznie, Charley, bardzo słusznie! Taki railroader[46] patrzy na takich jak my przez ramię, ponieważ się naprzykład trzy razy dziennie nie fryzują. Oni oczywiście plan wykonają, ale się zdziwią, hi hi hi!
Podczas tej, półgłosem prowadzonej, rozmowy zrobił ręką ruch skalpowania i rzekł:
— Ale nie słyszałem jeszcze od was, o czem dowiedzieliście się u Indyan.
— Ka-wo-mien i Ma-ti-ru są dowódcami
— Ach, w takim razie będzie walka, którą uraduje się stare serce moje.
— Znajduje się przy nich biały, który im zdradził, że pociąg wiezie złoto i srebro.
— On chce złoto i srebro posiąść, a im zostawić skalpy?
— Istotnie.
— Myślałem tak sobie. To pewnie busheader?
— Ja go znam. Napadł był niegdyś na hide-spot Old Firehanda, musiał jednak zostawić wszystko w spokoju.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem. Zresztą nie byłoby w tem nic zajmującego, gdyż ludzie tego rodzaju przybierają sobie codziennie inne nazwisko. Czy byliście na zwiadach?
— Tak. Czerwoni rozdzielili się i ustawili po obu stronach kolei, mniej więcej w środku pomiędzy miejscem zniszczonem a swymi końmi, przy których zastałem znowu dwu ludzi na straży. Ale co my zrobimy, Charley? Czy pójdziemy naprzykład z pomocą kolejarzom, czy też oddalimy się precz?
— Jest to naszym obowiązkiem, Samie. Musimy im pomóc. A może wy jesteście innego zdania?
— Wcale nie. Co do obowiązku macie zupełną słuszność, a oprócz tego pamiętajcie o moich uszach, za które mi jeszcze nie zapłacono. Stawiam w zakład moją Tony za żabę zieloną, że jutro rano kilku nieżywych będzie obok kolei leżało bez uszu. Ale co teraz robić, Charley?
— My rozdzielimy się także i ustawimy po obu stronach nasypu pomiędzy Indyanami a ich końmi.
— Well! Ale posłuchajcie! Przyszła mi dobra myśl. Co sądzicie o porządnem stampedo[47]?
— Hm! Byłoby dobre, gdybyśmy mieli przewagę i gdyby nam chodziło o zupełne wytępienie Indyan, ale teraz nie radziłbym tego. Kolejarze przegrają sprawę, a my dwaj nie potrafimy uczynić nic innego, jak zatrzymać Indyan aż do najbliższego pociągu, albo napędzić im nagle strachu, żeby umknęli. W obu wypadkach będzie dobrze, jeśli będą się mogli oddalić. Jeśli jednak zabierzemy im konie, zatrzymamy ich tem samem w pobliżu. Czy nie słyszeliście nigdy o tem, że w pewnych okolicznościach trzeba nieprzyjacielowi budować złote mosty?
— Poznałem dotychczas tylko drewniane, murowane i żelazne mosty. Jestem z całym szacunkiem dla waszego poglądu, Charley, ale jeśli sobie naprzykład wyobrażę, jakie miny porobią czerwoni, gdy zechcą dosiąść koni, a nie znajdą ich wcale, to czuję swędzenie we wszystkich palcach. A co główna rzecz, czy nie moglibyśmy ich przez to właśnie do szpiku przerazić, że wpędzimy na nich konie?
— To słuszne! Ale lepiej będzie zaczekać, aż się ta cała sprawa jakoś wyjaśni.
— Nie sprzeciwiam się, lecz jedno musicie mi przyznać w każdym razie!
— Co?
— Że wartoby usunąć z drogi obydwu dozorców. Nie?
— W zasadzie jestem stanowczym nieprzyjacielem rozlewu krwi, lecz w tym wypadku przyznaję wam słuszność; to smutna konieczność. Gdy padną stróże, konie znajdą się w naszej mocy. Zaprowadźmy więc najpierw nasze zwierzęta w bezpieczne miejsce, a potem do dzieła!
Oddaliliśmy się nieco, poczem ja uwiązałem mego konia tak krótko, że mógł się poruszać tylko na przestrzeni kilku kroków, a Sam uczynił to samo ze swoją Tony. Chociaż pewny był jej na wypadek stampeda, to jednak mogła uciekająca trzoda popędzić w kierunku naszych koni i porwać je za sobą.
Od koni puściliśmy się łukiem na tyły Indyan. Świateł lokomotywy wciąż jeszcze nie było widać, co dowodziło, że albo plan konduktora znalazł przeciwników, albo że poprostu bano się przedsięwziąć wyprawy bez mojego przewodnictwa.
Dostawszy się do koni Indyan, rozpoznaliśmy z łatwością postać obu strażników, którzy nie stali ani nie siedzieli spokojnie, lecz pojedyńczo patrolowali dookoła. Jeden z nich zbliżał się powoli do krzaka, za którym myśmy się ustawili. W chwili, kiedy koło niego przechodził, błysnęło ostrze noża i pogrążyło mu się w sercu, że nie wydał głosu z siebie. Gdy nadszedł drugi, spotkał go ten sam los. Kto nie zna preryi, nie potrafi sobie wyobrazić, z jaką zawziętością zwalczają się obie rasy, których członkowie krok za krokiem brodzą we krwi przeciwników.
Odwracając się, aby nie patrzeć na upadek drugiej ofiary, rzuciłem okiem na konia, stojącego najbliżej i zauważyłem na nim wygodne siodło hiszpańskie z wysokiemi strzemionami, takie, jakich używają w Ameryce środkowej i południowej. Koń ten zresztą osiodłany był nie na sposób indyański. Czyżby należał do białego, pomyślałem sobie i przystąpiłem bliżej. Po obu stronach siodła wisiały torby, w których znalazłem trochę papierów i dwie sakiewki.
Zawartości sakiewek nie mogłem teraz zbadać. Wszystko to więc schowałem do kieszeni.
— Co poczniemy teraz? — zapytał Sam.
— Ja pójdę w prawo, a wy w lewo. Ale stójcie i popatrzcie przed siebie!
— To pociąg, naprawdę pociąg nadjeżdża naprzykład! Zatrzymajmy się jeszcze, Charley, aby zobaczyć, jak kij popłynie[48]!
A więc zdanie konduktora przecież zwyciężyło. Ostre światła lokomotywy zbliżały się, lecz powoli, bardzo powoli, gdyż chodziło o to, żeby poznać, gdzie są szyny wyrwane. Niebawem doleciał nas głośniejszy turkot kół, aż wreszcie stanął pociąg tuż nad przerwą szyn.
Jaka wściekłość musiała porwać dzikich na widok, że główny warunek ich zwycięstwa spełznął na niczem. Ci odgadli zapewne, że ostrzeżono jadących przed niebezpieczeństwem. Kolejarze byliby teraz najrozsądniej postąpili, gdyby się byli spokojnie zachowali w wozach. Byłem niemal pewny, że to uczynią, lecz rozczarowałem się; niestety wozy otwarły się, a biali powyskakiwali, żeby ruszyć natychmiast do ataku. Ale skutki tego fałszywego kroku miały się zaraz okazać. Pchając się naprzód, dostali się biali w krąg najsilniejszego światła lokomotywy, tworząc w ten sposób dla Indyan cel tak dokładny, że ci lepszego życzyć sobie nie mogli. Huknęła jedna salwa, potem druga, a następnie rozdarło powietrze wycie tak okropne i wstrząsające, jakie sobie trudno wyobrazić.
Z wystrzelonemi rusznicami w ręku popędzili dzicy naprzód, lecz zastali tylko zabitych i rannych, gdyż reszta odwróciła się natychmiast, aby się schronić w wozach. Kilku Indyan pochyliło się, aby poległym skalpy poobcinać, lecz wnet musieli tego zaniechać, gdyż z pierwszych wozów zaczęto do nich strzelać.
W tem położeniu najrozsądniejszą rzeczą było ruszyć wstecz zapomocą tak zwanej kontrpary, ale to nie nastąpiło. Być może, iż maszynista i palacz siedzieli w wozach razem z innymi.
— Teraz zacznie się naprzykład regularne oblężenie — rzekł Sam.
— Wątpię! Czerwoni wiedzą, że mają czas tylko do najbliższego pociągu i spróbują pójść do szturmu, chociaż nigdy tego chętnie nie czynią.
— A my? Tu bardzo trudno postanowić coś właściwego.
— Postanowienie tylko wtedy coś warte, jeśli się je szybko wykona. Najlepszym środkiem zaczepnym jest ogień. Śpieszmy do koni! Obaj objedziemy je w wielkiem półkolu, zsiadając co pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków, aby preryę podpalić. Pierwej jednak wywołamy stampedo, aby nieprzyjaciołom przeszkodzić w szybkim ataku i odjąć im możność ucieczki. W obecnych warunkach nie da się zaiste nic lepszego zrobić.
— Do stu piorunów! Ten plan przysporzy im dużo kłopotu! Ale obawiam się, że spalimy przy tem wagony!
— Broń Boże! Nie wiem wprawdzie, czy zawierają palne materyały, jak olej i smołę, ale ich drzewo jest dość twarde, aby oprzeć się ogniowi trawy. Oprócz tego należy wziąć na uwagę to, że Indyanom pozostanie tylko jeden środek ocalenia przed usmażeniem się w ogniu. Muszą zapalić tak zwany przeciwogień i uczynią to w bezpośredniej blizkości pociągu. Ja naprzykład starałbym się na ich miejscu dostać na szyny pod wagonami.
— A czy pomyśleliście nad tem, jakiego czasu będzie nam potrzeba do rozniecenia ognia za pomocą naszych powolnych punksów? Pochodni nie możemy zrobić, bo zdradziłyby nas!
— Dobry preryowiec musi być przygotowanym na wszelkie wypadki. Ja zachowałem sobie na podobne okoliczności dostateczną ilość zapałek. Macie!
— Brawo, Charley! A więc teraz stampedo, a potem do naszych koni!
— Stać, Samie! Teraz widzę, że byłem głupi nie do przebaczenia! Wszak nie potrzebujemy wcale naszych koni, gdyż mamy innych podostatkiem. Ja biorę tego gniadego!
— A ja tego kasztana! Dalejże przeciąć lassa!
Uczyniliśmy to, pomykając szybko od jednego konia do drugiego. Potem zapaliliśmy znajdujące się za końmi zarośla i wskoczyliśmy na siodła. Płomień wysunął się z początku tylko na kilka cali w górę, dzięki czemu Indyanie nie mogli go dostrzec, my zaś mogliśmy przystąpić do dzieła, bez obawy, żeby nas zauważyli.
— Gdzie się potem spotkamy? — zapytał Sam.
— Tam przy torze, tylko nie przed ogniem, lecz pomiędzy płomieniami. Zrozumieliście?
— Bardzo dobrze. A więc go on, stary kasztanie!
Konie były już rozdrażnione podczas rozcinania pęt, a gdy teraz zwęszyły ogień, najeżyły grzywy. Kilka stanęło dęba, gotowe każdej chwili rzucić się do ucieczki. Odjechałem na prawo w głąb preryi, zatoczyłem cwałem półkole o promieniu jednej mili angielskiej, zeskoczyłem pięć razy, aby trawę zapalić i znalazłem się znowu w blizkości nasypu, kiedy przyszło mi na myśl, że dopuściliśmy się wielkiej nieostrożności. Oto, idąc za popędem chwili, zapomnieliśmy o naszych własnych zwierzętach.
Zawróciłem konia natychmiast i popędziłem w prostej linii ku miejscu, na którem zostawiliśmy je poprzednio. Ogniste koło oświetlało teraz każdy przedmiot. Zdala dolatywał od preryi tętent uciekających koni, a w pobliżu zabrzmiało wycie wściekłości i strachu, jakie może się wydobyć tylko z indyańskich gardzieli. Pod kołami wagonów zamigotało kilka małych płomyków. Nie pomyliłem się zatem, przypuściwszy, że Indyanie poszukają ocalenia w przeciwogniu. Na lewo stał mój mustang, obok długonogiej Tony, a z prawej strony nadbiegał Sam tak szybko, że koń jego niemal brzuchem dotykał ziemi. On także uprzytomnił sobie w ostatniej chwili grzech zaniedbania.
Ale Indyanie dostrzegli równocześnie nasze konie i w kilkunastu ruszyli prosto ku nim. Dwaj najszybsi z nich znajdowali się od nas już tylko o kilka kroków. Przyciągnąłem silniej rzemień od strzelby, podniosłem się na siodle i pochwyciłem za tomahawk. W tygrysich skokach rzucił się koń mój naprzód i stanął na miejscu równocześnie z obu czerwonoskórcami. Jeden rzut oka wystarczył, aby ich poznać. Byli to dwaj wodzowie.
— Nazad, Ma-ti-ru! To moje konie!
Wezwany odwrócił w tę stronę głowę i poznał mnie.
— Old Shatterhand! Giń, płazie bladych twarzy!
Z tym okrzykiem na ustach wyrwał z za pasa nóż i jednym skokiem znalazł się obok mego konia, by go pchnąć, lecz mój tomahawk tak go ugodził, że runął zaraz na ziemię. Drugi wskoczył już był na grzbiet mego konia, nie zauważył jednak, że koń był skrępowany.
— Ka-wo-mien, ty, rozmawiałeś przedtem o mnie z białym zdrajcą, teraz ja z tobą pomówię!
Wódz zrozumiał, że grozi mu zguba na koniu, którym nie można było kierować i zsunął się z niego, ażeby zniknąć w zaroślach. Wtedy ja zawinąłem tomahawkiem nad głową, jak do rzutu, a ciężka broń tak uderzyła Indyanina w ozdobioną piórami czaszkę, że upadł. Trzy strzały powaliły jeszcze tyluż czerwonych, poczem ogień tak się przybliżył, że już nie było czasu na dalszą walkę. Przeciąłem pęta mojego mustanga i wskoczyłem nań. Podczas tego gniady zerwał się i uciekł także.
— Hallo, Charley, teraz w tę przerwę! — zawołał Sam.
Dobiegł on był właśnie w tej chwili na miejsce, zeskoczył z kasztana w pędzie, wsiadł na klacz, pochylił się z siodła, aby jej przeciąć rzemienie i popędził obok mnie ku wolnemu miejscu, gdzie płomienie nie zdołały się jeszcze połączyć.
Przedostaliśmy się szczęśliwie, a skręciwszy na lewo poza płomienie, zatrzymaliśmy się natychmiast. Tu zapaliłem ogień poraz trzeci. Ziemia była czarna od pożaru i ochłodziła się już nieco. Przed nami i za nami widać było czarny pas wypalonej trawy. Po obu jego stronach szalało morze płomieni i rozchodził się żar, który tak dalece pochłaniał tlen z powietrza, że prawie niepodobna było oddychać.
Ten stan poprawiał się jednak z każdą minutą. Im dalej posuwał się ogień, tem bardziej oziębiało się powietrze, a w pół godziny gorzał już tylko horyzont purpurowemi barwami. Dokoła nas rozciągała się prerya tak czarna, że widziało się zaledwie o kilka kroków, gdyż gwiazdy przysłonił dym.
— Bless me, a to był skwar piekielny! — rzekł Sam. — Dziwiłbym się, gdyby pociąg żadnej szkody nie odniósł.
— Ja sądzę, że nie jest uszkodzony. Wagony urządzone są już na ten wypadek, ponieważ zdarza się często, że pociąg musi przebywać pożar lasu albo sawanny.
— Co teraz czynić, Charley? Indyanie zauważyli nas i będą się mieli na baczności.
— Widzą nas i teraz jeszcze, ponieważ znajdujemy się pomiędzy nimi a jasnym horyzontem. Trzeba w nich wzbudzić mniemanie, że odchodzimy. Może pomyślą, że należymy do oddziału myśliwców, po których pośpieszyliśmy, aby ich sprowadzić na pomoc. Ruszymy cwałem na północ, skierujemy się potem na wschód i zawrócimy półkolem.
— Takie jest naprzykład także moje zdanie. Sądzę również, że sprawa skończy się dla kilku czerwonych utratą uszu. Wasz tomahawk naprzykład także przedtem dzielnie pracował.
— Lecz ugodzeni mimoto nie zginęli — odrzekłem sucho.
— Nie zginęli? O ile naprzykład?
— Zostali tylko ogłuszeni tomahawkiem.
— Tylko ogłuszeni? Czy jesteście przy zmysłach? Jak można tylko ogłuszać Indyanina, który tak dobrze dostanie się pod rękę! Będziecie znowu mieli z nimi do czynienia!
— A jednak są powody, z których przynajmniej jeden pojmiecie.
— Nie, ani jednego, Charley. Domyślam się, że to byli wodzowie, a tych właśnie nie należy oszczędzać.
— Byłem niegdyś ich jeńcem, którego mogli zabić. Lecz oni tego nie uczynili. Musiałem ich dobroć niewdzięcznością odpłacić, kiedy od nich umknąłem, dlatego nadałem tomahawkowi tylko połowę rozpędu.
— Nie weźcie mi tego za złe, Charley, lecz to było z waszej strony okropną głupotą! Tak, gdyby te draby umiały być wdzięczne! Tymczasem oni powiedzą co najwyżej, że Old Shatterhandowi brak siły w ręku na rozbicie czaszki czerwonego. Sądzę jednak, że ogień błąd wasz naprawił.
Podczas tej rozmowy, którą prowadziliśmy, krzycząc jeden do drugiego, pędziliśmy obok siebie przez preryę. Stara klacz tak dzielnie wyrzucała długiemi nogami, że dotrzymywała kroku memu mustangowi. Po upływie kilku minut dotarliśmy znów do toru, a to do miejsca, położonego może o milę od pociągu. Tu spętaliśmy i przywiązaliśmy konie i zaczęliśmy się skradać wzdłuż nasypu do miejsca napadu.
Atmosfera przepełniona była wonią spalenizny, a miałki popiół pokrywał całą równinę. Lekki wiatr unosił go w górę i pobudzał organy oddechowe do kaszlu, który nas łatwo mógł zdradzić. Światła lokomotywy były całkiem wyraźne, ale ani po jednej, ani po drugiej stronie nasypu nie było widać dzikich. Przyczołgawszy się bliżej, spojrzałem bystrzej i przekonałem się, że rzeczywiście stało się to, co przypuszczałem. Oto Indyanie schowali się przed ogniem na torze, a to pod kołami wagonów. Leżeli tam ciasno jeden obok drugiego i nie śmieli się ruszyć ze strachu przed kulami białych.
Wtem wpadłem na pewien pomysł. Wykonać go było trudno, ale należało się spodziewać, że sprowadzi skutek stanowczy.
— Samie, wróćcie do koni, żeby nam ich nie zabrali Indyanie!
— Pshaw! Oni szczęśliwi, że mają bezpieczną kwaterę!
— Ja ich z niej wypędzę.
— Czy za pomocą strzelby?
— Nie.
Objaśniłem mu mój plan, a on skinął głową uradowany.
— Well, Charley, to dobra myśl. Idźcież prędzej na górę, żeby was nie pochwycili podczas skoku. Ja naprzykład będę we właściwej chwili z końmi pod ręką i hi hi hi, potem wjedziemy między nich, jak bawół między kujoty.
Mały westman poczołgał się z powrotem, ja zaś posunąłem się na ziemi dalej z nożem w prawej ręce, aby w razie zaskoczenia być zaraz gotowym do obrony. Dostałem się szczęśliwie do miejsca, gdzie na torze stała lokomotywa. Wielkie koła rozpędowe i moja nizka postawa nie pozwalały mi zobaczyć, co się działo na górze. Posunąłem się jeszcze wyżej po zboczu i w dwu szybkich skokach znalazłem się na „koniu ognistym“.
Głośny okrzyk zabrzmiał podemną. Ja zaś wziąłem za korbę i w następnej chwili zaczął pociąg cofać się wstecz. Złożony z wielu głosów krzyk, wywołany częścią bólem, a częścią zdumieniem, rozległ się pod kołami. Ujechawszy ze trzydzieści kroków, zatrzymałem pociąg, a potem ruszyłem znów naprzód.
— Psie! — wrzasnął ktoś tuż koło mnie i jakaś postać z nożem w ręku usiłowała wspiąć się na górę.
Był to biały, którego natychmiast jednem silnem uderzeniem nogą zrzuciłem na dół.
— Tu, Charley! — usłyszałem naraz.
Po lewej stronie siedział Sans-ear na swojej Tony, trzymając jedną ręką mustanga za cugle, a drugą broniąc się przeciwko nacierającym nań dwom dzikim. Przedemną biegli nieuszkodzeni przez koła Indyanie do swoich koni w złudnej nadziei, że zwierzęta pomimo ognia nie opuściły swego stanowiska.
Na wołanie Sama zatrzymałem pociąg natychmiast i podbiegłem ku tej grupie. Lecz obaj Indyanie spostrzegli mnie natychmiast i umknęli. Wobec tego wsiadłem na koń i niebawem znaleźliśmy się w największej gęstwie uciekających. Krok nasz nie był tak niebezpieczny, jakby się może zdawało. Indyan opanował istotnie paniczny przestrach, a gdy w dodatku przekonali się, że im konie przepadły, rozbiegli się przed nami, jak gromada płochliwej zwierzyny, w którą wdarła się sfora myśliwca.
Wtem usłyszałem głośny okrzyk Sama:
— All devils, to Fred Morgan! Hallo, szatanie! Giń!
Zwróciłem głowę w tę stronę i ujrzałem przy świetle płonącego jeszcze na widnokręgu ognia, że zamierzył się do potężnego cięcia, które jednak nie dosięgło celu, gdyż przeciwnik pochylił się w tej chwili i zniknął w gromadzie uciekających.
Sam podpędził klacz swoją do niezwykłego skoku, dzięki któremu znalazł się w samym ich środku. Nie mogłem jednak śledzić dalszego ciągu tego intermezza, gdyż wynurzyło się przedemną kilku czerwonoskórych, którzy zaprzątnęli mię sobą całkowicie, zanim odstąpili odemnie.
Nie ścigałem ich, gdyż już dość krwi popłynęło i nie ulegało wątpliwości, że po tej nauczce nie przyjdzie im już na myśl powracać. Chcąc zawiadomić Sama, żeby zaniechał pościgu, który oprócz niebezpieczeństwa żadnej korzyści przynieść mu nie mógł, zacząłem tak głośno, jak tylko potrafiłem, naśladować kujota i pojechałem napowrót do pociągu.
Personal wysiadł, a gdy maszynista, wypuściwszy parę, szukał zabitych i rannych, konduktor stał obok i przeklinał. Na mój widok rzucił się na mnie z wściekłością:
— Jakiem prawem pozwoliliście sobie naruszyć lokomotywę i wypędzić nam czerwonoskórych, których trzymaliśmy już tak pewnie, że bylibyśmy ich wytępili do ostatniego?
— Zwolna, zwolna, człowieku! Cieszcie się, że odeszli. Bardzo łatwo mogli oni was przytrzymać, zamiast wy ich. Nawarzyliście i tak dosyć piwa!
— Kto podpalił preryę?
— Ja.
— Czyście zwaryowali? A przedtem porwaliście się na mnie! Czy wiecie, że mogę was zaaresztować i wydać w ręce court de justice?
— O tem nie wiem, lecz zgadzam się na to, żebyście Old Shatterhanda ściągnęli z konia, zamknęli do wagonu i wydali sądowi. Ciekawym tylko, jak się weźmiecie do tego.
Konduktor zakłopotał się widocznie.
— Ależ takiego zamiaru właściwie nie miałem, sir! Wprawdzie zrobiliście głupstwo, ale przebaczę wam.
— Dziękuję, sir. Bardzo to przyjemnie robi się człowiekowi w sercu, gdy możni tego świata okazują skłonność do łaski i miłosierdzia. Cóż teraz uczynicie?
— Każę chyba naprawić szyny i rozpocząć dalszy ciąg jazdy. Czy grozi nam może ponowny napad Indyan?
— Tego się nie obawiajcie, sir! Wasz atak został tak znakomicie obmyślony i przeprowadzony, że im odejdzie ochota do powrotu.
— Sądzę, że chyba nie drwicie sobie ze mnie, sir! Gdyby tak było, to musiałbym to sobie bardzo surowo wyprosić. Nie jestem przecież winien temu, że tylu ich było i że w ten sposób przygotowali się na nasz atak.
— Ja was uprzedziłem. Ogellallajowie umieją doskonale obchodzić się z bronią. Z waszych szesnastu robotników i dwudziestu członków milicyi padło nie mniej jak dziewięciu. Ja za to nie odpowiadam. Jeżeli zaś zważycie, że ja i mój przyjaciel, we dwóch tylko, zmusiliśmy do ucieczki całą zgraję, to wyobrazicie sobie, co byłoby się stało, gdybyście mnie byli posłuchali.
Konduktor miał widocznie ochotę sprzeciwiać się jeszcze, lecz przystąpili drudzy i przyznali mi słuszność. Wobec tego rzekł on półgębkiem:
— Czy zostaniecie tu, dopóki nie odjedziemy?
— To się rozumie! Prawdziwy westman niczego na pół nie robi. Weźcie się do roboty, zapalcie kilka ognisk — zarośli tutaj podostatkiem — i postawcie kilku ludzi na straży na wypadek, gdyby czerwonoskórcy mieli powrócić.
— Wybyście się tego nie podjęli, sir?
— Czego?
— Pilnowania?
— Ani myślę. Dość już dla was uczyniłem, a czeka mnie jeszcze niejeden trud, zanim się tam dostaniecie, gdzie wam będzie wygodnie. Wasza strategia sama wam to już powie, jak należy wartę urządzić.
— Ależ my nie mamy takich bystrych i wprawnych oczu, jak wy!
— Wytężcie je, sir, wytężcie cokolwiek, a będziecie widzieli tak samo bystro, jak ja. Cicho, ludzie! Posłuchajcie tu na lewo! Czy co słyszycie?
— Tak. To koń nadbiega. Pewnie dziki!
— Pshaw! Czy sądzicie istotnie, że Indyanin nadjeżdżałby tak głośno, żeby was napaść? To mój towarzysz, którego radzę przyjąć uprzejmie. To Sans-ear, który nie zna żartów!
Rzeczywiście nadjechał Sam i zsiadł ze swojej Tony z taką miną, jak gdyby chciał cały świat zdławić.
— Czy słyszeliście znak mój? — spytałem go.
Skinął tylko głową i zwrócił się do konduktora:
— Czy to wy obmyślacie takie plany wyprawy?
— Tak — odrzekł zapytany z taką naiwnością, że ledwie powstrzymałem się od śmiechu.
— Well, sir, w takim razie moje uszanowanie, gdyż moja stara klacz więcej ma flaków w głowie, aniżeli wy widzieliście kiedykolwiek. Ale z was mogą jeszcze być ludzie. Uważajcie tylko, żeby was nie obrano prezydentem! Zostań, Tony, ja zaraz wrócę!
Poczciwy kolejarz stał osłupiały, nie wiedząc, jak się wobec tego zachować. Gdyby był nawet znalazł jaką odpowiedź na to, nie byłby miał do kogo z tem się zwrócić, gdyż Sans-ear zniknął w ciemnościach nocnych. Pytałem siebie w duchu, co mogło zacnego Sama wprawić w tak nadzwyczajnie zły humor i nie mogłem nic innego znaleźć jak to, że przyczyną tego był Fred Morgan, czyli ów biały rabuś, którego strąciłem z lokomotywy. Domyśliłem się, dokąd Sam teraz się udał i byłbym także to uczynił, lecz dotąd nie miałem na to czasu. W kilka minut potem powrócił mały westman. Usiadłszy na nasypie, zacząłem przypatrywać się przygotowaniom, jakie przy świetle ognisk czyniono do naprawy toru. Sam zajął miejsce koło mnie, ale mina jego nie była łagodniejsza, przeciwnie nawet ile możności jeszcze surowsza.
— No? — zapytałem go.
— Co, no? — ofuknął mnie.
— Czy nie żyją?
— Nie żyją? To śmieszne! Jak mogą nie żyć dwaj indyańscy wodzowie, skoro poskrobaliście ich po głowie jak muchę, którą pod skrzydłem swędzi. Czy wiecie, co przedtem powiedziałem konduktorowi?
— Co?
— Że Tony ma więcej flaków w głowie, niż on.
— Cóż z tego wynika?
— Domyślcie się sami! Tony naprzykład zabiłaby Ka-wo-miena i Ma-ti-ru całkiem, a nie do połowy. Ich już niema.
— To i owszem!
— Owszem? Toż to straszna rzecz, żeby takich dwu puszczać wolno, skoro się już miało w ręku ich skalpy.
— Przedstawiłem wam moje powody, Samie! Przestańcie już piorunować! Powiedzcie lepiej, co wam tak humor popsuło!
— Well! To mogło rozzłościć najobojętniejszego człowieka, a cóż dopiero mnie! Czy wiecie, kogo spotkałem?
— Freda Morgana.
— Egad! Kto wam to powiedział?
— Wykrzyknęliście głośno jego nazwisko, gdyście go poznali.
— Tak? Nic o tem nie wiem. Zgadnijcie, kto to?
— Chyba nie morderca waszej żony i dziecka!
— Naturalnie! Któżby inny?
Zerwałem się na równe nogi.
— O, to dziwny zbieg okoliczności! — rzekłem. — Czy zdołaliście go pochwycić?
— Uciekł mi ten łotr, ten drab, za góry i rzeki! Powyrywałbym sobie uszy ze złości, gdybym je tylko miał!
— Widziałem przecież, jak pędziliście za nim na koniu w sam środek Indyan.
— To się na nic nie zdało. Straciłem go już potem z oczu. Może tak przypadł do ziemi, że przejechałem obok niego, ale on będzie moim. Muszę go znaleźć. Koni niema, możemy się więc trzymać śladów stóp.
— To będzie trudne zadanie! Można wprawdzie łatwo odróżnić ślady białego od śladów czorwonoskórca, ale kto wam powie, czy nie będzie na tyle mądry, żeby chodzić tak jak Indyanie stopami do środka? A zresztą czy wszędzie znajdzie się teren, na którym będzie można trop poznać?
— Macie słuszność, Charley. Cóż więc robić?
Sięgnąłem ręką do kieszeni i wydobyłem sakiewki i papiery, znalezione przy koniu białego.
— Może tu znajdzie się na to jaka wskazówka.
Otworzyłem sakiewkę. Niedaleko nas płonęło ognisko, a blask jego padł na zawartość, którą dokładnie zdołałem rozpoznać. Wydałem okrzyk zdumienia.
— Kamienie, prawdziwe kamienie, dyamenty! Samie, wpadła nam w ręce ogromna fortuna!
Skąd miał je ten busheader i jak dostały się z nim razem na dziką sawannę? W uczciwy sposób pewnie do tego nie przyszedł, było więc bezwarunkowo moim obowiązkiem odszukać prawowitego właściciela.
— Dyamenty? s’death, naprawdę? Pokażcieno! Jeszcze nigdy w życiu nie trzymałem w palcach takiego naprzykład drogiego kawałka ziemi.
Podałem Samowi sakiewkę, mówiąc:
— To brazylijskie. Przypatrzcie się!
— Hm! Co za dziwne stworzenia z tych ludzi! Przecież to tylko kamień, nawet nie rzetelny, dobry kruszec. Prawda, Charley?
— To węgiel, Samie, tylko węgiel!
— Węgiel, czy koks, wszystko mi jedno. Ja nie oddałbym za ten cały kram mojej starej pukawki! Co zrobicie z tem śmieciem?
— Oddam prawowitemu właścicielowi.
— A kto nim jest?
— Na razie nie wiem, ale niewątpliwie się dowiem, gdyż tak ogromna strata nie przebrzmi bez echa i rozpiszą się o tem po wszystkich gazetach.
— Hihihi, w takim razie musimy od jutra zaabonować. Prawda, Charley?
— Może nie będzie potrzeba. Może w tych papierach coś znajdziemy.
— To popatrzcie się zaraz!
Uczyniłem to i znalazłem dwie bardzo dobre mapy Stanów Zjednoczonych, oraz list tej treści:

„Galveston dnia......

Kochany ojcze!
Bardzo mi Ciebie potrzeba; przybywaj tak prędko, jak tylko możesz, bez względu na to, czy ci się sztuczka z kamieniami udała, czy nie. Wzbogacimy się w każdyim razie. W połowie sierpnia spotkasz mnie w Sierra Rianka, tam, gdzie Rio Pecos wypływa z pomiędzy Skettel-Pik a Head Pik. Resztę omówimy ustnie.

Twój Patrik.“

Data obok Galveston była oddarta, wobec czego nie mogłem oznaczyć, kiedy list napisano. Przeczytałem go Samowi.
— Behold! — zawołał, gdy skończyłem. — To się zgadza, gdyż syn jego naprzykład nazywa się właśnie Patrik. Tych dwu właśnie brakuje mi do dziesięciu, których muszę jeszcze pochwycić. Ale powiedzcie mi, jak się nazywają te dwie góry?
— Skettel Pik i Head Pik.
— Czy znacie je?
— Cokolwiek. Jeździłem z Santa Fé do gór Organos, a że w Sierra Rianka miały się znajdować niedźwiedzie, zboczyłem w tamte strony.
— Czy byliście także nad Rio Pecos?
— Oczywiście.
— W takim razie jesteście człowiekiem, jakiego mi właśnie potrzeba. Mieliśmy się udać do Teksas i do Meksyku, a tymczasem możemy pójść trochę na prawo. Zresztą zamierzałem udać się tam tylko dla tego, że spodziewałem się zastać tam tych ludzi, ponieważ jednak oznajmiają mi tak ładnie, gdzie ich szukać, byłbym głupcem, gdybym nie pokazał im Sans-eara i jego Tony. Czy pójdziecie ze mną, jeżeli jutro nie znajdziemy śladu Freda Morgana?
— Oczywiście! Ja go także potrzebuję, gdyż od niego dowiem się najpewniej, do kogo należą kamienie.
— Schowajcie zatem te rzeczy i zobaczmy, co robią railroaderzy!
Konduktor poustawiał straże stosownie do mej rady. Personal kolejowy razem z robotnikami wziął się do naprawy toru, a podróżni częścią stali, przypatrując się ich robocie, częścią zaś zajmowali się poległymi i rannymi, lub spoglądali z podziwem na nas dwóch, nie śmiejąc przeszkodzić nam w rozmowie. Dopiero gdyśmy powstali, przystąpiło do nas kilku, aby nam wyrazić swoją wdzięczność za pomoc przeciw Indyanom udzieloną. Ci ludzie widocznie mieli więcej rozumu od konduktora. Nadto pytali nas, w jaki sposób mogliby nam okazać swoje uznanie w formie podarunku. Wtedy ja poprosiłem, żeby nam sprzedali ołowiu, prochu, tytoniu, chleba i zapałek, jeśliby posiadali któryś z tych artykułów. Wszyscy sięgnęli natychmiast do swoich zapasów i niebawem zaopatrzono nas aż nadto w to wszystko, czegośmy potrzebowali. Zapłaty za to wprost przyjąć nie chcieli, wobec tego nie mogłem się im z tem narzucać dłużej.
Tak upłynął krótki czas, potrzebny do naprawy toru. Potem pochowano narzędzia, a konduktor zbliżył się do nas i zapytał:
— Czy wsiądziecie, panowie? Zabiorę was chętnie, dokąd wam się spodoba.
— Dziękuję, sir! Zostaniemy tutaj — odrzekłem ja.
— Skoro taka wasza wola, to nie będę nalegał. Będę musiał oczywiście moją przełożoną władzę pisemnie uwiadomić o dzisiejszym wypadku i nie omieszkam wspomnieć o was z uznaniem. Wynagrodzenie was potem nie minie.
— Dziękuję. Na nic nam się to nie przyda, gdyż nie zostajemy w tym kraju!
— Do kogo należą zdobyte tutaj trofea?
— Wedle prawa sawanny własność zwyciężonego dostaje się zawsze do rąk zwycięzcy.
— My zwyciężyliśmy, możemy więc Indyanom zabrać wszystko, co mają przy sobie. Dalej ludzie! Każdy z nas musi sobie zachować pamiątkę z dzisiejszej walki.
Na to przystąpił Sam i powiedział:
— Pokażcie nam, sir, Indyanina, którego zwyciężyliście, lub zdołaliście zabić!
Konduktor spojrzał nań z pewnem zakłopotaniem.
— Jak to rozumiecie?
— Jeśli położyliście którego trupem, to wolno wam zabrać sobie jego własność, ale inaczej nie.
— Samie, zostawcie im tę przyjemność! — zwróciłem się do towarzysza. — Nam tego nie potrzeba!
— Skoro tak sądzicie, to dobrze — odpowiedział mnie westman, a do konduktora rzekł: — Ale skalpów nam nie naruszycie!
— I weźmiecie do pociągu zwłoki zamordowanego dróżnika, który tam leży. To wasz obowiązek! — dodałem ja.
To życzenie musiano mi spełnić. Kolejarze odszukali zabitych Indyan, ograbili ich z broni i innych przedmiotów, poczem włożywszy poległych białych do wagonów, ruszyli po krótkiem pożegnaniu w dalszą drogę. Przez krótki czas dolatywał nas jeszcze turkot oddalającego się pociągu, aż wkońcu zostaliśmy znowu sami na rozległej, cichej, sawannie.
— Co teraz, Charley? — zapytał Sam.
— Spać.
— Myślicie, że Indyanie nie zjawią się jeszcze raz po odjeździe tych walecznych ludzi?
— Wątpię.
— Mnie jednak dziwiłoby to naprzykład bardzo, gdyby Fred Morgan nie wrócił, aby przynajmniej spróbować odszukać konia, a z nim kamieni!
— To możliwe, lecz nieprawdopodobne. Kto znajdzie konia, który uciekł przed ogniem? Nadto wie on, że oprócz kolejarzy są tutaj jeszcze inni ludzie, którym się nie może pokazać, jeśli nie zechce narazić się na największe niebezpieczeństwo.
— On poznał mnie taksamo jak ja jego, dziwiłbym się przeto, gdyby nie miał ochoty wpakować mi kuli lub ostrego żelaza!
— Musimy na to zaczekać. Na dziś jednak jesteśmy bezpieczni. Mimoto radziłbym oddalić się od kolei na tyle, żebyśmy nabrali pewności, że nam nikt nie przeszkodzi.
— Well! A więc naprzód!
Wsiadłszy na konie, odjechaliśmy z milę angielską na północ. Zatrzymawszy się tam, spętaliśmy zwierzęta i zawinęliśmy się w koce.
Byłem rzeczywiście znużony i usnąłem niebawem. We śnie wydało mi się, że słyszę turkot pociągu, który biegł ze wschodu na zachód. Niewątpliwie była to rzeczywistość, lecz nie ocknąłem się całkiem i zasnąłem nanowo.
Gdy się zbudziłem, było jeszcze bardzo wcześnie. Mimoto siedział Sam już koło mnie, paląc z zadowoleniem jedno z otrzymanych wczoraj odemnie cygar.
— Good morning, Charley! Widzę istotnie pewną różnicę między tem zielem, a waszymi patentowanymi smokers, których manufakturę trzymacie pod siodłem. Zapalcie sobie także jedno, a potem przystąpimy do dzieła. Śniadania musimy się wyrzec, dopóki nie natrafimy na wodę.
— Żebyśmy ją tylko wkrótce znaleźli; to dla koni konieczne, gdyż nie mają się gdzie popaść.
Zapaliłem sobie cygaro i rozpętałem konia.
— Jak pojedziemy? — zapytał Sam.
— Ślimakiem aż tam, gdzie stał pociąg. W ten sposób żaden ślad nam nie ujdzie.
— Ale nie obok siebie.
— Oczywiście. W odpowiedniem oddaleniu. A więc naprzód!
Na miałkim popiele spalonej trawy zaznaczyły się były niewątpliwie bardzo wyraźnie ślady zbiegłych Ogellallajów, lecz wiatr tak je przez noc pozwiewał, że nie było widać ani odrobiny. Wskutek tego przybyliśmy na swoje miejsce bez żadnego wyniku.
— Czy widzieliście co, Charley? — zapytał Sam.
— Nie.
— Ja taksamo. Niech kaczka kopnie taki wiatr, który nadchodzi wtenczas, kiedy go najmniej potrzeba! Gdybyście listu nie mieli, nie wiedzielibyśmy istotnie, co począć.
— A więc dalej nad Rio Pecos!
— Well, wpierw jednak muszę powiedzieć czerwonym, komu mają być wdzięczni za wczorajszą przyjemność.
Ja zsiadłem z konia i rozciągnąłem się na nasypie, on zaś zabrał się do dzieła, w którem ja nie mogłem uczestniczyć. Niebawem leżeli zabici Indyanie obok siebie z poobcinanemi uszami.
— A teraz chodźcie! — rzekł Sam. — Droga do najbliższej wody daleka, a ciekaw jestem, kto ją lepiej wytrzyma, wasz mustang, czy moja stara Tony.
— Wasze zwierzę niesie mniejszy ciężar.
— Well, Charley, wprawdzie trochę mniej ludzkiego mięsa, lecz więcej oleju w głowie. Że mi ten Morgan uciekł, temu nie jestem winien, ale, że wy nie zdmuchnęliście dokładnie obu wodzów, to naprzykład przebaczę wam dopiero wtedy, gdy mi pomożecie schwytać Morgana!



ROZDZIAŁ II.
Stakemani.

Pomiędzy Teksas, Arizoną, Nowym Meksykiem a terytoryum indyańskiem, albo mówiąc inaczej, pomiędzy odnogami gór Ozark, dolną i górną Sierra Guadelupe a górami Gualpa, leży ujęta dokoła wzgórzami, odgraniczającemi górny bieg Rio Pecos, oraz źródła rzek Red River, Sabina, Trinidad, Brazos i Kolorado, rozległa i okropna połać kraju, którą możnaby nazwać Saharą Stanów Zjednoczonych.
Puste płaszczyzny suchego, rozżarzonego piasku, przeplatane skalnymi pokładami, nie użyczają roślinności warunków do choćby najkrótszego bytu. Nagle, bez żadnego przejścia, następuje zimna noc po dziennym skwarze. Ani samotny dżebel, ani zieleniejące wadi nie przerywa, jak na Saharze, martwej, jednostajnej, pustyni, cichy bir nie wyczarowuje swą wilgocią żadnej oazy. Brak tu nawet stopniowania o charakterze stepowym między porosłymi lasem terenami górzystymi a dziczą, pozbawioną wszelkiego życia. Wszędzie staje przed oczyma śmierć bez osłony w swej najstraszliwszej postaci. Tylko tu i ówdzie sterczy — nie wiadomo jaką siłą wydobyty i zachowany — samotny krzak merkity z liśćmi jak ze skóry, jak gdyby drwił sobie z oczu ludzkich, spragnionych zieloności. Również ze zdziwieniem spotyka się gdzieniegdzie gatunek dzikich kaktusów, rosnących pojedynczo lub w grupach, albo też pokrywających gęsto rozległe płaszczyzny. Gdy je człowiek widzi, napróżno usiłuje odgadnąć i wyjaśnić sobie zagadkę ich bytu. Lecz ani merkita, ani kaktus nie czynią na widzu przyjemnego wrażenia. Barwa ich szaro-brunatna, a kształty brzydkie. Pokrywa je gruby pył piaskowy, a biada koniowi, którego nierozważny jeździec skieruje na taką kaktusową oazę. Twarde i ostre jak igły kolce tak mu nogi poranią, że już nigdy nie potrafi chodzić. Jeździec musi go się wyrzec natychmiast, a zwierzę ginie marnie, jeśli go sam właściciel nie zabije.
Na przekór wszelkim strachom, jakimi ta pustynia przeraża, odważył się przecież człowiek na nią wstąpić. Wiodą przez nią gościńce do Santa Fé i fortu Union w górę do Paso del Norte i w dół ku obficie nawodnionym preryom i lasom prowincyi Teksas. Tamtejszy „gościniec“ nie ma jednak nic wspólnego z bitemi drogami w krajach cywilizowanych. Czasem wprawdzie przejedzie przez pustynię w największym pośpiechu samotny jeździec, lub rastreador, jakieś towarzystwo zuchwalców, lub dwuznaczna gromadka Indyan, kiedy niekiedy zaskrzypi po beznadziejnem pustkowiu powolny jak ślimak szereg wozów, zaprzężonych wołami, ale napróżno szukałbyś tam drogi we właściwem tego słowa znaczeniu. Nawet nie widać wyjeżdżonych kołami brózd. Każdy jedzie konno, lub na wozie, własnym torem, dopóki widzi na ziemi jakieś oznaki tego, że posuwa się we właściwym kierunku. Oznaki te jednak nikną z czasem nawet dla najwprawniejszego oka, a od tego punktu zaznaczony jest kierunek za pomocą wbitych w ziemię palików.
Mimoto pochłania ta pustynia ofiary, wobec jej rozmiarów o wiele liczniejsze i okropniejsze od tego haraczu, którym zadowalnia się afrykańska Sahara i środkowo azyatycka Szamo. Trupy ludzi i zwierząt, resztki wozów i siodeł, oraz inne, przerażające pozostałości leżą po drodze i na drodze i opowiadają nieme dzieje, niedosłyszalne wprawdzie dla ucha, lecz tem wyraźniejsze dla oka i wyobraźni. A w górze unoszą się ścierwożerne sępy, śledząc z niepokojącą wytrwałością każdy ruch, jaki się pod nimi odbywa, jak gdyby wiedziały, że im pewna zdobycz nie ujdzie.
Jak się ta pustynia nazywa? Mieszkańcy położonych dokoła obszarów nadają jej rozmaite, bądź angielskie, bądź francuskie, lub też hiszpańskie nazwy. W dalszych jednak stronach z powodu pali, wbitych na oznaczenie drogi, znana jest pod nazwą Llano estaccado.
W kierunku od dopływów rzeki Red River ku Sierra Rianca jechali dwaj jeźdźcy na straszliwie pomęczonych koniach. Biedne zwierzęta pochudły tak, że została na nich tylko skóra i kości, a sierść im się najeżyła, jak pióra ptakowi, który nazajutrz ma paść martwy w klatce. Potykając się za każdym niemal krokiem, wlokły bezsilne nogi tak powoli, że każdej chwili można było spodziewać się upadku. Oczy krwią im podbiegły, a suchy język zwieszał się z pomiędzy warg, które utraciły już swoją prężność. Pomimo spieki nie wystąpiła na nich ani kropla potu, a u pyska ani płatek piany, co dowodziło, że oprócz krwi, zgęstniałej od słonecznego żaru, nie było w nich ani kropli innej wilgotności.
Końmi tymi była Tony i mój mustang, a więc i jeźdźcami mogli być tylko Sam i Old Shaterhand.
Już od pięciu dni jechaliśmy przez Llano estaccado i z początku znajdowaliśmy wodę tu i ówdzie, teraz jednak zabrakło jej zupełnie. Jadąc w tej spiekocie ciągle myślałem o tem, jak praktyczną rzeczą byłoby, gdyby sprowadzono numidyjskie wielbłądy na tę pustynię.
Mały, zawiędły, Sam wisiał na szyi swojego konia, jak gdyby jakaś niewidzialna, a dobroczynna, siła na nim go utrzymywała. Usta miał otwarte, a w oczach ów tępy, bezduszny, wzrok, wskazujący na zbliżanie się zupełnego odrętwienia. Mnie samemu zdawało się, że ołów ciąży mi na powiekach, a krtań była tak wyschła, że nie próbowałem nawet jednego słowa wymówić, bojąc się, żeby najmniejszy dźwięk nie rozsadził mi gardła. W żyłach płynął roztopiony kruszec. Czułem, że najdalej za godzinę zesuniemy się z koni na ziemię i zginiemy z pragnienia.
— Wody! — stęknął Sam.
Podniosłem głowę, nie wiedząc, co na to odrzec. Wtem potknął się mój koń i stanął. Zadałem sobie niemało trudu, by go z miejsca poruszyć, lecz nadaremnie. Stara Tony poszła w tej chwili za jego przykładem.
— Zsiadać! — szepnąłem prawie, a mimoto każdy dźwięk tego słowa sprawiał mi ból niewymowny. Zdawało mi się, że cały przewód oddechowy od płuc aż do warg nadziany jest tysiącami szpilek.
Zlazłem z konia, wziąłem go za cugle i poszedłem dalej w milczeniu. Uwolnione od ciężaru zwierzę powlokło się za mną powoli. Sam ciągnął za sobą swoją Rozynantę, lecz był widocznie jeszcze bardziej znużony odemnie. Zataczał się poprostu i za każdym krokiem zdawało się, że upadnie. Tak posuwaliśmy się jeszcze z milę angielską, kiedy naraz usłyszałem za sobą westchnienie. Oglądnąwszy się, ujrzałem poczciwego Sama na piasku z zamkniętemi oczyma. Przystąpiłem i usiadłem obok niego, nie mówiąc ani słowa, gdyż żadne gadanie nie mogło zmienić naszego położenia.
Taki więc miał być koniec mojego życia i moich wędrówek! Starałem się wspomnieć sobie o rodzicach i rodzeństwie w dalekiej ojczyźnie, starałem się zebrać myśli do modlitwy, ale napróżno, gdyż mózg mi się gotował. Padliśmy ofiarą sztuczki, którą niejeden już przypłacił życiem.
Od Santa Fé i przez Paso del Norte wracają często tamtędy na wschód oddziały poszukiwaczy złota, którym sprzyjało szczęście w kopalniach i digginach kalifornijskich, i muszą przebyć Llano estaccado, gdzie właśnie czyha na nich niebezpieczeństwo, tkwiące nietylko w warunkach klimatycznych i topograficznych, lecz także jeszcze innych. Ludzie, którzy nie mieli szczęścia w kopalniach i stracili chęć do pracy uczciwej, osobniki podupadłe moralnie i materyalnie, jakie Wschód z siebie wypluwa, przedstawiciele wszelkiego rodzaju zepsucia, schodzą się na skraju Estaccada i urządzają zasadzki na poszukiwaczy złota. Ponieważ są to przeważnie silne i zahartowane postaci, a odwagę swoją wypróbowały już w tysiącznych potrzebach i walkach, przeto w każdym razie niebezpiecznie jest z niemi się zaczepić. Ci rabusie wpadli na pomysł tak okrutny i niegodziwy, że gorszego niepodobna sobie wyobrazić. Oto zabierają pale, wskazujące drogę, i wbijają je w innym, fałszywym, kierunku, po którym dostają się podróżni w najgłębsze okropności pustyni i prosto w objęcia śmierci z głodu i pragnienia. Potem rabusie przywłaszczają sobie mienie nieżywych bez szczególnego wysiłku i niebezpieczeństwa. Wskutek tego bielą się kości setek ludzi w głębokiej samotności na słońcu, gdy tymczasem krewni napróżno oczekują ich powrotu, lub przynajmniej skąpej wieści o nich.
Szliśmy dotąd z ufnością z biegiem owych pali i dopiero około południa zauważyliśmy, że jesteśmy na złej drodze. Nie wiedząc, kiedy zboczyliśmy z drogi właściwej, nie mogliśmy wracać, zwłaszcza że stan nasz czynił nam każdą minutę coraz droższą. Sam nie potrafił już iść dalej, a ja byłbym uszedł także najwyżej milę, gdybym siły wytężył aż do ostatka. Choć żywi, czuliśmy, że znajdujemy się już w grobie, z którego mogła nas wyrwać jakaś szczęśliwa okoliczność i to gdyby nastąpiła możliwie najprędzej.
Wtem zabrzmiał nademną ochrypły i przeraźliwy krzyk. Spojrzawszy w górę, zobaczyłem sępa, który prawdopodobnie niedawno zerwał się z ziemi, a teraz zatoczył nad nami koło, jak gdyby uważał nas już za swą pewną i niechybną zdobycz. Jego obecność tutaj wskazywała na to, że niedaleko od nas leżała gdzieś ofiara pustyni, albo siedział zaczajony stakeman[49], jak nazywają rozbójników Estaccada. Rzuciłem wzrokiem dokoła, aby odkryć jaki ślad jego.
Chociaż żar słońca i gorączki pędził mi krew do naczyń krwionośnych w oczach tak, że mnie bolały i groziły odmówieniem służby, mimoto zobaczyłem w oddaleniu mniej więcej tysiąca kroków kilka punktów, które nie mogły być ani kamieniami, ani innemi wzniesieniami gruntu. Wziąłem do ręki strzelbę i starałem się tam zbliżyć.
Nie uszedłem był jeszcze ani połowy tej przestrzeni, kiedy rozpoznałem trzy kujoty, a nieco opodal kilka sępów. Zwierzęta te siedziały dokoła jakiegoś ciała. Musiał to być człowiek lub zwierzę, jeszcze nie całkiem martwe, gdyż kujoty i sępy byłyby się już podzieliły jego trupem. Mimo wszystko widok kujotów napełnił mię czemś w rodzaju nadziei, ponieważ one, jako nie mogące długo obejść się bez wody, nie zapuszczają się zbyt daleko na wyschłe obszary pustyni. Zresztą trzeba było zobaczyć, co za ciało otoczyły. Już podniosłem był nogę, aby iść dalej, kiedy zaświtała mi myśl, pod wpływem której wymierzyłem czemprędzej ze strzelby.
Byliśmy blizcy śmierci z pragnienia, wody zaś nigdzie nie było. Czy jednak krew tych zwierząt nie mogła orzeźwić nas choć w nieznacznym stopniu? Złożyłem się więc, lecz z powodu osłabienia i gorączki ręce nie dopisały, bo wylot lufy chwiał się o kilka cali to w jedną, to w drugą stronę. Usiadłem więc na ziemi, wsparłem rękę na kolanie i w ten sposób dopiero wystrzeliłem.
Wypaliłem raz i drugi, a dwa kujoty zaczęły się tarzać w piasku. Na ten widok zapomniałem o osłabieniu i pobiegłem pospiesznie na to miejsce. Pierwszy wilk miał przestrzeloną głowę, ale drugi strzał był taki, że musiałbym go się wstydzić przez całe życie, gdyby nie usprawiedliwiał mnie mój stan i choroba. Kula strzaskała drugiemu zwierzęciu tylko przednie nogi, a ono wyjąc z bolu walało się po piasku.
Dobyłem noża, przeciąłem pierwszemu wilkowi żyłę na szyi i zacząłem ssać krew, jak gdyby to był nektar olimpijski. Następnie wyjąłem skórzany kubek, napełniłem go krwią i przystąpiłem do człowieka, leżącego na ziemi jak martwy. Był to murzyn. Zaledwie rzuciłem na jego nie czarną teraz, lecz brudną ciemnoszarą twarz, omal kubka nie upuściłem na ziemię.
— Bob!
Na ten okrzyk otworzył on lekko powieki.
— Wody! — westchnął.
Ukląkłem obok niego, podniosłem go i przytknąłem mu kubek do ust.
— Pij!
On rozchylił wargi, lecz wyschnięte gardło nie mogło już przełykać, wskutek czego upłynęło sporo czasu, zanim wlałem weń ten płyn wstrętny. Potem upadł murzyn napowrót.
Teraz należało pomyśleć o Samie. Zużytkowałem naumyślnie pierwej krew śmiertelnie ugodzonego zwierzęcia, ponieważ byłaby się ścięła prędzej, aniżeli krew uszkodzonego tylko zewnętrznie.
Przystąpiłem teraz do zranionego kujota, a chociaż wściekle godził we mnie zębami, nie zabiłem go, lecz wziąwszy za kark, powlokłem aż do Sans-eara. Tam przygniotłem go do ziemi, żeby się nie mógł poruszyć i otworzyłem mu żyłę.
— Samie, masz, pij!
Mały westman leżał na ziemi zupełnie zobojętniały, ale teraz się podniósł.
— Pić? Oh!
Skwapliwie pochwycił kubek i wypróżnił go za jednym razem, wobec czego napełniłem ponownie. Sam wypił poraz drugi.
— Krew! Brrr, a jednak to lepsze, niżby kto sądził.
Wysączyłem resztę krwi i zerwałem się prędko, gdyż zbiegły przedtem trzeci kujot powrócił i pomimo obecności murzyna zajął się martwym jego towarzyszem. Nabiłem strzelbę nanowo, podszedłem bliżej i zastrzeliłem go. Krwią jego wzmocnił się murzyn na tyle, że zaczął ruszać członkami i całkiem oprzytomniał.
Podróżnik miewa często spotkania, które nazwać można cudownemi, a takiem było właśnie spotkanie murzyna, którego znałem bardzo dobrze. Korzystałem w swoim czasie z gościny jego pana, jubilera Marshalla w Louisville i polubiłem wiernego i wesołego czarnoskórca. Synowie jubilera odbyli ze mną wyprawę myśliwską w góry Cumberlanda i odprowadzili mnie potem nad Mississipi. Byli to mili młodzieńcy, z których towarzystwa bardzo byłem zadowolony. Nie mogłem sobie wyjaśnić, w jaki sposób dostał się stary, siwowłosy, Bob na tę pustynię.
— Czy już wam lepiej, Bob? — zapytałem.
— Lepiej, bardzo lepiej, całkiem lepiej — odrzekł, poznawszy mnie widocznie dopiero teraz. — Massa, czy to być może? Massa Charley, całkiem, bardzo wielki myśliwiec? Oh, nigger Bob być bardzo szczęśliwy, że zetknąć się z massa, bo massa Charley ocalić massa Bern, który zupełnie być zabity, bardzo nieżywy.
— Bernard? A gdzie on?
— Gdzie być massa Bern? — Oglądnął się i wskazał na południe. — Massa Bern tam być! O, nie, być tam, albo tam, albo tam!
Obrócił się przytem dokoła własnej osi i pokazał na zachód, północ i wschód. Poczciwy Bob sam nie znał miejsca pobytu swego młodego pana.
— Co Bernard robi tu na Llano estaccado?
— Co robić? Bob tego nie wiedzieć, gdyż Bob nie widzieć massa Bern, on odejść z wszystkimi innymi massa,
— Kto są ci ludzie, z którymi jeździ?
— Być myśliwcami, być kupcami, być... oh Bob nie wiedzieć wszystkiego!
— Dokąd chciał jechać?
— Do Californ, do Francisko, do młodego massa Allan.
— A więc Allan jest we Francisko?
— Massa Allan tam być i kupić bardzo wiele złota dla massa Marshalla. Ale massa Marshall nie potrzebować już złota, bo massa Marshall już nie żyć.
— Master Marshall umarł? — zapytałem zdumiony gdyż jubiler trzymał się wówczas bardzo rzeźko.
— Umrzeć nie wskutek choroby, lecz wskutek morderstwa.
— Zamordowali go? — zawołałem przerażony. — Kto?
— Bob nie znać morderców i nikt ich nie znać. Mordercy przyjść w nocy, pchnąć nożem w piersi massy Marshalla i zabrać wszystkie kamienie, klejnoty i złoto massy Marshalla. Kto być mordercą i dokąd pójść, tego nie wiedzieć ani szeryf, ani jury, ani massa Bern, ani Bob.
— Kiedy to się stało?
— Przed wiele tygodni, wiele miesięcy; pięć miesięcy. Massa Bern zostać bardzo ubogi i napisać do massa Allan w Californ, lecz nie otrzymać odpowiedzi i dla tego sam pójść szukać massę Allana.
Była to zaiste straszna wiadomość. Morderstwo i rabunek zburzyły szczęście tej zacnej rodziny, pozbawiły życia ojca i wtrąciły w nędzę obu synów. Wszystkie kamienie i klejnoty zniknęły. Ta wieść przypomniała mi odrazu dyamenty, odebrane Fredowi Morganowi. Ale co mogło sprawcę zapędzić z Louisville na preryę?
— Jak odbywaliście podróż?
— Z Memfis do fortu Smith, a potem przez góry do Preston. Bob jechać i chodzić aż do wielka, straszna pustynia Estaccad, gdzie już wody nie znaleźć. Koń i Bob się zmęczyć, Bob spaść na ziemię, koń pobiec, a Bob zostać na ziemi. Potem straszna bieda, Bob prawie umrzeć z pragnienia, aż przyjść massa Charley i dać Bobowi krew do ust. O, massa, ocalić massę Marshalla, a Bob kochać massę tak bardzo, jak cały świat, całą ziemię!
Było to zaiste życzenie, do którego spełnienia nie przywiązywałem żadnej nadziei. Nie wiem, skąd pochodziła ufność murzyna do mnie, ale zaspokoić jej teraz również nie mogłem. Mimoto pytałem dalej:
— Ilu ludzi liczyło wasze towarzystwo?
— Bardzo wiele: dziewięć ludzi i Bob.
— Dokąd zmierzaliście najpierw?
— Tego Bob nie wiedzieć. Bob zawsze jechać z tyłu i nie słychać, co massa mówić.
— Masz nóż i szablę. Czy wszyscy byliście uzbrojeni?
— Dużo flint, rusznic, nóżów, pistoletów i rewolwerów.
— A kto był waszym przewodnikiem?
— Ten człowiek nazywać się Wiliams.
— Przypomnij sobie jeszcze raz dobrze, gdzie pojechali, kiedy z konia upadłeś?
— Nie wiedzieć już, tam i tam.
— Kiedy to było? O jakiej porze dnia?
— Być wkrótce wieczór i... ah, oh, teraz Bob wiedzieć. Massa Bern pojechać prosto w słońce, kiedy Bob upaść z konia.
— Dobrze! Czy możesz już chodzić?
— Bob znowu biegać, jak jeleń. Krew dobre lekarstwo na pragnienie.
Rzeczywiście mnie także tak orzeźwił ten szczególny napój, że nawet gorączka znikła. Obok mnie stał już Sam, w którym również nastąpiła ta zmiana. Przyszedł, aby nam się przysłuchać i wyglądał znacznie lepiej, aniżeli jeszcze przed pięciu minutami.
Towarzystwo, w którem znajdował się Bernard Marshall, musiało być tak samo wyczerpane, jak my, bo dzielny młodzian nie byłby opuścił wiernego sługi. Może pragnienie i gorączka tak szalały w jego wnętrznościach, że już nie był panem swoich myśli i zmysłów. Ostatnia wskazówka Boba naprowadzała na to, że taksamo jak my zdążał ku zachodowi. Jak jednak mieliśmy się dostać do niego, jak go ratować, kiedy nam właśnie tak bardzo potrzeba było pomocy, a konie nasze wypowiedziały nam służbę?
Długo nad tem myślałem, ale nie przyszła mi żadna myśl zbawcza, chociaż przypuszczałem, że towarzystwo nie będzie jeszcze zbyt daleko. Dlaczego jednak nie zostawili żadnych śladów?
Zwróciłem się do Sama z następującą prośbą:
— Zostań tutaj przy koniach! Może one o tyle się wzmocnią, że potem z milę ubiegną. Jeśli do dwu godzin nie wrócę, pójdziesz za moim śladem.
— Well, Charley! Nie polecisz zbyt daleko, gdyż ten łyk soku kujociego nie wystarczy naprzykład na długo.
Rozumie się samo przez się, że teraz nie mówiliśmy do siebie „wy“, jak w pierwszym dniu znajomości, lecz „ty“ zwyczajem westmanów.
Zbadawszy ziemię, przekonałem się, że ślady Boba wiodły od miejsca, na którem leżał, ku północy. Idąc za nimi, dostałem się w niespełna dziesięć minut na trop dziesięciu koni, które szły ze wschodu na zachód. Tu ze znużenia spadł murzyn z konia, czego nie zauważono widocznie, jeśli był w znacznej odległości od swego oddziału. Ślady pouczyły mię nadto, że koń jego pobiegł za tamtemi. Wszystkie zwierzęta musiały być bardzo znużone, gdyż potykały się często, a wlokły się tak, że suwały krok za krokiem kopytami po piasku.
Ta okoliczność sprawiła, że ślady były nadzwyczaj wyraźne, dzięki czemu mogłem szybko podążać naprzód. Powiadam „szybko“ i rzeczywiście tak było, chociaż dziś jeszcze nie potrafiłbym wyjaśnić, czy ten okropny napój, czy też troska o Bernarda Marshalla dała mi tyle sił niespodzianie.
Uszedłszy może z milę, ujrzałem kilka pojedynczo rosnących kaktusów, zeschłych już tak zupełnie, że nabrały już żółtego koloru. Potem zobaczyłem je w grupach, które coraz to więcej gęstniały, aż wkońcu utworzyły nieprzejrzaną przestrzeń, ciągnącą się daleko poza linię horyzontu.
Oczywiście trop, którym szedłem, nie prowadził pomiędzy niebezpieczne rośliny, lecz dokoła nich. Ruszyłem tamtędy, lecz niedaleko, gdyż naraz zaświtała mi myśl, która użyczyła mi nowych sił.
Gdy na rozżarzonych nizinach półwyspu Florida spiekota, pochłaniająca wodę, tak się wzmoże, że ludziom i zwierzętom grozi śmierć z pragnienia, ziemia zaś mimoto jest jako „płynny ołów, a niebo jak rozżarzony kruszec“ bez jednej chmurki na sobie, wówczas ludzie zapalają trawy i wszelkie rośliny, a ogień sprowadza deszcz. Sam widziałem to dwukrotnie, a kto choć do pewnego stopnia obeznany jest z prawami, siłami i zjawiskami natury, wyjaśni to sobie bez naukowych tłómaczeń.
O tem pomyślałem w tej chwili i równocześnie ukląkłem, aby nożem wyciąć potrzebne do zapalenia włókna. W kilka minut potem buchnął ogień, który z początku zwolna, lecz potem szybciej ogarniał coraz to szerszą przestrzeń, aż wreszcie rozlało się morze płomieni, którego granic niepodobna było objąć okiem.
Przeżyłem już kilka pożarów preryi, ale żaden nie posuwał się z takim łoskotem, jak to piekło kaktusowe, w którem poszczególne rośliny pękały z hukiem rusznicowego wystrzału, jak gdyby cały korpus wojska stanął do walki. Płomienie buchały w niebo, a nad nimi unosiła się para i dym, przez które przelatywały drzazgi z kaktusów, wyrzucanych w górę jak strzały. Czułem, jak ziemia drżała mi pod nogami, a w powietrzu huczało głucho jakby odgłosem bitwy.
To była najlepsza pomoc, jaką — przynajmniej teraz — mogłem dać Bernardowi Marshallowi. Potem wróciłem, nie troszcząc się o to, czy potem rozpoznam ich ślady, czy nie. Nadzieja tak mnie pokrzepiła, że na drogę powrotną byłbym potrzebował zaledwie pół godziny, tymczasem nawet to było zbyteczne, gdyż wkrótce spotkałem Sama i Boba z obydwoma końmi, które nabrały już nieco sił.
— Zounds, Charley, co się tam dzieje właściwie? Najpierw wydało mi się, że mamy trzęsienie ziemi, teraz jednak widzę naprzykład, że zapalił się ten piekielny piasek.
— Piasek nie, Samie, lecz kaktusy, których tam rośnie mnóstwo.
— Jak się zajęły? Ty chyba nie podłożyłeś ognia!?
— Właśnie, że to uczyniłem.
— Ależ, człowiecze, w jakim celu?
— Aby deszcz sprowadzić!
— Deszcz? Nie weź mi tego za złe, Charley, ale zdaje, mi się, że dla rozrywki dostałeś lekkiego bzika!
— Czy nie wiesz, że u niektórych dzikich uchodzą zbzikowani za bardzo rozumnych?
— Ty sam pewnie nie przypuszczasz, iż zrobiłeś coś mądrego. Gorąco podwoiło się teraz raczej, niż zmniejszyło.
— Gorąco się wzmogło, a z niem rozwinie się elektryczność!
— Daj mi naprzykład spokój z elektrycznością! Nie mogę jej ani zjeść, ani wypić i nie wiem wogóle, co to za kreatura.
— Niebawem ją usłyszysz, gdyż wkrótce zerwie się burza, może nawet z piorunami.
— Przestańże! Biedny Charley, dostałeś naprawdę bzika!
Spojrzał na mnie z wyraźnym i poważnym niepokojem. Ja zaś wskazałem ręką ku górze, pytając:
— Czy widzisz te zbliżające się pary wodne?
— Do stu piorunów, Charley! Na końcu gotów jestem przypuścić, że nie zwaryowałeś!
— Pary utworzą chmurę, która musi się gwałtownie wyładować.
— Charley, jeśli to się sprawdzi, to ja jestem osłem, a ty najmędrszym człowiekiem w Stanach Zjednoczonych i poza niemi!
— To za wiele, mój Samie! Widziałem taki pożar na Florydzie i tutaj zastosowałem poprostu ten środek, ponieważ sądzę, że nie zaszkodzi nam odrobina deszczu. Popatrz, oto masz już tę chmurę. Skoro tylko kaktusy się spalą, zacznie się burza, a jeżeli nie wierzysz, to przypatrz się tylko swojei Tony, jak wywija ogonem i wyrzuca nozdrzami! Mój mustang także wietrzy już deszcz, który, co prawda, nie rozszerzy się o wiele dalej jak na przestrzeń pożaru. Chodźcie naprzód, żeby na nas dobrze spadł!
Poszliśmy pieszo, chociaż mogliśmy już pojechać, gdyż zwierzęta okazywały żwawość, jak na swe siły niezwykłą i pchały się poprostu naprzód. Instynktem poczuły, że znajdą upragnione orzeźwienie.
Proroctwo moje spełniło się rzeczywiście. W pół godziny potem rozszerzyła się owa mała chmura tak dalece, że całe niebo nad nami wyglądało czarno. Nareszcie zaczął padać deszcz, ale nie zwolna, jak w strefach umiarkowanych, lecz nagle, jak gdyby chmury były stałemi naczyniami, które teraz poprzewracano. Zdawało się, że ktoś grzmoci nas pięściami po plecach i w przeciągu minuty przemoczyło nas tak zupełnie, jak gdybyśmy w ubraniach przepłynęli przez rzekę. Oba konie stały z początku cicho i wysoce zadowolone z tego, że je deszcz oblewał, a potem nawet zaczęły brykać, co dowodziło, że odzyskały siły zupełnie. Nas również ogarnęło nader przyjemne uczucie. Rozłożyliśmy koce, by nałapać jak najwięcej drogocennej wilgoci, poczem to, czego nie zdołaliśmy wypić, wlaliśmy do skórzanych worów.
Największą radość okazywał murzyn Bob. Zataczał koła, przewracał kozły i robił miny, które wskutek przeciwieństwa w zabarwieniu twarzy i włosów były nieopisanie śmieszne.
— Massa, massa, oh, oh, woda, dobra woda, dużo wody! Bob zdrów, Bob mocny, Bob znowu jechać, biegać, chodzić aż do Californ. Massa Bern będzie miał także wodę?
— Prawdopodobnie, gdyż wątpię, czy wyjechał daleko poza pole kaktusowe. Ale pij, bo wnet przestanie padać!
Murzyn podniósł szeroko krysy kapelusza, który mu był upadł na ziemię, przytrzymał go denkiem na dół, rozszerzył grube wargi tak, że powstała przepaść od ucha do ucha, odrzucił głowę wstecz i wpuścił orzeźwiający napój między zęby.
— Oh, ach, to dobrze, massa. Bob pić jeszcze wiele więcej! — Nadstawił znowu kapelusz, lecz rozczarował się srodze. — Ah, deszcz się skończyć; woda już nie przyjść!
Rzeczywiście ustał deszcz po ostatnim grzmocie tak samo prędko, jak się zaczął, co nam nie sprawiło już przykrości, gdyż ugasiliśmy zupełnie pragnienie, a ponadto napełniliśmy wory.
— A teraz posilmy się trochę — rzekłem — potem zaś dalej w drogę, aby dotrzeć do Marshalla!
W kilku minutach zjedliśmy po kawałku suszonego mięsa bawolego, a następnie dosiadłszy koni, pokłusowaliśmy naprzód. Bob okazał się przy tej sposobności tak doskonałym biegunem, że z łatwością dotrzymywał nam kroku.
Ślady zatarły się oczywiście po deszczu. Znałem jednak ich kierunek i niebawem zauważyłem łupę z harbuza, porzuconą prawdopodobnie przez jednego z ludzi, jadących przed nami.
Pole kaktusowe ciągnęło się niewątpliwie daleko ze wschodu na zachód, gdyż zdawało się, że czarne spalenisko poprostu się nie skończy. To mię pocieszało, gdyż wnosiłem stąd, że deszcz orzeźwił także tych, których szukaliśmy. Wreszcie minęliśmy spalenisko, a poza niem ukazała się w dali ciemna grupa, złożona z ludzi i zwierząt. Wziąłem do rąk lunetę i naliczyłem dziewięciu ludzi i dziesięć koni. Ośm postaci siedziało na ziemi, dziewiąta zaś, dosiadłszy konia, oddzieliła się od towarzystwa i ruszyła cwałem wprost na nas. Wtem jeździec musiał nas dostrzec, gdyż osadził konia. Przypatrzywszy mu się lepiej, poznałem Bernarda Marshalla.
Odgadłem jego zamiar. On znajdował się w stanie takiego znużenia i zobojętnienia, że tak samo jak inni nie zauważył braku swego sługi. Dzięki jednak ożywczemu deszczowi odzyskał znowu duchową prężność i uznał za swój obowiązek odszukać Boba i wrócić z nim do swoich ludzi. Domysł mój potwierdzała także ta okoliczność, że prowadził za sobą drugiego konia za cugle. To, że nikt się doń nie przyłączył, dotknęło mię trochę przykro. Byłbym się wobec tego założył, że towarzystwo składało się z samych Jankesów, dla których życie murzyna, zwłaszcza gdy nie jest ich sługą, znaczy tyle, co nic.
Pierwszy jeździec przypatrzył się nam dokładnie, zawołał ku swoim kilka słów i natychmiast wsiedli wszyscy na konie, wziąwszy broń do rąk.
— Naprzód, Bobie, wylegitymuj nas! — rozkazałem murzynowi.
Ten puścił się pędem, a my ruszyliśmy za nim dobrym krokiem. Skoro tylko Marshall poznał służącego, zniknęła jego nieufność, towarzystwo zaś zsiadło z koni i oczekiwało nas w pokojowej postawie. Bob tylko cokolwiek biegł przodem, dla tego usłyszeliśmy, co oznajmił głośno jubilerowi:
— Nie strzelać, nie kłuć; bardzo dobrzy, piękni ludzie; massa Charley, który zabija tylko Indsmen i łotrów, ale pozwala żyć gentlemanom i murzynom!
— Charley! Czy to być może? — zawołał zaskoczony niespodzianką Marshall i spojrzał bystro ku mnie.
W ojczyźnie jego ubierałem się bardziej gentlemanlike, aniżeli to na sawannie jest możliwe. Twarzy z małą bródką niełatwo poznać po kilku miesiącach z poza dziko wyrosłej, pełnej brody, a ponieważ nie widział mnie jeszcze nigdy w mojej obecnej powłoce, przeto nie wziąłem mu tego za złe, że nie poznał mnie odrazu zdaleka. Teraz jednak w oddaleniu trzydziestu długości konia przekonał się, że Bob miał słuszność. W jednej chwili stanął obok i podał mi z konia rękę.
— Charley, czy to prawda? Czy to wy rzeczywiście? Wszak wybraliście się byli do fortu Benton i w Góry Śnieżyste! Skąd zeszliście tu na Południe?
— Byłem i tam, Bernardzie, ale wydało mi się tam za zimno, dla tego zesunąłem się nieco niżej, a teraz witam was w Estaccado! Może mnie przedstawicie swoim towarzyszom?
— Oczywiście! Charley, zapewniam was, że tysiąc dolarów nie sprawiłoby mi takiej przyjemności jak wasza obecność. Zsiądźcie i przystąpcie bliżej!
To rzekłszy, zaznajomił mnie ze swoimi ludźmi, a potem zarzucił mnie tysiącem pytań, na które odpowiadałem, jak mogłem. Towarzystwo jego składało się z samych Jankesów, pięciu wojażerów z Towarzystwa dla sprzedaży futer i z trzech ludzi, tak obwieszonych bronią, że trudno było uważać ich za westmanów. Ja przypuszczałem, że to są pewnie owi wspomniani przez Boba kupcy. Oni jednak wyglądali raczej na awanturników, udających się na Zachód w celu zdobycia szczęścia w uczciwy, albo nieuczciwy sposób. Najstarszy z wojażerów, przedstawiony mi jako Wiliams, był dowódcą oddziału i wydawał się wcale znośnym „szopem“, że użyję zwykle spotykanego na Zachodzie wyrażenia. Gdy odpowiedziałem na kilka małoznaczących pytań Bernarda, zwrócił się do mnie, z czego wywnioskowałem, że Sam nie robił na nim wielkiego wrażenia.
— Wiemy już mniej więcej, kim jesteście, a teraz pragnęlibyśmy usłyszeć, dokąd zmierzacie.
— Może do Paso del Norte, a może gdzie indziej, sir. Zależy to od tego, jakie będziemy mieli zajęcie.
Nie uważałem za stosowne powiedzieć mu więcej, aniżeli mu na razie było potrzeba.
— A czem się trudnicie?
— Rozglądamy się trochę po świecie.
— Lack-a-day, to jest praca, przy której się człowiek nie nudzi, choćby nie potrzebował się zbytnio natężać. Jesteście w takim razie zamożni, jeśli nie bogaci nawet. Widać to także po waszej błyszczącej broni!
Jego przypuszczenie było niestety mylne, gdyż posiadałem właśnie tylko tę broń i kilka drobnostek, zostawionych w domu. Pytanie jego nie podobało mi się wcale, a jeszcze mniej podstępny wzrok i napół szyderczy, a napół pośpieszny ton, w jakim je wypowiedział. Był to człowiek nieostrożny i pomimo swojej znośnej powierzchowności wzbudził we mnie podejrzenie. Postanowiłem nadal mieć go ciągle na oku, a narazie odpowiedziałem, nie potwierdzając, ani zaprzeczając jego pytania:
— Zdaje mi się, że na Estaccadzie wszystko jedno czy jestem ubogi, czy zamożny.
— Macie słuszność, sir. Jeszcze pół godziny temu byliśmy wszyscy blizcy śmierci i tylko cud nas ocalił, cud, jaki się rzadko zdarza w tych stronach.
— Jaki?
— Oczywiście, że deszcz. Wy może przybywacie z okolicy, w której nie padał?
— Owszem, padał i u nas, gdyż samiśmy go wywołali.
— Wywołali? Co chcecie przez to powiedzieć, sir?
— Że bylibyśmy zginęli tak samo, jak wy, gdybyśmy byli nie zrozumieli, że niema innego środka ocalenia, jak spowodowanie chmur i piorunów.
— Słuchajcie, master kłapaczu, spodziewam się, że nie uważacie nas za ludzi, którym można zamydlić oczy, gdyż w przeciwnym razie byłoby źle z waszą skórą. Byliście pewnie kiedyś w Utah nad wielkiem słonem jeziorem i należycie do „świętych ostatnich dni“, którzy także robią podobne cuda.
— Byłem już tam rzeczywiście, lecz teraz nie mam do czynienia z ostatnimi dniami, lecz przedewszystkiem z dniem dzisiejszym i z wami. Czy pozwolicie nam przyłączyć się do was?
— Owszem, zgadzamy się tembardziej, że jesteście znajomym master Marshalla. Jak możecie się we dwóch zapuszczać w Llano Estaccado?
Nieufność moja względem niego kazała mi udawać lekkomyślnego i niedoświadczonego:
— Na to nie potrzeba odwagi. Droga jest wytyczona, wchodzi się więc, a potem wychodzi szczęśliwie.
— Good lack, to prędko się z tem załatwiacie! Czy słyszeliście już co o stakemanach?
— Co to za ludzie?
— Otóż macie! Nie chcę o nich mówić, aby nie wywołać wilka z lasu, to tylko powiem, że kto we dwójkę puszcza się na Estaccado, musi być zuchem jak Old Firehand, lub Old Shatterhand, albo być takim mądrym jak pogromca Indyan, Sans-ear. Czy słyszeliście kiedy o którymś z tych ludzi?
— Być może, teraz jednak obojętny jestem na takie wieści. Jak długo trzeba jeszcze jechać, aby się wydostać z Estaccada?
— Dwa dni.
— Znajdujemy się oczywiście na drodze właściwej?
— Dlaczegoż miałoby być przeciwnie?
— Ponieważ wydało mi się, że pale zwróciły się nagle na południowy wschód, zamiast na południowy zachód.
— To może się wydawać wam, lecz nie takiemu staremu i wytrawnemu wojażerowi, jak ja. Ja znam Estaccado jak własny worek na kule.
Podejrzenie moje się wzmogło. Jeśli rzeczywiście był tak doświadczony, to musiał wiedzieć, że zboczył z właściwego kierunku. Postanowiłem podejść go bliżej.
— Jak się to dzieje, że towarzystwo posyła was tak głęboko na południe? Zdaje mi się, że na północy jest więcej futer, aniżeli na południu.
— Jacyście wy mądrzy! Futro to skóra, a skóra to futro. Udajemy się na południe nie tylko dla tego, że i tutaj żyją czarne i szare niedźwiedzie, racoony[50], opossum i inne zwierzęta, dostarczające futer, ale także w tym celu, aby podczas wędrówki bawołów nagromadzić kilka tysięcy skór.
— Ach tak! Ja sądziłem, że w parkach i dokoła nich można skór nabyć z większą łatwością. Zresztą, jako wojażer, jesteście w bardzo dobrem położeniu, ponieważ nie potrzebujecie się obawiać Indyan. Opowiadano mi, że towarzystwo używa wojażerów równocześnie jako listonoszy i sztafet, a taki list jest podobno najlepszym talizmanem przeciwko atakom Indyan. Czy to prawda?
— Tak. Nietylko nic nam nie grozi ze strony Indyan, lecz nawet zawsze możemy liczyć na ich pomoc.
— To pewnie i wy macie takie listy?
— Naturalnie. Wystarczy mi pokazać pieczęć, a każdy Indyanin użyczy mi pomocy.
— Rozciekawiacie mnie, sir. Pokażcie mi łaskawie taką pieczęć! Dobrze?
Zauważyłem, że się zakłopotał, lecz starał się to pokryć gniewną miną.
— Czy słyszeliście co kiedy o tajemnicy listowej? Tylko Indyanom wolno mi pokazywać listy.
— Nie chciałem poznać treści listu, a z waszej odpowiedzi widzę, że nie znajdujecie się chyba nigdy w tem położeniu, żebyście musieli legitymować się przed białymi!
— W tym wypadku legitymuję się strzelbą. Zapamiętajcie to sobie!
Udałem bardzo przygnębionego jego ostrem wystąpieniem i zamilkłem, niby strasznie zakłopotany. Mały Sam łypnął okiem nie ku mnie — to byłoby mnie zdradziło — lecz do swojej Tony, jak gdyby zgadzał się z nią w najwyższym stopniu, ja zaś odwróciłem się do Marshalla:
— Bob opowiedział mi, dokąd i w jakim celu przedsięwzięliście tę podróż. Czy nie macie ani śladu mordercy, który was pozbawił wszystkiego?
— Najmniejszego. Zresztą niewątpliwie więcej osób było czynnych przy tem morderstwie.
— Gdzie znajduje się Allan?
— W San Francisko, a przynajmniej stamtąd pisane były wszystkie jego listy.
— Well, w takim razie odszukacie go łatwo. Czy pójdziecie dzisiaj dalej, czy tu staniecie obozem?
— Ułożyliśmy się, że tu zostaniemy.
— W takim razie rozsiodłam mego konia.
Podniosłem się, zdjąłem siodło i uzdę z mustanga i dałem mu trochę kukurydzy. Sam zrobił to samo ze swoją klaczą. Unikaliśmy przy tem rozmowy z sobą, co zresztą byłoby zbytecznem, gdyż rozumieliśmy się bez słów. Dwaj myśliwi, obcujący z sobą przez kilka tygodni, odczytują sobie myśli z wyrazu oczu. Do Marshalla nie przemówiłem także ani jednego słowa potajemnie. Wśród obojętnych przeważnie rozmów upłynęła reszta dnia aż do wieczora.
— Rozstawcie straże, sir! — rzekłem do Wiliamsa. — Jesteśmy znużeni i chcemy się wyspać.
On wykonał to polecenie, ale dziwnym sposobem nie wyznaczył na wartę ani mnie, ani Sama, ani Marshalla.
— Śpijcie pomiędzy nimi, żeby nie mogli rozmawiać z sobą potajemnie! — szepnąłem do Marshalla, który przy tej wskazówce spojrzał na mnie ze zdumieniem, ale był jej posłuszny.
Konie pokładły się, ponieważ paszy dla nich nie było. Podczas gdy inni ułożyli się do snu, tworząc obszerne koło, ja ułożyłem się obok mojego mustanga, oparłszy głowę na jego brzuchu jak na poduszce. Tamci użyli siodeł w tym celu. Ja wybrałem sobie to wyjątkowe stanowisko z ważnego powodu. Samowi wystarczyło jedno skinienie z mej strony na to, żeby się umieścił pomiędzy wojażerami, wskutek czego tylko na posterunkach mogli się porozumiewać.
Gwiazdy powschodziły, lecz może z powodu deszczu wisiała pomiędzy niemi a ziemią taka mgła, że nie świeciły tak jasno, jak innymi wieczorami. Dwaj kupcy odbywali pierwszą straż, która minęła zupełnie spokojnie. Druga warta przypadała na Wiliamsa i najmłodszego wojażera. Gdy przyszła kolej na nich, nie spali jeszcze. Powstali i zaczęli patrolować w półkole. Zapamiętałem sobie dokładnie punkt, na których spotykali się regularnie. Jeden z tych punktów znajdował się w pobliżu konia, na którym jechał Bob i to wydało mi się okolicznością korzystną, ponieważ należało przypuścić, że murzynowi nie dano dobrego preryowego konia, przed którego instynktem trzebaby się mieć na baczności.
Nie mogłem dostrzec, czy ci dwaj ludzie rozmawiali z sobą przy każdem spotkaniu, ale odgłos ich kroków pozwalał na domysł, że stawali na chwilę, aby sobie coś szepnąć. W czasie pobytu na sawannie zaostrzyłem był sobie bardzo słuch. Jeśli się tym razem nie myliłem, to mieliśmy tu do czynienia z bardzo szczwanymi ludźmi.
Poczołgałem się ostrożnie łukiem do konia. Był to widocznie bardzo cierpliwy i łagodny człapak, gdyż nie zdradził mego zbliżenia się ani parsknięciem, ani żadnym ruchem. Mogłem więc przylgnąć do jego ciała tak szczelnie, że byliby mnie w żaden sposób nie odkryli.
Właśnie nadchodził Wiliams z jednej, a wojażer z drugiej strony. Zanim się odwrócili, doleciały mnie całkiem wyraźnie następujące słowa:
— Ja jego, a ty murzyna!
Słowa te powiedział Wiiiams. Gdy powrócili, usłyszałem znowu:
— Oczywiście, że ich także!
Wydało mi się, że na przeciwległym punkcie stycznym zapytał drugi o mnie i o Sama. Gdy się znowu do mnie zbliżyli, zabrzmiały słowa:
— Pshaw! Jeden mały, a drugi... to będzie przecież we śnie!
„Małym“ był oczywiście Sam, a „drugim“ ja. Nie ulegało wątpliwości, że postanowili nas zamordować chociaż nie wiedziałem, dlaczego. Gdy się znowu przybliżyli, usłyszałem dokładną odpowiedź:
— Wszystkich trzech!
Być może, iż po drugiej stronie padło pytanie, czy trzej kupcy mają los nasz podzielić. Tych pięciu wojażerów chciało się więc do nas zabrać; pięciu przeciwko pięciu. Wynik tego przedsięwzięcia mógł być dla nich jak najkorzystniejszy. Byliby nas uśmiercili, nie skaleczywszy się nawet, gdyby mnie było nie przyszło na myśl, ich podsłuchać. Teraz znowu się zeszli obydwaj rozbójnicy.
— Ani minuty prędzej... wszystko w porządku! — rzekł Wiiiams do towarzysza.
Zajmująca rozmowa dobiegła do końca. Ostatnie słowa odnosiły się oczywiście do chwili, w której czyn miano spełnić. Teraz chodziło o to, kiedy to nastąpi, czy we śnie, czy dzisiaj, czy jutro? Prawdopodobniejsza była pierwsza pora, a że obywaj łotrzy mieli się jeszcze co najwyżej kwadrans przechadzać, przeto należało ich uprzedzić.
Przygotowałem się do skoku. Oni spotkali się znowu, nie zamieniwszy już ani słowa i odwrócili się równocześnie. Zaledwie Wiiiams mnie minął, zerwałem się za nim z ziemi, pochwyciłem go lewą ręką za gardło tak, że nie zdołał głosu wydać z siebie, a pięścią prawej uderzyłem go w skroń tak silnie, że obsunął się cicho na ziemię.
Teraz ruszyłem naprzód zamiast niego i zetknąłem się na przeciwległym punkcie z drugim strażnikiem, który nie spodziewał się niczego i uważał mnie za Wiliamsa. Jego spotkał ten sam los. Obaj musieli tak leżeć przynajmniej dziesięć minut, zanim mogli odzyskać przytomność. Wobec tego poszedłem szybko do grupy śpiących. Dwu tylko jeszcze nie spało, a to Sam i Bernard, którego tak zaniepokoiła wyszeptana przezemnie wskazówka, że nie mógł zasnąć.
Odwinąłem lasso z bioder, a Sam uczynił to samo.
— Tylko tych trzech wojażerów! — szepnąłem, a potem zawołałem głośno: — Dalej, wstawać, ludzie!
W jednej chwili wszyscy byli na nogach, nawet murzyn Bob, ale równocześnie owinęły się pętle naszych lass dokoła rąk i ciała dwu wojażerów. Natychmiast rzemienie zacisnęły się tak silnie, że pojmani nie mogli nawet pomyśleć o ich rozerwaniu. Bernard Marshall prawie bezwiednie rzucił się na trzeciego i przytrzymał go, dopóki nie związałem go własnem jego lassem. Stało się to tak prędko, że byliśmy już gotowi, kiedy jeden z kupców opamiętał się i krzyknął, chwytając strzelbę:
— Zdrada! Do broni!
Sam roześmiał się głośno.
— Zostawno swoją ognistą sikawkę, mój chłopcze; zabrakłoby kapsli tobie i tamtym, hihihi!
Gdy ja podsłuchiwałem, przezorny Sam pozdejmował kapsle z kominków, dowodząc tem, jak bystro mnie zrozumiał, chociaż nie zamieniliśmy z sobą ani słowa.
— Nie obawiajcie się, ludzie, nie stanie się wam nic złego! — uspokoiłem ich. — Ci chcieli nas i was zamordować, dla tego zrobiliśmy ich nieszkodliwymi narazie.
Pomimo ciemności widać było przestrach, jaki wywołały moje słowa. Nawet Bob przystąpił czemprędzej do mnie.
— Massa, czy chcą zamordować i Boba?
— I ciebie także!
— Więc umrzeć, wisieć na Estaccad, wysoko na pal!
Jeńcy nie odezwali się wcale. Liczyli napewne na pomoc straży.
— Bobie, tam leży Wiliams, a tam jego towarzysz. Przynieś ich! — rozkazałem murzynowi.
— Już nieżywi? — zapytał.
— Tylko bezprzytomni.
— Ja przynieść ich!
Olbrzymi czarny przyniósł jednego po drugim na swoich szerokich barkach, poczem ich natychmiast związano. Teraz mogłem już wyjaśnić kupcom, dlaczego to uczyniliśmy. Kupcy wpadli w straszną wściekłość i domagali się natychmiastowej śmierci wojażerów. Musiałem im się oczywiście sprzeciwić.
— Sawanna rządzi się także swojemi prawami i ustawami. Gdyby stanęli przeciwko nam z bronią w ręku, kiedy życie nasze zależałoby od mgnienia oka, moglibyśmy ich powystrzelać, ale wobec tego stanu rzeczy nie wolno nam popełnić morderstwa. Musimy tylko złożyć sąd na nich.
— Oh, oh, tak jury — rzekł murzyn, ciesząc się już z góry widowiskiem — a potem Bob powiesić wszystkich pięciu!
— Teraz nie czas na to. Noc ciemna, a ognisk nie mamy, trzeba więc zaczekać do dnia. Jest nas siedmiu, pięciu więc może spać swobodnie, a dwu będzie czuwało. O jeńców możemy być spokojni, dopóki słońce nie zejdzie.
Kosztowało mnie sporo trudu, zanim przeparłem swoje zdanie, doprowadziłem jednak do tego, że pięciu ułożyło się znów na spoczynek, ja zaś z jednym z kupców stanąłem na straży. W godzinę potem zluzowano nas, a ostatnią wartę wziął Sam na siebie, gdyż o tym czasie zaczynało już szarzeć i para oczu wystarczała zupełnie do naszego bezpieczeństwa.
Przez całą noc nie odezwał się żaden z pojmanych. Kiedyśmy jednak powstali, zauważyłem, że Wiliams i jego towarzysz już byli przytomni. Zjedliśmy najpierw śniadanie, a koniom daliśmy porcyę kukurydzy. Potem przystąpiliśmy do rozprawy. Sam skinął na mnie i powiedział:
— Oto nasz szeryf; on naprzykład zacznie jury.
— Nie, Samie, ty musisz objąć przewodnictwo.
— Ja? Heigh-ho! Co ci się stało? Sam Hawerfield szeryfem! Kto pisze książki, ten się lepiej do tego nadaje!
— Nie jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych, oprócz tego nie byłem tak długo jak ty na sawannie. Jeśli się ty usuwasz, to Bob to zrobi!
— Bob? Murzyn szeryfem? To byłoby największe głupstwo, jakiebyśmy popełnili w tej norze piaskowej. Muszę się zatem zgodzić, jeśli naprzykład ty nie przystajesz na inne załatwienie sprawy przewodnictwa.
Usiadł w odpowiedniej postawie i przybrał minę, z której wynikało dokładnie, że w tym sądzie preryowym będzie się kierował przynajmniej tą samą troskliwością i sprawiedliwością, co w jury cywilizowanego hrabstwa.
— Usiądźcie w koło, moi panowie! Wy wszyscy jesteście wotantami, a Bob niech stoi, ponieważ będzie konstablem!
Bob przyciągnął mocniej rzemień od pałasza i starał się przybrać minę, pełną jak największej godności.
— Konstablu, zdejm więzy z jeńców, gdyż znajdujemy się w kraju wolnym, niech więc nawet mordercy stają tutaj przed sędzią wolni.
— A jeżeli drapnąć wszyscy pięć, to... — ośmielił się murzyn zauważyć.
— Słuchać! — huknął nań Sans-ear. — Nikt z tych ludzi nie umknie, gdyż odebraliśmy im broń, a zanimby naprzykład zrobili dziesięć kroków, dosięgłyby ich nasze kule!
Zdjęto więźniom rzemienie, a oni podnieśli się, milcząc wciąż jeszcze zawzięcie. Każdy z nas miał strzelbę pod ręką i o ucieczce rzeczywiście ani mowy nie było.
— Ty siebie nazywasz Wiliams — zaczął Sam. — Czy to twoje imię właściwe?
Zapytany odrzekł z miną upartą:
— Nie będę wam odpowiadał. Wy sami jesteście mordercami, wy napadliście na nas i powinniście stanąć przed sądem!
— Czyń, co chcesz, mój chłopcze. Masz wolną wolę, ale pamiętaj, że milczenie znaczy tyle, co przyznanie się. A więc czy rzeczywiście jesteś wojażerem?
— Tak.
— Udowodnij to! Gdzie masz listy?
— Nie mam żadnych.
— Dobrze, mój chłopcze! To wystarczy zupełnie, aby wiedzieć, z kim się ma do czynienia. Czy powiesz mi, o czem wczoraj na warcie rozmawiałeś z swoim towarzyszem i co postanowiłeś?
— Nic! Nie zamieniliśmy ani słowa.
— Ten czcigodny mąż podszedł was i słyszał wszystko dokładnie. Nie jesteście westmanami, gdyż prawdziwy preryowy myśliwiec, byłby się o wiele mądrzej zabrał do rzeczy.
— My nie jesteśmy westmanami? All devils, skończcie już raz tę komedyę, a my wam potem pokażemy, że nie boimy się żadnego z was. Cóż wy za jedni? Greenhorny, które nas we śnie zaskoczyły, aby nas zamordować i ograbić!
— Nie rozdrażniaj się niepotrzebnie, mój synu! Dowiesz się jeszcze, kto to te greenhorny, które cię sądzić mają na śmierć i życie. Ten mąż powalił was sam jeden pięścią, a dokonał tego tak poprawnie, że nikt tego nie zauważył, nawet wy sami. Właściciel tak pięknej pięści nazywa się Old Shatterhand. A teraz przypatrzcie się mnie! Czy może ten, któremu Nawajowie obcięli uszy, nazywać siebie Sans-ear? My więc jesteśmy tymi dwoma, którzy mogą się sami zapuścić w Llano Estaccado. Prawdą jest również to, że kazaliśmy wczoraj padać deszczowi. Któż bowiem inny mógł to uczynić? A może słyszał kto kiedy, żeby deszcz dobrowolnie padał na Estaccado?
Wrażenie, jakie nasze nazwiska wywarły na tych pięciu ludziach, nie było zaiste zbyt zachęcające. Wiliams zabrał głos pierwszy. Rozważywszy sobie sytuacyę, wpadł właśnie dzięki naszym nazwiskom na myśl, że nie potrzebuje się obawiać gwałtu z naszej strony.
— Jeśli rzeczywiście jesteście tymi, za kogo się podajecie, to spodziewamy się sprawiedliwości. Powiem wam prawdę. Nosiłem dawniej inne nazwisko, lecz to nie zbrodnia, gdyż wy właściwie także nie nazywacie się Old Shatterhand i Sans-ear. Każdemu wolno przybrać sobie nazwisko, jakie mu się spodoba.
— Well! Nie jesteś też oskarżony o zmianę nazwiska!
— A morderstwa także nie możecie nam zarzucić, gdyż nie popełniliśmy go, ani nie chcieliśmy popełnić. Rozmawialiśmy wprawdzie wczoraj wieczorem o morderstwie, ale czy wymówiliśmy przytem wasze nazwiska?
Poczciwy Sam patrzył długo przed siebie, aż wkońcu rzekł z niezadowoleniem:
— Tego nie uczyniliście istotnie, ale z waszych słów można było o wszystkiem wywnioskować.
— Wniosek to jeszcze nie dowód, oparty na rzeczywistości. Taki sąd sawannowy to rzecz bardzo chwalebna, ale on może sądzić tylko na podstawie faktów, a nie domysłów. My przyjęliśmy do siebie uprzejmie Sans-eara i Old Shatterhanda, a oni w nagrodę za to chcą nas zabić. Dowiedzą się o tem wszyscy myśliwi od Wielkiego Jeziora aż po Mississipi, od Meksykańskiej zatoki aż do rzeki Niewolników, a każdy powie, że ci dwaj wielcy westmani są zbójami i mordercami.
Musiałem w duszy przyznać, że ten łotr dobrze prowadził swoją obronę, która Sama tak zaskoczyła niespodzianie, że się z miejsca poderwał.
— s’death! Tego nikt nie powie, gdyż my was nie skażemy na śmierć. Jesteście wolni, jak sądzę! Co wy, panowie, na to?
— Są rzeczywiście niewinni! — rzekli trzej kupcy których przekonanie o winie oskarżonych od początku nie było zbyt wielkie.
— Ja także nie mogę nic przeciwko nim podnieść — rzekł Bernard. — Kim są i jak się nazywają, to nas nic nie obchodzi, nasze oskarżenie opiera się tylko na domysłach, a nie na dowodach.
Murzyn Bob poprostu osłupiał, kiedy spostrzegł, że pozbawiono go nadziei powieszenia winowajców. Co do mnie, byłem z tego zwrotu sprawy dość zadowolony, przewidziałem go nawet i dlatego nietylko wczoraj doradzałem zwłokę, lecz pozostawiłem dzisiaj Samowi przewodnictwo. On jako myśliwiec posiadał wprawdzie rzadką przebiegłość, lecz brakło mu zdolności do wzięcia mordercy w ogień pytań krzyżowych. Na preryi nie jest się nigdy pewnym swego życia, na cóż więc niszczyć pięć żyć ludzkich, skoro nie zaszedł najmniejszy wrogi uczynek? W przeciwnym bowiem razie musianoby zabijać nieprzyjaciela za sam jego domniemany zamiar. Mniej zależało mi na śmierci tych ludzi, ile raczej na naszem bezpieczeństwie, a w tym względzie można było zarządzić, co było potrzebnem. Nie mogłem jednak nie ukłuć Sama za to, że dał na sobie wymóc to, na co powinniśmy byli raczej pozwolić z łagodności i łaski. Gdy więc zwrócił się z zapytaniem o moje zdanie, odrzekłem:
— Czy wiesz, Samie, co jest zaletą twojej Tony?
— Co?
— Że ma olej w głowie.
— Egad, przypominam sobie, a ty masz także widocznie dobrą pamięć na rzeczy tego rodzaju. Ale co ja jestem temu winien, że jestem myśliwcem, a nie uczonym w prawie? Ty może potrafiłbyś wydobyć co z tych ludzi, czemu więc nie przyjąłeś godności szeryfa? Teraz oni są wolni, gdyż muszę dotrzymać słowa.
— Oczywiście, gdyż moje zdanie nie mogłoby teraz rozstrzygnąć. Zwalnia się ich od oskarżenia o zamach morderczy, lecz w innym względzie jeszcze nie. Master Wiliams, zapytam was teraz o pewną rzecz, a od waszej odpowiedzi będzie zależało, co się dalej z wami stanie. W którym kierunku można najprędzej dostać się nad Rio Pecos?
— Prosto na zachód.
— W jakim czasie?
— W przeciągu dwu dni.
— Uważam was za stakemanów, chociaż chcieliście nas wczoraj przed nimi ostrzec i chociaż razem z całym oddziałem, co prawda po dostatecznem znużeniu, trzymaliście się właściwego kierunku. Zostaniecie z nami przez dwa dni jako nasi jeńcy. Jeżeli po upływie tego czasu nie będziecie jeszcze nad tą rzeką, to zginiecie, gdyż ja sam dam wam skosztować kuli albo rzemienia, lub odbędzie się nowe jury nad wami. Teraz wiecie już, o co idzie! Przywiążcie ich do ich koni i naprzód!
— Ach, och! To być dobrze! — zawołał Bob. — Jeśli nie przyjść nad rzekę, to Bob powiesić ich na drzewie!
Już w kwadrans potem znajdowaliśmy się w drodze. Jeńcy, przywiązani do koni, jechali oczywiście w środku. Bob, nie chcąc widocznie złożyć urzędu konstabla, nie odstępował ich i trzymał pod najsurowszą opieką. Sam dowodził tylną strażą, ja zaś z Marshallem prowadziłem pochód.
Wczorajszy wypadek był oczywiście przedmiotem rozmowy, ja jednak nie miałem ochoty zbytnio się nad nim rozwodzić. W końcu rzekł Marshal, przerywając rozmowę o wojażerach:
— Czy to prawda, co twierdził Sans-ear, że wywołaliście deszcz?
— Tak.
— To dla mnie niepojęte, chociaż wiem, że nie mówicie nigdy nieprawdy.
— Spowodowałem deszcz, ażeby siebie i was ocalić.
Objaśniłem mu to proste postępowanie, za pomocą którego płanetnicy i guślarze niektórych dzikich ludów zdobywają u swych współplemieńców nadzwyczajny szacunek.
— Wobec tego wszyscy zawdzięczamy wam życie. Bylibyśmy zginęli z pragnienia tam, gdzieście nas spotkali.
— Nie bylibyście zginęli z pragnienia, lecz z ręki morderców. Przypatrzcie się tylko derkom tych, tak zwanych, wojażerów; pod niemi znajdują się jeszcze pełne wory z wodą. Oni nie cierpieli najmniejszego pragnienia. Byłbym ich bezwarunkowo wystrzelał, gdybym nie czuł wstrętu do przelewu krwi ludzkiej. Jak się nazywa najmłodszy z nich, który wczoraj stał na straży razem z Wiliamsem?
— Meercroft.
— Zapewne także przybrane nazwisko. Ten łotr wydaje mi się, pomimo swego młodego wieku, najbardziej podejrzanym. Odnoszę nawet wrażenie, że podobną twarz już gdzieś widziałem w niezbyt zachęcających okolicznościach. Biada im, jeśli w oznaczonym czasie nie dostaniemy się nad rzekę! Teraz podajcie mi bliższe szczegóły zamordowania i ograbienia waszego ojca!
— Niema żadnych bliższych szczegółów. Allan udał się do Francisko po zakupy złota, a my zostaliśmy we czwórkę z Bobem i gospodynią, ponieważ robotnicy i pomocnicy mieszkali poza domem. Ojciec stale wychodził wieczorem, jak o tem wiecie, aż pewnego pięknego poranku znaleźliśmy jego trupa w zamkniętej sieni, pracownia zaś i sklep były otwarte, a wszystko, co przedstawiało jakąś wartość, zniknęło. Ojciec nosił przy sobie zawsze klucz, którym odmykało się wszystkie drzwi. Ten klucz po zamordowaniu zabrano ojcu i dokonano przy jego pomocy rabunku.
— Nie nasunęło się wam żadne podejrzenie?
— Tylko jeden z pomocników mógł wiedzieć o kluczu, wszelkie jednak policyjne śledztwa nie przyniosły żadnego wyniku. Pomocników oddaliliśmy, a oni zniknęli gdzieś bez echa. Pomiędzy zrabowanymi klejnotami znajdowały się znaczne depozyty, za które musiałem zapłacić. Pozostała kwota wystarczyła mi zaledwie na podróż do Kalifornii w celu odszukania brata, o którym nagle wszelkie wieści ucichły.
— Więc nie spodziewacie się pochwycić kiedyś złodzieja i odebrać przynajmniej części własności?
— Bynajmniej! Sprawcy są pewnie razem ze swą zdobyczą już poza granicami kraju, a chociaż umieściłem ogłoszenie o tym strasznym wypadku we wszystkich większych gazetach Europy i Ameryki i dodałem dokładny opis zrabowanych przedmiotów, mimoto na nic mi się to nie przyda, gdyż wytrawny złoczyńca znajdzie dość środków i dróg do zabezpieczenia się przed pościgiem.
— Chciałbym przeczytać to ogłoszenie!
— Możecie! Noszę przy sobie numer „Morning Heralda“, aby mieć pod ręką to ogłoszenie na wszelki wypadek.
Wydobył z kieszeni gazetę i podał mnie. Jadąc dalej, przeczytałem opis i wpadłem w podziw znowu nad jednem z owych wyższych zrządzeń, które niedowiarkowie nazywają przypadkiem. Skończywszy czytać, złożyłem papier i oddałem Marshallowi, mówiąc:
— A coby było, gdybym sprawcę, a przynajmniej jednego ze sprawców dokładnie wam oznaczył?
— Wy, Charley? — zapytał pośpiesznie.
— I dopomógł wam do odzyskania przynajmniej części straty?
— Nie róbcie lichych żartów, Charley! Wy znajdowaliście się na preryi wówczas, kiedy czyn popełniono. Jakże potrafilibyście dokonać tego, co nie udało się ludziom, dotkniętym tem najbliżej?
— Bernardzie, jestem człowiek prosty, ale szczęśliwy ten, kto z młodych lat zdołał ocalić i zachować aż do poważnego wieku męskiego swoją wiarę dziecięcą. Jest oko, czuwające nad wszystkiem, i ręka, która najgorsze zamiary zamienia dla nas w dobre, a dla tego oka, dla tej ręki leżą Louisville i sawanna blizko siebie. Popatrzcie na to!
Wydobyłem i podałem mu sakiewkę. On wziął ją z gorączkowem podnieceniem, a gdy ją otwierał, ręce mu drżały. Zaledwie okiem rzucił na zawartość sakiewki, wydał okrzyk jak zaskoczony radosną niespodzianką:
— Panie, mój Boże, nasze dyamenty! Tak, to one, to naprawdę te same! W jaki sposób...
— Stójcie! — przerwałem mu. — Pohamujcie się, mój młody panie! Idący za nami nie potrzebują słyszeć dokładnie, o czem mówimy. Jeśli to wasze kamienie, to zatrzymajcie je sobie, żebyście zaś mnie przypadkiem nie wzięli za opryszka, to wam opowiem, w jaki sposób do nich przyszedłem.
— Charley, co wam na myśl przychodzi! Jak możecie sądzić, żebym ja...
— Powoli, powoli! Krzyczycie, jak gdyby w Australii miano usłyszeć, o co nam tutaj chodzi!
Poczciwego Bernarda istotnie pozbawiła radość potrzebnego w takich razach spokoju. Cieszyłem się z całego serca jego szczęściem i żałowałem tylko, że razem z kamieniami niepodobna było zwrócić mu życia ojca.
— Opowiadajcie, Charley! Ciekawym, jak moje kamienie dostały się w wasze ręce — prosił mnie.
— Sprawcę mordu i rabunku miałem już prawie w ręku. Był tak blizko mnie, że tą nogą strąciłem go z lokomotywy, na której stałem, a Sam ścigał go, choć bezskutecznie. Lecz spodziewam się, że dostanę go znowu w ręce i to wkrótce może po drugiej stronie Rio Pecos. On bowiem zwrócił się tam pewnie z powodu jakiegoś nowego łajdactwa, na którego ślad również wpadniemy.
— Opowiadajcie, Charley, opowiadajcie!
Opowiedziałem mu o napadzie na pociąg, dokonanym przez Ogellallajów, wraz ze wszystkimi szczegółami i przeczytałem potem list Patrika do Freda Morgana. Bernard przysłuchiwał się z największą uwagą, a potem rzekł:
— Pochwycimy go, Charley, pochwycimy i dowiemy się także, gdzie reszta klejnotów się podziała!
— Nie zaczynajcie znowu krzyczeć, Bernardzie! Zostawiliśmy wprawdzie naszych towarzyszy za sobą o kilka długości końskich, tu na Zachodzie jednak należy się ukrywać z najdrobniejszą nawet rzeczą, gdyż nierozwaga nigdy nie przynosi pożytku.
— Chcecie naprawdę oddać mi kamienie bez żadnego warunku i bez żadnych pretensyi?
— Oczywiście, przecież są wasze!
— Charley, jesteście... lecz posłuchajcie! — rzekł i sięgnąwszy do sakiewki, wyciągnął jeden z większych dyamentów. — Zróbcie mi tę przyjemność i weźcie to na pamiątkę odemnie!
— Pshaw! Ani mi się śni, Bernardzie! Zresztą nawet nie możecie nic darować, gdyż te kamienie należą nietylko do was, lecz i do brata.
— Allan zgodzi się na to, co ja uczynię!
— Być może, jestem nawet o tem przekonany; zważcie jednak, że te kamienie nie są jeszcze wszystkiem, coście utracili. Zatrzymajcie zatem ten kamień, a kiedyś przy rozstaniu dacie mi coś innego, co was nic nie będzie kosztowało, dla mnie zaś będzie miłą pamiątką. Teraz jedźcie dalej w tym samym kierunku, a ja zaczekam na Sama.
Zostawiłem go sam na sam z jego szczęściem i zatrzymałem się, ażeby wszystkich przepuścić obok siebie, dopóki nie nadjechał Sans-ear.
— Co nadzwyczajnego załatwiałeś tam na przedzie? — zapytał mnie. — Biliście rękami powietrze, jak gdybyście nam chcieli przedstawić balet na koniach.
— Czy wiesz, kto jest mordercą ojca Bernarda?
— No? Nie dowiedziałeś się chyba teraz o tem!
— Owszem!
— Well done! Tobie się wszystko udaje. Drugi latami nieraz dobija się swego celu, a ty po to samo potrzebujesz tylko sięgnąć we śnie w powietrze i masz to. No, któżto? Spodziewam się, że się nie przeliczyłeś!
— Fred Morgan.
— Fred Morgan? On? Charley, uwierzę ci we wszystko, ale nie w to. Morgan jest łotrem wśród westmanów, ale na Wschód nie zachodzi.
— Nie będę się sprzeczał. Ale kamienie były własnością Marshalla i już mu je oddałem.
— Ha, skoro to uczyniłeś, to musisz być nadzwyczajnie pewnym. Ucieszy się biedny chłopiec! Wobec tego jest nowy powód do pomówienia kilku słów z tym Morganem. Obym jak najprędzej mógł dla niego naciąć karby!
— A co zrobimy, gdy się z nim załatwimy?
— Co zrobimy? Hm, ja tylko za nim udałem się na Południe i poszedłbym aż do Meksyku, Brazylii i Kraju Ognistego. Jeśli go jednak tu znajdę, to wszystko mi jedno, dokąd się potem zwrócę. Może przyjdzie mi chęć wyjechać do starej Kalifornii, gdzie podobno nie brak sposobności do nadzwyczajnych przygód.
— W takim razie idziemy razem. Pozostaje mi jeszcze kilka miesięcy czasu, a nie chciałbym poczciwego Bernarda puszczać samego w tę daleką i niebezpieczną drogę.
— Well, a więc zgoda! Postaraj się przedtem o to, żebyśmy wydostali się z tego piasku i z tego towarzystwa, które mi się teraz mniej podoba, aniżeli rano, a szczególnie nie przypada mi do smaku twarz tego młodego. To gęba, że tylko bić i zdaje mi się, że widziałem ją już raz przy jakiejś złej robocie.
— Mnie tak samo się zdaje. Może sobie przypomnę, gdzie się z nim zetknąłem.
Jechaliśmy bez przeszkody aż do wieczora. Gdy się ściemniło, zatrzymaliśmy się, a zaopatrzywszy konie i zjadłszy po kawałku twardego suszonego mięsa, udaliśmy się na spoczynek. Jeńców skrępowano na noc, a straż pilnowała, żeby się nie uwolnili. Gdy nadszedł ranek, ruszyliśmy znowu naprzód i już około południa znaleźliśmy się na obszarze mniej wyjałowionym. Kaktusy, napotkane po drodze, były soczystsze, a tu i ówdzie wystawały już z piasku kępki żółtozielonej trawy, którą konie żarłocznie skubały. Zwolna zaczęły się te kępki łączyć w szersze płaszczyzny, pustynia zmieniła się w łąkę, wobec czego musieliśmy z koni pozsiadać, aby je zaspokoić. Z iście wilczym głodem rzuciły się też one na zieleń. Nie mogliśmy im na zbyt wiele pozwolić dlatego spętaliśmy i przywiązaliśmy je do palików, żeby pasły się tylko na długość lass. Teraz byliśmy pewni, że znajdziemy niebawem wodę, wobec tego nie oszczędzaliśmy już resztek tej, którą mieliśmy z sobą.
Gdyśmy się tak cieszyli, że straszna pustynia została już nareszcie za nami, przystąpił do mnie Wiiiams i zapytał:
— Sir, czy teraz wierzycie, że powiedziałem prawdę?
— Wierzę.
— Więc oddajcie nam broń i konie i puśćcie nas wolno. Nie zrobiliśmy wam nic złego i mamy prawo tego żądać.
— Być może, ponieważ jednak nie mogę sam rozstrzygać, muszę przeto poradzić się drugich.
Zeszliśmy się na naradę, którą ja rozpocząłem z góry obmyślanym wstępem.
— Panowie! Pustynię minęliśmy szczęśliwie, a przed nami otwiera się kraj dobry. Teraz zachodzi pytanie, czy możemy jeszcze razem pozostać. Dokąd zamierzacie się udać? — zwróciłem się przedewszystkiem do kupców.
— Do Paso del Norte — brzmiała odpowiedź.
— My czterej pojedziemy do Santa Fé, drogi więc nasze się rozchodzą. A teraz jeszcze pytanie, co zrobić z tymi pięciu ludźmi.
Tę ważną sprawę załatwiono po krótkiej naradzie w ten sposób, że postanowiono wypuścić wojażerów na wolność i to nie dopiero jutro, lecz dzisiaj jeszcze. Nie sprzeciwiało się to mojemu planowi, przeto jeńcy otrzymali swoją własność napowrót i ruszyli w drogę natychmiast. Na pytanie, w którą stronę się zwrócą, odpowiedział Wiliams, że pójdą wzdłuż rzeki Pecos aż do Rio Grande, aby tam zapolować na bawoły. W pół godziny po nich odjechali także kupcy i niebawem obie grupy zniknęły na widnokręgu.
My siedzieliśmy jeszcze dalej w milczeniu, aż Sam przerwał ciszę słowami:
— Jak sądzisz o nich, Charley?
— Że nie pójdą do Rio Grande, lecz zastąpią nam drogę do Santa Fé.
— Well, ja myślę tak samo. Roztropnie postąpiłeś, mówiąc im, iż tam się udamy. Czy zatrzymamy się tutaj, czy też zaraz dalej ruszymy?
— Jabym radził zostać. Za tamtymi pójść nie możemy, gdyż oni tego właśnie się spodziewają i będą uważali, ponieważ zaś czekają nas może trudy, którym nie podołałyby jeszcze nasze konie, to dobrze będzie, jeśli pozwolimy im do jutra spocząć i paść się.
— A jeśli ci ludzie w nocy powrócą i napadną na nas? — zapytał Marshall.
— To zmusiliby nas nareszcie, żebyśmy tak pogadali z nimi, jak na to zasługują. Zresztą ja wyjadę na zwiady. Wezmę to na siebie, ponieważ mój koń najsilniejszy. Wy zostaniecie oczywiście tutaj aż do mego powrotu, który nastąpi prawdopodobnie dopiero wieczorem.
Dosiadłszy konia, pojechałem śladami wojażerów. Wiodły one w kierunku południowo zachodnim, tymczasem trop kupców szedł bardziej ku południowi.
Jechałem kłusem. Wojażerowie oddalili się wolnym krokiem, potem jednak niewątpliwie jazdę przyśpieszyli, gdyż upłynęło z pół godziny, zanim ich zobaczyłem. Wiedziałem, że nie mieli dalekowidza, mogłem więc za nimi swobodnie jechać, nie spuszczając ich z soczewki mojej lunety.
Po upływie pewnego czasu odłączył się jeden z nich ku memu zdumieniu od reszty i zwrócił się prosto ku zachodowi, gdzie ciągnęły się na preryi pasy zarośli, jak półwyspy, co wskazywało na istnienie potoków. Co miałem zrobić i za kim podążyć? Czy za tymi czterema, czy też za owym jednym? Przeczucie mówiło mi, że ten jeden nosił się z jakimś planem przeciwko nam. Dokąd się reszta udała, to mi było obojętnem, ponieważ stale oddalali się od naszego obozu, ale wiadomość o tem, co ten jeden zamierzał, mogła nam przynieść wielką korzyść, dla tego ruszyłem za nim.
W trzy kwadranse mniej więcej zniknął mi z oczu w zaroślach. Puściłem cwałem mustanga i zatoczyłem łuk, by się nie zdradzić, gdyby powracał tą samą drogą. Niedaleko od miejsca, na którem on skrył się w zarośla, dostałem się także ja do nich, jechałem jednak niemi jeszcze przez jakiś czas, dopóki nie dotarłem do małego, wolnego i otoczonego krzakami, placu, porosłego soczystą zielenią. Tutaj ku mojej wielkiej radości wytryskało źródło czystej wody. Zsiadłem z konia, przywiązałem go tak, że mógł się paść i poić, a potem napiłem się sam znakomitej wody i poszedłem tam, gdzie spodziewałem się natrafić na trop jeźdźca,
Stało się to wkrótce, a nawet zauważyłem ku mojemu zdumieniu, że przejechało tędy kilku jeźdźców i że znajdowała się tu porządna ścieżka, której często używano. Nie wstąpiłem na nią, gdyż mogła być strzeżoną przez człowieka, który mnie mógł poczęstować każdej chwili kulą. Przeciskałem się więc równolegle do niej pomiędzy krzakami, dopóki głośne parskanie nie zwróciło mojej uwagi.
Właśnie miałem zamiar wejść w krzak, aby zobaczyć, gdzie stał koń, który zaparskał, kiedy odskoczyłem błyskawicznie: tuż przedemną leżał na ziemi człowiek z głową pomiędzy zaroślami w ten sposób, że mógł się przypatrywać ścieżce, gdy tymczasem jego niepodobna było z niej zobaczyć. Była to zapewne straż, z której obecności należało wnosić, że w pobliżu znajduje się całe towarzystwo.
Człowiek ten nie spostrzegł mnie, ani nie posłyszał. Cofnąłem się o kilka kroków, żeby go obejść i udało mi się to tak zupełnie, że w pięć minut zbadałem cały teren.
Ścieżka biegła ku szerokiej polanie, na której środku rosły gęste zarośla, tak poprzeplatane dzikim chmielem, że trudno było przez nie coś zobaczyć. Stamtąd doleciało mnie parskanie. Poczołgałem się skrajem polany, aby zobaczyć, czy w zaroślach znajduje się jaki otwór, lecz nie znalazłem żadnego. Niezawodnie zakryto go gdyż w tej chwili właśnie odezwał się jeden, a potem drugi głos, zdradzając obecność większej liczby ludzi.
Czy miałem się odważyć i podejść ich, czy nie? Było to niebezpieczne, lecz mimoto postanowiłem to uczynić. W kilku szybkich skokach przeniosłem się na drugą stronę polany i to w miejscu, gdzie strażnik nie mógł mnie spostrzec, bo zarośla znajdowały się pomiędzy mną a nim. Dopóki mogłem iść niepostrzeżenie, krzaki były tak gęste, że nie dało się przebić ich nawet wzrokiem. Tylko w jednem miejscu, tuż przy korzeniach, można było wsunąć się w nie, leżąc na ziemi. Szło mi to wprawdzie powoli, bardzo powoli, lecz przecież dokonałem tego i zauważyłem, że zwarte od zewnątrz zarośla były tak wyrąbane, że środek ich tworzył wolne miejsce o trzydziestu mniej więcej łokciach średnicy. Po jednej stronie tego miejsca zobaczyłem nie mniej jak ośmnaście koni, poprzywiązywanych tuż obok siebie. Nieopodal mojej kryjówki siedziało siedmnastu mężczyzn na ziemi obok kupy rozmaitych przedmiotów, przykrytych bawolemi skórami. Doznałem wrażenia, że widzę jaskinię zbójecką, w której łotry gromadzą wszystko, co zabiorą ofiarom napadów.
Właśnie mówił jeden z tych ludzi do wszystkich. Był to Wiiiams, ten sam, jak się teraz przekonałem, który oddzielił się był od reszty wojażerów. Słyszałem każde jego słowo.
— Jeden z nich pewnie nas podsłuchał, gdyż nagle tak uderzono mię pięścią w głowę, że runąłem jak pień.
— Podsłuchano cię? — zapytał surowo drugi, odziany w dość bogate meksykańskie ubranie. — Jesteś tuman, z którego nie mamy żadnego pożytku. Jak można się nie ustrzec przed podsłuchaniem i to w dodatku na Estaccado, na którem niema gdzie się ukryć!
— Nie bądź zbyt surowy, kapitanie! — rzekł Wiliams. — Gdybyś wiedział, kto to był, przyznałbyś, że sam nie czujesz się wobec niego bezpiecznym.
— Ja? Czy mam ci kulą łeb strzaskać? A więc nietylko podsłuchano cię, lecz nawet powalono, powalono pięścią jak dziecko, jak tchórza?
Żyły nabrzmiały Wiliamsowi na czole.
— Wiedz, kapitanie, że tchórzem nie jestem. Ten, który mnie pokonał, rozciągnąłby i ciebie jednem uderzeniem.
Kapitan zaśmiał się głośno:
— Opowiadaj dalej!
— I Patrik, który nazwał siebie Meercroft, runął pod jego uderzeniem.
— Patrik? Ten z czaszką byka? I kiedyż to?
Wiliams opowiedział zdarzenie aż do chwili, w której puściliśmy wojażerów na wolność.
— Carajo, łotrze, zastrzelę cię, jak psa! Ten drab wraz z czterema moimi najlepszymi ludźmi dopuścił do tego, że go jakieś przybłędy podsłuchały, a potem powaliły i pojmały, jak chłopca bez szpiku w kościach, który nie odstąpił jeszcze nigdy od matczynego fartuszka!
— Tunder-storm, kapitanie, czy wiesz, kto byli ci dwaj ludzie, z których jednego zwano Charleyem, a drugiego z początku Samem Hawerfieldem? Gdyby ci dwaj weszli tutaj teraz tylko ze strzelbami w ręku i z nożami za pasem, nie wiedziałby niejeden, czy ma się bronić, czy poddać. To byli Old Shatterhand i mały Sans-ear.
Dowódca zerwał się z miejsca i zawołał:
— Kłamco! Chcesz tylko tem usprawiedliwić swoje tchórzostwo!
— Kapitanie, przebij mnie, a przekonasz się, że nie zadrga mi nawet powieka!
— Mówisz więc istotnie prawdę?
— Tak.
— Jeśli tak, per todos los santos, to muszą ci obaj zginąć, a z nimi murzyn, gdyż ci dwaj myśliwcy nie spoczną, dopóki nas nie odkryją i nie zniszczą.
— Nic nam nie zrobią, gdyż uradzili jechać natychmiast do Santa Fé.
— Milcz! Jesteś tysiąc razy głupszy od nich, a mimoto sam nie powiedziałbyś im, dokąd idziesz naprawdę. Znam bardzo dobrze sposoby tych północnych obieżylasów. Jeśli zechcą szukać naszych śladów, to znajdą je, choćbyśmy powietrzem jechali. Nie jesteśmy nawet pewni, czy któryś z nich nie siedzi teraz już w krzakach i nie słyszy naszej rozmowy.
Słowa te wywołały we mnie nie obojętne wrażenie, mówca zaś rzekł w dalszym ciągu:
— Ja znam bardzo dobrze ich sposoby, gdyż przez cały rok byłem ze słynnym Florimontem, którego biali nazywali tylko Track Smeller[51], a Indyanie As-ko-lah[52]. U jego boku poznałem wszystkie ich sztuczki. Zapewniam was, że ci ludzie nie udadzą się do Santa Fé, ani nie opuszczą dzisiaj swego obozu. Wiedzą, że jutro jeszcze znajdą wasze ślady i że konie ich muszą przedewszystkiem wypocząć. Potem wyruszą jutro za nami, wzmocnieni na duchu i na ciele i chociaż my ich napewno położymy trupem, to oni rozciągną przynajmniej połowę z nas na ziemi. Słyszałem, że Old Shatterhand ma strzelbę, z której może strzelać przez cały tydzień, nie nabijając. Dyabeł mu ją sporządził, a on zapisał mu za to duszę. Wobec tego musimy na nich napaść jeszcze dzisiaj wieczorem, gdy będą spali pod osłoną jednej tylko straży na szczęście, gdyż jest ich tylko czterech. Czy znasz dobrze to miejsce?
— Tak — odrzekł Wiliams.
— To bądźcie gotowi. Punktualnie o północy musimy być tam, ale bez koni. Podejdziemy i zaskoczymy ich tak, że zabraknie im czasu pomyśleć o obronie.
Zacny kapitan nie znał nas przecież tak dokładnie, jak sądził, gdyż byłby wydał zupełnie inne zarządzenia. Na preryi zdarza się tak samo jak w cywilizowanych krajach skłonność do przesady, która robi „z muchy słonia“, jak się to zwykle powiada. Jeśli się myśliwiec raz lub dwa razy postawi dzielnie do swoich wrogów, a w dodatku zdoła bystrość swoją zaznaczyć, to głoszą o nim od obozu do obozu, wszędzie coś dodadzą, aż wkońcu zostaje on bohaterem, a imię jego działa prawie tak samo jak jego broń. Ja dostałem dopiero co nawet strzelbę od dyabła, a tem cudownem narzędziem był mój zwykły sztuciec, z którego mogłem dwadzieścia pięć razy wystrzelić.
— Gdzie jest Patrik z tamtymi? — zapytał dowódca.
— Udał się do Head Pik, by tam poczekać na ojca, jak ci o tem sam doniósł. Przy tej sposobności zabierze się do tych trzech kupców, którzy mają broń bardzo ładną i wiozą z sobą dużo pieniędzy.
— Przyśle mi więc zdobycz?
— Przez dwu ludzi, a trzeciego weźmie z sobą.
— Najlepsze strzelby zabierzemy obydwu myśliwcom. Słyszałem, że z Sans-eara strzelby można strzelać na odległość tysiąca dwustu kroków.
Wtem zabrzmiało z oddali szczekanie psa preryowego. Był to znak źle obrany, gdyż w tych stronach nie żyły te zwierzęta.
— Antonio nadchodzi z palami, które potem ma zanieść na Estaccado — rzekł kapitan. — Niech ich tam nie składa, lecz wejdzie tutaj. Od kiedy ci westmani znajdują się w naszem pobliżu, musimy rozwinąć czujność zdwojoną.
Słowa te upewniły mnie już całkiem, że mamy do czynienia z dobrze zorganizowaną bandą palowców, a na ukryte pod skórami przedmioty składały się niezawodnie nagromadzone tutaj łupy, dawniej własność ludzi, którzy te straty jeszcze życiem przypieczętować musieli.
W tej chwili rozchyliła się tuż przedemną ściana zarośli, utworzona tylko ze zwisających powoi, dzięki czemu łatwo mogła się podnosić. Przez otwór wjechało trzech jeźdźców, których konie wlokły za sobą znaczną ilość tyk, przymocowanych rzemieniami po obu stronach siodeł na wzór Indyańskich tyk namiotowych.
Przybycie tych ludzi zaprzątnęło tak dalece uwagę obecnych, że ja mogłem się cofnąć wygodnie. Przedtem jednak postarałem się o dowód, że tam byłem. Oto dowódca złożył był za sobą pas z nożem i dwoma okutymi mosiądzem pistoletami tak, że jednego z nich mogłem ręką dosięgnąć. Zabrałem więc pistolet i zacząłem powoli czołgać się wstecz, zacierając za sobą cal po calu ślady. To samo uczyniłem także poza ścianą zarośli, poczem przemknąłem szybko przez polanę i wpadłem znowu w zarośla. Stąd posuwałem się dalej wstecz na palcach rąk i nóg, aby trop zniszczyć za sobą, dopóki nie oddaliłem się na tyle, że mogłem już w wyprostowanej postawie powrócić do mego konia. Odwiązawszy go, objechałem takim łukiem, że stakemani nie mogli odkryć mojej obecności.
Kiedy przybyłem do towarzyszy, zaczął już mrok zapadać. Zauważyłem po ich minach, że się już o mnie niepokoili i z niecierpliwością oczekiwali mojego powrotu.
— Przyjść massa Charley! — zawołał Bob tonem, w którym odczułem niemały stopień przywiązania do mej osoby. — O, Bob być w strachu i wszyscy o massa Charley!
Tamci byli mniej sangwiniczni. Kazali mi usiąść obok siebie, a potem Sam zapytał:
— No?
— Kupcy będą zabici!
— Przypuszczałem to! Ci wojażerowie, a w rzeczywistości stakemani, zmienili kierunek i napadną w nocy na swe ofiary, jeśli nie uczynili tego jeszcze za dnia.
— Zgadnij, kto był ten Meercroft!
— Słyszałeś już nie raz odemnie, że chętniej borykam się z niedźwiedziem, niż odgaduję coś, co można mi zaraz powiedzieć!
— Nazwisko Meercroft było fałszywe, a...
— Nie byłbym też na tyle głupim, żebym wierzył.
— A — skończyłem przerwane zdanie — ten człowiek nazywa się Patrik Morgan!
— Pa...trik... Mor...gan...! — zawołał Sam poraz pierwszy, od kiedy go znałem, z miną wielkiego zmartwienia. — Patrik Morgan! Czy to być może? O Samie Hawerfield, ty stary coonie[53], jaki z ciebie osioł! Masz tego łotra już pomiędzy palcami, jesteś szeryfem w sądzie nad nim i puszczasz go znowu wolno! Charley, czy wiesz pewnie, że to jest on?
— Nawet bardzo dokładnie. Pojmuję już teraz, dlaczego wydał mi się tak znanym: on podobny do ojca.
— All right! Teraz mi się rozjaśnia! Z tego samego powodu przyszło mnie także na myśl, że go już gdzieś widziałem. Gdzie on jest? Przypuszczam, że nie zdoła nam umknąć!
— Zamorduje owych trzech kupców, a potem uda się tylko z jednym towarzyszem do Skettel Pik i Head Pik, aby tam spotkać się z ojcem.
— W takim razie ruszamy za nim!
— Stój, Samie! Wieczór już zapada, nie zobaczymy więc jego śladów, a oprócz tego musimy się przygotować na zaszczytne odwiedziny.
— Odwiedziny? Któż tu przyjdzie?
— Ten Patrik jest członkiem bandy stakemanów, którzy opodal mają swój obóz. Ich dowódca, Meksykanin, którego nazywają kapitanem, odbył niewątpliwie pod starym Florimontem wcale niezłą szkołę. Podsłuchałem tych rozbójników, gdy Wiliams opowiadał im o naszej przygodzie. Chcą na nas uderzyć punktualnie o północy.
— Przypuszczają więc, że tu zostaniemy?
— Istotnie.
— Well, w takim razie niech się spełni ich życzenie, gdyż teraz dopiero zatrzymamy się naprawdę i powitamy ich serdecznem good evening! Ilu ich jest?
— Dwudziestu jeden.
— To trochę za dużo na nas czterech! Wobec tego ja radzę zrobić tak: Zapalmy ognisko, poukładajmy dokoła nasze bluzy, żeby je te łotry wzięły za nas, sami zaś ustawmy się nieco dalej, żeby napastnicy weszli pomiędzy nas a płomienie. W ten sposób będziemy mieli dobry cel.
— To dobry plan — oświadczył Bernard — i zdaniem mojem jedyny, jaki się da wykonać w naszem położeniu.
— Pięknie! W takim razie poszukajmy zaraz materyału na ognisko, zanim całkiem się ściemni — rzekł Sam, powstając.
— Siedź! — odrzekłem na to ja. — Czy sądzisz rzeczywiście, że w ten sposób możemy stanąć do walki z dwudziestu jeden ludźmi.
— Czemu nie? Uciekną zaraz po pierwszych strzałach, bo nie będą wiedzieli, kogo mają za sobą.
— A jeżeli ten capitano jest na tyle mądry, że zrozumie nasz podstęp? Wtedy czeka nas ciężka przeprawa, w której wyginiemy pomimo oporu.
— Na podobne rzeczy powinien być myśliwiec zawsze przygotowany!
— W takim razie musiałbyś także wyrzec się schwytania obydwu Morganów!
— Behold, to słuszne! Z twoich słów widać, że najchętniej zabrałbyś się stąd pocichu i nie zaczepiał tych rabusiów. Tymczasem takiego kroku nie usprawiedliwilibyśmy ani wobec Boga, ani wobec tych wszystkich zacnych ludzi, którzy podróżują przez Estaccado!
— Pojmujesz moje zapatrywanie w tej sprawie całkiem błędnie. Ja mam inny plan, i zdaje mi się, że lepszy.
— No, jaki?
— Wpaść na ich hide-spot[54] i zabrać im konie oraz zapasy, gdy oni nas tutaj będą szukali.
— Good lack, to prawda! Ale mówisz o uprowadzeniu koni. Czy chcą na nas uderzyć pieszo?
— Właśnie. Z tego też wnoszę, że opuszczą swoją kryjówkę na dwie godziny przed północą, gdyż tyle czasu będą potrzebowali, aby się tu dostać.
— Czy tylko nie zawiodą cię twoje rachuby?
— Niema obawy! Czekając tutaj na nich, narażamy na niebezpieczeństwo nasze życie, jeśli zaś zabierzemy im żywność, amunicyę i konie, to przynajmniej przez dłuższy czas nie będą mogli uprawiać swego rzemiosła, a my nie wydamy nawet jednego strzału.
— Oni zostawią pewnie kogoś na straży!
— Znam miejsce, na któremby się strażnik w danym razie znajdował.
— Pomyśl, że będą nas ścigali!
— To samo uczyniliby niezawodnie, gdybyśmy tu na nich zaczekali, a wtedy dopiero musielibyśmy umykać.
— Masz niestety słuszność! Kiedy więc ruszamy?
— Za kwadrans będzie już zupełnie ciemno. O tej porze się wybierzemy.
— O to być pięknie! — rzekł murzyn. — Bob jechać razem i wziąć wszystkie rzeczy, jakie leżeć u zbójców. To lepiej, niż zostać i zastrzelić Boba!
Tymczasem noc zaległa okolicę, że było widać zaledwie o kilka kroków. Wyjechaliśmy więc, ja na czele, a reszta za mną wzorem Indyan jeden za drugim.
Oczywiście nie puściliśmy się prosto do kryjówki, lecz zatoczyliśmy jak największe koło, po którem dostaliśmy się na miejsce w zaroślach, oddalone może o milę angielską od obozu stakemanów. Przywiązaliśmy tu konie i udaliśmy się pieszo ku kryjówce. Chociaż zarówno Marshall jak i murzyn nie mieli wielkiej wprawy w skradaniu się, mimoto dotarliśmy niepostrzeżenie na skraj polany wprost naprzeciwko zarośli, w których przedtem leżała warta.
Światło nad obozem dowodziło, że płonęło ognisko, a przynajmniej pochodnia, dokoła nas jednak było tak ciemno, że mogłem bez obawy przejść przez polanę w wyprostowanej postawie. Odnalazłem szczęśliwie to miejsce, z którego podsłuchałem był poprzednią rozmowę, a przecisnąwszy się pomiędzy korzeniami, ujrzałem wszystkich, jak stali w pełnem uzbrojeniu gotowi do drogi.
— Gdybyśmy byli znaleźli choć najmniejszy ślad, to należałoby przypuścić, że jeden z tych dwu myśliwców był tutaj, żeby nas podsłuchać. Gdzie się podział ten pistolet? Może zgubiłem go podczas jazdy dziś rano i nie zauważyłem tego, odkładając pas. Hoblyn, czy widziałeś rzeczywiście ich wszystkich czterech, siedzących razem?
— Wszystkich czterech! Było trzech białych, a jeden czarny, a ich konie, z których jeden nie miał ogona i wyglądał jak kozioł bez rogów, pasły się obok.
— To stara klacz Sans-eara, sławna, jak on sam. Oczywiście nie dostrzegli ciebie?
— Nie. Podjechałem z Wiliamsem tylko na taką odległość, na jaką pozwalał wzgląd na nasze bezpieczeństwo i poczołgałem się potem po ziemi, dopóki nie zobaczyłem dobrze wszystkiego.
Uczeń Florimonta był więc na tyle rozsądny, że wysłał patrol naprzeciw. Szczęściem stało się to wówczas, kiedy ja już byłem znowu razem z przyjaciółmi.
— W takim razie wszystko dobrze pójdzie! Ty Wiliams, jesteś znużony i zostaniesz tutaj, a ty Hoblyn obejmiesz wartę na drodze. Reszta naprzód za mną!
Przy świetle niezbyt jasno płonącego ognia zobaczyłem, jak otwarto wejście. Dziewiętnastu ludzi opuściło kryjówkę, a dwaj wymienieni zostali. Jeszcze nie wszyscy zniknęli byli na ścieżce, kiedy ja znów znalazłem się obok Sama.
— Jak tam, Charley? Zdaje mi się, że oni wyruszają!
— Tak. Dwu zostało w domu, jeden jako straż na drodze, a Wiliams w samej kryjówce. Ten drugi nie jest uzbrojony, ale strażnik ma już strzelbę w ręku. Teraz nie zaczniemy jeszcze na wypadek, gdyby zapomniawszy co, powrócili. Ale przygotujmy się tymczasem. Chodź, Samie! Wy dwaj zostaniecie tutaj, dopóki was nie zawołamy, lub nie przyjdziemy po was!
Po tem zarządzeniu podeszliśmy aż do drogi. Tam staliśmy z dziesięć minut, zanim się ukazał strażnik, który widocznie nie obawiał się ani trochę o swoje bezpieczeństwo, gdyż szedł tak powoli i swobodnie, że może po upływie kwadransa zbliżył się do nas. Teraz było już pewnem, że nikt nie wróci, przeto należało nie zwlekać.
Ja przycisnąłem się z jednej, a Sam z drugiej strony do krzaka. W chwili, gdy strażnik znalazł się pomiędzy nami, pochwycił go Sam za gardło. Ja oderwałem od bluzy jego dużą szmatę, zwinąłem ją w kłąb i wcisnąłem między zęby. Następnie własnem jego lassem skrępowaliśmy mu ręce i nogi i w tym stanie przywiązali do krzaku.
Potem udaliśmy się do wejścia, gdzie ja odsunąłem trochę na bok gałęzie dzikiego chmielu. Wiliams siedział przy ogniu i piekł kawałek mięsa. Był zwrócony do mnie plecyma, dzięki czemu mogłem się do niego zbliżyć niepostrzeżenie.
— Trzymajcie wyżej, master Wiliams, bo przypalicie! — odezwałem się nagle.
Stakeman odwrócił się, a skoro mnie poznał, wprost nie mógł się ruszyć z miejsca.
— Dobry wieczór! Omal że nie zapomniałem przywitać się z wami, a gentlemanom waszego pokroju należy się nie byle jaka grzeczność.
— Old... Old... Shat... Shatterhand! — wyjąkał, wytrzeszczając na mnie oczy. — Czego tu chcecie?
— Muszę oddać kapitanowi pistolet, który dzisiaj zabrałem, kiedyście mu opowiadali o swojej przygodzie.
Wiiiams skurczył jedną nogę, jak gdyby próbował się podnieść i oglądnął się, czy może dosięgnąć strzelby, przy nim bowiem tylko nóż leżał.
— Siedźcie spokojnie, master, bo za najmniejszy ruch zapłacicie życiem. Po pierwsze: mam nabity pistolet waszego kapitana, a powtóre: wystarczy wam spojrzeć ku wejściu, aby zobaczyć, że jest tu nas więcej!
Stakeman obrócił się i dostrzegł Sama, który mierzył do niego z rusznicy.
— Thunder-storm... jestem zgubiony!
— Może jeszcze nie, jeśli będziecie posłuszni. Bernard, Bob, do mnie!
Na ten okrzyk ukazali się wezwani w wejściu.
— Przy siodłach wiszą lassa, Bobie. Weź jedno i zwiąż tego człowieka!
— O wszystkie piekła! Żywcem mnie już drugi raz nie pochwycicie!
Z temi słowy pchnął się palowiec własnym nożem w serce i padł na ziemię.
— Boże, bądź miłościw jego duszy! — rzekłem.
— Na sumieniu tego łotra ciąży może więcej niż sto żyć ludzkich — odezwał się Sam ponuro. — Nigdy jeszcze nóż nie trafił właściwiej, jak tym razem w tego człowieka.
— On siebie sam osądził — odparłem. — Dobrze, że my nie musieliśmy tego uczynić.
Następnie wysłałem Boba po Hoblyna, który też niebawem leżał przed nami na ziemi. Gdy mu wyjęto z ust knebel, odetchnął głęboko i ciężko i pełen przerażenia utkwił wzrok na zwłokach towarzysza rozbojów.
— Zginiesz tak, jak ten, jeśli nam nie dasz żądanych wyjaśnień.
— Powiem wszystko! — przyrzekł wylękły rabuś.
— Gdzie złoto schowane?
— Zakopane za workami z mąką.
Pozdejmowaliśmy skóry i zaczęliśmy badać zapasy. Było tam poprostu mnóstwo tego wszystkiego, co kiedykolwiek przewożono przez Estaccado. Broń wszelkiego rodzaju, proch, ołów, naboje, lassa, siodła, worki, koce, zupełne ubrania myśliwskie, sukna i calico, ozdoby, nieprawdziwe korale i sznury pereł, noszone z upodobaniem przez Indyanki, towary szmuklerskie, różne narzędzia, oraz wiele puszek pełnych pemmikanu[55], wielka ilość innych środków żywności, a po wszystkiem poznać było, że pochodziło z grabieży.
Bob rzucał dokoła siebie workami, jak gdyby to były kapciuchy z tytoniem. Marshall wyszukał między narzędziami motykę i łopatę. Wzięto się do kopania i niebawem wydobyto tyle piasku złotego i ziarnek, że można było dobrze konia tem objuczyć.
Zgroza mnie zdjęła na myśl, ilu biednych poszukiwaczy złota musiało zginąć, zanim nagromadzono tu taką ilość deadly dust[56], który słusznie zasługuje na to miano. Powracający poszukiwacze przynoszą z sobą nie wiele tego do ojczyzny i zmieniają owoce swojej pracy na przekazy i kwity depozytowe, albo na papierowe pieniądze. Pomordowani mieli niezawodnie te papiery przy sobie. Gdzie się więc teraz mogły znajdować?
— Gdzie są pieniądze i papiery, które zabraliście ograbionym? — zapytałem Hoblyna.
— W kryjówce, daleko stąd. Kapitan nie chciał ich tu przechowywać, gdyż należeli do naszego towarzystwa członkowie, którym nie ufał.
— Więc tylko on wie o tej kryjówce?
— On i porucznik.
— Kto jest porucznikiem?
— Patrik Morgan.
Teraz błysnęła mi przez głowę myśl. „Wzbogacimy się w każdym razie,“ pisał ten człowiek do ojca. Czyżby zamierzał zdradzić swego towarzysza?
— Czy nie potrafisz określić, gdzie mniej więcej może być ta kryjówka?
— Nie. Przypuszczam, że kapitan nie dowierza porucznikowi, który odjechał dzisiaj z jeszcze jednym do Head Pik nad Rio Pecos. Jutro miałem ja z dwoma jeszcze ludźmi udać się za nim, żeby go śledzić.
— Ach! Wobec tego kapitan opisał ci to miejsce całkiem dokładnie?
Zapytany milczał z zakłopotaniem.
— Powiedz prawdę! W przeciwnym bowiem razie zginiesz! Jeśli zaś nie skłamiesz, to dostąpisz łaski, chociaż wszyscy zasłużyliście na stryczek.
— Dobrze się domyślacie, sir!
— Które to miejsce?
— Polecono mi natychmiast po odjeździe stąd odszukać je i zastrzelić porucznika, gdyby się tam zbliżył. To mała dolinka, którą znam bardzo dokładnie, ponieważ raz już tam byłem. Opis nie na wieleby wam się przydał, gdyż mimo to nie zdołalibyście jej znaleźć.
— Czy kapitan oznaczył ci tylko dolinkę, czy też wymienił jaki punkt szczególniejszy?
— Punktu nie podał, kazał tylko ukryć się i posłać porucznikowi kulę w łeb, gdyby wszedł na dolinkę.
— To mi wystarcza. Darowuję ci życie, oczywiście pod tym warunkiem, że zaprowadzisz nas do tej doliny.
— Owszem, dopełnię tego warunku.
— Zapamiętaj sobie jednak, że pożegnasz się ze światem, jeślibyś usiłował nas oszukać. Teraz pojedziesz z nami nie jako wolny, lecz jako jeniec.
— Well! — rzekł Sam. — Wobec tego byłoby ukończone nasze badanie tutaj. Co dalej?
— Zabierzemy z sobą tylko złoto i przedmioty dla nas potrzebne, jak: broń, amunicyę, tytoń i żywność, oraz kilka drobnostek na podarunki dla Indyan na wypadek, gdybyśmy się z nimi spotkali. Wy wybierajcie, a ja przypatrzę się tymczasem koniom.
Odrazu wpadły mi w oko cztery krępe michigańskie kłusaki, które doskonale nadawały się do dźwigania ciężarów. Oprócz tych mogły się nam przydać dzięki swoim zaletom jeszcze tylko trzy mustangi. Dwa z nich przeznaczyłem dla Bernarda i Boba, którzy jechali dotąd na lichych człapakach, a na jednego miał wsiąść Hoblyn.
Siodła juczne, podobne do tych, jakie noszą muły, znalazły się także. Po jednem więc przywiązałem do każdego kłusaka. Następnie owinięto w koce to wszystko, co mieliśmy z sobą zabrać, a tak powstało ośm pakunków, po dwa na jednego konia. Resztę przedmiotów ułożyliśmy w wielki stos, umieściwszy na tem miejscu poprzednio proch, któregośmy nie potrzebowali, oraz wszystkie łatwo zapalne materyały.
— Co zrobimy z tamtymi końmi? — zapytał Sam.
— Bob rozpęta je i wypędzi na preryę. Nie jest to wprawdzie rozumny sposób pozbawienia stakemanów ich wierzchowców, ale żal mi zabijać niewinne zwierzęta. Ty prowadź orszak, a ja zostanę i podpalę stos.
— Czemu nie mamy uczynić tego zaraz? — spytał mnie Marshall.
— Ogień będzie widoczny zdaleka. Stakemani, nie znalazłszy nas w naszym obozie, wrócą czemprędzej i mogliby nas pomimo ciemności doścignąć. Lepiej zatem będzie, jeśli wy odjedziecie dość daleko, a ja dopędzę was wkrótce na moim koniu.
— Well, to słuszne, Charley, a więc naprzód, boys! — zawołał Sam i ruszył przodem, prowadząc za cugle jednego z koni jucznych; za nim poszły trzy inne, a Bernard i Bob zamykali mały orszak, wiodąc między sobą przywiązanego do konia Hoblyna. Ja stanąłem przy swoim koniu i zaczekałem, aż ucichł odgłos kopyt wierzchowców moich towarzyszy, wreszcie po upływie jeszcze jednego kwadransu, nie chcąc dłużej zwlekać, bo stakemani mogli mię zaskoczyć niespodziewanie, wszedłem znów do kryjówki, by stos podpalić.
Z podartego koca sporządziliśmy przedtem rodzaj lontu, ażeby go można było zapalić i usunąć się z tego miejsca, zanimby płomień doszedł do prochu. Należało się także spodziewać wybuchu, ponieważ włożyliśmy byli do koca mnóstwo naboi. Zapaliwszy więc lont, wziąłem konia za cugle i wyprowadziłem ścieżką na preryę. Przy ostatnich zaroślach wskoczyłem na siodło. Wtem dał się słyszeć straszny huk i trzask. To dowodziło, że ogień dosięgnął zawiniętych w kocu naboi. Ścisnąłem konia ostrogami i odjechałem tak szybko, jak na to ciemność pozwalała, aby się wydostać z kręgu światła płonącej kryjówki. Ogień pochłonął całe mienie stakemanów, zagrabione nieszczęśliwym podróżnym Estaccada.



ROZDZIAŁ III.
Pośród Komanczów.

Gdzie się stykają obszary: Teksasu, Arizony i Nowego Meksyku, a zatem nad dopływami rzeki Rio Grande del Norte, wznoszą się góry Sierra de los Organos, Rianca i Guadelupe i tworzą kraj, pełen dzikich, przecinających się bezładnie pasm górskich. Występują one na widnokręgu bądź jako olbrzymie nagie baszty, bądź pokrywają je gęste dziewicze bory, a tu i ówdzie poprzerzynane są albo kenionami o prawie prostopadłych ścianach, albo łagodnie opadającemi dolinami, które tak wyglądają, jak gdyby od swojego powstania były odcięte od świata zewnętrznego. A mimo to przenosi wiatr pył kwiatowy i nasiona przez te grzbiety i granie, dzięki czemu rozwija się tam roślinność, mimo to błądzi po skałach czarny i szary niedźwiedź, szukający w nich samotności, mimo to znalazł tu dziki bizon kilka przesmyków, którymi w trzodach, liczących tysiące sztuk, przeciska się podczas swoich wiosennych i jesiennych wędrówek, mimo to zjawiają się tutaj białe i miedziano-barwne postaci, tak dzikie jak te okolice, a gdy znikną, nikt nie wie, dlaczego tu były, gdyż chropawe kamienne olbrzymy są nieme, milczy puszcza dziewicza, a człowiek nie rozumie dotąd mowy zwierząt.
Tu zachodzi odważny myśliwiec, zdany tylko na siebie i swoją strzelbę, zapędza się zbieg, popadłszy w zatarg z cywilizacyą, zakrada się Indyanin, wypowiadający wojnę całemu światu, ponieważ cały świat stara się jego zniszczyć. W tych okolicach wychyla się z pomiędzy gałęzi czapka futrzana trapera, to znowu szeroki sombrero[57] Meksykanina, to wreszcie kłąb czupryny dzikiego. Czego oni chcą tutaj? Co ich gna między te zamknięte wyżyny? Na to istnieje tylko jedna odpowiedź: wrogie usposobienie względem ludzi i zwierząt, walka o byt, który nie zawsze można nazwać godnym tej walki.
W dole na równinie stykają się z sobą krainy Apaczów i Komanczów, a na tem pograniczu dokonywują się bohaterstwa, o których milczy historya. Z powodu starć tych wojowniczych ludów udaje się w góry niejeden rozbity oddział i musi walczyć tu stopa za stopą z potęgami, których pokonanie wydaje się niemożliwością.
Rio Pecos wytryska w Sierra Jumanes, płynie z początku w kierunku południowo wschodnim, a wchodząc potem w Sierra Rianca, zwraca się wprost na południe. Opuszczając to pasmo, zakreśla na zachód wielki łuk, ujęty po prawej i lewej stronie przez góry, które odstępują od siebie po obu brzegach na tyle, że wzdłuż rzeki ciągnie się to szerszy to węższy pas preryi, pokryty bujną trawą, niknącą dopiero w borze, który spływa ze wzgórz.
Jest to wysoce niebezpieczny teren. W prawie nieprzerwanych ścianach gór mało gdzie przebija się szczelina lub parów, a kto tu spotka się z wrogiem, nie zdoła go wyminąć, jeśli nie zechce zostawić konia, bez którego zginąłby może tak samo.
Dostaliśmy się do tej doliny, którą już dawniej raz przejeżdżałem, jednakże w liczniejszem i pewniejszem towarzystwie. Teraz było nas tylko czterech, a siły nasze osłabiała konieczność pilnowania jeńca, który wprawdzie okazywał nadzwyczajne posłuszeństwo, ale bardzo łatwo mógł chować zdradę w sercu.
Jechał on w środku obok Boba. Sam prowadził pochód, a ja z Marshallem, który dzielnie się trzymał podczas całej drogi, zamykałem orszak.
Uciążliwość podróży zwiększała jeszcze ta okoliczność, że jakkolwiek to była połowa sierpnia, mimo to przez większą część doby dokuczał nam chłód, gdyż słońce zapadało poza ciemne wzgórza zaraz po południu. Nic też dziwnego, że dość rzadko zrzucaliśmy z siebie koce.
Hoblyn jechał ciągle pomiędzy nami wolno, a wiązaliśmy go tylko na noc. Za prawdziwość wiadomości, których nam udzielał, ręczył swojem życiem. Pewnego dnia przed południem zapytał mnie Marshall:
— Czy daleko jeszcze do Skettel Pik i Head Pik?
— Jutro może dotarlibyśmy do gór, jeślibyśmy nie musieli przedtem zboczyć na prawo, co Hoblyn uważa za konieczne.
— Czy nie byłoby lepiej udać się pierwej w góry w celu odszukania Freda Morgana?
— To właśnie byłoby nieodpowiednie, gdyż mógłby nas spostrzec. On niezawodnie tam już jest, wszak dzisiaj mamy czternastego sierpnia. Sądzę jednak, że Patrik pojechał do doliny, a gdzie będzie syn, tam znajdzie się pewnie i ojciec. Zresztą Patrik może być tylko o kilka godzin drogi przed nami, ciągle bowiem następowaliśmy mu na pięty. Dzisiaj w nocy obozował stąd o sześć mil, a jeśli z nami równocześnie, to znaczy z brzaskiem dnia, wyruszył, to będzie o trzy godziny drogi dalej od nas.
— Have care! — zawołał w tej chwili Sam na przodzie. — Tam na skraju lasu leży na ziemi jeszcze zielona gałązka, którą niewątpliwie niedawno odłamano, co wskazywałoby na to, że ktoś tu był na krótko przed nami.
Podjechawszy bliżej, zsiedliśmy z koni. Sam podniósł z ziemi gałązkę i po oglądnięciu podał mnie, mówiąc:
— Przypatrz się jej naprzykład, Charley!
— Hm, założyłbym się, że zerwano ją zaledwie przed godziną!
— Ja taksamo myślę.
Teraz ja się pochyliłem ku ziemi.
— Dwaj ludzie. Popatrz!
Wyjąłem z kieszeni dwa patyczki, którem sobie był przyciął podług śladów stóp, zbadanych na miejscu obozu Patrika.
— To oni; miara zgadza się zupełnie! Nie możemy jechać dalej, Samie.
— Masz słuszność. On nie powinien zauważyć, że jedzie ktoś za nim. Ale skoro ci rabusie zsiadali tutaj z koni, to chyba nie bez jakiegoś zamiaru. Tam konie ich skopały piasek nogami, a ślady stóp prowadzą w las. Zobaczmy!
Kazaliśmy tamtym trzem zaczekać, a sami weszliśmy po śladach do lasu. Po przebyciu nieznacznej przestrzeni Sam, idący przodem, przystanął, albowiem tuż przed nim ziemia była stratowana, a powłoka mchu rozluźniona, co wyglądało tak, jak gdyby pod nią kopano, a potem położono ją na dawnem miejscu. Pochyliwszy się, odsunąłem mech.
— Motyka! — rzekł Sam.
— Rzeczywiście! — potwierdziłem ja, zaskoczony tem niespodzianie. — Tu leżała motyka.
Pod mchem ukazał się całkiem dokładny odcisk motyki.
— Oni zabrali ją z sobą, ale skąd się ona tutaj wzięła? — zapytał Sam.
— Na to bardzo łatwo odpowiedzieć. Gdy kapitan z porucznikiem, zakopawszy swój skarb, opuścili dolinkę, pozbyli się motyki, ponieważ im w drodze przeszkadzała. Zapewne znajdziemy na skrajnych drzewach jakiś znak, zrobiony na wypadek powrotu, gdyż motyki musianoby użyć przy wydobywaniu skarbu z ziemi.
Przykrywszy ślad mchem napowrót, powróciłem, aby się drzewom przypatrzyć i rzeczywiście na dwóch drzewach po obu stronach tropu zobaczyłem ślady trzech nacięć, jednego nad drugiem, a oprócz tego odłamano u obu drzew po trzy dolne gałęzie.
— O czem to świadczy, Charley? Jak sądzisz? — zapytał mnie Sans-ear.
— To nietrudno odgadnąć. On rzeczywiście zamierza udać się na dolinkę.
— Trzeba koniecznie dostać się tam przed nim. Zachodzi tylko pytanie, czy on skieruje się prosto tam, czy pierwej ojca odszuka.
— O tem zaraz się dowiemy.
W tym celu zwróciłem się do Hoblyna z pytaniem:
— Czy daleko jeszcze tam, gdzie droga od rzeki skręca do dolinki?
— Najwyżej dwie godziny drogi, jeśli sobie dobrze przypominam.
— Jedźmy więc tam. Jeśli Patrik obrał tę drogę, to podążył wprost do kryjówki, jeśli zaś zachowa nadal teraźniejszy kierunek, to chce widocznie pierwej pójść po ojca. My zastosujemy się do tego, co on zrobił! Zresztą niewątpliwie długo tu bawili, skoro jest zaledwie o godzinę drogi przed nami. Z tego powodu należałoby trochę zaczekać, by nas nie spostrzegł, gdyby się z jakiejkolwiek przyczyny zatrzymał.
— All right, Charley! Posłuchamy twej rady. Lecz nie bądźmy tacy nieostrożni jak on i nie zostawiajmy koni na otwartem miejscu. Zaprowadźcie je między drzewa i weźcie co z torb do jedzenia, gdyż ja naprzykład nie miałem nic w zębach od wschodu słońca.
Postąpiliśmy podług jego wskazówki i ułożyliśmy się na mchu. Wtem krzyknął Hoblyn z lekka, wskazując ręką pomiędzy drzewa:
— Popatrzcie tam do parowu, panowie! Wydało mi się, że zobaczyłem na jego najwyższym punkcie coś błyszczącego, podobnego do ostrza włóczni.
— To nie może być! — odrzekł Sam — Ktoby potrafił na taką odległość spostrzec koniec włóczni?
— Niemożliwem to nie jest — odpowiedziałem ja — zwłaszcza, jeśli wzrok spocznie przypadkiem na tym właśnie punkcie, w którym się przedmiot znajduje. Takie włócznie jednak noszą tylko Indyanie, musieliby więc...
W tej chwili ujrzałem także ja błysk najpierw w górze, a potem nieco niżej.
— Słuchajcie, ludzie — zawołałem — to mogą być tylko Indyanie! Szczęście nasze, że wleźliśmy tu w zarośla. Gdybyśmy dalej byli pojechali, byliby nas niewątpliwie dostrzegli, ponieważ mamy słońce naprzeciw siebie.
Wydobyłem lunetę i zwróciłem ją na parów. Widok, który się przedstawił moim oczom, zaniepokoił mię w wysokim stopniu.
— Przypatrz się, Samie, lepiej tym ruchom! — rzekłem, podając szkła jemu. — Jest ich przynajmniej stupięćdziesięciu.
Sam przyłożył dalekowidz do oka, poczem wręczył go Bernardowi.
— Zobaczcie i wy raz czerwonoskórych, master Marshall! Czy mieliście już kiedy do czynienia z Komanczami?
— Nie. Czy to są oni?
— Tak. W tej okolicy możnaby się także spodziewać Apaczów, oni jednak noszą inaczej czupryny, aniżeli ci, którzy nadchodzą. Czy widzicie czerwone i błękitne farby, któremi pomalowali sobie facyaty? To znak pewny, że są na drodze wojennej. Dla tego wypolerowali tak groty włóczni, a we wszystkich kołczanach tkwią zatrute strzały, o których dziś naprzykład nie chciałbym nic słyszeć. Coby było, Charley, gdyby tędy przeszli?
— Spostrzegliby nas niezawodnie.
— Żebyśmy tak mogli wyjść z zarośli, usunąć tę gałązkę i nasze ślady pozacierać! Ale to będzie trudno!
— To nie przydałoby się też na nic, gdyż dalej w górze zobaczyliby nasz trop i doszliby po nim aż tutaj.
— To pewna, ale przynajmniej zyskalibyśmy czas na to, żeby stąd wyruszyć i salwować się, zanim powrócą.
— To prawda. Ślady kopyt są zaraz tutaj na skraju. Może się to da zrobić bez opuszczenia naszej kryjówki.
Za mną stał zeschły, cienki świerk. Odciąwszy go, jak wędką przyciągnąłem nim gałązkę. Następnie poszukałem suchych szpilek, a wziąwszy garść, posypałem niemi ślady, które co prawda tak były lekkie, że mogło je zauważyć tylko bystre oko Indyanina.
— Ciekaw jestem, czy to co pomoże, Charley! Mnie nie wywiódłbyś tem w pole.
— O ile?
— Czy klon ma sosnowe szpilki?
Rzeczywiście tuż nad śladami kopyt stał klon, ale na to nie można już było poradzić tembardziej, że całą naszą uwagę zajęli byli Indyanie, którzy doszedłszy do dolnej części parowu, zatrzymali się tam i wysłali kilku wojowników na zwiady.
— Heigh-dey, nie idą tutaj! — zawołał Sam z radością.
— Z czego o tem wnosicie? — zapytał Bernard.
— Wytłómacz mu to, Charley, ponieważ ty grasz wobec niego rolę nauczyciela!
— To bardzo proste. Z tych trzech wywiadowców dwaj jadą wzdłuż wzgórza z biegiem rzeki, a jeden ku wodzie. Chcą się zatem przeprawić, lecz nie pójdą w górę rzeki, gdyż w takim razie nie przeszukiwaliby terenu ku dołowi, lecz ku górze. Ci dwaj mają zbadać to miejsce wedle śladów co do jego bezpieczeństwa, trzeci zaś, czy Pecos można tutaj przepłynąć.
Niebawem wrócili wszyscy trzej do czekających i widocznie przynieśli zadowalającą wiadomość, gdyż oddział ruszył wprost ku rzecze. Teraz mogliśmy ich policzyć gołem okiem, przyczem okazało się, że podałem poprzednio raczej zbyt małą, niż za wielką ich liczbę. Byli to sami młodzi i silni ludzie, którzy należeli prawdopodobnie do dwu plemion lub wsi, ponieważ prowadzili pochód dwaj dowódcy.
— Czy ci dwaj z orlemi piórami to wodzowie? — zapytał Bernard.
— Tak.
— Słyszałem, że wodzowie zawsze jeżdżą na siwkach.
— Na siwkach, hi! hi! hi! — zaśmiał się Sam.
— Fałszywie wam powiedziano, Bernardzie! — rzekłem. — W starym kraju zdarza się, że wódz jeździ na siwym koniu, ale tu nie. Indyanin nie lubi wogóle jasnych maści u konia i już na polowaniu nie może używać siwka, ponieważ biel odstrasza zwierzynę. Tylko w zimie, kiedy ta barwa na tle śniegu jest zarazem maską, dosiada czasem przy pewnych przedsięwzięciach siwego konia i narzuca na siebie białą opończę. Ja sam próbowałem już tego z dobrym skutkiem na Północy.
Tymczasem wszystkie konie weszły już były w wodę, a chociaż rzeka miała tu wielki spad, trzymały się przecież tak dzielnie, że wylądowały po drugiej stronie zaledwie o kilka łokci niżej.
Z prawdziwą ulgą na sercu odetchnęło całe nasze towarzystwo, gdyż niebezpieczeństwo groziło niemałe. Sam pogłaskał klacz swoją po szyi, mówiąc:
— Jak sądzisz, stara Tony? Co byłoby, gdyby czerwoni dzisiaj byli obcięli mnie uszy, a tobie ogon? Tak, tak, to się już dawniej stało! Lecz, Charley, co będzie naprzykład z Patrikiem i jego stakemanami? Wszak jego trop zobaczą Indyanie napewno!
— Nic mu nie zrobią — odrzekł Hoblyn.
— Nic? A to czemu?
— Bo go znają. To są Komancze z plemienia Rakurrojów. Kapitan i on palili z nimi fajkę pokoju, gdyż wiele z tego, co nam zostawało, sprzedawaliśmy im przeważnie.
— To źle, bo w takim razie gotów jeszcze coś z nimi wspólnie przedsięwziąć.
— Musimy cierpliwie przeczekać to wszystko, Samie — pocieszałem go. — Nie weźmie on ich chyba z sobą na dolinę. Z uprzejmości może spędzić z nimi kilka godzin, aby z wodzami wypalić kalumet, a potem znów będzie panem siebie.
Podszedłem na skraj lasu i wystawiłem głowę, ażeby wyjrzeć za dzikimi, którzy wtedy byli już za najbliższym zakrętem rzeki i zniknęli za górą. Zanim się odwróciłem, rzuciłem mimowolnie okiem w górę rzeki i schowałem głowę czemprędzej między gałęzie. Sam zauważył ten szybki ruch wywołany przestrachem i zapytał:
— Co tam? Czy z góry nadchodzą także Indyanie?
— Zdaje się, bo jeden stoi u wyjścia z górnego parowu.
Sans-ear miał jeszcze przy sobie lunetę i przyłożył ją do oka.
— Zounds, to prawda! Ale to tylko jeden, jeśli za nim więcej się nie kryje. Ale, co ja widzę! To Apacz naprzykład!
— Rzeczywiście?
— Tak i to wódz. Jego długie włosy zwisają aż na grzbiet konia. Teraz zjeżdża ku wodzie.
— Dajno mnie lunetę!
Lecz i przez szkło niestety nic już nie zobaczyłem, gdyż Indyanin znajdował się już w wodzie poza wyniosłością brzegu z tej strony.
— Wiesz, co tu się święci, Charley? Komancze nie przypuszczają, że ich ścigają Apacze, a ten wódz poszedł przodem, żeby ich mieć na oku. Dyabelnie mądrze sobie poczyna, gdyż nie trzymał się ich tropu, lecz obrał sobie drogę powyżej nich przez góry najbliższym wąwozem. Odstąpcie, bo ci hultaje cieszą się bystremi oczyma! On w każdym razie tędy przejdzie, pochwyćcie więc konie za nozdrza, bo przywykły parskać, gdy się zbliża Indyanin. Tylko u mojej Tony jest więcej oleju w głowie. No, cicho!
Nie mogliśmy go widzieć, jak zdążał ku nam, ponieważ znajdowaliśmy się na górnej części zakrętu doliny, ale już w kilka minut potem, jak Sam wypowiedział przestrogę, doleciał nas tętent konia.
Reszta towarzyszy cofnęła się, tylko ja położyłem się poza dość gęstym krzakiem. Indyanin jechał zwolna, patrząc uważnie na ziemię. Czyżby spostrzegł kilka zdeptanych źdźbeł trawy, lub jakie inne ślady? Widocznie tak było, bo nagle zatrzymał się naprzeciwko mnie i rzucił okiem na szpilki, które przedtem rozsiałem, wreszcie w jednej chwili stanął na ziemi z tomahawkiem w ręku, gdyż powziął podejrzenie.
— Ognia, Charley! — zakomenderował zcicha Sam.
Ja jednak równie szybko jak Indyanin z konia zeskoczył, przecisnąłem się przez krzaki ku niemu. Muskularna jego ręka zamierzyła się do straszliwego ciosu.
— Winnetou! Czy wielki wódz Apaczów chce zabić swojego brata?
Czerwony opuścił rękę, a ciemne jego oko zabłysło.
— Szarlih!
Z ust jego padło tylko to słowo, lecz w tonie tak radosnym, że dumny Indyanin wolałby był tę radość ukryć, aniżeli głośno objawić. Potem wziął mnie w ramiona i przycisnął do siebie. Ucieszony nadzwyczaj tem spotkaniem, zapytałem:
— Co mój brat robi tutaj nad rzeką Pecos?
On zaś zatknął za pas tomahawk i odparł:
— Te pchły, Komancze, opuścili swój obóz, aby Apaczom oddać krew swoją. Wielki Duch mówi, że Winnetou zabierze ich skalpy. A co sprowadza mego białego brata na tę dolinę? Wszak brat mój przed wielu miesiącami twierdził, że pojedzie znowu przez Wielką Wodę do wigwamu swojego ojca i swoich sióstr, a potem uda się na wielką pustynię, straszliwszą aniżeli Mapimi i Estaccado!
— Widziałem wigwam mojego ojca i byłem na Saharze, lecz duch sawanny wzywał mnie do siebie w świetle dnia i we śnie w nocy, dlatego usłuchałem jego głosu.
— Brat mój dobrze postąpił. Serce preryi jest wielkie i szerokie, ono zawiera w sobie życie i śmierć, a kto raz tętno jego poczuł, choć odejdzie, mimoto wróci zawsze. Howgh!
Wziął konia za uzdę i wszedł ze mną pod drzewa. Tu zobaczył moich towarzyszy, chociaż się ich nie spodziewał, gdyż go nie uprzedziłem o ich obecności. Mimoto nie okazał najmniejszego zdziwienia, a nawet zachował się tak, jak gdyby ich nie zauważył, bo sięgnąwszy ręką do torby przy siodle, wydobył fajkę i worek z tytoniem i usiadł z godnością na ziemi.
— Winnetou jeździł daleko na północ po świętą glinę do fajki, a Szarlih pierwszy z niej ze mną zapali.
— Dziś jeszcze inni wypuszczą z niej dym pokoju.
— Winnetou pali tylko z walecznymi mężami, w których sercu nie gnieździ się fałsz, na których ustach mieszka tylko prawda, lecz Winnetou wie, że jego biały brat wdaje się tylko z takimi ludźmi.
— Czy wielki wódz Apaczów słyszał co o dzielnym i rozumnym strzelcu Sans-earze?
— Winnetou zna go, lecz go jeszcze nie widział. Sans-ear jest chytry jak wąż, roztropny jak lis, a mężny jak jaguar; pije krew czerwonych ludzi i zaznacza ich zgony na kolbie swojej strzelby, lecz oni zamordowali mu żonę i dziecko. On zresztą zabija tylko złych. Widzę jego konia. Czemu on się nie zbliży, by wypalić z Winnetou fajkę pokoju?
Sam podniósł się i przystąpił, widocznie trochę zakłopotany obecnością człowieka, który znany był jako największy, najwaleczniejszy i najsprawiedliwszy wojownik preryi.
— Mój czerwony brat dobrze się wyraził; zabijam tylko złych, a dobrzy liczyć mogą na moją pomoc — rzekł tonem skromności.
Skinąłem także na Bernarda.
— Niechaj wódz Apaczów rzuci też jasnem okiem na tego wojownika, który był niedawno jeszcze bardzo bogaty, lecz za sprawą białych rabusiów stracił ojca, dyamenty i dolary. Morderca jest tu nad Rio Pecos i zginie z jego ręki.
— Winnetou jest jego bratem i pomoże mu schwytać mordercę ojca. Howgh!
To ostatnie słowo było u Winnetou zepewnieniem, którego zawsze dotrzymywał. Zyskałem więc dla Bernarda pomoc, o jakiej nawet nie marzyliśmy dotąd. Tymczasem Apacz napełnił już był sobie fajkę i zapalił. Wydmuchnąwszy dym po trzykroć ku niebu i ku ziemi, uczynił tosamo we wszystkie cztery strony świata, poczem podał kalumet mnie. Ja powtórzyłem to także i wręczyłem fajkę Samowi. Kiedy i Marshall zrobił swoje, wróciła fajka do rąk Winnetou. Następnie spytał się Sam Apacza:
— Czy mój czerwony brat ma w pobliżu wielu wojowników?
— Uff!
Było to u Winnetou zawsze okrzykiem zdziwienia, Sam nie znał jeszcze zwyczaju Apacza, a otrzymawszy w odpowiedzi tylko to słowo, sądził, że go źle zrozumiano. Dla tego jeszcze raz powtórzył:
— Pytałem, czy mój brat ma w pobliżu swoich wojowników?
— Uff! Niech mi mój biały brat powie, ilu niedźwiedzi potrzeba do stratowania tysiąca mrówek?
— Tylko jednego.
— A ilu krokodyli do pożarcia stu ropuch?
— Tylko jednego.
— A ilu wodzów Apaczów do zabicia tych much, Rakurrojów? Gdy Winnetou wykopie strzałę wojenną, nie bierze z sobą wojowników, lecz idzie sam. On nie jest wodzem jednego szczepu, lecz jest królem wszystkich Apaczów. Skoro wyciągnie rękę czy tu, czy tam, śpieszą tysiące wojowników pod jego rozkazy. Ma on wiele języków, które mu donoszą, co czynią synowie Komanczów i ma dość tomahawków i noży na wytępienie swoich wrogów.
Następnie zwrócił się do mnie:
— Mąż powinien tylko pięścią przemawiać, lecz mój biały brat niech mi powie, co go złączyło z tymi ludźmi, których przy nim tutaj zastałem.
Zdałem mu krótko, ale dokładnie sprawę z wypadków, które sprowadziły nas nad Rio Pecos. On słuchał uważnie, a potem patrzał przez chwilę na ziemię. Wydmuchnąwszy dym poraz ostatni, wstał i schował kalumet do kieszeni.
— Niech moi biali bracia udadzą się za mną!
To rzekłszy, wyprowadził swego konia z zarośli i dosiadł go, my zaś szybkim krokiem puściliśmy się za nim w drogę. Winnetou jechał na znanym mi już z dawniejszych czasów grubokościstym gniadoszu, który wyglądał jak zajeżdżony koń pociągowy i tylko taki znawca jak Winnetou mógł go używać do swoich wyjazdów. W cwale był ten koń niedościgniony, w kłusie spokojny, w kroku nieznużony i wydatny, a płuca miał zupełnie zdrowe. Roztropność jego nie ustępowała sprytowi klaczy Sama, ostremi zaś i twardemi jak stal kopytami nieraz już zmusił do ucieczki szarego wilka, a nawet pumę. Gdy Winnetou wsiadł na siodło, zdawało się, że wierzchowiec i jeździec tworzą jedno ciało, jedną duszę, jedną wolę i jedno postanowienie. Nie zdarzyło się też nigdy jeszcze, żeby temu zwierzęciu zabrakło siły, wytrwałości, odwagi albo zręczności.
Dojechawszy do tropu Komanczów, poznaliśmy, że ta zgraja czuła się całkiem bezpieczną, gdyż nie zadawała sobie najmniejszego trudu, ażeby ślady swe zatrzeć. Jechaliśmy tak z godzinę, zatrzymując się na każdym zakręcie drogi, aby rzucić okiem na leżący przed nami teren. Wtem nagle na rogu lasu szarpnął Apacz konia w tył, wskazał prawą ręką przed siebie, a lewą dał znak, żebyśmy milczeli i byli ostrożni. Ja wyciągnąłem głowę naprzód i wytężyłem wzrok, lecz nic nie zdołałem zauważyć.
Winnetou powiesił strzelbę na kuli u siodła, wziął w rękę nóż, zsiadł z konia i nie rzekłszy ani słowa, zniknął między drzewami.
— Co to może być, Charley? — zapytał Sam.
— Nie wiem.
— To dziwne stworzenie ten Apacz! Czy nie mógł was pierwej zawiadomić, co zamierza zrobić?
— Czy nie słyszałeś jego zdania, że mąż powinien przemawiać czynami? Widocznie zauważył coś podejrzanego i poszedł, by się przekonać. Sam niewątpliwie tego się domyśliłeś, nie było więc potrzeba osobnego wyjaśnienia.
— Ale mógł powiedzieć, co spostrzegł.
— To my także niebawem zobaczymy.
— Gdyby był przed nami nie zataił swego zamiaru, to wiedzielibyśmy teraz naprzykład, czego się trzymać i jak się zachować.
— To było i jest zbyteczne, bo to pewna, że mamy tu czekać, dopóki nie powróci, albo nie da znaku, żebyśmy poszli dalej. To przecież bardzo proste.
— Massa, oh, ah, usłyszeć massa? — przerwał Bob tę naszą sprzeczkę.
— Co?
— Jakiś człowiek krzyknąć!
— Gdzie?
— Tam za rogiem!
Spojrzałem pytająco na drugich, lecz nikt nic nie słyszał. Mimoto mógł murzyn mieć słuszność.
— Wtem zabrzmiał — a teraz nie uszło to niczyjej uwagi — głos drwinkarza. Każdy inny byłby naprawdę wziął te dźwięki za głos wipp-por-willa, ja natomiast wiedziałem, że pochodziły z ust Apacza, gdyż jeszcze w czasie poprzednich naszych podróży obraliśmy sobie ten znak do porozumiewania się i używaliśmy go często.
— Wipp-por-will tutaj? — rzekł Sam. — Ciekaw jestem naprzykład, gdzieby nie można spotkać tej kreatury.
— Tę kreaturę widziałeś i słyszałeś dziś poraz pierwszy. To Winnetou na nas woła. Naprzód, on jest tam na skraju lasu!
Ja wziąłem konia Apacza za cugle, a reszta towarzyszy ruszyła za mną. Winnetou stał w odległości kilkuset kroków na skraju lasu, w którym zniknął, gdy ujrzał, że posłuchaliśmy jego wołania. Przybywszy na to miejsce, zsiadłem z konia i wszedłem pomiędzy drzewa, gdzie zobaczyłem Apacza, a u jego stóp leżącego młodego człowieka, skrępowanego własnym pasem. Miał oczy zwrócone z nieopisaną trwogą na Winnetou i jęczał zcicha.
— Niedołęga!
Rzuciwszy z pogardą to jedno słowo, odwrócił się Apacz dumnie od pojmanego. Był to biały. Na mój widok rozjaśniło się nieco jego oblicze, gdyż wobec tego, że ja należałem do jego rasy, wstąpiła weń zapewne jakaś nadzieja, która wzmogła się jeszcze, kiedy Sam doń przystąpił.
— Biały, Jankes! — zawołał mały myśliwiec. — Czemu mój czerwony brat postępuje z nim jak z wrogiem?
— Złe oko! — odrzekł krótko Winnetou.
Za nami zabrzmiał teraz okrzyk, a gdy się odwróciłem, ujrzałem Marshalla, jak przypatrywał się jeńcowi z nieopisanym wyrazem twarzy.
— Holfert! Na miłość Boga, a wy skąd tutaj?
— Marshall! Master Marshall! — odrzekł zagadnięty, widocznie znajomy Bernarda. Jego zachowanie się jednak świadczyło, że obecność mego przyjaciela niemile go dotknęła.
— Co to za człowiek? — zapytałem.
— Pochodzi z Knoxville, nazywa się Holfert i był pomocnikiem w naszym handlu — odrzekł Bernard.
Pomocnik Marshalla w pobliżu miejsca, gdzie spodziewaliśmy się zastać Morgana! Teraz wpadłem na pewną myśl.
— Czy był jeszcze u was, kiedy zwinęliście interes?
— Tak.
Do jeńca zaś zwróciłem się z następującemi słowami:
— Master Holfert, szukaliśmy was już oddawna. Czy powiecie mi, gdzie się znajduje wasz dobry przyjaciel, który się nazywa Fred Morgan?
Dawny pomocnik Marshalla przestraszył się niezmiernie, a po chwili zapytał:
— Czy jesteście detektywem, sir?
— Czem jestem, o tem dowiecie się w czasie właściwym, narazie tylko zaznaczam, że nie chciałbym z wami urzędowo postąpić, bo przypuszczam, że uwiedziono was tylko. A więc odpowiadajcie. Gdzie Morgan?
— Rozwiążcie mnie, sir, wtedy wyjawię wszystko.
Bernard przybrał minę, jak gdyby słuchał rzeczy niepodobnych do wiary.
— O rozwiązaniu więzów nie może być mowy, chyba w najlepszym razie o rozluźnieniu. Bobie, zrób to!
— Bobie i ty? — zawołał Holfert zdumiony.
— Bob także tu, yes! Oh, gdzie jego massa Bern, tam jego nigger Bob. Czemu massa Holfert nie zostać w Lu’ville, lecz pójść w góry? Dlaczego massa Holfert być związany?
Murzyn rozluźnił nieco jeńcowi więzy, dzięki czemu ten mógł usiąść prosto, ja zaś prowadziłem przesłuchanie dalej:
— A więc poraz trzeci: Gdzie Morgan?
— Nad Head Pik.
— Jak długo byliście teraz razem?
— Przeszło miesiąc.
— A gdzie go spotkaliście?
— On zamówił mnie do Austin.
— Zamówił? Ach! Więc znaliście się przedtem?
Pojmany umilkł, ja zaś wydobyłem rewolwer.
— Przypatrzcieno się tej zabawce! Wiem bardzo dobrze, z kim mam do czynienia, życzę sobie jednak, żebyście mi opowiedzieli o śmierci pryncypała i o zniknięciu jego mienia. Jeśli się będziecie wzbraniali, lub skłamiecie, dostaniecie kulą w łeb. Tu na Zachodzie załatwiają się ludzie z rozbójnikiem o wiele prędzej, niż w Stanach.
— Ja nie jestem mordercą! — wyjąkał w najwyższem przerażeniu.
— Słyszeliście już odemnie, że wiem zupełnie dobrze, kto wy jesteście! Idzie teraz o to, czy mamy was uważać za zatwardziałego, czy skruszonego człowieka. A zatem, czy znaliście Morgana już dawniej?
— To jest mój krewny.
— A czy odwiedzał was w Louisville?
— Tak.
— Co dalej? Nie będę wam zadawał wielu pytań, gdyż możecie mówić i bez tego. Uważajcie na rewolwer!
— Jeśli master Marshall odejdzie, opowiem wszystko.
Musiałem uwzględnić to wzruszenie odkrytego tak niespodzianie mordercy.
— Niech się stanie wedle waszej woli!
Skinąłem na Bernarda, a ten się oddalił, lecz powrócił łukiem i stanął za plecyma jeńca pod drzewem.
— A zatem!
— Morgan bywał u mnie częściej i zachęcał, żebym z nim grał.
— Czy odwiedzał was w waszem mieszkaniu?
— Tak, nigdy w sklepie. Z początku sprzyjało mi szczęście, dlatego grałem namiętnie dalej. Potem przegrywałem coraz to więcej, aż zadłużyłem się u niego na kilka tysięcy dolarów. Gdy nie miałem skąd zapłacić, zagroził mi doniesieniem, ja bowiem na wekslach, które mu dawałem, sam podpisywałem pryncypała. Nie mogłem się inaczej ocalić, dla tego musiałem mu powiedzieć, gdzie przechowywano klucz od sklepu.
— Czy wiedzieliście, po co chciał się tam dostać?
— Tak. Mieliśmy się podzielić zdobyczą i udać się potem do Meksyku. Przedtem jednak musieliśmy się rozłączyć z ostrożności przed pościgiem, on zaś oznaczył mi czas spotkania w Austin.
— Czy zdradziliście mu, że pryncypał zawsze klucz nosił przy sobie?
— Tak, lecz nie przypuszczałem, że Patrik go zamorduje, gdyż zapewniał mię, że go tylko ogłuszy. Obaj więc zaczailiśmy się, ale on, zamiast tylko ogłuszyć pryncypała, przebił go nożem. Potem otworzyliśmy bramę i położyliśmy zwłoki w sieni. Znalezione mienie rozdzieliliśmy zaraz pomiędzy siebie.
— On zabrał dyamenty, a wy resztę?
— Tak się stało. Mnie, jako zawodowcowi, nie trudno było zamienić moją część, oczywiście ze stratą, na pieniądze...
— A teraz... Ach zgaduję! Owe pieniądze odebrał wam Morgan?
— Niestety!
— Jak mogliście być na tyle nieoględnym, żeby sądzić, iż taki zły człowiek postąpi z wami uczciwie? Wszak łatwo było sobie wyobrazić, że on tylko na to wyprowadził was tutaj, ażeby bezkarnie stać się panem całego łupu. W jaki sposób pozbawił was pieniędzy?
— Wczoraj wieczorem odbywał on straż, a ja spałem mocno. Wtem uczułem, że mnie ktoś dotknął i zbudziłem się jeszcze wczas, bo Morgan zabrał mi już był broń i pulares i zamierzał wbić mi nóż w serce. Strach dodał mi sił. Odepchnąłem napastnika na bok, zerwałem się i uciekłem. On puścił się za mną w pogoń, ale z powodu ciemności nie mógł mnie schwytać. Biegłem przez całą noc, gdyż przypuszczałem, że pójdzie moim śladem, skoro tylko dzień nastanie. Dopiero niedawno ośmieliłem się tutaj ukryć, aby się trochę przespać, lecz to mi się nie udało, gdyż przechodzili tędy Indyanie, wobec tego postanowiłem dalej uciekać, kiedy nagle zobaczyłem tego czerwonego, który mię tu znalazł, pomimo że starałem się uniknąć jego wzroku.
Człowiek ten był strasznie znużony. Może ten stan zdrowia skłonił go do tego, że się tak otwarcie do wszystkiego przyznał, gdyż w brzmieniu jego głosu nie było znać żalu, ani wewnętrznego wzruszenia.
Teraz zwróciłem się do Bernarda z temi słowy:
— On do was należy. Co z nim zrobicie?
Przejęty opowiadaniem o zgonie ojca milczał Marshall. W sercu jego niewątpliwie walczyła chęć zemsty z litością. Zapytał jeszcze jeńca o to i o owo, a wkońcu tak rzekł do nas:
— Ten łotr zasłużył może na śmierć, ale puśćmy go wolno. Bóg go osądzi!
— To gorsze od szybkiej śmierci, Bernardzie. Bez broni i bez konia, bez pomocy i wszelkiego doświadczenia nie zajdzie zbyt daleko.
— To zabierzmy go z sobą, dopóki nie nadarzy nam się sposobność pozbycia się go.
— Zawadzałby nam bardzo, gdyż mamy już jednego jeńca. Mogliby się łatwo porozumieć.
— To zawsze będzie nas czterech przeciwko dwom.
— Tu nie idzie o to, żeby fizycznie dla nas nie byli groźni, ja myślę o innych okolicznościach, przez które moglibyśmy popaść w niebezpiecznie położenie. Jabym radził dać mu jednego z naszych koni jucznych i trochę broni. Zapytajcie Winnetou!
Apacz przysłuchiwał się z boku całej rozprawie, a teraz przystąpił i odwiązał pas z rąk Holferta.
— Wstać!
Jeniec podniósł się, a Winnetou wskazał na jego rękę:
— Czy biały człowiek zmył ze swej ręki krew zamordowanego?
— Tak — odrzekł Holfert, przestraszony brzmieniem tego głosu.
— A więc była krew na tej ręce, krwi zaś nie zmywa się wodą, lecz także krwią. Tak chce Manitou i tego domaga się Wielki Duch sawanny. Czy biały człowiek widzi gałąź tam nad brzegiem rzeki?
— Widzę.
— Niech więc pójdzie po nią. Jeśli mu się uda ją zerwać, to będzie mu wolno żyć, gdyż gałązka jest oznaką pokoju i łaski.
Ten warunek dziwaczny zaskoczył nas wszystkich do pewnego stopnia niespodzianie. Holfert poszedł ku brzegowi, oddalonemu o jakich czterysta kroków. Spełnić ten warunek było bardzo łatwo, gdyż gałązka znajdowała się nie w wodzie, lecz tuż nad brzegiem. Jeniec doszedł tam i sięgnął po nią ręką. Wtem podniósł Winnetou swoją strzelbę, nabijaną srebrnymi gwoździami, huknął wystrzał, a Holfert runął z przestrzeloną głową do wody.
Winnetou z zimną krwią nabił nanowo wystrzeloną lufę.
— Biały człowiek nie przyniósł gałązki, musi więc umrzeć. Duch sawanny, jako sprawiedliwy i miłosierny, nie użycza łaski, wiodącej do zguby. Białego mordercę byliby i tak zabili Komancze, stakemani, albo pożarły kujoty!
Następnie dosiadł Apacz konia i odjechał, nie oglądając się za nami.
W milczeniu i w poważnym nastroju ruszyliśmy wszyscy za nim.
Ślady Komanczów dalej były wyraźne. Że przedsięwzięli wyprawę wojenną, tego dowodziły ich twarze pomalowane, ale cel ich widocznie był daleki, bo w przeciwnym razie byliby się zachowywali ostrożniej. Winnetou znał niewątpliwie ich zamiary, ale zbyt lubiał milczeć, żeby miał bez zapytania zrobić o tem jakąś uwagę. Właśnie miałem zbliżyć się do niego, kiedy nagle usłyszeliśmy przed sobą huk jednego, a potem jeszcze dwu wystrzałów.
Wobec tego zatrzymaliśmy się natychmiast, Winnetou zaś skinął, ażebyśmy zawrócili, a sam pojechał do najbliższego zakrętu. Tam zsiadł z konia, wpadł w krzaki i wychylił się z nich niebawem, aby nas ręką do siebie przywołać.
— Komancze i dwie twarze blade!
To rzekłszy, wlazł znowu w zarośla, a my trzej udaliśmy się za nim, Bob natomiast został przy Hoblynie i koniach.
Dolina rzeki rozszerzyła się tu przed nami w wielką kotlinę, w której przedstawił się oczom naszym niespodziany widok. Tuż nad prawym brzegiem rzeki zatknęli obaj wodzowie Komanczów swoje włócznie w ziemię, a tarcze oparli o drzewce. Sami siedzieli na trawie, paląc kalumet z dwoma białymi. Konie tych czterech ludzi pasły się w pobliżu. Przed nimi odbywała się wojowniczo dzika, a jednak pokojowa, scena. To Komancze zawodzili taniec wojenny, w którym zwykle okazują swoje mistrzostwo we władaniu bronią. Zbyt byli od nas oddaleni, by można było rozpoznać rysy większej części wojowników, dla tego przyłożyłem do oczu lunetę. Potem zaś rzekłem do Sans-eara, podając mu szkła:
— Holla, a to kto? Samie, zobaczno!
On zaś wziąwszy odemnie dalekowidz, popatrzył i zaraz zawołał cicho:
— s’death! To Fred Morgan z synem! Skąd oni się wzięli tu wśród Indyan?
— To bardzo łatwo wytłómaczyć. Patrik był ciągle w niewielkiej odległości przed nami, a Morgan zapędził się za Holfertem i tak się spotkali. Słyszałeś także, że nie potrzebują kryć się przed Indyanami.
— Prawdopodobnie tak będzie, a to mię bardzo martwi!
— Czemu?
— Jak wyrwiemy ich z pomiędzy Indyan?
— Przypuszczam, że się odłączą od nich, gdyż chyba nie będzie im zależało na tem, żeby Indyanie dowiedzieli się o skarbie, który chcą wydobyć.
— W takim razie najlepiej zostańmy tutaj i uważajmy, co zrobią.
— Zdaje się, że nic nam tu nie grozi, gdyż zapewne żaden czerwony nie ma zamiaru wrócić.
— A Morgan, który ściga Holferta, nie może nadejść? — zapytał Marshall.
— Dowie się od swego syna i od Komanczów, że go nie spotkali i pomyśli, że ten udał się inną drogą — odrzekłem ja. — Czy zaprowadzimy konie do kryjówki?
Winnetou skinął głową na znak zgody, ja zaś wyszedłem, aby się tem zająć. Ponieważ zanosiło się na dłuższy pobyt w tem miejscu, przeto zdjęto ciężary z koni jucznych i zaprowadzono je razem z innemi głębiej do lasu.
Gdy Hoblyn ujrzał dolinę, wyciągnął rękę i powiedział:
— Sir, tam na prawo prowadzi parów, przez który musimy przejść.
— Tam? To bardzo źle!
— Czemu, Charley? — wtrącił Sam.
— Ponieważ nie możemy się tam dostać przed Morganem i jego towarzyszem. Przecież to zupełnie jasne, że obaj natychmiast po odejściu Komanczów ruszą w drogę.
— Nie obawiajcie się, sir! — zauważył Hoblyn. — Te drogę zna tylko kapitan i ja. Porucznik pójdzie inną, która biegnie dołem wzdłuż łożyska pewnego dopływu.
— W takim razie jestem spokojny. Możemy więc bez obawy przypatrywać się zabawie Indyan.
Komancze podzieleni na dwie części, zwalczali się na pozór wzajemnie, bądź to w zwartych grupach, bądź też rozsypani w pojedynkę. Okazywali przytem zręczność i szybkość ruchów, które wprawiały w podziw widza europejskiego. Nie używają oni w czasie takich popisów ani siodeł, ani nawet zwyczajnych wędzideł. Przywiązują tylko derkę, skórę lub rogóżkę do grzbietu konia, a po obu stronach tych przedmiotów mocny szeroki rzemień, przez który przetyka jeździec rękę, ilekroć chce się położyć na jedną, albo drugą stronę konia, zaczepiony jedną nogą o jego grzbiet. Dzięki temu szczególnemu sposobowi siodłania i ćwiczeniu mogą wojownicy używać konia jako tarczy, oraz zachowywać na tyle swobodę ruchów, żeby drogą ponad grzbiet koński, albo pod szyję posłać nieprzyjacielowi strzałę, albo kulę w razie uzbrojenia bronią palną. Każdy jest w tem tak zręczny, że potrafi stosownie do potrzeby przerzucać się to na jedną, to na drugą stronę z szybkością i łatwością, która przyniosłaby zaszczyt jeźdźcom cyrkowym. Konie idą przytem tak pewnie, że kula, zarówno jak strzała, rzadko tylko chybiają celu. Rzemień, w którym zwisa ręka, zaczepiona tuż przy ramieniu, przymocowany jest do grzywy u końca karku końskiego, wskutek czego, nawet gdyby derka się zsunęła, nie straci jeździec tego punktu oparcia. Jeśli wojownik dobrze przywiąże pętlę, to przy wykonywaniu owych sztuczek obejdzie się nawet bez derki i siodła, gdyż stopy, ubrane w mokassyny, trzymają się grzbietu końskiego tak pewnie, jak gdyby był pokryty skórą bawolą. Gdy ci niezwykli jeźdźcy strzelają przez grzbiet koński, mierzą oczywiście z góry, gdy zaś pod szyję, nakładają strzałę z dołu, co dzięki nieustannemu ćwiczeniu przychodzi im tak łatwo, jak gdyby strzelali w sposób zwyczajny.
Całą naszą uwagę tak była pochłonęła wojenna zabawa, bardzo podobna do arabskiej „fantazyi“, że tylko jeden raz oglądnąłem się poza siebie i to na nasze szczęście w sam czas, gdyż z przerażeniem zobaczyłem dwu jeźdźców, zjeżdżających skrajem lasu i przypatrujących się bardzo starannie tropowi Komanczów.
— Have care, panowie, tam nadchodzą ludzie! — ostrzegłem towarzyszy.
Wszyscy spojrzeli poza siebie, a Hoblyn zawołał:
— Kapitan z Conchezem!
— To on, naprawdę! Prędzej w las i zatrzeć ślady!
Stało się to w dwie minuty. Wszyscy cofnęli się, tylko ja i Winnetou zostaliśmy na nieco wysuniętem miejscu, z którego mogliśmy śledzić ruchy przybyszów, nie pokazując się im oczywiście.
Byli już bardzo blizko nas i pewnie byliby pojechali na zakręt, gdyby Indyanie nie podnieśli byli naraz wojennego okrzyku, który zabrzmiał jak wycie dzikich zwierząt. Obaj jeźdźcy osłupieli, rzucili ostrożnie wzrokiem poza zakręt i zaprowadzili potem konie tam, gdzie przedtem stały nasze. My cofnęliśmy się wtedy do towarzyszy.
Tuż za przybyszami stały blizko siebie dwa klony. Poza te drzewa udało mi się podejść i podsłuchać ich rozmowę, prowadzoną półgłosem. Na wszelki wypadek miałem przy sobie tomahawk.
— To Komancze — rzekł kapitan. — Nie potrzebujemy się ich obawiać. Musimy jednak wpierw wiedzieć, co to za biali są z nimi.
— Z tej odległości nie rozpoznamy.
— Możnaby po ubraniu rozróżnić. Przedniego nie znam, a drugiego wódz mi zasłania.
— Kapitanie, przypatrzcie się temu kasztankowi, tam między tymi czterema końmi! Co wy na to?
— Caraio! To kasztanek porucznika!
— Ja też tak sądzę. Wobec tego tym drugim będzie zapewne on.
— Słusznie! Teraz nachyla się naprzód. Czy widzisz ten pstry sarafan? To on! Co począć?
— Gdybym wiedział, co właściwie chcecie z nim zrobić, wówczas dałoby się może co o tem pomówić.
— Teraz muszę ci już wszystko wyjawić. Oto, co było najlepszego z naszych skarbów, zakopałem w tych stronach, nie chcąc przechowywać tego w hidespot, gdyż między nami jest kilku, którym nie można ufać. Miejsce, w którem te rzeczy leżą, znam tylko ja i porucznik. Czekał on na swego ojca i zamiast do naszego obozu zamówił go tu nad Rio Pecos. To wzbudziło we mnie podejrzenie, a ponieważ po ostatniej wyprawie do Estaccado ruszył wprost tutaj, nie odwiedziwszy mnie przedtem, nabrałem przekonania, że postanowił porwać nam skarby. Z Indyanami spotkał się tylko przypadkiem. Zachodzi teraz pytanie, czy mamy udać się do nich zaraz, by go ukarać, czy też śledzić, a potem pochwycić na gorącym uczynku.
— To ostatnie w każdym razie najlepsze. Jeśli teraz do niego przyjdziemy, nie potrafimy dowieść mu złego czynu. Powie poprostu, że przybył tutaj tylko po ojca, a kto wie, jakich potem jeszcze użyje dróg do osiągnięcia swego celu. Jest nas dwu, a ich także dwu, a na Indyan zdawać się zawsze jest niebezpiecznie.
Conchez zadawał sobie widocznie trudu, aby kapitana odwieść od pierwszego zamiaru, niewątpliwie bowiem zależało mu na tem, żeby się dowiedzieć o kryjówce.
— Masz słuszność! Rakurrojowie są na wojennej wyprawie i zatrzymają się tutaj najwyżej godzinę, a Patrik zaraz potem wyruszy. Ale musi jeszcze dość daleko jechać, zanim skręci do miejsca, gdzie się znajduje kryjówka. Nie powinniśmy oczywiście pozwolić na to, żeby co wziął, jeśli... jeśli... wogóle skarb jeszcze jest.
— Jeśli jest jeszcze? Któżby go zabrał, skoro tylko wy dwaj o nim wiecie!
— Hm, Sans-ear i Old Shatterhand, którzy nam zadali porażkę.
— Jak mogliby oni wpaść na trop tajemnicy?
— Całkiem poprostu. Chciałem Hoblyna wysłać za porucznikiem i byłem na tyle nieostrożny, że wydałem mu już odpowiednie wskazówki. Tymczasem on zniknął bez śladu, a ja nie mogę pozbyć się myśli, że sprzymierzył się z tymi myśliwcami, aby życie ocalić.
— Hm, w takim razie byłoby może najlepiej...
— No, co...?
— Zwrócić się do Komanczów.
— I zdradzić im naszą tajemnicę, ażeby nam zabrali skarb? Mamy zresztą jeszcze czas do namysłu, gdyż, jak widzę, wyciągają Indyanie worki z żywnością. Przekąśmy i my co. Idź po mięso!
Conchez, idąc do konia, byłby mnie bezwarunkowo zobaczył, dlatego cofnąłem się, jak mogłem, najspieszniej, a za sekundę usunąłem się z obrębu jego pola widzenia.
Przybywszy do towarzyszy, przedstawiłem im wynik podsłuchów.
— Czy nic naprzykład nie powiedzieli o trzech wojażerach, którzy z porucznikiem pojechali za kupcami? — zapytał Sam. — Jeden z nich musiał chyba zostać z Patrikiem.
— O tem nic nie wspomnieli. Może Patrik zamordował tego jednego, ażeby mieć wolną rękę. Ale co zrobimy z tymi dwoma?
— Puśćmy ich spokojnie, Charley!
Na te słowa potrząsnął Winnetou głową i zauważył:
— Niechaj moi biali bracia pamiętają, że mają tylko jeden skalp na głowie.
— Któżby go nam miał wyciąć? — odparł Sam.
— Te węże, Rakurrojowie.
— To im się nie uda. Oni całkiem zabiorą się stąd wkrótce, gdyż znajdują się na ścieżce wojennej.
— Mój biały brat jest roztropnym strzelcem i walecznym wojownikiem, lecz nie zna dróg Komanczów. Ci czerwoni mężowie zdążają do grobu swojego wodza Czu-ga-chata[58], jak to czynią co roku w dniu, w którym zabił go wódz Apaczów, Winnetou.
Teraz dopiero wyjaśniło się, dlaczego Winnetou śledził ten oddział.
— To wszystko jedno — rzekł Sam. — Jeśli są na takiej drodze, to po jakiego licha troszczyliby się naprzykład o nas i o stakemanów?
— Ja także nie chciałbym plamić się krwią bezpotrzebnie — dodałem od siebie.
— Niechaj moi biali bracia czynią, co im się podoba — rzekł Apacz. — Ja twierdzę, że moi bracia oszczędzają wroga, który jest rozbójnikiem i mordercą i oddadzą za to krew własną. Apacz powiedział. Howgh!
Było mi właściwie przykro, że musiałem sprzeciwiać się znakomitemu Apaczowi, lecz dzisiaj popłynęła już krew jednego człowieka, a nie mogłem znowu pogodzić się z tem, żeby zwracać broń choćby przeciwko mordercy, jeśli nie nakazywała tego konieczność dozwolonej obrony własnej.
Te myśli mię jeszcze zaprzątały, kiedy od obozu Komanczów zabrzmiały okrzyki, które świadczyły, że zaszło tam coś niespodziewanego i niezwykłego. Spostrzegliśmy, że na kapitanie i jego towarzyszu także wywarło to silne wrażenie. Ja pomknąłem prędko łukiem na skraj lasu, aby się dowiedzieć o przyczynie tego zgiełku.
Dostawszy się na miejsce, skąd roztaczał się przedemną swobodny widok, ujrzałem Komanczów, stłoczonych nad brzegiem i przypatrujących się jakiemuś przedmiotowi, którego nie mogłem rozpoznać. Po jakimś czasie wrzucono go znowu do wody, a wszyscy wojownicy utworzyli krąg dokoła wodzów i obudwu białych. Potem nagle wszyscy dosiedli koni i ruszyli w dalszą drogę. Wtedy ja powróciłem do swoich.
— Co się tam stało? — zapytał Bernard.
— Znaleźli coś w rzece, może trupa Holferta.
Winnetou zaczął uważnie przysłuchiwać się naszej rozmowie, gdyż obecność nasza byłaby zdradzona, jeśliby się nasze domysły sprawdziły.
— Czy mój biały brat sądzi, że człowiek nieżywy może tak daleko popłynąć?
— To zależy od pewnych warunków. Rzeka jest tutaj głęboka, rwąca i ma gładkie brzegi, nie łatwo więc na nich co osiądzie.
Nie rzekłszy ani słowa, wstał Apacz i zniknął na lewo pomiędzy drzewami. Ja byłem pewny, że pójdzie pod osłoną lasu w górę rzeki tak daleko, żeby go nie można było zobaczyć, a potem popłynie wodą na podejrzane miejsce, by się przekonać, jaki to przedmiot zwrócił na siebie uwagę Komanczów.
Musiałem przyznać w duchu, że to przedsięwzięcie nie było bezpiecznem nawet dla tak znakomitego pływaka, jakim był Winnetou. Po pierwsze mógł kapitan z Conchezem w tym samym celu udać się nad rzekę, a powtóre nie było wykluczonem, czy Komancze, nie nabiorą podejrzenia, wnosząc, że gdzie jest świeży trup z raną od strzału, tam musi się też znajdować ktoś, kto tę ranę zadał, oraz czy nie oddalili się, aby w stosownym czasie wrócić i poszukać wroga zabitego. Skoro jest regułą na wojnie, żeby nie zostawiać za sobą niezdobytej, a przynajmniej niezamkniętej twierdzy, to równie niebezpiecznem jest na dzikim Zachodzie nie wiedzieć dobrze, kogo się ma za plecami.
Przestrzeń, którą Winnetou miał przepłynąć w dół, a potem w górę rzeki, wynosiła może pół mili. Jako dobry pływak potrzebował na to najwyżej pół godziny czasu, doliczywszy już do tego dziesięć minut drogi lądowej. Ale nie minął jeszcze kwadrans, kiedy kapitan z towarzyszem ruszyli z miejsca. Nie mogliśmy niestety ich zatrzymać.
Obaj, jak się tego spodziewałem, pojechali do miejsca postoju Komanczów i zwrócili się potem ku rzece. Wobec tego należało ochronić Winnetou, który tam, gdzie wszedł w wodę, niewątpliwie złożył broń i odzież i wziął co najwyżej nóż z sobą. Trzeba było oczywiście zrobić to niepostrzeżenie.
— Zostańcie tutaj!
Z temi słowy opuściłem kryjówkę i tak szybko, jak na to gęsto rosnące drzewa pozwalały, pośpieszyłem skrajem lasu w dół rzeki aż tam, skąd można było kulą dosięgnąć punktu, na którym ów przedmiot na nowo wrzucono do wody. Ale nie stanąłem jeszcze dobrze, kiedy spostrzegłem, że kapitan podniósłszy strzelbę, wystrzelił do wody, jednak nie trafił dzięki niezwykłej zręczności Winnetou w nurkowaniu. W niespełna pięć sekund po wystrzale wyskoczył Apacz z wody jak ryba, dostał się na brzeg i rzucił na kapitana. Wtem podniósł Conchez karabin, a równocześnie wybiła stanowcza chwila dla mnie, żeby mu posłać kulę. Należało tylko życia jego oszczędzać. Błyskawicznym ruchem odwrócił się Winnetou od kapitana, poskoczył ku Conchezowi i podrzucił mu w górę lufę wtedy, gdy miał pociągnąć za cyngiel, wskutek czego strzał poszedł w powietrze. Winnetou wyrwał mu strzelbę z ręki, ujął za lufę, by jej użyć jako maczugi i zawczasu jeszcze skoczył potężnie w bok, gdyż kapitan zamierzył się nań właśnie kolbą z tyłu.
Winnetou gotował się już do walki przeciw obydwom, kiedy z dołu zabrzmiało głośne wycie, a tem samem potwierdziło się moje przypuszczenie co do tego, że Komancze nie odjechali daleko, lecz usłyszawszy strzał kapitana, wrócili cwałem.
Zaledwie ich Apacz spostrzegł, wytrącił kapitanowi z rąk strzelbę, która szczęściem była tylko jednorurką, wrzucił ją do wody i popędził w górę rzeki takimi skokami, jak ścigana pantera.
Wiedziałem, że w tego rodzaju biegu mógł Winnetou przez dziesięć minut iść w zawody z najszybszym wyścigowcem. On sam uczył mnie tych skoków, przy których należy rzucać się w powietrze, przenosząc punkt ciężkości zawsze na jedną nogę, służącą zarazem za sprężynę, a zmieniać nogę w chwili zmęczenia. W niespełna dziesięć minut dotarł do ubrania, poczem był z pewnością na tyle mądry, że umykał jeszcze pewną przestrzeń, zanim skręcił w las i powrócił pod jego osłoną do nas.
Ja popędziłem jak najszybciej do naszej kryjówki.
— Wstawać prędzej! Musimy uciekać!
— All devils! A to dokąd naprzykład? — zapytał Sam. — Tam nadchodzą Komancze, a obaj biali są także z nimi!
— To szczęście! Przebiegną obok nas i zajmą się szukaniem śladów Winnetou. Prędzej, konie na skraj! Skoro nas tylko miną, pędźcie co siły w dół rzeki ich własnym tropem, żeby potem waszego nie odróżnili. Ja zostanę, żeby kryć odwrót i zaczekać na Apacza.
— Ty sam? — zapytał Sans-ear.
— Oczywiście — odrzekłem, rzucając znacząco okiem na Hoblyna, któremuśmy nie ufali. — Towarzysze nasi nie są jeszcze na tyle doświadczeni. Muszę ich oddać tobie w opiekę!
— Well! A więc naprzód! Te draby już przeszły!
Rzeczywiście przebiegł wtedy obok nas ostatni z Komanczów. Róg lasu był teraz między nami a nimi, wobec czego nie mogli nas dostrzec. Gdy Sam z tamtymi odjechał, zatarłem nasze ślady, o ile się tylko dało. Ledwie się z tem uporałem, kiedy zaszeleściło podszycie lasu i Winnetou stanął przedemną.
— Uff! Ci szakale, Komancze, szukają śladów Apacza. Gdzie towarzysze mojego białego brata?
— Odjechali naprzód.
— Myśli mego brata są zawsze rozsądne. Blade twarze nie długo będą na nas czekały!
Włożył czemprędzej ubranie, które trzymał dotychczas w ręku i wyprowadził potem swego konia na wolne pole. Jeden rzut oka w górę rzeki pouczył mnie, że na razie byliśmy bezpieczni przed Komanczami, dlatego spytałem:
— Co mój brat znalazł w rzece?
— Zwłoki bladej twarzy. Winnetou postąpił dzisiaj dwa razy bezmyślnie, jak chłopiec, lecz nie obawia się niczego, a spodziewa się, że biali bracia mu przebaczą!
Było to wyznanie, jakiego dumny Apacz nie byłby pewnie uczynił wobec nikogo innego. Ja nie odpowiedziałem nic na to, gdyż Winnetou pędził już na swoim wierzchowcu tak, że mustang mógł ledwie nadążyć.
Tam, gdzie droga nasza wiodła na prawo w góry, odgałęziając się od tropu Komanczów, zatrzymali się nasi. Sam zsiadł, aby przy pomocy towarzyszy poowijać koniom nogi, przy czem musiano porozcinać kilka koców zabranych z hide-spot. Następnie ruszyliśmy naprzód w parów. Winnetou szedł z tyłu pieszo, aby pozacierać ślady, gdyby jakie powstały.
Za pierwszym zakrętem parowu zatrzymałem się i oddałem swego konia Bernardowi, prosząc, by go prowadził, dopóki za nimi nie przyjdę. To zastanowiło Sama, bo zapytał:
— Co chcesz uczynić, Charley?
— Zaczekać tutaj, by zobaczyć, co zrobią czerwoni — odpowiedziałem.
— Well, masz słuszność! W ten sposób dowiemy się, czy zrozumieją nasze podstępy.
Towarzysze pojechali naprzód, ja zaś wlazłem w zarośla. Już po niedługim czasie usłyszałem tętent. To Komancze powracali, ale nie wszyscy. Był to tylko mały oddział. A gdzie była reszta? Spostrzegłem także między nimi obydwu Morganów; kapitana i Concheza jednak nie było. Indyanie posuwali się naprzód bardzo powoli i z wzrokiem utkwionym w ziemię. Tam, gdzie myśmy się byli zatrzymali, ażeby koniom nogi poobwijać, stanęli, a jeden z wodzów zeskoczył z konia, schylił się i podniósł z ziemi jakiś przedmiot, którego nie mogłem rozpoznać. Po krótkiej naradzie odłączyli się obydwaj biali i jeden z wodzów od reszty oddziału, aby wejść w parów piechotą.
Badając bystremi oczyma nawet pozornie nic nie znaczące rzeczy, zbliżali się coraz to więcej. Były to dla mnie chwile bardzo niebezpieczne. Jednak dzięki naszej przezorności nie zdołali nic zauważyć. Gdy mnie mijali, zobaczyłem ów przedmiot w ręku wodza. Była to wełniana nitka, którą przy rozcinaniu koców któryś z nas rzucił niebacznie na ziemię. Życie nas wszystkich wisiało więc teraz dosłownie na tej nitce.
Wywiadowcy zapuścili się jeszcze trochę dalej w parów, ale wkrótce zawrócili, widocznie nabrawszy przekonania, że nikt tędy nie przeszedł ani nie przejechał. Wobec tego wyniku badań uznali, że nie potrzebują już milczeć.
— Tu nie było nikogo — usłyszałem słowa Freda Morgana. — Ślady końskie pochodziły od naszych koni.
— Ale kto był ten czerwonoskóry i dwaj biali, których nie znaleźliśmy jeszcze? — zapytał syn.
— O tem się wkrótce dowiemy, ponieważ ujść nam nie mogą. Czerwony był nagi, trudno więc było rozróżnić, do jakiego szczepu należał.
— Wyrządził nam niezłą przysługę, jeśli to był rzeczywiście trup tego Holferta, o którym mi opowiadałeś.
— To nie ulega wątpliwości. Ale w jaki sposób dostał się Indyanin na to miejsce, gdzie obozowaliśmy tak długo. Czy był tam już przedtem, czy przyszedł później? Ja sądzę...
Więcej nie słyszałem, ponieważ mnie minęli. Z pochwyconych słów wywnioskowałem, że narazie nie groziło nam nic i że kapitan wolał nie pokazywać się Komanczom, zapewne dlatego, że jedynie w ten sposób mógł złapać porucznika na gorącym uczynku. Mnie wydało się oczywiście wątpliwem, czy on i Conchez potrafią ukryć się przed bystrym wzrokiem Komanczów.
Teraz doszli trzej wywiadowcy znów do swego oddziału, który na skutek krótkiego rozkazu swojego wodza zawrócił i zniknął za drzewami. Ja osiągnąłem zatem mój cel, dlatego pośpieszyłem za towarzyszami, do których dotarłem dopiero w pół godziny, ponieważ o taką przestrzeń mnie wyprzedzili. Winnetou spojrzał na mnie pytająco, ja zaś opowiedziałem o tem, co widziałem.
— Well! — rzekł Sam. — Udało nam się spłatać im figla.
— Synowie Komanczów — dodał Apacz — mają oczy, a nie widzą, a uszy ich są zatkane, że nie słyszą kroków swoich nieprzyjaciół. Niech moi biali bracia pozdejmują koniom mokassyny!
Posłuchano chętnie tej rady Winnetou, gdyż konie, mając poobwijane kopyta, z wielką trudnością posuwały się wzdłuż parowu, zasypanego złomami skał i drzewami, postrącanemi z obu stron przez wiek lub burze. Z każdą chwilą wchodziliśmy w coraz dzikszą okolicę, aż koło wieczora dotarliśmy do łańcucha wzgórz, biegnącego równolegle z Sierrą z północy na południe. Przekroczywszy te wzgórza, jechaliśmy jeszcze dalej aż do zachodu słońca, a o tym czasie znaleźliśmy znakomite miejsce na obóz.
Wieczór i noc upłynęły spokojnie, a krótki wyjazd na zwiady, podjęty rano przezemnie, utwierdził mie w przekonaniu, że nas nie ścigano.
Dalszą drogę odbywaliśmy przez okolice, coraz uboższe w lasy, ponieważ zaczynało brakować wody, jak o tem świadczyło mnóstwo wyschłych łożysk rzecznych, których głębokość dowodziła dawnej obfitości wód. W miarę zbliżania się do takich łożysk, poplątanych jak sieć między sobą, widział podróżny brzeg przeciwległy prawie podobny do tego gruntu, na którym się znajdował. Zwolna zaznaczał się coraz wyraźniej wspomniany pas, aż wkońcu stawał nagle jeździec nad przepaścią, której okropność łagodziło tylko to, że na dnie jej było tak jasno jak na górze. Mimo to strome ściany przepaści stanowiły dla podróżnych trudne do przebycia przeszkody.
Po dokładniejszem przypatrzeniu się tym dolinom można poznać, że w porze deszczowej bywają one całe wypełnione wodą, gdyż w rozmaitych miejscach powstaje na skałach znak, który wskazuje, jak wysoki był stan wody. Oko widza spoczywa tu przyjemnie na poukładanych na sobie przepysznie skałach o malowniczych, a często dziwacznych zarysach. Na ogromnym obszarze piętrzą się piramidy i sześcienne masy, wznoszą się potężne kolumny i łuki, a woda powymywała gdzieniegdzie tak szczególne zakręty, wyżłobiła tak dziwne kontury, podobne do ozdób, że trudno oprzeć się myśli, jakoby nie wykonała ich ręka ludzka.
Dna tych łożysk nie bywają dostatecznie wklęsłe ku środkowi. Zejść zaś na dół ze stromych i wysokich brzegów jest nadzwyczaj trudno. Płaskowyż jednak tak gęsto poprzecinany jest takiemi suchemi łożyskami, że idąc wzdłuż ich brzegu, spotyka się co chwila doliny boczne, które prowadzą do łożyska głównego. Ponieważ ciągnie się ono zwykle w pewnym kierunku, przeto może służyć jako gościniec, o tyle wygodny i bezpieczny, że podróżnego można jedynie z brzegu zobaczyć. Ale łączy się z tem także ta niekorzyść, że i podróżny nie dojrzy nieprzyjaciela, dopóki ten nie stanie bespośrednio przed nim.
Jechaliśmy taką doliną ciągle w kierunku zachodnim, a im dalej posuwaliśmy się naprzód, tem płytsza ona się stawała i tem mniej uchodziło do niej dolin bocznych, aż wkońcu zarysowały się przed nami porosłe lasem wzgórza Sierry Rianki.
U stóp gór napotkaliśmy znowu liczne dopływy Rio Pecos, a wśród nich także ten, który wytryskał w szukanej przez nas dolinie.
Do tej doliny dotarliśmy już późno popołudniu. Zajmowała ona przestrzeń długą może na półtorej mili, a około pół mili szeroką. Okalały ją wzgórza, pokryte lasem, a nad wijącym się na dnie potokiem widniała zieleń. Niestety nie mogliśmy tu popaść koni, gdyż byłoby to zdradziło zaraz naszą obecność.
— Czy to jest napewno ta dolina, o którą nam chodzi? — zapytałem Hoblyna, ponieważ łatwo się było pomylić.
— To nie ulega wątpliwości, sir. Tam w górze pod dębem nocowałem z kapitanem, gdy byłem tu poraz pierwszy.
— Jabym radził obejrzeć się za jaką boczną doliną, żebyśmy mogli tam konie pod dozorem którego z nas zostawić na paszy. W ten sposób ułatwilibyśmy sobie tu robotę, mając wolne ręce.
— To niezły pomysł — rzekł Sam — ale co poczęlibyśmy wtedy, jeślibyśmy nagle potrzebowali koni. Ja swojej Tony nie puszczę tak daleko od siebie!
— Well! W takim razie musimy w lesie poszukać kryjówki. Ja z Bobem zbadam tę stronę, a Winnetou drugą. Wy reszta poczekajcie tu na nas.
Zsiadłem z konia, wziąłem rusznicę i udałem się z murzynem w las, który się wznosił dość stromo po zboczu doliny. Z powodu powalonych drzew i nagromadzonych przez siły natury głazów nie łatwo było konie tutaj umieścić. Nie szliśmy blizko siebie, lecz w pewnem oddaleniu równolegle. Nagle może w połowie zamierzonej drogi, krzyknął Bob głośno:
— Massa, oh, ah, massa przyjść prędko!
Zwróciłem się ku niemu i zobaczyłem, jak poskoczył ku nizkiemu bukowi, chwycił się najniższego konara i wspiął się na drzewo.
— Co tam, Bobie?
— Massa przyjść prędko na pomoc nigrowi! O nie przyjść, biegnąć i sprowadzić wszystkich ludzi, aby zabić potwora!
Nie potrzebowałem pytać, jakiego on miał na myśli potwora, gdyż ten wypadł zaraz przez podszycie lasu. Był to szary niedźwiedź z owego miłego gatunku, który myśliwi nazywają grizzly.
Słyszałem ów straszny głos lwa, który Arab nazywa „rad“, czyli grzmotem, słyszałem ryk bengalskiego tygrysa, a wtedy serce mi drżało, chociaż ręka musiała zachować równowagę. Lecz głuchy, chrapliwy, zawzięty i demoniczny pomruk szarego niedźwiedzia przenika aż do szpiku kości i wywołuje u najśmielszego nawet człowieka uczucie, podobne, jak podczas kłapania zębami z tą różnicą, że tego uczucia doznaje niejeden nietylko w zębach, lecz także w całem ciele.
Może na ośm kroków przedemną wyprostował się niedźwiedź na tylnych łapach i rozwarł paszczę. Było jasnem, że jeden z nas musi zginąć. Wymierzyłem mu w oko i wypaliłem, a zaraz w następnej chwili wycelowałem w serce i wystrzeliłem powtórnie. Odrzuciwszy strzelbę, dobyłem noża i skoczyłem w bok, aby lepiej uderzyć. Olbrzymi zwierz, jak gdyby obydwie kule przeleciały obok niego bez skutku, zrobił ku mnie jeden krok, drugi, trzeci, czwarty, ale w chwili, kiedy zamierzałem go pchnąć, opuścił wzniesione do góry łapy, wydał jakiś krząkliwy ryk, postał z minutę i runął nagle jak pod uderzeniem maczugi. Jedna kula wbiła mu się w mózg, a druga w serce, obie zatem w sam środek życia. Pantera albo jaguar zwinąłby się jak kot w takich warunkach, mój grizzly zaś kroczył sobie spokojnie dalej. Niewiele brakowało, a byłby mię rozmiażdżył w okamgnieniu.
— Ah, ah! Dobrze, pięknie! — zawołał Bob. — Czy niedźwiedź być dobrze zabity?
— Tak; zejdź na dół!
— Ale, czy on napewno nie żyć, massa? Nie pożreć nigra Boba?
— Jest zupełnie martwy.
Tak samo szybko, jak uciekł murzyn na drzewo zlazł teraz na ziemię, ale gdy się przybliżył, zadrżały mu nogi. Ja sam nachyliłem się całkiem ostrożnie nad niedźwiedziem i wbiłem mu kilkakrotnie nóż pomiędzy znane drugie a trzecie żebro.
— Oh, ah, wielki niedźwiedź, większy jak cały Bob! Czy Bob może jeść niedźwiedź?
— Tak, szynka i łapy są delikatne.
— O, massa dać Bobowi łapy i szynki, bo nigger także bardzo delikatny.
— Dostaniesz swoją część, jak każdy z nas. Ale zaczekaj tutaj; ja zaraz przyjdę.
— Bob czekać tutaj? A jeśli niedźwiedź znowu dostać życie?
— To wskoczysz napowrót na drzewo!
I rzeczywiście w chwilę potem siedział murzyn na drzewie. Nie był on tchórzem, bo wobec ludzi zawsze stawał mężnie, ale szarego niedźwiedzia nigdy w życiu nie widział, dla tego rozumna jego ostrożność nie dziwiła mię wcale.
Przeszukałem najpierw otoczenie, aby się przekonać, czy tylko ten jeden niedźwiedź wyszedł z kryjówki, czy też znajdowała się w pobliżu cała rodzina. Na szczęście znalazłem ślady tylko tego jednego zwierzęcia, co mię znacznie uspokoiło. Zresztą ani Bob, ani ja nie byliśmy długo sami. Moje strzały usłyszeli oczywiście towarzysze, a ponieważ nie wiedzieli, jaki powód je wywołał, przeto pośpieszyli na to miejsce, gdzie strzały padły.
Wszyscy uznali zabite zwierzę za jedną z największych sztuk, jakie do tego czasu widziano, a Winnetou nachylił się, ażeby swój worek z lekami zanurzyć w jego krwi.
— Mój biały brat dobrze trafił. Dusza niedźwiedzia będzie mu wdzięczna, gdyż prędko i bez męki wyzwoliła się z okowów ciała, a teraz może pójść do wiecznych ostępów ojców swoich!
Indyanie wierzą, że w każdym szarym niedźwiedziu mieszka dusza słynnego jakiegoś strzelca, która odbywa w ten sposób pokutę, jak gdyby w czyśćcu. Apacz pomógł mi zdjąć skórę ze zwierzęcia i odciąć najcenniejsze kawałki mięsa. Resztę przykryto gałęziami i kamieniami, ziemią i mchem, ażeby nie spostrzegły tego sępy, które mogły zdradzić naszą obecność.
Kiedy ja zajęty byłem walką z niedźwiedziem, wyszukał Winnetou tymczasem po drugiej stronie doliny kryjówkę dla koni. Ponieważ był jeszcze jasny dzień, przeto odważyliśmy się rozniecić ogień celem upieczenia soczystych łap niedźwiedzich, które nam też smakowały wybornie, gdyśmy zasiedli do wieczerzy.
Gdy się ściemniło, owinęliśmy się kocami, a po ustanowieniu porządku straży, ułożyliśmy się na spoczynek. Przez całą noc spaliśmy bez przeszkody, a większa część następnego przedpołudnia upłynęła także bez żadnego wypadku.
U wejścia do doliny pełnił każdy z nas po kolei straż nawet w dzień. Około południa tego dnia Sam, który objął był dopiero co służbę po swoim poprzedniku, powrócił zaraz i doniósł:
— Nadchodzą!
— Kto? — zapytałem.
— No, tego naprzykład nie mogę dokładnie powiedzieć, bo jeszcze są za daleko.
— Ilu ich jest?
— Dwu na koniach.
— Pokaż!
Udałem się z nim na wskazane miejsce i przy pomocy lunety poznałem obydwu Morganów, którzy mieli jeszcze z kwadrans drogi do doliny. Wszystkie ślady naszej obecności były skrzętnie zniszczone, a ponieważ oprócz tego przeważaliśmy liczebnie, przeto mogliśmy z zupełnym spokojem oczekiwać ich przybycia.
Właśnie skierowaliśmy się byli z Samem do doliny z powrotem, kiedy nagle zatrzeszczało nad nami w zaroślach. Pomyślałem najpierw, że to może niedźwiedź, ale uważniejsze nadsłuchiwanie przekonało nas, że to jakieś dwie inne istoty z góry do nas się zbliżały.
— All devils, Charley, kto to może być?
— Zaraz zobaczymy. Chodźmy czemprędzej w krzaki!
Obaj ukryliśmy się tak, że gałęzie całkiem nas zasłaniały, ale mimoto byliśmy każdej chwili gotowi do obrony, gdyby się zjawiły dzikie zwierzęta. W kilka minut potem poznaliśmy, że to nie były zwierzęta, lecz dwaj ludzie, którzy schodzili z góry, prowadząc konie za sobą. Byli to kapitan i Conchez. Konie ich wyglądały bardzo znużone, a cała powierzchowność jeźdźców również dowodziła, że ciężką podróż odbyli.
Nieopodal naszej kryjówki stanęli, bo stąd mieli już swobodny widok w dal.
— Nareszcie! — zawołał kapitan z westchnieniem ulgi. — To była jazda, jakiej nie życzyłbym sobie powtórzyć. Ale przybywamy przynajmniej na czas, bo widzę, że nikogo tu jeszcze przed nami nie było.
— Poczem to poznajesz? — zapytał jego towarzysz.
— Moja kryjówka jeszcze nienaruszona. Morganowie zatem nie byli, a kto inny nie mógłby się chyba dostać w te odległe strony.
— Prawdopodobnie macie słuszność, a w takim razie nie myślicie już zapewne o Sans-earze i Old Shatterhandzie?
— W istocie nie biorę ich w rachubę. Gdyby byli ścigali Morganów, byliby musieli natknąć się na Komanczów, a to byłoby przeszkodziło im w dalszym pochodzie.
— Mnie jednak niepokoi sprawa z tym nieznanym nagim Indyaninem nad Rio Pecos i białym trupem w wodzie?
— To nas teraz nic nie obchodzi. Nikt nam tu zaszkodzić nie może, gdyż za nami są Komancze, na których natknąłby się każdy, komuby przyszło na myśl nas ścigać.
— Sądzicie więc, że czerwoni są napewno za nami?
— To tak nie ulega wątpliwości jak to, że tu stoję przy tobie. Oni zabili Indyanina, jeśli był ich nieprzyjacielem — czego jednak nie przypuszczam, gdyż Apacz nie zapędzałby się tak daleko — a potem ruszyli za nami. Spieszyliśmy się przecież tak bardzo, że musieliśmy zostawić ślady jak trzoda bizonów.
— A jeśli nas tutaj znajdą?
— To nic strasznego. Jesteśmy przecież ich przyjaciółmi. Zdziwią się co najwyżej, że nie daliśmy się im poznać, a ja im to wytłómaczę w ten sposób, że opowiem im o poruczniku, który — carajo, dam się powiesić, jeśli to nie on tam już nadchodzi!
— To on!
— Dobrze! W takim razie mamy go nareszcie. Niech poczuje, co to znaczy oszukiwać kapitana i towarzyszy!
— Widać tylko ich dwóch, a w tem dowód, że Komancze idą za nami. Ale kapitanie, czy naprawdę chcecie dzisiaj wydobyć skarb w mojej obecności?
— Tak.
— Dla kogo?
— Dla nas.
— „Dla nas“, może znaczyć dla całego naszego towarzystwa, albo tylko dla nas dwu.
— Cobyś ty wolał?
— To łatwiej pomyśleć, aniżeli powiedzieć. Jeśli jednak uprzytomnicie sobie, jak teraz rzeczy stoją w hidespot, to lepiej chyba tam nie wracać. Po tak długich trudach i mękach, jakieśmy wycierpieli, pragnie człowiek wkońcu trochę spokoju i wygód. Wy możecie sobie ten spokój zapewnić dzięki temu, co macie w swej kryjówce, a jest tego tyle, że i dla mnie wystarczy.
— Mówisz, jak z książki. Teraz jednak idzie przedewszystkiem o to, żeby tym dwom łajdakom dobrze dać po palcach! Tam jest dla nas miejsce, jak wymarzone, a skarb znajduje się blizko.
Czyżby niespodziewający się niczego kapitan miał na myśli nasz obóz? Rzeczywiście, prowadząc za sobą konie, skierowali się prosto w tę stronę, nie troszcząc się o nic tak dalece, że nie spostrzegli śladów, zostawionych przezemnie i przez Sans-eara. Co prawda, trzeba było mieć dobre oczy, aby je rozpoznać. Ja z Samem poszedłem, rozumie się, zaraz za nimi.
Nasi usłyszeli, że ktoś obcy się zbliża, podnieśli się z ziemi. Jakie wspaniałe zrobili miny ci sami gentlemani, gdy wyszedłszy z ostatnich krzaków, poznali Indyanina, którego ścigali nad Rio Pecos. Ja omal się nie roześmiałem głośno.
— Hoblyn! — zawołał Conchez, poznawszy swego kolegę.
— Hoblyn? — spytał kapitan. — Naprawdę! Jak dostałeś się do Sierry Rianki i kto są ci ludzie?
Wtem ja przystąpiłem z tyłu do niego bliżej i poklepałem go po ramieniu.
— Znajomi, sami znajomi, kapitanie. Zbliżcie się do nas, usiądźcie i rozgośćcie się swobodnie!
— A kto wy, sennor? — zapytał.
— Ja przedstawię wam tych ludzi, wobec tego na mnie przyjdzie kolej na końcu. Ten czarny master nazywa się Bob i był najlepszym przyjacielem niejakiego mr. Wiliamsa, znanego wam dobrze. Ten biały gentleman to pan Marshall z Louisville, który ma kilka słów pomówić z Morganami, waszymi rywalami w pewnym zawodzie. Ten bronzowy monseigneur nazywa się Winnetou. To nazwisko chyba nieraz już obiło się o wasze uszy, dla tego nie będę wygłaszał osobnej przemowy przy zaznajamianiu was z nim. Tego gentlemana nazywają zwykle Sans-ear, a mnie czasami Old Shatterhand.
Kapitan tak osłupiał ze strachu, że nie zdobył się na inną odpowiedź, tylko wyjąkał okrzyk:
— Czy to być może?
— Nawet bardzo! Siądźcie sobie przy nas wygodnie, tak jak to ja uczyniłem w hide-spot, kiedy was podsłuchałem i wziąłem sobie wasz pistolet na pamiątkę. Przedwczoraj leżałem znowu obok was, kiedy podsłuchiwaliście Komanczów i wywnętrzaliście się serdecznie przed sobą. Bobie, odbierz broń tym panom i zwiąż im cokolwiek ręce i nogi!
— Sennor! — wybuchnął kapitan.
— Dobrze już, dobrze! Pomówimy z wami jak ze stakemanami. Nie zadawajcie sobie nadaremnie trudu, gdyż, zanim Morgani dotrą do doliny, będziecie skrępowani, zakneblowani, albo... martwi!
To wszystko spadło na nich tak prędko i niespodzianie, że zapomnieli nawet o obronie.
— Sennor capitano, gdzie się znajduje kryjówka, której się zachciewa Morganom? — zapytałem.
— Te rzeczy do was nie należą!
— Tak wy się na to zapatrujecie, ale ja sądzę, że może będą nasze. Nie zmuszam was bynajmniej do wypaplania tajemnicy, lecz stawiam tylko jedno pytanie, na które żądam odpowiedzi: Co się stało z tak zwanymi wojażerami, którzy poszli z waszym porucznikiem, i z kupcami, przez nich ściganymi.
— Kupcy... hm, nie wiem...
— Well, bo ja wiem już. A wojażerowie?
— Dwu zapewne wróciło do hide-spot, a trzeciego zamordował w drodze porucznik. Znaleźliśmy jego zwłoki.
— Ja taksamo myślałem! Teraz pozwólcie spokojnie knebel sobie założyć! To tylko na to, żebyście nie zdradzili nas przed Morganami.
Ledwie uporaliśmy się z nimi, kiedy u wejścia do doliny ukazali się obaj wspomniani, zatrzymali się na minutę i rzucili okiem na teren. Potem Patrik ścisnął konia ostrogami i nadbiegł kłusem, a ojciec za nim, co wskazywało na to, że nie mieli zamiaru zabawić tutaj dłużej. Wprost naprzeciwko nas, o jakich dwadzieścia kroków, rósł młody krzak ożyny. Tam oni się skierowali.
— Tutaj ojcze! — rzekł Patrik.
— Tu? Ktoby to był przypuścił, że tak niepokaźne miejsce kryje w sobie ten skarb!
— Musimy się prędko z tem załatwić! Niewiadomo, kto byli ci dwaj biali i czy Komanczom udało się ich pochwycić.
Obaj zeskoczyli z siodeł i przywiązali konie nad brzegiem potoku. Gdy spragnione zwierzęta piły wodę, uklękli obaj opryszkowie, odłożyli broń i zaczęli nożami usuwać zarośla. Następnie wzięli się do rozkopywania ziemi.
— Tu — rzekł Patrik i pokazał wkrótce jakąś paczkę, zaszytą troskliwie w skórę bawolą.
— Czy to już wszystko?
— Wszystko, ale jest tego dość: banknoty, depozyty. Trzeba prędko zasypać i zakryć dziurę i zniknąć stąd lotem błyskawicy!
— Może zostaniecie trochę dłużej!
Te słowa wypowiedział Sam, a równocześnie ja stanąłem jednym skokiem pomiędzy nimi a ich bronią, reszta zaś towarzyszy wymierzyła do nich z rusznic. Sans-ear podobny był do tygrysa, gotowego rzucić się na swoją ofiarę. W pierwszej chwili zaskoczyło ich to zupełnie, lecz opamiętali się rychło i chcieli chwycić za broń. Lecz ja wyciągnąłem do nich rewolwer i zagroziłem temi słowy:
— Zatrzymajcie się tam, gdzie stoicie, gdyż pierwszy zaraz krok przepłacicie życiem!
— Kto wy jesteście? — zapytał Fred Morgan.
— To wam powie rzekomy mr. Meercroft, wasz syn.
— Jakiem prawem napadacie tutaj na nas?
— Takiem samem, z jakiem wy napadaliście na drugich, naprzykład na mr. Marshalla w Louisville, potem na pociąg, a dawniej jeszcze na farmę niejakiego Sama Hawerfielda, który teraz stoi przed wami. Bądźcie łaskawi położyć się plackiem na ziemi!
— Tego nie zrobimy!
— Sądzę, że upór wasz zmięknie, gdy wymienię wam nasze nazwiska. Tu stoi wódz Apaczów, Winnetou, to jest Sans-ear, dawny Sam Hawerfield, a mnie znacie już zapewne z tego, co wam syn wasz o mnie powiedział. Liczę do trzech, jeśli potem nie będziecie leżeli, zginiecie. Raz... dwa...!
Z zaciśniętymi zębami i pięściami posłuchali rozkazu.
— Bobie, zwiąż ich!
— Bob związać bardzo pięknie, całkiem mocno, massa! — rzekł czarny, zabierając się odrazu do spełnienia tej obietnicy.
W czasie tego zajścia bawił Bernard przy tamtych jeńcach. Teraz zastąpił go Bob, dzięki czemu mógł on się przybliżyć do nas. Na jego widok rozwarł Fred Morgan oczy, jak gdyby widmo zobaczył.
Bernard rzucił nań krótkie spojrzenie, nie mówiąc ani słowa, ale w spojrzeniu jego tkwiło zimne, spokojne postanowienie sprawiedliwego odwetu.
— Bobie, wyprowadź tamtych! — rzekł Sam. — I my nie potrzebujemy naprzykład dłużej się tu zatrzymywać i osądzimy krótko i węzłowato tych ludzi!
Murzyn sprowadził Concheza i kapitana, a za nimi przyszedł Hoblyn, który dotychczas trzymał się lepiej, aniżeli można było spodziewać się tego po stakemanie.
— Kto będzie mówił? — zapytał Bernard.
— Charley! — rzekł Sam.
— Nie — zauważyłem ja. — My wszyscy jesteśmy stronami poszkodowanemi, tylko Winnetou nic nie dotyka. On jest wodzem preryi, niech przeto zabierze głos dla załatwienia tej sprawy.
Wszyscy zgodzili się na to, Apacz zaś skinął głową potakująco.
— Wódz Apaczów słyszy mowę ducha sawanny i będzie sprawiedliwym sędzią nad białymi. Niech moi bracia wezmą broń do rąk, gdyż jedynie mężowie mogą sądzić pojmanych!
Poszliśmy za tym indyańskim zwyczajem, a on zaczął:
— Jak się nazywa ten biały?
— Hoblyn — odparł Sam.
— Co on uczynił?
— Był stakemanem.
— Czy zabił którego towarzysza moich braci?
— Nie.
— Komu teraz dopomagał, stakemanom, czy moim braciom?
— Nam.
— W takim razie niech moi bracia rozstrzygają sercem, nie strzelbą. Winnetou życzy sobie, żeby ten człowiek odzyskał wolność, lecz nie wracał już do stakemanów!
Wszyscy przyjęliśmy wyrok Apacza, który na mnie tak podziałał, że pochwyciłem strzelbę i nóż Freda Morgana i podałem Hoblynowi, mówiąc:
— Weźcie sobie tę broń! Jesteście wolni.
— Dziękuję wam, sir! — rzekł uradowany. — Ja nie zrobię wam zawodu.
Widać było po nim, że miał szczerą chęć dotrzymania tej obietnicy. Winnetou mówił dalej:
— Kto jest ta blada twarz?
— Dowódca stakemanów.
— To wystarczy; on musi umrzeć! Czy moi bracia tak samo sądzą?
Nikt nie zaprzeczył, czyli wyrok zatwierdzono.
— A jak się nazywa ten człowiek?
— Conchez.
— To imię, jakie noszą fałszywi ludzie z Południa. Czem on był?
— Stakemanem.
— Czego szukał tutaj? Chciał własnych towarzyszy ograbić ze skalpu. Ma dwie dusze i dwa języki. Niechaj umiera!
I teraz nie podniósł się nikt dla obrony stakemana, wobec czego Winnetou mówił dalej:
— Ale nie zginą z ręki uczciwego męża, lecz tego, którego jeszcze mamy osądzić. Jak się nazywa ten człowiek?
— Patrik.
— Zdjąć z niego więzy, a on niech wrzuci stakemanów do wody! Żadna broń nie śmie ich dotknąć, niechaj utoną w wodzie!
Bob rozwiązał Patrika, a ten wykonał dany sobie rozkaz z gotowością, jaką okazać może tylko bardzo zatwardziały grzesznik. Widział, że jest zgubiony, a odczuwał widocznie przyjemność z tego, że przedtem na swych towarzyszach spełni urząd kata. Skazańcy byli tak związani, że nawet nie próbowali się opierać. Ja odwróciłem głowę, by nie patrzeć na to miejsce, gdzie dwu ludzi miało zginąć dziesięćkrotnie zasłużoną, lecz gwałtowną śmiercią,
W dwie minuty było po wszystkiem. Patrik pozwolił się znowu związać, bo nie pozostawało mu nic innego w jego położeniu.
— Któż są te dwie blade twarze? — zapytał Winnetou.
— Ojciec i syn.
— Jakie zbrodnie zarzucają im moi bracia?
— Ja — odrzekł Sam — oskarżam ich o mord, popełniony na mojej żonie i mojem dziecku.
— Ja oskarżam starszą bladą twarz o to, że zamordowała mego ojca — dodał Bernard.
— A ja go oskarżam za rozbójniczy napad na pociąg i zabicie jednego urzędnika kolejowego — dokończyłem ja. — Syna jego oskarżam o zamach morderczy na mnie i na was. Te zbrodnie wystarczą na ich potępienie, choć możnaby ich więcej przytoczyć.
— Mój brat słusznie powiedział: to wystarczy. Niechaj umrą, a czarny mąż ich zabije!
— Stój! — zawołał Sam. — Do tego nie dopuszczę ja, który ścigałem ich od wielu lat. Krzywda, którą oni mnie wyrządzili, jest ich najdawniejszą zbrodnią. Życie ich mnie się należy, a karby ich mojej strzelbie. Gdy oni odpokutują za owe morderstwo, będzie Sans-ear zadowolony i wraz ze swoją Tony znajdzie odpoczynek w jakiej szczelinie górskiej lub na preryi, gdzie bieleją kości tysiąca strzelców!
— Żądanie mego brata jest słuszne. Niech więc weźmie sobie morderców i postąpi z nimi jak zechce!
— Samie! — powiedziałem pocichu, pochylając się ku niemu, ażeby słów moich nikt oprócz niego nie usłyszał — Nie plam się krwią morderców, strzelając do bezbronnych z zimną krwią. Taka zemsta hańbi chrześcijanina i jest grzechem. Zdaj to na murzyna!
Zawzięty myśliwiec utkwił wzrok w ziemi i milczał. Aby mu dać czas do namysłu, przystąpiłem z Bernardem do konia Freda Morgana. W kieszeniach u siodła znaleźliśmy tylko kilka pereł, które jubiler poznał jako swoje. Wobec tego zbadaliśmy jego samego, a owocem tego była przyszyta z jednej strony do jego bawolej koszuli paczka, która zawierała banknoty niemałej wartości. Była to niewątpliwie część, odebrana Holfertowi. Bernard schował tę paczkę.
W tej chwili z miejsca, gdzie stały nasze konie, doleciało mnie trwożne parsknięcie, które, jak mi się zdawało, wydał mój mustang. Zaniepokojony tem podszedłem do konia i zobaczyłem, jak z podniesioną grzywą i z iskrzącemi oczyma starał się wyrwać z rzemienia, a to zachowanie się wskazywało na to, że albo znajdowało się w pobliżu drapieżne zwierzę, albo Indyanie. Uświadomiwszy to sobie, krzyknąłem dla ostrzeżenia towarzyszy, ale oni już nie dosłyszeli, gdyż w tej chwili zabrzmiało przed doliną okropne wycie.
Poskoczyłem czemprędzej na skraj zarośli i spojrzałem przez gałęzie. Oczom moim przedstawił się groźny widok. Cały plac roił się od dzikich. Trzech czy czterech klęczało nad Samem, którego powalono na ziemię. Dwu innych zarzuciło lasso na Winnetou i wlokło go za sobą. Hoblyn leżał na ziemi ze strzaskaną czaszką, a Bernarda nie mogłem wcale zobaczyć, tylu się nań rzuciło.
Rakurrojowie udali się więc rzeczywiście za kapitanem, podeszli niepostrzeżenie podczas sceny sądowej i tak niespodzianie wpadli na towarzyszy, że wszelki opór byłby szaleństwem. Co mogłem dla nich uczynić? Nic, chyba tylko siebie ocalić. Bardzo łatwo byłbym zastrzelił z pół tuzina czerwonoskórych, ale komuby to było przyniosło korzyść? Oprócz Hoblyna nikt jeszcze był nie zginął, a znając Komanczów, spodziewałem się, że napadniętych poprowadzą z sobą, aby im w domu zadać powolną śmierć męczeńską. Wróciłem więc do swego konia, odwiązałem go i ciągnąc go za sobą, wspiąłem się na górę, jak tylko mogłem najszybciej. Na uratowanie czegoś więcej nie było czasu, gdyż dzicy niewątpliwie widzieli, jak wchodziłem w zarośla i byliby usiłowali mnie pochwycić.
Wspinałem się wraz z koniem z wielką trudnością, gdyż stok góry był stromy, gdy jednak dostałem się na szczyt, skończył się drzewostan, który mi w ucieczce przeszkadzał. Tam wskoczyłem na siodło i puściłem się wzdłuż grzbietu z takim pośpiechem, jak gdyby mię ścigała zgraja Indyan. Po drugim stoku góry zjechałem znowu na inną dolinę. Śladów swoich nie starałem się bynajmniej ukryć, bo wiedziałem, że prześladowcy znajdą je napewno i pójdą za nimi. Chciałem tylko czerwonych wywieść w pole.
Na takiej nieprzerwanej gonitwie skierowanej na zachód upłynęła mi część dnia, poczem dostałem się do rzeczki, która nadawała się do moich celów. Tam zwróciłem konia, bo woda płynęła w skalistem łożysku, dzięki czemu kopyta nie zostawiały żadnych śladów, i jechałem przeciwko prądowi przez taki czas, jaki uważałem za wystarczający do znużenia moich prześladowców. Po krótkim odpoczynku zaś obwiązałem koniowi nogi szmatami i drogą okrężną wróciłem tam, skąd rozpocząłem ucieczkę.
Słońce już było zaszło, kiedy ujrzałem pasmo wzgórz, za którem leżała nieszczęsna dolina. Dalej nie mogłem zbliżyć się tego samego dnia, wyszukałem więc w lesie miejsce, pokryte mchem i stosowne na nocleg. Mój wierzchowiec tak był wyczerpany chodem z powodu owinięcia nóg, że nawet nie miał ochoty paść się, lecz położył się natychmiast obok mnie na ziemi.
Jakże prędko zmieniły się nasze stosunki! Nie byłem jednak usposobiony do tkliwych rozmyślań. W tem położeniu można było tylko czynami coś zdziałać, a do tego potrzebowałem przedewszystkiem spoczynku i snu. Poleciwszy się opiece Boga, zamknąłem oczy, a otworzyłem je napowrót, kiedy słońce stało już wysoko na niebie.
Najpierw rozejrzałem się za paszą dla konia, przywiązałem go tam i wybrałem się, aby oglądnąć pole walki wczorajszej. Był to wprawdzie zamiar bardzo niebezpieczny, ale musiałem się nań odważyć, jeśli chciałem pomóc towarzyszom. Skradałem się na górę powoli, krok za krokiem, przez co na drogę, którą zwykły piechur przebyłby w dziesięciu minutach, ja potrzebowałem dwóch godzin. Potem zacząłem z jeszcze większą ostrożnością schodzić z góry. Gdy już prawie mijałem potężny stary dąb, usłyszałem jakiś szczególny głos:
— Pst!
Oglądnąłem się, lecz nic nie dostrzegłem.
— Pst!
Wydało mi się, że głos pochodził z góry, dla tego spojrzałem w tym kierunku.
— Pst, massa!
Ach! W górze nad pierwszą gałęzią była wypróchniała dziura, a z niej krzywiła się do mnie w uśmiechu czarna twarz Boba.
— Czekać, massa, Bob zejść! — szepnął mi stamtąd.
Zaraz potem wśród bardzo nieznacznego szmeru rozstąpiły się gałęzie leszczyny, rosnące dokoła pnia.
— Massa wejść do pokoju; żaden Indyanin nie znaleźć potem mądry Bob i massa!
Poszedłem za jego radą i znalazłem się we wnętrzu spróchniałego drzewa, którego otwór zakrywała całkiem leszczyna.
— Lack a day, jak to odkryłeś? — zapytałem.
— Bydlę uciekać przed Bobem, wleźć w drzewo i patrzeć w górze przez okno. Bob zrobić tak samo.
— Jakie to było zwierzę?
— Bob nie wiedzieć. Być wielkie, mieć cztery nogi, dwa oczy i ogon.
Z tego zarówno dokładnego jak bystrego opisu domyślałem się, że to był szop.
— Kiedy znalazłeś to drzewo?
— Zaraz, kiedy przyjść Indian.
— A więc od wczoraj siedzisz tutaj? Co słyszałeś przez ten czas i co widziałeś?
— Bob słyszeć i widzieć dużo Indian.
— Więcej nic?
— Czy to nie dość?
— Czy tutaj dzikich nie było?
— Być tu, ale nie zauważyć Bob. Potem zrobić ogień, kiedy przyjść wieczór i piec szynkę z niedźwiedzia, którego massa zabić. Czemu wolno jeść naszego niedźwiedzia?
Oburzenie poczciwego murzyna było wprawdzie usprawiedliwione, ale fakt zmienić się nie dał.
— Co dalej?
— Potem być rano i Indian odejść.
— Ach, odeszli! Dokąd?
— Bob nie wiedzieć, bo nie móc iść za nimi, ale widzieć jak dużo Indian opuścić dolinę. Małe okno w górze, można śledzić wszystko. Być także massa Winnetou i massa Sam i massa Bern! Mieć dużo sznurów i rzemieni na rękach.
— A potem?
— Potem kręcić się Indian tam i sam, chcieć schwytać Bob, ale Bob być mądry.
— Ilu jest jeszcze?
— Bob nie wiedzieć, ale znać miejsce, gdzie.
— No?
— Tam, gdzie niedźwiedź. Bob patrzeć przez okno.
Spojrzałem w górę i przekonałem się, że pustem wnętrzem drzewa można było rzeczywiście wydostać się na górę, czego zresztą Bob dowiódł. Wylazłem więc aż do otworu w pniu, który murzyn nazywał oknem, a stamtąd mogłem istotnie rzucić okiem ku przeciwległej ścianie doliny. Ze zgrozą dostrzegłem pod pniem buka, na który uciekł był Bob przed niedźwiedziem, siedzącego w kucki Indyanina. Widocznie więc po odprowadzeniu jeńców rozstawiono potajemnie załogę na dolinie, aby nas pojmała, skoro tylko wrócimy.
W niepewności, co należało teraz począć, zlazłem znów na dół i powiedziałem do murzyna:
— Tam jest tylko jeden, Bobie!
— Gdzieindziej być jeszcze jeden i jeszcze jeden, ale Bob nie wiedzieć dokładnie, w którem miejscu.
— Zaczekaj tutaj na mnie!
— Massa chcieć iść? O, massa zostać tu z Bobem!
— Musimy dołożyć wszelkich starań, żeby ocalić naszych przyjaciół.
— Ocalić? Ocalić massa Bern? O to być bardzo pięknie, bardzo dobrze! Bob także ocalić massa Bern i massa Sam i massa Winnetou!
— Więc zachowuj się cicho, żeby cię nie schwytano!
Opuściłem wypróchniałe drzewo. Cieszyłem się bardzo tem, że przynajmniej jeden jeszcze wyszedł cało, chociaż ten jeden był tylko murzynem. Musiałem Indyanom przyznać, że sprytnie sobie postąpili, zostawiając straż przy mięsie, które mogło mieć dla nas siłę przyciągającą i przyprawić nas o zgubę.
W godzinę potem znajdowałem się po drugiej stronie doliny nie dalej jak o trzy łokcie od Indyanina, który stał nieruchomy jak posąg z tym wyjątkiem, że dwoma palcami bawił się zawieszoną na szyi gwizdawką, którą można naśladować głos sępa. Tych piszczałek używano często dla sygnałów. Było więc prawdopodobnem, że tym razem umówiono się co do takiego znaku.
Ów młody jeszcze Indyanin miał zaledwie ośmnaście lat, który to wiek pozwalał na domysł, że może odbywał wtedy pierwszą swoją wyprawę wojenną. Ozdoby jego głowy i czystość ubrania oraz broń dowodziły, że był synem wodza. Czy miałem go zabić, czy miałem zniszczyć to młode, pełne nadziei życie? Nie!
Przysunąłem się cicho do niego, a pochwyciwszy go lewą ręką za gardło, zadałem mu prawą pięścią cios tak ostrożny, że staremu nicby się było nie stało. Jego jednak ogłuszyło to natychmiast. Potem go skrępowałem, zakneblowałem i tak przywiązałem do drzewa, że otoczony zewsząd zaroślami wprost był niewidoczny. Piszczałkę mu odebrałem, a ukrywszy się, przyłożyłem ją do ust i świsnąłem. Natychmiast zaszeleściło naprzeciwko mnie w zaroślach, a stamtąd wyszedł stary Indyanin, który ruszył prosto na mnie, ale jedno uderzenie kolbą rozciągnęło go na ziemi. Nie zginął on oczywiście, lecz padł ogłuszony, bo nie miałem zamiaru go zabić, chciałem tylko nieszkodliwym go uczynić.
W pobliżu było niezawodnie więcej Indyan, aniżeli dwu albo trzech, zwabiać ich zaś zapomocą świstawki i zabijać w ten sposób nie tylko nie chciałem, gdyż to byłoby się równało rzezi, ale także nie mogłem. Przedewszystkiem musiałem się dowiedzieć, gdzie są konie Indyan. Jakkolwiek było to dość niebezpiecznem, mimo to wydałem z siebie głos, naśladujący rżenie ogiera, a na skutek tego stamtąd, gdzie przedtem stały nasze konie, otrzymałem kilkakrotną odpowiedź.
Teraz zdałem się na los szczęścia, a związawszy starego Indyanina jego własnym rzemieniem, wziąłem młodego na barki i pobiegłem pod osłoną drzew dokoła zakrętu, tworzącego tylną ścianę doliny, ku miejscu, na którem znajdowały się konie. Było ich sześć, co niezbicie dowodziło, że jeszcze czterech Indyan pilnowało doliny. Ci jednak niewątpliwie zajęli stanowiska dalej ku wejściu, dzięki czemu miałem dość czasu na swoje przygotowania.
Najpierw więc udałem się do Boba, który wylazłszy w górę wydrążenia dębowego, patrzył przez swoje okno. Ujrzawszy, że się zbliżam, zsunął się na dół i wyglądnął pomiędzy gałęzie leszczyny.
— Massa, ah, złapać Indyanina! Massa zabić Indyanina?
— Nie. Trzeba go tylko przytrzymać tutaj. Czy pomożesz mi w ocaleniu massy Bernarda?
— Czy Bob ocalić massa Bern, kochany dobry massa Bern? Jak to Bob zrobić?
— Weźmiesz tego Indyanina i zniesiesz go w prostym kierunku na dół, dopóki nie dojdziesz do wielkiego drzewa klonowego. Tam złożysz go na ziemi i zaczekasz na mnie.
— Bob tak zrobić, massa!
— Ale nie dotkniesz jego więzów. Gdyby się on uwolnił, ty byłbyś zgubiony!
— Bob nie być zgubiony!
— To dobrze. Więc dalej do dzieła!
Olbrzymi murzyn zarzucił sobie Indyanina na plecy i poszedł na dół, ja natomiast powróciłem do koni Komanczów. Właściwości terenu nie pozwalały na to, żeby usunąć stamtąd wszystkie sześć zwierząt, to znaczy wyprowadzić je z doliny na górę, a potem na dół. Sam jednak mogłem lepiej tego dokonać, aniżeli z pomocą murzyna, ponieważ konie indyańskie czują nieprzezwyciężony wstręt do czarnej rasy, której wyziewów nie znoszą. Wsiąść wprawdzie pozwolą na siebie murzynowi, ale żadną miarą nie pójdą za nim, gdy zechce je prowadzić za uzdę.
Co już przedtem zauważyłem, to się teraz sprawdziło. Skarby nasze, zarówno te, które wieźliśmy z hide-spot, jako też odebrane obydwu Morganom przepadły. Złoto to deadly dust „śmiercionośny pył“. Ze stu ludzi, udających się na poszukiwanie złota do digginów i na dziki Zachód, ginie dziewięćdziesięciu. Blask i dźwięk uwodzicielskiego kruszcu budzi ponure demony i tylko w opiece prawa zaznacza się jego błogosławiona potęga.
Zdjąwszy z koni gurty, poprzywiązywałem jednego do drugiego głową do ogona tak, że tworzyły nieprzerwany szereg. Następnie wziąłem pierwszego za cugle i ruszyłem w górę po stromem zboczu. Oporne zwierzęta sprawiały mi niemało kłopotu, ale trud mój wynagrodziła ta okoliczność, że reszta Indyan znajdowała się niewątpliwie daleko, skoro nie usłyszeli parskania i tupotu końskiego. Mimo tych trudności dostałem się z końmi szczęśliwie na górę, a po drugiej stronie na dół. Komancze, pozbawieni w ten sposób swoich wierzchowców, nie mogli już doścignąć swoich towarzyszy, a zarazem udaremniony został ich zamiar główny ujęcia mnie i Boba.
Murzyn siedział pod oznaczonem drzewem i pilnował Indyanina. Było mu widocznie nieswojo w tem sam na sam z nieprzyjacielem, dlatego odetchnął na mój widok z radością i ulgą.
— O pięknie, że przyjść massa. Indyan robić oczy jak dyabeł, mruczeć i krząkać, jak bydlę, ale nigger Bob dać mu klapsa na gębę, że cicho być!
— Nie powinieneś go bić, Bobie, to nie po rycersku. Oprócz tego jest to obrazą, za którą Indyanin płaci jedynie śmiercią. Gdyby kiedyś wydostał się na wolność i spotkał się z tobą, byłbyś zgubiony!
— Nigger Bob zgubiony? Oh, ah, massa! W takim razie lepiej zaraz zabić Indian, żeby on nie wydostać się na wolność!
Dobył rzeczywiście noża i przytknął ostrze jego do piersi Komancza.
— Stój, Bobie, nie mordować! Przyda nam się to bardzo, jeśli go zostawimy przy życiu. Pomóż mi przywiązać go do konia.
Wyjąłem knebel z ust Indyanina.
— Niech mój czerwony brat oddycha, ale nie wolno mu mówić, dopóki go nie zapytam!
— Maram bądzie mówił, kiedy jemu się spodoba — odparł Indyanin. — Blada twarz i tak zabije mnie i skalp mój zabierze, choć będę milczał.
— Maram będzie żył i skalp swój zachowa, gdyż Old Shatterhand zabija wroga jedynie w walce.
— Blada twarz jest Old Shatterhand? Uff!
— To prawda. Maram nie jest już moim wrogiem, lecz przyjacielem. Old Shatterhand zaprowadzi go do wigwamu jego ojca.
— Ojcem Marama jest Tokejchun[59], wódz wojowników Rakurrojów. On zabije Marama za to, że został jeńcem bladej twarzy.
— Czy mój brat chce być wolnym?
Indyanin spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Czy Old Shatterhand może puścić wolno wojownika, którego życie i skalp należą do niego?
— Jeśli mój młody czerwony brat przyrzeknie mi, że nie umknie, lecz towarzyszyć mi będzie do wigwamów swojego plemienia, to rozwiążę go, dam mu konia i broń jego, wiszącą u siodła.
— Uff! Old Shatterhand ma silną pięść i wielkie serce i nie jest podobny do innych bladych twarzy. Ale czy jego język nie jest podwójny?
— Ja zawsze mówię prawdę. Czy mój czerwony brat będzie mi posłuszny, dopóki nie staniemy przed obliczem Tokejchuna?
— Maram podda się woli Old Shatterhanda!
— Niechaj więc weźmie z rąk moich ogień pokoju, który go pochłonie, jeśli nie dotrzyma słów swoich!
Ze znajdującej się nieopodal kryjówki przyprowadziłem mojego konia i wyjąłem z torby u siodła dwa słomiane cygara, zabrane z zapasów w hide-spot. Znalazły się także zapałki, wkrótce zatem po uwolnieniu Indyanina z więzów zapaliliśmy cienkie „habanos“ wśród zwyczajnych formalności.
— Czy blade twarze nie mają Wielkiego Ducha, któryby kazał róść świętej glinie na kalumet? — zapytał Maram.
— Biali mają ducha, większego od wszystkich duchów. On im dał wiele gliny, ale oni palą z fajki tylko w swoich wigwamach, gdyż nauczył ich „jeść dym pokoju“ z tych cygar, nie zabierających tak wiele miejsca, jak fajka.
— Uff! Sikarr? Wielki duch bladych twarzy jest mądry. Sikarr łatwiej nosić, niż kalumet.
Bob zrobił zdziwioną minę, widząc, że w pobliżu tak strasznych wrogów palę cygaro z Indyaninem, którego dopiero przed chwilą przywiązać miał do konia.
— Massa, Bob także zapalić pokój! — powiedział.
— Masz tu cygaro, ale pal na koniu, bo musimy już ruszać!
Komancz wybrał z pomiędzy owych sześciu koni swojego i wsiadł nań. O ile dotąd Indyan poznałem, to wcale nie obawiałem się, żeby mi ten uciekł. Bob dosiadł drugiego konia, w każdym razie po niemałym wysiłku. Resztę powiązałem cuglami tak, że je było wygodnie prowadzić, poczem usiadłem na mego mustanga i ruszyliśmy w drogę.
Między wgłębieniem, w którem znajdowaliśmy się obecnie, a nieszczęsną dla naszego towarzystwa doliną ciągnęło się wzgórze, opadające ku równinie. Najpierw puściliśmy się ku owemu wzgórzu, potem objechaliśmy je dokoła, aby w ten sposób dostać się na trop Indyan. To nam się wprawdzie udało, ale spostrzegli nas podczas tego z doliny Indyanie, bo z wściekłości strasznie zawyli, my jednak nie troszczyliśmy się o to, a Maram o tyle zapanował nad sobą, że nawet nie drgnął i nie próbował oglądnąć się poza siebie.
W milczeniu odbywaliśmy dalszy pochód tropem Indyan aż do wieczora i o tym czasie dotarliśmy do Rio Pecos, gdzie znaleźliśmy miejsce odpowiednie na nocleg. W derkach indyańskich znajdowało się sporo suszonego mięsa, dzięki czemu zabezpieczeni byliśmy przed głodem i nie potrzebowaliśmy strzelać zwierzyny. Od owych czterech Komanczów zaś byliśmy tak daleko, że nas w nocy doścignąć nie mogli.
Maram położył się spać natychmiast, ja zaś naprzemian z Bobem czuwałem. O świcie zdjąłem z czterech luźnych koni wszystko, co miały na sobie, i wpędziłem je w rzekę. One przepłynęły przez wodę i zniknęły w lesie na drugim brzegu. Indyanin patrzył na to, nie rzekłszy ani słowa.
Trop, którym ruszyliśmy dalej, był bardzo wyraźny, a to dowodziło, że Komancze nie bali się żadnego niebezpieczeństwa. Trzymali się ciągle prawego brzegu i jechali z biegiem rzeki aż tam, gdzie ona wkracza w górną Siera Guadelupe. Tu jednak rozdzielił się trop ku mojemu zdumieniu. Większa część dzikich zwróciła się ku górom, a reszta zachowała dotychczasowy kierunek.
Wobec tego zsiadłem z konia, by zbadać ślady. W drugim z wymienionych tropów zobaczyłem odciski kopyt starej Tony, które znałem zbyt dobrze, żebym się mógł pomylić. Na krótko przedtem zaś znaleźliśmy byli ślady obozu noclegowego.
— Synowie Komanczów udali się w góry, by odwiedzić grobowiec wielkiego wodza? — zapytałem Marama, przerywając dotychczasowe milczenie.
— Mój brat tak powiedział.
— A ci — rzekłem, wskazując na drugi trop — chcą zaprowadzić jeńców do wigwamów Komanczów.
— Tak polecili obaj wodzowie Rakurrojów.
— Synowie Rakurrojów mają także u siebie skarby bladych twarzy?
— Zatrzymali je, gdyż nie wiedzą, do której z bladych twarzy należą.
— A gdzie Komancze rozbili swoje wigwamy?
— Na sawannie, położonej tu nad tą wodą i nad rzeką, zwaną przez blade twarze Rio Grande.
— A więc na sawannie pomiędzy tymi dwoma łańcuchami gór?
— Tak jest.
— W takim razie nie pojedziemy tym tropem, lecz wprost na południe.
— Niech mój brat czyni, jak mu się podoba, lecz niech wie o tem, że tam niema wody dla niego, ani dla koni!
Spojrzałem mu ostro w oczy.
— Czy mój czerwony brat widział kiedy góry, położone nad wielką rzeką, a pozbawione wody? Każda rzeka otrzymuje wodę z gór.
— Mój brat zobaczy, kto ma słuszność, on czy Komancz!
— Ja domyślam się, dlaczego Maram nie chce iść w góry.
— Niechaj mi to mój brat powie!
— Synowie Rakurrojów jadą z jeńcami wzdłuż rzeki, która płynie łukiem. Jeśli obiorę kierunek wprost na południe, doścignę ich, zanim się dostaną do swoich wigwamów.
Czerwony zamilkł, czując, że go przejrzałem. Śladów, jak się o tem po obliczeniu przekonałem, było szesnaście, czyli to znaczyło, że trzynastu Indyan prowadziło Winnetou, Sama i Bernarda. Jeńcy byli pewnie troskliwie związani, dlatego nawet gdybym ich doścignął, mogłem ich prędzej podstępem ocalić, aniżeli siłą.
Skręciłem więc na południe, przynaglając konie do jak największego pośpiechu. Była to jazda bardzo uciążliwa, ponieważ nie znalem okolicy, a od Marama trudno było także czegoś pewnego się dowiedzieć. Ale mimoto szczęśliwie już do następnego południa przebyliśmy góry, a przed sobą ujrzeliśmy ciągnącą się daleko sawannę. Po lewej stronie błyszczały wody Rio Pecos, ku któremu zdążaliśmy teraz.
Z gór zjeżdżaliśmy przez gęsty las, który towarzyszył nam jeszcze dalej na znacznej przestrzeni wzdłuż rzeki. Nad jednym z potoków, wpadających tam do Rio Pecos, natrafiliśmy znowu na ślady Komanczów, zostawione tam poprzedniego południa, a nieopodal nad drugim potokiem znaleźliśmy miejsce po obozie, w którym wypoczywali czerwoni, zanim przeminął największy skwar dzienny.
Postanowiłem tutaj także nieco odpocząć, nie zatrzymałem się jednak nad samą rzeką, lecz nieco dalej w zaroślach, aby się zabezpieczyć przed odkryciem. Niebawem okazał się ten środek ostrożności bardzo skutecznym. Zaledwie bowiem usiedliśmy obydwaj z Maramem, wrócił Bob, który poszedł był konia napoić i zawołał:
— Massa, oh, oh, jeźdźcy się zbliżać; jeden, dwa, pięć, sześć jeźdźców. Uciekać, massa, czy zabić jeźdźców?
Poskoczyłem na skraj zarośli i ujrzałem rzeczywiście sześć koni, po trzy jeden za drugim w dwu grupach, jadących ku nam w górę rzeki. Dwa ostatnie z każdej grupy niosły pakunki, a na pierwszych siedzieli dwaj jeźdźcy. Mieliśmy więc do czynienia tylko z dwoma nieprzyjaciółmi, jeśli to rzeczywiście byli nieprzyjaciele, gdyż mimo oddalenia poznałem, że to byli biali.
Ale za tymi jeźdźcami pędziło pięć postaci, a to mogli być tylko Indyanie. Ci już za pięć minut musieli doścignąć białych. Nie ulegało wątpliwości, że to był pościg, aby więc wiedzieć, jak się miałem zachować, przyłożyłem lunetę do oczu.
— Zounds! — wyrwało mi się z ust mimowolnie, gdyż pierwszym jeźdźcem był Fred Morgan, a drugim jego syn, Patrik.
Zaraz wyłoniło się pytanie, czy zabić ich, czy też żywcem pochwycić. Postanowiłem nie plamić się krwią tych rozbójników, lecz wziąłem rusznicę do ręki i czekałem. Oni zbliżali się do nas coraz bardziej, a Indyanie byli nie dalej za nimi, jak o pięćset kroków. Już nawet parskanie koni nas dolatywało, a za chwilę mieli uciekający minąć naszą kryjówkę. Lecz zanim się to stało, wypaliłem dwa razy, mierząc w głowy wierzchowców, wskutek czego oba padły. Konie juczne, które były do nich przywiązane, przestraszone strzałami usiłowały się uwolnić. Jeźdźcy znaleźli się oczywiście na ziemi, ja zaś zamierzałem już rzucić się na nich, gdy wtem wydali wojenny okrzyk nadbiegający czerwoni, do których przyłączył się także Maram. W jednej chwili otoczono mnie, a trzy tomahawki i dwa noże błysnęły nad moją głową.
— Cha! — zawołał Maram, wyciągając rękę. — Ta blada twarz jest przyjacielem Marama.
Napastnicy odstąpili odemnie wprawdzie, lecz skutków ich napadu niepodobna już było naprawić, bo obaj pierwsi jeźdźcy, którzy spadli z koni, mieli czas powstać i uciec w krzaki, a konie juczne stanąwszy dęba na okrzyk Indyan, porwały rzemienie i jak szalone pobiegły do rzeki, gdzie utonęły, skoro tylko wskoczyły do wody, gdyż ciężko były obładowane. Były to nasze konie juczne, jak to zaraz z początku poznałem.
Czterej Indyanie popędzili za zbiegami, a piątego ja zatrzymałem przy sobie.
— Niech mi mój czerwony brat powie, czemu wojownicy Komanczów ścigają swoich białych przyjaciół? — zapytałem go.
— Biali mają usta jak węże, a języki o dwóch końcach. W nocy zabili straż i uciekli ze skarbami.
— Ze złotem?
— Zabrali kruszec i wszystkie kartki, zaszyte w skórę.
Po tem wyjaśnieniu zostawił nas, a sam pobiegł za towarzyszami. Z jego słów zatem wynikało, że Morgani obawiali się, czy Komancze oddadzą im skarby i dla tego uciekli z nimi. Owemi „kartkami“ były naturalnie kwity depozytowe i banknoty, które chcieliśmy Morganom odebrać. W tem miejscu właśnie, gdzie konie wskoczyły w wodę, tworzyła rzeka nagły zakręt, a zaraz niżej niebezpieczny wir. Utraciliśmy przeto wszelką nadzieję wydobycia pochłoniętego przez rzekę deadly dust, śmiertelnego pyłu.
Co należało teraz uczynić? Troska o przyjaciół była oczywiście większa od chęci schwytania obu wrogów, tembardziej, że tego podjęło się aż pięciu Komanczów, na których można było zdać pościg.
— Dlaczego mój biały brat strzela do konia, a nie do jeźdźca? — zapytał Maram. — Czy Old Shatterhand nie nauczył się mierzyć?
— Dlaczego Old Shatterhand nie zabił Komancza Marama, nad którego sercem już się nóż unosił? Położyłem trupem konie, aby pomówić z jeźdźcami.
— Old Shatterhand pomówi z nimi, ponieważ będzie ich ścigał ze swoimi czerwonymi braćmi.
Omal nie roześmiałem się z jego usiłowania, żeby mię odwieść od dalszego śledzenia tropu.
— On nie będzie ich ścigał — odpowiedziałem. — Wojownicy Komanczów są rozumni i mężni; pochwycą złe blade twarze i sprowadzą do swoich wigwamów. Niech Maram dosiędzie konia i jedzie za mną!
Ten wypadek odebrał mi wszelką chęć wypoczynku, a zarazem zbliżył chwilę ziszczenia się moich zamiarów. Dotąd przyjaciołom naszym towarzyszyło trzynastu jeźdźców, po odliczeniu zaś obu Morganów, pięciu Komanczów i zamordowanej straży zostało do pilnowania ich tylko pięciu Indyan. W tych warunkach było ich łatwiej ocalić.
Puściwszy więc znów konie szybszem tempem, dojechaliśmy o zmroku do tego miejsca, na którem, jak to wykazało dokładne badanie tropu, ów mały oddział Komanczów odpoczywał około południa. Widocznie ucieczka Morganów, zamordowanie straży i pewność, że nikt ich nie ściga, zmniejszyły ich zwykły pośpiech.
Chociaż Maram ciągle rozglądał się za miejscem na nocleg i domagał się wypoczynku, mimoto musiał jeszcze jechać ze cztery mile angielskie, dopóki się tak nie ściemniło, że śladów już nie można było rozpoznać. Wtedy dopiero pozwoliłem zsiąść z koni i ułożyć się do snu. Ledwie zaszarzał świt, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Trop prowadził teraz w dół rzeki na sawannę. Tu i ówdzie napotykaliśmy ścieżki bawole, które nam zastępowały niejako utorowaną drogę. Stan śladów świadczył, że zbliżaliśmy się ciągle do ściganych. Była chwila, kiedy myślałem, że natknę się na nich około południa, tymczasem stało się inaczej, bo przybyliśmy na miejsce, stratowane przez wiele koni, skąd wiodły dalej ślady co najmniej czterdziestu kopyt.
— Uff! — zawołał Maram.
Więcej nie powiedział, tylko oko zabłysło mu radością, chociaż rysy twarzy pozostały nieruchome. Ja jednak zrozumiałem go dobrze. To eskorta, która prowadziła naszych towarzyszy, zetknęła się w tem miejscu z oddziałem Komanczów i pod jego osłoną pośpieszyła do obozu.
— Jak daleko jeszcze do wsi obozowej Komanczów? — spytałem Indyanina.
— Rakurrojowie nie mieszkają w obozie, lecz w takiej wsi, która jest większa od miast bladych twarzy. Jeśli mój brat prędko pojedzie, dostanie się tam, zanim jeszcze słońce skryje się poza trawami.
Maram miał słuszność, gdyż rzeczywiście pod wieczór ukazało się na widnokręgu kilka ciemnych linii w których przez lunetę poznałem długie szeregi namiotów.
Była to znaczna osada, założona prawdopodobnie dla polowań na bawoły. Przybycie jeńców tak widocznie zajęło Komanczów, że chociaż byliśmy dość blizko obozu, mimoto nie spotkaliśmy nikogo.
Wstrzymałem konia i zapytałem Marama:
— Tam są wigwamy Komanczów?
— Tak, to one — odrzekł Indyanin.
— Czy będzie tam wielki wódz, Tokejchun?
— Ojciec Marama jest zawsze przy swoich dzieciach.
— Może mój czerwony brat pojedzie tam z wiadomością, że Old Shatterhand chce odwiedzić wielkiego wodza.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Czy Old Shatterhand nie będzie się bał tylu wrogów? Wprawdzie kładzie on trupem bawołu i niedźwiedzia, ale nie zdoła pozabijać Komanczów, których jest tak wielu jako drzew w lesie.
— Old Shatterhand zabija zwierzęta w lesie, ale nie swoich czerwonych braci. Nie obawia się Siouksów, Keiowehów, Apaczów, ani Komanczów, ponieważ jest przyjacielem wszystkich dzielnych wojowników, a kulę posyła tylko złemu i zdrajcy. Old Shatterhand tu zaczeka. Niech mój brat idzie!
— Ależ Maram jest jego jeńcem! Co będzie, jeśli umknie teraz memu bratu?
— Maram nie jest już moim jeńcem. Maram jadł ze mną dym pokoju, jest więc wolny!
— Uff!
Z temi słowy na ustach ścisnął Indyanin konia ostrogami i odjechał cwałem. Ja i Bob zsiedliśmy z koni, ułożyliśmy się na ziemi, a zwierzęta puściliśmy na paszę. Poczciwy murzyn przybrał minę nader stroskaną.
— Massa, co Indian zrobić z nigger Bob, jeśli go massa zabrać do Indian?
— To dopiero zobaczymy.
— Zobaczyć dopiero to zła rzecz. Czy ma Bob czekać, aż Indian spalić go na palu?
— Może nie będzie tak źle, jak sądzisz. W każdym razie musimy udać się do Komanczów, jeśli chcemy ocalić twojego massę Bernarda.
— Oh, ah, tak, nigger Bob ocalić massa Bern, dać się upiec, ugotować, pożreć, jeśli tylko Indian uwolnić massa Bern!
To heroiczne postanowienie przypieczętował taki grymas uśmiechu, że Indyanom byłały odeszła chęć zjedzenia murzyna. Następnie wziął sobie Bob kawał suszonego mięsa, aby przed śmiercią męczeńską skosztować jeszcze życiowych rozkoszy.
Nie czekaliśmy długo na wynik naszego oznajmienia, gdyż wkrótce przybył do nas liczny oddział jeźdźców, którzy, otoczywszy nas, utworzyli wielkie koło, a potem wyjąc i potrząsając bronią, tak zaczęli zacieśniać to koło, że zdawało się, iż nas stratują. Następnie grupa z czterech wodzów zbliżyła się rzeczywiście ventre a terre i przeskoczyła przez nas. Bob padł na wznak, ja zaś pozostałem spokojnie na miejscu, nie poruszywszy ani o włos głową w prawo, lub w lewo.
— Oh, ah, Indian zajechać na śmierć Bob i massa! — ryknął murzyn, podnosząc ostrożnie głowę, by się przekonać, co się koło niego dzieje.
— Bądź o to spokojny. Oni próbują tylko, czy mamy odwagę, czy też się ich boimy.
— Próbują? Oh, niech Indian tylko przyjść, Bob być odważnym, dużo odważnym!
Po tych słowach wyprostował się napowrót z miną straszliwą i to w sam czas, gdyż wodzowie zsiedli byli właśnie z koni i szli prosto ku nam. Najstarszy z nich odezwał się pierwszy:
— Czemu biały mąż nie powstanie, skoro się do niego zbliżają wodzowie Komanczów?
— Chce im w ten sposób okazać, że wita ich chętnie — odparłem. — Niechaj moi czerwoni bracia usiądą obok mnie!
— Wodzowie Komanczów mogą zająć miejsce tylko obok wodza. Gdzie biały mąż ma swoje wigwamy i swoich wojowników?
Na to ja wziąłem tomahawk w prawą rękę.
— Wódz musi być mocny i dzielny. Jeśli czerwoni mężowie nie wierzą, że jestem wodzem, niech walczą ze mną, a wtedy dowiedzą się, czy mówię prawdę.
— Jak bladej twarzy na imię?
— Czerwoni i biali wojownicy, oraz myśliwi nazywają mnie Old Shatterhand.
— Biały mąż zapewne sam sobie przybrał to imię!
— Jeśli wodzowie Komanczów chcą ze mną walczyć, mogą wziąć tomahawki i noże, a ja tylko z rękami stanę do walki. Howgh!
— Biały mąż wypowiada dumne słowa; będzie mu wolno udowodnić, czy jest odważny. Niech wsiądzie na swego konia i pojedzie z wojownikami Rakurrojów!
— Czy ci wojownicy wypalą ze mną kalumet?
— Wprzód muszą się naradzić, czy mogą to uczynić.
— Mogą, gdyż przybywam do nich w pokoju!
Ja dosiadłem mojego konia, a Bob wdrapał się z trudem na swego. O murzyna nie troszczyli się wcale, jak się zdawało, gdyż Indyanin zachowuje się wobec czarnej rasy jeszcze dumniej niż biały, mnie natomiast wzięli wodzowie w środek. W szalonym cwale pojechaliśmy ku wsi obozowej pomiędzy szeregi namiotów, gdzie przed największym namiotem czerwoni zatrzymali się i zsiedli, każąc mnie tosamo zrobić.
Boba nie widziałem, ponieważ wszyscy ci wojownicy, którzy byli po mnie wyjechali, otoczyli mnie dokładnie. Wódz, który przedtem do mnie przemawiał, pochwycił za moją strzelbę.
— Niech blada twarz wyda nam swoją broń!
— Ja zatrzymam ją, ponieważ jestem u was dobrowolnie, a nie jako jeniec.
— Mimoto złoży nam biały mąż broń swoją na ten czas, dopóki czerwoni mężowie nie dowiedzą się czego chce od nich.
— Czy czerwoni mężowie obawiają się jego? Kto żąda oddania mojej broni, ten się mnie boi.
Wódz uczuł się skrzywdzonym na swym honorze wojownika i rzucił na drugich pytające spojrzenie. Niewątpliwie dostrzegł w ich oku uspokajającą odpowiedź, gdyż rzekł:
— Wojownicy Komanczów nie znają trwogi, ani bojaźni! Biały mąż może zatrzymać swoją broń.
— Jak się nazywa mój brat czerwony?
— Old Shatterhand stoi przed Tokejchunem, przed którym drżą nieprzyjaciele.
— Proszę mego brata Tokejchuna, by mi wyznaczył chatę, w której mógłbym zaczekać, dopóki wojownicy Komanczów nie rozmówią się ze mną!
— Twoje słowa są dobre. Blada twarz zamieszka tymczasem w namiocie, zanim wojownicy Rakurrojów nie naradzą się, czy mają zapalić z nim kalumet.
Skinął ręką i ruszył przodem, ja zaś wziąłem mustanga za cugle i udałem się za nim. Indyanie utworzyli szpaler, wśród którego przeszliśmy wygodnie. Ujrzałem przytem niejedną starą i niejedną młodą twarz kobiecą, patrzącą z podziwem na białego, który poważył się wejść do jaskini lwa. Szczęściem nie było to plemię Komanczów, z którem w swoim czasie walczył Winnetou.
Namioty i chaty były tu tak samo ustawione jak u Indyan północnych, u których takie wsi obozowe już dawniej widziałem. Pracę nad ich budową wykonują tylko kobiety, ponieważ Indyanin nie zna innego zajęcia prócz wojny, polowania i rybołowstwa, a resztę prac zwala na barki tej płci, którą u nas nazywają słabszą.
Kobiety zbierają skóry, które mają być użyte na ściany namiotów, rozkładają je na słońcu i oznaczają na nich węglem formę, poczem wykrawują kawałki i zszywają cienkimi rzemykami. Następnie znoszą tyki, oraz inny materyał na to miejsce, gdzie ma stanąć mieszkanie. Tam wykopują zapomocą najprymitywniejszych narzędzi kolisty rów, na dwie stopy głęboki a w środku umieszczają stosownie do wielkości mieszkania mniej lub więcej tyk, wysokich przynajmniej na tyle, co średnica wykopanego rowu. Górą zgina się tyki ku sobie i związuje wikliną lub młodą leszczyną. Praca to niełatwa, ponieważ kobiety muszą się wspinać na tyki, a podczas wiązania trzymać się na nich tylko nogami. Gdy rusztowanie w ten sposób już stanie, zaczyna się najtrudniejsza część budowy, a to pokrywanie skórami rusztowania, które oparte jest w środku swej wysokości na tykach, zakończonych widłami i przywiązanych rzemieniami do tyk pionowych. W ten sposób powstaje wewnątrz pierwszego koła drugie, dzielące całe miejsce na dwie części. Obydwa koła tyk pokrywa się potem skórami w ten sposób, że w górze pozostaje otwór na dym płonącego w środku namiotu ogniska. Oba koliste przedziały można za pomocą plecionek, albo skór dzielić stosownie do potrzeb właściciela na dowolną ilość mniejszych przedziałów.
Namiot, do którego mnie wprowadzono, był mały i chwilowo niezamieszkany. Przywiązałem konia z zewnątrz, odsunąłem zasłonę drzwi, złożoną z dwu skór i wstąpiłem do środka, nie troszcząc się o wodza, który też nie wszedł za mną.
Już w dwie minuty po mojem wejściu rozsunęła się zasłona, a w drzwiach ukazała się prastara Indyanka. Zrzuciwszy z pleców grubą wiązkę chróstu, wyszła, a po chwili wróciła z dużym, lecz nadbitym garnkiem, w którym znajdowało się mięso i coś jeszcze, roznieciła ogień i wstawiła weń ten garnek.
Rozciągnąłem się na ziemi i jąłem się jej w milczeniu przypatrywać, wiedząc o tem, że wedle pojęć indyańskich nie zgadzałoby się to z moim honorem, gdybym zapuścił się w rozmowę z nią. Wyobrażałem sobie również, że znajdowałem się tu niejako na stacyi obserwacyjnej, że w tajemnicy przedemną zaglądały przez różne szpary inne jeszcze oczy.
Woda zaczęła się w garnku gotować, a po namiocie rozszedł się zapach wołowiny. Może w godzinę później postawiła stara przedemną garnek z wrzątkiem, dając znak, co mam z tem zrobić, poczem opuściła namiot. Ja zaraz zabrałem się do jedzenia i muszę przyznać, że zmiatałem porządnie znaleziony w garnku kawał polędwicy bawolej, nie pogardzając potem rosołem, pomimo że czystość naczynia byłaby nie zadowoliła nawet najbardziej skromnego w tym względzie gościa. Cała ta potrawa przyrządzona była oczywiście bez soli, o której Indyanin nie chce nic wiedzieć.
Sądząc sprawiedliwie, musiałem sobie przyznać, że obchodzono się ze mną nadzwyczaj wytwornie. Co się zaś tyczy owego garnka, to dziś jeszcze mógłbym się założyć, że był jedynym w całym obozie.
Posiliwszy się dostatecznie, rozciągnąłem się znowu, położyłem sobie koc pod głowę i oddałem się rozmyślaniom, które odpędzały sen od moich powiek. To też zauważyłem, że nakarmiono także mego konia, oraz że dwaj ludzie chodzili cicho na straży dokoła mojej chaty. Nareszcie ogień się wypalił, a wkrótce potem ja zasnąłem. Stałem wprawdzie, a raczej leżałem w przededniu ważnych wypadków, ale noc nieprzespana na nicby mi się była nie przydała. Dlatego dopiero rano zbudziło mnie jakieś krząkanie. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem znowu starą Indyankę, jak roznieciwszy ogień, postawiła nad nim znany już garnek.
Ona pełniła swoje obowiązki w milczeniu, nie rzuciwszy nawet okiem na mnie, ja zaś nie miałem powodu skarżyć się na tę obojętność. Spożywszy śniadanie z niemniejszym apetytem, jak poprzednią wieczerzę, postanowiłem wyjść przed namiot. Zaledwie jednak wychyliłem głowę przez drzwi, skoczył ku mnie jeden ze strażników z włócznią, jak gdyby mię chiał na nią nadziać.
Na to nie mogłem oczywiście pozwolić, jeśli nie chciałem raz na zawsze utracić swojej powagi wobec moich gospodarzy, ująłem przeto włócznię oburącz tuż przy grocie, odepchnąłem ją od siebie, a potem znowu przyciągnąłem tak nagle, że czerwony wojownik nie zdołał jej utrzymać, lecz puścił ją i padł jak długi tuż pod moje stopy.
— Uff! — ryknął, zrywając się i chwytając za nóż.
— Uff! — powtórzyłem ja także, dobywając noża, a lewą ręką wrzucając włócznię do namiotu.
— Niech mi blada twarz odda włócznię!
— Niech ją sobie czerwonoskóry sam weźmie!
Z miny jego poznałem, że mu się moja rada nie wydała bezpieczną, ani dobrą, wnet jednak otrzymał pomoc w drugim strażniku, który tymczasem obszedł dokoła namiotu i rozkazał szorstko:
— Niech biały mąż wejdzie do środka!
On także przysunął mi włócznię tak blizko do twarzy, że nie mogłem oprzeć się pokusie, by nie powtórzyć z nim poprzednio wykonanego szczęśliwie eksperymentu. W jednej chwili leżał on w tem samem miejscu, co pierwszy strażnik, a włócznia jego wpadła również do namiotu. Ale tego im już było za wiele. Wydali okrzyk, który poruszył cały obóz.
Wprost naprzeciwko mej chaty stała większa, a przed nią wsparte o ścianę trzy tarcze. Na krzyk straży rozchylono zasłony, a z namiotu wyjrzała ciemna głowa dziewczęcia, zapewne, aby zbadać przyczynę hałasu. Na małą chwilę spoczęła na mnie para czarnych ognistych oczu i główka znowu zniknęła. W dwie sekundy potem wyszli ku nam czterej wodzowie. Na rozkazujące skinienie Tokejchuna odstąpili strażnicy.
— Co blada twarz robi tutaj przed chatą?
— Ja chyba dobrze nie słyszę! Mój czerwony brat chciał pewnie zapytać, co ci dwaj czerwoni wojownicy mają tutaj do czynienia!
— Uważają, żeby bladej twarzy nie stało się co złego, dlatego niech biały mąż pozostanie w swojej chacie!
— Czy w orszaku Tokejchuna znajdują się tak źli ludzie, czy też rozkaz jego znaczy tak mało, że musi dopiero strażą otaczać gościa swego? Old Shatterhand nie potrzebuje opieki, gdyż pięścią potrafi sam roztrzaskać każdego, ktoby knował przeciwko niemu coś złego, lub kłamstwo wymyślał. Moi czerwoni bracia mogą spokojnie wrócić do swego wigwamu, ja zaś oglądnę wieś, a potem przyjdę z nimi pomówić.
Wstąpiłem napowrót do chaty, aby zabrać z sobą strzelby, których oczywiście nie mogłem zostawić, kiedy jednak znowu chciałem wyjść na dwór, najeżył się przeciwko mnie z tuzin włóczni. A więc niewola! Czy miałem się bronić, czy też nie? Po krótkim namyśle poszedłem ku tylnej ścianie namiotu, uderzyłem w nią tomahawkiem i wyrąbałem w twardej skórze otwór, przez który mogłem się wydostać z namiotu. Kiedy się po tej stronie ukazałem, ujrzałem przed sobą osłupiałe twarze, poczem podniósł się taki ryk, jak gdyby tysiąc niedźwiedzi spuszczono z łańcuchów. Wodzowie, którzy byli wrócili do swego namiotu, wyszli zeń znowu z pośpiechem, mało licującym z ich zwyczajną godnością, przecisnęli się przez wojowników ku mnie, jak gdyby mnie chcieli pojmać.
O obronie trudno było myśleć, bo byłbym sam zgubiony, a towarzysze razem ze mną. Wyjąłem więc z kieszeni lunetę, rozdzieliłem ją na dwie części i wymierzyłem je ku nim groźnie.
— Stać, bo zginą wszyscy synowie Komanczów!
Odskoczyli istotnie, gdyż nie znając jeszcze wcale przyrządu w tym rodzaju, nie wiedzieli, jakie skutki mogło wywołać jego użycie.
— Co biały człowiek chce zrobić? — zapytał Tokejchun. — Czemu nie siedzi w wigwamie?
— Old Shatterhand jest wielkim guślarzem bladych twarzy — odrzekłem. — On pokaże czerwonym mężom, że potrafi zabić wszystkie dusze Komanczów.
Schowałem lunetę napowrót i wziąłem do ręki sztuciec Henryego.
— Niechaj czerwoni mężowie popatrzą na ten pal, tam przed namiotem!
Wskazałem na tykę, stojącą przed jednym z dalszych namiotów, poczem podniosłem strzelbę i wypaliłem; kula przedziurawiła górny koniec tyki, a dokoła dał się słyszeć pomruk uznania. Wiadomo, że dziki ceni odwagę i zręczność nawet w największym swoim wrogu. Przy drugim strzale wcisnęła się kula o cal niżej pod pierwszą, a trzecia w tem samem oddaleniu pod drugą. Pochwały jednak nie dostałem tym razem, gdyż Indyanie znali tylko dwururki, a nie mieli pojęcia o własnościach sztućca. Po czwartym strzale stał cały tłum bez ruchu, po piątym, szóstym i siódmym zdumienie wzmogło się jeszcze bardziej, a potem przeszło w stroskanie, widoczne na wszystkich twarzach. Ja powiesiłem strzelbę spokojnie na ramieniu i rzekłem:
— Czy czerwoni mężowie widzą teraz, że Old Shatterhand jest wielkim guślarzem? Ktoby mu wyrządził coś złego, musiałby umrzeć. Howgh!
Teraz przeszedłem przez tłum i nikt nie spróbował mnie zatrzymać. Po obu stronach ulicy, utworzonej przez dwa szeregi namiotów, stały niewiasty i dziewczęta przed drzwiami, wytrzeszczając na mnie oczy jak na jakąś wyższą istotę. Byłem zadowolony z wrażenia, jakie wywarła na nich ta niewinna blaga.
Przed jednym z najbliższych namiotów stała straż, co dowodziło, że się tam znajdował więzień. Kto to mógł być? Namyślałem się jeszcze, czy zapytać o to strażnika, kiedy z wnętrza zabrzmiał głos dobrze mi znajomy.
— Massa, oh, ah, wypuścić nigger Bob! Indian złapać Bob, zabić i zjeść!
Na to ja przystąpiłem do namiotu otworzyłem drzwi i wypuściłem murzyna. Straż była tak zalękła, że nie spróbowała stawić mi oporu, a także wśród idących za mną dzikich nie podniosły się głosy sprzeciwu.
— Czy wsadzono cię tu zaraz, gdyśmy przyszli do obozu? — zapytałem czarnego.
— Tak, massa, Indian zdjąć Bob z konia i zaprowadzić do chaty, tam Bob siedzieć do teraz.
— W takim razie nie masz pojęcia, gdzie może być twój massa Bernard?
— Bob nic nie wiedzieć i nie słyszeć o massa Bern.
— Chodź i trzymaj się tuż za mną.
Zaledwie minęliśmy kilka dalszych namiotów, spotkaliśmy owych czterech wodzów w licznem towarzystwie. Wyprzedzili oni nas ostrożnie poza namiotami, aby mi w przechadzce przeszkodzić. Ja położyłem rękę na kolbie sztućca, lecz Tokejchun dał mi już zdaleka znak ręką, że nie zbliża się we wrogich zamiarach. Wobec tego stanąłem i zaczekałem na niego.
— Dokąd się mój biały brat wybiera? Niechaj przyjdzie na miejsce narady, gdzie pomówią z nim wodzowie Komanczów!
Dotychczas byłem dla Tokejchuna „białym mężem“, albo „bladą twarzą“, a teraz nazywał mnie swoim „białym bratem“. Ta zmiana wskazywała, że szacunek tych ludzi dla mnie w wysokim stopniu się zwiększył.
— Czy moi czerwoni bracia zapalą ze mną kalumet?
— Najpierw pomówią z nim, a jeśli słowa jego będą dobre, stanie się synem Komanczów.
— To niechaj moi bracia zaprowadzą tam Old Shatterhanda!
Ruszyliśmy znów napowrót obok mojego namiotu. Nieco dalej ujrzałem Tony Sans-eara, przywiązaną do pala, obok zaś konia Winnetou i Bernarda. Jeńców jednak nie było w pobliżu, gdyż byłbym musiał zauważyć ich straże.
Nareszcie przybyliśmy na miejsce, gdzie rząd namiotów rozszerzał się i tworzył prawie kolisty plac, otoczony kilku szeregami Indyan. Tam zapewne miano urządzić naradę.
Wodzowie podeszli ku środkowi i usiedli, a pewna część dzikich, uprzywilejowanych z jakiegoś powodu, usiadła naprzeciwko nich w półkolu. Ja nie robiąc wielkich zachodów, usiadłem także i dałem nawet znak Bobowi, żeby uczynił to samo. Postępowanie moje nie podobało się widocznie wodzom.
— Czemu biały mąż siada, gdy się ma odbyć sąd nad nim? — spytał Tokejchun.
Na to ja zrobiłem ręką ruch lekceważenia i odpowiedziałem:
— A czemu czerwoni mężowie siadają, kiedy Old Shatterhand chce ich sądzić?
Jakkolwiek twarze ich były nieruchome, to jednak zauważyłem, że zaskoczyły ich moje słowa.
— Język białego męża jest żartobliwy. Pozwalamy białemu mężowi siedzieć. Ale dlaczego on uwalnia czarnego męża i sprowadza go na naradę? Czy biały mąż nie wie, że nigrowi nie wolno siedzieć przy mężu czerwonym?
— Ten czarny jest moim służącym. Gdy ja mu każę usiąść, to posłucha mię, chociażby tysiąc wodzów z niechęcią na to patrzyło. Ja jestem gotów. Narada może się zacząć!
Ratunek swój widziałem tylko w tym zuchwałym sposobie postępowania, przy równoczesnem unikaniu obrazy wprost. Przeczuwałem, że przez to wzbudzę w nich poszanowanie dla siebie, gdy tymczasem bierne posłuszeństwo mogło mię o zgubę przyprawić.
Tokejchun zapalił kalumet i podał go siedzącym dokoła Indyanom, mnie tylko pominął przy tej ceremonii. Potem podniósł się i zaczął mówić. Wobec obcych są Indyanie nadzwyczaj milczący, gdzie jednak o to chodzi, rozwijają wymowność, nie ustępującą w niczem gadatliwości, panującej na europejskich zgromadzeniach. Są między nimi wodzowie, słynni szeroko z wymowy, którzy zabierają się do dzieła z taką samą zręcznością retoryczną, jak wielcy mowcy cywilizowanych narodów w dawnych i nowych czasach. Ich kwiecisty język przypomina bardzo sposób wyrażania się ludów wschodnich.
Tokejchun rozpoczął zwykłym wstępem, czyli oskarżeniem przeciwko całej rasie bladych twarzy.
— Niechaj biały mąż słucha, gdyż przemówi wódz Komanczów, Tokejchun! Ubiegło już wiele słońc od czasu, kiedy czerwoni mężowie mieszkali sami na ziemi pomiędzy obydwiema Wielkiemi Wodami. Budowali oni miasta, sadzili drzewa i polowali na bizony. Do nich należał blask słońca i deszcz, do nich rzeki i jeziora, do nich lasy, góry i wszystkie sawanny wielkiego kraju. Mieli oni żony i córki, braci i synów i byli bardzo szczęśliwi. Wtem zjawiły się blade twarze, których barwa jest jako śnieg, lecz serce jako sadza z dymu. Przyszli w liczbie niewielkiej, a czerwoni mężowie przyjęli ich w swoich wigwamach. Oni jednak przywieźli z sobą broń ognistą i wodę ognistą, sprowadzili innych bogów i innych kapłanów, przynieśli zdradę, choroby i śmierć. Przybywało ich coraz to więcej przez Wielką Wodę. Języki ich były fałszywe, a noże ostre. Czerwoni mężowie wierzyli im, a zato byli oszukiwani. Musieli im wydać kraj, w którym leżały groby ich ojców, wypędzano ich z wigwamów i myśliwskich ostępów, a kiedy się bronili, zabijano ich bez miłosierdzia. Blade twarze, chcąc zwyciężyć czerwonych, siały niezgodę wśród ich plemion, które giną teraz, jak kujoty w pustyni. Przekleństwo niech na nich spadnie po tylekroć, ile jest gwiazd na niebie, ile liści na drzewach w lesie!
Głośne wyrazy zadowolenia nagrodziły ten okrzyk wodza, który mówił tak donośnie, że go wszyscy dokoła wyraźnie mogli usłyszeć.
— Jedna z tych bladych twarzy — ciągnął dalej — przybyła do chat Komanczów. Ten biały ma barwę kłamców i język zdrajców. Ale czerwoni wojownicy posłuchają jego słów i osądzą go sprawiedliwie. Niechaj zabierze głos w swej obronie!
Tokejchun usiadł, a po nim powstawali inni wodzowie jeden po drugim, przemawiali podobnie, a kończyli swe oskarżenia białej rasy wezwaniem, żebym ja się usprawiedliwił. Ja zaś podczas tych mów wydobyłem szkicownik i starałem się narysować siedzących przedemną wodzów, razem ze stojącymi na dalszym planie wojownikami.
Po czwartej przemowie skinął na mnie Tokejchun ręką, pytając:
— Co robi biały mąż, gdy wodzowie Komanczów przemawiają?
Wtedy ja wydarłem kartkę i podałem mu.
— Niechaj wielki wódz Rakurrojów sam zobaczy, co robiłem!
— Uff! — zawołał głośno, rzuciwszy okiem na kartkę.
— Uff, uff, uff! — dało się słyszeć jeszcze po trzykroć, gdy trzej inni wodzowie spostrzegli rysunek.
— To są jakieś czary — rzekł Tokejchun — Biały człowiek zaklina dusze Komanczów na tej białej skórze. Tu jest Tokejchun, tutaj jego trzej bracia, a tam wojownicy i namioty. Co blada twarz z tem uczyni?
— Czerwony mąż zobaczy to zaraz!
Wziąłem kartkę z jego ręki i pozwoliłem popatrzeć na nią stojącym za nim wojownikom. Potem zmiąłem ją na kulkę i włożyłem do lufy.
— Tokejchunie, sam powiedziałeś, że zakląłem dusze wasze na tym papierze, a teraz tkwią one w lufie mej strzelby. Czy mam je wystrzelić w powietrze, żeby je wszystkie wichry roztrzaskały i żeby nigdy nie doszły do wiecznych ostępów?
Ten figiel wywołał o wiele silniejsze wrażenie, niż się spodziewałem. Wszyscy czterej wodzowie zerwali się z ziemi, a dokoła zabrzmiał wielki okrzyk zgrozy. Starając się ich uspokoić, odezwałem się w te słowa:
— Niechaj czerwoni mężowie usiędą i zapalą ze mną kalumet. Skoro staną się moimi braćmi, oddam im ich dusze.
Wodzowie usiedli znowu czemprędzej, a Tokejchun pochwycił fajkę. Wtem wpadłem na pomysł, przy pomocy którego mogłem jeszcze bardziej zmienić ich wrogie usposobienie na pokojowe. Oto jeden z wodzów miał na bluzie myśliwskiej jako szczególną ozdobę dwa mosiężne guziki wielkości talara. Do niego więc przystąpiłem całkiem blizko i poprosiłem, żeby mi na chwilę pożyczył tej ozdoby, zapewniając, że otrzyma ją zaraz napowrót. Nie czekając jednak na jego odpowiedź, oderwałem oba guziki i cofnąłem się o kilka kroków, zanim on zdołał temu przeszkodzić.
— Moi czerwoni bracia widzą tu w moich palcach te dwa guziki, po jednym w każdej ręce. Niechaj dobrze uważają!
Udałem, że rzuciłem oba guziki w powietrze i pokazałem im próżne ręce.
— Niech moi bracia popatrzą! Gdzie są guziki?
— Niema ich! — zawołał właściciel z wzrastającym gniewem.
— Poleciały w górę ku słońcu. Niechaj je mój czerwony brat zestrzeli stamtąd!
— Tego nie dokaże ani żaden biały, ani czerwony mąż, ani nawet czarodziej!
— A ja to zrobię! Niechaj czerwoni bracia uważają, gdy guziki będą spadały!
Ponieważ w mojej strzelbie tkwiła kartka z rysunkiem, przedstawiającym wodzów, przeto wziąłem do tego starą dwururkę, leżącą obok Tekejchuna, wymierzyłem prosto w górę i wypaliłem. W kilka sekund uderzyło coś tuż przed nami o ziemię. Właściciel guzika przyskoczył i wydobył go nożem z ziemi.
— Uff, to on!
Kiedy wszyscy przypatrywali się guzikowi, który w dziwny sposób spadł ze słońca, położyłem drugi guzik na wylocie lufy i podniosłem strzelbę. Huknął strzał, a każdy z obecnych spojrzał w górę. Wtem Bob wrzasnął przeraźliwie, zerwał się z ziemi i zaczął się pocierać po ramieniu.
— Oh, ah, massa mnie trafić, strzelić w ramię nigger Bob!
Guzik uderzył rzeczywiście o jego ramię, a teraz leżał obok niego na ziemi. Wódz podniósł go i schował prędko oba klejnoty, przyczem zrobił minę, jak gdyby postanowił nigdy już nie pozwolić na rzucanie ich do słońca. Ta sztuczka, choć taka mała, wywarła nadzwyczajne wrażenie. Wszyscy nie mogli wyjść z zadziwienia, że rzuciłem guziki na słońce, a potem zestrzeliłem je stamtąd. Guziki były istotnie w górze, w przeciwnym bowiem razie nie byłby jeden tak mocno wbił się w ziemię, a drugi nie byłby Bobowi wytłukł takiego sińca. Wodzowie siedzieli cicho na ziemi, nie wiedząc widocznie, jak się wobec tego zachować, a ich otoczenie z ciekawością czekało na to, co dalej nastąpi. To zaciekawienie postanowiłem zaspokoić w sposób trochę niebezpieczny. Obok Tokejchuna leżała jeszcze fajka i skórzany worek z tytoniem, pomieszanym jak zwykle u Indyan z liśćmi konopi. Wziąłem tę fajkę, napełniłem tytoniem i trzymając ją w ręce, w postawie możliwie najdumniejszej, tak zacząłem mówić:
— Moi czerwoni bracia wierzą w Wielkiego Ducha i mają słuszność, gdyż ich Manitou jest także moim Manitou. On jest panem nieba i ziemi, ojcem wszystkich narodów i chce, żeby wszyscy ludzie żyli z sobą w pokoju i zgodzie. Czerwonych mężów jest tylu, ile źdźbeł trawy pomiędzy tymi namiotami; blade twarze zaś dorównywają liczbą ilości źdźbeł wszystkich preryi i sawann. Biali przybyli tu przez Wielką Wodę i wypędzili czerwonych z myśliwskich ostępów. Niewątpliwie źle zrobili, ale czerwoni mężowie żywią nienawiść względem wszystkich bladych twarzy. Czy czerwoni mężowie nie wiedzą, że jest dużo narodów bladych twarzy i że nie wszystkie usuwały czerwonych wojowników z ich siedzib? Czy Komancze chcą popełnić tę niesprawiedliwość i potępić niewinnych razem z winnymi? Old Shatterhand nie należy do tych, którzyby czerwonym wojownikom uczynili kiedykolwiek coś złego. Niechaj moi czerwoni bracia przypatrzą się Old Shatterhandowi, który stoi przed wami! Czy widzą u jego pasa jaki skalp czerwonego męża? Czy znajdą na jego włóczni, jego legginach i mokassynach włosy swoich braci? Kto może powiedzieć, że on zanurza rękę w krwi czerwonych ludzi? Old Shatterhand leżał w lesie ze swoimi przyjaciółmi, kiedy wojownicy Rakurrojów palili kalumet z dwoma jego wrogami, a mimoto ani włos nie spadł im z głowy. On pojmał Marama, syna wielkiego wodza, Tokejchuna, jednak nie zabił go, lecz wrócił mu jego broń i zaprowadził go do wigwamu ojca. Mogąc pozbawić życia sześciu wojowników Rakurrojów, nie wyrządził im nic złego, przywiązał tylko do drzewa jednego z nich, ażeby jego bracia mogli go znaleźć i odwiązać. Czy nie mógł on pójść za wojownikami, którzy udali się w góry, zadać śmierć wielu z nich i znieważyć grobowca wielkiego wodza? Czy nie strzelił do owych bladych twarzy, które zamordowały straże Komanczów i umknęły ze złotem? Wszak Old Shatterhand trzyma w lufie dusze Komanczów, a mimoto nie chce ich zgubić, może wszystkie worki z lekami rzucić na słońce, żeby już więcej nie spadły, a mimoto pragnie zostać bratem Rakurrojów i wypalić z nimi kalumet. Wodzowie Komanczów są mężni, mądrzy i sprawiedliwi. Kto w to nie uwierzy, tego Old Shatterhand zabije rurą, z której tysiąc kul wylatuje. Na znak tej gotowości zje teraz z nimi dym pokoju.
Zapaliłem fajkę, pociągnąłem dymu i wydmuchnąłem go dwa razy ku niebu i ziemi, a potem na cztery strony świata, a wreszcie podałem fajkę Tokejchunowi. Na szczęście udało mi się rzeczywiście go zaskoczyć, bo wziął kalumet, pociągnął zeń sześć razy i podał go dalej. Ostatni wódz zwrócił mi go, poczem ja usiadłem znowu, lecz tym razem już w środku pomiędzy nimi.
— Czy mój biały brat odda nam teraz nasze dusze? — zapytał jeden z wodzów.
Musiałem odpowiedzieć bardzo ostrożnie.
— Czy jestem już pośród czerwonych mężów jako syn Komanczów?
— Old Shatterhand jest naszym bratem. Dostanie dla siebie chatę i będzie mógł czynić, co mu się spodoba.
— Którą chatę mnie odstąpicie?
— Old Shatterhand jest wielkim wojownikiem, otrzyma więc namiot, który sam sobie wybierze.
— W takim razie niechaj moi czerwoni bracia pójdą ze mną, ażebym w tym celu mógł się przypatrzeć namiotom.
Wodzowie spełnili ochoczo moje życzenie. Poszedłem więc jeszcze dalej wzdłuż rzędu namiotów aż do tego, przy którym stało czterech ludzi na straży. Tam przyłożywszy ręce do ust, zawyłem, jak kujot, na co dała się słyszeć zaraz odpowiedź z wnętrza namiotu. Wtedy ja poskoczyłem ku drzwiom i zawołałem:
— Tu będzie mieszkanie Old Shatterhanda!
Wodzowie spojrzeli na siebie w najwyższem zdumieniu, gdyż nie przypuszczali, że mój wybór padnie właśnie na ten namiot, chociaż to można było łatwo przewidzieć.
— Tego namiotu mój brat nie dostanie.
— Dlaczego?
— On należy do nieprzyjaciół Komanczów.
— Kto są ci nieprzyjaciele?
— Dwaj biali mężowie i jeden czerwony.
— Jak się nazywają ci ludzie?
— Czerwonym jest Winnetou, wódz Apaczów, a jednym z białych Sans-ear, zabójca Indyan.
Ta odpowiedź wielce mię zastanowiła, gdyż wynikało z niej, że Komancze chyba nie wiedzieli jeszcze wcale, że ja byłem towarzyszem pojmanych. Wprawdzie ja sam nie wspomniałem o tem Maramowi ani słowem, ale Patrik niewątpliwie ich o tem uwiadomił.
— Old Shatterhand chce zobaczyć tych ludzi!
Z temi słowy na ustach wszedłem do środka, a wodzowie w tej chwili za mną.
Jeńcy leżeli na ziemi z powiązanemi rękami i nogami, przymocowani do tyk namiotowych. Poznali oni niewątpliwie mój głos, ale nie rzekli ani słowa, żaden z nich nie okazał nawet tego przyjemnego uczucia, jakie wywołać u nich musiała moja obecność.
— Co ci ludzie zawinili? — zapytałem.
— Zabili wojowników Komanczów.
— Czy mój czerwony brat widział to na własne oczy?
— Wiedzą o tem wojownicy Rakurrojów!
— Wojownicy Rakurrojów będą musieli dowieść tego. Ten namiot do mnie należy, a ci trzej ludzie są moimi gośćmi!
Dobyłem noża, aby rozciąć jeńcom więzy, gdy wtem ujął mnie jeden z wodzów za ramię.
— Ci ludzie muszą umrzeć! Mój biały brat nie może ich uważać za swoich gości!
— Kto mi tego zabroni?
— Czterej wodzowie Rakurrojów!
— Niech się ośmielą!
Po tej groźbie stanąłem pomiędzy nimi a jeńcami, a potem zwróciłem się z rozkazem do murzyna, który wszedł był za wodzami do namiotu.
— Bobie, porozcinaj sznury, najpierw Winnetou!
Murzyn zakradł się już był tymczasem do swego pana, ale posłuchał mnie, pomyślawszy prawdopodobnie, że Winnetou bardziej może się przydać niż Bernard.
— Niech czarny człowiek schowa swój nóż! — zawołał ten sam wódz, lecz Winnetou był już wtedy wolny od więzów.
— Uff! — wrzasnął wódz, widząc, że zlekceważono jego rozkaz i chciał rzucić się na Boba, który klęczał już nad Samem, by go uwolnić.
W tej chwili ja zastąpiłem mu drogę, a on dobywszy noża, ugodził mnie na szczęście tylko w ramię, ponieważ odskoczyłem w bok. On nie miał już czasu noża z rany wyjąć, gdyż ja pięścią powaliłem na ziemię najpierw jego, a zaraz potem jego sąsiada, wreszcie porwałem za gardło trzeciego, a Winnetou pomimo opuchłych rąk chwycił za szyję Tokejchuna.
Zabrzmiało tylko jedno jedyne „uff!“ Na dworze stali strażnicy, mimoto we dwie minuty byliśmy panami chaty, a wodzowie leżeli na ziemi związani i zakneblowani.
— Haevens! To się nazywa pomoc! — rzekł Sam, rozcierając sobie członki znieruchomiałe wskutek bolu i zatamowania krwi. — Charley, jak tego dokazałeś naprzykład?
— Później wam to wyjaśnię, a teraz uzbrójcie się przedewszystkiem. Ci czterej mają dość broni na sobie.
Na wszelki wypadek otworzyłem także mój worek z amunicyą i nabiłem sztuciec nanowo. Podczas tego wydałem odpowiednie zarządzenia, które zmierzały do natychmiastowego zabicia czterech wodzów, gdyby nas chciano zaatakować. Potem wyszedłem z chaty. Straże odsunęły się nieco z uszanowania dla wodzów, a opodal stała znaczna liczba Komanczów, którzy podeszli byli za wodzami ciekawi dalszego przebiegu przygody. Zwróciłem się najpierw do straży:
— Czy moi bracia słyszeli, że zostałem wodzem Komanczów?
Zapytani spuścili oczy na znak potwierdzenia.
— Niechaj tedy czerwoni wojownicy dobrze pilnują namiotu i nie pozwolą wejść nikomu, dopóki wodzowie nie rozkażą.
Teraz przystąpiłem do innych.
— Niechaj moi bracia zwołają wszystkich na naradę!
Komancze rozprószyli się, ja zaś udałem się na oznaczone miejsce. Kto nie zna zwyczajów Indyan, ten osądziłby moje zachowanie się jako wysoce zuchwałe, ale taki postąpiłby niesłusznie. Indyanin nie jest bynajmniej tym „dzikim“, za jakiego się go uważa. Ma on swoje niewzruszone prawa i obyczaje. Kto z nich umie korzystać, nie naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. W tym wypadku zresztą chodziło już z góry o śmierć albo życie, więcej zatem aniżeli życia nie mogłem na szwank wystawić przez żadne gorsze zuchwalstwo.
Po drodze udało mi się zatrzeć ślady nieznacznego pchnięcia w ramię, poczem usiadłem tam, gdzie przedtem siedziałem. W dziesięć minut cały plac zapełnił się wojownikami. W środku pozostało wolne miejsce, gdzie usiedli uprzywilejowani. Wszędzie zgromadzeniu towarzyszy zwykle wielki zgiełk, tu jednak pośród tak zwanych dzikich nie padło ani jedno słowo. Każdy przyszedł poważnie i cicho, wyszukał sobie miejsce i stał potem bez ruchu jak posąg, czekając na to, co miało nastąpić.
Skinąłem na odszczególnionych, żeby się do mnie zbliżyli. Ci usiedli przedemną w półkolu, a wtedy ja zabrałem głos pierwszy.
— Old Shatterhand został wodzem Komanczów. Moi bracia już to słyszeli zapewne?
— Wiemy o tem — odrzekł jeden za wszystkich.
— Miał on jako wódz otrzymać chatę, która się jemu spodoba, a on wybrał sobie namiot z jeńcami. Czy ten namiot był już wtedy jego własnością?
— Należał już do niego!
— A mimoto zabroniono mu objąć go w posiadanie. Czy wodzowie Komanczów są kłamcami? Jeńcy zażądali ochrony od Old Shatterhanda! Czy mógł im tego odmówić?
— Nie.
— Wziął ich w opiekę, mówiąc, że są jego gośćmi. Czy było mu wolno to uczynić?
— Miał do tego prawo i obowiązek, ale nie może ich uchylać od sądu. Wolno mu tylko bronić ich i umrzeć z nimi.
— Ale może rozwiązać ich pęta, jeśli swoją osobą za nich zaręczy?
— Oczywiście.
— Old Shatterhand uczynił więc tylko to, do czego miał prawo, a mimoto jeden z wodzów chciał go zabić. Nóż ugodził go jednak tylko w ramię. Jak wolno Komanczowi postąpić, jeśli drugi człowiek zechce go pozbawić życia we własnym jego namiocie?
— Wolno mu zabić go.
— I wszystkich, którzy chcą pomóc mordercy?
— Wszystkich!
— Moi bracia są mądrzy i sprawiedliwi. Czterej wodzowie Rakurrojów usiłowali mnie zabić, lecz ja im darowałem życie. Grzmotnąłem nimi tylko o ziemię. Teraz leżą związani w mojej chacie, a goście moi stoją przy nich na straży. Krew za krew, łaska za łaskę! Żądam uwolnienia moich gości w zamian za wolność tych, którzy mię zdradziecko napadli. Niech się moi bracia naradzą, a ja zaczekam. Ostrzegam jednak, żeby moi bracia zostawili w spokoju moich gości, gdyż oni zabiją wodzów, jeśli kto inny wejdzie do chaty zamiast Old Shatterhanda.
Ani jednym rysem twarzy nie okazali Komancze potężnego wrażenia, jakie musiała na nich wywrzeć ta przemowa. Cofnąłem się od nich tak daleko, żeby nie słyszeć ich słów. Oni utworzyli, jak to przypuszczałem odrazu, radę, stojącą pod władzą wodzów. Na ich skinienie zbliżyło się z różnych stron placu kilku ludzi, którzy, jak się zdawało, powiadomieni o stanie rzeczy, donieśli o tem reszcie zgromadzonych. To zarządzenie wywołało pewien ruch w zebraniu, ale mnie przy tem nic nie groziło. Potem nastąpiła bardzo długa narada, wreszcie trzej z nich powstali i zbliżyli się do mnie.
— Czy nasz biały brat trzyma w swej chacie w niewoli wodzów Rakurrojów?
— Tak jest.
— On wyda ich wojownikom Komanczów, gdyż nad nimi ma się odbyć sąd.
— Moi bracia zapominają, że wojownicy nie mogą nigdy sądzić swojego wodza, chyba gdyby się okazał tchórzem w walce. Wodzowie Rakurrojów napadli w złych zamiarach Old Shatterhanda, znajdują się w jego wigwamie i tylko on może ich ukarać.
— A co on z nimi uczyni?
— Zabije ich, jeśli nie uzyska uwolnienia swoich gości.
— Czy Old Shatterhand zna tych ludzi?
— Nawet bardzo dobrze.
— To Sans-ear, zabójca Indyan.
— Czy moi bracia widzieli, żeby pozbawił życia którego z Komanczów?
— A ten pimo[60] Winnetou, który setki Komanczów wysłał do wiecznych ostępów?
— Czy który z Rakurrojów zginął z jego ręki?
— Zaiste, nie. A kto ten trzeci?
— Człowiek z Północy, który nie wyrządził krzywdy żadnemu synowi czerwonej kobiety.
— Jeśli mój brat zabije wodzów, to zginie także sam razem ze swoimi gośćmi!
— Moi bracia żartują! Kto chce zabić Old Shatterhanda? Czyż on nie ma dusz Komanczów w swojej strzelbie?
Czerwoni znaleźli się w kłopocie i musieli się namyślić. Nie mogli przecież wodzów wydać nam na pastwę!
— Niech mój brat zaczeka, dopóki nie wrócimy!
Oddalili się i narada zaczęła się nanowo. O ile zdołałem dostrzec, to nie widziałem w żadnej twarzy ani śladu nienawiści lub wściekłości na mnie. Broniłem się odważnie i ufałem im, nie było więc to dla nich wstydem, że prowadzili ze mną układy. Prawie w pół godziny potem przyszli do mnie od nich trzej wysłańcy i oświadczyli:
— Dajemy wolność Old Shatterhandowi i jego gościom na czwartą część słońca!
Wpadli więc na stary indyański pomysł urządzenia sobie przyjemności przez wypuszczenie pojmanych i urządzenie potem na nich zajmującego polowania. Z tem łączyła się dla nich ta korzyść, że oddalali od wodzów wszelkie niebezpieczeństwo. Zostawiali więc nam sześć godzin czasu. To było trochę za mało. W razie wyruszenia jednak przed wieczorem zwłoka ta rozciągała się na całą noc, a wtedy nie mogli nas ścigać. W naszem położeniu byłoby to głupotą, gdybym był nie przyjął tych warunków. Musiało się to jednak stać z odpowiednią powściągliwością.
— Old Shatterhand zgadza się na ten czas, jeśli goście jego otrzymają z powrotem broń, którą im odebrano.
— Dostaną ją.
— I wszystko, co mieli z sobą?
Słowem „wszystko“ obejmowałem głównie rzeczy wartościowe, które Bernard wiózł przy sobie, gdyż nie wiedziałem, czy mu je odebrano.
— Wszystko!
— Moich białych gości pojmano, chociaż nie zrobili Rakurrojom nic złego. Wodzowie zaś mają odzyskać wolność, mimo że usiłowali mnie zabić. To nierówna zamiana!
— Czego mój brat jeszcze żąda?
— Za pchniecie mnie nożem w ramię dadzą wodzowie trzy konie, które ja sam sobie wybiorę. Zostawię im zato trzy z naszych.
— Mój brat jest mądry jak lis. On wie, że jego konie zmęczone, ale stanie się wedle jego życzenia. Kiedy Old Shatterhand wypuści wodzów ze swojego wigwamu?
— Gdy będzie odjeżdżał od czerwonych braci.
— A wyda dusze z lufy?
— Nie, wystrzeli z niej w powietrze.
— Niechaj więc rusza, dokąd mu się podoba. Jest on wielkim wojownikiem i chytrym szakalem. Zmysły wodzów były przyćmione, kiedy palili z nim kalumet pokoju. Howgh!
Tak skończył się handel, mogłem więc już odejść. Stojący dokoła czerwonoskórcy puścili mnie bez przeszkody, ja zaś udałem się powoli bez pośpiechu do swojego wigwamu. Tam czekali na mnie towarzysze, oczywiście z wielką niecierpliwością, a gdy sam się zjawiłem, poznali, że dobrze sprawą pokierowałem.
— No? — spytał Bernard, nie mogąc z ciekawości czekać ani chwili dłużej.
— Czy odebrano wam dyamenty i papiery?
— Nie. Dlaczego o to pytacie?
— Gdyż musieliby wam je zwrócić. Mamy wolność na sześć godzin.
— Wolność, massa? — zawołał Bob. — Być wolny Bob i massa Bern. Ale tylko sześć godzin, a potem Indyan znowu złapać massa Bern i Bob?
— Well! — rzekł Sam. — To przechodzi nasze najśmielsze nadzieje. Wpadliśmy naprzykład we wściekle djablą historyę. A co tam z Tony?
— Otrzymasz i ją i wszystko, co było twoje. Reszta koni bardzo znużona. Jakkolwiek niechętnie wyrzekam się mego zacnego mustanga, to jednak zgodziłem się z nimi, że wybiorę sobie z koni wodzów trzy sztuki.
— Heigh day, Charley! — śmiał się Sam. — Sześć godzin czasu i pięć dobrych koni, to wystarczy dla takich trzech starych wygów, jak my jesteśmy. Sądzę bowiem, że nie wybierzesz chyba capów!
Teraz musiałem im opowiedzieć, co przeżyłem od tego czasu, kiedyśmy się tak nagle i nieszczęśliwie rozstali. Nie skończyłem jeszcze, kiedy ze dworu zabrzmiało jakieś niewyraźne wołanie. Wyszedłszy zaraz, zobaczyłem starą, która mi jeść gotowała.
— Niechaj blada twarz idzie!
— Dokąd?
— Do Marama.
Było to szczególne poselstwo. Zawiadomiwszy o tem towarzyszy, udałem się do chaty, położonej naprzeciwko mojego wczorajszego mieszkania. Przed nią stały dwa konie, a na jednym z nich siedział Maram.
— Niechaj mój brat wybierze sobie konie!
A więc o to chodziło! Dosiadłszy konia, pojechałem z Maramem na preryę, gdzie znajdowała się znaczna ilość spętanych koni. Młody Indyanin zaprowadził mnie wprost do karego ogiera i rzekł:
— To najlepszy koń Rakurrojów. Maram otrzymał go od ojca i darowuje go Old Shatterhandowi za to, że mu nie zabrał jego skalpu.
Ten bogaty, wspaniały wprost dar był dla mnie wielką niespodzianką. Na takim koniu niepodobna było mnie doścignąć. Oczywiście dar przyjąłem, a dla Bernarda i Boba wziąłem także dwa konie, z których mogli być zadowoleni.
W powrocie zatrzymał się Maram przed swoim namiotem.
— Niech mój biały brat zsiądzie i wejdzie!
Nie mogłem odrzucić tego zaproszenia, wstąpiłem do środka, gdzie skosztowałem kołacza, przyrządzanego świetnie przez Indyan. Gdy, pożegnawszy się, wyszedłem z chaty, zobaczyłem ciemnooką dziewczynę, którą zauważyłem był już rano, zajętą przy moich koniach. Pakowała nam żywność i pokraśniała, kiedy ją zaskoczyłem.
— Kto jest ta córka Rakurrojów? — spytałem.
— To Hi-la-dih[61], córka wodza Tokejchuna. Ona prosi cię, żebyś przyjął to, co ci ofiaruje, ponieważ oszczędziłeś jej brata Marama.
Podałem dziewczynie rękę, mówiąc:
— Niechaj Manitou użyczy ci wiele szczęścia i wielu słońc, ty kwiecie sawanny. Twoje oko jest jasne, twe czoło czyste. Oby także twoje życie było tak niezamąconem i czystem!
Wskoczyłem na siodło i zaprowadziłem konie do przyjaciół. Oni, a szczególnie Sam, wpadli w zachwyt na widok karego ogiera.
— Charley! — rzekł Sans-ear — On wart prawie tyle, co moja Tony, tylko ona ma krótszy ogon i dłuższe uszy. Zresztą wszystko jest w porządku, gdyż ci czerwoni hultaje dali nam wszystko, czego nam brakowało. Ale już pewnie szósta godzina będzie. Ruszajmy, a potem naprzykład zobaczymy, czy nas powtórnie dostaną.
Wpakowaliśmy na konie to, cośmy jeszcze mieli zabrać i uwolniliśmy z więzów naszych jeńców.
— Massa, teraz precz, — upominał Bob — bardzo prędko precz, żeby Indyan nie nadejść i nie złapać massa Bern, Sam, Charley i Winnetou!
Wodzowie nie ruszyli się z miejsc, dopóki znajdowaliśmy się w namiocie. Wreszcie dosiedliśmy koni i puściliśmy się w drogę. Ulica namiotów była pusta. Nie pokazał się ani jeden Indyanin, chociaż z pewnością zewsząd się nam przypatrywali, gdyśmy wyjeżdżali. Wydawało mi się tylko, że przy namiocie Tokejchuna czworo oczu wyzierało przez szparę w zasłonie. Sto serc oczekiwało z utęsknieniem pory, kiedy będzie można rozpocząć pościg za nami. Ale w każdym razie dwa serca życzyły sobie, żebyśmy umknęli szczęśliwie.



ROZDZIAŁ IV.
W Kalifornii.

Drogą przez Rio Colorado przebyliśmy szczęśliwie obszary Pahuta i zbliżaliśmy się do wschodnich odnóży gór Newada, gdzie nad jeziorem Mona zamierzaliśmy zatrzymać się na kilkudniowy spoczynek. Od kraju Komanczów aż do tych okolic jest nieco daleko. Trzeba było przejechać przez nieskończone napozór sawanny, niebotyczne góry, a potem słone szerokie płaszczyzny pustyni. Chociażby więc konie i jeźdźcy byli bardzo silni, to przecież takie niewywczasy nie pozostają bez wpływu u zwierząt i ludzi.
Co zniewalało nas do odbycia tej dalekiej drogi, na której leżała przed nami Kalifornia? Po pierwsze chciał Bernard Marshall szukać tam swojego brata; po wtóre spodziewaliśmy się, że obydwaj Morgani udali się do tego kraju złota, utraciwszy tak nagle nad Rio Pecos swoją zdobycz.
Był słuszny powód do tego przypuszczenia.
Kiedy wówczas wyjechaliśmy ze wsi Komanczów, nie przerywaliśmy jazdy przez cały wieczór i całą noc, a nazajutrz w południe ujrzeliśmy przed sobą górną Sierra Guadelupe. Klacz Sama i człapak Winnetou trzymały się doskonale pomimo ogromnego wysiłku, a tamte konie były tak rzeźkie, żeśmy się nie obawiali o nie. I Guadelupe zostawiliśmy za sobą, nie zauważywszy ani śladu pościgu, a gdy w kilka dni potem przeprawiliśmy się przez Rio Grande, wtedy byliśmy już zupełnie zabezpieczeni przed Komanczami.
Na zachód od Rio Grande wysuwają Kordyliery z Sonory ku północy liczne odnogi wzgórz, do których dostaliśmy się bez szczególnych przygód. Tu jednak zdarzył się nam ważny wypadek.
Odpoczywaliśmy raz około południa w przesmyku, a Winnetou siedział jako wideta na skale ponad nami, skąd mógł objąć całą drogę przed nami i za nami.
— Uff! — zawołał nagle owym gardłowym głosem, właściwym Indyanom, położył się na skale i zesunął się szybko do nas.
My pochwyciliśmy oczywiście natychmiast za broń i zerwaliśmy się z ziemi.
— Co tam? — zapytał Marshall.
— Czerwoni mężowie.
— Dużo ich jest?
— Tylu!
Podniósł przytem w górę pięć palców prawej ręki i trzy lewej.
— Ośmiu? Z jakiego szczepu?
— Winnetou nie mógł zobaczyć, ponieważ ci ludzie odłożyli wszelkie odznaki.
— Czy znajdują się na wyprawie wojennej?
— Nie mają na twarzy czerwonej i niebieskiej ziemi, ale są uzbrojeni.
— Jak daleko są jeszcze?
— O czwartą część tego czasu, który blade twarze nazywają godziną. Niech się moi bracia podzielą! Winnetou pójdzie z Sans-earem naprzód, a Marshall z czarnym mężem cofnie się wstecz, aby się ukryć między skałami. Mój brat Szarlih zostanie tutaj przy koniu.
Wziął tamte cztery konie za cugle i zaprowadził je za skały, gdzie nie można było ich zauważyć, poczem on i trzej towarzysze zajęli swoje stanowiska. Ja usiadłem zwrócony na poły w tym kierunku, z którego mieli czerwoni nadejść, a strzelba leżała koło mnie w pogotowiu.
Upłynął zaledwie kwadrans, kiedy dał się słyszeć tętent. Ja udałem, że nic nie zauważyłem, ale mimoto patrzyłem z pod oka bystro na tych ośm postaci, które mnie już spostrzegły i zatrzymały na chwilę konie. Zamieniwszy kilka słów z sobą, zbliżyli się ci ludzie potem do mnie. Grunt był tutaj skalisty, śladów więc na nim nie było, a przeto nie mogli oni wiedzieć, że nie byłem sam.
Ja wstałem spokojnie i wziąłem do rąk rusznicę, oni zaś stanęli o jakich dziesięć kroków odemnie, a pierwszy z nich zapytał:
— Co blada twarz robi w tych górach?
— Biały mąż spoczywa po długiej drodze.
— Skąd przybywa?
— Z nad brzegów Rio Grande.
— A dokąd zdąża?
— Uff! — zawołał nagle drugi. — Wojownicy Komanczów widzieli tego białego męża nad wodą Pecos. On był tam z Maramem i strzelał do bladych twarzy, które moi bracia ścigali.
Ten człowiek zatem należał do owych pięciu Komanczów, którzy napadłszy na mnie, spowodowali ucieczkę Morganów. Nie poznałem go odrazu, ponieważ miał podówczas wojenne barwy na twarzy, a ja rzuciłem na nich tylko krótkie spojrzenie.
— Dokąd udała się potem blada twarz z Maramem — spytał dowódzca po tem wyjaśnieniu.
— Do wigwamów Komanczów.
— Jak biały mąż zetknął się z Maramem?
— Pojmałem go na dolinie, na której został, gdy wojownicy Komanczów uderzyli na Winnetou, Sans-eara, pewną bladą twarz i murzyna.
Na tę odpowiedź pochwycili przybysze za noże.
— Uff! — zawołał dowódzca. — On schwytał Marama! Gdzie była reszta czerwonych mężów?
— Nie uczyniłem im nic złego. Jednego z nich związałem, a czterej inni nie mieli oczu ani uszu, aby zobaczyć i usłyszeć, że zabrałem z sobą syna wodza.
— Ale Maram nie był związany, kiedyśmy go widzieli przy bladej twarzy — zauważył ten, który poprzednio mówił.
— Uwolniłem go, ponieważ mi przyrzekł, że uda się ze mną spokojnie do wsi Komanczów.
— Uff! Czego biały tam szukał?
— Chciał wyswobodzić wodza Apaczów i Sans-eara. Wziąłem do niewoli czterech wodzów Rakurrojów i wydałem ich w zamian za tamtych jeńców. Pozwolono mi z nimi odejść, a na ucieczkę dano czas czwartej części słońca.
— A jeńcy uszli?
— Tak jest.
Bawiło mnie to, że przedstawianiem tych zdarzeń pobudzałem ich do gniewu.
— Wobec tego musi blada twarz umrzeć!
Po tych słowach pochwycił swą strzelbę, jedyną, gdyż towarzysze jego uzbrojeni byli w łuki i strzały.
— Czerwoni mężowie zginęliby, zanimby broń swą podnieśli, gdyż ja nie obawiam się ośmiu Indyan. Ale wojownicy Komanczów nic mi nie zrobią, skoro im powiem, że mogą dzisiaj pochwycić Winnetou, Sans-eara i tamtych dwu.
— Uff! Gdzie?
— Tutaj! — odpowiedziałem, wskazawszy na prawo i na lewo. — Tam stoi Winnetou z zabójcą Indyan, Sans-earem, a tu mąż biały i czarny.
Wymienieni wystąpili o kilka kroków z tej i z tamtej strony i wymierzyli z rusznic. Równocześnie ja odskoczyłem także o kilka kroków i wycelowałem do dowódcy.
— Czerwoni mężowie są naszymi jeńcami. Niech zsiędą z koni! — rozkazałem.
Ich było o trzech więcej, ale my mieliśmy nad nimi przewagę pięciu strzelb. Uciekać oczywiście nie mogli, ani wprzód, ani wstecz, nie zdziwiłem się więc, gdy dowódca odjął rękę od strzelby i spytał:
— Czy mój biały brat nie widzi, że czerwoni mężowie nie znajdują się na wojennej wyprawie?
— A mimoto chcieli mnie zabić! Ale biały człowiek nie pożąda krwi czerwonych. Niech moi bracia zsiędą z koni i zapalą z nami kalumet pokoju!
Tymczasem oni nie posłuchali odrazu wezwania, za którem mógł się kryć podstęp.
— Jak się nazywa mój biały brat? — zapytał dowódca.
— Old Shatterhand.
— Uff! W takim razie możemy zaufać jego słowu. Niech moi bracia zsiędą z koni!
Wziął fajkę z siodła i usiadł przy mnie, a jego ludzie poszli za tym przykładem. Moi towarzysze przystąpili także i zajęli miejsca. Napchano fajkę i puszczono ją dokoła, przyczem Bernard popełnił ten błąd, że podał ją także Winnetou, lecz ten nie przyjął, usprawiedliwiając się w ten sposób:
— Wódz Apaczów siedzi obok Komanczów, ponieważ mój brat pragnie z nimi pokoju, lecz nie zapali kalumetu z ich rąk. Niechaj oni pomówią z moimi białymi przyjaciółmi, gdy jednak skończą, niech się wystrzegają spotkania z Winnetou, gdyż on połączy ich z martwymi szakalami pustyni!
Bernard powinien był to przewidzieć. Komancze udali, że tych słów nie słyszeli, ja zaś zwróciłem się do ich dowódcy:
— Czy czerwoni mężowie ścigali obydwu białych zdrajców?
— Mój brat już słyszał!
— I dopędzili ich?
— Nie. Zdrajcy dostali się do kraju nieprzyjaciół Komanczów, skąd musieliśmy wrócić.
— Jak mogli umknąć, nie mając koni?
— Ukradli je Komanczom.
— Ach! Czyż Komancze nie mają oczu, by zobaczyć złodzieja, ani uszu, by posłyszeć jego kroki?
— Byli zgromadzeni dokoła mogiły wodza, a kiedy powrócili do koni, zastali straż już zabitą i brak dwu najlepszych zwierząt.
To była istotnie dla Morganów jedyna droga ocalenia, ale trzeba było nielada zuchwalstwa, żeby zapuścić się w góry Komanczów i porwać im konie, kiedy prześladowcy siedzieli im prawie na karkach. Ci zbóje byli naprawdę odważnymi ludźmi, których jako przeciwników nie należało lekceważyć. Ale musieliśmy ich dostać w nasze ręce, choćbyśmy mieli ścigać ich dokoła ziemi. Toteż zetknięcie się z Komanczami było mi bardziej na rękę, aniżeli wszelkie inne.
Oni zatrzymali się tylko na krótko, a ja przed odjazdem dopiero ich zapytałem:
— Gdzie moi czerwoni bracia widzieli po raz ostatni ślad białych ludzi?
— O dwa słońca stąd. Czy mój brat chce za nimi podążyć?
— Tak. Gdy ich spotkamy, będą zgubieni!
— Uff! Biały mąż mówi po myśli Komanczów. Niechaj jedzie ciągle na zachód, dopóki po upływie jednego słońca nie dostanie się na wielką dolinę, która ciągnie się z południa ku północy. Tą doliną niech mój biały brat jedzie ku północy aż do miejsca, na którem było ognisko zdrajców, a potem niechaj przejedzie przez górę aż do wody, płynącej na zachód i spieszy wzdłuż niej. Na drodze napotka dwa razy popiół i ogniska bladych twarzy. Stamtąd musieli zawrócić wojownicy Komanczów, ponieważ zaczynały się już obszary myśliwskie Nawajów.
— Jak daleko od ściganych byli moi bracia, kiedy musieli zaprzestać pościgu?
— Niespełna o pół słońca. Czerwoni wojownicy byliby dalej poszli za nimi, ale w dolinie zobaczyli wigwamy nieprzyjaciół, a tam byliby się narazili na śmierć niechybną.
— Wojownicy Komanczów mogą oświadczyć Tokejchunowi i tamtym trzem wodzom, że Winnetou, Sans-ear i Old Shatterhand dostaną w swe ręce obydwu zdrajców. Maram niech zachowuje w pamięci Old Shatterhanda, gdyż Old Shatterhand o nim pamięta.
— Czy Apacz Winnetou będzie ścigał Komanczów?
— Nie. Wprawdzie jest on wrogiem czerwonych braci, lecz oni wypalili kalumet pokoju z jego przyjaciółmi, dlatego on pozwoli im odejść.
Dosiadłszy koni, odjechali Komancze swoją drogą, a my także ruszyliśmy w dalszą podróż. Oni nieśli na wschód wieść, że nas spotkali, a my zwróciliśmy się na zachód z tą pewnością, że schwytamy Morganów.
Znaleźliśmy wszystko tak, jak nam opisali Komancze. Ponieważ Nawajowie żyli w przyjaźni z Apaczami, przeto mogliśmy zajechać do nich w towarzystwie Winnetou. Tu dowiedzieliśmy się, że zbiegowie zabawili tylko kilka godzin i pytali o najbliższe drogi do Colorado. Wspomnieli także o jeziorze Mona, chociaż więc dzieliło ich od nas kilka dni drogi, mimoto ślady ich tak były wyraźne, że spodziewaliśmy się przecież wkońcu ich doścignąć.
Jechaliśmy dalej ku Sierra Nevada szeroką równiną, na której widniały liczne ślady bawołów. Pragnęliśmy bardzo ubić choć jedno z tych zwierząt, gdyż oddawna spożywaliśmy już tylko suszone mięso; a jakkolwiek nasze zapasy mogły wystarczyć jeszcze na kilka dni, to przecież byłaby świeża polędwica lub szynka sprawiła wielką przyjemność.
Z tego powodu z Bernardem, który nie był jeszcze nigdy na polowaniu na bawoły, zboczyłem na prawo, gdzie wszelkiego rodzaju zarośla kazały się domyślać obecności wody i bydła. Było to właśnie około południa, a o tym czasie spragniony bawół chętnie idzie się chłodzić do wody, albo przesuwa się w jej pobliżu.
Nadzieja moja miała się istotnie spełnić, gdyż na widnokręgu wynurzyła się grupa, złożona z czworga zwierząt. Tam tedy ruszyliśmy natychmiast. Niestety wiatr dął w tym samym kierunku, dlatego wkrótce zauważyły nas bawoły. Wobec tego musieliśmy puścić się pędem, a przy tej sposobności odznaczył się świetnie mój kary ogier, pędził bowiem z taką łatwością, jak gdybym ja był wychudłym dżokejem, i zostawił konia bernardowego daleko za sobą. Ta jego cenna zaleta skłoniła mnie do spróbowania go jeszcze z innej strony. Oto postanowiłem nie posługiwać się przy polowaniu strzelbą, lecz lassem. Moje miało zamiast ucha pierścień, przez który pętla prześlizguje się o wiele pewniej i lepiej, aniżeli przez używaną u Indyan skórzaną kluczkę.
Nieopodal zarośli dopędziłem te zwierzęta, a to tęgiego byka i trzy krowy, z których wybrałem sobie jedną o gładkiej powierzchowności, co świadczyło o delikatności mięsa. Odegnałem ją od reszty zwierząt i trzymając się obok niej, zarzuciłem pętlę. Mój ogier okazał się znowu znakomitym. Skoro tylko lasso świsnęło w powietrzu, skoczył wstecz, zaparł się nogami w ziemię, pochylając się naprzód całem ciałem. Pętla przylgnęła krowie ściśle do szyi, gwałtowne szarpnięcie posadziło niemal konia na tylnych nogach, ale on wytrwał i naciągnął, jak mógł najbardziej, rzemień przywiązany do kuli u siodła. Krowa upadła, ja zaś zeskoczyłem z konia i wbiłem jej silnie nóż w kark, a to spowodowało jej śmierć natychmiastową. Dzielny ogier śledził za mną oczyma i rozluźnił teraz lasso. Przystąpiłem do niego, pogłaskałem go pieszczotliwie po szyi, za co z wdzięczności potarł mnie głową po ramieniu.
Teraz zdjąłem pętlę z krowy i zamierzałem właśnie ją rozpruć, kiedy nadjechał Bernard.
— Zapóźno! — skarżył się. — Czy mam dalej...?
— Nie. To nam wystarczy. Pomóżcie mnie z tem się załatwić!
Marshall zsiadł z konia, a ja przewróciłem krowę na drugą stronę, przyczem zauważyłem u niej na skórze wypalony znak.
— Ach! Ona należy do trzody estancyi, hacyendy albo jakiegoś rancha.
— Czy było nam wolno ją zabić?
— Owszem. Bydło w tych stronach przedstawia tylko wartość skóry. Każdy podróżnik może wedle zwyczaju zabić jedną sztukę dla swoich potrzeb, ale skórę musi oddać właścicielowi.
— W takim razie trzeba go poszukać?
— To zbyteczne. Jeśli w pobliżu znajduje się jaki dworek, wystarczy, gdy doniesiemy, gdzie skóra się znajduje. Podczas wielkich rzezi dorocznych nie da się uniknąć, żeby jeden właściciel nie ubił czasem nawet kilku bydląt drugiemu. W takich razach wymieniają sobie tylko skóry.
Krowa leżała co najwyżej o pięć kroków od wspomnianych zarośli. Ledwie skończyłem moje wyjaśnienie, usłyszałem ostry świst i równocześnie prawie okrzyk Bernarda. Odwróciwszy wzrok od pracy, spostrzegłem, że biednego Marshalla wleczono na lassie przez zarośla. W jednej chwili porwałem strzelbę, przebiegłem przez krzaki i zobaczyłem jeźdźca w meksykańskim stroju, jak cwałował, ciągnąc za sobą Bernarda na lassie.
Nie było czasu do namysłu, bo Bernard mógł w tej gonitwie śmierć ponieść. Wymierzyłem więc z rusznicy do konia i wypaliłem. Zwierzę skoczyło jeszcze kilka kroków i runęło na ziemię. Ja zaś przybiegłem zaraz do jeźdźca. Lecz on na mój widok zostawił wszystko i uciekł.
Ścigać go nie mogłem, wziąłem się więc prędko do opatrzenia Bernarda. Pętla tak mu była przycisnęła ręce do ciała, że stracił był zdolność do ruchu. Gdy rozluźniłem pętlę, podniósł się na szczęście odrazu na nogi.
— Do stu piorunów! A to była sanna, Charley! Czego chciał ten hultaj?
— Nie wiem!
— Czemu nie strzeliliście do niego, lecz do konia?
— Po pierwsze dla tego, że to człowiek, a koń zwierzę, a powtóre śmierć jego nie na wieleby się była wam przydała, gdyż, jak widzicie, lasso przymocowane jest do siodła i koń byłby was wlókł dalej bez jeźdźca.
— Ja powinienem był sam wpaść na to! — rzekł, badając swoje członki, czy są w nieuszkodzonym stanie.
— Wróćcie do krowy! Musimy się z nią prędko uporać, gdyż tu widocznie nie całkiem bezpiecznie.
— Ja sądzę, że nic nam tu nie zagraża, ponieważ terytoryum Indyan leży już poza nami.
— Mylicie się bardzo. Znajdujemy się właśnie na terenie niebezpiecznym, gdzie zamiast Indianos bravos, jak ich Hiszpan nazywa, grasują rozbójnicy przydrożni i łotrzykowie amerykańscy. Wkrótce zobaczycie ich i usłyszycie o nich!
Zabraliśmy tylko najlepsze części bydlęcia, włożyliśmy je pod siodło i pośpieszyliśmy za naszymi, a zrównaliśmy się z nimi prędko, ponieważ się zatrzymali. Bob, spostrzegłszy zapas mięsa, zawołał z daleka:
— Oh, ah, massa jechać z befsztykiem. Bob zaraz przynieść drzewa i upiec szynkę z bawołu!
Zgodziliśmy się na to, a tymczasem opowiadaliśmy sobie o dzisiejszej przygodzie. Gdy pieczeń zarumieniła się należycie, zaczęły wcale pokaźne kawałki znikać za grubemi wargami murzyna, który tak się pogrążył w tej czynności, że nie usłyszał wcale okrzyku Sama:
— Behold! To jeźdźcy, czy tylko konie?
Spojrzawszy przez lunetę, odpowiedziałem:
— Jeźdźcy — trzej, czterej, pięciu, ośmiu — tak ośmiu!
— Czy nas dostrzegą?
— Naturalnie. Dym już niewątpliwie dawno zauważyli.
— Co to za ludzie?
— Meksykanie w szerokich kapeluszach i na wysokich siodłach.
— To weźmy naprzykład broń w palce, gdyż te odwiedziny pozostają może w związku z lassem!
Oddział zbliżał się ciągle i zatrzymał się nieopodal. Byli to sami Meksykanie, pan i służący widocznie, a w jednym z parobków poznałem tego, któremu konia zastrzeliłem. Naradzali się przez chwilę, potem rozjechali się na dwie strony i utworzyli koło, którem nas otoczyli.
— Zdaje się, że ci gentlemani chcą z nami mówić, hihihi! — prychał Sam, jak zwykle, gdy był rozbawiony. Ja naprzykład sam się tego podejmę.
Koło się zacieśniło tak, że promień wynosił zaledwie dwadzieścia długości konia, poczem dowódca wysunął się naprzód o kilka kroków i odezwał się do nas używaną w tamtych stronach mieszaniną języka angielskiego z hiszpańskim.
— Kto wy jesteście?
Na to odrzekł Sam za nas:
— Mormoni z wielkiego miasta nad Słonem jeziorem, a jedziemy jako misyonarze do Kalifornii.
— Ostrzegam, że tam liche stosunki! Kto jest ten Indyanin?
— To nie Indyanin, lecz Eskimos z Nowej Holandyi, którego będziemy pokazywali za pieniądze, gdyby się nam źle powodziło.
— A murzyn?
— To także nie murzyn, lecz lawyer[62] z Kamczatki, który jedzie na proces do San Francisco.
Poczciwy Meksykanin nie był lepiej obeznany z geografią niż jego rodacy.
— To ładne towarzystwo! — odpowiedział. — Trzej mormońscy misyonarze i obcy adwokat kradną mi krowę i usiłują zamordować mojego wakera[63]. Ale ja was nauczę! Zabieram was jako jeńców do mego rancha!
Sam odwrócił się do mnie z szelmowską miną.
— Czy pójdziemy, Charley? Może w ranchu będzie więcej do jedzenia, aniżeli tutaj.
— Możemy spróbować! Jeśli to nie jest hacyendero z kilkuset poddanymi, lecz mały ranchero, to nic nam nie będzie mógł zrobić.
— Well. To zażartujmy sobie!
Potem zaś zapytał Meksykanina:
— Czy rzeczywiście chcecie się trudzić z nami dla takiej drobnostki, sennor?
— Mnie się należy tytuł: don, ponieważ jestem grand. Nazywają mnie Don Fernando de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo. Zapamiętajcie to sobie!
— Heigh-day, to wy wielki pan! Będziemy więc musieli was słuchać, ale spodziewam się, że będziecie dla nas łaskawi!
Zaniechawszy też wszelkiego oporu, powstaliśmy, a po zagaszeniu ognia dosiedliśmy koni. Wzięto nas w środek, poczem ruszyliśmy wyciągniętym cwałem, gdyż Meksykanie nie są przyzwyczajeni do innego tempa jazdy. Po drodze miałem dość sposobności do przypatrzenia się ubraniu tych ludzi.
Jest ono tak romantycznie piękne, jak w mało którym kraju. Głowę ocienia nizki kapelusz z szerokiemi kresami, t. zw. sombrero, zrobiony z czarnego lub brunatnego filcu, albo z owej delikatnej trawy, znanej także w Europie, ponieważ tego rodzaju okrycia na głowę przychodzą do nas pod nazwą kapeluszy panamskich. Kapelusz sennora, a zatem pana, czyby to był hacyendero, czy ranchero, czy też rozbójnik, jest zawsze z jednej strony założony, a złota lub mosiężna agrafa, nasadzana drogimi kamieniami lub kolorowemi szkiełkami przytrzymuje kresę, a zarazem pióro, którego wartość jest różna, stosownie do majątku właściciela. W każdym razie pióra nigdy nie może brakować.
Meksykanin nosi krótką bluzę z szeroko rozciętymi rękawami, które podobnie jak część bluzy na piersiach i jej szwy z tyłu ozdobione są zwykle bogatym haftem, złożonym ze sznurków wełnianych, jedwabnych lub bawełnianych i nieszlachetnych kruszców, albo też ze złota i srebra.
Szyję owija mieszkaniec Meksyku czarnym szalikiem, związanym pod brodę w węzeł. Końce takiej krawatki dosięgałyby pasa, ale zwyczaj każe zarzucać je na plecy, co noszącemu je nadaje dużo malowniczości.
Spodnie mają także swój styl osobny. Przylegają szczelnie do pasa, leżą gładko na kłębach i całej zresztą pokrytej przez nie górnej części ciała. Od kroku jednak rozszerzają się ku dołowi coraz to więcej, wskutek czego koło kostek są szersze niż na najgrubszej części uda. Nadto mają spodnie na końcach rozpory, ozdobione bortami i haftem, a rozpór sam zapełnia jedwabna materya o barwie dobranej w ten sposób, że odbija żywo od barwy samych spodni.
Hafty zdobią także buty, szyte z pięknie lakierowanej skóry. Butów nie można sobie pomyśleć bez pary ogromnych ostróg, które bywają wyrabiane ze srebra, stali, przecinanej w deseń, lub nawet z rogu, a opatrzone są zawsze kościanym kolcem, zdolnym biednemu koniowi wywiercić porządną dziurę w boku. Rozmiary tych ostróg przewyższają wszystko, co kiedykolwiek nosili rycerze średniowieczni. Razem z widłami na but są, skromnie licząc, na dziesięć cali długie, z czego przynajmniej sześć przypada na trzon z „kołem“ zębatem. To, co u nas nazywa się „kółkiem“ i wielkością swoją przypomina grosz, to jest u Meksykanina dwunastopromienną gwiazdą o sześciu calach średnicy. Cała ostroga waży dwa funty, a częstokroć nawet więcej.
Meksykanie trzymają zawsze dobrze wytresowane, bardzo gibkie i wytrwałe na wszelkie trudy konie. Są to ludzie bardzo zręczni we władaniu bronią, którą prawie tylko na noc odkładają, a gotowi są zrobić z niej użytek przy lada sposobności.
Ze szczególną wprawą władają długim pistoletem z ciągnioną lufą i tak urządzonym, że za jednym pociśnięciem można go połączyć z kolbą od strzelby, przez co pistolet zmienia się w strzelbę o krótkiej lufie. W ręku Meksykanina niesie taka strzelba śmierć na stopięćdziesiąt kroków, ponieważ skręty w lufie są bardzo krótkie, kula zaś skutkiem tego wiruje dokoła swej osi i nie może tak łatwo zboczyć z nadanego jej kierunku. Nadto do strzelby takiej potrzeba stosunkowo bardzo małej ilości prochu, dzięki czemu przy strzale prawie nie trąca, jest więc poprostu prawdziwym skarbem w ręku wprawnego strzelca. Konie są tak wytresowane, że można strzelać zarówno wtedy, gdy się jest zwróconym do nieprzyjaciela, jakoteż gdy się jest od niego odwróconym. Podczas jazdy nie strzela się nigdy w bok, lecz zawsze albo przed, albo za siebie. Jeśli jednak koń stoi, można posługiwać się strzelbą we wszystkich kierunkach. Wystarczy pokazać strzelbę koniowi, a rozumne zwierzę stanie na kilka sekund tak nieruchomo jak wykute z kamienia, albo z bronzu ulane.
Jeszcze niebezpieczniejszą bronią jest lasso, ów straszny rzemień, zapomocą którego można schwytać i zabić rozbieganego bawołu, czarnego tygrysa w skoku, a człowieka zarówno w ataku jak podczas ucieczki. Jest to rzemień długi na trzydzieści łokci, zaopatrzony na końcu pętlą. Rzuca się nim przeważnie w cwale, a zaledwie raz na dziesięć tysięcy razy trafi się, że lasso minie przeznaczonego na śmierć nieprzyjaciela. W rzucaniu lassem ćwiczą się już małe dzieci. Dlatego wkońcu wydaje się, jak gdyby się ono zrosło z człowiekiem. Słucha ono nietylko ręki, lecz nawet, że się tak wyrażę, myśli, leci bowiem do swego celu bez względu na to, czy się to dzieje w zabawie, czy też w poważnej walce.
Gdy Meksykanin siedzi na koniu, zwisa z kuli u siodła poncho, czyli koc, którym można okryć całe ciało. W środku znajduje się rozpór na głowę tak, że połowa poncha zasłania plecy, a druga piersi.
Zarówno ubranie jeźdźca jak rząd na konia są bardzo kosztowne. Na siodle i na uździe pełno wszędzie srebra, a czasem nawet złota. U bogatych ludzi sama uździenica bywa z ciężkiego srebra, a zdobiące ją łańcuszki nie z dętego, lecz litego złota. Taka ozdobna uździenica kosztuje sama czasem pięćdziesiąt eskudów[64], a cała uzda dochodzi do wartości pięciuset eskudów.
Konie noszą słynne, albo raczej osławione hiszpańskie siodła, o tak niezwykłej wysokości, że trudno zeń spaść, skoro się raz dobrze usiędzie. Jeśli zaś jeździec jest choć trochę zręczny, to koń nie potrafi zrzucić go z siebie. Oparcie sięga jeźdźcowi aż po krótkie żebra i przylega zupełnie do grzbietu, przednia cześć jest również wysoka, a mosiężna kula, przedstawiająca zwykle głowę końską, dochodzi aż do kości piersiowej.
Od siodła aż do podogonia ciągnie się kawał grubej skóry, chroniącej resztę grzbietu i boki zwierzęcia. Jeźdźcy współcześni zostawiają zwykle ten rodzaj czapraka w domu, ale biorą go jednak do większych podróży głównie dlatego, że zaopatrzony jest w mnóstwo torb i kieszeni. Ten pancerz nazywa się zabawnie cala de pato[65].
Strzemiona, wiszące często na cienkich łańcuszkach, są zazwyczaj z drzewa, a w dawnych czasach były właściwem obuwiem, które okrywało nogę, chroniąc ją przed każdem uszkodzeniem. Drewniane buty zarzucono, ale zachowano drewniane strzemiona. Do osłony nóg jednak służą przymocowane do przedniej części strzemiena skórzane okrywy (tapageres), ozdobione drucianemi wyszywkami. Bardzo bogaci ludzie miewają strzemiona z wycinanej blachy stalowej, bardzo kosztownej roboty, podobne do spotykanych jeszcze po starych zbrojowniach. Ponieważ jeźdźcy starają się pod każdym względem zabezpieczyć, przeto po obu stronach kuli umieszczają jeszcze t. zw. armas de pelo. Są to koźle skóry, przewrócone włosem na zewnątrz, które w razie deszczu kładzie się na kolanach. Także podczas przeciskania się przez kolczaste zarośla są one doskonałą ochroną dla nóg.
Jechaliśmy w nowem towarzystwie jeszcze niespełna pół godziny, a już wynurzył się przed nami dom, w którym odrazu domyśliliśmy się rancha. Wstąpiwszy na obszerny dziedziniec, zsiedliśmy z koni.
— Sennora Eulalia, sennorita Alma, chodźcie tu i zobaczcie, kogo prowadzę! — zawołał ranchero donośnym głosem, zwracając się do głównego budynku.
Na ten okrzyk wybiegły z nadzwyczajnym pośpiechem dwie niewiasty, panie, a nawet, jak słyszeliśmy, sennora i sennorita, nasza jednak dziewka od krów wyglądałaby przy nich jak dama. Obie były bose i z odkrytemi głowami, a czy osobliwa plątanina na ich głowach była włosami, tego na razie rozróżnić nie mogłem. Krótkie spódnice sięgały im do kolan, a dalej zasłaniał nogi brud, który wyglądał jak buty z cholewami. Górną cześć ciała okrywała tylko koszula, biała może przed laty, ale wówczas podobna do ścierki, której używano do czyszczenia kominów.
Obie kobiety wypadły na próg i wytrzeszczyły na nas oczy, otwarłszy przytem szeroko usta.
— Kogo nam tu sprowadzacie, don Fernando de Venango e Colonna? — krzyknęła starsza. — Ileż to będzie roboty, gdy pięciu całkiem nieznanych gości zechce jeść i pić, grać, palić i spać! Tego ja nie zniosę, nie zgodzę się na to. Wolę uciec i zostawić was z całą waszą zgrają w tym nieszczęsnym ranchu. Żałuję teraz, że dałam się wam namówić do opuszczenia mego pięknego San Jose.
— Ależ matko, czy nie widzisz, że ten don taki podobny do naszego don Allana? — rzekła młodsza, wskazując na Marshalla.
— Niechaj sobie będzie podobny, albo nie! — odpowiedziała tamta, rozgniewana, że wstrzymano potok jej wymowy. — Kto są ci ludzie, kto będzie koło nich chodził? Ja, a nikt inny. A to coś znaczy, jeśli się ma do czynienia z tak olbrzymiem gospodarstwem, jak nasze. Już i tak często głowy swojej nie czuję, a tu zjawia się jeszcze pięciu obcych gości!
— Ależ sennoro Eulalio, to nie są bynajmniej goście! — przerwał jej ranchero.
— Nie goście? A cóż, don Fernando de Venango e Colonna?
— Jeńcy, sennoro Eulalio!
— Jeńcy? A za co ich pojmano, don Fernando de Venango de Molynares?
— Zabili nam krowę i trzech wakerów, moja kochana sennoro Eulalio!
Jego bezczelność w mnożeniu naszych czynów potwornych zadziwiła nas niemało.
— Krowę i trzech wakerów! — zawołała, składając zasmolone ręce tak, że nasze konie jęły trwożnie strzyc uszami. — To straszne, to okropne, to woła o pomstę do nieba! Czy pochwyciliście ich na gorącym uczynku, don Fernando e Colonna de Gajalpa?
— Nietylko na jednym uczynku, lecz na wszystkich, sennoro Eulalio. Oni nietylko zabili nam krowę, lecz nawet upiekli i zjedli.
Oczy donny otwarły się jeszcze szerzej.
— Upiekli i zjedli? Krowę, czy wakerów, don Fernando de Gajalpa y Rostredo?
— Najpierw krowę, sennoro Eulalio!
— Najpierw! A potem, don Fernando Rostredo y Venango?
— Potem? Potem nic. Schwytaliśmy ich i przywlekliśmy tutaj, sennoro Eulalio!
— Schwytaliście i przywlekliście! O, cały świat wie o tem, jak dzielnym jesteście rycerzem. Któż są ci ludzie, don Fernando de Molynares e Colonna?
— Ci trzej biali to misyonarze z miasta Mormonów. Oni udają się do San Francisco, aby nawrócić Kalifornię.
— Pomocy, ratunku! Misyonarze, którzy kradną i zabijają krowy i chcą zjadać wakerów! Dalej, don Fernando de Rostredo y Venango!
— Ten czarny, podobny do murzyna, jest adwokatem z... z..., gdzie mieszkają ludzie z Kraju Ognistego. On jedzie do San Francisco, aby spadek wykraść, sennoro Eulalio!
— Spadek wykraść! W takim razie nic dziwnego, że wykradł krowę i trzech wakerów. A ten ostatni, don Fernando de Colonna y Gajalpa?
— Wygląda, jak Indyanin bravos, ale jest Hotentotem z.. z Grenlandyi. On bedzie misyonarzy pokazywał za pieniądze.
— O! O! O! Cóż zrobicie z tymi ludźmi, don Fernando de Molynares y Gajalpa e Colonna?
— Każę ich powiesić i zastrzelić. Zwołajcie wszystkich moich ludzi, sennoro Eulalio!
— Wszystkich waszych ludzi? Przecież wszyscy są tutaj z wyjątkiem starej murzynki, Betty, która zresztą, także już tutaj lezie. Ale właśnie przychodzi mi na myśl, że nie brakuje nikogo, a przecież ci ludzie pozbawili życia trzech naszych wakerów, don Fernando e Rostredo de Colonna!
— To się jeszcze pokaże, sennoro Eulalio! Zamknijcie wszystkie drzwi i bramy, ażeby więźniowie nie pouciekali! Ja przeprowadzę zaraz z nimi surową rozprawę sądową.
Brama była tylko jedna, a zamknięto ją na zasuwę tak mocno, że mieliśmy w ręku zacnego don Fernanda razem ze wszystkimi jego sennorami.
— Tak! — rzekł ranchero. — Teraz przynieście mi krzesło. Konie nasze i więźniów przywiązać do pali, a potem zaczniemy.
Nie przeszkadzaliśmy nikomu w wykonywaniu tych rozkazów. Ponieważ konie zaprowadzono na bok, przeto zyskaliśmy więcej miejsca dla siebie, a dzięki temu nie potrzebowaliśmy bynajmniej bać się owej strasznej rozprawy.
Tymczasem przyniesiono trzy krzesła. Na środkowem usiadł don Fernando, a po obu bokach sennora Eulalia i sennorita Alma we wspomnianych strojach. My stanęliśmy blizko siebie, a wakerowie wzięli nas do środka.
— Najpierw zapytam was o nazwiska — zaczął ranchero. — Ty się nazywasz?
— Bob — odrzekł murzyn, do niego bowiem wystosowane było pytanie.
— Jak prawdziwy łotr. A ty?
— Winnetou.
— Winnetou? To nazwisko skradzione, gdyż nosi je właściwie wódz Indyan najsłynniejszy ze wszystkich, jacy są. A ty?
— Marshall.
— Widzisz, ten ma swoje nazwisko! — wtrąciła pospiesznie sennorita, zwracając się do matki.
— To nazwisko jankesowskie — zauważył ranchero — a one wszystkie do niczego. A ty?
— Sans-ear.
— Także skradzione, gdyż tak się nazywa myśliwiec, znany wszędzie jako najdzielniejszy wróg Indyan. A ty?
— Old Shatterhand.
— Także nieprawnie przywłaszczone. Z tego widzę, że nietylko jesteście rozbójnikami, ale także zuchwałymi kłamcami.
Teraz ja postąpiłem cokolwiek naprzód i stanąłem tuż przy tym wakerze, który wlókł po ziemi Bernarda, za co zasłużył na pamiątkę.
— My nie kłamiemy. Czy mam to udowodnić?
— Udowodnij!
W tej chwili spadła moja zaciśnięta pięść na głowę wakera, który runął bez wydania głosu z siebie.
— Czy to nie jest ręka grzmocąca?
— Trzymaj mnie, Almo, bo mdleję, wiatry mię rozbierają, dostałam tężca! — zawołała sennora Eulalia, otworzyła ramiona i upadła zacnemu don Fernandowi na piersi.
On chciał się zerwać, lecz nie mógł się uwolnić od miłego ciężaru, który się mocno trzymał jego osoby. Pozostały mu więc jako jedyny środek obrony krzyk i przekleństwa, w czem wtórowała mu sennorita Alma. Meksykanin walczy bardzo dobrze na koniu, lecz tem gorzej pieszo, a wakerowie nie stanowili od tej reguły wyjatku, albowiem nie wiedzieli, co począć, kiedy towarzysze moi podnieśli broń, jakby na znak, że gotowi mnie bronić.
— Nie bójcie się, sennores — starałem się ich uspokoić — nic złego was nie spotka, jeśli będziecie rozumni. Chcemy tylko zwrócić waszą uwagę na pewną pomyłkę, a potem będzie wam wolno zrobić i z nami, co wam się spodoba.
Zbliżyłem się potem do krzeseł, a ukłoniwszy się możliwie najniżej i z największem uszanowaniem, przemówiłem:
— Donno Eulalio, jestem wielbicielem piękności i pełen podziwu dla cnót niewieścich. Racz się obudzić i obdarzyć mnie spojrzeniem swych oczu!
— Ahhh!
Równocześnie z tem przeciągłem westchnieniem otworzyła swe małe bazyliszkowe oczy i nadała swej żółtej twarzy wyrazu, który miał być zalotnym, ale świadczył o trwodze i zakłopotaniu.
— Piękna donno, słyszeliście zapewne o dawnych cours d’amour, owych trybunałach miłosnych, w których zasiadały damy, a każdy musiał się poddać ich wyrokowi. Nie jest możliwą rzeczą, żeby Don Fernando sprawiedliwie nas osądził, ponieważ on sam jest stroną. Prosimy go zatem, żeby swą władzę złożył w wasze delikatne rączki, bo dopiero wasz wyrok, o czem nie wątpimy, dosięgnie złoczyńcę.
— Czy istotnie tego sobie życzycie, sennor? — pisnęła tak, jak gdyby jej wiązadła głosowe znajdowały się między dwoma szczotkami do szorowania.
— Myślimy całkiem poważnie, sennoro Eulalio. Wprawdzie trudno jest nam złożyć wam uszanowanie odpowiednio do waszych zalet, gdyż od wielu miesięcy podróżujemy po dzikim Zachodzie, ale dobroć jest największą ozdobą niewiast, przeto tuszymy, że wysłuchacie próśb naszych.
— Czy jesteście rzeczywiście tymi, za których się podajecie?
— Rzeczywiście!
— Słyszycie, don Fernando de Venango y Gajalpa? Ci słynni sennores zrobili mnie sędzią nad sobą. Wiecie, że nie znoszę żadnego oporu! Czy godzicie się na to?
Meksykanin skrzywił się, ale widocznie uznał siebie za niższego od swojej donny, bo odetchnąwszy jakby z ulgą i zadowoleniem, odpowiedział:
— Obejmijcie urząd, sennoro Eulalio! Jestem pewien, że powiesicie tych hultajów!
— Stosownie do ich zasługi, don Fernando de Colonna e Molynares!
Następnie zwróciła się do mnie:
— Udzielam wam głosu, sennor!
Ja skorzystałem oczywiście z jej łaskawości i zacząłem:
— Przypuśćmy, donno Eulalio, że wy jesteście głodnym, znużonym, podróżnym i znajdujecie na sawannie krowę, której mięsem moglibyście głód zaspokoić. Czy byłoby wam wolno zabić tę krowę pod warunkiem, że skórę zostawicie jej właścicielowi?
— Byłoby wolno. Taki zwyczaj panuje wszędzie.
— Nie, tak nie jest wszędzie, kto... — chciał jej przerwać ranchero, lecz donna powstrzymała go prędko.
— Cicho, don Fernando! Ja mam teraz tu rozkazywać. Będziecie mówili wtedy, gdy was wezwę do tego!
Meksykanin usiadł z rezygnacyą na krześle, a miny wakerów pouczyły mię, że sennora Eulalia była rzeczywistą panią rancha.
— Taką była nasza zbrodnia, o donno! — podjąłem dalszą obronę. — Wtem pojawił się nagle ten wakero, który teraz leży na ziemi, zarzucił lasso na sennora Marshalla, który tu stoi przed wami, pociągnął go za sobą i byłby go życia pozbawił, gdybym ja był nie zastrzelił jego konia.
— Marshall! To nazwisko jest dla mnie drogie. Niejaki sennor Allano Marshall mieszkał u mojej siostry w San Francisco.
— Allan Marshall? Czy może z Louisville w Stanach Zjednoczonych? — zawołałem zdziwiony.
— Właśnie, właśnie! Ten ci jest, a nikt inny! Czy wy go znacie?
— Rozumie się! Ten oto sennor Bernard Marshall to jego brat, jubiler.
— Santa Lauretta! To się zgadza! Tamten także był jubilerem i miał brata Bernarda. Almo, nie zawiodło cię serce twoje. Pójdźcie w moje ramiona, sennor Bernardo! Witam was jak najuprzejmiej!
Ten nagły wylew radości potrzebował co prawda wyjaśnienia, a chociaż Bernard bardzo się ucieszył niespodzianą wiadomością o tym, którego szukał, wolał jednak tylko rękę sennory zbliżyć do swoich ust, aniżeli dać się jej uścisnąć.
— Przybyłem tutaj — rzekł potem — tylko w tym celu, żeby brata odszukać. Gdzie on się teraz znajduje, donno Eulalio?
— Moja córka Alma była u mojej siostry. Kiedy miała już tu powracać, gotował się on w drogę do kopalń. Czy ci wszyscy są wasi przyjaciele, sennor Bernardo?
— Wszyscy! Zawdzięczam im bardzo wiele, bo wolność i życie. Ten oto sennor Old Shatterhand uwolnił mnie z rąk stakemanów i z niewoli u Komanczów.
Donna uderzyła znów ręką o rękę.
— Czy to być może, żebyście przeżyli takie przygody? Musicie nam o tem opowiedzieć! Ale jakim sposobem wy jesteście mormonem, skoro wasz brat nim nie jest?
— Nie jesteśmy mormonami, donno Eulalio. Myśmy sobie tylko tak zażartowali.
Donna odwróciła się czemprędzej do ranchera.
— Czy słyszycie, don Fernando de Venango e Gajalpa? To nie są ani mormoni, ani rozbójnicy! Uwalniam ich od wszelkiej winy. Będą odtąd naszymi gośćmi i zostaną u nas, dopóki sami zechcą. Almo, pobiegnij prędzej do kuchni i przynieś flaszkę z basilikjulep! Musimy napić się na powitanie.
Na słowo basilikjulep rozjaśniła się twarz ranchera. Zdaje się, że tylko w szczególnie uroczystych chwilach stykał się z tą flaszką, to też trudno było wziąć mu to za złe, że przybycie nasze uważano za taką uroczystą okoliczność. Julep miał się okazać najlepszym środkiem do sprowadzenia zgody między nim a nami.
Sennorita Alma pobiegła tak szybko, że omal jej brud nie popękał na nogach i równie prędko wróciła z flaszką brzuchatą i szklanką odpowiedniej wielkości. Ktoby wiedział, jak nędzny niedogon piją w owych stronach Jankesi pod nazwą julepu, tenby nie wątpił, że my ledwie zamaczaliśmy w tem usta, a damy wcale nie skosztowały. Tymczasem taki nie pomyliłby się tylko co do nas, bo damy wychyliły po szklance z taką rozkoszą, jak gdyby to był nektar prawdziwy. Winnetou nawet nie popatrzył na wodę ognistą, wierny swojej zasadzie, ranchero zaś dolewał sobie tak długo, dopóki mu rezolutna gosposia flaszki nie odebrała.
— Zostawcie już, don Fernando de Venango e Rostredo y Colonna! Wszak wiecie, że mam tylko dwie flaszki tego gatunku. Teraz zaprowadźcie sennores do pokoju! Damy zrobią najpierw toaletę, a potem przekąsimy nieco wspólnie, by głód zaspokoić. Chodź, Almo! A dios, sennores!
Damy zniknęły w otworze muru, za którym znajdowała się albo kuchnia, albo garderoba, albo jedno i drugie równocześnie, nam zaś wskazał ranchero ubikacyę, którą sennora zaszczyciła mianem „pokoju“, którą jednak gdzieindziej nazywają „tłoką“. Tam był tylko stół i kilka ławek, pozbijanych z nieociosanych tyk, mielimy więc na czem usiąść. W porę jeszcze zauważyliśmy podczas tego, że wakerowie bardzo gorliwie zabrali się do naszych koni, aby zbadać zawartość naszych torb przy siodłach. Wobec tego musiałem wyjść celem zabezpieczenia tej zawartości, pomny owego zdania, które powiada, że najlepszy wakero jest zarazem największym łotrem. Kazałem Bobowi zostać przy koniach, które pasły się przed domem. Poczciwy murzyn uskarżał się gorzko na to zarządzenie.
— Massa teraz jeść dużo, piękne, dobre rzeczy przy stole! A czemu nigger Bob musieć pilnować koni?
— Ponieważ jesteś silniejszy i dzielniejszy od Winnetou i Sans-eara, dlatego spokojnie powierzam ci nasze konie.
Zadowolony z tego uznania, zawołał Bob:
— Oh, ah, to być słusznie! Bob być mocny i odważny i patrzeć, żeby nikt nie ruszył koni!
Powróciłem do pokoju, gdzie prowadzono już słabo ożywioną rozmowę. Nareszcie zjawiły się panie, w porównaniu z poprzednim swoim wyglądem zmienione zupełnie, bo ubrane były jak damy na Alamedzie w Meksyku.
Stroje pań meksykańskich tylko od czasu do czasu przypominają mody europejskie. Nawet najwybredniejsze strojnisie nie znają kapeluszy, ani czepców. Powszechnie używane jest rebozo, czyli szal, długi na cztery metry, służący zarazem za okrycie na głowę. Będąc w towarzystwie, przewieszają go panie zwykle przez ramię, tak mniej więcej, jak się go nosi i u nas. Na ulicy jednak, w odwiedzinach, albo na wieczornej przechadzce, ubiera się rebozo na głowę w ten sposób, że z tyłu fryzura jest zakryta, ale z przodu twarz wolna. Ponieważ zaś zawsze jest delikatny jak welon, przeto można go także jako welonu używać, przyczem nie tylko twarz, lecz także ramiona i cała figura bywa zasłonięta.
Rebozo wytwornej Meksykanki musi pochodzić z rąk indyańskich. Ponieważ się je wyplata, a robota wymaga nieraz dwu lat czasu, przeto cena ośmdziesięciu piastrów nie jest wygórowaną. Są jednak reboza, kosztujące dwa razy tyle.
W takiem rebozo ukazały się nam teraz obie panie. Omyły sobie twarz i ręce, a na nogach miały pończochy i trzewiki. Gdybym ich był nie widział przedtem w codziennem ubraniu, mogła zwłaszcza młoda wywrzeć dodatnie wrażenie.
Usiadły obie przy stole, aby robić „honory domu“, a obsługiwanie stołu aż do najdrobniejszych szczegółów pozostawiły starej murzynce. Uderzało mnie, że ciągle mówiły o sennorze Allano, co obudziło we mnie podejrzenie, że sennorita Alma polowała trochę na zgrabnego jubilera, nie mogąc teraz jeszcze o nim zapomnieć.
Dania były prawdziwie meksykańskie: Wołowina z ryżem, zabarwionym na czerwono pieprzem meksykańskim, potrawy mączne z czosnkiem, suszone jarzyny z cebulą, baranina czarna od zwykłego pieprzu, kurczęta z cebulą i z czosnkiem, a w końcu polędwica z hiszpańskim pieprzem, cebulą, czosnkiem i zwykłym pieprzem. Nic dziwnego też, że zapieprzyłem sobie całe usta, zacebulilem przełyk i zapchałem czosnkiem cały żołądek.
Panie były mniej wrażliwe niż „Old Shatterhand“ i podsycały rozkosz częstymi łykami basilikjulepu, po którym następował nieunikniony papieros. Aby Bob nie zaznał krzywdy, donosił mu jeden z wakerów potrawy na wydeptanej rogóżce słomianej. Również nie żałowano mu basilikjulepu, lecz posłano w słoiku od pomady do włosów. Gorzałka niewątpliwie po drodze zmieszała się z resztkami dawnej zawartości słoika i utworzyła zbawienną maść na karbunkuł.
O dalszym ciągu podróży trudno było tego dnia myśleć. Sennorita Alma nie opuszczała poczciwego Bernarda, a ja nieszczęsny westman za moją wyrachowaną uprzejmość skazany byłem na nierozłączne towarzystwo sennory Eulalii, która o ile przedtem nie wiele różniła się od jędzy, o tyle teraz każdem słowem zaznaczała wobec mnie swą przychylność. Z Old Shatterhanda zrobiła wkrótce sennora Karlosa, potem don Karlosa, a gdy Bernard opowiedział swoje przejścia, wprost zacnego i dzielnego Karlosa. Kiedyśmy wstali od stołu, zapytała swego kochanego Karlosa, co weźmie dla narzeczonej na pamiątkę. Na to chytre pytanie nie mogłem odpowiedzieć nieprawdy, dlatego oświadczyłem, że nie mam prawa przywozić souvenir de voyage, gdyż w spisie obywateli widnieję jako „mężczyzna stanu wolnego“. Aby jej nie przeszkadzać dłużej w domowych zajęciach, wyszedłem do Boba, usprawiedliwiając się tem, że chcę popatrzyć do koni.
Murzyn leżał na brzuchu, wykonując rękami i nogami jakieś dziwne ruchy. Przytem wydawał tak bajeczne tony, jak gdyby odbywał studya na japońskiem anklony[66] w wagnerowskiej muzyce przyszłości.
— Bobie!
Na ten okrzyk podniósł on głowę.
— Oh, massa — massa — massa!
— Co takiego?
— Oh, oh, oh, massaaaa! Bob zjeść wszystko, a teraz być ogień w żołądku, jakby Bob być piec. Massa dopomóc, bo Bob umrzeć!
Były to skutki pieprzu, cebuli i czosnku. Słoik z pomady był także próżny. Trzeba było prędko coś poradzić, gdyż Bob miał rzeczywiście minę, jakby już umierał.
— Musisz się napić czego, co ból uśmierza, bo inaczej zginiesz mój, biedny Bobie! Co uważasz za najlepsze: mleko, wodę, czy basilikjulep?
Zerwał się i z wdzięcznością spojrzał na moją twarz zatroskaną.
— Massa, oh, oh! Mleko i woda nie pomóc. Tylko julep ocalić biednego murzyna Boba!
— To pobiegnij zaraz do domu Eulalii i powiedz jej, że umrzesz, jeśli natychmiast nie dostaniesz basilikjulepu!
On popędził czemprędzej i niebawem wrócił ku memu zdumieniu z połową butelki julepu. Dostał więc resztę całego zapasu.
— Miss Eula nie chcieć dać julep, ale Bob zagrozić, że posłać massa Charley, potem miss Eula dać wszystek julepu!
— Więc pij! To ci pomoże!
Podczas wieczerzy, którą spożyliśmy znów w pokoju, szepnęła do mnie sennora:
— Don Karlosie, mam wyjawić wam pewną tajemnicę.
— Jaką?
— Nie tutaj! Gdy wstaniemy, wyjdźcie zaraz tam pod trzy jawory.
Więc schadzka! Nie odmówiłem, spodziewając się, że może doniesie mi o czemś godnem uwagi. Podczas wieczerzy wprowadzono konie na dziedziniec, lecz brama była jeszcze otwarta. Wyszedłem i położyłem się pod wskazanemi drzewami. Wkrótce jednak musiałem się już podnieść z tej wygodnej pozycyi, gdyż Eulalia nie kazała długo na siebie czekać.
— Dziękuję wam, don Karlosie! — zaczęła. — Musiałam was prosić o chwilę rozmowy, ponieważ chcę was o czemś uwiadomić w tajemnicy przed tamtymi. Mogłam wprawdzie powiedzieć to także tamtym, ale was właśnie wybrałam, bo...
— Bo siedzieliśmy najbliżej siebie, dlatego najłatwiej wam było posłać mię tutaj pocichu. Prawda, donno Eulaliu?
— Zaiste! Oto sennor Bernardo opowiadał mi o dwu rozbójnikach, których wy ścigacie. Oni byli w naszem rancho.
— Ach! Kiedy?
— Onegaj rano odeszli.
— Dokąd?
— Przez Sierrę Nevadę do San Francisco. Rozmawiałam z nimi wiele o sennorze Allano, a oni pragną go odwiedzić.
To była rzeczywiście bardzo cenna wiadomość, dzięki której zaraz odgadłem zamiary Morganów. Sennora jak z każdym tak i z nimi chętnie rozmawiała o Allanie, oni zaś pochwycili wlot sposobność zemszczenia się na Bernardzie i ograbienia jego brata, wyposażonego w znaczne środki.
— Czy wiecie napewno, że to byli oni, donno Eulalio?
— Oni, bo wszystko się zgadza, choć przybrali inne nazwiska.
— Wypytywali was bardzo dokładnie o waszą siostrę i sennora Allana?
— Tak. Musiałam im nawet dać znak, że u mnie byli.
— Na czem ten znak polegał?
— Był to list, pisany do mnie ongiś przez męża siostry do San Jose.
— Czy on jeszcze żyje?
— Tak. Jest właścicielem hotelu Valladolid na Sutterstreet i nazywa się Henrico Gonzalez.
— Kiedy sennorita Alma odjechała od niego?
— Przed trzema miesiącami.
— Możebyście mi opisali tych dwu ludzi, którym daliście list?
Z jej przedstawienia nabrałem pewności, że to istotnie byli obydwaj Morgani. Jakkolwiek mogła ona powiedzieć mi to otwarcie przy stole, to jednak wobec ważności doniesienia nie gniewałem się na nią, że dała mi sposobność do obecnej przechadzki. Podziękowałem więc jej najserdeczniej, poczem ona wróciła do domu.
Wkrótce potem i ja wszedłem do pokoju, gdzie już na mnie czekano, gdyż przed udaniem się na spoczynek mieliśmy ułożyć kolej czuwania, albowiem nawet tutaj w ranchu uważaliśmy to za konieczne.
Aby sobie zdać sprawę z tego, jak przepędziliśmy ową noc, trzeba zapoznać się z wnętrzem rancha. Budynek taki ma zazwyczaj jedną izbę mieszkalną, u don Fernanda była nią ta, którą sennora Eulalia nazwała „pokojem“. Tu mieszka i śpi wszystko, co należy do domu, razem z gośćmi w sposób patryarchalny. Przez „to, co należy do domu“ rozumie się często dojne krowy, ujeżdżone konie, owce, świnie, kury, psy i koty. Podłogę tworzy mocno ubita glina, pokryta odrobiną trawy i mchu, w którym przebywają, żyją i rozwijają się niedźwiadki, pająki, stonogi i inne robactwo. Ta trawa i mech służą w nocy jako łoże. W miejsce kołdry używa się zazwyczaj poncha.
Tak samo było i w naszem ranchu. Don Fernando de Venango, sennora Eulalia, sennorita Alma, stara murzynka, wszyscy wakerowie, a wkońcu i my leżeliśmy tuż obok siebie jak w naszej karczmie wiejskiej, gdzie gość za trzy grosze ma prawo spać na słomie i podłożyć sobie przewrócone krzesło pod głowę zamiast poduszki. Ja byłbym wolał wyszukać sobie na dworze miejsce na nocleg, ale to nie wypadało, bo byłbym śmiertelnie obraził gospodarzy.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy dalej, zasypani życzeniami szczęśliwej drogi przez wszystkich mieszkańców rancha. Nawet ten wakero, którego powaliłem uderzeniem pięści, musiał z miłości dla sennory Eulalii chcąc nie chcąc wtórować w tym ogólnym chórze życzliwych głosów.
Don Fernando de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo odprowadził nas konno znaczną przestrzeń, a zawrócił dopiero około południa. Niechętnie widocznie rozstawał się z mormońskimi misyonarzami, chociaż przez nich utracił całą flaszką basilikjulepu.
Z powodu tajemniczej wiadomości sennory Eulalii nie potrzebowaliśmy trzymać się pierwotnego planu podróży, to też dotarłszy do jeziora Mona, stanęliśmy tam na krótszy czas, aniżeli to pierwotnie było zamierzone. Mogliśmy zresztą pozwolić sobie na to, gdyż konie nasze wypoczywały w ranchu prawie cały dzień.
Przejechawszy w szybkiem tempie Sierrę Nevadę, udaliśmy się potem na dół do Stokton, a wreszcie stamtąd do San Francisco.
To miasto leży na samym końcu wydłużonego półwyspu. Na zachodzie ma za sobą wielki ocean, na wschodzie zaś pyszną zatokę, a od północy wejście do niej. Port w San Francisco jest najpiękniejszym może i najlepszym na całym świecie, a zarazem tak obszerny, że mógłby pomieścić floty całego świata. Wszędzie widać tu ruch handlowy i nadzwyczaj chaotyczną krzątaninę najróżnorodniejszej ludności. Z Europejczykami wszelkiej narodowości łączą się dzicy i półcywilizowani czerwonoskórcy, którzy znoszą tu swoją zwierzynę i po raz pierwszy może otrzymują za to sprawiedliwą cenę. Tu przechodzi malowniczo ubrany Meksykanin obok prostego Szwaba, znudzony Anglik obok ruchliwego Francuza. Indyjski kulis w białem bawełnianem ubraniu spotyka się z pejsatym Żydem w brudnym chałacie, elegancki dandys z nieokrzesanym leśnikiem, handlujący Tyrolczyk z poszukiwaczem złota, którego ogorzała twarz, nieuczesane włosy i dziki zarost przechodzą ludzkie wyobrażenie o tego rodzaju wyglądzie „fizyognomii“. Przewijają się tu obok siebie Mongoł z wyżyn azyatyckich, Pers z Azyi Mniejszej lub z Indyi, Malajczyk z wysp Sundajskich i Chińczyk z nad brzegu Yang tse Kiang.
Ci „synowie państwa środka“ stanowią najwybitniejszy typ obcokrajowców wśród ludności tubylczej. Wszyscy są jakby zrobieni na jedno kopyto. U wszystkich widzi się krótkie zadarte nosy, wszystkim sterczy dolna szczęka przed górną, wszyscy mają brzydko wyrzucone wargi, kańciasto wystające kości policzkowe, skośnie wycięte oczy, taką samą barwę skóry, brunatnawo-zieloną bez żadnych odcieni, bez śladu zaróżowienia policzków i jaśniejszego zabarwienia czoła. W brzydkich, nic nie mówiących, rysach wszystkich przebija się wyraz, który możnaby nazwać pustym, który wobec tego nie byłby nawet wyrazem, gdyby im z oczu nie wyzierało coś, co charakteryzuje ich wszystkich: chytrość.
Chińczycy są najpilniejszymi, prawie jedynymi robotnikami w San Francisco. Te małe, okrągłe, dobrze odżywione, a mimoto nadzwyczaj ruchliwe postaci, jak rzadko kto, zdolne są robić wszystko, co wymaga zręczności rąk i cierpliwości. Rzeźbią w kości słoniowej i w drzewie, toczą z kruszcu, wyszywają na suknie, skórze, bawełnie, płótnie i jedwabiu, dziergają i tkają, rysują i malują, plotą z pozornie najmniej giętkich materyałów i wykonują osobliwe, podziwu godne roboty, zapewniające im odbiorców w miłośnikach wszelakich osobliwości.
Do tego należy dodać, że są skromni i zadowalają się zyskiem najmniejszym. Żądają zrazu bezczelnie dużo, ale każdy wie, że może się z nimi targować, że w końcu zgodzą się nawet na trzecią i czwartą część żądanej ceny. Ich wynagrodzenie dzienne jest także mniejsze od wynagrodzenia białych robotników, a mimo to jest ono jeszcze dziesięć razy większe od tego, które oni otrzymują w ojczyźnie, ponieważ zaś są nadzwyczaj skromni w wymaganiach i oszczędni, przeto jeszcze bardzo dobrze na tem wychodzą. Oni zagarnęli w swe ręce wszystkie małe rękodzieła, a zarówno pranie bielizny jakoteż obsługa domów i kuchni należy do ich żon i córek.
Ale nietylko Chińczycy są tu bardzo czynni. Wszyscy mieszkańcy miasta rozwijają wprost bajeczną ruchliwość, zapatrzeni w jeden cel: zarobić jak najwięcej i jak najprędzej. Każdy jest przekonany o tem, że czas to pieniądz, że kto zatrzymuje drugiego, przeszkadza samemu sobie, a ponieważ nikt nie pozwala siebie zatrzymywać, przeto odbywa się wszystko bez zastojów. Każdy stara się, jak tylko może, ustępować z drogi drugiemu, aby dla siebie mieć wolne przejście.
Tak jest po domach i na dziedzińcach, tak też na ulicach i placach publicznych. Blada, szczupła Amerykanka, dumna czarnooka Hiszpanka, jasnowłosa Niemka, elegancka Francuzka i kobiety różnokolorowe chodzą, drepcą i śpieszą tam i sam. Bogaty bankier we fraku, w cylindrze i w rękawiczkach niesie w jednej ręce szynkę, a w drugiej kosz z jarzynami, ranchero zarzuca na plecy kosz z rybami na znak, że obchodzi jakiś dzień uroczysty, oficer trzyma w ręku tłustego kapłona, kwaker niesie w odwiniętych połach długiego surduta kilka potężnych homarów, a to wszystko porusza się tam i napowrót obok siebie, nie przeszkadzając sobie bynajmniej.
Wjechaliśmy do metropolii kraju złota i nie zaczepieni przez nikogo przeszliśmy przez rojowisko ludzkie aż do Sutterstreet, gdzie niebawem znaleźliśmy hotel Valladolid. Był to zajazd w stylu kalifornijskim, jedyny wązki i długi budynek drewniany o jednem piętrze.
Oddaliśmy nasze konie horsekeeperowi, który zaprowadził je zaraz do małej szopy, sami zaś wstąpiliśmy do izby gościnnej, która pomimo olbrzymich rozmiarów tak była pełna, że z trudem zaledwie zdołaliśmy stół opanować. Jeden z baarkeeperów zauważył nas dość prędko i podszedł ku nam pośpiesznie. Każdy zażądał tego, na co miał ochotę, a gdy przyniesiono zamówione rzeczy, ja zacząłem swoje badania.
— Czy jest w domu sennor Henrico Gonzalez?
— Yes sir! Życzy pan sobie widzieć się z nim? — brzmiała odpowiedź.
— Tak, jeśli wolno prosić!
Wnet przystąpił do nas wysoki poważny Hiszpan i przedstawił się jako sennor Henrico.
— Chciałbym się dowiedzieć — zacząłem uprzejmie — czy mieszka jeszcze u was niejaki Allan Marshall.
— Nie wiem, sennor. Nie znam jego i nikogo zresztą, bo wogóle nie zajmuję się nazwiskami moich gości. To należy do sennory.
— A czy z nią można pomówić?
— Także nie wiem. Musicie o to spytać którą z dziewcząt!
Po tych słowach odwrócił się od nas. Mnie się wydało, że stosunek jego do sennory był taki, jak stosunek don Fernanda do donny Eulalii, jej siostry. Powstałem więc i udałem się w tym kierunku, skąd na całe etablissement rozchodził się zapraszający zapach pieczeni. Po drodze spotkałem małą szczupłą kobietkę, która z jakimś przedmiotem w ręce chciała się właśnie koło mnie przemknąć. Lecz ja wczas jeszcze pochwyciłem ją za rękę i zatrzymałem.
— Gdzie jest sennora, moja mała?
Ciemne jej oczy spojrzały na mnie z gniewem.
— Vous êtes un âne!
Aha, Francuzka! — pomyślałem sobie. — Ona wyrwała mi się wielce oburzona i pobiegła dalej. Wtedy ja podszedłem ku jednemu ze stołów, gdzie zetknąłem się z drugą Hebe.
— Mademoiselle! Zapytuję uprzejmie, czy można się widzieć z sennorą?
— I am not mademoiselle!
Tem mnie odprawiwszy, odeszła obojętnie. Była to Amerykanka, albo Angielka. Już zacząłem się był kłopotać, że defilując tak przed wszystkiemi narodowościami, nawet przed wieczorem nie dostanę się do sennory, gdy po drugiej stronie ujrzałem śledzącą mnie oczyma osobę, której twarz wydała mi się znajomą. Z niemałą otuchą puściłem się prosto ku niej. Ale ona już z daleka klasnęła w ręce i zaraz poskoczyła ku mnie tak gwałtownie, jakby mnie chciała stratować.
— Sąsiedzie, byłabym was prawie nie poznała, taką zapuściliście brodę!
— Do pioruna! Guścia, Ebersbachowa Guścia. Jakże nadzwyczajnie pani wyrosła! W jaki sposób dostała się pani z domu do Kalifornii?
— Matka umarła zaraz po pańskim wyjeździe. Wkrótce potem przyjechał ajent i namówił ojca, żeby się tutaj przeniósł. Lecz nadzieje ojca zawiodły. Teraz jest z braćmi tam, gdzie podobno jest dużo złota, a mnie zostawił tutaj. Powodzi mi się dobrze, tutaj więc zaczekam, dopóki oni nie wrócą.
— Pomówimy z sobą potem więcej, ale teraz powiedz mi pani, gdzie można znaleźć sennorę. Pytałem o to dwie koleżanki pani, ale zamiast odpowiedzi dostały mi się grubiaństwa.
— To bardzo zrozumiałe, gdyż naszą panią wolno nazywać tylko donną, najlepiej donna Elwira.
— Dziękuję za uwagę, zapamiętam ją sobie! Czy można pomówić z donną Elwirą?
— Zaraz zobaczę. Gdzie pan siedzi?
— Tam, przy drugim stole.
— Idź pan tam, a ja już pana zawiadomię.
Było to znowu dziwne spotkanie, jakich miałem już tyle w czasie moich wędrówek. Ojciec owej Guści i mój mieszkali obok siebie i obaj byli sobie kumami. Teraz szukał stary stolarz szczęścia w kopalniach złota, jego synowie, z których starszy był moim kolegą, pomagali jemu, a w pierwszym zajeździe, którego próg przestąpiłem w San Francisco, spotkałem się z najmłodszą ich latoroślą. Guścia, kiedy ją jeszcze nosiłem na rękach, burzyła nieraz moje gęste włosy, że stały prosto jak druty, a potem śmiejąc się, zwykle suwała mi spiczastym noskiem po twarzy. Czy mogłem wtedy przypuścić, że po latach zobaczymy się w Kalifornii?
Wkrótce wróciła dziewczyna do mnie.
— Sennora przyjmie pańskie odwiedziny, chociaż teraz nie jest godzina rozmowy.
— Jakto? Godzina rozmowy? U gospodyni?
Guścia wzruszyła ramionami.
— Ona tego przestrzega surowo. Można z nią mówić tylko rano od jedenastej do dwunastej, a popołudniu od szóstej do siódmej. Kto o tym czasie nie przyjdzie, musi czekać, jeśli nie jest dobrze polecony.
— Aha, dziękuję! — roześmiałem się serdecznie. — Niktby nie uwierzył, co warta dobra sąsiadka!
— Prawda? No, chodź pan!
Miałem wrażenie, że udaję się na posłuchanie do jakiejś politycznej, czy też innej wielkości. Guścia wprowadziła mnie do przedpokoju i kazała tam czekać, dopóki za portyerą nie odezwie się dzwonek.
Było to bardzo zajmujące, zwłaszcza że ten znak może dopiero w pół godziny dał się słyszeć. Nareszcie wszedłem do pokoju, zapchanego poprostu rozmaitymi meblami. Zrozumiałem jest, że donna Elwira musiała mieć pięknie urządzony pokój, nic tedy dziwnego, że na ścianach nie było ani jednego cala wolnego. Pani domu siedziała na sofie, oparłszy jedną rękę na mapie, zwisającej przez boczne oparcie. Na jej kolanach leżała gitara, obok niej zaczęty haft, a przed nią stała sztaluga — oczywiście pomiędzy nią a oknem tak, że o świetle ani mowy nie było — a na przylepionym do niej arkuszu papieru dostrzegłem dwa szkice. Jeden z nich miał przedstawiać kocura, albo głowę starej kobiety bez czepca, drugi zaś był napewno zoologicznej natury, tylko nie mogłem określić bliżej tego przedmiotu. Był to albo potwal w homeopatycznem ścieńczeniu, albo tasiemiec w mikroskopowem zgrubieniu.
Skłoniłem się bardzo głęboko i uniżenie. Zdawało się, że donna Elwira tego nie zauważyła, bo patrzyła sztywnie w jeden punkt powały, na którym ja nic zgoła nie widziałem. Nagle odwróciła głowę szybkim ruchem i zapytała:
— Jak daleko jest księżyc od ziemi?
To pytanie nie było dla mnie niespodzianką, gdyż spodziewałem się jakiegoś dziwactwa. Nie chciałem jej pozostać dłużnym i odwzajemniłem się podobnie:
— Pięćdziesiąt dwa tysiące mil w poniedziałek, ale w sobotę tylko pięćdziesiąt.
— Słusznie!
Teraz znowu zaczęła badać powałę, poczem nastąpiło drugie małe pytanie:
— Z czego się robi rodzynki?
— Z winogron!
Nieszczęsny punkt na powale znowu stał się przedmiotem obserwacyi. Po chwili padło pytanie:
— Co to jest poil de chévre?
— Materya po piętnaście łokci za escudo d’oro, ale teraz mało kto jej używa.
— Słusznie! Teraz witam was, sennor! Augusta wstawiła się u mnie za wami, a ja nie jestem w takich razach rozrzutną i zwykłam każdego starającego się o moje względy poddawać egzaminowi. Wy jesteście znani z uczoności, dlatego wybrałam dla was z różnych dziedzin najtrudniejsze pytania. Odpowiedzieliście świetnie, chociaż wyglądacie więcej na niedźwiedzia, aniżeli na uczonego. Ale Augusta uprzedziła mię, że uczęszczaliście do wielu szkół i poznaliście wszystkie kraje i narody. Usiądźcie sobie, sennor!
— Dziękuję, donno Elwiro de Gonzalez! — odrzekłem, siadając bardzo skromnie na krawędzi krzesła.
— Czy chcecie zamieszkać w moim domu?
— Właśnie.
— Zgadzam się na to, gdyż jesteście bardzo uprzejmym człowiekiem, a swój wygląd zewnętrzny możecie przyprowadzić do lepszego stanu, gdy zadacie sobie trochę trudu. Czy byliście w Hiszpanii?
— Byłem.
— Jak wam się podoba ta mapa mojej ojczyzny?
Podała mi papier z nędzną kopią, narysowaną przez kalkę.
— Bardzo dokładna, donno Elwiro de Gonzalez!
Gospodyni przyjęła moją pochwałę obojętnie, sądząc zapewne, że się jej należała.
— Tak, my kobiety wyemancypowałyśmy się nareszcie, a największym naszym tryumfem jest to, że wniknęłyśmy w głębiny wiedzy i wyprzedzamy już mężczyzn w sztukach pięknych. Przypatrzcie się tym dwom malowidłom. Są niedoścignione w ogromie przedmiotu. Delikatność tych linii, to cieniowanie, ten refleks światła! Wy jesteście wprawdzie znawcą, ale mimoto muszę was wypróbować. Co to przedstawia?
Byłbym poniósł straszną klęskę jako znawca piękna, gdyby już sam „ogrom przedmiotu“ nie dał mi był jasnej wskazówki. Odpowiedziałem więc dość zuchwale:
— Węża morskiego!
— Słusznie! Wprawdzie nikt go jeszcze nie widział wyraźnie, ale skoro badacz w myśli mierzy przestrzenie, do których nigdy nie dojdzie, to może także oko artysty ujmować kształty, na jakie on sam jeszcze nie patrzał. A ten rysunek?
— To goryl sławnego du Chailly.
— Słusznie! Przekonywam się, że jesteście najuczeńszym z ludzi, jakich dotąd spotkałam, gdyż nikt jeszcze przed wami nie rozpoznał natychmiast węża morskiego, ani goryla. Wy zasługujecie na najwyższe akademickie godności!
Duma, jaką wzbudziła we mnie ta pochwała, sprawiła niemal takie same wrażenie, jak czosnek i cebula zacnej donny Eulalii. Gienialna jej siostra wskazała teraz na stół, stojący u wejścia, mówiąc:
— Ja panuję także nad moim domem, chociaż nie wchodzę w bliższą styczność z materyalną stroną gospodarstwa. Tam jest atrament, pióro i księga. Wpiszcie swoje nazwisko!
Uczyniłem to i zapytałem:
— Czy wolno mi odrazu zapisać także moich towarzyszy?
— Macie towarzyszy?
— Tak.
— Kto oni?
Zacząłem od zabarwionych:
— Bob, mój czarny służący.
— Naturalnie! Człowiek, który odrazu poznał mojego węża morskiego, jeździ tylko z domownikami. Tych się jednak nie zapisuje. Kto jeszcze jest z wami?
— Winnetou, wódz Apaczów.
Na to pani domu zrobiła ruch, jak człowiek, zaskoczony niespodzianką.
— Słynny Winnetou?
— On właśnie.
— Chciałabym go poznać. Musicie mi go przedstawić potem, a teraz go zapiszcie!
— Dalej niejaki Sans-ear, który...
— Zabójca Indyan?
— Tak.
— Zapiszcie go, zapiszcie! Wy podróżujecie w niezwykłem towarzystwie. Czy wszystkich już wymieniliście?
— Czwarty i ostatni, to master Bernard Marshall, jubiler z Louisville w Kentucky.
Elwira omal nie zerwała się z miejsca.
— Co mówicie! Jubiler Marshall z Kentucky?
— Ma on brata, imieniem Allan, który miał szczęście u was mieszkać, donno Elwiro de Gonzalez!
— A więc dobrze się domyślałam! Zapiszcie go także zaraz, sennor. Wszyscy otrzymacie najlepszą izbę do spania. Pokoi niema oczywiście w hotelu Valladolid, mimoto będziecie zadowoleni z mojego domu, a na dziś wieczór proszę was wszystkich do stołu w moim prywatnym pokoju!
— Dziękuje, donno Elwiro! Cenię sobie bardzo wysoko to niezwykłe wyszczególnienie. Zarazem zaznaczam, że zwyczajem moim jest doświadczenia, poczynione w podróży, podawać drukiem do powszechnej wiadomości. Możecie być pewni, że gorąco polecę hotel Valladolid.
— Zróbcie to, sennor, chociaż nie bardzo wyobrażam sobie was przy biurku. Jeśli macie jaką prośbę, to wyjawcie ją śmiało, ja chętnie ją spełnię!
— Prośby nie mam żadnej, ale pozwoliłbym sobie o coś zapytać.
— O co?
— Czy Allan Marshall nie mieszka już u was?
— Nie. Opuścił mój dom przed trzema miesiącami.
— A dokąd się udał?
— Do digginów nad Sacramento.
— Czy pisał do was od tego czasu?
— Tylko raz. Zawiadomił mnie, do kogo mam dla niego odsyłać listy, gdyby nadeszły.
— Czy przypominacie sobie jeszcze ten adres?
— Bardzo dobrze, gdyż dotyczący jest moim dobrym znajomym. To niejaki master Holfey, w Yellow-water-ground, kupiec, u którego poszukiwacze złota zaopatrują się we wszystko.
— Czy od odjazdu Allana przyszły tu do niego jakie listy?
— Kilka. Odesłałam mu je przy najbliższej sposobności. Oprócz tego niedawno byli tutaj dwaj jego znajomi, którzy pozostają z nim w stosunkach handlowych i chcieli z nim koniecznie się rozmówić. Im także powiedziałam, gdzie go mają szukać.
— Kiedy oni odjechali?
— Zdaje mi się... a tak, napewno wczoraj rano.
— Czy jeden z nich był starszy, a drugi młodszy?
— Tak. Byli do siebie bardzo podobni, a poleciła mi ich moja siostra, u której byli w gościnie.
— Czy może w ranchu don Fernanda de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo?
— Co, wy go znacie?
— Bardzo dobrze, zarówno jak waszą siostrę, donnę Eulalię, u której byliśmy wszyscy. Ja jednak nie prosiłem jej o polecenie do was.
— Czy to być może! Opowiedzcie mi coś o tem, sennor, jestem bardzo ciekawa!
Zdałem jej sprawę z pobytu naszego u don Fernanda, mówiąc tylko to, co za stosowne uważałem. Donna Elwira słuchała z wielkiem zajęciem, a gdy skończyłem, rzekła:
— Dziękuję wam, sennor! Wy jesteście pierwszym Niemcem, który umie w sposób odpowiedni zachować się wobec donny hiszpańskiej. Cieszę się, że będę was miała dziś na wieczerzy i każę was zawczasu uwiadomić. A dios!
Złożyłem jej ukłon, pełen uszanowania, ukłon, który stał niewątpliwie w rażącej sprzeczności z moim zewnętrznym wyglądem, i zniknąłem za portyerą. Gdy wszedłem do izby gościnnej, zwróciły się na mnie oczy służby z widocznym szacunkiem. Guścia Ebersbachówna znalazła się też zaraz przy mnie.
— Panie sąsiedzie, wy jesteście chyba dzieckiem szczęścia! Nikt jeszcze nie był tak długo u naszej pani na audyencyi. Widocznie bardzo pan się jej spodobał!
— Przeciwnie — odrzekłem, śmiejąc się. — Zapowiedziała właśnie, że tylko pod tym warunkiem pozwoli mi tu zostać, jeżeli się poprawię. Oświadczyła mi bez ogródek, że wyglądam jak niedźwiedź.
— Niestety jest w tem nieco słuszności. Ale ja wam pomogę pod tym względem. Zaprowadzę was do mojego pokoju i postaram się o wszystko, czego wam potrzeba: przybory do golenia, mydło, wodę, wszystko, wszystko!
— To nie będzie potrzebne, gdyż wkrótce wyznaczą dla nas osobne mieszkania.
— Nie wierz pan temu! Rozkazy, dotyczące pokoi, otrzymuję punktualnie o ósmej i ani sekundy wcześniej.
— Mamy dostać najlepsze pomieszczenie wedle zapewnienia donny. Gdzie to będzie?
— Wszystkie nasze mieszkania dla przejezdnych znajdują się na górze pod dachem. Wy zatem otrzymacie przedział, w którym będzie świeże powietrze.
W tej chwili zabrzmiał głośno dzwonek.
— To ona, panie sąsiedzie. Muszę do niej pójść, gdyż, jeśli dzwoni o niezwykłej godzinie, to zapewne stało się tam coś niezwykłego.
Guścia pobiegła do pani, ja zaś usiadłem obok towarzyszy, którzy, pomimo że ukazanie się w San Francisco westmana lub Indyanina jest czemś zwyczajnem, ściągali na siebie ciekawe spojrzenia obecnych. Osobliwie majestatyczna postać Winnetou i cały jego charakterystyczny, słynny wygląd budziły powszechną uwagę. Brak zaś uszu u małego Sama upewniał niewątpliwie każdego, że ten człowiek przeżył niejedną taką przygodę, jaką żaden z obecnych nie mógłby się pochwalić.
— No? — spytał Bernard.
— Odjechał jeszcze przed trzema miesiącami, a dał o sobie znać tylko raz z Yellow-water-ground. Wasze listy posłano tam za nim.
— Gdzie leży ta miejscowość?
— Jest to, o ile sobie przypominam, boczna dolina Sacramento, w której znaleziono sporo złota. Dawniej roiło się tam poprostu od diggerów[67], teraz jednak poszli, zdaje się, dalej w górę rzeki.
— Czy zdeponował co tutaj?
— Nie pytałem o to donny Elwiry.
— To musicie to jeszcze zrobić.
— Będzie wkrótce do tego sposobność. Jesteśmy wszyscy zaproszeni na wieczór.
— A, to świadczy o jej wielkiej uprzejmości dla nas. Zresztą dowiem się w naszym domu bankowym, czy on tu był.
Teraz przystąpiła do nas moja dawna sąsiadka.
— Panie sąsiedzie, wołano mnie z waszego powodu. Wieczerza o dziewiątej, a pokoje mam już teraz wam wskazać.
— Pokoje? Słyszałem, że ich tu niema wcale!
— Z tyłu jest przybudówka, obejmująca kilka pokoi. Dwu z nich używa donna, kiedy ma w gościnie krewnych.
— Tam pewnie mieszkała donna Alma?
— Tak, słyszałam o tem, chociaż podówczas nie byłam jeszcze tutaj.
— Czy nie opowiadano pani przypadkiem, że ta donna znała niejakiego Allana Marshalla, który tu przebywał równocześnie.
— Coś mi o tem wiadomo. Wiele o tem mówiono i śmiano się z Almy, gdyż prześladowała poprostu tego pana tak, że nie mógł się jej opędzić. Ale proszę pójść za mną, ja już mam klucze!
Udaliśmy się za nią do wspomnianych izb, które można było nazwać kosztownie wyposażonemi w stosunku do reszty urządzenia zajazdu. Jedną otrzymał Winnetou z Sans-earem, drugą ja z Bernardem, a dla Boba wyznaczono osobną.
Łaskawa córka mego dawnego sąsiada zaopatrzyła nas we wszystko, co mogło się przyczynić do nadania nam bardziej cywilizowanej powierzchowności. Niebawem też wyszliśmy do miasta. Winnetou został w domu, duma jego bowiem nie pozwalała mu na to, żeby się na ulicach i placach wystawiać na widowisko ciekawym ludziom. Sam także rozciągnął się na łożu.
— Po co ja z wami pójdę? — rzekł. — Chodzić umiem i w tem nie potrzebuję naprzykład ćwiczyć się dopiero tutaj, a ludzi i domów dość już w życiu widziałem. Postarajcie się, żebyśmy co rychlej wydostali się z tego niespokojnego gniazda na wolną sawannę, bo mi tu jeszcze z nudów uszy wyrosną i będzie koniec z „Sans-earem“!
Poczciwy Sam był tu zaledwie godzinę, a już odczuwał tęsknotę za wolną preryą. Co musi się dziać z „dzikimi“, gdy „dla poprawy“ zamkną ich w ciasnej celi filadelfickiego lub aumburnskiego więzienia za to, że się bronią przed wyrzuceniem ich z ostępów, które są ich ojczyzną, żywią ich swoimi płodami i kryją mogiły ich ojców i braci!
Udaliśmy się z Bernardem do bankiera, z którym ten pozostawał w stosunkach handlowych i dowiedzieliśmy się tyle tylko, że Allan był tu kilka razy, a potem wyjechał do kopalń, sprzedawszy wszystkie swoje papiery, by móc kupować nuggety.
Po tych bezowocnych odwiedzinach zaczęliśmy przechadzać się po ulicach, aż naraz wciągnął mnie Bernard do sklepu, gdzie na wieszadłach widniały ubrania rozmaitej wielkości i gatunku. Można tu było wybrać sobie zarówno najlepszy strój meksykański, jak i płócienną bluzkę roboczą kulisa. Każdy rodzaj ubrań miał swój osobny oddział w sklepie, a każde ubranie stanowiło dla siebie całość.
Bez trudności odgadłem zamiar Bernarda. Ubrania nasze, choć sporządzone z mocnej materyi, tak dalece ucierpiały w czasie długiej podróży, że wyglądaliśmy naprawdę jak obszarpańcy. Teraz byliśmy już ogoleni, przycięliśmy sobie nawzajem włosy, ale z odzieżą było jeszcze bardzo źle. Przy zakupywaniu zauważyłem, że poczciwy Bernard miał dobry smak. Kupił sobie na poły indyańskie, a na poły traperskie ubranie, w którem było mu bardzo dobrze. Tylko cena odpowiadała niestety stosunkom w San Francisco.
— No, chodźcie, Charley! Wy także potrzebujecie ubrania — rzekł, gdy się sam we wszystko zaopatrzył. — Pomogę wam wybrać.
Wprawdzie ubranie byłoby mi się zdało, ale odstraszała mię nieco ta wygórowana, jak na moją kieszeń, cena. Nie należałem nigdy do tych szczęśliwców, którzy gdziekolwiek sięgną, dostają stukoronówkę, a gdzie stąpią, potykają się o worek dukatów. Przeciwnie zaliczam się do tych godnych zazdrości ludzi, którzy posiadają słodką nadzieję zarobienia dziś tyle, ile im na jutro potrzeba, dlatego usłyszawszy zachętę Bernarda, zrobiłem niewątpliwie minę jak człowiek, który już nic niema do stracenia.
Ubranie, na które wybór jego padł, tworzyły następujące części: koszula myśliwska z wygarbowanej na biało skóry jeleniej i haftowanej zgrabnie na czerwono rękami Indyanek; legginy z grzbietu jeleniego z frendzlami po bokach; bluza myśliwska ze skóry bawolej, ale tak miękkiej, jak futerko wiewiórcze; buty z niedźwiedzia z cholewami, które można było podciągnąć aż na uda, i z podeszwami z najlepszego materyału, a mianowicie ze skóry z ogona starego aligatora; wreszcie czapka bobrowa z denkiem z ozdobnie wyprawionej skóry grzechotnika. Bernard nalegał, żebym się zaraz przebrał, a kiedy wyszedłem z bocznej komory, on już zapłacił za wszystko. Byłbym się chętnie na niego trochę za to pogniewał, lecz otwarcie mówiąc, nie mogłem.
— Dajcie pokój, Charley! Jestem wam winien jeszcze bardzo wiele, a jeśli nie chcecie się na to zgodzić, to wpiszę te rzeczy na wasz rachunek, który już kiedyś wyrównamy!
Bernard chciał wziąć także dla Sama niejedno, lecz ja mu odradziłem, znając przywiązanie małego westmana do prastarego ubrania, nie mniej także dla tego, że nasz Sam miał nieobliczalną staturę.
Największą uciechę z powodu mojej przemiany okazał Bob, kiedyśmy wrócili do hotelu Valladolid.
— O, massa bardzo, dużo pięknie wyglądać, tak pięknie jak Bob, gdyby dostać nową bluzę i czapkę!
Musiałem mu wdzięcznem spojrzeniem podziękować za to łaskawe porównanie, wiedząc, że murzyn wyraził w tej pochwale wszystko, co tylko mógł.
Samowi zrobiło się jednak po jakimś czasie w jego izbie za ciasno, bo siedział teraz w pokoju hotelowym przy stole sam jeden, a widząc mnie wchodzącego, skinął, żebym zajął przy nim miejsce.
— Słuchajcie! — szepnął. — Tu obok nas prowadzi się rozmowa, która nas także zajmie naprzykład.
— O czem?
— Tam w kopalniach złota zaszły wypadki, których niepodobna pochwalić. Jest tam mnóstwo bravos, jednak nie Indianos, lecz, jak się zdaje, białych, którzy rzucają się na powracających do domu poszukiwaczy złota, zabierają im życie i coś jeszcze ponadto. Tu siedzi taki, który ledwie z życiem uszedł, i opowiada właśnie swoją przygodę. Słuchajcie!
Rzeczywiście przy stole za nami zauważyłem kilku ludzi, po których widać było, że poznali niebezpieczeństwa i trudy życiowe, a jeden z nich wykładał coś, czego siedzący dokoła słuchali z największem zajęciem.
— Well — powiedział właśnie — jestem z nad Ohio, a to znaczy, że doświadczyłem już trochę i na rzece i na sawannie, na wodzie i na lądzie, w górach i na dolinach Zachodu. Poznałem korsarzy rzecznych na Missisipi i opryszków w Woodlandzie i stoczyłem z nimi niejedną walkę. Uważam przeto za możliwy niejeden figiel, o którym wątpiliby drudzy, żeby jednak takie rzeczy działy się na tak ożywionym gościńcu i to w dzień biały, to przechodzi już stare gun[68], z którego można strzelać z za węgła.
— A jednak to nie wydaje się podobnem do prawdy — rzekł drugi. — Tworzyliście zatem całą karawanę z piętnastu ludzi przeciwko ośmiu. Czy nie byłoby to hańbą, gdyby się sprawa istotnie tak miała, jak przedstawiacie?
— Mówicie bardzo sprytnie i mądrze, ale przeżyjcie to wpierw, człowieku! Było nas wprawdzie piętnastu, to znaczy sześciu tropeirów[69], a dziesięciu minierów. Lecz po pierwsze niestety zrobiliśmy potem to straszne doświadczenie, że ktoby się chciał zdać na tropeirów, ten byłby zgubiony, a po drugie z owych dziewięciu minierów trzech trapiła febra. Ledwie trzymali się ludzie na mułach, a choroba miotała nimi tam i sam, że ani pewnie wystrzelić, ani pchnąć nożem nie mogli. Czy było więc nas piętnastu?
— Teraz już rozumiem, że sprawa była ciężka. Ale przecież po gościńcu jeździ i chodzi tylu podróżnych, że ciągle jest ktoś w pobliżu, na którego pomoc można liczyć!
— Tak się wam zdaje! Któż tym szelmom zabroni zaczekać właśnie na chwilę, kiedy niema nikogo?
— Opowiedzcież więc rzecz po porządku, abyśmy nabrali o niej jasnego poglądu!
— Dobrze, skoro sobie tego życzycie! Otóż nad Jeziorem Piramidowem znaleźliśmy miejsce, jakich mało, i wierzcie mi, że w przeciągu ośmiu tygodni każdy z nas czterech miał po cetnarze złotego pyłu i nuggetów. Dalej nie można już było szukać, ponieważ miejsce zostało już całkiem wymyte, a dwu z nas przeziębiło sobie nogi i ręce. Nie łatwa to rzecz stać od rana do wieczora w wodzie po pas i potrząsać bateą[70]. Spakowaliśmy się zatem i wróciliśmy do Yellow-water-ground, gdzie zdobycz naszą sprzedaliśmy pewnemu Jankesowi, który zapłacił znacznie więcej, aniżeli ci łajdacy handlarze zamienni, u których na wagę złota dostaje się funt lichej mąki, lub pół funta jeszcze gorszego tytoniu. Ale ten człowiek mimoto zrobił dobry interes, a nazywał się Marshall i pochodził gdzieś z Kentucky.
Bernard odwrócił się w tej chwili i zapytał:
— Czy on tam jeszcze jest?
— Nie wiem. Nic mnie to zresztą nie obchodzi. Dajcie mi pokój z niepotrzebnemi pytaniami, gdyż jeśli mam opowiedzieć wszystko po porządku, jak ten człowiek tego żąda, to nie wolno mi przeszkadzać! A więc ten Marshall, zdaje się, że nazywał się Allan Marshall, odkupił od nas wszystko. Najmądrzej bylibyśmy postąpili, gdybyśmy byli zaraz ruszyli w drogę, ale po pierwsze: chcieliśmy wypocząć po trudach, a powtóre chorzy nasi potrzebowali leczenia. Zresztą nie było także sposobności do wyjazdu. Przebąkiwano o rozbójniczych napadach, wymieniano nawet nazwiska rozmaitych ludzi, którzy, opuściwszy kopalnie, nigdy nie przybyli już do Sacramento ani do San Francisco.
— Czy okazało się to prawdą?
— Zaraz o tem usłyszycie! Czekaliśmy więc przez kilka tygodni, wydając dużo na życie, bo jest ono tam strasznie drogie. Ponieważ niestety wiedziano, iż nasze kieszenie bynajmniej nie są puste, przeto pobyt nasz uprzyjemnialiśmy sobie ustawiczną rejteradą przed szulerami i podobnem robactwem, które ciągle dokoła nas krążyło. Tymczasem polepszyło się znacznie naszym chorym towarzyszom, dlatego postanowiliśmy wybrać się w podróż, przyłączając się do pięciu ludzi, którym również sprzykrzyło się tam siedzieć. Było nas zatem dziewięć osób. Wynajęliśmy muły, co liczbę naszą powiększyło o sześciu tropeirów. Uzbrojeni byliśmy wszyscy znakomicie, nawet tropeirowie wyglądali, jak gdyby każdy nie bał się pójść z dziesięciu ludźmi w zawody. Ruszyliśmy więc nareszcie w drogę i z początku szło wszystko dobrze, lecz niebawem zaczęły padać deszcze tak ustawicznie, że towarzyszom odnowiła się febra. Nadto woda tak grunt rozmiękczyła, że z trudem tylko posuwaliśmy się naprzód, robiąc zaledwie po ośm mil dziennie. Nawet w namiotach nie byliśmy w nocy bezpieczni przed upustami niebieskimi. To wzmogło jeszcze febrę tak, że musieliśmy biednych chorych przywiązywać do mułów.
— To dyabelnie przykra historya! — rzekł jeden z bliżej siedzących. — Ja zaznałem także takich przyjemności, wiem tedy, jak się człowiek w takim wypadku czuje.
— Well! W ten sposób przebyliśmy ze trzy czwarte drogi i pewnego wieczora wyszukaliśmy miejsce na obóz. Byliśmy właśnie zajęci rozbijaniem namiotu i roznieciliśmy takie ognisko, że oświetliło okolicę jak w dzień. Wtem huknęła salwa ze wszystkich stron. Ja klęczałem właśnie w cieniu namiotu, przywiązując sznur do kołka, dlatego nie dostrzeżono mnie. Zerwałem się więc czemprędzej w tej chwili, kiedy nasi tropeirowie wsiadali na muły, by się rzucić do ucieczki. Czynili to jednak z takim spokojem, że bravos mogli ich doskonale co do nogi wybić. Miałem już zamiar podnieść strzelbę do strzału, lecz powstrzymał mnie od tego straszny widok, który się oczom moim przedstawił. Oto ośmiu rozbójników wypaliło tak celnie, że pięciu zdrowych, zajętych pracą, leżało bez życia na ziemi, a trzech chorych zamordowano właśnie w chwili, kiedy ja pochwyciłem za strzelbę. Zostałem więc sam jeden przy życiu. Co wybyście uczynili na mojem miejscu, hę?
— Damn! Byłbym się na nich rzucił i starał wedle sił odpłacić im za wszystko! — rzekł jeden.
— Nie. Ja byłbym kulami zmiótł kilku z nich! — zapewniał drugi.
— Bardzo dobrze! — odparł opowiadający. — Tak się to mówi, ale w rzeczywistości bylibyście postąpili podobnie jak ja. Rzucać się na nich byłoby szaleństwem, a strzelać również nie bardzo mądrem, gdyż w takim razie i ja byłbym zginął, albowiem rozumiało się samo przez się, że byliby się postarali o to, żeby nie został ani jeden świadek napadu. Byliby mnie więc ścigali zawzięcie, tymczasem zabić mogłem przecież tylko jednego albo dwu.
— Cóż zrobiliście potem?
— Pieniądze miałem w dobrych papierach w kieszeni, a mój muł stał nieopodal namiotu razem z innymi. Kiedy łotry przeszukiwali namioty, zakradłem się do zwierząt i odwiązałem mego muła. W tem gwizdnął jeden z rozbójników, a zaraz potem dał się słyszeć tętent. Jak myślicie — co się stało?
— No?
— Tropeirowie wrócili. Wydali nas oni tym łotrom i przyszli teraz po swój udział w łupie. Było ich więc razem czternastu. Wobec tego ja wsiadłem na muła i uciekłem, jak tylko mogłem najprędzej. Na szczęście było to zwierzę bardzo łagodne, a nie uparte bydlę, jakie się często w tym rodzaju spotyka. Zabrzmiały wprawdzie za mną głośne przekleństwa i wielki hałas, a potem nawet tętent, ale ja umknąłem szczęśliwie pod osłoną nocy.
— A potem?
— Potem? Przybyłem do San Francisco, a teraz cieszę się, że zdrów tutaj siedzę, i popijam porteru.
— Czy żadnego z rozbójników nie poznaliście?
— Mieli na twarzach czarne maski. Jeden tylko, jak się zdaje dowódzca, wsadzając palec do ust, aby gwizdnąć, odsunął maskę z twarzy. Wtedy zobaczyłem jego fizyognomię. Poznałbym tego łotra odrazu, gdyby mi się nasunął przed oczy. Był to mulat i miał bliznę na twarzy, prawdopodobnie od noża.
— A tropeirowie?
— Poznałbym wszystkich, ale nie pójdę już do tego piekła, w którem dyabeł gotuje i topi swoje złoto, aby dusze wabić na śmierć i zgubę.
— Jak się nazywa mulero[71]? Dobrze jest czasem znać nazwisko takiego gentlemana!
— Wołano go Sanchez, ale on niewątpliwie do owego czasu przybierał także inne nazwiska. Sądzę, że większość tych łotrów należy do tych hounds[72], których San Francisco wypluło na wszystkie górnicze rewiry, gdzie teraz pracują do spółki, jako ajenci, tropeirowie, mulerowie i zbóje. Byłoby najlepiej, żeby górnicy, podobnie jak w San Francisco, utworzyli straż, któraby zajęła się ściganiem i tępieniem tych band. Opowiedziałem już wszystko w porządku i skończyłem!
— Jeśli tak — rzekł Bernard — to pozwolicie, że zapytam jeszcze raz o owego Marshalla, o którym mówiliście poprzednio. To mój brat.
— Wasz brat? Zaiste, zdaje mi się, że jesteście do niego podobni! Czego zatem chcielibyście dowiedzieć się o nim?
— Wszystkiego, co sami o nim wiecie. Jak dawno widzieliście go po raz ostatni?
— Z pięć tygodni temu.
— Czy sądzicie, że będzie jeszcze w Yellow-water-ground?
— Wątpię. W kopalniach jest człowiek dzisiaj tu, a jutro tam, chociażby nawet postanowił sobie nie odchodzić z danego miejsca.
— Dziwi mię to, że mi nie odpisywał nigdy, chociaż otrzymał moje listy.
— O tem nie możecie sądzić napewno. Pomyślcie tylko o tem, co teraz opowiedziałem! Czy stąd do kopalni idzie poczta? Tak, idzie, ale to, co tutaj nazywają pocztą, nie jest nią. List błąka się często tam i napowrót i nie dochodzi do ręki, która jedynie miałaby prawo go otworzyć. Wstępujecie tam do tawerny, a gospodarz należy do hounds, wchodzicie do handlu, a kupiec także hound, gracie z trzema ludźmi w monte, to dwu z nich lub nawet wszyscy trzej także są hounds, pracujecie z kimś razem, a to tymczasem hound, który albo sam wydrze wam wasz zarobek, albo wyda was rozbójnikom, aby dostać przynajmniej część waszego mienia. Wszędzie są hounds, czemużby nie mieli być przy poczcie, zwłaszcza, że im na tem zależy, żeby to lub owo nie doszło wedle adresu!
To przedstawienie stosunków, panujących w kopalniach, wcale nie było ponętne.
— Czy jedziecie do brata?
— Właśnie.
— Well! W takim razie udzielę wam dobrej rady, a czy jej posłuchacie, to już wasza rzecz. Oto stąd prowadzą dwie drogi do rozmaitych górniczych rewirów, jedna na południe, do pasma górskiego, zwanego New-Almaden, gdzie znajdują się wielkie masy rtęci i naturalnego cynobru, a druga prawie wprost na północ z lekkiem tylko nachyleniem ku wschodowi wiedzie do słynnych ze złota okolic Sacramento. Czy wiecie, gdzie tam leży Yellow-water-ground?
— Dotąd wiem tylko, że tworzy boczną dolinę Sacramenta i nic ponadto.
— Droga ciągnie się dokoła trzech czwartych zatoki San Francisco, a potem przez Rio San Joaquin w górę do doliny Sacramento. Wystarczy, gdy się tam udacie, a każdego spotkanego podróżnego możecie zapytać, gdzie macie szukać swego celu podróży. Jeśli jedziecie bez ciężkich pakunków, to dostaniecie się tam za pięć dni. Ale odradzam wam tę drogę.
— Czemu?
— Jest ona niewątpliwie wygodniejsza, ale nie krótsza, a nadto niebezpieczna właśnie przez tych hounds. Wolą oni wprawdzie napadać na tych, którzy wracają z kopalń, ale niewiadomo, czy czasem i przeciwnie nie czynią. Wreszcie droga ta jest poprostu wybrukowana dolarami, wyciąganymi podróżnym z kieszeni. W oberżach jest już taki postęp przynajmniej, że się dostaje rachunki na piśmie, ale łatwiej je przeczytać, aniżeli zapłacić. Płacicie tam: za pokój dolara — a śpicie na dziedzińcu; za łóżko dolara — a dostaniecie dwie garści słomy; za światło dolara — a macie księżyc zamiast latarni; za obsługę dolara — a nie widzicie nikogo; za miednicę dolara — a musicie umyć się w rzece; za ręcznik dolara — a obcieracie twarz bluzą. Jedyną pozycyą zapłaconą, a otrzymaną rzeczywiście, jest rachunek — za dolara. Jak wam się to podoba, master Marshall?
— Nieźle!
— Ja też tak sądzę. Dlatego wskażę wam inną, lepszą drogę, którą, jeśli macie dobrego konia, dostaniecie się do Yellow-water-ground w czterech dniach. Zatokę przejedziecie promem, a dalej ruszycie wprost na San John. Następnie zwrócicie się na wschód, a gdy znajdziecie się już w Sacramento, to będziecie u celu podróży, a przynajmniej bardzo blizko. Jest tam dość rzeczułek, które was zaprowadzą na miejsce.
— Dziękuję, sir! Pójdę za waszą radą.
— Well, a jeśli tam nad Sacramento spotkacie mulata z cięciem na twarzy, to poczęstujcie go nożem, albo kulą, gdyż zapewniam was, że spełnicie zbożny uczynek!
Tymczasem nadeszła pora wieczerzy, o czem Guścia przyszła nas zawiadomić. Zaprowadziła nas do bocznego pokoju, w którym był stół nakryty tak, jak gdyby mieli przy nim jeść grandowie hiszpańscy. Donna Elwira czekała już na nas, tylko gospodarza nie było widać. Przyjęła gości, których jej przedstawiłem, z odpowiednią grandezzą, z miną władczyni, udzielającej z łaski audyencyi i robiła honory domu lepiej od niejednego księcia indyjskiego.
Ponieważ zależało jej na tem, żeby zadziwić gości swą uczonością, przeto toczyła się rozmowa z początku w dziedzinie wiedzy i sztuki, potem jednak, kiedy się jej już zdawało, że w dostatecznej mierze zdobyła sobie nasz szacunek dzięki swym wiadomościom naukowym, raczyła zająć się naszymi osobami i stosunkami, a wtedy musieliśmy jej opowiedzieć o tem, cośmy przeżyli.
Po wieczerzy oświadczyła z dumą:
— Spodziewam się, sennores, że dowiodłam wam, jak dalece przenoszę was nad innych gości, oraz sądzę, że będziecie się u mnie przez dłuższy czas czuli jak najlepiej!
— Donno Elwiro! — odpowiedziałem — Dziękujemy za waszą niezwykłą dobroć. Zabawimy napewno dłużej w waszym gościnnym domu, ale nie teraz, gdyż już jutro rano musimy na krótko wyjechać.
— Dokąd, sennor?
— Nad Sacramento celem odszukania Allana, którego do was sprowadzimy.
— Zgoda, sennores! Weźcie sobie u mnie wszystkiego, czego potrzebujecie. Obliczymy się później, a jeśli będziecie mieli jeszcze jakie życzenie, to zwróćcie się do Augusty. Tuszę oczywiście, że powiecie mi a dios, zanim jutro mój dom opuścicie!
Wyszła z szumem, a my podążyliśmy za nią, aby zajrzeć do koni i udać się na spoczynek. Nazajutrz rano popłynęliśmy już promem przez zatokę na przeciwległy półwysep.
Pojechaliśmy potem dokładnie w kierunku, który nam wskazał poszukiwacz złota, i dotarliśmy wieczorem trzeciego dnia do St. John, poczem zwróciliśmy się na wschód. Następnego południa spuściliśmy się w dolinę rzeki Sacramento, napotykając na każdym kroku ślady owej gorączkowej czynności, która wszędzie skopała ziemię w poszukiwaniu deadly dust, oślepiającego swym blaskiem oko, mieszającego zmysły i zatwardzającego serce.
Tyle już o tem napisano i powiedziano, że ja powstrzymam się od uwag, ale muszę przyznać, że gorączka złota porywa człowieka nawet najbardziej trzeźwego, skoro tylko wejdzie w te okolice i pomiędzy ludzi, którzy z zapadłymi policzkami i odziani często w łachmany niosą zdrowie, a nawet życie w ofierze, aby się szybko wzbogacić, a potem, gdyby ich nawet szczęście łaską swą obdarzyło, równie prędko to bogactwo utracić. Pracują oni często miesiącami z wytężeniem wszystkich sił bez godnego wzmianki wyniku. Przekleństwa towarzyszą każdemu ich ruchowi, przystępuje do nich białe widmo głodu, nędzy i rozpaczy i już, już chcą cofnąć znużoną rękę, kiedy rozchodzi się wieść o nadzwyczajnej zdobyczy, którą ktoś gdzieś znalazł, i znowu przykładają rękę do batei i oddają się w niewolę potężnej i strasznej epidemii chciwości.
Wieczorem dotarliśmy do Yellow-water-ground, długiej i wązkiej doliny, którą płynął mały potoczek do Sacramento. Dolina ta była skopana od góry do dołu, a niektóre miejsca świadczyły wyraźnie, gdzie złoto wypłukiwano. Szereg namiotów i chałup ożywiał pustą zresztą kotlinę, ale na pierwszy rzut oka widać było, że najświetniejsza epoka tych kopalń należała już do przeszłości.
Mniej więcej w środku doliny stała nizka, lecz szeroka i głęboka chałupa z desek, a nad wejściem do niej wisiał napis: „Store and boarding-house of Yellow-water-ground“. Gospodarz tej budy, w której się mieszkało, kupowało i piło, mógł nam udzielić najlepszych wiadomości. Zsiedliśmy więc z koni, zostawiliśmy przy nich Boba i weszliśmy do środka.
Przy niedbale zbitych stołach i na ławach siedziały częścią nędznie, częścią zaś zawadyacko odziane postaci, które zaczęły się nam przypatrywać ciekawie.
— Nowi minierzy! — zaśmiał się jeden z nich. — Może znajdą więcej niż my. Chodź tu, czerwonoskóry i napij się ze mną!
Winnetou udał, że nie słyszał wezwania. Na to człowiek ów podniósł się z miejsca, wziął w rękę kieliszek wódki i przystąpił doń z miną wyzywającą.
— Łotrze, czy nie wiesz, że taka odmowa jest dla miniera największą obelgą? Pytam, czy się napijesz i czy każesz od siebie dać drugi raz.
— Czerwony wojownik nie pija wody ognistej, nie chce więc obrazić białego męża!
— To idź do dyabła!
Górnik rzucił kieliszek razem z wódką w twarz Apaczowi, wyrwał nóż z za pasa i skoczył, by nim Winnetou pchnąć w serce. Jednak zachwiał się nagle i charcząc padł na ziemię. Apacz miał także nóż — trzymał go teraz w ręku, klinga błyszczała jak przedtem — nóż był zaledwie dziesiątą część sekundy w ciele górnika, który teraz leżał na ziemi z przebitem sercem.
W tej chwili podnieśli się z miejsc i drudzy, a w rękach ich błysnęły noże. Równocześnie jednak i nasze strzelby znalazły się przy policzkach. Nawet Bob, który zaglądnął do wnętrza, stał ze strzelbą, gotową do strzału.
— Stop! — zawołał gospodarz. — Siadajcie, panowie, napowrót! Cała ta sprawa nic was nie obchodzi. Jim i Indyanin mieli ją między sobą załatwić i załatwili. Nell, zabierz trupa!
Minierzy zajęli miejsca. Nasza groźna postawa wywarła na nich co najmniej tak silne wrażenie, jak słowa gospodarza. Z poza bufetu wysunął się baarkeeper, wziął trupa na barki, poczem wrzucił go do opuszczonego dołu i przysypał trochę ziemią. Ten Jim przybył tu także, by szukać złota i zginął z własnej winy; deadly dust! Jakże często musiały się takie sceny powtarzać w kopalniach!
My usiedliśmy w odosobnieniu od innych.
— Moi panowie raczą się napić? — spytał gospodarz.
— Piwa — odpowiedział Bernard.
— Porteru, czy ale?
— Dajcie tego, które lepsze!
— W takim razie weźcie ale! Prawdziwe ale z Burton w Staffordshire.
Mnie zaciekawił trochę ten napój, który wyrabiany w Anglii i to w miejscu słynnem z tego na cały świat dostał się aż do Sacramento. Gospodarz przyniósł pięć flaszek, z których jedną otrzymał Bob. On włożywszy butelkę do ust tak, jak gdyby ją chciał aż do żołądka wciągnąć, wypróżnił ją za jednym razem. Zaledwie jednak odjął ją od ust, zawrócił oczy, otworzył usta tak, że zajęły mu pół twarzy i wydał okrzyk, jak rozbitek, który poraz ostatni wychyla się nad wodą.
— Co się stało? — spytałem, sądząc, że skaleczył sobie szkłem podniebienie.
— Massa, oh, ah, Bob umrzeć! Bob wypić truciznę!
— Truciznę? To angielskie ale!
— Ale? Nie! Bob znać ale! Bob wypić truciznę, czuć w ustach i żołądku arszenik i wilczą jagodę!
Nasz poczciwy murzyn nie był smakoszem. Jak to musiało dopiero działać na wyrafinowane podniebienie! Wszedłem do sklepu w chwili właśnie, gdy gospodarz pytał:
— Czy możecie także zapłacić, moi panowie?
Bernard przybrał minę obrażonego i sięgnął do kieszeni.
— Stać, master Bernard! — rzekł Sam. — Ten rachunek ja załatwię. Ile kosztuje piwo?
— Butelka po trzy dolary, razem piętnaście.
— To tanio, mój człowieku, zwłaszcza, jeśli można flaszkę zabrać z sobą. Prawda?
— Istotnie.
— My jednak zostawimy je wam, gdyż ludzie, znający miejsca, w których złoto leży całymi pokładami, nie troszczą się o kawałek szkła. Przynieście wagę!
— Płacicie złotem?
— Tak.
Sam otworzył worek z kulami i wyjął kilka nuggetów, z których jeden był wielkości gołębiego jaja.
— Do pioruna, gdzieście to znaleźli?
— U siebie.
— A gdzie to jest?
— Mniej więcej w Ameryce. Mam lichą pamięć i przypominam sobie miejsce zwykle dopiero wtedy, kiedy sam potrzebuję pieniędzy.
Gospodarz musiał tę uwagę schować do kieszeni, lecz oczy jego iskrzyły się od żądzy, gdy odważył nugget i wydał resztę w pieniądzach. Wziął złoto po najniższej cenie, pomijając już to, że jego waga mogła także mieć pewne właściwości. Sam jednak schował pieniądze z miną człowieka, któremu nie zależy na tem, czy dostanie o jedną uncyę mniej lub więcej. Pomiędzy kulami nosił on tak, że drudzy o tem nie wiedzieli, wcale pokaźną sumkę. Teraz przypomniały mi się jego słowa, które wyrzekł przy pierwszem naszem spotkaniu, że potrafi tyle znaleźć złota w górach, aby niem wzbogacić przyjaciela.
Teraz skosztowaliśmy piwa. Gdybyśmy tu byli przyszli prosto z sawanny, bylibyśmy może je wypili, ponieważ jednak odświeżyliśmy zrujnowane podniebienia dzięki gościnności donny Elwiry w hotelu Valladolid, nie mogliśmy tego przełknąć. Było jasnem, że gospodarz gotował sam to ale z ziół i innych domieszek i sprzedawał po trzy dolary butelkę. Oto jeden z wielu przykładów, że w kopalniach nie tylko ten się wzbogaca, który samego złota szuka.
Gospodarz nie zadowolił się widocznie uwagą Sama, bo usiadł przy nas i zapytał:
— Czy daleko stąd to miejsce, sir?
— Które? Ja znam cztery czy pięć.
— Aż tyle! To nie może być! Bo w takim razie nie przychodzilibyście do nędznego Yellow-water-ground, gdy nic już znaleźć nie można.
— Czy uwierzycie w to, czy nie, to naprzykład wasza rzecz!
— Bierzecie z sobą zawsze tylko tyle, ile wam potrzeba?
— Tak.
— Co za lekkomyślność, co za nieostrożność. A co będzie, gdy inni zabiorą, że się tak wyrażę, wasze mienie?
— Do tego nie przyjdzie, mości Ale-manie!
— Jabym odkupił od was cośkolwiek, sir?
— Nie zdołalibyście tego zapłacić. Czy macie naprzykład tyle, żeby pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt cetnarów złota wymienić na dolary albo banknoty?
— Do stu piorunów! Aż tyle? Trzebaby się postarać o spólnika, a nawet dwu, albo trzech. Hm, z takim jak Allan Marshall, który przybył tu z kilkoma tysiącami dolarów, a odjechał z prawdziwymi skarbami, możnaby coś zrobić. On rozumiał swój zawód!
— Jakto?
— Miał on pomocnika, którego odprawił, ponieważ go okradł. Ten nam opowiedział, że Marshall pył i małe ziarnka zmienił w Sacramento na banknoty, a większe nuggety zakopał w swoim namiocie, potem zniknął nagle, niewiadomo jak i dokąd.
— Czy miał jakie zwierzęta?
— Tylko jednego konia. Zresztą szukano go tu onegdaj.
— Ach, kto taki?
— Trzej ludzie. Dwaj biali i jeden mulat. Dopytywali się u mnie o niego, a i wy pewnie go znacie.
— Trochę, dlatego chcielibyśmy z nim się spotkać. Dokąd się ci trzej udali?
— Odszukali to miejsce, gdzie był jego namiot, a wróciwszy tu siedzieli potem długo nad papierem, który tam, zdaje się znaleźli. Ja rzuciłem raz na to okiem i poznałem, że była to mapa, albo plan jakiś.
— A potem?
— Pytali o dolinę Short-Rivulet. Gdy im ją opisałem, zarówno jak wiodącą do niej drogę, wyjechali zaraz w tym kierunku.
— Na podstawie samego opisu nie dostaliby się do Short Rivulet!
— Czy wy znacie tę dolinę?
— Byłem tam raz. Czy nie moglibyście pokazać nam miejsca, w którem stał namiot?
— Możecie je stąd zobaczyć. Tam w prawo na zboczu przy krzakach tarniny. Jeśli tam pójdziecie, zauważycie zaraz ślad po ognisku i wszystko.
— A jak się nazywa człowiek, który był jego służącym?
— Fred Buller. Pracuje w drugiej płukarni na lewo, jeśli się idzie z góry.
Skinąłem na Bernarda i wyszedłem z nim ze sklepu. Razem puściliśmy się w górę potoku, a zatrzymaliśmy się dopiero na oznaczonem miejscu. Pracowali tam tylko dwaj ludzie.
— Good day, moi panowie! Który z was jest master Buller? — zapytałem.
— Ja! — odrzekł jeden z nich.
— Czy macie czas odpowiedzieć mi na kilka pytań?
— Jeśli mi się to opłaci. Wiecie, że przy tej pracy każda minuta kosztuje pieniądze.
— Ile chcecie za dziesięć minut?
— Trzy dolary.
— Macie! — rzekł Marshall, podając mu pieniądze.
— Dziękuję, sir! Przeczuwam, że jesteście wielkimi gentlemanami.
— Skorzystacie jeszcze więcej z tej wielkości, jeśli dobrze odpowiecie na pytania! — rzuciłem mu na przynętę.
— Well, sir! Pytajcie!
Temu człowiekowi łotrowstwo z oczu patrzyło. Jak było go podejść! Postanowiłem wobec niego zagrać rolę równego mu draba.
— Czy nie poszlibyście cokolwiek na bok?
— Do dyabła, sir! Macie dobrą broń!
Aha, miał nieczyste sumienie.
— Dobrą broń dla wrogów, a dobre pieniądze dla przyjaciół. Idziecie?.
— Owszem.
Wylazł z wody i oddalił się z nami od brzegu.
— U was byli przedwczoraj trzej ludzie?
— Tak.
— Dwaj biali i jeden mulat?
— Istotnie, a dlaczego pytacie?
— Biali byli ojciec i syn?
— Tak. Mulat to mój i ich znajomy.
— Ach! — nie wiem, skąd mi przyszła nagle ta myśl, której dałem wyraz natychmiast. — Tego mulata ja znam także. Ma na prawym policzku ranę od noża?
— Rzeczywiście, wy znacie kap... wy znacie, sir Shelleya. Gdzieście się z nim zetknęli?
— Swego czasu mieliśmy z sobą interesa, dlatego chciałbym się dowiedzieć, gdzie się teraz znajduje.
— Nie wiem, sir!
Widać było po nim, że prawdę powiedział.
— Czego ci ludzie od was chcieli? — pytałem dalej.
— Sir, dziesięć minut upłynęło już chyba!
— Jeszcze nie. Ale ja wam powiem, że dopytywali się was o waszego dawnego pryncypała master Marshalla. Zresztą dostaniecie za dokończenie rozmowy z nami jeszcze pięć dolarów!
Bernard sięgnął do kieszeni i zapłacił.
— Dziękuję, sir! Wy jesteście zupełnie inni ludzie, niż ci Morgani i Shelley, wam tedy udzielę lepszych wskazówek, aniżeli jemu. Skoro mieliście z nimi interesa, to wiecie zapewne, jaki on sknera. Miał on towarzysza z Sid...
Utknął, przerażony niemal tem słowem, które zaczął wymawiać.
— Sidney-Coves, chcieliście powiedzieć! Znam i to także.
— Tak? Sądzę zatem, że potraficie ocenić, co znaczą drobne przysługi. Gdzie są ci trzej, tego nie wiem, ale szukali tam długo i znaleźli jakiś papier. Gdyby sir Shelley inaczej był ze mną mówił, byłby dostał jeszcze inne papiery.
— A jak należy z wami mówić, aby je dostać?
Na to on roześmiał się nikczemnie i dodał:
— Jak dotąd!
Miał więc na myśli rozmowę dolarami, ten szczwany drab!
— Jakież to są papiery?
— Listy.
— Od kogo i do kogo?
— Hm, sir, boję się zaczynać, skoro nie jestem pewny, czy pomówicie ze mną moim językiem!
— Oznaczcie cenę!
— Sto dolarów!
— Czy trochę nie za dużo? Podchwytujecie listy swego pryncypała, aby je sprzedać kapitanowi rozbójników, a gdy wam ten za nie za mało dawał, zatrzymujecie je nadal, sądząc, że to, o co się usilnie stara sir Shelley, wam nie może zaszkodzić. Przestrzegam jednak, że możecie na tem źle wyjść! Czy nie zadowolilibyście się pięćdziesięcioma?
Wypowiedziałem tylko przypuszczenie, które mi się nasunęło samo na podstawie rozważenia tego, co dotychczas słyszałem. Poznałem jednak natychmiast, że trafiłem w sedno, gdyż przystał odrazu na moją cenę:
— Teraz widzę istotnie, że mieliście wspólne interesa z kapitanem, ponieważ wszystko wiecie. Nie będę już was naciskał i przyjmę pięćdziesiąt.
— Gdzie te papiery?
— Chodźcie do naszego namiotu!
Wróciliśmy kawałek do tego „namiotu“, który w rzeczywistości składał się tylko z czterech ścian ziemnych i rozciągniętej nad niemi podziurawionej pilśniowej dery. W każdym z czterech rogów znajdowało się po jednej dziurze, które, zdaje się, służyły za schowki, bo Buller sięgnął ręką do jednej z nich i wydobył podartą chustkę, pełną rozmaitych przedmiotów. Rozwinąwszy chustkę, wyciągnął dwa listy, które mi podał. Chciałem je już wziąć, lecz on cofnął rękę czemprędzej i oświadczył:
— Za pozwoleniem, sir! Najpierw pieniądze!
— Nie, przedtem muszę przynajmniej przeczytać adres!
— Dobrze! Ja potrzymam listy, a wy się przypatrzycie!
Potrzymał je przed nami, a my spojrzeliśmy na nie równocześnie.
— Dobrze! — zawołałem. — Bernardzie, dajcie mu pieniądze!
Listy były adresowane do ojca Bernarda, ponieważ Allan wcale jeszcze nie wiedział, że go zamordowano. Bernard dobył pośpiesznie pieniądze, chociaż widać było, że wydało mu się to co najmniej osobliwem płacić taką sumę za umyślne, na jego szkodę nawet obliczone przytrzymanie listu przez niegodziwego człowieka. Buller schował pieniądze wysoce zadowolony i chciał już chustkę zawinąć, kiedy nagle błysnęło z niej coś złotego. Bernard sięgnął natychmiast i wyrwał mu z ręki zegarek w szczerozłotych kopertach.
— Dlaczego zabieracie się do mojego zegarka? — zapytał Buller.
— Żeby zobaczyć, która godzina — odrzekł Marshall.
— Nie nakręcony — odpowiedział Buller, skwapliwie sięgając ręką. — Oddajcie, sir!
— Zaraz! — zawołałem, przytrzymując jego rękę. — Jeśli nawet stoi, to dowiecie się przynajmniej, która godzina wybiła.
— Zegarek Allana! — zauważył Bernard zmieszany.
— Naprawdę? Skąd ten zegarek znalazł się w waszym ręku, człowiecze? — zapytałem.
— Co was to obchodzi? — odburknął zuchwale, starając się wyswobodzić.
— Nawet bardzo mię to obchodzi, gdyż ten gentleman jest bratem dawnego właściciela zegarka. Skąd zatem macie zegarek master Marshalla?
Drab znalazł się w wielkim kłopocie.
— On mi go darował — odrzekł.
— Kłamstwo! — odparł Bernard. — Popatrzcie na te kamienie, Charley! Zegarka za trzysta dolarów nie darowuje się służącemu.
— Well, Bernardzie. Przeszukajcie to miejsce, a ja tymczasem przytrzymam tego człowieka.
Trzymałem Bullera za obie ręce, a on usiłował się wyrwać, lecz mu się to nie udało.
— Kto wy jesteście, kto wam dał prawo przeszukiwania mojego namiotu? Zawezwę towarzysza do pomocy i każę was zlynchować! — groził on nam surowo.
— Nie róbcie głupich żartów, człowieku, gdyż master Lynch gotów się dobrać do waszego gardła. Skoro tylko krzykniecie, przycisnę was mocniej — odrzekłem mu.
Trzymałem go lewą ręką za ramię, a prawą za kark. Rabuś zrozumiał, że będąc zupełnie w mojej mocy musi się poddać.
— Nie znajduję nic więcej! — stwierdził Bernard, skończywszy badanie.
— To puśćcie mnie teraz i oddajcie zegarek! — domagał się Buller.
— Powoli, powoli! — odrzekłem. — Przytrzymam was jeszcze, dopóki się nie naradzimy, co z wami zrobić. Jak sądzicie, Bernardzie?
— Ukradł zegarek — odpowiedział Bernard.
— Oczywiście!
— Musi go zwrócić.
— Naturalnie!
— A kara?
— Postąpimy z nim łagodnie. Za zatrzymanie listów i kradzież odda nam zadarmo zegarek i listy.
— Za darmo? Jak to?
— Poprostu tak: odda tych pięćdziesiąt pięć i trzy dolary, będzie to bardzo łaskawie z naszej strony. Sięgnijcie śmiało do kieszeni, ja go przytrzymam!
Mimo jego oporu odebraliśmy mu pieniądze, poczem go wypuściłem. Zaledwie się to stało, wybiegł on z namiotu i popędził do oberży.
Poszliśmy za nim powoli i posłyszeliśmy już zdala wściekłe okrzyki, a wobec tego przyspieszyliśmy kroku. Konie nasze stały przed drzwiami, ale Boba nie było widać. Zajrzeliśmy szybko do środka gospody i znaleźliśmy się na miejscu walki. W jednym kącie stał Winnetou, chwyciwszy jedną ręką Bullera za gardło, a prawą wywijając odwróconą rusznicą, obok niego zaś Sans-ear odpierał ciosy kilku gości. W drugim kącie Bob bronił się dzielnie pięściami i nożem, gdyż strzelbę mu odebrano. Buller, jak się później dowiedziałem, wezwał minierów do pojmania mnie i Bernarda, a Sam sprzeciwił się temu zamiarowi. Ponieważ górnicy byli jeszcze rozzłoszczeni z powodu Jima, a gospodarz nabrał przekonania, że z Sans-earem nie zrobi interesu, nastąpił pod jego osłoną napad, który towarzysze byliby życiem przypłacili, gdybyśmy my dwaj nie byli na czas się zjawili.
Sam i Winnetou mogli jeszcze podołać walce, a przedewszystkiem należało wyrąbać Boba.
— Strzelać tylko w konieczności! Weźcie się do kolby, Bernardzie! — zawołałem.
Z temi słowy rzuciłem się na diggerów, a w niespełna minutę dostał murzyn swoją strzelbę napowrót i jak wypuszczony z klatki tygrys skoczył teraz na wrogów, którzy na nasze szczęście nie mieli broni palnej.
— Ach, Charley! — westchnął z ulgą Sam. — Teraz precz z kolbą, a ująć zato tomahawki naprzykład. Walić tylko na płask!
Posłuchaliśmy rady doświadczonego westmana. Nie była to już walka, lecz zabawa. Ledwie błysnęły nasze wojenne topory, ledwie kilku dostało porządnie po czaszkach, wybiegła cała zgraja przez drzwi, a my zostaliśmy sami z Bullerem i gospodarzem.
— Czy rzeczywiście ukradłeś temu człowiekowi zegarek i pieniądze, Charley? — zapytał Sam.
— Pah! To on ukradł bratu Bernarda listy i zegarek.
— I wy go puszczacie wolno! To mnie zresztą nic nie obchodzi. Ale że tych grabarzy poszczuł na nas, to mnie trochę obchodzi, zato więc naprzykład otrzyma swoją nagrodę!
— Nie zabijesz go, Samie!
— Nie byłby tego godzien! Przytrzymać go, Winnetou!
Apacz chwycił draba tak mocno, że się nie mógł poruszyć, a Sam dobył noża i wymierzył. Nastąpiło krótkie cięcie, okrzyk Bullera i koniec jego nosa upadł na podłogę.
— Tak, mój chłopcze! Nie dobrze jest grozić lynchem doświadczonym i uczciwym westmanom, bo wtedy wtyka się własny nos w niebezpieczeństwo, przyczem mogą go czasem obciąć. A nasz master storeman? O, tam stoi! Chodźcieno tutaj, kochani i pokażcie, o ile łokci nos wasz jest za długi!
Gospodarzowi widocznie nie było przyjemne to zaproszenie, bo postąpił tylko o krok.
— Przypuszczam — rzekł — gentlemani, że za moją gościnę nie zapłacicie mi w ten sposób!
— Gościnę? Nazywacie gościną to, że każecie sobie za pół litra wody z potażem płacić po trzy dolary?
— Oddam wam pieniądze natychmiast!
— Zatrzymajcie je sobie i nie bójcie się! Któż warzyłby potem porter i ale, gdybyśmy wam popsuli rzemiosło. Ale teraz uchodźmy stąd, bo te złotniaki gotowe nam jeszcze raz wsiąść na kark!
Ale Bob nie był z tego zadowolony.
— Massa chcieć iść? Oh, ah, czemu nie ukarać przedtem gospodarza za truciznę? Nigger Bob go ukarać!
Porwał rzeczywiście jedną flaszkę i podał gospodarzowi:
— Wypić flaszkę do żołądka. Prędko, bo Bob zastrzelić!
Gospodarz musiał spełnić rozkaz, ale zaledwie się z jedną flaszką uporał, Bob podał mu drugą.
— Jeszcze pić jedną!
I tę gospodarz wypróżnił.
— Znowu pić jedną!
W ten sposób musiał nieszczęśliwy wypić pięć butelek, przyczem robił miny nad wyraz komiczne.
— Tak, ah, oh, teraz gospodarz wypić pięć razy trzy dolary i mieć w brzuchu dużo kwasu!
Byliśmy więc gotowi do drogi. Winnetou puścił złodzieja, który ściśnięty silnie nie mógł dotąd krzyczeć, ale teraz zaczął wyć tem głośniej. Wskoczywszy na konie, odjechaliśmy w samą porę, gdyż nieopodal domu gromadzili się już poszukiwacze złota ze strzelbami. Szczęściem nie było ich jeszcze wszystkich, dlatego niezaczepieni dostaliśmy się nad Sacramento.
— Gdzie leży Short-Rivulet? — zapytał Bernard.
— Na razie pojedziemy w górę rzeki— odrzekł Sam.
Teraz ruszyliśmy wyciągniętym kłusem, nie zwalniając biegu, dopóki nie oddaliliśmy się na tyle od gospody, że pościg nie mógł już dla nas być groźnym.
— Teraz staniemy! — zawołał Bernard. — Muszę listy przeczytać!
Zeskoczyliśmy z koni i usiedliśmy na ziemi. Marshall rozpieczętował listy i wziął się do czytania.
— To dwa ostanie — rzekł. — Allan skarży się, że mu nie odpowiadamy, a w ostatnim robi następującą ciekawą dla nas uwagę:
„... zresztą idą mi tu interesa lepiej, niż sam przypuszczałem. Pył i ziarnka złota odsyłałem przez pewnych ludzi do Sacramento i San Francisco, gdzie otrzymuję daleką wyższą cenę, aniżeli sam daję. W ten sposób podwoiłem sumę, którą z sobą wziąłem. Teraz jednak opuszczam Yellow-water-ground, gdyż niema tu już ani czwartej części dawnych zysków, a oprócz tego droga stała się tak niepewną, że nie mogę już odważyć się na żadną przesyłkę. Domyślam się nawet ze wszystkich oznak, że bravos chcą odwiedzić mój namiot. Dla tego zniknę stąd niespodzianie, nie zostawiając śladu po sobie, gdyż zbóje gotowi mnie ścigać. Wywiozę stąd więcej, niż sto funtów nuggetów i udam się do doliny Short-Rivulet, gdzie znaleziono miejsca bardzo obfite w złoto, gdzie też niewątpliwie w jednym miesiącu zrobię lepszy interes niż tutaj w czterech. Stąd pojadę przez Lynn do Humboldhaven, a potem okrętem do San Francisco...
— A zatem nasze wiadomości o jego wyjeździe do doliny Short-Rivulet sprawdzają się — odezwał się Sam. — Czy to nie dziwne, Charley? Ci Morgani także o tem wiedzieli. Ale skąd, he?
— Zapewne była o tem jakaś wzmianka na papierze, znalezionym w namiocie.
— Być może — wtrącił Bernard. — Jest tu jeszcze parę słów, które nam może coś w tym względzie wyjaśnią. Oto one:
„... zwłaszcza że nie potrzebuję licznego towarzystwa. Obchodzę się nawet bez przewodnika, gdyż narysowałem sobie wedle najnowszych map plan podróży, któremu się mogę powierzyć.“
— Czyżby ten plan zgubił albo brulion jego niebacznie wyrzucił? — wtrąciłem ja.
— I to nie jest wykluczone — rzekł Sam. — Nie jest westmanem i nie nauczył się tego, że czasem od najdrobniejszej okoliczności zawisło życie naprzykład. A jeśli dotarł tam szczęśliwie, to jeszcze pytanie, jak sobie poradzi z Indyanami Wężami, którzy mają tam swoje wsi, a dalej ku Lewis-fork swoje ostępy myśliwskie.
— Czy oni tacy źli, jak Komancze? — zapytał Bernard z obawą.
— Oni wszyscy jednacy, szlachetni dla przyjaciół, a straszni dla wrogów. My nie mamy powodu ich się obawiać, gdyż byłem u nich przez dłuższy czas i każdy Snake-Indian zna Sans-eara, jeśli nie osobiście, to ze sławy.
— Snake? — zapytał teraz Winnetou. — Wódz Apaczów zna Szoszonów[73], którzy są jego braćmi. Wojownicy Szoszonów są dzielni i wierni. Ucieszą się widokiem Winnetou, który wielekroć palił z nimi kalumet.
W ten sposób spadły nam z serca dwie troski. Zarówno Winnetou, jak i Sama łączyły przyjazne stosunki z tamtejszymi Indyanami i oczywiście obaj znali okolicę, w której należało szukać doliny Short-Rivulet. Obaj więc prowadzili nas dalej.
Teren, przez który musieliśmy teraz przejeżdżać, był przeważnie górzysty, gdyż opuściwszy dolinę Sacramento, zwróciliśmy się w góry San Jose. Była to droga uciążliwa, lecz najprostsza i najkrótsza, dzięki czemu spodziewaliśmy się wyprzedzić obu rozbójników. Byli oni wprawdzie o dwa dni przed nami, ale obrali sobie widocznie inną drogę, gdyż w przeciwnym razie bylibyśmy na ich trop natrafili.
Z gór Józefa skręciliśmy na północny wschód i w tydzień po odjeździe z Yellow-water-ground dostaliśmy się do podnóża potężnej góry o piętnastu milach średnicy, sterczącej jak ścięty stożek nad inne góry. U stóp jej rosły gęsto drzewa liściaste, zbocza zaś nieco wyżej pokryte były nieprzebytą puszczą szpilkową. W samym środku jej podstawy górnej niejako leżało jezioro, zwane dla swego posępnego otoczenia black eye[74]. Do niego wpada od zachodu Short Rivulet.
Skąd się tam wzięło złoto? Z wyższych miejsc nie mogła go spłukać woda, musiało więc chyba być pochodzenia plutonicznego. Podziemne moce, wypędzając w górę ten stożek, wyrzuciły widocznie zarazem skarby złota, dlatego należało przypuszczać, że tam zamiast piasku znajdują się całe żyły i pokłady tego kruszcu, o wiele wydatniejsze aniżeli w dolinie słynnego Sacramento.
Wspinając się na górę, wjechaliśmy w taką dzicz pierwotną, że straciliśmy niemal odwagę, żeby się przecisnąć przez nieprzebyty chaos skał i boru. Lecz im dalej posuwaliśmy się, tem mniej napotykaliśmy trudności. Uciążliwe podszycie leśne niknęło coraz to więcej, aż w końcu znaleźliśmy się w olbrzymim tumie, którego powałę tworzyły gąszcze gałęzi i konarów, wspartą na milionach kolumn, tak grubych niekiedy, że zaledwie trzech ludzi zdołałoby je objąć, a stojących od siebie tu i ówdzie o kilkanaście łokci.
Taka puszcza robi na wrażliwym umyśle takie same wrażenie, jak świątynia na dziecku, wchodzącem do niej poraz pierwszy.
Ze wszystkich stron szumi i wieje dokoła człowieka. Serce przepełnia się dziwnemi uczuciami, wiara zapuszcza korzenie coraz to głębiej i mocniej, a syn ziemi wydaje się sobie tak małym, jak robak, który usiłuje wspiąć się na szczyt gigantycznego dębu, lecz zanim tam dojdzie, dawno już żyć nie będzie. Tak samo dzieje się z człowiekiem, który uważa siebie za pana stworzenia, a właściwie tylko z łaski Boga otrzymał jako niezasłużony dar pierwsze miejsce pomiędzy ziemskiemi stworzeniami.
Tak wspinaliśmy się zwolna, lecz ciągle pod górę, dopóki nie dostaliśmy się na ową równinę, po której już łatwiej jechało się naprzód. Pod wieczór dotarliśmy do południowego brzegu „Czarnego Oka“, którego głębokie, nieruchome wody błyszczały ku nam fosforycznym blaskiem jak zagadka, której rozwiązanie sprowadza nieuniknioną śmierć.
W dolinie nie było już słońca, tu jednak zapadał dopiero zmrok wieczorny, dzięki czemu mogliśmy jeszcze część brzegów dobrze przeszukać.
— Jedziemy dalej? — zapytał Marshall, pragnąc jak najprędzej brata zobaczyć.
— Moi bracia rozłożą się tu obozem! — rzekł Winnetou krótko i dobitnie, jak to było jego zwyczajem.
— Well — zgodził się Sam. — Jest tu pyszny mech na łoża, a nad wodą trawa dla koni. Jeśli sobie teraz wyszukamy zakryte miejsce, do czego naprzykład później czasu by nam nie starczyło, to możemy nawet rozniecić małe indyańskie ognisko, aby upiec indyka, zastrzelonego przez Boba.
Tak, Bob dziś poraz pierwszy upolował coś do jedzenia i był wcale dumny z tego niezbitego dowodu, że jest pożytecznym człowiekiem w naszem towarzystwie. Wkrótce znaleźliśmy miejsce, jakiego sobie Sam życzył i rozłożyliśmy się obozem.
Niebawem zapłonął ogień, a Bob zajął się gorliwie obdzieraniem z piór charakterystycznego północno amerykańskiego ptaka. Tymczasem zapadła noc zupełnie czarna, a w migotliwem świetle ogniska wystąpiły pnie, konary i gałęzie w dziwacznej postaci. Upiekliśmy in- dyka, a zjadłszy tę wspaniałą wieczerzę, spaliśmy spokojnie do rana.
O świcie ruszyliśmy dalej i dotarliśmy niebawem do doliny Short-Rivulet. Jak wskazywała jego nazwa[75], przyjmował ten potok tylko słabe dopływy z kilku kopiastych wzgórz i prawdopodobnie w porze gorącej zupełnie wysychał.
Zastaliśmy tu zburzone namioty, skopane złotodajne miejsca i wszędzie ślady gwałtownej walki.
Nie ulegało wątpliwości, że na poszukiwaczy złota napadli rozbójnicy. Nigdzie jednak nie widzieliśmy trupów.
Po dłuższych poszukiwaniach zobaczyliśmy po drugiej stronie pod drzewami trochę większy namiot. Był on także podarty, pocięty i poszarpany. Ani jeden ślad, ani jeden najdrobniejszy przedmiot nie wyjaśniał, do kogoby należał ten namiot.
Jakże rozczarował się Bernard w swych nadziejach, że zastanie tu brata!
— Tu mieszkał Allan! — rzekł stanowczo.
Przeczuwał to, a przeczucie mogło być słuszne. Objechaliśmy dokoła dolinę, otoczoną puszczą i natrafiliśmy na ślady, które prowadziły zachodniem zboczem góry. Tamtędy niewątpliwie wynieśli się rozbójnicy.
— Allan chciał się stąd udać przez Lynn do Humboldshaven, a zbóje puścili się za nim — zauważył znowu Bernard.
— Zapewne, jeżeli umknął — odrzekłem. — Ta okoliczność, że nie widać trupów, nie dowodzi jeszcze, że napadnięci uszli. Przypuszczam, że zabitych wrzucono do jeziora.
Głęboko pod wodami Black-eye leżeli może teraz ludzie, którzy marzyli o bogactwie, o szczęściu i rozkoszach. Ciemny demon, zwany złotem, wyrwał ich z tych marzeń i wtrącił w objęcia śmierci.
— A kim byli mordercy? — zapytał groźnie Marshall.
— Mulat i obydwaj Morgani, którzy tak długo nam umykali, pomimo że byliśmy tuż za nimi.
— Ale teraz będą już nasi, — rzekł Sans-ear — a wówczas tylko Sam Hawerfield będzie miał prawo z nimi się załatwić, bo ma z nimi rachunki.
— A zatem naprzód i za nimi!
Trop nie był tak wyraźny, żebyśmy mogli zliczyć poszczególne ślady, dalej jednak w lesie jechał każdy swoim torem i naliczyliśmy dwadzieścia zwierząt. Przez długi czas przypatrywałem się dokładnie odciskom z następującym wynikiem, który przedstawiłem towarzyszom:
— Jest szesnastu jeźdźców, a cztery objuczone muły. Kopyta tych ostatnich odcisnęły się ostrzej, a że to muły, poznać po tem, że często bardzo się narowiły. Rozbójnicy nie zdołają tak prędko naprzód się posuwać, jest więc nadzieja, że dojdziemy do nich, zanim dościgną Allana.
Popołudniu dotarliśmy do miejsca, gdzie nocowali po raz pierwszy. Po małym odpoczynku nie przerywaliśmy pochodu, dopóki było trop widać i położyliśmy się spać tylko na kilka godzin. O świcie ruszyliśmy znowu dalej i już przed południem przybyliśmy na miejsce ich drugiego noclegu, czyli zbliżyliśmy się do nich o jeden dzień.
Wieczorem chcieliśmy się dostać do górnego Sacramento, spływającego tu z Shasta i spodziewaliśmy się dopędzić zbójów nazajutrz. Tymczasem spotkała nas wielce niemiła przeszkoda. Oto trop się podzielił. Sacramento tworzy tu wielki łuk, ku któremu właśnie jechaliśmy wprost. Stąd jednak skręcał trop mułów i sześciu jeźdźców na lewo, aby łuk przeciąć, tymczasem reszta zatrzymała poprzedni kierunek.
— All devils, to fatalne — rzekł Sam. — Czy to podstęp wojenny, czy na przykład przypadek?
— Względem nas pewnie tylko przypadek — odrzekłem.
— Ale czemu się dzielą? — zapytał Bernard.
— To bardzo łatwo zrozumieć — odpowiedziałem. — Muły, niosące zdobycz z nad Black-eye, przeszkadzają rabusiom w szybkiej jeździe. Ci dlatego wysyłają transport naprzód, a sami puszczają się pośpieszniej za Allanem. Gdy mu jego mienie odbiorą, połączą się znowu gdzieś nad Sacramento.
— Well, zostawmy zatem muły na przykład, a jedźmy za rozbójnikami. Moja Tony oddawna już gniewa się na mnie za to, że posuwamy się naprzód jak ślimaki!
— Ej, czy to nie przesada! Zresztą należy tu rozważyć jeszcze jedno, Samie. Którego z obu Morganów zastrzegasz sobie?
— Zounds! Jak możesz pytać w ten sposób, Charley? Oczywiście, że obu!
— Hm, to się nie uda!
— Dlaczego?
— Muły niosą złoto. Jeśli Fred Morgan je odsyła, to komu je powierzy?
— No?
— Rozumie się, że nikomu innemu tylko synowi.
— Masz słuszność. Ale co czynić?
— Którego chciałbyś mieć prędzej?
— Starego.
— To dobrze; a więc naprzód i to prosto przed siebie!
Przeprawiliśmy się rzeczywiście o przedtem oznaczonym czasie przez Sacramento i rozbiliśmy obóz po drugiej stronie. Nazajutrz rano ruszyliśmy dalej tropem, ciągle wyraźnym. W południe dostaliśmy się na dolinę, gdzie ślady były tak świeże, że oddział nie mógł być dalej jak o pięć mil przed nami.
Teraz natężyliśmy konie, gdyż musieliśmy się do ściganych tak zbliżyć, żebyśmy mogli podejść nocny ich obóz. Wszyscy prawie byliśmy w gorączkowem podnieceniu, mając przed sobą morderców, których tak długo szukaliśmy daremnie. Mój kary ogier niósł mnie ciągle przodem, a tuż za nim biegł człapak Apacza. Wtem pokazało się takie mnóstwo śladów, że musiało tam być przynajmniej stu jeźdźców. Na ziemi widniały ślady walki, a na wielkolistnej roślinie ujrzałem nawet krew skrzepłą!
Zbadaliśmy dokładnie całe to miejsce. W lewo prowadziły na dolinę ślady trzech koni, a szeroki trop kopyt wiódł prosto.
Ruszyliśmy tropem szerokim i to z największym pośpiechem. Jeźdźcy byli napewno Indyanami, a ponieważ Allan nie wyprzedził ich bardzo, przeto mógł łatwo wpaść im w ręce. Ujechawszy może milę, ujrzeliśmy przed sobą namiot indyańskiego obozu.
— Szoszoni! — rzekł Winnetou.
— Węże! — potwierdził Sam, prowadząc nas prosto do obozu.
W samym środku stało przeszło stu Indyan, zgromadzonych dokoła wodza. Na nasz widok pochwycili za strzelby i tomahawki i otworzyli koło.
— Ko-tu-cho! — zawołał Winnetou, podjeżdżając do wodza tak gwałtownie, jak gdyby go chciał stratować, i osadził konia tuż przed nim.
Zagadnięty nie drgnął nawet powieką na tę karkołomną sztuczkę Apacza, teraz jednak wyciągnął rękę i powitał go:
— Winnetou, wódz Apaczów! Radość gości wśród wojowników Szoszonów, a rozkosz w sercu ich wodza, gdyż Ko-tu-cho pragnął zobaczyć się z walecznym bratem swoim Winnetou!
— A ze mną nie? — zapytał Sam. — Czyli wódz Wężów nie zna już przyjaciela swego, Sans-eara?
— Ko-tu-cho zna wszystkich swoich przyjaciół i braci. Niechaj będą pozdrowieni w wigwamach jego wojowników!
Wtem przeszył powietrze przeraźliwy krzyk. Oglądnąwszy się w tej chwili, zobaczyłem jak Bernard klęczał obok jakiejś postaci, leżącej na ziemi. Postąpiłem do niego czemprędzej i przekonałem się, że człowiek, leżący przy chacie, już nie żył; kula przebiła mu piersi. Był to biały i tak podobny do Bernarda, jak brat do brata. To podobieństwo pouczyło mię o wszystkiem niestety!
Towarzysze nasi podeszli również bliżej, lecz nikt nie przemówił ani słowa. Bernard klęczał w milczeniu nad zamordowanym, całował jego usta, czoło i policzki, odgarniał mu z twarzy powichrzone włosy i obejmował go rękoma za szyję. Potem podniósł się i zapytał:
— Kto go zabił?
Wódz odpowiedział:
— Ko-tu-cho wysłał wojowników, żeby ćwiczyli konie. Ci zobaczyli trzy blade twarze, a za niemi więcej prześladowców, również białych. Kiedy czternastu ludzi ściga trzech, to ścigający nie są ani dobrzy, ani waleczni. To też moi wojownicy pośpieszyli tym trzem z pomocą. Lecz wtedy tych czternastu wystrzeliło, a jedna kula ugodziła tę bladą twarz. Potem czerwoni wojownicy wzięli jedynastu do niewoli, a trzech uciekło. Ta blada twarz zmarła na ich rękach, a owi dwaj, którzy z nim byli, spoczywają na rogożach w wigwamie.
— Muszę ich widzieć w tej chwili! Ten zabity jest mój brat, syn mojego ojca, — dodał Bernard, przypomniawszy sobie dalsze znaczenie, które ma słowo „brat“ u dzikich.
— Mój biały brat przybył z Winnetou i Sansearem, przyjaciółmi Szoszonów, Ko-tu-cho tedy uczyni, czego on żąda. Niech mój brat pójdzie za mną!
Zaprowadzono nas do wielkiego namiotu, gdzie leżeli jeńcy ze związanemi nogami i rękami. Mulat z blizną na prawym policzku był także z nimi. Obu Morganów nie było widać.
— Co moi bracia zrobią z temi blademi twarzami? — zapytałem.
— Czy biały brat zna ich także?
— Znam. To rozbójnicy, którzy mają na sumieniu śmierć wielu ludzi.
— W takim razie osądzą ich biali bracia.
Porozumiałem się z towarzyszami spojrzeniem i odpowiedziałem:
— Zasłużyli na śmierć, lecz my nie mamy czasu ich sądzić. Oddamy ich naszym czerwonym braciom.
— Mój brat słusznie postąpi!
— Gdzie są ci biali, którzy byli przy zabitym?
— Niech moi bracia pójdą za mną!
Wprowadzono nas do drugiego namiotu, w którym spali dwaj ludzie, ubrani jak tropeirowie. Zbudzono ich, lecz z odpowiedzi ich przekonaliśmy się, że stosunek ich do Allana był czysto służbowej natury. Wyjaśnienia ich w tej sprawie były bardzo powierzchowne. Wróciliśmy do zabitego.
Bernard przebył twardą szkołę w ostatnich miesiącach. Wzmocnił się na duchu i na ciele, ale ręce mu drżały, gdy badał kieszenie tak długo szukanego brata. Zabrał z nich wszystko, co zawierały. Przypatrywał się pilnie znanym sobie przedmiotom, a gdy otworzył notatkę i zobaczył ukochane pismo, jął całować kartki i wybuchnął gorzkiem szlochaniem. Ja stałem zaraz obok niego i nie zdołałem także powstrzymać łez.
Szoszoni stali nieopodal, a po twarzy dowódzcy przemknęło coś, jakby pogarda dla naszej słabości. Winnetou, nie mogąc znieść tego, wskazał na nas i rzekł:
— Niechaj wódz Szoszonów nie sądzi, że to są baby. Brat zabitego walczył z palowcami, z Komanczami i okazał dłoń mocną, a mój czerwony brat zna tę drugą bladą twarz: to Old Shatterhand.
Lekki pomruk przebiegł szeregi Wężów, ich wódz zaś przystąpił bliżej i podał nam rękę.
— Ten dzień obchodzić będą uroczyście we wszystkich wigwamach Szoszonów. Bracia moi zatrzymają się w naszych chatach, będą jeść u nas mięso, pić fajkę przyjaźni i przypatrywać się zabawom naszych wojowników.
— Biali mężowie będą gośćmi czerwonych braci, ale nie dzisiaj, wrócą jeszcze później. Zostawią zwłoki i mienie zabitego i popędzą natychmiast za mordercami — odrzekłem.
— Tak — potwierdził Bernard. — Zostawię tu Allana i jego służących i nie zaczekam ani minuty. Kto idzie z nami na pościg?
— Oczywiście, że wszyscy! — zapewniłem stroskanego towarzysza.
Winnetou i Sam przystąpili do swoich koni. Wódz Szoszonów wydał swoim kilka cichych rozkazów. Przyprowadzono mu pysznego, po indyańsku okulbaczonego rumaka.
— Kotucho pójdzie ze swoimi braćmi. Własność zmarłej bladej twarzy przechowa się w wigwamie wodza, a kobiety jego będą opłakiwały zabitego.
Oto był owoc krótkich odwiedzin u Indyan Snake; zabraliśmy z sobą dzielną siłę na pościg za mordercami.
Ze stanu ich śladów, zupełnie dobrze widocznych, wynikało, że wyprzedzili nas o dwie godziny drogi, ale konie nasze, jak gdyby rozumiejąc nasz zamiar, zmiatały tak przez równinę, że iskry byłyby krzesały, gdyby pędziły po kamienistym gruncie. Tylko gniady Boba okazywał zmęczenie, ale murzyn ciągle go zachęcał do pośpiechu, dlatego musiał kroku dotrzymać.
— Hoh, hih, hiiih! — ryczał. — Koń musieć biec, gnać, żeby Bob złapać zabójców dobrego massy Allana!
Minęło już pół popołudnia, a morderców należało doścignąć przed wieczorem. Po trzech godzinach szalonej jazdy zsiadłem z konia, aby trop zbadać. Odciski były nadzwyczaj ostre, chociaż ziemia porosła była krótką trawą; nie podniosło się było jeszcze ani jedno źdźbło. Zbóje mogli więc być najwyżej milę przed nami.
Od czasu do czasu przykładałem do oczu lunetę, aby w kierunku tropu przeszukać widnokrąg, wreszcie ujrzałem trzy punkty, zwolna pozornie posuwające się przed nami.
— Tam są na przedzie! — rzekłem.
— Halloo, na nich! — krzyknął Bernard i podpędził konia.
— Powoli! — zawołałem nań.— To nam się na nic nie przyda; otoczyć ich musimy. Mój ogier i koń wodza wytrzymają jeszcze jazdę. Ja pojadę w prawo, Kotucho w lewo. W dwadzieścia minut prześcigniemy ich niepostrzeżenie, a potem wy ruszycie na nich.
— Uff! — potwierdził wódz Szoszonów i jak strzała puścił się w lewą stronę.
Ja udałem się równie prędko w prawo, a w dziesięć minut straciłem towarzyszy z oczu, chociaż oni także naprzód jechali. Mój wierzchowiec nie okazywał znużenia pomimo trudów dni ostatnich; nie miał ani płatka piany na pysku i ani śladu potu na gładkiej skórze, a sadził naprzód tak elastycznie, jak gdyby jego pięknie zbudowane ciało było z kauczuku.
Po piętnastu minutach zboczyłem w lewo i już wkrótce przez lunetę ujrzałem zbrodniarzy z boku za sobą, wodza zaś Wężów choć nieco w tyle poza mną, jednak także przed nimi. Obaj zwróciliśmy się teraz ku mordercom.
Ponieważ jechaliśmy naprzeciwko siebie, przeto wkrótce nas zauważyli. Spojrzeli poza siebie i spostrzegli, że stamtąd także ich ścigano. Pozostał im tylko jeden środek ucieczki, to jest przebić się pomiędzy nami. Rzucili się więc ku Szoszonowi.
— Teraz wytrwaj, mój kary!
Wydawszy ten ostry przeraźliwy okrzyk, który wytresowanego po indyańsku konia podnieca do wytężenia wszystkich sił, podniosłem się w strzemionach, aby koniowi jak najbardziej ulżyć ciężaru i ułatwić oddychanie. Tak pędzi jeździec tylko wtedy, gdy za jego plecami szaleje pożar preryi.
Wtem jeden z morderców, w którym natychmiast poznałem Freda Morgana, zatrzymał konia i przyłożył strzelbę do policzka. W tej samej chwili, kiedy błysnął strzał, runął wódz Szoszonów razem z koniem, jakby rażony piorunem. Sądziłem, że albo on, albo rumak jego został zabity, i wydałem okrzyk jak wściekły, lecz na szczęście pomyliłem się, gdyż w następnej chwili Kotucho zerwał się i rzucił na zbójów. Była to jedna ze sztuczek, których Indyanie latami uczą swoje konie. Jego ogier wytresowany był w ten sposób, że na oznaczone słowo padał błyskawicznie na ziemię, a kula musiała ponad nim przelecieć.
Gdy wódz Szoszonów tomahawkiem już powalił był jednego zbója, wpadłem ja na Freda Morgana. Postanowiłem pochwycić go żywcem i nie zważałem na to, że skierował ku mnie rusznicę, w której miał jeszcze drugi nabój. Koń jego nie stał spokojnie; huknął strzał, a kula przebiła się przez rękaw mojej bluzy.
— Hurra, tu jest Old Shatterhand! — zawołałem.
Świsnęło lasso, koń mój obrócił się i pocwałował wstecz, ja poczułem silne szarpnięcie i oglądnąłem się poza siebie. Pętla przycisnęła Morganowi obie ręce do ciała i pociągnęła go za mną. Równocześnie ujrzałem, że już Sam z dwoma towarzyszami przybiegł na miejsce. Trzeci zbój wystrzelił do Bernarda, lecz w tej samej chwili położyły go trupem kule Sama i wodza Szoszonów.
Zeskoczyłem z konia. Nareszcie mieliśmy w ręku Freda Morgana! Był ogłuszony upadkiem z konia. Zdjąłem z niego moje lasso i związałem go jego własnem. Tymczasem nadciągnęli i inni. Bob pierwszy zsiadł prędko z konia i dobył noża.
— Oh, ah, nigger Bob być tutaj z nożem i zakłuć powoli na śmierć złego zbója, mordercę!
— Stój! — zawołał Sam, chwytając murzyna za rękę. — Ten człowiek mój!
— Czy tamci nie żyją? — zapytałem.
— Obaj! — odrzekł Bernard, któremu krew płynęła z ramienia.
— Jesteście ranni?
— Tylko draśnięty.
— I to nie dobrze, gdyż mamy jeszcze daleką jazdę przed sobą. Musimy dopędzić muły! Co zrobimy z Morganem?
— On mój! — powtórzył zawzięty Sam. — Ja mam o tem rozstrzygać. Oddaję go master Bernardowi i Bobowi, którzy go zawiodą do obozu Szoszonów i przypilnują tam, dopóki my nie powrócimy. Bernard naprzykład ranny i z bratem ma do czynienia; Bob musi być przy nim, a nas czterech wystarczy, jak sądzę, na sześciu ludzi z mułami.
— Plan dobry, a zatem do dzieła!
Morgana przywiązano troskliwie do konia, a Bernard i Bob wzięli go w środek i udali się do obozu Szoszonów. My zostaliśmy jeszcze na miejscu, aby dać koniom odsapnąć i trochę popaść.
— Długo nie możemy tu bawić — zauważyłem. — Musimy jeszcze skorzystać z dnia, aby naprzód podążyć.
— Dokąd jadą moi bracia? — spytał Kotucho.
— Ku wodom Sacramento, pomiędzy górami San John i San Josef — odrzekł Sam.
— W takim razie niechaj moi bracia będą spokojni! Wódz Szoszonów zna każdy krok drogi do tych wód. Mogą paść swoje konie, a potem nocą pojechać.
— A jednak nie powinniśmy byli tak prędko odesłać Morgana, lecz o niejedno wypytać go przedtem — wtrącił Sam.
— Czemu?
— Należało go przesłuchać.
— To później uczynimy, a właściwie to wcale nie jest potrzebne. Wina jego stokroć dowiedziona.
— Ale mogliśmy się od niego dowiedzieć, gdzie się miał spotkać z mułami!
— Pshaw! Czy sądzisz naprawdę, że byłby nam to zdradził?
— Przypuszczam!
— To się grubo mylisz. On nie wyda nam pod nóż syna i zrabowanych skarbów, będąc zwłaszcza przekonanym, iż losu swego nie zmieni.
— Mój brat Szarlih ma słuszność! — potwierdził Winnetou. — Oczy czerwonych i białych myśliwców są dość bystre, by znaleźć ślady mułów.
Wódz Apaczów dobrze mówił, chociaż bylibyśmy oszczędzili czasu, gdybyśmy się byli dowiedzieli o miejscu spotkania Morgana z synem i towarzyszami.
— Kogo moi bracia szukają? — zapytał Szoszon wbrew zwyczajowi czerwonych, którzy nie okazują nigdy ciekawości wobec obcych. Tu jednak znajdował się wobec ludzi, których uważał za równych sobie i mógł odstąpić od tej zasady.
— Towarzyszy morderców, których pojmali wojownicy Szoszonów — odpowiedziałem.
— Ilu ich jest?
— Sześciu.
— Tych potrafi zabić jeden z moich braci. Znajdziemy ich i sprowadzimy do tamtych.
Gdy zmrok zapadał, konie były już tak pokrzepione na siłach, że mogliśmy je nanowo natężyć. Wskoczywszy z nową otuchą na siodła, powierzyliśmy się przewodnictwu wodza, który jechał przed nami przez cały wieczór i całą noc z taką pewnością siebie, że dowiódł nam prawdy słów swoich, co do znajomości każdego kroku tej drogi.
Prerya leżała już od dawna za nami. Teraz przejeżdżaliśmy to przez góry, to znów przez doliny, to po krótkich przestrzeniach lasu i sawanny. Odpocząwszy nad ranem, ruszyliśmy dalej w tym samym kierunku, aż wreszcie ujrzeliśmy przed sobą dolinę Sacramento.
Zjechaliśmy tam wprost ku temu miejscu, z którego w prawo i w lewo wrzynała się w góry boczna dolina, gdzie też znajdował się dom, utworzony przez ziemne ściany, obite deskami. Nad drzwiami widniał napis „Hotel“. Właściciel jego obrał bardzo dobry punkt dla swej siedziby. Dowodziła tego frekwencya, jaką się cieszył, gdyż przed domem stało mnóstwo wozów, koni wierzchowych i jucznych, wnętrze zaś nie mogło widocznie wszystkich pomieścić, skoro poustawiane na dworze stoły i ławki były silnie obsadzone.
— Czy wstąpimy tam, aby się czegoś dowiedzieć? — spytał mnie Sam.
— A masz jeszcze nuggety na ale z Bostonu w Staffordshire? — odrzekłem, śmiejąc się.
— Znajdą się jeszcze!
— To wejdźmy!
— Tylko nie do środka, jeśli jesteś tak łaskawy, gdyż mało co tak lubię, jak garść swobodnego świeżego powietrza.
Podjechaliśmy przed dom, przywiązaliśmy konie i usiedliśmy za ścianą, zbitą z desek, na której uderzał w oczy dumny napis: weranda.
— Co panowie piją? — spytał Ganymed, który się zaraz zjawił.
— Piwo. A ile kosztuje? — odpowiedział Sam.
Aha. Poczciwy westman był dzisiaj przezorniejszy, niż w Yellow-water-ground.
— Porter pół dolara, ale tak samo.
— Prosimy o porter!
Służący przyniósł cztery flaszki, postawił przed nami i oddalił się czemprędzej. Mimo jego pośpiechu chciał Sam rozpocząć go wypytywać, gdy wtem ja, rzuciwszy okiem przez dziurę, służącą jako okno od strony drogi, dałem mu wczas jeszcze znak ręką.
Oto jedną z bocznych dolin zjeżdżało sześciu ludzi, z których dwaj prowadzili cztery muły za cugle, a pierwszym z nich nie był nikt inny, tylko Patrik Morgan. Stanęli przed hotelem, przywiązali swoje zwierzęta i zajęli miejsce przy jednym ze stołów, pod naszem oknem. Jednem słowem zrobili tak, jak tylko mogliśmy sobie życzyć.
Dlaczego jednak muły ich nie były już objuczone? Schowali zapewne przedmioty zrabowane w jakiejś kryjówce i wybrali się na schadzkę z towarzyszami.
Zamówili brandy i zaczęli rozmowę, z której rozumieliśmy każde słowo.
— Czy też spotkamy już waszego ojca i kapitana? — spytał jeden z nich.
— Być może — odrzekł Patrik. — Mogli jechać prędzej od nas, a z Marshallem załatwili się chyba bez trudu. Miał przecież tylko dwu towarzyszy.
— To wysoce nierozważny człowiek, że wioząc z sobą takie skarby, odbywał podróż tylko samotrzeć.
— Tem lepiej dla nas! Był on, jak się zdaje, zawsze nieostrożny, gdyż nie byłby w Yellow-water-ground wyrzucił planu podróży. Ale, do wszystkich dyabłów, co to?
— Co?
— Przypatrzcie się tamtym koniom!
— Troje pysznych zwierząt, ale czwarte, to prawdziwa osobliwość. Któryż rozumny człowiek siada na taką kreaturę!
Sam ścisnął pięści.
— Dam ja wam kreaturę, że naprzykład wyskoczycie ze skóry! — mruknął półgłosem.
— Ten koń to rzeczywiście unikat. Jakkolwiek tak wygląda, to jednak jest to jeden z najsłynniejszych koni na dzikim Zachodzie. Wiecie, czyj jest?
— No?
— Sans-eara.
— Do stu piorunów! On podobno jeździ na takim koźle!
— On więc jest tu rzeczywiście! Pijcie prędko i ruszajmy stąd! Miałem z nim raz małe spotkanie i nie chciałbym, żeby mnie poznał.
— Nie uda ci się jednak tego uniknąć — mruknął Sam.
Owych sześciu wsiadło na koń i odjechali.
— Oto ludzie, których szukamy — wyjaśniłem Szoszonowi. — Moi czerwoni bracia prześcigną ich, a ja z Samem pojadę za nimi. Potem weźmiemy ich między siebie:
— Uff! — odrzekł Kotucho i powstał.
Obaj z Winnetou usiedli na konie. Sam zapłacił za porter, wcale niezły, poczem ruszyliśmy za Patrikiem, trzymając się zawsze tak, żeby nas nie dostrzegł.
Okolica osamotniała niebawem, a gdy dostaliśmy się na obszary, gdzie nie mogły już nas osłonić ani zarośla, ani zakręty, rozpuściliśmy konie i dopędziliśmy tych obwiesiów, zanim się domyślili, że to ich dotyczy. Tuż przed nimi znajdowali się Winnetou i Kotucho.
— Good day, master Meerkroft! — rzekł Sam. — Czy to ciągle jeszcze te konie, które ukradliście Komanczom?
— S’death! — zaklął zagadnięty i porwał strzelbę, lecz zrzucono go z konia, zanim zdołał wypalić.
Obaj wodzowie jechali tylko trochę przed tym zbójem, a lasso Winnetou owinęło mu się dokoła ramion. W jednej chwili rozprószyło się pięciu innych. Sam i Szoszon wystrzelili do nich i chcieli już za nimi popędzić.
— Stójcie, dajcie im pokój! — zawołałem. — Głównego łotra przecież mamy!
Nie usłuchali jednak. Huknęły jeszcze dwa strzały, a piątego zrzucił z konia goniący za nim Kotucho.
— Cóż wy robicie? — złajałem Sama, — Ich ślady zaprowadziłyby nas pewnie na miejsce schadzki, a potem tam, gdzie ukryli swe skarby.
— Morgan będzie nam to musiał powiedzieć!
— Nie zechce!
Pokazało się wkrótce, że miałem słuszność, gdyż pomimo gróźb nie dał odpowiedzi na żadne z naszych pytań. Złoto, z powodu którego tylu ludzi musiało postradać życie, przepadło; deadly dust!
Przywiązaliśmy Patrika, jak przedtem jego ojca, do konia, przejechaliśmy, aby „hotel“ ominąć, przez Sacramento, który tu nie był głęboki, i dostaliśmy się do gór nie zaczepieni przez nikogo.
Także podczas całej dalszej jazdy nie można było z jeńca ani słowa wydobyć. Dopiero gdy znalazłszy się przed obozem, ujrzał wychodzącego naprzeciwko nas jubilera, mruknął przez zęby jakieś przekleństwo. Zabrałem go do namiotu, gdzie znajdowała się reszta pojmanych, a między nimi jego ojciec.
— Mr. Morgan, przedstawiam wam syna, za którym pewnie tęskniliście bardzo — rzekłem do niego.
Stary błysnął ku mnie wściekłemi oczyma, lecz nie wyrzekł ani słowa. Ponieważ zbliżał się wieczór, przeto sąd nad jeńcami należało odłożyć do jutra. Zjedliśmy wieczerzę w namiocie wodza jako jego goście i zapaliliśmy kalumet pokoju. Potem udał się każdy do przeznaczonego dlań namiotu.
Znużony wysiłkami ostatnich dni, spałem nadzwyczajnie twardo, na co zresztą mogłem sobie tu w obozie pozwolić. Na preryi nie było to dopuszczalne. Czy śniłem, czy też była to prawda? Walczyłem z dzikiemi postaciami, które otaczały mnie wrogo, by mi zadać śmierć. Waliłem dokoła siebie jak wściekły, lecz nieprzyjaciele wyrastali tuzinami z ziemi. Pot spływał mi z czoła, poczułem, że nadchodzi dla mnie ostatnia godzina, poraz pierwszy opanowało mię śmiertelne przerażenie. Był to sen i strach zbudził mnie wkońcu, lecz skoro tylko otworzyłem oczy, posłyszałem na dworze okropny zgiełk.
Zerwałem się natychmiast i nie ubrawszy się nawet całkiem, pochwyciłem za broń i wybiegłem. Jeńcy zdołali się uwolnić w jakiś, nawet potem niewytłómaczony, sposób, wymknęli się z namiotu i chcieli liczne na szczęście straże zaskoczyć.
Ze wszystkich namiotów wyskakiwały bronzowe postaci Indyan, jeden z nożem, drugi z tomahawkiem, trzeci ze strzelbą w ręku. Zaraz także nadbiegł Winnetou i jednym rzutem oka objął sytuacyę, rozgrywającą się w świetle ognisk strażniczych.
— Dokoła obozu! — huknął w sam środek zbiegowiska i natychmiast pomknęło blizko ośmdziesiąt postaci pomiędzy namioty.
Z tego wszystkiego wywnioskowałem, że mój udział w walce nie jest koniecznie potrzebny, tembardziej że jeńcy nie mieli broni palnej, a Indyanie przewyższali ich liczbą dziesięćkrotnie, a gdy nadto usłyszałem w tej wrzawie głos Sama, uspokoiłem się zupełnie. I rzeczywiście, w niespełna dziesięć minut zabrzmiał krzyk przedśmiertny ostatniego z zabitych. Zobaczyłem z daleka jego blade oblicze, był to Fred Morgan, którego dosięgnął nóż Sans-eara.
Zwolna wyszedł mały westman z pomiędzy namiotów, a dostrzegłszy mnie, zapytał:
— Charley, czemu nam nie pomogłeś?
— Sądziłem, że sami podołacie.
— Well, tak się też stało. Ale gdybym ja był nie siedział przed namiotem, byliby naprzykład uciekli. Leżałem tuż przy ścianie i usłyszałem szmer wewnątrz. Natychmiast zawiadomiłem straże, by lepiej uważały.
— Czy który umknął?
— Nikt! Policzyłem ich dokładnie. Inaczej jednak przedstawiałem sobie obrachunek z Morganami.
To rzekłszy, usiadł przedemną i zaczął na swojej strzelbie nacinać upragnione od dawna dwa karby.
— No, ci, których kochałem, są już pomszczeni, a teraz niechaj śmierć przyjdzie, choćby dziś, albo jutro!
— Raczej powinniśmy jak prawdziwi chrześcijanie zakończyć tę przykrą sprawę modlitwą: Niechaj Bóg będzie dla nich łaskawym sędzią!
— Well, Charley! Nad ich grobem ustaje moja nienawiść. Niechaj dostąpią przebaczenia!
Poszedł zwolna i wsunął się do namiotu.
Nazajutrz odbyła się smutna uroczystość: pochowano Allana. W braku trumny owinięto go kilkoma bawolemi skórami. Szoszoni zbudowali z kamieni czworobok, w którym złożono zwłoki, poczem wzniesiono nad tem piramidę. Na jej szczycie zatknąłem krzyż z gałęzi, jako zwycięski znak zbawienia. Na prośbę Bernarda przemówiłem krótko a serdecznie nad grobem Allana i pomodliłem się głośno za jego duszę. Wszyscyśmy przejęci byli wzruszeniem z powodu zgonu pełnego nadziei człowieka, a nawet Szoszoni, stojący dokoła w poważnem milczeniu, złożyli ręce, łącząc się z nami w żałobie.
Po pogrzebie nie pozwolili Wężowie Bernardowi oddać się boleści. Cały tydzień jeszcze spędziliśmy tam na łowach, zabawach wojennych i innych rozrywkach. Wreszcie pożegnawszy gościnnych Indyan, powróciliśmy do San Francisco...



ROZDZIAŁ V.
Zbóje kolejowi.

Senat i Izba przedstawicieli Stanów Zjednoczonych postanawiają niniejszem:
1. Kraina, położona w granicach Montany i Wyomingu, w pobliżu źródeł Yellowstone-River nie może być w myśl ustaw Stanów Zjednoczonych ani objęta w posiadanie, ani zamieszkana, ani sprzedana, natomiast ma być odtąd uważaną za park publiczny lub miejsce zabawy dla zdrowia i przyjemności ludu. Ktokolwiekby wbrew tej ustawie tam się osiedlił, lub objął jaką część w posiadanie, będzie uznany za przestępcę i wydalony.
2. Park pozostaje pod wyłączną kontrolą sekretarza spraw wewnętrznych, którego obowiązkiem będzie wydać takie przepisy i rozporządzenia, jakie uzna za odpowiednie dla jego pieczy i zachowania.
Kiedy mi wpadło w ręce ogłoszenie tej ustawy, ucieszyłem się serdecznie wielkodusznością, z jaką kongres Stanów Zjednoczonych tem postanowieniem dał ludowi dar, zbyt cenny na to, żeby zawładnęła nim spekulacya i żądza zysku.
Tysiące ludzi pewnie przeczytało to obwieszczenie, nie przeczuwając nawet, co im przez to dano. Bardzo wielu niewątpliwie śmiało się, że rząd zastrzega park, obejmujący 9600 kilometrów kwadratowych, krainę, położoną w dzikich, niedostępnych, górach skalistych, na miejsce dla rozrywki i wypoczynku obywateli. Przyszłość jednak pokaże i już dowiodła, że ten bezprzykładny czyn jest jednym z najwięcej wdzięczności godnych przedsięwzięć, które miliony błogosławić będą w swoim czasie.
Park ten to kawał przedziwnego kraju, któremu równego darmo szukałbyś na ziemi. Pierwsze, na bajkę wyglądające, wiadomości o nim otrzymał generał Warren w roku 1856. One to skłoniły go do wysłania tam ekspedycyi, której jednak nie udało się osiągnąć celu. Dopiero w dziesięć lat później inni zdołali odchylić nieco zasłony i pokazać światu pełnię nieprzeczuwanych cudów natury. W lecie r. 1871. dotarł tam zwycięsko profesor Heyden, a jego sprawozdania, chociaż rzeczowe i trzeźwe, natchnęły kongres do uchwały, która uchroniła ten kraj niezwykły od skutków pospolitej szacherki.
Po drugiej stronie rozległych preryi zachodnich, daleko jeszcze poza pasmem gór Blackhills, sterczą ku niebu olbrzymie ściany Gór Skalistych. Możnaby niemal powiedzieć, że rządziła tu nie ręka, ale pięść Boża. Gdzie są cyklopi, zdolni wznosić takie bastyony, gdzie tytani, którzyby potrafili spiętrzyć pod chmury takie masy głazów? Gdzie mistrz, który te blanki ukoronował śniegiem? Tutaj zostawił Stwórca pamiątkę swoich cudów, wzbudzającą podziw i porywającą, jedyną na świecie!
A za tymi gigantycznymi murami wre i kipi, kłębi się i dymi jeszcze dziś z czeluści wnętrza ziemskiego, tu z cienkiej powłoki ziemi podnoszą się bańki, syczą rozżarzone opary siarkowe i z łoskotem dział rzucają olbrzymie gejzery gorącą wodę w rozedrgane powietrze. Plutoniczne i wulkaniczne potęgi walczą z kształtami światła. Podziemia co minutę otwierają paszczę, by wypluć z siebie płomienie, a wessać twory górnego świata.
Tu często każdy krok połączony z niebezpieczeństwem dla życia. Noga może się załamać na zwodniczej skorupie, burząca się woda pochwycić znużonego wędrowca, a podżłobiona skała spaść ze spoczywającym na niej człowiekiem w otchłań, pod nią zionącą. Ale te pola śmierci zobaczą kiedyś tysiące pielgrzymów, szukających zdrowia w gorących źródłach i pełnem ozonu powietrzu, tam odkryte zostaną owe przedziwne doły i rozpadliny, w których skąpa samotność nagromadziła skarby w kamieniach i innych wartościach, jakie gdzieindziej płaconoby na wagę złota.
Drobna sprawa pieniężna powołała mnie do Hamburga, gdzie spotkałem znajomego, którego widok ożywił we mnie wszystkie wspomnienia. Człowiek ten pochodził ze St. Louis i niejedną zwierzynę upolował ze mną w bagnach Mississipi. Po kilku słowach powitania, w których zawarły się także pytanie o moje plany na przyszłość, ofiarował mi — jako nadzwyczaj bogaty — wolny przejazd, gdybym mu chciał towarzyszyć do St. Louis. Na to ogarnęła mnie z całą mocą choroba preryowa. Postanowiłem skorzystać z jego uprzejmości, zażądałem telegraficznie z domu broni i innych przyborów, potrzebnych do takiej podróży, i w pięć dni po spotkaniu płynęliśmy Elbą ku morzu.
W Ameryce zagłębiliśmy się na pewien czas w borach dolnego Missouri; potem on musiał wrócić, ja zaś udałem się w górę rzeki do Omaha-City, aby stąd dostać się wielką koleją Pacific dalej na Zachód.
Miałem powody do obrania tej drogi. Poznałem Góry Skaliste od źródeł rzeki Frazer aż do wąwozu Hell Gate i od Parku Północnego na dół aż do pustyni Mapimi, ale obcą mi była jeszcze przestrzeń od wąwozu Hell Gate do Parku Północnego, a więc obszar, obejmujący sześć stopni szerokości geograficznej. A tu właśnie są najbardziej ciekawe partye gór: trzy Tretony, góry Windriver, Wąwóz południowy, a szczególnie źródliska Yellowstone, Rzeki Wężowej i Kolumbii.
Nikt tam nie doszedł jeszcze, oprócz zakradającego się Indyanina, albo umykającego trapera, dlatego coś mnie poprostu ciągnęło, żebym spróbował wedrzeć się w owe niegościnne parowy i keniony, zamieszkane według podań indyańskich przez złe duchy.
Nie było to oczywiście tak łatwą rzeczą, jakby się zdawało może pozornie. Ileżto przygotowań czyni turysta szwajcarski, zanim się wybierze w Alpy! Czem zaś jest jego przedsięwzięcie w stosunku do zamiaru samotnego westmana, puszczającego się z zaufaniem tylko we własne siły i w dobrą strzelbę na niebezpieczeństwa, o których europejski turysta nie ma pojęcia? Te właśnie niebezpieczeństwa nęcą go i czarują. Mięśnie jego z żelaza, a ścięgna ze stali, ciało jego nie cofa się przed żadnymi wysiłkami i trudnościami, a cała czynność duchowa zdobywa dzięki ustawicznemu ćwiczeniu energię i bystrość, które w największej potrzebie pozwalają mu znaleźć środki ocalenia. To też nie pozostaje on na długo w cywilizowanych okręgach, gdzie nie może ćwiczyć, ani praktycznie stosować swoich zdolności. On musi iść na dziką sawannę do kryjących w sobie śmierć przepaści górskich, a im groźniej rzucają się nań niebezpieczeństwa, tem więcej czuje się on w swoim żywiole, tem bardziej rośnie jego odwaga, tem bardziej ufa sobie, tem żywszem staje się jego przekonanie, że nawet w największej samotności rządzi nim ręka, silniejsza od wszelkiej ziemskiej potęgi.
Co do mnie, to byłem przygotowany na takie przedsięwzięcie. Tylko konia nie miałem dobrego, ale ten brak nie wiele mię trapił. Starego wałacha, który mnie nosił aż do Omaha, sprzedałem i wsiadłem do wagonu kolejowego z tą nadzieją, że w razie potrzeby znajdę odpowiedniego wierzchowca.
Na niektórych przestrzeniach tej linii kolejowej odbywał się ruch pociągów wtenczas jeszcze tylko tymczasowo. To też na wielu miejscach widziało się jeszcze robotników, zajętych budową mostów i wiaduktów, bądź to niedokończonych, bądź też już popsutych. Ludzie ci, o ile nie pracowali w pobliżu osad, wyrastających wzdłuż kolei jak grzyby po deszczu, zakładali sobie zazwyczaj obóz, camp. Środki obronne były potrzebne z powodu Indyan, którzy uważali budowę kolei za wdarcie się w ich prawa i usiłowali ją wszelkimi sposobami udaremniać, albo utrudniać.
Ale i inni jeszcze wrogowie przeszkadzali w pracy, wrogowie prawie groźniejsi od czerwonoskórych.
Po preryach włóczy się mnóstwo hołoty, którą tworzą żywioły, wyparte przez cywilizowany Wschód. Są to moralnie i materyalnie zbankrutowane osobniki, które nie spodziewają się od życia już niczego ponad to, co potrafią zdobyć w zbrodniczych wyprawach po Zachodzie. Ludzie ci łączą się w różnych zgubnych celach w zgraje, gorsze od najdzikszych hord indyańskich. Za czasów budowy kolei napadali oni głównie na obozy i małe osady, powstałe wzdłuż linii kolejowej, nic też dziwnego, że te obozy urządzano obronnie, a mieszkańcy nawet podczas pracy byli uzbrojeni.
Z powodu napadów na obozy i małe kolejowe tabory, przyczem zwykle rozbójnicy owi burzyli tor, aby zmusić pociąg do zatrzymania się, nazywano ich railtroublerami, czyli burzycielami szyn. Strony napadane czuwały oczywiście dniem i nocą, wskutek czego wreszcie tylko wtedy mogli rozbójnicy urządzać wyprawy, kiedy kilka gromad połączyło się razem. Zresztą panowało przeciwko nim takie rozgoryczenie, że każdego schwytanego railtroublera czekała prawie zawsze niechybna śmierć. Bandy te mordowały bez względu na różnicę płci i wieku, przeto o łasce dla nich również nie mogło być mowy.
Pewnej niedzieli popołudniu wyjechaliśmy pociągiem z Omahy. Żaden z towarzyszów podróży nie zajął mnie żywiej choćby przelotnie. Dopiero nazajutrz wsiadł w Fremont człowiek, którego powierzchowność zwróciła odrazu moją uwagę. Usiadł wprost przedemną, dlatego miałem sposobność przypatrzyć mu się dokładnie.
Widok jego był właściwie tak śmieszny, że powierzchowny obserwator z trudem tylko powstrzymałby się był od uśmiechu, ja jednak przywykłem do zjawisk tego rodzaju na tyle, że zdołałem zachować powagę. Był to mężczyzna o nizkiej postaci, lecz tak gruby, że byłoby można toczyć go jak beczkę. Miał na sobie kożuch barani, z włosem na zewnątrz zwróconym. Ten włos jednak był tam zapewne dawniej, bo wówczas wełna prawie całkiem zniknęła, a tylko tu i ówdzie widniały na nagiej skórze kępki jej jak oazy na Saharze. Niegdyś może odpowiadało to futro figurze swego właściciela, później jednak tak się skurczyło pod wpływem śniegu i deszczu, gorąca i zimna, że dolny jego brzeg nie dochodził do kolan, nie można go było zapiąć, a rękawy cofnęły się aż po łokcie. Pod tem futrem przylegała do ciała bluza z czerwonej flaneli i spodnie skórzane, ongiś prawdopodobnie czarne, ale teraz mieniące się wszystkiemi barwami tęczy. Nadto zdawało się, że służyły właścicielowi za ścierkę i chustkę do nosa. Poniżej tych przedpotopowych spodni widać było nagie, zmarznięte na sino, kostki, a potem parę zdolnych przetrwać całą wieczność trzewików ze skóry wołowej o podeszwach nabitych tak grubymi gwoździami, że możnaby niemi krokodyla rozdeptać. Na głowie jego sterczał kapelusz z uszkodzonem dnem i również niecałemi kresami. Tę część ciała, która ongiś była kibicią, ale teraz przybrała naprawdę zdumiewające rozmiary, owijał stary szal, niestety już bez barwy, a za nim tkwił prastary rajtarski pistolet i nóż amerykański. Zaraz obok noża wisiał worek z kulami i z tytoniem, małe lusterko, opleciona manierka i cztery patentowane podkowy, które można nasadzać koniowi jak obuwie zapomocą śrub. Obok tego zauważyłem pudełko, którego zawartości na razie nie znałem, później dopiero dowiedziałem się, że mój sąsiad woził w niem wszystkie przybory do golenia, niepotrzebne, jak mi się zdawało, na preryi.
Najdziwaczniejszą jednak była twarz tego człowieka. Ogolona zupełnie gładko świeciła się, jak gdyby dopiero przed chwilą wyszedł od golarza. Pomiędzy nadzwyczaj grubymi i wystającymi policzkami niknął mały perkaty nosek, a piwne i żywe oczka z trudnością z poza nich wyzierały. Ilekroć otwarły się pełne wargi, ukazywały się dwa szeregi tak białych zębów, że skłaniałem się do podejrzenia, czy są prawdziwe. Z lewej dolnej szczęki zwisała ogórkowata narośl, która podnosiła śmieszność tego człowieka, jego samego jednak nie wprawiała widocznie w kłopot.
Siedział przedemną, trzymając między słoniowatemi nogami strzelbę, podobną do flinty mego starego Sama Hawkensa jak dwie krople wody. Przypominał on mi jego wogóle bardziej, aniżeli Sans-eara.
Gdy mię pierwszy raz zobaczył w wagonie, powitał krótkiem „good day, sir“, a potem już nie troszczył się o mnie wcale. Dopiero w godzinę może zapytał uprzejmie, czy zgodzę się na to, żeby on sobie zapalił fajkę. Zastanowiło mię to niemało, gdyż prawdziwy traper lub nastawiacz sideł nie dba o to, czy to, co on chce uczynić, spodoba się komu drugiemu.
— Palcie, ile chcecie, master! — odrzekłem. — Ja dotrzymam towarzystwa. Może przyjmiecie odemnie cygaro?
— Dziękuję, sir! — odpowiedział. — To, co cygarami nazywają, jest dla mnie za wytworne. Ja wolę fajkę.
Krótką i brudną fajkę nosił zwyczajem traperskim na sznurku na szyi. Gdy ją napchał tytoniem, podałem mu zapałkę, on jednak potrząsnął przecząco głową i sięgnąwszy do kieszeni od kożucha, wydobył preryową zapalniczkę, zwaną punks, w której próchno drzewne służy do zapalania.
— Zapałki to także taki wytworny wynalazek, ale na preryi na nic się nie przydadzą — zauważył. — Nie należy się pieścić zbytecznie.
Na tem skończyła się ta krótka rozmowa, a nowej nie miał on widocznie ochoty rozpocząć. Palił jakieś ziele, które wonią swoją przypominało mi liście orzecha włoskiego, a całą jego uwagę zajmowała przytem okolica. Tak dojechaliśmy do stacyi Nordplatte na zbiegu rzek Nord i Sudplatte. Tu wysiadł gruby jegomość na krótki czas, poszedł do przednich wagonów i zajrzał tam do konia, który, zdaje się, należał do niego.
Wsiadłszy napowrót, milczał dalej jak przedtem i dopiero popołudniu, gdyśmy się zatrzymali w Cheyenne u stóp gór Black Hills, odezwał się w te słowa:
— Czy udajecie się stąd może koleją Colorado ku Denver, sir?
Zaprzeczyłem krótko to pytanie.
— Well, to zostaniemy nadal sąsiadami.
— Czy pojedziecie daleko pacyfikiem? — spytałem.
— Hm, tak i nie; jak mi się spodoba. A wy?
— Chciałbym się dostać do Ogden City.
— Aha, żeby zobaczyć miasto Mormonów?
— Właśnie, potem podążyłbym w góry Windriver i w Tretony.
Grubas przypatrzył mi się z niedowierzaniem i rzekł:
— Tam? Tego dokazać może tylko bardzo śmiały westman. Czy macie towarzystwo?
— Nie.
Na to spojrzał on na mnie małemi oczkami prawie rozbawiony.
— Sam? Tam w Tretony? W sam środek między Siouksów i szare niedźwiedzie? Pshaw! Czy słyszeliście kiedy, co to znaczy Siouks, lub szary niedźwiedź?
— Cośkolwiek.
— Aha! Hm! Czy wolno spytać, kim jesteście, sir?
— Jestem writer.
— Writer, pisarz? Więc robicie książki?
— Tak.
Na to roześmiał się już na cały głos. Ubawiło go to ogromnie, jak niegdyś Sans-eara, że pisarz, zdany tylko na siebie, wybiera się w najniebezpieczniejszą część Gór Skalistych.
— Pięknie! — rzekł, śmiejąc się dalej. — Wy chcecie pewnie napisać książkę o trzech Tretonach, czcigodny panie?
— Zamyślam.
— A widzieliście już kiedy jaką książkę z wizerunkiem Indyanina, albo niedźwiedzia?
— Rozumie się — odparłem poważnie.
— I teraz wam się zdaje, że także potraficie coś podobnego napisać?
— Właśnie.
— Macie pewnie także flintę, zawiniętą w derkę!
— Rzeczywiście.
— W takim razie posłuchajcie mojej dobrej rady, sir! Wysiądźcie czemprędzej i wracajcie do domu. Długi z was wprawdzie i mocny chłop, ale ja wątpię, czybyście wiewiórkę potrafili zastrzelić, a cóż dopiero niedźwiedzia. Książki zamroczyły wam głowę. Byłaby ogromna szkoda waszego młodego życia, gdyby was widok dzikiego kota o śmierć przyprawił. Czytaliście Coopera?
— Czytałem.
— Myślałem to sobie! Słyszeliście pewnie także o sławnych myśliwcach preryowych!
— Tak! — odrzekłem znów skromnie.
— O Winnetou, Old Firehandzie, Old Shatterhandzie, o grubym Walkerze i o długim Hilbersie!
— O wszystkich! — potwierdziłem.
Ten grubasek ani nie przypuszczał, że bawił mnie co najmniej taksamo, jak ja jego.
— Takie książki — ciągnął dalej — są niebezpieczne jak zaraza. Czyta się je wprawdzie ładnie, nawet łatwo pisze, ale master, nie weźcie mi tego za złe! Żal mi was! Winnetou, to wódz Apaczów, gotów walczyć z tysiącem dyabłów, Old Firehand ustrzeli każdą muchę w roju, którą sobie upatrzy, Old Shatterhand zaś jeszcze nigdy nie chybił, a jednem uderzeniem zdruzgoce najtęższego czerwonoskórca na miazgę. Gdy któryś z tych zuchów powiada, że udaje się w Tretony, to mogę to uważać za śmiałą sztukę, ale wolno mi też pomyśleć, że tego dokona. Natomiast wy, wyrabiacz książek! Pshaw! Gdzie wasz koń?
— Nie mam konia.
To go już zupełnie rozbroiło, bo roześmiał się na całe gardło.
— Hihihihi! Bez konia chce iść w Tretony! Czy zwaryowaliście, sir?
— Zdaje mi się, że nie. Jeśli teraz nie mam konia, to go sobie kupię lub złowię.
— Gdzie?
— Gdzie będzie dogodnie.
— Sami chcecie tej sztuki dokazać?
— Spróbuję.
— Wcale chwalebny zamiar, sir! Zawinęliście sobie wprawdzie lasso przez plecy, ale muchy niem nie złapiecie, a tem mniej mustanga.
— Czemu?
— No, ja byłbym skłonny uważać was za myśliwego od niedzieli, jak się tam w starym kraju wyrażają.
— Dlaczego?
— To przecież całkiem proste! Wszystko na was takie ładne i czyste. Przypatrzcie się kiedy tęgiemu westmanowi i porównajcie go z sobą! Wasze buty są nowe i wyczyszczone jak szkło, wasze legginy ze skóry łosiowej, a koszula myśliwska, to arcydzieło rąk Indyanki. Wasz kapelusz kosztował przynajmniej ze dwanaście dolarów, a wasz nóż i rewolwery nie zrobiły pewnie jeszcze nikomu nic złego! Czy umiecie strzelać, sir?
— Cokolwiek. Byłem nawet raz królem kurkowym — odrzekłem z miną poważną.
— Królem kurkowym! Hm! Tak, tak! Strzelaliście do drewnianego ptaka i zostaliście królem kurkowym! Sir, proszę was serdecznie, wracajcie jak najrychlej, bo zginiecie!
— Zobaczymy! Gdzie teraz jest Old Shatterhand, o którym wspomnieliście przed chwilą?
— Któż to wie! Kiedy po raz ostatni byłem nad Fox Head, spotkałem słynnego Sans-eara, który z nim dłuższy czas przebywał. Ten mi powiedział, że Old Shatterhand znowu pojechał do Afryki, w te głupie strony, które określono mianem pustyni Sahary. Tam rozbija się pewnie z Indyanami, zwanymi Arabami. Temu człowiekowi dlatego nadano przydomek Shatterhand, że z łatwością powala pięścią nieprzyjaciela, co bardzo często czynił. Przypatrzcie się natomiast swoim rączkom! Takie wątłe i białe, jak ręce lady; zaraz widać, że zarabiacie tylko papierem, a nie znacie innej broni prócz pióra gęsiego. Weźcie sobie moją radę do serca i wracajcie do Europy. Nasz Zachód nie dla gentlemanów waszego pokroju!
Tą przestrogą zakończył rozmowę, a ja nie starałem się jej ponownie nawiązać. Wiadomość o mojej podróży na Saharę, udzielona grubasowi przez Sans-eara, była zgodna z prawdą.
Minęliśmy stacyę Sherman, poczem znów zapadł wieczór. Pierwszą stacyą, którą ujrzeliśmy nazajutrz o świcie, było Rawlins. Za tą miejscowością zaczyna się pusta górska okolica, której jedyną roślinność stanowią krzaki artemizyi. Jest to olbrzymia nieurodzajna kraina bez życia, pozbawiona rzek i strumieni, górska Sahara bez najmniejszej oazy. Tu ziemia, nasycona alkaliami, męczy swą białością znużone oczy, tam znowu nabiera charakteru posępnej, melancholijnej wielkości, wywołanej nagiemi zboczami i strasznemi ścianami skał, poszarpanych przez burze, zlewy i pioruny.
W tej beznadziejnej okolicy leży stacya „Gorzki Potok“, lecz o prawdziwym potoku niema mowy, a wodę muszą sprowadzać z odległości siedmdziesięciu mil. Mimoto rozwinie się tu może kiedyś ożywiony olbrzymi ruch, gdyż tu właśnie znajdują się niewyczerpane pokłady węgla, które zapewnią przyszłość tej pustyni.
Przejechaliśmy dalej stacye Carbon i Green-River, położoną o 846 mil od Omaha. Skończył się smutny krajobraz, roślinność zaczęła się ukazywać, a pasma wzgórz nabrały ożywczego kolorytu. Mijaliśmy właśnie wspaniałą dolinę, kiedy nagle maszyna wydała kilka szybko po sobie następujących przeraźliwych świstów, które są zawsze oznaką grożącego niebezpieczeństwa. Równocześnie prawie zaskrzypiały hamulce, zgrzytnęły koła, pociąg stanął, a my wyskoczyliśmy z wagonów.
Przedstawił nam się widok okropny. Tam napadnięto niedawno na pociąg robotniczy, a cała przestrzeń pokryta była zwęglonemi lub na pół spalonemi resztkami. Railtroublerzy wyrwali szyny, a z tego powodu pociąg się wykoleił i spadł z wysokiego nasypu. Skutki tego nieszczęścia można sobie wyobrazić. Z pociągu zostały tylko części żelazne, bo po ograbieniu każdego wagonu podłożono pod nie ogień. W zgliszczach znaleźliśmy smutne szczątki zabitych bądź to podczas upadku, bądź też potem przez rozbójników. Nikt nie uszedł z życiem.
Szczęściem było dla nas to, że dzięki otwartej okolicy maszynista dostrzegł niebezpieczeństwo zawczasu. Gdyby nie ta okoliczność, byłby i nas spotkał los pociągu robotniczego, gdyż lokomotywa zatrzymała się zaledwie o kilka łokci od miejsca zniszczenia.
Rozdrażnienie podróżnych i personalu kolejowego było takie, że niepodobna oddać tych złorzeczeń i okrzyków, jakie się dały słyszeć dokoła. Grzebano w zgliszczach, lecz nie było już nic do ocalenia. Nie pozostało nam więc nic innego, jak czemprędzej naprawić tor, do czego każdy pociąg amerykański wiezie zawsze potrzebne narzędzia. Kierownik pociągu musiał się ograniczyć na tem, że zawiadomił o wszystkiem następną stacyę. Wszystko inne, a więc i ściganie zbójów należało już do sądu, który niewątpliwie natychmiast się tam utworzył.
Kiedy inni podróżni grzebali niepotrzebnie w zgliszczach, ja uznałem za najlepsze rozejrzeć się za śladami railtroublerów. Teren tworzyła tu otwarta równina, porosła trawą, przerwana tylko niewielu krzakami. Wróciłem napowrót dość znaczną przestrzeń i obszedłem potem miejsce katastrofy półkolem, którego podstawę stanowił tor. Przy takiem badaniu, stosunkowo bardzo ścisłem, nie mogło nic ujść mojej uwagi.
W oddaleniu trzystu może kroków od miejsca katastrofy znalazłem pogiętą trawę, jak gdyby tu siedziała pewna liczba ludzi, a ślady, dostrzegalne jeszcze na trawie, zaprowadziły mię na inne miejsce, gdzie konie były przywiązane. Te ślady, obejrzane dokładnie, pouczyły mię, jakie i ile było koni.
Gdy ruszyłem na dalsze badania, spotkałem się na torze z moim grubym sąsiadem, który, jak teraz zauważyłem, tą samą myślą co ja wiedziony, przeszukał okolicę, położoną po lewej stronie miejsca wypadku. Zobaczywszy mnie, zapytał ze zdziwieniem:
— Co tu robicie, sir!
— To, co każdy westman w podobnem położeniu. Szukam śladów rozbójników.
— Wy! Aha! Dużo znajdziecie! To były sprytne draby i potrafiły zatrzeć ślady za sobą. Ja nie znalazłem nic. Cóż wobec tego odkryje taki greenhorn, jak wy?
— Może ten greenhorn miał lepsze oczy niż wy, master — odpowiedziałem z uśmiechem. — Czemu tu na lewo szukacie śladów? Chcecie uchodzić za starego przebiegacza preryi, a nie widzicie, że teren po prawej stronie nadaje się o wiele lepiej na obozowisko i kryjówkę niż po lewej, gdzie nie widać ani krzaka.
Grubas popatrzył na mnie jakby zaskoczony mojemi słowami, a potem rzekł:
— Hm, to niezłe zapatrywanie! Taki księgopis miewa przecież czasem dobre myśli. Czy wpadło wam co w oko?
— Tak.
— Co?
— Obozowali tam za krzakami dzikiej czereśni, a tam za leszczyną, stały ich konie.
— Ach! Muszę tam pójść, bo wy, nie mając do tego odpowiednich oczu, nie potraficie oznaczyć, ile było koni.
— Było dwadzieścia i sześć.
On znowu rzucił na mnie wzrokiem zdziwionym.
— Dwadzieścia sześć? — powtórzył z niedowierzaniem. — Po czem to poznaliście?
— Pewnie, że nie po chmurach, sir — roześmiałem się. — Z tego ośm koni było okutych, a ośmnaście niekutych. Wśród jeźdźców znajdowało się dwudziestu trzech białych i trzech Indyan. Dowódcą bandy był biały, kulejący na prawą nogę, a koń jego to gniady mustang. Wódz Indyan, który im towarzyszył, jeździ na karym ogierze, a przypuszczam, że to Siouks z plemienia Ogellallajów.
Wyraz twarzy grubasa stał się teraz nieokreślonym. Usta mu się otwarły, a małe oczka patrzały na mnie jak na widmo.
— All devils! — zawołał wkońcu. — Wam się to wszystko chyba przywidziało!
— Przekonajcie się sami! — odparłem sucho.
— Skąd wiecie, ilu było białych lub Indyan, który koń był gniady, a który czarny, który jeździec kuleje i do jakiego szczepu należą Indyanie?
— Proszę was, żebyście sami zobaczyli, a potem pokaże się, kto ma lepsze oczy: ja, greenhon, czy wy, doświadczony westman.
— Well, pięknie! Idę, sir! Żeby też greenhorn mógł zgadnąć, kto byli ci hultaje!
Śmiejąc się, pospieszył na oznaczone miejsce, a ja poszedłem za nim powoli.
Gdy już stanąłem prawie obok niego, tak był zajęty badaniem śladów, że nie zauważył mnie, a dopiero po dziesięciu minutach troskliwego badania zbliżył się do mnie i oświadczył:
— Istotnie, macie słuszność. Było ich dwudziestu sześciu, a ośmnaście koni podkutych. Ale inne wyniki, do których doszliście, to czysta niedorzeczność! Tutaj obozowali i w tym kierunku także odjechali. Więcej nie widać nic!
— To chodźcie, sir, — rzekłem wtedy. — Pokażę wam, jakie niedorzeczności widzą oczy greenhorna.
— Well, jestem ciekawy! — odpowiedział, kiwnąwszy głową żartobliwie.
— Przypatrzcie się tylko lepiej tym śladom końskim. Trzy konie trzymano na boku i nie spętano ich z przodu lecz na krzyż; były to zatem konie indyańskie.
Grubas schylił się, aby dokładnie odmierzyć odstępy śladów. Ziemia, porosła w tem miejscu trawą, była wilgotna, a dla wprawnego oka łatwo było ślady zobaczyć.
— By god, prawdę mówicie! — zawołał zdumiony. — To były szkapy indyańskie.
— A teraz chodźcie dalej, do tej małej kałuży! Tu Indyanie myli sobie twarze i pomalowali je nanowo wojennemi farbami, rozrobionemi niedźwiedzim tłuszczem. Czy widzicie te małe, pierścieniowate wgłębienia w ziemi? Tutaj stały miseczki z barwikami. Z powodu ciepła farby się rozpuściły i kapały. Patrzcie! Tu w trawie jedna czarna, jedna czerwona i dwie niebieskie krople!
— Yes! Rzeczywiście, to prawda!
— A czy czerwona, czarna i niebieska nie są wojennemi barwami Ogellallajów?
Grubas skinął tylko głową, ale w osłupiałej jego twarzy odbijało się to, o czem usta milczały.
— Chodźcie dalej! Gdy oddział tutaj przybył, zatrzymał się obok tej bagnistej kałuży. Dowodzą tego odciski kopyt, które napełniły się wodą. Tylko dwaj pojechali naprzód; prawdopodobnie dowódcy. Oni chcieli badać otoczenie, a reszta musiała skromnie pozostać w tyle. Czy widzicie tu w moczarze ślad koński? Jeden koń był okuty, a drugi nie i ten uderzał ciężej tylnemi nogami, a siedział na nim Indyanin. Natomiast drugim jeżdżcem był biały i koń jego stąpał przodem ciężej niż tyłem. Wiecie zapewne, jak siedzi na koniu biały, a jak Indyanin?
— Sir, ciekaw jestem tylko, skąd wy...
— Dajcie temu narazie pokój! — przerwałem mu. — Uważajcie teraz dobrze! O sześć kroków dalej pokąsały się konie. Po tak długiej jeździe, jaką odbyli ci ludzie, mogły uczynić to tylko ogiery.
— Kto wam powiedział, że się kąsały!
— Po pierwsze: czytam to z położenia śladów kopyt. Koń indyański skoczył tu na tamtego. To chyba przyznacie? Powtóre zaś: przypatrzcie się tym włosom, które w ręce trzymam. Znalazłem je przedtem, badając ślady, zanim się z wami spotkałem. To cztery włosy z gniadej grzywy, wyrwanej przez konia indyańskiego i upuszczone zaraz na ziemię. Ale dalej na przedzie wpadły mi w oko dwa czarne włosy z ogona. Ze śladów widzę dokładnie, że koń indyański ukąsił tamtego w grzywę, ale jeździec odciągnął go zaraz i popędził naprzód, poczem tamten koń sięgnął za indyańskim zębami i wyrwał mu te włosy z ogona. Wisiały mu one jakiś czas z pyska i po kilku krokach dopiero opadły na ziemię. A zatem koń Indyanina jest kary, a białego gniady. Chodźcie dalej! Tutaj biały zsiadł z konia, aby się wydostać na nasyp. Ślad jego został do dziś w miękkim piasku. Widać wyraźnie, że jedną nogą stąpał mocniej, niż drugą. Z tego prosty wniosek; że kuleje. Zresztą byli ci ludzie bardzo nieostrożni. Nie starali się ani trochę zatrzeć swoich śladów. Widocznie czują się bardzo bezpiecznie, a to może być tylko z dwu powodów.
— Z jakich?
— Albo chcieli dziś oddzielić się od pogoni znaczną przestrzenią, a to wątpliwe, ponieważ widać ze śladów, że konie bardzo zdrożone — albo wiedzieli o wielkiej liczbie swoich w pobliżu, do których mogli się cofnąć. To drugie wydaje mi się bardziej prawdopodobnem, gdyż trzej Indyanie nie przyłączaliby się w innych warunkach do przeszło dwudziestu białych. Domyślam się więc, że ku północy szukać należy licznego oddziału Ogellallajów, przy których znajduje się teraz owych dwudziestu trzech zbójów.
Było to istotnie zabawne, z jaką miną grubasek oczyma mierzył mnie od czuba do pięty.
— Człowiecze! — zawołał wkońcu. — Kto wy jesteście właściwie?
— Już wam to powiedziałem.
— Pshaw! Nie jesteście greenhornem, ani księgorobem, chociaż wasze świecące się buty i niedzielny rynsztunek na takie określenie pozwalają. Jesteście tak wylizani i czyści, że moglibyście się zaraz w jakiejś sztuce pokazać na scenie jako westman. Ale wśród stu westmanów znajdzie się zaledwie jeden, któryby umiał tak czytać ślady jak wy. By god, myślałem dotąd, że ja też coś potrafię, tymczasem nawet wam nie dorównywam!
— Ja jednak rzeczywiście jestem księgopisem, ale dawniej już przebiegłem tę preryę z północy na południe i ze wschodu na zachód. Stąd pochodzi, że znam się dość dobrze na śladach.
— I udajecie się istotnie w góry Windriver?
— Oczywiście.
— Ależ, sir, na to trzeba być czemś więcej, niż odnajdywaczem śladów. Tymczasem ja widzę u was i pod innymi względami niemałe braki.
— O ile?
— Kto ma przed sobą tak niebezpieczną drogę, nie leci tak na ślepo, jak wy, lecz postara się przedewszystkiem o konia.
— Ja też to zrobię.
— Gdzie?
— Konia można kupić na każdej stacyi. Może to być nawet stara szkapa. Skoro raz będę na koniu, to wybiorę sobie w jakiej dzikiej trzodzie odpowiedniego mustanga.
— Wy? Ach! Czy jesteście aż takim jeźdźcem, że potrafilibyście opanować mustanga? Pytanie jeszcze, czy tam będą konie?
— Zapominacie, że teraz właśnie pora wędrówki bawołów i mustangów na północ. Jestem pewien, że przed Tretonami natknę się na trzodę.
— Hm, jesteście więc jeźdźcem! A jak tam ze strzelaniem?
— Czy chcecie mnie wyegzaminować? — roześmiałem się.
— Do pewnego stopnia tak — potwierdził bardzo poważnie. — Czynię to w pewnym zamiarze.
— Czy możnaby wiedzieć, w jakim?
— To później usłyszycie. Najpierw musicie strzelać. Przynieście swoją strzelbę!
To małe intermezzo dość mię ubawiło. Mogłem temu westmanowi poprostu powiedzieć, że jestem Old Shatterhand, wolałem jednakże na razie o tem zamilczeć. Poszedłem więc do wagonu, gdzie zostawiłem był strzelby, zawinięte w derę. Inni podróżni zauważyli to i natychmiast otoczyli nas kołem. Amerykanin, a szczególnie mieszkaniec Zachodu, nie zaniedba nigdy sposobności, jeśli może przypatrzyć się strzelaniu.
Gdy odwinąłem koce, zawołał grubas:
— Behold, sztuciec Henryego! Prawdziwy sztuciec Henryego! Na ile strzałów, sir?
— Na dwadzieścia pięć.
— O, to dużo. To straszna broń, jeśli się zblizka strzela. Człowiecze, zazdroszczę wam tej strzelby!
— Ja tę rusznicę jeszcze bardziej wolę.
Z tem i słowy wydobyłem ją z koca.
— Pshaw! Gładka, błyszcząca jak szkło! — wyraził się grubas lekceważąco. — Dla mnie więcej warta stara zardzewiała kentucka rusznica, albo ta moja stara pukawka!
— Może zobaczycie firmę, sir? — spytałem, podając mu strzelbę.
Rzucił okiem na znak i odskoczył zdziwiony.
— Wybaczcie, sir — rzekł — to co innego. Takich strzelb jest już wogóle nie wiele. Słyszałem, że widziano u Old Shatterhanda taką. Ale skąd wy wzięliście to arcydzieło? A może to stampilia naśladowana? Prawdopodobnie tak będzie, gdyż ta strzelba nie wygląda na to, żeby z niej dużo razy strzelano!
— Spróbujemy. Pokażcie, do czego mam strzelić, sir!
— Nabijcie najpierw nanowo!
— To niepotrzebne. Naboje suche.
— Well, to zastrzelcie mi najpierw śrutem tego ptaka tam na krzaku!
— To za daleko! — zauważył jeden z obecnych dokoła.
— Zobaczymy! — odpowiedziałem ja.
Zacząłem powoli nakładać na nos binokle, na co grubas wybuchnął śmiechem.
— Hahaha! Okulary! Ten księgorób przybywa na sawannę polować z cwikierem na nosie! Hahaha!
Drudzy śmiali się także, ja zaś rzekłem poważnie:
— Z czego się śmiejecie, panowie? Jeśli się trzydzieści lat przesiedzi nad książką, to oczy na tem cierpią, lepiej więc strzelić dobrze w okularach, aniżeli źle bez nich.
— To słuszne, sir — śmiał się grubas. — Chciałbym was jednak widzieć, gdyby was niespodzianie opadli czerwonoskórcy! Zanim wyczyścilibyście binokle i włożyli na nos, oskalpowanoby was dziesięć razy. Widzicie, nawet ptaka nie możecie teraz zastrzelić, bo już odleciał!
— To poszukajmy innego celu! — powiedziałem z zimną krwią jak przedtem.
Ów ptak siedział na krzaku w odległości może dwustu kroków, byłby to więc strzał zwyczajny. Ja jednak posłyszałem wysoko nad nami ćwierkanie skowronka i spojrzałem ku górze.
— Czy widzicie tam skowronka, panowie? — zapytałem. — Ja go stamtąd ściągnę.
— To niemożebne! — zawołał grubas. — Dajcie temu pokój, bo wystrzelicie tylko dziurę w powietrzu. Zresztą tego nie dokazałby nawet stary Sans-ear, ani Old Firehand!
— Przekonamy się może o czemś przeciwnem!
Podniosłem rusznicę i wypaliłem.
— Niema go! — rzekł grubas. — Przestraszony strzałem poleciał!
— Zaraz zobaczycie, na co się przydadzą okulary — oświadczyłem, odkładając strzelbę. — Idźcie tam na nasyp. Skowronek spadł z ośmdziesiąt kroków stąd.
Wskazałem ręką miejsce, a wszyscy rzucili się w tym kierunku. Za chwilę przynieśli ptaka, przestrzelonego przez sam środek. Grubas przypatrywał się to jemu, to mnie, poczem zawołał:
— Trafiony, naprawdę trafiony i to nie śrutem, lecz kulą!
— Wy chcielibyście śrutem strzelać na taką wysokość, sir? — zapytałem. — Prawdziwy myśliwiec preryowy wstydziłby się zresztą strzelać śrutem. To zostawia się dzieciom i polującym na ścierwo.
— Ależ, sir, to strzał, jakiego jeszcze nie widziałem! — dziwił się grubas. — Może to był przypadek?
— Dajcie mi inny cel!
— Już wierzę, sir, wierzę! Uwzięliście się widocznie na to, żeby zagrać wobec mnie małą komedyę! Nic nie szkodzi. Chodźcieno trochę na bok!
Odciągnął mnie od innych podróżnych na to miejsce, gdzie ślady końskie były najwyraźniejsze. Tam wydobył z kieszeni papier i przyłożył go do śladu.
— Well, tak jest — rzekł w zamyśleniu. — Sir, czy jesteście panem swojego czasu, czy udajecie się prosto w Tretony, czy też moglibyście odbyć przedtem małą wycieczkę?
— Mogę czynić, co mi się podoba.
— Well, w takim razie coś wam powiem. Czy słyszeliście już kiedy o grubym Fredzie Walkerze?
— Tak. Podobno dzielny westman, jeden z najlepszych odnajdywaczy ścieżek w górach i włada kilkoma indyańskiemi narzeczami.
— To ja nim jestem, sir!
— Przypuszczałem to. Oto moja ręka! Cieszę się z całego serca, że was spotkałem, sir.
— Rzeczywiście? No, to może trochę lepiej się poznamy. Mam z niejakim Hallerem pomówić kilka poważnych słów. W ostatnich czasach był on dowódcą bushheaderów i koniokradów, nie licząc tego, czem już przedtem obciążył swoje sumienie. Ten papier jest dokładnem odbiciem tylnych kopyt jego konia i zgadza się zupełnie z tym śladem. Ponieważ ten Haller kuleje na prawą nogę, przeto jestem pewien, że dowódca tych rozbójników kolejowych i on to jedna i tasama osoba.
— Haller? — spytałem. — Jak mu na imię?
— Sam, Samuel, ale on przybiera różne imiona.
— Samuel Haller? Ach, słyszałem o nim. Czy nie był on buchalterem księcia naftowego Rallowa? O nim opowiadają, że umknął, zabrawszy swojemu panu wielką sumę!
— Tak, to on. Nakłonił kasyera, żeby zabrał kasę i poszedł z nim razem, a potem go zastrzelił. Ścigany przez policyę zabił dwu konstablów, którzy go chcieli pochwycić. Pojmano go w Nowym Orleanie w chwili, kiedy wsiadał na okręt, lecz udało mu się uciec przez zamordowanie stróża więziennego. Potem przeniósł się na Zachód, gdyż nie pozostawało mu nic innego, skoro mu zdobycz odebrano. Od tego czasu dodawał zbrodnię do zbrodni i czas już, żeby się to skończyło.
— Wy chcecie na to wpłynąć?
— Musi być moim, żywy albo martwy.
— Macie więc z nim osobiste rachunki?
Westman patrzył przez chwilę w dół, a potem odrzekł:
— Niezbyt chętnie o tem mówię, sir. Może wam jeszcze o tem powiem, gdy bliżej się poznamy, co niewątpliwie wkrótce nastąpi. To dziwny przypadek, że znajdowałem się właśnie w tym pociągu, mimoto byłbym jeszcze długo szukał śladów Hallera, gdybyście wy nie byli zwrócili mojej uwagi. Nie byłbym tego odgadł, że dowódca wyłamywaczy szyn kuleje i że jeździ na gniadym koniu, a to właśnie ma dla mnie największe znaczenie. Tutaj opuszczę pociąg i pójdę śladem Hallera. Może mi będziecie towarzyszyć, sir?
— Ja, greenhorn? — zastrzegłem się z uśmiechem.
— Pshaw! Nie powinniście mi wziąć za złe tego słowa, bo wasz wygląd świadczy, że wasze miejsce w salonie, a nie na sawannie. Nigdy w życiu jeszcze nie widziałem człowieka, który z cwikierem na nosie staje na środku sawanny i strzela do odlatującego ptaka. To była z mojej strony pomyłka, za którą bardzo przepraszam. A zatem wysiadacie razem ze mną, sir?
— Hm! Może byłoby lepiej przyłączyć się do ludzi, którzy wkrótce przybędą tu z następnych stacyi, aby ścigać rozbójników?
— Nie mówcie mi o takiej pogoni. Jeden westman więcej tu znaczy, aniżeli cała kopa takiej zbieraniny. Muszę co prawda przyznać, że na to trzeba odwagi, żeby ścigać takich ludzi, bo wtedy życie ludzkie wisi niemal na włosku. Sądzę jednak, że jesteście człowiekiem, który szuka przygód, a tym razem znajdziecie tak zajmującą, jak tylko być może.
— To słuszne — zauważyłem. — Ale ja nigdy nie lubiłem mieszać się do cudzych spraw. Ten Samuel Haller nic mnie nie obchodzi, a nadto nie wiem, czy ja będę odpowiednim dla was towarzyszem.
Fred Walker łypnął szelmowsko małemi oczkami i rzekł:
— Myślicie chyba odwrotnie: to jest czy ja dla was będę odpowiedni. O to się już nie troszczcie! Gruby Walker nie zawiera koleżeństwa z pierwszym lepszym westmanem. Najchętniej pozostaję sam z sobą, a gdy się do kogo przyłączam, to muszę do tego człowieka mieć zaufanie, a on musi być niezwykły. Zrozumiano?
— Ja hołduję pod tym względem takim samym zapatrywaniom, gdyż rzeczywiście w wyborze towarzyszy nigdy nie można być zbyt ostrożnym. Nieraz znajdzie człowiek miłego na pozór towarzysza, kładzie się spać, a nazajutrz jest już trupem, a towarzysz odjeżdża sobie zdrowo ze swoim łupem.
— Zounds! Czy uważacie mnie za takiego hultaja, sir?
— Nie, po was widać, że jesteście uczciwi. Co więcej, należycie do policyi, a wiadomo, że ta nie znosi pośród siebie hultajów.
Mój gruby westman zląkł się i pobladł.
— Sir! — zawołał. — Co wam na myśl przychodzi?
— Cicho, master Walker! Wasz wygląd nie jest wprawdzie bardzo policyjny, ale dlatego właśnie jesteście może dobrym detektywem. Wy uważaliście mnie za nowicyusza, a ja was przejrzałem. Bądźcie na przyszłość ostrożniejsi! Skoro w tych szerokościach geograficznych zaczną sobie opowiadać, że gruby Walker dlatego tylko włóczy się po preryi, żeby unieszkodliwić kilku zaginionych gentlemanów, to niebawem strzelicie po raz ostatni.
— Mylicie się, sir! — starał się mnie zapewnić.
— Cicho! Mnie się wasza sprawa podoba. Przyłączyłbym się natychmiast, aby spłatać jakiego figla tym railtroublerom; niebezpieczeństwo nie mogłoby mnie odstraszyć, gdyż ono i tak czyha na nas, jak daleko sięga prerya. Ale powstrzymuje mnie to, że ukrywaliście się z tem właśnie przedemną. Jeśli ja z kimś wybieram się w drogę, muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia.
Fred Walker spojrzał w zamyśleniu na ziemię, poczem podniósł głowę i powiedział:
— Dobrze, sir, stanie się zadość waszemu życzeniu. Choć jesteście tak wystrojeni, mimoto jest u was coś, co u starego westmana budzi zaufanie. W wagonie wam się przypatrywałem i powiadam szczerze, że polubiłem was. Jestem zwykle samotny i nietowarzyski, chciałbym mieć was trochę przy sobie, dlatego będę otwarty. Istotnie jestem urzędnikiem oddziału prywatnych detektywów dra Suntera. Mojem zadaniem jest śledzić zbiegłe osobniki na Zachodzie; przykre to życie, ale mimo to poświęcam na to wszystkie moje siły. Dlaczego to czynię, opowiem później, gdy będziemy mieli czas na to. To smutna historya. A teraz pytam, sir, czy się do mnie przyłączycie?
— Tu moja ręka. Bądźmy wiernymi towarzyszami i dzielmy odtąd wspólnie wszelkie niewczasy i niebezpieczeństwa, master Walker!
Grubas rękę do mnie wyciągnął z radością w twarzy i rzekł:
— I ja daję słowo, sir, dziękując za zgodę. Spodziewam się, że się z sobą zżyjemy. Zamiast „master Walker“, mówcie mi krótko i węzłowato: Fred, a ja już będę wiedział, do kogo to się odnosi. Czy wolno teraz spytać, jak wy się nazywacie?
Powiedziałem mu moje imię i nazwisko i dodałem:
— Wołajcie mnie poprostu Charles; to wystarczy. Ale patrzcie, tor już naprawiony. Niebawem powsiadają ludzie do pociągu i pojadą dalej.
— Wobec tego zabiorę mego Viktorego; nie przestraszcie się go przypadkiem. On nie ma właściwie wyglądu, ale nosił mnie przez dwanaście lat i nie zamieniałbym go na najlepszego wyścigowca w świecie. Czy macie co w wagonie?
— Nie. Czy powiemy tym ludziom, co zamierzamy zrobić?
— Nie. Im mniej o nas będą wiedzieli, tem pewniejsi będziemy.
Przystąpił do wozu, w którym koń jego się znajdował i kazał otworzyć. Teren nie nadawał się bynajmniej do wyładowania konia, nadto nie było przyrządu do tego, ale rzecz odbyła się inaczej, niż myślałem.
— Viktory, come on!
Na ten okrzyk wystawiło stare zwierzę najpierw głowę, aby się terenowi przypatrzyć, położyło z namysłem w tył długie uszy i wypadło jednym szalonym skokiem na nasyp. Wszyscy, którzy to widzieli, przyklasnęli. Koń, jakby to zrozumiał, machnął ogonem i zarżał głośno.
Z wyglądu nie zasługiwał ten koń żadną miarą na imię Viktory, zwycięzca. Chudy ten, o cienkich nogach, przynajmniej dwudziestoletni kasztan, grzywy już całkiem nie miał, a z ogona zwisało tylko kilka kosmyków, uszy zaś przewyższały znacznie królicze łyżki. Mimoto odrazu oceniłem wysoko to zwierzę, zwłaszcza widząc jak kopało i kąsało, gdy kto sięgnął ręką do niego. Koń był osiodłany i miał uzdę. Fred dosiadł go i zjechał z nasypu, nie rzekłszy do nikogo ani słowa. Nikt się też o nas nie troszczył. Byliśmy dla nich obcy, z obojętnością więc przyjęli to, żeśmy opuścili pociąg.
Na dole zatrzymał się Walker.
— Widzicie, Charles, jakby to było dobrze, gdybyście także mieli konia — powiedział.
— Wkrótce się o to postaram — odrzekłem. — Na waszym Viktorym, łatwo go schwytam.
— Wy? No, to ja musiałbym się tem zająć, bo daję słowo, że nie ujechalibyście jednego kroku na nim. On prócz mnie nikogo na sobie nie ścierpi.
— Toby się pokazało!
— Ależ zapewniam, że tak jest. Moglibyśmy się czasem zmieniać na koniu, aby was chód nie męczył, ale zrzuci was pewnie i dlatego skazani jesteście na podróż piechotą, dopóki nie spotkamy trzody mustangów. To wysoce przykra rzecz, gdyż wobec tego powoli tylko będziemy się poruszać i stracimy dużo czasu. Ale patrzcie, ludzie wsiadają i pociąg ruszy dalej.
Tak też było. Maszyna buchnęła parą, koła zaczęły się obracać i pociąg potoczył się dalej na Zachód. W kilka chwil zniknął nam z oczu.
— Powieście swoją ciężką rusznicę na mojem siodle! — rzekł Walker.
Ja zaś odpowiedziałem:
— Dziękuję uprzejmie! Sądzę, że dobry strzelec nie powinien ani na chwilę rozstawać się ze swoją strzelbą. A zatem nie zatrzymujmy się dłużej!
— Muszę oczywiście ze względu na was jechać powoli.
— Możecie puścić Viktorego dobrym krokiem. Ja chodzę nieźle, więc w tyle nie zostanę.
— Well, to ruszamy!
Zarzuciwszy na siebie derkę, przewiesiłem sztuciec przez ramię, a rusznicę przez plecy i rozpocząłem u boku Freda Walkera pogoń za zbójami.
Trop ich prowadził prawie prosto na północ, a był tak wyraźny, że nie potrzebowaliśmy zadawać sobie najmniejszego trudu z jego odszukaniem. Około południa dopiero przerwaliśmy pochód, by Viktoremu dać spocząć. Sami skorzystaliśmy z tego postoju, by się cokolwiek posilić. Zjedliśmy więc z tego, cośmy mieli z sobą, gdyż nie przyszło nam na myśl zaopatrzyć się w zapasy z pociągu. Dopóki bowiem myśliwiec preryowy rozporządza rusznicą i amunicyą, dopóty nie dozna głodu. Pod tym względem ja nie żywiłem żadnej obawy, gdyż miałem w worku naboi podostatkiem.
Kraina, w której znajdowaliśmy się teraz, była pagórkowata i dobrze zalesiona. Ślad ciągnął się w górę, wzdłuż rzeczki, której brzegi były częścią piaszczyste, częścią zaś porosłe bujną trawą, dzięki czemu wszędzie widoczne były wyraźne odciski kopyt, uczynione przez konie ściganych przez nas rozbójników. Popołudniu zastrzeliłem dość tłustego szopa, którego mięso miało nam posłużyć na wieczerzę, a kiedy się ściemniło, stanęliśmy obozem w małym i lesistym parowie skalnym, gdzie bez obawy, żeby nas nie odkryto, mogliśmy rozniecić ogień i upiec mięsa. W tem miejscu czuliśmy się tak bezpiecznie, że nawet straży nie odbywaliśmy, lecz położyliśmy się obydwaj spać, skoro tylko Fred zaopatrzył na noc swego konia.
Nazajutrz wyruszyliśmy znów bardzo wcześnie i już popołudniu dotarliśmy do tego miejsca, w którem rozbójnicy obozowali poprzedniej nocy. Ślady wskazywały na to, że rozniecili byli kilka ognisk, kpiąc sobie widocznie z wszelkiego pościgu. Jadąc dalej wzdłuż tej samej rzeczki, minęliśmy pod wieczór równinę i zwróciliśmy się ku kątowi, utworzonemu przez bór na łące. Mieliśmy ściganych prawie o dzień drogi przed sobą, i czuliśmy się tem bezpieczniej, że w naszej wędrówce nie znaleźliśmy ani śladu człowieka. Dostawszy się do owego kąta, chcieliśmy go właśnie objechać, kiedy nagle odskoczyliśmy obydwaj. Przed nami zatrzymał się Indyanin, który w tej samej chwili zamierzał także obok kąta skręcić z drugiej strony. Siedział na karym wierzchowcu i prowadził obok siebie konia, okulbaczonego jukami.
Skoro tylko nas spostrzegł, zsunął się błyskawicznie z konia, stanął za nim jakby za zasłoną i wymierzył na nas rusznicę. Ruchy te wykonał tak szybko, że ja zobaczyłem zaledwie jego postać i to niedokładnie.
Fred również zeskoczył z konia z tą samą zręcznością i zajął za nim stanowisko obronne, ja zaś rzuciłem się w możliwie wielkim skoku do lasu i skryłem się za grubym bukiem. Zaledwie jednak tam się dostałem, błysnęło z rusznicy Indyanina i kula uderzyła w pień tego drzewa. O dziesiątą część sekundy pierwej byłaby mnie przeszyła. Czerwonoskóry poznał widocznie odrazu, że byłem dlań bardziej niebezpieczny niż Fred, ponieważ osłonięty drzewami mogłem obejść i strzelić do niego z tyłu.
Już podczas skoku podniosłem był do połowy rusznicę, teraz jednak, gdy kula uderzyła o drzewo, opuściłem ją znowu. Czemu?
Doświadczony westman wie o tem, że każda strzelba ma swój odrębny głos. Trudno jest bardzo rozróżnić huk dwu rusznic pod tym względem, ale życie na Zachodzie zaostrza zmysły do najwyższego stopnia, a kto częściej słyszał huk jednej strzelby, ten pozna ją pośród setek innych. Stąd pochodzi, że myśliwcy, którzy spotykali się dawniej, a potem się przez długi czas nie widywali, z daleka już rozpoznają się nawzajem po głosie strzelb.
Tak było w tej chwili ze mną. Strzelby, z której ten dziki wystrzelił, byłbym nie zapomniał przez całe życie. Od długiego już czasu nie obijał się o uszy moje jej ostry, poważny ton, mimo to odrazu ją poznałem. To była strzelba słynnego wodza Apaczów, Winnetou, mego przyjaciela i nauczyciela, który w lasach i preryach dzikiego Zachodu, śmiało rzec mogę, pierwszymi krokami moimi kierował. Nasunęło mi się oczywiście pytanie, czy on sam jeszcze dotąd ją nosił, czy też może przeszła już w inne ręce?
— Toselkhita, shi shteke — nie strzelaj, jestem twoim przyjacielem! — zawołałem z poza drzewa w narzeczu Apaczów.
— To tistsa tá ti. Ni peniyil — nie wiem, kto jesteś. Wyjdź! — odpowiedział.
— Ni Winnetou, natan shis inté — jesteś Winnetou, wódz Apaczów? — spytałem dla pewności.
— Ha-au — jestem nim! — odrzekł.
Na te słowa wyskoczyłem z za drzewa ku niemu.
— Szarlih! — odezwał się on pierwszy radośnie. Otworzył ramiona i padliśmy sobie w objęcia.
— Szarlih, shi stheke, shi nta-ye — Karolu, mój przyjacielu, mój bracie! — powtarzał płacząc niemal ze wzruszenia, — Shi intá, ni intá, shi itchi, ni itchi — moje oko twojem okiem, moje serce twojem sercem!
Ja także byłem tak przejęty tem zupełnie niespodzianem spotkaniem, że łzy mi się w oczach zakręciły. Winnetou przypatrywał mi się co chwila pełnym miłości wzrokiem, przyciskał mnie do piersi, aż wreszcie przypomniał sobie, że nie byliśmy sami.
— Ti ti ute — kto jest ten człowiek? — zapytał, wskazując na Walkera.
— Aguan ute shó, shi shteke ni shteke — to dobry człowiek, mój przyjaciel i twój przyjaciel — odpowiedziałem.
— Ti tenlyé aguan — jak się nazywa?
— The thick Walker — podałem nazwisko towarzysza w angielskiem brzmieniu.
Na to wyciągnął Apacz rękę do Freda i tak go pozdrowił:
— Przyjaciel mojego brata jest zarazem moim przyjacielem! Omal nie postrzelaliśmy się, ale na szczęście Szarlih poznał głos mojej strzelby, jak ja jego. Co moi biali bracia tu robią?
— Ścigamy wrogów, których trop widzisz tu w trawie — odrzekłem ja.
— Spostrzegłem go dopiero przed chwilą. Przybywam nad tę wodę od wschodu. Jaką barwę mają ludzie, których chcecie schwycić?
— To biali i kilku Ogellallajów.
Podczas tych słów brwi jego się ściągnęły. Położył dłoń na lśniącym tomahawku, zatkniętym za pasem i oświadczył:
— Synowie Ogellallajów są jak ropuchy, kiedy wyjdą z nor swoich. Ja ich rozdepczę! Czy mogę pójść z moim bratem, aby zobaczyć Ogellallajów?
Nic nie mogło być dla mnie milszem od tego pytania. Mieć Winnetou sprzymierzeńcem znaczyło to samo, co rozporządzać dwudziestu westmanami. Nie wątpiłem wprawdzie, że byłby nie opuścił mnie po tak długiej rozłące, ale okoliczność, że sam ofiarował swoje towarzystwo, dowodziła, że mu się nasza przygoda podobała.
— Wielki wódz Apaczów — odpowiedziałem mu na to — przybywa do nas, jak promień słońca w zimny poranek. Niechaj jego tomahawk będzie naszym!
— Moja ręka jest waszą ręką, a moje życie waszem życiem. Howgh!
Na Fredzie Walkerze wywarł Apacz potężne wrażenie. Nic dziwnego. Tosamo byłoby się z każdym stało, gdyż Winnetou był naprawdę wspaniałym okazem Indyanina, a widok jego musiał zachwycić każdego westmana.
Niezbyt wysoki i tęgo zbudowany, lecz o zgrabnych, a przytem żylastych kształtach, gibkością ruchów zadziwiał najsilniejszych i najdoświadczeńszych traperów. Był teraz taksamo ubrany jak ongiś, kiedyśmy się spotkali nad Rio Pecos, a potem rozstali u Wężów. Takim, jak stał teraz przed nami, widywałem go zawsze, zgrabnym, czystym zewnętrznie, a rycerskim i pańskim we wrażeniu, jakie wywierał: w każdym calu mąż i bohater.
Grubego Freda zaskoczyło przedewszystkiem to, że na tym Indyaninie wszystko lśniło i połyskiwało, że nie było na nim ani śladu plamy. Spojrzenia jego małych oczek biegały między mną a Winnetou, z czego odrazu odgadłem, że porównywał nas z sobą.
— Niechaj moi bracia usiądą i wypalą ze mną fajkę pokoju! — rzekł Apacz.
Następnie usiadł tam, gdzie stał, i wydobył z za pasa trochę tytoniu, zmieszanego z liśćmi dzikich konopi, poczem napełnił nim ozdobiony piórami kalumet. My zajęliśmy miejsca obok niego. Uroczystość zapalenia fajki pokoju była nieodzowna, gdyż zatwierdzała niejako zawarte przymierze. Bez tego nie powiedziałby z pewnością Winnetou ani słowa o naszym planie.
Zapaliwszy, wypuścił dym prosto ku niebu, a potem równie prosto ku ziemi. Następnie skłonił się kolejno w cztery strony świata, a pociągnąwszy z fajki cztery razy, wydmuchnął dym w tych kierunkach. Wreszcie usiadł napowrót i podał fajkę mnie, mówiąc:
— Wielki Duch słyszy moją przysięgę: moi bracia są jako ja, ja zaś jako oni. Jesteśmy przyjaciółmi!
Wziąłem kalumet z jego ręki, wstałem, powtórzyłem dokładnie cały obrzęd i oświadczyłem nawzajem:
— Wielki Manitou, którego czcimy, rządzi ziemią i gwiazdami. On jest moim ojcem i twoim, jesteśmy braćmi i dopomożemy sobie w każdem niebezpieczeństwie. Fajka pokoju odnowiła nasze przymierze!
Teraz podałem fajkę Walkerowi, który zrobiwszy to samo co i my, ślubował:
— Widzę wielkiego Winnetou, najwspanialszego wodza Mescalerów, Mimbrenjów i Apaczów, piję dym z jego fajki i jestem jego bratem. Jego przyjaciele są moimi przyjaciółmi, a jego wrogowie moimi wrogami. Ten sojusz niechaj nigdy nie będzie złamany!
Po tych słowach usiadł i oddał fajkę Apaczowi, który palił ją dalej. Po spełnieniu tego zwyczaju mogliśmy przystąpić do omówienia dalszego planu pościgu.
— Niech mi brat Szarlih opowie, co przeżył od czasu rozstania się ze mną! — poprosił Winnetou.
Z tem załatwiłem się jak najzwięźlej i nawzajem jego zapytałem:
— Może brat Winnetou powie mi, co przeżył, od kiedy go nie widziałem i skąd tak daleko od wigwamu ojców przybywa w ostępy Siouksów?
Apacz pociągnął sporo dymu, jakby się namyślał i odpowiedział:
— Deszcze strącają wodę z chmur, a słońce wznosi ją znowu. Tak jest i z życiem człowieka. Dni nadchodzą i nikną. Poco zresztą będzie Winnetou długo opowiadał o słońcach, które minęły? Obraził mnie wódz Siouksów Dakoty. Ja poszedłem za nim i skalp mu zabrałem. Jego ludzie ścigali mnie, lecz ja zniszczyłem moje ślady, wróciłem do ich wigwamów i zabrałem znaki zwycięstwa, którymi objuczyłem konia wodza. Oto tam stoi ten koń!
W tych niewielu skromnych słowach przedstawił ten człowiek czyn bohaterski, do czego inny potrzebowałby całych godzin. Od brzegów Rio Grande na południu aż do Milk River na północy szukał wroga miesiącami po borach i preryach, zwyciężył go ostatecznie w otwartej walce, puścił się śmiało w sam środek obozu nieprzyjaciół i zabrał im najcenniejsze trofea. Tegoby nikt inny nie dokazał, a jak on skromnie o tem opowiadał!
— Moi bracia — mówił dalej — ścigają Ogellallajów i białych, zwanych railtroublers. Do tego potrzeba dobrych koni. Czy mój przyjaciel Szarlih pojedzie na koniu Siouksa Dakoty? Ten koń przeszedł doskonałą indyańską tresurę, a mój brat rozumie się na tem lepiej niż każda inna twarz blada.
Winnetou darował mi był już dawniej wspaniałego mustanga, teraz więc nie chciałem przyjąć daru i odrzekłem:
— Mój brat pozwoli, że sobie konia złowię. Koń Dakoty musi nieść zdobycz.
Ale zacny Apacz potrząsnął głową i odparł:
— Czemu mój brat zapomina, że do niego należy wszystko, co jest moje? Dlaczego chce tracić czas na schwytanie konia? Wszak to polowanie może nas zdradzić przed Ogellallajami? Mój brat, znając Winnetou, wie dobrze, że nie będę zdobyczy woził z sobą idąc śladem Siouksów. Winnetou ją zakopie, a koń będzie wolny. Howgh!
Na to już nie mogłem poradzić i musiałem dar przyjąć. Zresztą od dłuższego już czasu przypatrywałem się temu koniowi z podziwem. Był to ciemny szpak, zwięzły, lekko a silnie zbudowany i tak pożyłkowany, że przyjemnie było nań spojrzeć. Pełna grzywa zwisała mu poniżej szyi, a ogon prawie ziemi dotykał. Wnętrze nozdrzy było zabarwione czerwono, co Indyanie wysoko cenią, a duże oczy, pełne ognia, a zarazem odwagi, pozwalały przypuszczać, że dobry jeździec będzie mógł zaufać temu koniowi.
— Ale siodła niema! — zauważył Fred. — Nie pojedziecie chyba na jucznem, Charles!
— To najmniejsze — odrzekłem. — Nie widzieliście, jak Indyanin przystosowuje siodło juczne do jazdy, ani, jak zręczny myśliwiec robi sobie znośne siodło z dymiącej jeszcze skóry zabitej zwierzyny? Jutro już będę miał siodło, którego mi pozazdrościcie!
Apacz skinął twierdząco głową i rzekł:
— Winnetou odkrył niedaleko stąd nad wodą świeży ślad wielkiego wilka. Nim słońce zajdzie, dostaniemy jego skórę i żebra, z czego sporządzimy dobre siodło. Czy moi bracia mają mięso do jedzenia?
— Mamy.
— W takim razie ruszajmy, żeby wilka zabrać i wyszukać miejsce na obóz, gdziebym mógł zdobycz zakopać. Gdy słońce wejdzie, pójdziemy śladem railtroublerów. Oni zniszczyli wozy konia ognistego, ograbili białych braci, zabili ich i spalili. Wielki Duch gniewa się na nich za to i wyda w nasze ręce, gdyż wedle prawa sawanny zasłużyli na karę śmierci.
Opuściliśmy to miejsce zarówno dziwnego, jak i szczęśliwego spotkania i niebawem znaleźliśmy legowisko wilka. Łatwo zabiliśmy to zwierzę, należące do gatunku kujotow i wkrótce potem siedzieliśmy już przy ognisku, zajęci robotą nad siodłem. Nazajutrz zakopaliśmy zdobycz Winnetou, która składała się z broni indyańskiej i worków guślarskich i oznaczyliśmy to miejsce, żeby je w danym razie rozpoznać. Potem puściliśmy się dalej za mordercami, którzy niewątpliwie śmialiby się z nas, gdyby byli wiedzieli, że trzech mężów odważa się pociągać ich, tak licznych, do odpowiedzialności...



ROZDZIAŁ VI.
Helldorf-settlement.

Koń, którego mi odstąpił Winnetou, okazał się doskonałym biegunem. Jeździec, nie znający wcale indyańskiej tresury, nie utrzymałby się ani chwili na siodle, ale ze mną pogodził się mój wierzchowiec w bardzo krótkim czasie. Przez to, że tak łatwo opanowałem konia, zyskałem bardzo na powadze u grubego Freda, który od czasu do czasu mierzył mnie szczególnym wzrokiem. Widocznie nie mógł zrozumieć tego wyszczególnienia, jakiem darzył mnie Winnetou. Walkerowi ta nadzwyczajna przyjaźń słynnego Apacza dla nieznanego myśliwca wydawała się zapewne prawdziwym cudem.
Stary Viktory trzymał się bardzo dobrze, posuwaliśmy się więc naprzód dość szybko. Już około południa dotarliśmy do ostatniego obozowiska rozbójników, czyli dzieliło nas jeszcze od nich pół dnia drogi.
Ślady, które nam były drogowskazem, opuściły tymczasem rzeczkę i przeniosły się do długiej bocznej doliny, którą sączył się mały potok. Winnetou badał odtąd ślady znacznie uważniej, a oczy jego starały się przeniknąć skraj lasu, schodzącego ze zboczy na dno doliny. Wkońcu zatrzymał się nawet i zwrócił się do mnie, jechaliśmy bowiem jeden za drugim, a on był pierwszy.
— Uff! — zawołał. — Co mój brat Szarlih sądzi o tej drodze?
— Ona poprowadzi nas aż na grzbiet wzgórz.
— A potem?
— Po drugiej stronie będzie się znajdował ostateczny cel jazdy railtroublerów.
— Jaki cel?
— Błonia Ogellallajów.
Skinął głową na znak potwierdzenia, dodając do tego jeszcze pochwałę:
— Mój brat Szarlih wciąż jeszcze ma oko orła, a spryt lisa, bo odgadł zupełnie dobrze.
— Jakto? — zapytał Walker. — Oni udali się na błonia Ogellallajów?
Ja zaś odpowiedziałem:
— Już przedtem zwróciłem waszą uwagę na to, że trzej Indyanie bez szczególnych powodów nie połączyliby się z taką gromadą białych. Na dzikim Zachodzie więcej jest czerwonych niż białych. Tak też będzie i w naszym wypadku.
— Pshaw! Nie rozumiem was, Charles!
— No, ci trzej Ogellallajowie dodani są zbójom, że tak powiem, dla straży.
— Ach! O ile i przez kogo?
— Hm! Nie weźcie mi tego za złe, kochany Fredzie, ale mnie się zdaje, że zamieniliśmy nasze role; dziś ja mógłbym was nazwać greenhornem.
— Heigh-ho! A to czemu?
— Czy sądzicie, że banda, złożona z dwudziestu białych drabów, odważyłaby się sama grasować w tych stronach?
— Oczywiście, że nie!
— Co więc będą musieli zrobić biali?
— Hm, udać się pod opiekę czerwonoskórych.
— Słusznie! Czy dostaną tę opiekę za darmo?
— Nie, będą musieli za nią zapłacić.
— Czem?
— Rozumie się, że łupem, który z sobą wiozą.
— Pięknie! Teraz już pojmujecie, co ja i Winnetou o tem sądzimy?
— A więc to tak się rzecz przedstawia. Biali ograbili pociąg, aby mieć z czego haracz zapłacić, a ci trzej Ogellallajowie byli egzekutorami?
— Może tak jest, a może nie. Nie ulega jednak wątpliwości, że nasi czcigodni bracia biali połączą się wkrótce z większym oddziałem czerwonych. To powiedziałem już, gdyśmy byli przy kolei. Ale nie koniec na tem. Czy sądzicie, że biali i czerwoni sprzymierzyli się tylko na to, żeby się pielęgnować i wylegiwać na skórach niedźwiedzich?
— Z pewnością nie w tym celu!
— I ja tak sądzę. Wierzcie mi, że wnet uknują coś szatańskiego, zwłaszcza, że ostatni napad tak dobrze im się udał.
— Cóżby nowego zamierzali?
— Hm, ja domyślam się czegoś.
— No, to dokazalibyście nadzwyczajnej rzeczy, gdybyście przewidzieli, co uczynią ludzie, których jeszcze wcale nie znacie. W ostatnich czasach nabrałem dla was do pewnego stopnia szacunku, ale z waszego domysłu, zdaje się, nic nie będzie!
— Zobaczymy! Dość nauwijałem się pośród Indyan i wiadome są mi ich sposoby. A wiecie, jak można najlepiej odgadnąć, co człowiek zrobi?
— No?
— Należy sobie wyobrazić żywo jego położenie i uwzględnić przytem jego charakter. Czy mam być tak zuchwałym i zgadywać?
— Naprawdę, rozciekawiacie mnie!
— Zastanówmy się więc nad tem, komu nasz personal kolejowy doniósł najpierw o zburzeniu toru i zniszczeniu pociągu?
— Chyba najbliższej stacyi.
— Stamtąd też zapewne wyślą ludzi w celu zbadania miejsca wypadku i ścigania sprawców.
— Prawdopodobnie.
— Ale przez to stacya zostanie ogołocona z ludzi i można będzie na nią napaść bez wielkiego niebezpieczeństwa.
— Egad! Teraz się domyślam, do czego zmierzacie!
— Prawda? Stacye są tu teraz jeszcze tylko czasowe i zachodzi pytanie, gdzie znajdzie się dość ludzi, aby można się obejść bez jednego oddziału. Mojem zdaniem będzie to w Echo-Cannon.
— Charles, to jest bardzo możliwe. Rozbójnicy i czerwoni mogą taksamo jak my wiedzieć, że ta miejscowość będzie opuszczona przez ludzi.
— Jeżeli nadto przypuścimy, że Siouksi wykopali swoje strzały wojenne i pomalowali się wojennemi barwami, że zatem bezwątpienia noszą się z nieprzyjaznymi zamiarami, to prawie nie ulega wątpliwości, że wyprawią się na Echo-Cannon. Ale popatrzcie, oto źródło potoku! Dalej droga idzie stromo w górę, nie mamy więc czasu gawędzić!
Wspinaliśmy się teraz po stoku wzgórza wśród wysokich drzew, dlatego musieliśmy uważać. Wzgórze rozszerzało się potem na kształt płaskowyżu i opadało znów ku dolinie, gdzie dostaliśmy się znowu do rzeczki, płynącej na wschód.
Tutaj odpoczywali ścigani w południe, a następnie zwrócili się wzdłuż wody ku północy. Przejechaliśmy potem jeszcze przez kilka dolin i parowów, ślady stawały się coraz to świeższe, trzeba więc było zachowywać coraz większą ostrożność.
Wreszcie dotarliśmy pod wieczór do szczytu wydłużonego grzbietu górskiego i już mieliśmy po drugiej stronie w dół zjechać, kiedy prowadzący nasz pochód Winnetou zatrzymał się nagle, wskazał ręką przed siebie i głosem stłumionym zawołał:
— Uff!
My stanęliśmy również i spojrzeliśmy w oznaczonym kierunku.
Po prawej ręce rozciągała się głęboko pod nami równina, mająca z godzinę drogi w obwodzie. Była otwarta i porosła trawą. Na niej wznosiła się znaczna liczba namiotów indyańskich, a wśród nich panowało ruchliwe życie. Konie pasły się wolno, brodząc w bujnej zieloności, a dokoła krzątali się liczni mężczyźni, przygotowując mięso. Poza namiotami leżały szkielety kilku bawołów, a na tykach wypięto długie sznury, na których rozwieszono do suszenia cienkie płaty mięsa bawolego.
— Ogellallajowie! — odezwał się pierwszy Fred.
— A zatem ja miałem słuszność — powiedziałem ja.
— Trzydzieści dwa namiotów! — dodał on.
Winnetou zwrócił oczy w dół i rzekł potem:
— Naki gutesnontin nagoiya — dwustu wojowników!
— A biali są z nimi — zauważyłem ja. — Policzmy konie, to będzie jeszcze najpewniejsze.
Całą równinę można było objąć okiem, przeto bez trudności naliczyliśmy dwieście pięć koni. Jak na wyprawę myśliwską przygotowali czerwoni za mało mięsa, a ta dolina nie nadawała się do łowów na bawoły. Wybierali się zatem na wyprawę wojenną, a dowodziły tego także tarcze, które na polowaniu zawadzałyby tylko strzelcom. Największy namiot stał trochę na uboczu, a zdobiące go orle pióra wskazywały na to, że to był namiot wodza.
— Jak myśli mój brat Szarlih, czy te ropuchy Ogellallajów długo tu jeszcze pozostaną? — spytał Winnetou.
— Nie.
— Skąd to przypuszczenie, Charles? — badał ze zdziwieniem Fred. — To trudne i zbyt ważne dla nas pytanie, żeby na nie odrazu odpowiedzieć.
— Przypatrzcie się szkieletom bawołów, Fredzie! One dokładnie wszystko wam wyjaśnią.
— Ach! Jakto?
— Kości są już białe, leżą więc już ze cztery do pięciu dni na słońcu, a z tego można wnosić, że mięso będzie już dość suche. Czy nie wydaje wam się to rozumowanie słusznem?
— Owszem, przyznaję wam zupełną słuszność!
— W takim razie możemy powiedzieć, że i czerwoni wnet wyruszą, a nie zostaną tu jeszcze na kilka partyi szachów lub warcab.
— Robicie się uszczypliwym, sir. Chciałem tylko usłyszeć wasze zdanie o tem. Ach, jeden z nich wychodzi z namiotu. Kto to może być?
Apacz sięgnął do kieszeni i wydobył lunetę, zaiste osobliwy przyrząd w ręku Indyanina, na widok którego Fred Walker zdumiał się niemało. Ale to tłumaczyło się tem, że Winnetou przebywał ongiś w miastach wschodnich i kupił tam sobie lunetę. Teraz rozciągnął ją i przyłożył do oka, by się przypatrzyć Indyaninowi, o którym Fred mówił. Gdy ją odłożył i mnie podał, przeleciała mu po twarzy błyskawica gniewu.
— Koi-tse, kłamca i zdrajca! — mruknął. — Winnetou ugodzi go tomahawkiem w czaszkę!
Spojrzałem z wielkiem zajęciem na Ogellallaja. Koi-tse znaczy „Ogniste usta“. Właściciel tego nazwiska był dobrym mówcą, bardzo zuchwałym wojownikiem i nieprzebłaganym wrogiem białych, znanym na sawannie i w górach. W razie zetknięcia się z nim należało mieć się na baczności.
Podałem lunetę Walkerowi i rzekłem:
— Musimy się ukryć. Widać daleko więcej koni, niż ludzi, a chociaż wielu może leżeć po namiotach, to jednak nie jest wykluczone, że niektórzy włóczą się jeszcze po okolicy.
— Niech moi bracia zaczekają! — zauważył Apacz. — Winnetou wyszuka miejsce, gdzie będzie się mógł skryć z przyjaciółmi.
Zniknął między drzewami i powrócił dopiero po dłuższym czasie. Potem sprowadził nas na bok wzdłuż grzbietu górskiego na miejsce, tak gęsto podszyte, że zaledwie zdołaliśmy się przecisnąć. W tym gąszczu było dość miejsca dla nas i naszych koni, które przywiązaliśmy do drzew, zamiast je spętać. Tymczasem Winnetou poszedł, by zatrzeć nasze ślady.
Tu leżeliśmy do późnego wieczora w głębokiej, wonnej trawie, gotowi zerwać się za najlżejszym szmerem, by koniom nozdrza pozatykać, aby nas nie zdradziło ich parskanie. Kiedy się całkiem zmierzchło, poczołgał się Winnetou ku obozowi Ogellallajów i przyniósł niebawem wieść, że na dole zapalono kilka ogni.
— Ci ludzie czują się całkiem bezpiecznie — rzekł Fred. — Gdyby wiedzieli, że jesteśmy tak blizko nich!
— Niewątpliwie domyślają się, że się ich ściga — odpowiedziałem. — Jeśli więc dziś jeszcze nie zachowują większej ostrożności, to czynią to jedynie w tem przekonaniu, że ludzie ze stacyi nie mogą być jeszcze tutaj. Z tego wnioskuję, że jutro dopiero wyruszą. Zdałoby się czegoś dowiedzieć o ich zamiarach.
— Winnetou podejmie się tego zadania — rzekł Apacz.
— Ja się przyłączam także — dodałem. — Fred niech zostanie przy koniach. Pójdziemy bez strzelb, gdyż zawadzałyby nam tylko. Nóż i tomahawk wystarczy, a w ostateczności użyjemy rewolwerów.
Nasz gruby przyjaciel zgodził się natychmiast. Odwagi pewnie mu nie brakło, lecz nie lubił bez konieczności na szwank życia wystawiać. Jednakże, aby zejść na dolinę, trzeba było odwagi, bo kogoby odkryli i pochwycili Ogellallajowie, ten byłby w każdym razie zgubiony.
Było to na kilka dni przed nowiem. Na zachmurzonem niebie nie widać było ani jednej gwiazdy; noc więc nadawała się do naszego przedsięwzięcia. Wygramoliliśmy się dość prędko z gęstwiny aż na to miejsce, na którem zatrzymaliśmy się byli popołudniu.
— Winnetou pójdzie na prawo, a mój brat Szarlih na lewo! — szepnął Apacz i w następnej chwili zniknął bez szmeru w leśnych ciemnościach.
Usłuchałem przyjaciela i poczołgałem się lewą stroną zbocza. Przemykając się niedosłyszalnie pomiędzy krzakami i drzewami, dostałem się na dno doliny i ujrzałem przed sobą ogniska obozowe. Wziąłem nóż w zęby, położyłem się na ziemi i posuwałem się zwolna ku namiotowi wodza, który stał w odległości jakich dwustu kroków ode mnie. Płonęło tam wprawdzie ognisko, ale namiot rzucał cień na mnie.
Cal za calem zdążałem naprzód. Mając wiatr przeciw sobie, nie obawiałem się koni, które zwykle zdradzają głośnem parskaniem zbliżanie się obcego. Pod tym względem narażony był Winnetou na większe trudności niż ja.
Tak upłynęło przeszło pół godziny, zanim przebyłem tych dwieście kroków. Wreszcie znalazłem się bezpośrednio za namiotem wodza, a ludzi, siedzących przy ogniu, dzieliła odemnie przestrzeń co najwyżej ośmiu łokci. Rozmawiali bardzo żywo po angielsku. Gdy zdziwiony tem, ośmieliłem się wychylić nieco głowę, żeby ich ujrzeć, zobaczyłem pięciu białych i trzech Indyan.
Czerwoni zachowywali się spokojnie. Przy ognisku obozowem tylko biały staje się głośnym, ostrożny zaś Indyanin rozmawia więcej znakami, aniżeli słowami. Ogień palił się także jasno, nie na sposób indyański.
Jednym z białych był długi brodaty mężczyzna z blizną na czole, pochodzącą, jak się zdawało, od noża. On kierował widocznie wszystkiem, a stosunek drugich do niego wskazywał, że to osoba szanowana. Leżałem tak blizko nich, że mogłem dosłyszeć każde ich słowo.
— A jak daleko stąd do Echo Cannon? — zapytał jeden z nich.
— Około stu mil — odrzekł długi. — W trzech dniach można się łatwo tam dostać.
— A co będzie, jeśli nasz plan okaże się mylnym, jeśli nas nie ścigano i ludzie tam są w pełnej liczbie?
Długi mąż roześmiał się wzgardliwie i odrzekł:
— Niedorzeczności prawisz! Będą nas ścigali, to pewne. Przecież zostawiliśmy im trop wyraźny. W pociągu zginęło około trzydziestu ludzi, po których wzięliśmy ładną zdobycz. Tego nie puszczą nam płazem i przynajmniej spróbują nas ścigać.
— Jeśli tak, to sztuczka musi się udać — zauważył tamten. — Ilu ludzi jest w Echo Cannon, Rollinsie?
— Około stu pięćdziesięciu — odpowiedział wezwany. — Oprócz tego jest tam kilka dobrze wyposażonych sklepów, kilka salonów do picia, a że znajdziemy kasę zarządu budowy, oto niema obawy. Słyszałem, że z tej kasy płaci się wszystkie wydatki na przestrzeni od Greenriver do Promontory. Ta przestrzeń wynosi dwieście trzydzieści mil, można więc spodziewać się, że wpadnie nam dużo tysięcy.
— Heigh day! Oby się to spełniło! Czy ty sądzisz, że pogoń nie puści się stąd za nami, gdy zobaczy, żeśmy z tego miejsca zawrócili?
— Oto się nie troszczmy! Liczę, że będą tu jutro popołudniu. My wyruszymy o świcie, pójdziemy najpierw trochę na północ, a potem rozdzielimy się we wszystkich kierunkach na tyle oddziałów, że oni nie będą wiedzieli, którym tropem się udać. Później każdy oddział zatrze swe ślady troskliwie, a zejdziemy się na dole nad Greenforkiem. Stąd będziemy unikali wszelkich otwartych miejsc i od dziś za cztery dni możemy być w Echo-Cannon.
— Czy wyślemy naprzód posłańców?
— To się rozumie! Oni pójdą jutro rano wprost do Cannonu i będą nas oczekiwali nad Painterhill. To wszystko już postanowione. Gdyby nawet robotnicy znajdowali się w Cannonie w pełnej liczbie, to mimoto nie potrzebujemy się obawiać. Mamy nad nimi przewagę, a zanim oni za broń pochwycą, zginie ich większa część.
Istotnie, lepszej chwili do podsłuchania nie mogłem sobie wyobrazić. Usłyszałem tu daleko więcej, aniżeli się spodziewałem. Nie ulegało wątpliwości, że już więcej w żadnym razie się nie dowiem, natomiast najdrobniejsza okoliczność mogła zdradzić moją obecność. Uwzględniwszy jedno i drugie, cofnąłem się powoli od namiotu.
Sunąłem się wstecz w pochylonej postawie, gdyż równocześnie musiałem zacierać swoje ślady, aby ich jutro nie dostrzeżono. Była to trudna i zabierająca dużo czasu praca, gdyż zdany tylko na czucie, musiałem dotykać każdego źdźbła trawy. Trwało też to z godzinę, zanim dostałem się znów na skraj lasu, gdzie mi już nie groziło niebezpieczeństwo.
Teraz przyłożyłem ręce do ust na kształt muszli i zaskrzeczałem, naśladując głos dużej zielonej ropuchy. To był umówiony z Winnetou znak do odwrotu. Byłem pewien, że go dosłyszy i za nim pójdzie. Nie bałem się również tego, że Indyanie powezmą jakie podejrzenie, gdyż w wysokiej wilgotnej trawie łatwo mogła się ropucha znajdować. Oprócz tego był to wieczór, a wiadomo, że o tym czasie te płazy zwykle najchętniej się odzywają.
Uważałem za stosowne dać ten znak, gdyż Apacz leżał pod wiatrem, wskutek czego łatwo mogli go czerwoni odkryć. Zresztą to, czego się dowiedziałem, wystarczało zupełnie, należało więc Winnetou zawiadomić, że cel osiągnięty.
Wspinając się na górę, musiałem także ślad zacierać. Toteż odetchnąłem z ulgą, gdy pomimo ciemności dostałem się nareszcie do gęstwiny.
— No, jakże wam się powiodło? — zapytał Fred.
— Zaczekajcie, dopóki Winnetou nie nadejdzie.
— Dlaczego? Palę się z ciekawości!
— To się spalcie! Nikt chętnie nie mówi dwa razy tegosamego, a ja musiałbym powtarzać moje sprawozdanie Apaczowi.
Mój gruby towarzysz musiał się tem zadowolnić, chociaż trwało dość długo, zanim wrócił Winnetou.
Usiadłszy przy mnie, zapytał Apacz:
— Mój brat Szarlih dał mi znak?
— Dałem.
— To mój brat miał szczęście?
— Rzeczywiście. Jaką wiadomość przynosi wódz Apaczów?
— Winnetou niestety niczego się nie dowiedział! Zużył dużo czasu na przejście obok koni, a gdy dostał się do pierwszego ogniska, usłyszał wołanie ropuchy. Potem musiał zacierać ślady, a tymczasem gwiazdy posunęły się wyżej, zanim mógł wrócić. Co mój brat widział?
— Wszystko, czego nam do naszych celów potrzeba.
— Mój biały brat zawsze ma szczęście, gdy podsłuchuje nieprzyjaciela. Niechaj o tem opowie!
Przedstawiłem wyniki mojej wycieczki, a gdy skończyłem, zauważył Fred.
— Słusznie więc przypuszczaliście i dobrze odgadliście ich zamiary co do napadu na Cannon.
— Nie było trudno!
— A jak ten długi wyglądał? Czy miał bliznę na czole?
— Tak.
— I dużą brodę?
— Tak.
— To on, chociaż dawniej brody nie nosił. To cięcie otrzymał podczas napadu na pewną farmę obok Leawenworth. A jak go zwano?
— Rollins.
— Trzeba to sobie zapamiętać. To już czwarte fałszywe nazwisko, jakie słyszę. Ale, co robić, sir? Dziś go nie dostaniemy!
— To niemożliwe. Zresztą nie powinno wam zależeć tylko na ukaraniu jego samego. Tamci railtroublerzy nie są gorsi od niego. Powiem wam, Fredzie, że na wszystkich moich wyprawach starałem się nie zabijać ludzi, gdyż krew ludzka jest płynem najcenniejszym. Wolałem nieraz ponieść szkodę, niż uciec się do zabójstwa, a ilekroć posługiwałem się tym środkiem obrony, to zawsze tylko w największej potrzebie. W niejednym wypadku wolałem nawet wroga raczej uczynić niezdolnym do walki, aniżeli odbierać mu życie.
— Ach — rzekł grubas — to jesteście zupełnie podobni pod tym względem do Old Shatterhanda. Opowiadają, że on także zabija Indyanina tylko w konieczności. Zwierzynę strzela w oko, gdy go jednak nieprzyjaciel zmusi do obrony, to uderza go albo w prawą nogę, albo prawą rękę, albo palnie go poprostu pięścią w głowę, że runie i leży godzinami.
— Uff!
Ten przytłumiony okrzyk wydał Apacz, który teraz dopiero poznał, że Walker nie wiedział wcale, iż ja właśnie jestem Old Shatterhand. Ja nie zwróciłem na to uwagi i mówiłem dalej:
— Mimoto ani mi się śni puszczać wolno takiego łotra, a tem mniej całą zgraję, bo równałoby się to współwinie i wypuszczeniu tej szajki na zacnych ludzi. Dziś nie możemy dostać w swe ręce tego Hallera, ale nie było nic dla mnie łatwiejszego, jak uczynić go nieszkodliwym, gdybym go był zastrzelił. Ale nie chcę być mordercą, a wobec tego, co on zbroił, byłaby taka szybka śmierć dla niego wprost nagrodą. Sądzę raczej, że musimy pochwycić także jego wspólników, a to może się stać tylko wtedy, gdy pozwolimy im spokojnie udać się do Cannonu.
— A my?
— Wyprzedzimy ich i ostrzeżemy ludzi, których oni chcą napaść.
— Well! Ta myśl mi się podoba. Może zdołamy pochwycić żywcem tę bandę rozbójników. Ale czy ich przeciwko nam nie za wielu?
— Poszliśmy za nimi bez obawy we trzech, tem mniej będziemy się teraz bali, gdy w Echo Cannon znajdziemy sprzymierzeńców.
— Nie wielu ich tam zastaniemy. Największa część tych ludzi będzie w pościgu.
— Postaramy się o to, żeby ich zawiadomić o stanie rzeczy, a oni powrócą czemprędzej.
— W jaki sposób?
— Napiszę kartkę i przyczepię ją do drzewa, obok którego prowadzi trop.
— A czy temu uwierzą? Przecież mógłby to być podstęp railtroublerów, aby ich odwieść od pościgu.
— Oni słyszeli niewątpliwie od naszego personalu kolejowego, że dwaj podróżni wysiedli i zapewne znaleźli nasze ślady. Zresztą ja tak ostrzeżenie napiszę, że będą musieli uwierzyć. Nadto poproszę ich, żeby ominęli Greenfork i Painterhill, ponieważ na pierwszem miejscu mają się zejść Siouksi, a na drugiem będą wywiadowcy, którzy nie powinni zauważyć powracających kolejarzy Dodam także wskazówkę, że powrót do Cannonu musi nastąpić od południa.
— Uff! — rzekł Winnetou. — Niechaj moi biali bracia wyruszą już ze mną w drogę!
— Teraz? — zapytał Walker.
— Gdy słońce zejdzie, musi nas już daleko stąd zobaczyć.
— A jeśli jutro rano odkryją nasze ślady?
— Psy Ogellallajów skierują się zaraz na północ i żaden z nich nie wejdzie na wzgórze. Howgh!
Apacz powstał i przystąpił do swego konia, by go odwiązać. My zrobiliśmy to samo i wkrótce, wyprowadziwszy konie z gęstwiny, ruszyliśmy napowrót tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj. O spoczynku oczywiście nie było mowy.
Ciągle jeszcze panowała nieprzebita ciemność. W takiej porze mógł tylko doświadczony westman puścić się przez bór tropem, którego sam nie widział. Jeździec europejski zsiadłby w takiej ciemności i prowadziłby konia za sobą, mieszkaniec Zachodu jednak wie, że koń lepiej widzi od niego. Wówczas ukazał się Winnetou w całej swojej wielkości. Prowadził pochód przez potoki i skały i ani na chwilę nie miał wątpliwości co do kierunku. Mój szpak trzymał się znakomicie, a stary Viktory parskał czasem z niechęcią, lecz nie pozostawał nigdy w tyle.
Kiedy szarzeć zaczęło, znajdowaliśmy się już o jakie dziewięć mil angielskich od obozu Ogellallajów, wobec czego mogliśmy konie nasze podpędzić. Jechaliśmy na razie ku południowi, znalazłszy jednak miejsce odpowiednie, zatrzymaliśmy się na chwilę. Tu wyrwałem kartkę z notatki, napisałem na niej konieczne wskazówki i przybiłem zaostrzonym kołkiem do kory drzewa, tak, że każdemu nadchodzącemu z południa musiała wpaść w oko. Potem zwróciliśmy się więcej ku południowemu wschodowi.
W południe przejechaliśmy przez Greenfork, oczywiście zdala od punktu, w którym miały się spotkać poszczególne oddziały Ogellallajów. Oni musieli unikać wszelkich otwartych miejsc i jechać borem, my zaś mogliśmy trzymać się prostego kierunku i nie daliśmy koniom spocząć, zanim słońce nie zaczęło chylić się ku zachodowi.
Od rana przebyliśmy pewnie z czterdzieści mil angielskich, dziwnem więc było, że stary Viktory nie okazywał zmęczenia. Droga nasza prowadziła teraz pomiędzy dwoma wązko schodzącemi się wzgórzami. Tutaj chcieliśmy właśnie poszukać sobie miejsca na nocleg, gdy wtem rozstąpiły się przed nami wzgórza, odsłaniając większą kotlinę, w której środku był staw, zasilany wodą z rzeczki, płynącej ze wschodu i zwracającej się po opuszczeniu stawu ku zachodowi kotliny.
Na ten widok zatrzymaliśmy konie, bo nietylko sama kotlina sprawiła nam niespodziankę, lecz jeszcze coś innego. Oto przeciwległe wzgórze było wykarczowane i pokryte polami, na dolinie pasły się konie, woły, kozy i owce, u stóp wzgórza stało kilka domów blokowych, podobnych do naszych dworków, a na najwyższym szczycie stała mała kaplica. Nad nią wznosił się potężny krzyż z wyrzeźbionym wizerunkiem Zbawiciela.
Obok kapliczki zauważyliśmy kilka osób, one jednak nie spostrzegły nas widocznie. Wszyscy patrzyli ku zachodowi, gdzie kula słoneczna opadała coraz to niżej, a gdy zdawała się dosięgać powierzchni rzeczki, zabarwionej wspaniale, zabrzmiał z góry srebrny głos dzwonka.
Tu w samym środku dzikiego Zachodu w głębokim borze wizerunek ukrzyżowanego! Pomiędzy wojennemi ścieżkami Indyan kaplica! Zdjąłem kapelusz i zacząłem się modlić, lecz Apacz przerwał mi pytaniem:
— Ti ti — co to?
— Settlement[76] oczywiście — odpowiedział bardzo mądrze Walker.
— Uff! Winnetou widzi osadę, ale co to za dźwięki?
— To dzwonek na Anioł Pański. Dzwoni teraz Ave Maria!
— Uff! — rzekł Apacz zdumiony. — Co to jest Anioł Pański, a co to jest Ave Maria?
— Czekać! — upomniał Walker, widząc, że złożyłem ręce do modlitwy.
Kiedy ucichł dzwonek, zabrzmiał naraz śpiew czterogłosowy. Zacząłem nadsłuchiwać, zdumiony śpiewem, a jeszcze bardziej słowami:

Już światło dzienne mrok przysłania.
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania,
Przeminąć mogła cierpień moc!
Do Twoich stóp ślę pragnień zdroje,
A Ty je nieś przed Boga tron;
Madonno, niech Cię modły moje
I ich nabożny wielbi ton:
Ave, ave Maria!

Co to było? To mój własny wiersz, moja kompozycya Ave Maria! Skąd się tutaj dostała do Gór Skalistych? Zdziwienie moje nie miało granic. Kiedy zaś harmonie popłynęły z góry, porwało mnie coś z nieodpartą siłą. Wydało mi się, że serce moje rozszerza się w nieskończoność, a łzy wielkiemi kroplami potoczyły mi się po policzkach. Żadną miarą nie mogłem sobie wyjaśnić, jak ta pieśń zaszła tutaj, gdzie nie spodziewałem się prawie obecności Indyanina, a cóż dopiero tak wyszkolonego kwartetu. Kiedy ostatnie tony przebrzmiały nad doliną, zerwałem z pleców rusznicę, wypaliłem w powietrze szybko z jednej i drugiej lufy i ścisnąłem szpaka ostrogami. Przebiegłem przez dolinę, wparłem konia w rzeczkę, wyjechałem z niej i popędziłem ku domom blokowym, nie oglądnąwszy się poza siebie, czy towarzysze podążają za mną.
Oba wystrzały zbudziły nietylko echo na dolinie, lecz także życie. W drzwiach domów ukazali się ludzie wystraszeni, nie wiedząc, co ta strzelanina miała oznaczać. Ujrzawszy białego w dość cywilizowanem odzieniu, uspokoili się i wyszli naprzeciwko mnie pełni oczekiwania.
Przed drzwiami najbliższego domu stała jakaś staruszka w czystem ubraniu. Cały jej wygląd zewnętrzny dowodził skrzętnej pracy, a na twarzy obramionej białym jak śnieg włosem, odbijał się ów wniebowzięty spokojny wyraz, jaki jest udziałem dusz, pokładających zaufanie w Bogu.
— Good evening, grand mouther — dobry wieczór, babciu! Proszę się nie lękać, jesteśmy ludzie uczciwi! Czy wolno tu zsiąść z koni?
Skinęła głową z uśmiechem i odrzekła:
— Welcome, sir! Zsiadajcie w Imię Boże! Człowiek uczciwy zawsze jest u nas mile widziany. Oto mój stary i mój Willy; oni wam pomogą.
Strzały moje zwróciły uwagę śpiewaków, którzy z rzeźkim starcem i wspaniałym młodzieńcem obok niego na czele szybko zeszli ze wzgórza ku domom. Oprócz tych dwóch było jeszcze między nimi sześciu starszych i młodszych mężczyzn i chłopców. Wszyscy mieli na sobie mocny i trwały strój, używany na dzikim Zachodzie. Wkrótce przystąpili do nas także inni, których widziałem przed domami. Stary z dobroduszną twarzą wyciągnął do mnie rękę i pozdrowił:
— Witam, sir, w Helldorf-settlement! To radość zobaczyć tu ludzi! Witam jeszcze raz!
Zeskoczyłem z konia i oddałem mu pozdrowienie:
— Thank you, sir! Niema piękniejszego widoku w życiu nad uprzejme ludzkie oblicze. Czy znalazłoby się u was miejsce na nocleg dla trzech znużonych jeźdźców?
— Zawsze mamy miejsce dla ludzi, którzy są mile widziani!
Dotychczas posługiwaliśmy się językiem angielskim, wtem zbliżył się jeden z młodzieńców i zawołał:
— Ojcze Hillmanie! Możecie z tym panem mówić po naszemu! Hurra, to zaszczyt i radość! Zgadnijcieno, kto to jest?
— Chyba rodak? Czy znasz go?
— Tak, ale nie odrazu go sobie przypomniałem. Prawda, że to pan napisał Ave Maria, które śpiewaliśmy właśnie?
Teraz przyszła na mnie kolej zdziwienia.
— Istotnie — rzekłem. — A skąd pan mnie zna?
— Z Chicago. Byłem członkiem towarzystwa śpiewackiego dyrektora Baldinga, który uczył nas tej pieśni. Czy pamięta pan jeszcze ten koncert, na którym ją po raz pierwszy śpiewano? Ja byłem wówczas pierwszym tenorem, a teraz śpiewam basem. Głos mi się zniżył.
— A więc rodak, znajomy z Bill... twórca naszego Ave Maria!
Tak wołano dokoła, a ilu było mężczyzn, kobiet, chłopców i dziewcząt, wszystko wyciągało do mnie ręce i witało mnie głośno. Była to dla mnie chwila radości, jakie się rzadko przeżywa.
Tymczasem dojechali także Winnetou i Walker. Na widok pierwszego zaniepokoili się ludzie cokolwiek, lecz ja rozprószyłem ich obawy.
— To mój przyjaciel z sawanny, myśliwiec Walker, a to Winnetou, słynny wódz Apaczów, którego nie potrzebujecie się obawiać.
— Winnetou? Czy to być może? — pytał stary Hillman. — Słyszałem o nim sto razy i to same dobre rzeczy. Tego się nie spodziewałem! To zaszczyt dla nas, panie, bo tego męża czczą i szanują bardziej niż niejednego księcia w starym kraju.
Zdjął czapkę z osiwiałej głowy, podał rękę Apaczowi i rzekł po angielsku:
— Jestem waszym sługą, sir!
Przyznaję, że ten uniżony zwrot wobec Indyanina pobudził mnie do uśmiechu, ale powiedziany był szczerze. Winnetou rozumiał i mówił po angielsku bardzo dobrze. Skinął uprzejmie głową, uścisnął dłoń starego i odpowiedział:
— Winnetou jest waszym przyjacielem. On miłuje białych, jeśli są dobrzy.
Teraz rozpoczęło się coś w rodzaju sprzeczki o to, kto ma przyjąć gości. Dopiero Hillman położył jej kres tym wyrokiem:
— Zsiedli przed moim domem, wszyscy trzej zatem należą do mnie. Abyście jednak nie uważali siebie za pokrzywdzonych, to proszę was wszystkich na dzisiejszy wieczór do siebie. A teraz dajcie pokój tym panom, bo pewnie są znużeni!
Sąsiedzi Hillmana poddali się temu wyrokowi. Konie nasze zaprowadzono do jednej z szop, my zaś weszliśmy do domu, gdzie przyjęła nas ładna i młoda żona Willego. Otoczono nas wszelkiemi wygodami, a podczas małej przekąski przed wieczerzą, która dzisiaj ucztą być miała, dowiedzieliśmy się o stosunkach tej małej osady.
Wszyscy ci settlerzy mieszkali przedtem w Chicago, a pochodzili pierwotnie z okolic, gdzie było dużo kamieniarzy. Przybywszy do Ameryki, trzymali się wiernie razem i pracowali pilnie, aby zdobyć pieniądze na farmę, co się też wszystkim pięciu rodzinom szczęśliwie udało. Kiedy się zastanawiali nad tem, gdzie utworzyć nową ojczyznę, wybór był trudny. Razu jednego opowiedział im pewien stary westman o Tetonach i nagromadzonych tam skarbach i przysięgał, że tam ciągną się całe pola chalcedonów, opali i agatów, oraz innych półszlachetnych kamieni. Jego zapał opanował także ich, to też uchwalili przenieść się w te strony. Byli jednak na tyle rozważni, że nie liczyli jedynie na owe bogactwa. Postanowili w pobliżu gór wybrać miejsce, odpowiednie na farmę, osiedlić się tam jako skwatterzy i dopiero po puszczeniu w ruch farmy wziąć się do poszukiwania drogich kamieni. Hillman i jeszcze dwaj inni wyszli celem zbadania tych okolic i znaleźli tam wspaniałą kotlinę z jeziorem. To miejsce nadało im się bardzo do ich zamiarów, tam sprowadzono resztę wspólników i po trzech latach pracy mogli ci zacni ludzie spokojnie pędzić tam życie.
— A byliście już kiedy w Tetonach? — spytałem.
— Mój Willy i Bill Meinert, którego znacie z Chicago, próbowali dostać się tam ubiegłej jesieni. Ale dotarli tylko do jeziora Johna Graya. Dalej było dla nich zbyt górzysto i dziko, dlatego zawrócili.
— Ale źle zrobili — zauważyłem. — Widać, nie są westmanami.
— O panie, mnie się jednak zdaje, że jesteśmy! — bronił się Willy.
— Nie weźcie mi tego za złe, że mimoto pozostaną przy mojem mniemaniu. Nawet po trzyletniem użyźnianiu puszczy jest się tylko settlerem, ale nie westmanem. Chcieliście stąd do Tetonów dostać się w prostym kierunku, a westmam wie dobrze o tem, że to jest niemożliwe. Taksamo nie będzie to możliwem i za pół tysiąca lat, a tem mniej teraz, kiedy wszystko jeszcze dzikie. Jakże chcieliście pokonać nieprzebyte bory, zamieszkałe przez niedźwiedzie i wilki, przepaści i parowy, gdzie noga nie ma się o co oprzeć, keniony, gdzie za każdą skałą może czyhać Indyanin? Powinniście byli próbować dotrzeć stąd do John Grays-River albo do Salt-River, które niedaleko od siebie wpadają do Snake-River. Potem dopiero należało ruszyć w górę, wzdłuż tej ostatniej rzeki. Po lewej ręce bylibyście mieli Snake-River Mountains, następnie Teton-Mountains, a w końcu całe pasmo Tetonów, długości pięćdziesięciu angielskich mil. Ale we dwu niepodobna odbyć tak trudnej i niebezpiecznej podróży. Czy znaleźliście kamienie?
— Kilka agatów; nic więcej.
— Przynieście je tu! Winnetou zna każdy kąt Gór Skalistych. Poproszę go, by oznaczył, skąd mogą pochodzić te kamienie.
Wiedziałem, że Indyanin bardzo niechętnie mówi o złocie i innych skarbach Zachodu, dlatego zapytałem go w języku Apaczów. Byłem jednak pewien, że nie da na to odpowiedzi.
— Czy mój brat Szarlih chce szukać złota i kamieni?
Gdy mu na to wyjaśniłem całą sprawę, patrzył długo przed siebie, potem zmierzył ciemnem okiem obecnych, aż w końcu spytał:
— Czy ci ludzie spełnią jedno życzenie Apacza?
— Jakie?
— Jeśli mi jeszcze raz zaśpiewają to, co Winnetou słyszał przed doliną, to powie im, gdzie leżą takie kamienie.
Było to dla mnie ogromną niespodzianką. Czyżby to Ave Maria tak potężnie podziałało na tego Indyanina, że w zamian za śpiew zgodził się na zdradzenie górskich tajemnic?
— Zaśpiewają! — odpowiedziałem ja.
— W takim razie niech szukają w Górach Ventre. Tam jest mnóstwo ziarn złotych, a w dolinie rzeki Beaverdam, wpadającej do jeziora Yellovstone, dużo takich kamieni, o jakie chodzi tym mężom.
Kiedy ja osadnikom powtarzałem te słowa i objaśniałem położenie oznaczonych miejsc, stawili się pierwsi sąsiedzi, wobec czego musieliśmy przerwać rozmowę.
Zwolna napełniło się mieszkanie i nastąpił wieczór tak uroczysty, jakiego na Zachodzie nie zaznałem. Mężczyźni pamiętali jeszcze wszystkie pieśni, które ongiś śpiewali w ojczyźnie i w Chicago. Nawet stary Hillman basował wcale znośnie, toteż przerwy w rozmowie wypełniły pieśni ludowe.
Indyanin przysłuchiwał się w milczeniu, a potem spytał:
— Kiedy ci ludzie dotrzymają słowa?
Wobec tego przypomniałem Hillmanowi przyrzeczenie, dane Winnetou, a wtedy zebrani rozpoczęli pieśń Ave Maria. Ale już po kilku słowach wyciągnął Apacz przecząco rękę i zawołał:
— W domu to nie brzmi dobrze. Winnetou chce to słyszeć na górze.
— On ma słuszność — rzekł Bill Meinert. — Tę pieśń trzeba śpiewać na dworze. Chodźmy!
Śpiewacy wyszli nieco na górę, a my zostaliśmy na dolinie. Winnetou stał z początku obok mnie, lecz wkrótce zniknął. Nareszcie rozległy się z góry w ciemności piękne, lekko płynące, tony:

Już światło dzienne mrok przysłania,
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania
Przeminąć mogła cierpień moc!

Z cichem nabożeństwem wsłuchiwaliśmy się w te dźwięki. Ciemność zakryła śpiewaków i miejsce, na którem stali. Wyglądało to tak, jak gdyby tony płynęły z nieba. Gdy tę pieśń swego czasu układałem, nie użyłem żadnych efektów, żadnych sztucznych powtórzeń i odwróceń, żadnych przesadnych przeróbek motywu. Kompozycya składała się z blizko siebie leżących akordów, a melodya była łatwa, jak w pieśni kościelnej. Lecz ta prostota właśnie i naturalność harmonii tak porywały, że serca nasze oprzeć się temu nie mogły.
Pieśń już dawno była przebrzmiała, a my staliśmy ciągle na miejscu i dopiero wracający śpiewacy przypomnieli nam, że czas udać się do domu. Winnetou jednak nie było. Minęła godzina i więcej, a on nie nadchodził. Zewsząd otaczała nas puszcza. W obawie tedy, czy mu się nie zdarzyło co złego, zarzuciłem rusznicę i wyszedłem. Przedtem jednak poprosiłem, żeby nikt za mną nie szedł, chyba gdyby usłyszeli wystrzał. Domyślałem się, co Apacza zatrzymało w samotności.
Idąc w kierunku, w którym był zniknął, zbliżyłem się do jeziora. Tam wzniesiona nieco płyta skalna wystawała nad ciemną wodą, a na niej siedział Winnetou bez ruchu jak posąg. Cichym krokiem przystąpiłem ku niemu i usiadłem obok, nie przerywając uroczystego milczenia.
Minął długi, długi czas, a on się nie ruszył. Wreszcie podniósł rękę powoli, wskazał na wodę i rzekł jakby pod wpływem głębokiej, zajmującej go zupełnie myśli:
— Ti pa-apu shi itchi — to jezioro jest jak moje serce.
Ja nie odpowiedziałem nic na to, on zaś popadł napowrót w milczenie i odezwał się dopiero po długiej chwili:
— Ntch-nha Manitou nsho; shi aguan t’enese — Wielki duch jest dobry i ja go miłuję!
Gdybym był wdał się z nim teraz w roztrząsania, byłbym przeszkodził tylko rozwojowi jego uczuć i myśli. Milczałem więc dalej, on zaś znowu przemówił:
— Mój brat Szarlih jest wielkim wojownikiem i mądrym w radzie; dusza moja jest jako jego, ale ja nie zobaczę jego, gdy pójdę do wiecznych ostępów!
Ta myśl nastroiła go smutnie. Był to nowy dowód jego miłości do mnie. Teraz i ja zabrałem głos, chcąc mu się odwzajemnić:
— Mój brat Winnetou posiada całe me serce! Dusza jego żyje w moich uczynkach, lecz ja nie ujrzę go, gdy wejdę do nieba zbawionych.
— Gdzie jest niebo mojego brata? — zapytał.
— Gdzie są myśliwskie ostępy mego przyjaciela? — odpowiedziałem.
— Manitou posiada cały świat i wszystkie gwiazdy! — odpowiedział on na to.
— Dlaczego Wielki Manitou daje swym czerwonym synom tak małą część świata, a białym dzieciom wszystko? Czem są ostępy myśliwskie Indyan wobec wspaniałości, w której zamieszkają zbawieni białych? Czy Manitou mniej miłuje czerwonych? O nie! Moi czerwoni bracia wierzą w wielkie, straszne kłamstwa. Wiara białych mężów powiada: „Dobry Manitou jest ojcem wszystkich Swych dzieci w niebie i na ziemi“. Zaś wiara czerwonych głosi: „Manitou jest tylko panem czerwonych, a wszystkich białych nakazuje zabijać“. Mój brat Winnetou jest sprawiedliwy i mądry; niechaj pomyśli! Czy Manitou czerwonych jest także Manitou białych? Jeśli to jest jeden i ten sam Manitou, to dlaczego oszukuje czerwonych? Czemu pozwala im znikać z ziemi, a białym rosnąć w miliony i panować nad światem? A może Manitou czerwonych jest inny, aniżeli białych? W takim razie Manitou białych jest mocniejszy od Manitou czerwonych. Manitou bladych twarzy daje Swoim całą ziemię, z niezliczonemi radościami, a potem użycza im szczęśliwości niebiosów od wieczności do wieczności. Tymczasem Manitou czerwonych pozostawia swoim tylko dziką sawannę, puste góry i zwierzęta leśne, każe im wiecznie zabijać i mordować, a na przyszłość obiecuje im ciemne ostępy, gdzie znowu zacznie się mordowanie. Czerwoni wojownicy wierzą swoim guślarzom, którzy twierdzą, że w wiecznych ostępach pozabijają Indyanie dusze wszystkich białych. Czy zabiłby Winnetou swego białego brata, gdyby go tam spotkał?
— Uff! — zawołał Apacz głośno i skwapliwie. — Winnetou broniłby duszy swego dobrego brata przeciwko wszystkim czerwonym mężom!
— To namyśl się, mój bracie, nad tem, czy wasi guślarze nie głoszą kłamstwa!
Indyanin zamilkł w zadumie, ja zaś starałem się nie niszczyć wrażenia słów moich.
Znaliśmy się od lat, dzieliliśmy cierpienia i radości i pomagaliśmy sobie w niebezpieczeństwach i potrzebach z pogardą śmierci, ale stosownie do jego ówczesnej prośby nie było między nami nigdy mowy o wierze, nie próbowałem nigdy ani jednem słówkiem wtrącać się do jego religijnych zapatrywań. Wiedziałem, że on właśnie cenił bardzo wysoko mój sposób postępowania w tej sprawie, dlatego teraźniejsze moje przedstawienia podziałać nań musiały z siłą podwójną.
Po chwili spytał:
— Czemu wszyscy biali mężowie nie są tacy, jak mój brat Szarlih? Gdyby byli tacy, jak on, Winnetou uwierzyłby ich kapłanom!
— Czemu wszyscy czerwoni mężowie nie są tacy, jak mój brat? — odrzekłem ja na to. — Są dobrzy i źli wśród czerwonych i białych. Ziemia ma przeszło tysiąc dni drogi długości i tyleż szerokości. Mój przyjaciel zna tylko małą jej część. Wszędzie panują biali, ale tu właśnie w dzikiej sawannie kryją się złe twarze blade, które musiały uciekać przed prawem. Dlatego Winnetou sądzi, że tylu jest złych między białymi. Mój brat chodzi samotnie po górach, poluje na bizona i zabija swoich wrogów. Czemże mój brat może się cieszyć? Czy za każdym krzakiem i drzewem śmierć na niego nie czyha? Czy mógł kiedy któremu z czerwonych powierzyć się z całem zaufaniem i miłością? Czyż całe jego życie nie jest pracą, troską, czujnością i złudzeniem? Czy znajduje on spokój, pociechę i orzeźwienie dla swej duszy znużonej pośród skalpów w swoich wigwamach, albo w zdradzieckim obozie na dzikiej preryi? Zbawiciel zaś białych mężów powiada: „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście znużeni i obarczeni, a ja was ochłodzę“. Ja szedłem za Zbawicielem i znalazłem spokój serca. Czemu brat mój nie chce pójść do niego?
— Winnetou nie zna tego zbawiciela!
— Czy mam o nim opowiedzieć mojemu bratu?
Apacz schylił głowę i odezwał się dopiero po chwili:
— Mój brat Szarlih powiedział słusznie. Winnetou nie miłował nikogo prócz niego; Winnetou nie ufał nikomu prócz niego, chociaż mój brat jest bladą twarzą i chrześcijaninem. Winnetou nie wierzy zresztą nikomu, tylko jemu. Mój brat zna kraje i ich mieszkańców, zna księgi białych, jest dzielny w walce, mądry przy ognisku narady, a łagodny dla wrogów. Miłuje dobrych mężów i pragnie dla nich dobrego. Nie oszukał on Winnetou nigdy i dzisiaj powie mu prawdę. Słowo mojego brata więcej dla mnie znaczy, aniżeli słowa wszystkich guślarzy i białych nauczycieli. Czerwoni mężowie ryczą i wrzeszczą, biali zaś mają muzykę, która płynie z nieba i odbija się w sercu Apacza. Niech mi mój brat przetłómaczy słowa, śpiewane przez tych osadników!
Zacząłem od tłómaczenia i objaśnienia Ave Maria, pouczałem go o wierze bladych twarzy i starałem się przedstawić w przychylnem świetle ich postępowanie z Indyanami. Nie posługiwałem się przytem dogmatami, ani zręcznymi sofizmatami, lecz mówiłem w słowach prostych, niezdobnych, łagodnym, przekonywującym tonem, który wdziera się do serca, nie stara się przedstawić rzeczy w lepszym świetle, niż one są w rzeczywistości, opanowywa słuchacza, chociaż nie odbiera mu jego przekonania, że on poddaje się z własnej woli i postanowienia.
Winnetou słuchał w milczeniu. Było to kierowane miłością zarzucanie sieci na duszę, godną wyzwolenia z więzów ciemności. Nawet gdy już przestałem mówić, on długo jeszcze nie ocknął się z zamyślenia, ja zaś nie przeszkadzałem działaniu słów moich ani jedną zgłoską. Wkońcu powstał on i tak się odezwał, podawszy mi rękę:
— Mój brat Szarlih wygłosił słowa, które umrzeć nie mogą. Winnetou nie zapomni dobrego, wielkiego Manitou białych, ani Syna Stwórcy, który umarł na krzyżu, ani Dziewicy, która mieszka w niebie i słucha śpiewu settlerów. Wiara czerwonych mężów uczy nienawiści i śmierci, a wiara białych miłości i życia. Winnetou namyśli się nad tem, co wybrać, czy śmierć czy życie. Dzięki mojemu bratu! Howgh!
Teraz powróciliśmy do domu, gdzie się już o nas niepokojono. Rozmowa toczyła się o rozbójnikach i o Indyanach. Ja zauważyłem, że, jako tak daleko wysuniętą placówkę, powinni byli swoją osadę większymi środkami obronnymi wzmocnić. Oni to uznali i postanowili wkrótce uzupełnić. Nie ulegało wątpliwości, że osada ich tylko dzięki swemu ukryciu uszła oczu dzikich, bo gdyby choć jeden z nich znalazł się w pobliżu, byłoby po osadnikach. Tych czternastu mężczyzn zaopatrzyło się wprawdzie w dobrą broń i dostateczną ilość amunicyi, a kobiety i dzieci miały dość odwagi i wprawy, aby strzelać skutecznie, ale co to znaczyło wobec hordy dzikich, złożonej z setek? Ja nie byłbym domów budował na otwartem, nieobronnem miejscu, lecz tuż nad jeziorem, żeby na nie tylko od strony lądu można było napaść.
Kierunek, który obrali zbóje, przechodził wprawdzie w pewnem oddaleniu stąd, mimoto poradziłem settlerom, żeby się mieli na baczności i wzmocnili słabe ogrodzenia.
Późno już było, kiedy po odejściu gości udaliśmy się na spoczynek. Nazajutrz rano rozstaliśmy się z tymi zacnymi ludźmi, dziękując im serdecznie za gościnne przyjęcie. Oni odprowadzili nas jeszcze kawałek i wymusili przyrzeczenie, że kiedyś jeszcze wstąpimy do nich, gdyby nam droga wypadła w pobliżu ich osady.
Przed samem pożegnaniem zeszło się jeszcze raz ośmiu śpiewaków, aby Apaczowi zaśpiewać Ave Maria. Kiedy skończyli, podał on wszystkim rękę i powiedział:
— Winnetou nigdy nie zapomni tonów białych przyjaciół. On przysiągł nie zabrać już nigdy skalpu białego męża, gdyż biali są synami Wielkiego Manitou, który miłuje także czerwonych mężów!
To postanowienie było pierwszym owocem naszej wczorajszej rozmowy, a byłem pewien, że słowa moje działać będą i nadal. Słowo Boże jest ziarnkiem gorczycznem, które kiełkuje w ukryciu, a skoro raz przebije twardą skorupę, rośnie w świetle szybko i bujnie.
Konie nasze, wypoczęte zupełnie po wczorajszej uciążliwej jeździe, pędziły teraz bez zarzutu. Mieszkańcy osady Helldorf bywali często w Echo Cannon i opisali nam dokładnie najkrótszą drogę, wiodącą do tej stacyi. Wobec tego spodziewaliśmy się dostać tam tego samego dnia wieczorem.
Winnetou stał się jeszcze bardziej milczącym, niż zwykle. Wyjeżdżał co jakiś czas daleko naprzód i wtedy, zdaje się, sądząc, że go nikt nie słyszy, powtarzał sobie, mrucząc z cicha, melodyę Ave Maria. Uderzyło mnie to tem bardziej, że Indyanie prawie bez wyjątku nie mają muzykalnego słuchu.
Popołudniu stały się zarysy gór potężniejsze i bardziej strome. Wjechaliśmy w labirynt dziwnie ciasnych i poplątanych parowów, aż w końcu przed wieczorem ujrzeliśmy z wyżyny cel naszej drogi, Echo-Cannon z torem kolejowym i cichym obozem robotniczym, który postanowiliśmy ocalić.



ROZDZIAŁ VII.
Pod górą Hancock.

Wyrazem cannon oznacza Amerykanin głęboki parów skalisty. Nazwa więc Echo-Cannon daje odrazu obraz miejscowości, do której dotarliśmy teraz. Kolej prowadziła już dawno tamtędy, ale tor był tylko tymczasowy. Budowa nastręczała tyle trudności, że do pokonania ich potrzeba było wielu robotników.
Małym bocznym parowem zjechaliśmy na dół, a tam zaraz spotkaliśmy zajętych rozsadzaniem skały pierwszych robotników, którzy spojrzeli na nas ze zdziwieniem. Widok dwóch obcych białych i Indyanina, uzbrojonych od stóp do głów, tak ich zaniepokoił, że zaraz odłożyli narzędzia i za broń pochwycili.
Dałem ręką znak, by się nie bali i podjechałem ku nim cwałem.
— Good day! — pozdrowiłem ich. — Odłóżcie strzelby! Jesteśmy przyjaźnie dla was usposobieni.
— Co wy za jedni? — spytał jeden z nich.
— Jesteśmy myśliwymi i przybywamy do was z bardzo ważną wieścią. Kto dowodzi w Echo-Cannon?
— Właściwie inżynier pułkownik Rudge. Jego jednak niema, dlatego musicie zwrócić się do płatniczego mr. Ohlersa.
— Gdzie jest kolonel Rudge?
— Wyruszył za bandą railtroublerów, która zniszczyła pociąg.
— A więc przecież! Gdzie jest mr. Ohlers?
— Tam w obozie, w największej chacie.
Pojechaliśmy w oznaczonym kierunku, śledzeni ciekawym wzrokiem robotników. Już po pięciu minutach stanęliśmy w obozie. Składał się on z domów blokowych rozmaitej wielkości, lecz podłużnych i zbudowanych z nieociosanych kamieni. Otaczał to wszystko mur z takich samych kamieni, lecz dość mocny, a wysoki może na pięć stóp. Wejście, utworzone przez mocno zbitą bramę, było teraz otwarte.
Ponieważ żadnej chaty nie zauważyłem, przeto zapytałem zajętego przy murze robotnika o płatniczego. Ten wskazał mi duży kamienny dom. W obozie zastaliśmy ludzi niewielu. Ci, których zobaczyliśmy, zdejmowali szyny z wozu.
Zsiadłszy z koni, weszliśmy do budynku, którego wnętrze składało się tylko z jednej izby. Tu leżało mnóstwo pak, beczek i worów, co dowodziło, że to był skład żywności. Obecny był tam tylko jakiś mały, chudy, człowieczek, który podniósł się ze skrzyni, gdy nas zobaczył.
— Czego tu chcecie? — zapytał na mój widok cienkim głosem, poczem odskoczył, ujrzawszy Winnetou. — Indsman! Wszelki duch pana Boga chwali!
— Nie bójcie się, sir! — rzekłem. — Szukamy płatniczego mr. Ohlersa.
— To ja nim jestem — odparł, patrząc trwożliwie z poza stalowych okularów.
— Właściwie chcielibyśmy widzieć się z kolonelem Rudgem, ale ponieważ jego niema, a wy go zastępujecie, to pozwolicie, że wam przedłożę nasze żądanie.
— Słucham! — rzekł z tęsknem ku drzwiom spojrzeniem.
— Czy kolonel puścił się w pogoń za zgrają railtroublerów?
— Tak.
— Ilu ludzi wziął z sobą?
— Czy musicie to wiedzieć?
— Koniecznem to nie jest. Ilu ludzi macie jeszcze tutaj?
— Czy i to musicie wiedzieć?
Podczas tego pytania przysunął się bliżej do drzwi.
— Właściwie teraz jeszcze nie potrzebuję wiedzieć — odpowiedziałem. — Kiedy pułkownik wyruszył?
— Czy to także musicie wiedzieć? — pytał coraz trwożliwiej.
— Zaraz wam objaśnię, dlaczego...
Zatrzymałem się przy ostatniem słowie, gdyż nie miałem już do kogo dalej mówić. Mały master Ohlers, wysoce przerażony, w kilku niezwykłych skokach przebiegł obok nas, wyleciał za drzwi i zatrzasnął je za sobą. Zgrzytnęły żelazne sztaby, świsnęła zasuwa w potężnym zamku, jednem słowem zostaliśmy pojmani.
Oglądnąłem się i popatrzyłem na obu towarzyszy. Poważny Winnetou ukazał wszystkie zęby, białe jak kość słoniowa, gruby Fred zrobił minę, jak gdyby połknął cukier z ałunem, a ja roześmiałem się głośno i serdecznie z powodu tej niespodzianki.
— A więc jesteśmy w więzieniu, lecz nie oddzielnie! — zawołał Walker. — Ten człowiek uważa nas za opryszków!
Na dworze zabrzmiał głos świstawki sygnałowej, a kiedy przystąpiłem do okna, podobnego do strzelnicy, ujrzałem robotników, wpadających przez bramę, którą natychmiast zamknięto. Naliczyłem szesnastu ludzi, którzy stali z płatniczym z tej strony muru otaczającego i przyjmowali jakieś rozkazy, poczem rozbiegli się do domów, prawdopodobnie po strzelby.
— Wkrótce zacznie się egzekucya — oznajmiłem towarzyszom. — Co będziemy robili do tego czasu?
— Zapalimy cygaro — rzekł Fred.
Sięgnął do otwartego pudełka z cygarami, leżącego na jednym z tobołów, wyjął jedno cygaro i zapalił. Ja poszedłem za jego przykładem, tylko Winnetou odmówił sobie tej przyjemności.
Niebawem otworzono ostrożnie drzwi, a cienki głos płatniczego ostrzegł nas już z daleka:
— Nie strzelajcie draby, bo was zastrzelimy!
Potem wszedł na czele swoich ludzi, którzy ze strzelbami, gotowemi do strzału, zatrzymali się w drzwiach, on sam zaś stanął za potężną beczką i z poza tej warowni pokazał nam groźnie swoją długą flintę.
— Kto wy jesteście? — spytał głosem człowieka, pewnego siebie, myśląc zapewne, że pod osłoną swoich ludzi i beczki jest nienaruszalny.
— Szczególna zmiana! — roześmiał się Walker. — Przedtem nazwaliście nas drabami, a teraz pytacie, kim jesteśmy. Wyleźcie z za tej beczki, to z wami pomówimy!
— Ani mi się śni! A więc, kto wy jesteście?
— Myśliwi z preryi.
Ponieważ Walker widocznie chciał w naszem imieniu odpowiadać, przeto ja zachowałem się milcząco.
Płatniczy pytał dalej:
— Jak się nazywacie?
— To nie należy do rzeczy!
— A zatem opór! Już ja wam język rozwiążę! Możecie mi wierzyć! Czego chcecie w Echo-Cannon?
— Ostrzec was.
— Ostrzec? Ach! Przed kim?
— Przed Indyanami i railtroublerami, którzy postanowili napaść na Echo-Cannon.
— Pshaw! Nie bądźcie śmieszni! Wy sami należycie do zbójów kolejowych i chcecie nas podejść. Ale źle wybraliście się z tem do nas!
Zwróciwszy się zaś do swoich ludzi, dodał:
— Pochwyćcie ich i zwiążcie!
— Zaczekajcie jeszcze chwilkę! — rzekł Fred.
Równocześnie sięgnął do kieszeni. Domyślając się, że wyjmie swoją legitymacyę detektywa, zauważyłem:
— To niepotrzebne, Fredzie! Zobaczymy, czy siedmnastu kolejarzy ośmieli się co zrobić trzem westmanom. Kto tylko palec na nas skrzywi, będzie trupem!
Zrobiłem najgroźniejszą minę, na jaką mnie było stać, zarzuciłem rusznicę na plecy, wziąłem w każdą rękę po jednym rewolwerze i postąpiłem ku wejściu, a Winnetou i Walker za mną. W chwilę po tej demonstracyi zniknął waleczny płatniczy. Schylił się za beczkę, jak mógł najgłębiej, i tylko jego strzelba wskazywała, gdzie w razie potrzeby należy szukać mr. Ohlersa.
Kolejarzom widocznie podobał się przykład dowódzcy bo utworzyli szpaler i pozwolili nam przejść bez przeszkody.
Tacy to byli ludzie, którzy mieli stawić opór Ogellallajom i rozbójnikom! Widoki zatem na dni najbliższe wcale nie były pocieszające.
Ja odwróciłem się i oświadczyłem kolejarzom:
— Teraz moglibyśmy was otoczyć, panowie, ale nie uczynimy tego. Wydobądźcie z za beczki swego mr. Ohlersa, ażebyśmy się mogli należycie porozumieć. To jest konieczne, jeżeli chcecie, żeby was Siouksi nie sprzątnęli!
Z pewnym trudem udało im się wreszcie wydobyć płatniczego na światło dzienne, a ja przedstawiłem grożące im niebezpieczeństwo. Gdy to wszystko płatniczy usłyszał, zbladł tak, że podobny był do kredy.
— Sir, teraz wam wierzę — zaczął głosem niepewnym — gdyż opowiadano nam, że na miejscu nieszczęścia wysiedli jacyś dwaj ludzie i strzelali do skowronka. Ten więc gentleman jest mr. Winnetou? Składam swe uszanowanie, sir! — ukłonił się przytem Apaczowi głęboko. — A ten dragi master, to mr. Walker, którego nazywają grubym Walkerem? Składam swe uszanowanie, sir! A teraz chciałbym także poznać wasze nazwisko!
Podałem mu oczywiście swoje nazwisko rodowe, a nie preryowe.
— Składam swe uszanowanie, sir! — rzekł także z ukłonem ku mnie. — Sądzicie zatem, że kolonel zobaczył kartkę i czemprędzej nadejdzie?
— Przypuszczam.
— Bardzoby mnie to ucieszyło, wierzcie mi!
Byłbym mu także uwierzył bez zapewnienia i przysięgi.
— Rozporządzam tylko czterdziestu ludźmi — mówił dalej — a większa ich część zajęta teraz na torze. Czy nie byłoby najlepiej opuścić zaraz Echo-Cannon i cofnąć się do najbliższej stacyi?
— Co wam do głowy przyszło, sir! Czy jesteście zającem? Co w takim razie pomyśleliby o was przełożeni? Utracilibyście natychmiast posadę!
— Wiecie co, sir? Dla mnie życie więcej warte, niż stanowisko. Zrozumiano?
— Wierzę, wierzę. Ilu ludzi ma pułkownik?
— Stu i to najdzielniejszych.
— O tem się przekonałem!
— A ilu było Indyan?
— Przeszło dwustu z railtroublerami.
— O biada! Oni nas wystrzelają co do nogi! Nie widzę innego środka prócz ucieczki.
— Pshaw! Która z poblizkich stacyi jest najwięcej zaludniona?
— Promontory. Będzie tam teraz około trzystu robotników.
— To zatelegrafujcie i każcie sobie przysłać stu uzbrojonych ludzi!
Płatniczy wytrzeszczył na mnie oczy i usta otworzył, a potem zerwał się, klasnął radośnie w ręce i zawołał:
— Doprawdy! To dziwne, że ja nie pomyślałem dotychczas nad tem!
— Jesteście, jak się zdaje, wielkim geniuszem strategicznym. Niech ci ludzie przywiozą z sobą także żywność i amunicyę na wypadek, gdyby wam jej zabrakło. A pamiętajcie, że wszystko musi się odbyć w największej tajemnicy, żeby czerwoni wywiadowcy nie zauważyli, że ich zdradzono. Każcie także tak się zachować ludziom z tamtej stacyi! Jak daleko stąd do Promontory?
— Dziewięćdziesiąt jeden mil.
— Czy będzie tam maszyna z wagonami?
— Jest zawsze.
— Jeśli więc teraz zatelegrafujecie, możecie jutro do dnia mieć już posiłki. Jutro wieczorem nadejdą wywiadowcy, a do tego czasu my potrafimy zabezpieczyć obóz. Wasi robotnicy niech się teraz zabiorą do pracy nad podniesieniem muru otaczającego obóz o trzy stopy. Ludzie z Promontory pomogą jutro. Należy mur tak wysoko wyprowadzić, żeby Indyanie nie mogli zaglądnąć i przekonać się, ilu mamy ludzi.
— Zobaczą to z góry, sir!
— O to bądźcie spokojni! Ja wyjdę naprzeciw wywiadowców, a gdy ich spostrzegę, dam wam znać o tem. Wtedy ukryją się robotnicy w domkach, Indyanie zaś będą sądzili, że mają do czynienia tylko z niewielu ludźmi. Dziś jeszcze powbijamy pod murem pale, a na nich wzniesiemy deski, na których staną nasi ludzie, ażeby móc strzelać podczas napadu. Jeśli się dobrze domyślam, to już jutro w południe będzie pułkownik tutaj, a wtedy będzie nas razem z ludźmi z Promontory dwustu czterdziestu przeciwko dwustu nieprzyjaciołom. My będziemy ukryci za murem, a czerwoni będą bez osłony i nie spodziewają się obrony. Byłoby więc rzeczą nie do uwierzenia, gdybyśmy ich zaraz pierwszą salwą nie odprawili tak do domu, żeby im się odechciało do nas wracać.
— A potem puścimy się za nimi w pogoń! — radował się płatniczy, gdyż moje zarządzenia dodały mu dużo odwagi.
— To się dopiero pokaże! A teraz śpieszcie się, bo musicie jeszcze: postarać się dla nas o przekąskę i nocleg, zatelegrafować do Promontory i postawić swoich ludzi przy budowie muru.
— Wszystko natychmiast wypełnię, sir! Ani myślę umykać przed czerwonymi. Co do was, to dostaniecie wieczerzę, z której będziecie zadowoleni. Ja sam byłem kiedyś kucharzem. Zrozumiano?
Wszystkie moje zarządzenia wykonano dokładnie. Konie nasze dostały dobrej paszy, a nas uraczył master Ohlers, widocznie lepiej obeznany z chochlą aniżeli z flintą. Ludzie pracowali nad murem jak cyklopi, nie odpoczywając nawet w nocy. Kiedy rano wstałem i zobaczyłem robotę, zdumiałem się nad jej postępem.
Ohlers posłał zatrzymującym się tu nocnym pociągiem ustne wiadomości do Promontory, ale jego depeszę uwzględniono już przedtem, gdyż nie w nocy wprawdzie, ale już wczesnym rankiem przybyło owych stu ludzi, wioząc z sobą potrzebną broń, amunicyę i żywność.
Teraz wspólnemi siłami zabrano się do roboty i około południa mur był już zupełnie gotów. Za moją radą napełniono wszystkie beczki wodą i postawiono je pod murem. Tylu ludzi musiało zaspokajać pragnienie, a nie wiadomo było, czy nie trzeba będzie przebyć małego oblężenia lub gasić ognia.
O zamierzonym napadzie dano znać stacyom sąsiednim, ale pociągi miały kursować regularnie, aby nie zwracać uwagi nieprzyjaciół.
Po obiedzie Winnetou, Walker i ja opuściliśmy obóz, aby wyglądać wywiadowców. Objęliśmy tę służbę, ponieważ ufaliśmy najwięcej samym sobie, a zresztą nikt z kolejarzy nie zgłosił się do tej niebezpiecznej wycieczki. Ułożyliśmy się, że w obozie pęknie petarda, gdyby który z nas powrócił z wiadomością, że widział wywiadowców.
Musieliśmy się bowiem podzielić. Indyanie mieli nadejść z północy, a stamtąd, wedle objaśnień płatniczego, prowadziły trzy drogi, któremi mogli się zbliżyć. Ja obrałem preryę na zachód, Winnetou środkową, a Walker wschodnią, którą przybyliśmy do Echo-Cannon.
Wspiąwszy się na stromą ścianę skalną, wszedłem w bór i podążałem na północ brzegiem bocznego parowu. W trzy kwadranse dostałem się na miejsce, które się nadawało do mego zamiaru. Tam bowiem na szczycie wzniesienia rósł olbrzymi dąb, a obok niego wysmukła jodła. Wylazłszy na jodłę, przeskoczyłem ostrożnie z niej na gruby konar dębu i usiadłem na nim.
Przytuliwszy się do pnia dębowego, ukryłem się w ten sposób zupełnie. Z dołu niepodobna było mnie dostrzec, przed moimi oczyma zaś leżała okolica, tak wyraźna i otwarta, że widziałem jaśniejsze miejsca na trawie i morze leśnych wierzchołków.
Siedziałem tak na straży kilka godzin i nie zauważyłem nic uderzającego, ale czujność moja tem się nie znużyła. Wreszcie ujrzałem na północy stadko gawronów, zrywających się z drzew. Mógł to być wprawdzie przypadek, te ptaki jednak nie wzniosły się zwartą gromadą, aby polecieć na jakiś obrany punkt, lecz rozprószyły się w powietrzu, krążyły przez pewien czas nad wierzchołkami, jakby bezradne i opadły nieco dalej ostrożnie. Widocznie ktoś je spłoszył.
Wkrótce powtórzyły się te ruchy ptaków jeszcze kilka razy. Teraz już wiedziałem napewno, że ktoś, kogo się bały gawrony, skradał się przez las i to niemal prosto ku mojemu stanowisku. Zlazłem pospiesznie z drzewa i pomknąłem w tym kierunku, zacierając ślady za sobą.
W ten sposób dostałem się w bukową gęstwinę, która mi się wydała nieprzebytą. Położywszy się tam na ziemi, czekałem. Niebawem przeszło, niedosłyszalnie jak widma, około sześciu Indyan obok mojej kryjówki. Ani jednej gałązki na ziemi nie dotknęli nogami, gdyż złamanie jej mogłoby szmer wywołać.
Byli to wywiadowcy z wojennemi barwami na twarzach.
Zaledwie mnie minęli, wyskoczyłem z gęstwiny. Oni musieli przemykać się dalej tamtędy i powoli posuwać się naprzód, badając krok za krokiem, co ich bardzo zatrzymywało, ja natomiast mogłem iść prosto, przez miejsca całkiem otwarte, nie obawiając się, żeby mię nie odkryto. Z tego powodu musiałem ich znacznie wyprzedzić. Wróciłem przyśpieszonym biegiem i w niespełna kwadrans zesunąłem się po stromej ścianie Cannonu ku obozowi.
Wrzało tam życie jeszcze ruchliwsze, niż przedtem. Zauważyłem także odrazu, że przybyli nowi ludzie. Idąc jeszcze torem, zobaczyłem ku swemu wielkiemu zdumieniu Winnetou, jak szedł z góry. Zaczekałem nań i zapytałem, gdy się do mnie zbliżył:
— Mój czerwony brat przybywa razem ze mną. Czy widział co?
— Winnetou wraca już — odrzekł Apacz — gdyż mógł swoje stanowisko spokojnie opuścić wobec tego, że mój brat Szarlih odkrył już wywiadowców.
— Skąd Winnetou wie o tem?
— Winnetou siedział na drzewie i przez lunetę zobaczył daleko na zachodzie drugie drzewo. Wiedząc, że mój brat jest mądry, był Winnetou pewny, że Szarlih na nie wylezie. W długi czas potem ujrzał Winnetou dużo punktów na niebie. Były to ptaki, uciekające przed wywiadowcami. Mój brat niewątpliwie także to zauważył i śledził wywiadowców. Wódz Apaczów powrócił więc do obozu, bo wywiadowcy nadeszli.
Był to nowy dowód bystrości tego Indyanina.
Zanim weszliśmy do obozu, spotkaliśmy człowieka, którego nie widzieliśmy tu przedtem.
— Ach, sir, wracacie z poszukiwań? — zapytał. — Moi ludzie spostrzegli was, gdyście schodzili ze skały i donieśli mi o tem. Nazwisko moje znane wam zapewne. Jestem kolonel Rudge i pragnę złożyć wam wielkie podziękowanie.
— Na to czas jeszcze, sir — odrzekłem. — Teraz należy przedewszystkiem zapalić petardę, w celu ostrzeżenia mego towarzysza. Wydajcie także rozkaz, żeby się ludzie ukryli, gdyż za kwadrans będą już wywiadowcy Ogellallajów przypatrywali się z góry obozowi.
— Well, to się stanie! Wy tymczasem wejdźcie do środka, a ja zaraz się tam zjawię.
W kilka chwil potem zagrzmiał wystrzał tak silny, że go Walker musiał usłyszeć. Następnie powchodzili robotnicy do domów, a tylko kilku, zajętych pozornie pracą, krzątało się koło toru.
Rudge przyszedł do nas do składu zapasów.
— Cóżeście widzieli, sir? — zapytał.
— Sześciu Ogellallajów, szpiegów.
— Well, postaramy się o to, żeby się zawiedli w swoich nadziejach! Wszyscy, jak jesteśmy tutaj, winniśmy wam i waszym towarzyszom największą wdzięczność. Powiedzcie, jak mamy ją wam okazać!
— W ten sposób, że wcale nie będziecie o niej mówili, sir. Czy znaleźliście moją kartkę?
— Znalazłem.
— I posłuchaliście przestrogi?
— Zawróciliśmy natychmiast. W przeciwnym razie przecież nie moglibyśmy jeszcze być tutaj. Sądzę, że w samą porę przybyliśmy do obozu. Na kiedy spodziewacie się railtroublerów i Ogellallajów?
— Uderzą na nas jutro w nocy.
— No, to mamy jeszcze czas lepiej się poznać, sir — roześmiał się Rudge. — Chodźcie wraz ze swoim czerwonym przyjacielem! Będziecie dla mnie miłymi gośćmi!
Zaprowadził mnie i Winnetou do innego budynku, podzielonego na kilka izb, z których jedna stanowiła jego mieszkanie. Miejsca było tam dla nas podostatkiem. Pułkownik Rudge była to dzielna osobistość, której można było wierzyć, że nie boi się Indyan. Wnet nabraliśmy nawzajem do siebie zaufania, a Winnetou, którego pułkownik znał z imienia oddawna, znalazł także przyjemność w jego towarzystwie.
— Chodźcie, panowie, ukręcimy szyjkę jakiej butelce, skoro nie możemy na razie zrobić tego czerwonym — rzekł inżynier. — Rozgośćcie się swobodnie i niech wam się zdaje, że jesteście u swego dłużnika. Gdy nadejdzie wasz towarzysz, gruby Walker, niech zasiądzie tu z nami.
Byliśmy pewni, że od teraz śledzono ze skał nasze ruchy, dlatego zachowywaliśmy się odpowiednio. Niebawem powrócił Fred. Nie widział on także nic, ale sygnał usłyszał wyraźnie.
Przez dzień nie mieliśmy nic do roboty, ale czas nam się mimoto nie dłużył. Rudge dużo przeżył i umiał dobrze opowiadać. Gdy nastał wieczór i czerwoni nie mogli już nas widzieć, ukończono przygotowania obronne, za których zarządzenie pochwalił mnie kolonel ku memu wielkiemu zadowoleniu.
Tak przeszła noc i dzień następny. Było to w czasie nowiu. Zmierzch wieczorny zasłaniał zwolna parów ciemnością, potem zaczęły błyszczeć gwiazdy, rozjaśniając okolicę na tyle, że można było objąć okiem dość szeroki pierścień dokoła muru.
Każdy z ludzi uzbrojony był w rusznicę i nóż, a wielu oprócz tego w rewolwery. Ponieważ Indyanie urządzają zwykle napady po północy, na krótko przed świtem, przeto tylko kilku robotników stało na ławach, a reszta leżała w trawie, rozmawiając z cicha.
Na dworze nie ruszył się najlżejszy wietrzyk, ale był to spokój zwodniczy. O północy wszyscy wzięli strzelby i zajęli wyznaczone im miejsca na ławach. Ja stałem z Winnetou przy bramie, trzymając w ręku tylko sztuciec Henryego, jako odpowiedniejszy w tym wypadku, a rusznicę zostawiłem w mieszkaniu pułkownika.
Rozdzieliliśmy się równomiernie na wszystkie cztery strony muru w sile dwustu dziesięciu ludzi, ponieważ trzydziestu wysłano do ukrytej doliny celem pilnowania koni.
Czas ciągnął się powoli jak ślimak. Niejeden pomyślał zapewne, że obawy nasze były daremne, gdy wtem dało się słyszeć coś, jakby uderzenie kamyczka o szynę. Zaraz potem wpadł mi w ucho ów prawie niedosłyszalny szmer, który człowiek niewprawny mógłby wziąć za powiew lekkiego wietrzyka... To nadchodzili Indyanie.
— Baczność! — szepnąłem memu sąsiadowi.
On podał dalej to słowo, a w przeciągu minuty wszyscy byli ostrzeżeni. Prawie znikome, do widm podobne, cienie pomykały nocą na prawo i na lewo, nie sprawiając najmniejszego szmeru. Naprzeciwko nas utworzył się front, który wydłużał się coraz to bardziej, aż wkońcu otoczył cały obóz. W następnej chwili musiało się zacząć oblężenie.
Cienie zbliżały się coraz bardziej. Gdy znajdowały się może w odległości sześciu kroków od muru, zabrzmiał w ciemności silny donośny głos:
— Selkhi Ogellallah! Ntsagé sisi Winnetou natan Apaches! Shne ko! Śmierć Ogellallajom! Tu stoi Winnetou, wódz Apaczów! Ognia!
Podniósł swoją srebrem obitą rusznicę, a gdy z niej błysnęło, zajaśniało nagle dokoła całego obozu. Równocześnie huknęło przeszło dwieście wystrzałów, tylko ja nie wystrzeliłem, chcąc zaczekać na skutek salwy, która spadła na nieprzyjaciół tak nagle i śmiertelnie, jak sąd z niebiosów. Przez długą chwilę panowała najgłębsza cisza, potem jednak zerwało się owo okropne wycie, które, zda się, zdolne byłoby stargać nerwy i zmiażdzyć kości. Z początku niespodziewana nasza salwa odebrała niemal mowę Ogellallajom, a teraz brzmiało przez cały Cannon jakby z tysiąca szatańskich gardzieli.
— Jeszcze raz ognia! — zakomenderował pułkownik, którego głos słychać było nawet wśród tego dyabelskiego wycia.
Huknęła druga salwa, a potem zawołał Rudge:
— Dalej za mur i kolbami! W jednej chwili powyskakiwali wszyscy za mur. Jeśli kto nawet bał się poprzednio, poczuł teraz w sobie odwagę lwa. Ani jeden Indyanin nie spróbował przez mur się przedostać.
Ja nie ruszałem się nigdzie z mojego stanowiska. Przed murem rozwinęła się mściwa walka, która nie mogła jednak trwać długo, gdyż szeregi przeciwników były tak strasznie przerzedzone, że jako jedyny środek ocalenia pozostawała im ucieczka. Koło mnie przemykały się ciemne postaci. To jeden, potem drugi, wreszcie za nimi inni railtroublerzy uciekali z przeciwnej strony obozu, gdzie dotąd się znajdowali.
Teraz dopiero przydał mi się sztuciec, z którego mogłem dwadzieścia pięć razy strzelić bez nabijania. Posłałem jednak za napastnikami tylko ośm kul, gdyż więcej celów nie miałem. Nietknięci nieprzyjaciele uszli, a reszta leżała na ziemi, lub usiłowała powlec się dalej. Nie udało im się to jednak, gdyż otoczono ich, a kto się nie poddał, tego zabito.
Wkrótce potem zapłonęły liczne ogniska przed murem i oświetliły miejsce okropnego żniwa śmierci, dokonanego w tak krótkim czasie. Ja odwróciłem się i poszedłem do mieszkania pułkownika. Ledwie usiadłem, zjawił się Winnetou. Spojrzałem nań ze zdumieniem, mówiąc:
— Mój czerwony brat przyszedł bez skalpów swoich wrogów, Siouksów-Ogellallajów?
— Winnetou nie weźmie już ani jednego skalpu — odpowiedział. — Od czasu, kiedy słyszał muzykę z góry, będzie zabijał wrogów, lecz nie będzie obcinał im włosów. Howgh!
— Ilu padło z twej ręki?
— Winnetou nie będzie już liczył głów poległych. Na cóż ma liczyć, skoro mój brat nie chciał zabić nikogo?
— Skąd wiesz o tem?
— Czemu milczała strzelba mojego brata, dopóki biali mężowie nie przebiegli obok niego? A dlaczego mierzył im tylko w nogi? Tylko tych Winnetou zliczył. Jest ich ośmiu; leżą teraz na dworze pojmani, ponieważ nie zdołali umknąć.
Liczba ta odpowiadała istotnemu stanowi rzeczy. Trafiłem zatem dobrze i osiągnąłem swój cel, dostawszy w ręce kilku zbójów, między którymi był może także Haller. Poległych czerwonych nie chciałem widzieć, jako człowiek i... chrześcijanin.
Niebawem wszedł Walker.
— Charles, Winnetou, wyjdźcie! Mamy go! — zawołał z radością.
— Kogo? — spytałem.
— Hallera!
— Ach! Kto go pochwycił?
— Nikt. Z powodu rany nie mógł się ruszać. To dziwne! Ośmiu railtroublerów jest rannych, a wszyscy w to samo miejsce, a mianowicie w kłąb. Każdy padł i został na miejscu.
— To istotnie dziwne, Fredzie!
— Ani jeden z rannych Ogellallajów nie chciał się poddać, a tych ośmiu prosiło o pardon.
— Czy rany ich niebezpieczne?
— Nie wiadomo. Nie było jeszcze czasu ich zbadać. Dlaczego siedzicie tutaj? Wyjdźcie! Sądzę, że najwyżej z ośmdziesięciu nieprzyjaciół uszło z życiem!
To było straszne! Ale czy zasłużyli na coś lepszego? Ci ludzie otrzymali nauczkę, o której pewnie przez długie lata pamiętano w ich szczepie. Podczas walki rozgrywały się sceny, których opis zgrozą napełniłby nawet najbardziej obojętnego człowieka, a kiedy nazajutrz wczesnym rankiem ujrzałem wysoko spiętrzone trupy, musiałem się z dreszczem odwrócić. Mimowoli przyszły mi na myśl słowa jednego z nowszych uczonych, że człowiek jest największym drapieżnikiem.
Dopiero popołudniu przybył koleją lekarz, który rannych opatrzył. Dla Hallera nie było ratunku. On sam wobec stwierdzenia, że rana jego jest śmiertelna, nie okazał nawet najmniejszej skruchy. Walker, który był przy badaniu Hallera, wpadł do mnie i zawołał głosem przerażenia:
— Charles, wstawaj! Trzeba stąd ruszać!
— Dokąd?
— Do Helldorf-settlement.
To słowo mnie przeraziło.
— Poco? — spytałem.
— Ogellallajowie mają tam napaść.
— Boże! Czy to możliwe? Skąd wiecie o tem?
— Haller to powiedział. Siedząc przy nim, rozmawiałem z kolonelem i wspomniałem o wieczorze, spędzonym w Helldorf-settlement. Na to roześmiał się Haller szyderczo, wyrażając zdanie, że nie doczekają już takiego wieczoru. Gdy go przyparłem pytaniami, wyznał, że Indyanie chcą napaść na tę osadę.
— Boże niebieski! Fredzie, przyprowadźcie prędzej Winnetou i konie! Ja pójdę jeszcze do Hallera.
Nie widziałem jeszcze tego człowieka w tym obozie. Gdy wszedłem do domu, w którym znajdowali się jeńcy, stał przy nim właśnie pułkownik. Ranny leżał śmiertelnie blady na skrwawionym kocu i patrzył na mnie zuchwałym wzrokiem.
— Jesteście Rollins, czy Haller? — spytałem.
— Co was to obchodzi?
— Więcej, aniżeli sądzicie! — rzekłem.
Byłem pewien, że na pytanie wprost nie odpowie, dlatego musiałem począć sobie inaczej.
— Nie pytajcie mnie o nic i wynoście się! — zawołał.
— Nikt może nie ma tyle prawa do odwiedzenia was co ja — powiedziałem. — Kula, która was życia pozbawia, pochodzi odemnie.
Na to rozszerzyły mu się oczy, krew uderzyła do twarzy, blizna napęczniała.
— Psie! Czy mówisz prawdę? — krzyknął.
— Tak.
Teraz ryknął słowo, którego niepodobna powtórzyć, ja jednak zachowałem spokój.
— Chciałem was tylko zranić — odparłem na to — a usłyszawszy, że czeka was niechybna śmierć, żałowałem was i czyniłem sobie wyrzuty. Ale teraz, widząc, jaki z was łotr, jestem zupełnie spokojny, nabrałem bowiem przekonania, że wyświadczyłem światu dobrodziejstwo, zadawszy wam śmiertelną ranę. Wy, ani wasi Ogellallajowie nie wyrządzą już nikomu szkody!
— Tak ci się zdaje? — zapytał, błyskając długimi zębami jak zwierz drapieżny. — Idźno do Helldorf-settlement, he!
— Pshaw! Tam jest wszystko dobrze zabezpieczone!
— Zabezpieczone? Tam niema już kamienia na kamieniu. Ja sam wybadałem tę miejscowość, potem postanowiono wziąć naprzód Echo-Cannon, a następnie Helldorf-settlement. Tu nam się nie poszczęściło, ale zato tam lepiej się uda, a settlerzy tysiącem mąk zapłacą za to, czego wy tu dopuściliście się względem moich i Ogellallajów!
— To właśnie chciałem wiedzieć! Panie Haller, jesteście zatwardziałym, ale także bardzo głupim grzesznikiem. My pojedziemy teraz do Helldorfu, aby ocalić co się da, jeśli zaś Ogellallajowie zabrali z sobą settlerów, to my ich wydobędziemy, czego nie moglibyśmy dokazać, gdybyście wy milczeć umieli.
— Kata wydobędziecie, nie ich! — zawołał ze złością w głosie.
Na to podniósł głowę jego towarzysz i sąsiad, który nieustannie we mnie się wpatrywał, i rzekł:
— Wierz mi, Rollinsie! Ten ich uwolni. Ja go znam. To Old Shatterhand!
— Old Shatterhand! — zawołał zagadnięty. — All devils, teraz rozumiem, skąd się wzięło tych ośm strzałów. Wobec tego pragnę gorąco...
Odwróciłem się szybko i odszedłem, by nie słyszeć przekleństw tego złoczyńcy. Kolonel poszedł za mną i zapytał zupełnie zdumiony:
— Czy to prawda, że jesteście Old Shatterhand?
— Tak. Ten człowiek spotkał mnie na jednej z wypraw myśliwskich. Ja przystępuję odrazu do rzeczy i proszę was, żebyście mi dali swoich ludzi. Muszę pójść na pomoc do Helldorf-settlement.
— Hm, czcigodny sir, to jest niemożliwe. Sam poprowadziłbym tam wszystkich moich ludzi, ale jestem urzędnikiem kolejowym i znam swoje obowiązki.
— Ależ sir, czy ci biedni osadnicy mają zginąć? Jakbyście się potem usprawiedliwili, gdyby się to stało wskutek waszego zaniedbania?
— Posłuchajcie, sir! Mnie nie wolno opuścić mego obozu, chyba, gdy idzie o jego dobro. Nie mogę także nakazać moim robotnikom, żeby z wami poszli. Pozwolę sobie jedno tylko uczynić. Zgadzam się na to, żebyście wy z moimi ludźmi pomówili. Który z nich zechce na ten czas porzucić pracę i do was się przyłączyć, tego nie zatrzymam. Konie, broń, amunicyę i trochę żywności dostaniecie także pod warunkiem, że konie i broń otrzymam później z powrotem.
— Dziękuję wam, Sir! Jestem przekonany, że to jest wszystko, co możecie w tym wypadku uczynić. Nie gniewajcie się, że wam ludzi odciągam od pracy, ale to jest konieczne.
W dwie godziny potem pędziłem na czele około czterdziestu dobrze uzbrojonych drogą, którą tak nie dawno przybyliśmy z Helldorf-settlement.
Winnetou nie powiedział ani słowa, lecz ogień, gorejący w jego oczach, mówił więcej od słów. Jeśli rzeczywiście napadnięto na tę młodą osadę, wówczas biada sprawcom napadu!
Znając drogę, nie zatrzymywaliśmy się nawet w nocy, a podczas jazdy milczeliśmy prawie zawzięcie.
Nazajutrz popołudniu stanęliśmy na krawędzi kotliny, w której leżało Helldorf-settlement. Pierwszy rzut oka pouczył nas, że nas Haller nie okłamał. Przybyliśmy niestety za późno!
— Uff! — zawołał Winnetou i wskazał na wzgórze. — Już niema Syna dobrego Manitou. Ja poszarpię te wilki, Ogellallajów!
Rzeczywiście spalono i zburzono nawet kapliczkę, a krzyż zrzucono z góry. Pojechaliśmy co tchu ku zwaliskom i zsiedliśmy z koni. Tu kazałem stanąć robotnikom, aby mi tropu nie popsuli. Pomimo poszukiwań nie zdołałem odkryć ani śladu żywej istoty. Wtedy zwołałem ludzi, by mi pomogli przerzucić zgliszcza. Nie znaleźliśmy szczątków ludzkich i to nas pocieszyło w naszem strapieniu.
Skoro tylko Winnetou zsiadł z konia, wydostał się po zboczu na górę, a po chwili powrócił, niosąc w ręce dzwonek.
— Wódz Apaczów znalazł głos z góry — rzekł — i zakopie go tu, dopóki nie przyjdzie tu jako zwycięzca.
Zbadałem pośpiesznie razem z Walkerem brzegi jeziora, aby zobaczyć, czy przypadkiem nie potopiono osadników, lecz przekonaliśmy się, że to się nie stało. Nadto poszukiwania nasze dowiodły, że na osadę napadnięto w nocy. Zwycięzcy opanowali bez walki mieszkańców, a potem udali się z łupem i z jeńcami ku granicy Idaho i Wyomingu.
— Słuchajcie, ludzie, nie wolno nam stracić ani chwili! — zawołałem. — Bez wypoczynku musimy iść tropem, dopóki go będziemy widzieli, a dopiero w nocy rozbijemy obóz. Naprzód!
Z temi słowy dosiadłem znowu szpaka, a towarzysze poszli za moim przykładem. Apacz jechał na czele, nie odrywając wzroku od tropu. Prędzej można go było zabić, niż odciągnąć od tych śladów, takie wzburzenie ogarnęło jego i nas wszystkich. Było nas czterdziestu przeciwko ośmdziesięciu, ale w takim nastroju nie liczy się wrogów.
Mieliśmy jeszcze pełne trzy godziny dnia i ubiliśmy przez ten czas tyle drogi, że mogliśmy potem pozwolić sobie na zasłużony odpoczynek.
Nazajutrz pokazało się, że Ogellallajowie znajdowali się o trzy czwarte dnia przed nami, a potem zauważyliśmy, że przez całą noc nie przerywali pochodu. Powód tego pośpiechu łatwo było odgadnąć. Oto Winnetou wykrzyknął był podczas napadu na Echo-Cannon swoje imię, przez co wzbudził w nich obawę, że będą ścigani.
Ponieważ konie nasze dokazały dotąd nadzwyczajnych rzeczy, przeto nie mogliśmy ich w dalszym ciągu zbytnio natężać, lecz postanowiliśmy oszczędzać ich sił, a wskutek tego w pierwszych dwu dniach nie zbliżyliśmy się do ściganych.
— Czas bieży — rzekł Walker. — Przyjdziemy za późno!
— Ja nie tracę nadziei — odpowiedziałem. — Jeńców zachowano na pal męczeński, a los ten spotka ich dopiero wtedy, gdy Ogellallajowie przybędą do swoich wsi.
— Gdzie te wsi teraz się znajdują?
— W Quacking-aspridge — odparł Winnetou. — My jednak dopędzimy tych rozbójników znacznie wcześniej.
Trzeciego dnia natrafiliśmy na niemałą przeszkodę: trop się rozdzielił. Jedna połowa biegła wprost ku północy, a druga zbaczała na zachód. Pierwsza była liczniejsza.
— Chcą nas zatrzymać! — rzekł Fred.
— Niechaj biali mężowie staną — rozkazał Winnetou. — Tego śladu nie wolno nikomu naruszyć!
Następnie dał mi znak, który zrozumiałem natychmiast. Oto ja miałem się przypatrzyć tropowi, prowadzącemu wprost, on zaś skierowanemu na lewo. Udaliśmy się więc konno obydwaj, każdy w swoim kierunku, a tamci musieli czekać.
Jechałem z kwadrans. Liczbę koni, które tędy szły, trudno było oznaczyć, gdyż jeźdźcy postępowali w szeregu jeden za drugim, ale z głębokości i z kształtu odcisków kopyt wnosiłem, że było ich niewiele ponad dwadzieścia. Podczas badań zauważyłem w piasku kilka małych, cienkich, okrągłych plam, obok zaś po obu stronach szczególny układ suchych ziarn piasku, a przed tymi znakami miejsce, wyglądające tak, jak gdyby jakimś szerokim przedmiotem posuwano po piasku. Powróciłem natychmiast cwałem i zastałem już Winnetou, czekającego na mnie.
— Co mój brat widział? — zapytałem go.
— Nic, oprócz tropu jeźdźców.
— Naprzód! — zawołałem wtedy do towarzyszy i równocześnie skręciłem konia i pośpieszyłem przodem.
— Uff! — zawołał Apacz.
Dziwił się mojej pewności i poznał po niej, że niewątpliwie znalazłem dowód, iż jeńców powleczono w tym kierunku. Przybywszy na to miejsce, zatrzymałem się i spytałem grubasa:
— Mr. Walker, wy jesteście dobrym westmanem. Przypatrzcie się temu śladowi i powiedzcie, co on może znaczyć!
— Ślad? — spytał. — Gdzie?
— Tu!
— Ach! Cóż to za ślad! To wiatr przeszedł po piasku!
— Pięknie! Przejdzie on chyba jeszcze nie raz po tym piasku. Założę się z wami, że Winnetou z tych ledwie dostrzegalnych znaków wywnioskuje to samo co ja. Niech mój czerwony brat spróbuje!
Apacz zsiadł, schylił się, rzucił na ziemię badawcze spojrzenie i oświadczył:
— Mój brat Szarlih obrał dobrą drogę, gdyż tędy pojechali jeńcy.
— Po czem to można poznać? — spytał Fred na pół z niedowierzaniem, a na pół z gniewem, że mu bystrość jego nie dopisała.
— Niech się mój brat dobrze przypatrzy! — powiedział. — Te krople, to krew; na prawo i lewo leżały ręce, a ku przodowi ciało dziecka...
— Które — wtrąciłem ja — spadło z konia tak, że mu krew poszła z nosa!
— Ach! — zawołał grubas.
— To nietrudno było zobaczyć, ale przekonamy się jeszcze, że coś innego zada nam więcej trudu. Naprzód!
Miałem słuszność. Może po dziesięciu minutach, przybyliśmy na grunt skalisty, gdzie nie było śladów.
Wszyscy musieli się zatrzymać, aby nam nie utrudniać badań. Wtem wydał Apacz radosny okrzyk i przyniósł mi grubą, żółto zabarwioną nitkę.
— Cóż wy na to, Fredzie? — spytałem.
— To nitka z koca.
— Słusznie! Przypatrzcie się ostrym jej końcom. Czerwoni porozcinali koce i owinęli koniom kopyta, ażeby nie zostawiały śladów. Musimy się teraz wysilić do ostateczności!
Szukając dalej, znalazłem na trawie, rosnącej już na gruncie piasczystym, źle zatarty ślad indyańskiego mokassyna. Położenie stopy wskazywało nam dalszy kierunek.
Idąc nim dalej, zauważyliśmy dalsze znaki, a w końcu doszliśmy do przekonania, że Indyanie posuwali się tu bardzo powoli. Po jakimś czasie ślady znów stały się wyraźne. Koniom zdjęto z kopyt osłony, a obok końskich śladów biegły odciski nóg ludzkich, co dowodziło, że Ogellallajowie szli odtąd pieszo.
To zastanowiło mnie w wysokim stopniu. Zamyślony jechałem dalej, wtem Winnetou zatrzymał konia, spojrzał w dal i zrobił ruch, jak gdyby sobie coś przypomniał.
— Uff! — zawołał — Jaskinia w górze, zwanej przez białych Hancock.
— Dlaczego ona przyszła ci na myśl? — zapytałem.
— Winnetou wie już teraz wszystko! W tej jaskini ofiarowywują Siouksi swoich jeńców Wielkiemu Duchowi. Ci Ogellallajowie się rozdzielili. Wielka część jedzie na prawo, aby zwołać rozprószone siły plemienia, a mniejsza prowadzi jeńców do jaskini. Posadzono po kilku na jednym koniu, a Ogellallajowie idą obok.
— Jak daleko stąd do tej góry?
— Moi bracia dostaną się tam wieczorem.
— To niemożliwe! Góra Hancock leży pomiędzy górnym Snake-River a Yellowstone-River!
— Niech mój brat zważy, że są dwie góry Hancock!
— Czy Winnetou zna właściwą?
— Tak.
— I jaskinię?
— Tak. Winnetou zawarł w tej jaskini przymierze z ojcem wodza Koitse, a ten Ogellallaj złamał je potem. Moi bracia opuszczą teraz trop i powierzą się wodzowi Apaczów!
Będąc pewnym siebie, dał koniowi ostrogę i popędził cwałem, a my za nim. Jechaliśmy przez długi czas dolinami i parowami, aż nagle góry się rozstąpiły, a przed nami ukazała się zarosła trawą równina, otoczona tylko na widnokręgu górami.
— To jest I-akom akono „krwawa prerya“ zwana tak w języku szczepu Tehua — objaśnił Winnetou, nie zwalniając szybkiej jazdy.
A więc to była ta straszna krwawa prerya, o której tyle słyszałem! Tutaj to plemiona Dakoty sprowadzały jeńców, puszczały ich i ścigały na śmierć. Tutaj zginęły tysiące niewinnych, przy palu, na ogniu, od noża i zakopania w ziemi. Tu nie zapuszczał się obcy Indyanin, a tem mniej biały, my zaś zdążaliśmy przez tę równinę tak swobodnie, jak gdybyśmy się znajdowali na najspokojniejszym obszarze. Tylko Winnetou mógł tutaj być naszym przewodnikiem.
Konie zaczynały się już męczyć tą gonitwą. Wtem wynurzyła się przed nami odosobniona grupa kilku jakby zsuniętych do siebie gór. U ich stóp, zarosłych lasem i krzewiną, daliśmy spocząć koniom.
— To jest góra Hancock — rzekł Winnetou.
— A jaskinia? — spytałem ja.
— Jest po drugiej stronie góry. Za godzinę zobaczy ją mój brat. Niech mój brat pójdzie za mną, lecz niech zostawi swoje strzelby!
— Ja sam?
— Tak. Jesteśmy na miejscu śmierci. Tylko dzielny mąż tu wytrzyma. Niechaj nasi bracia ukryją się pod drzewami i czekają!
Góra, u której stóp stanęliśmy teraz, była wulkanicznym wytworem, a miała może trzy kwadranse drogi w szerokości. Odłożyłem rusznicę i sztuciec i poszedłem za Winnetou, który zaczął piąć się na zachodnie zbocze góry, zmierzając zygzakiem ku szczytowi. Była to droga uciążliwa, a przewodnik mój odbywał ją z taką ostrożnością, jak gdyby za każdym krzakiem spodziewał się nieprzyjaciela. Trwało to rzeczywiście z godzinę, zanim wydostaliśmy się na górę.
— Niech mój brat będzie całkiem cicho! — szepnął Winnetou.
Potem położywszy się na brzuchu, czołgał się powoli przez zarośla.
Ja posunąłem się za nim, lecz omal nie cofnąłem się z przestrachem, gdyż zaledwie wychyliłem głowę z pomiędzy gałęzi, ujrzałem stromą, lejkowatą, przepaść krateru, którego krawędzi mogłem ręką dosięgnąć. Otchłań ta, głęboka prawie na stopięćdziesiąt stóp, porosła była tylko zrzadka krzakami i tworzyła na dole płaszczyznę obejmującą około czterdziestu stóp szerokości. Tam leżeli poszukiwani przez nas mieszkańcy osady Helldorf z powiązanemi nogami i rękoma. Z trudem opanowałem wrażenie, jakie ta straszna niespodzianka na mnie wywarła, i policzyłem nieszczęśliwych. Nie brakowało nikogo, ale pilnowała ich liczna straż Ogellallajów.
Zbadałem cały obwód wygasłego krateru, czy nie dałoby się zejść na dół. Sterczało tam tylko kilka wyskoków skalnych, do których można było przyczepić potężną linę. Należało tylko obmyśleć sposób usunięcia straży.
Winnetou cofnął się, a ja uczyniłem to samo.
— Czy to jest ta jaskinia? — spytałem.
— Tak.
— A gdzie jest właściwe miejsce?
— Po stronie wschodniej, ale tamtędy nikt się nie dostanie.
— To zejdziemy tędy. My mamy lassa, a nasi robotnicy kolejowi zaopatrzeni są w dostateczną ilość sznurów.
Winnetou skinął głową, poczem zaczęliśmy schodzić. Nie rozumiałem zupełnie, dlaczego Indyanie nie strzegli zachodniej strony góry, bo wtedy bylibyśmy nie mogli zbliżyć się tam niepostrzeżenie.
Gdyśmy się znaleźli przy towarzyszach, słońce zapadało już za widnokręgiem i zbliżyła się pora przygotowań naszych. Wszystkie sznury spleciono w jedną linę. Winnetou wybrał sobie dwudziestu najzwinniejszych ludzi, a resztę przeznaczył do strzeżenia koni. Dwom z pozostałych polecił w trzy kwadranse po naszem odejściu wskoczyć na konie, objechać górę od wschodu i daleko od niej rozniecić kilka ognisk, lecz tak, żeby się nie zajęła prerya, potem czemprędzej powrócić. Te ogniska miały uwagę Indyan odwrócić od nas, a skierować na preryę.
Słońce wreszcie zniknęło zupełnie, zachód zabarwił się jasnemi barwami, które później przeszły w głęboką purpurę, wreszcie pobladły i zamieniły się w szarość wieczorną. Winnetou opuścił miejsce, na którem znajdowaliśmy się dotąd. Wydał mi się on w ostatnich godzinach zupełnie innym niż zwykle. Jego silny i pewny wzrok stał się szczególnie niespokojnym. Na gładkiem zazwyczaj czole ukazały się zmarszczki, które świadczyły o jakiejś obawie, czy myślach, tak poważnych, że mogły zburzyć jego tak podziwianą przezemnie równowagę umysłu. Coś go gnębiło. Wydało mi się więc, że miałem nietylko prawo, lecz i obowiązek spytać go o przyczynę tego stanu jego duszy. Poszedłem też, by go poszukać.
Winnetou stał na skraju lasu, oparty o drzewo i patrzył nieruchomo na zachód na chmurowisko, którego wyzłocone brzegi bladły coraz to bardziej. Jakkolwiek ja stąpałem bardzo cicho i pomimo zadumy, w jaką on popadł w tej chwili, nietylko usłyszał moje kroki, lecz wiedział nawet, kto się doń zbliżał. Nie oglądając się ku mnie, rzekł:
— Mój brat Szarlih szuka swego przyjaciela. Dobrze robi, gdyż niebawem go już nie ujrzy.
Położyłem mu rękę na ramieniu, mówiąc:
— Czy duszę mego brata Winnetou opanowały jakieś cienie? Niech je odpędzi!
On zaś podniósł rękę i wskazał na zachód:
— Tam płonął ogień i żar życia, a teraz to znikło i robi się ciemno. Idź tam! Czy zdołasz odpędzić kładące się tam cienie?
— Nie, lecz światło wczesnym rankiem powróci i dzień nowy nastanie.
— Dla góry Hancock zaświta jutro dzień nowy, ale nie dla Winnetou. Słońce jego zgaśnie, jak zgasło tamto i nie zejdzie już nigdy. Najbliższa jutrzenka uśmiechnie się doń już na tamtym świecie.
— To są przeczucia śmierci, którym się mój kochany brat Winnetou nie powinien oddawać! Prawda, dzisiejszy wieczór będzie dla nas bardzo niebezpieczny; lecz ileżto razy patrzyliśmy już śmierci w oczy, a jednak, ilekroć po nas wyciągnęła rękę, cofała się przed naszem pogodnem i silnem spojrzeniem! Odpędź smutek, który cię trapi! Powód jego leży tylko w cielesnych i duchowych wysiłkach ostatnich dni.
— Winnetou nie pokonają żadne wysiłki i żadne znużenie nie odbierze mu pogody ducha. Brat mój Old Shatterhand zna mnie i wie, że zawsze pragnąłem wody poznania i wiedzy. Ty mi ją podałeś, a piłem z niej dowoli. Wiele się nauczyłem, więcej aniżeli moi bracia, pozostałem jednak mężem czerwonym. Biały podobny jest do zmyślnego domowego zwierzęcia, którego instynkt się zmienił, Indyanin natomiast do dzikiego, które nietylko swoje bystre zmysły zachowało, lecz także duszą słyszy i czuje. Dzikie zwierzę wie dobrze, kiedy śmierć się zbliża. Ono ją nietylko przeczuwa, lecz także wie o jej przybyciu i kryje się w największej gęstwinie leśnej, aby tam skonać samotnie. To przeczucie, tę świadomość, która nigdy nie zwodzi, ma Winnetou w tej chwili.
Lecz ja przycisnąwszy go do siebie, usiłowałem go przecież uspokoić:
— A mimoto ciebie zwodzi. Czy miałeś już kiedy to przeczucie?
— Nie.
— A zatem to dziś po raz pierwszy?
— Tak.
— Jak więc można je znać? Skąd wnosisz, że to przeczucie śmierci?
— Ach, ono takie wyraźne, takie wyraźne! Ono mi szepcze, że Winnetou zginie od kuli, która ugrzęźnie w mej piersi, albowiem tylko kula może mnie powalić. Przed nożem lub tomahawkiem obroniłby się wódz Apaczów z łatwością. Niechaj mi mój brat wierzy: dziś odchodzę do wiecznych ostę...
Utknął w połowie ostatniego wyrazu. Chciał wyrzec: „do wiecznych ostępów“, stosownie do wierzeń indyańskich. Cóż go wstrzymało od wypowiedzenia tych słów? Ja domyślałem się przyczyny. Przez pożycie zemną stał się wewnętrznie chrześcijaninem, chociaż o tem nie wspominał. Objął mnie teraz ramieniem i tak dalej mówił:
— Odejdę dzisiaj tam, gdzie wstąpił ongiś Syn dobrego Manitou, aby nam przygotować mieszkania w domu Ojca, i gdzie za mną przyjdzie kiedyś mój brat Old Shatterhand. Tam się znów zobaczymy. Nie będzie wtedy już żadnej różnicy pomiędzy białemi i czerwonemi dziećmi jednego Ojca, który wszystkie jednaką otacza miłością. Zapanuje wieczny pokój, ustanie mordowanie i dławienie ludzi, którzy byli dobrzy i w pokoju przyjmowali białych, za co ich jednak wytępiono. Dobry Manitou weźmie wagę w swoje ręce, by odważyć uczynki białych i czerwonych, oraz krew, która popłynęła niewinnie. Winnetou zaś stanie przy tem i prosić będzie o łaskę i miłosierdzie dla morderców swojego narodu i swoich braci.
Przycisnął mnie do siebie i zamilkł. Byłem głąboko wzruszony, gdyż i mnie jakiś głos mówił, że jego instynkt go nie zwodzi, że może tym razem prawdziwem jest jego przeczucie. Mimoto starałem się inaczej wyjaśnić powody jego obecnego stanu:
— Mój brat Winnetou uważa się za silniejszego, aniżeli jest. Jest najdzielniejszym wojownikiem swojego szczepu, ale przecież tylko człowiekiem. Nie widziałem, by kiedy osłabł, ale dziś jest znużony, gdyż zbyt wiele natężaliśmy się w ubiegłych dniach i nocach. To przygniata duszę i osłabia wiarę w samego siebie, powstają posępne myśli, które znikną, skoro tylko ustąpi znużenie. Niech mój brat spocznie! Niech położy się obok tych, którzy pozostaną pod górą!
On zaś potrząsnął zwolna głową i odrzekł:
— Tego brat Szarlih nie mówi poważnie.
— O i owszem! Widziałem jaskinię i zmierzyłem ją okiem dokładnie. Wystarczy, gdy sam poprowadzę naszych ludzi.
— A ja nie mam być przytem? — zapytał, a oczy jego nagle nabrały blasku.
— Zrobiłeś dość, teraz powinieneś wypocząć.
— A ty nie zdziałałeś jeszcze więcej, o wiele więcej, aniżeli ja i inni? Nie zostanę!
— Nawet, gdy cię o to poproszę, zażądam tego jako ofiary na rzecz naszej przyjaźni?
— I wtedy nie! Czy ma potem kto zarzucić mnie, że Winnetou, wódz Apaczów, obawiał się śmierci?
— Nikt nie poważy się tego powiedzieć!
— Jeśliby nawet wszyscy zamilkli i nie policzyli mi tego jako tchórzostwa, zostałby przecież jeden, którego wyrzut okryłby mnie rumieńcem.
— Któż taki?
— Ja, ja sam! Temu Winnetou, któryby spoczywał, kiedyby jego brat Szarlih walczył z pogardą śmierci, krzyczałbym nieustannie w uszy, że przystał do tchórzów i że niegodzien już nazwy wojownika i wodza walecznego narodu. Nie, ja nie chcę słyszeć o tem, żebym miał zostać. Mój brat Shatterhand gotów po cichu zaliczyć mnie między kujoty! Czy Winnetou ma znienawidzieć sam siebie? Nie, po dziesięćkroć, stokroć i po tysiąckroć wolę śmierć!
Ten wzgląd nakazał mi oczywiście milczenie. Winnetou umarłby na duchu i na ciele wskutek własnego zarzutu tchórzostwa. Po chwili mówił dalej:
— Tyle razy znajdowaliśmy się w obliczu śmierci, a mój brat był na nią zawsze przygotowany i zapisał w swej książeczce, co ja powinienbym zrobić, jeśliby zginął w walce. Mam wziąć tę książkę, przeczytać i wykonać. Blade twarze nazywają to testamentem. Winnetou sporządził także testament, lecz nic jeszcze o tem dotąd nie wspomniał, ale dziś to uczynić musi, przeczuwając blizkość śmierci. Czy chcesz być wykonawcą?
— Bardzo życzę sobie, żeby nie sprawdziło się twoje przeczucie, ażebyś jeszcze wiele, wiele słońc widział na ziemi. Gdybyś jednak kiedyś umarł, a ja znałbym twoją wolę ostatnią, wykonanie jej byłoby moim najświętszym obowiązkiem.
— Nawet gdyby było bardzo trudnem i połączonem z wielkiemi niebezpieczeństwami?
— Tak Winnetou nie pyta chyba naprawdę. Poślij mnie w objęcia śmierci, a pójdę!
— Wiem to, Szarlih! Dla mnie wskoczyłbyś w otwartą jej paszczę. Tylko ty jeden potrafisz zrobić to, o co cię poproszę. Czy przypominasz sobie, że ongiś, kiedy nie znałem ciebie tak dobrze jak dzisiaj, rozmawialiśmy o bogactwie?
— Bardzo dokładnie to pamiętam.
— Czułem wtedy po twoim głosie, że przecież inaczej myślałeś, aniżeli mówiłeś. Złoto miało wielką wartość dla ciebie. Nieprawdaż?
— Istotnie niebardzo się pomyliłeś.
— A teraz? Wyznaj prawdę!
— Każdy biały ceni wartość mienia, lecz ja nie pożądam martwych skarbów i uciech powierzchownych. Prawdziwe szczęście opiera się jedynie na skarbach zebranych w sercu.
— Wiedziałem, że dziś tak powiesz. Wiadomo ci, że ja znam wiele miejsc, gdzie znajduje się złoto w żyłach, jako nuggety i jako piasek. Wystarczyłoby wskazać ci jedno miejsce, a zostałbyś człowiekiem bogatym, nawet bardzo bogatym, lecz nie osiągnąłbyś szczęścia. Dobry, biały Manitou nie stworzył ciebie do używania bogactw. Twoje silne ciało i twoja dusza są do czegoś lepszego. Jesteś mężem i winieneś nim pozostać. Dlatego zawsze trwałem przy postanowieniu, żeby nie powiedzieć ci o żadnym pokładzie złota. Czy gniewasz się na mnie za to?
— Nie — odrzekłem, zgodnie z prawdą w tej chwili. Stałem wobec najlepszego z przyjaciół, on zaś widział śmierć przed sobą i powierzał mi swoją wolę ostatnią. Jakże mógłbym w tej chwili okazać nizką żądzę złota?
— Zobaczysz jeszcze złoto, dużo złota — mówił dalej — lecz ono nie przeznaczone dla ciebie. Jeśli umrę, odszukaj grób mego ojca. Kopiąc u jego stóp od strony zachodniej, znajdziesz testament Winnetou, który wtedy już nie będzie przy tobie. Tam zapisałem moje życzenia, a ty je spełnisz.
— Słowo moje jest jako przysięga! — zapewniłem go ze łzami w oczach. — Żadne niebezpieczeństwo, chociażby największe, nie powstrzyma mnie od wykonania tego, co napisałeś!
— Dziękuję ci! Rozmowa nasza skończona, nadszedł czas do ataku. Nie przeżyję tej walki, pożegnajmy się więc, mój drogi, kochany bracie! Dobry Manitou niechaj ci wynagrodzi to, czem dla mnie byłeś. Serce moje czuje więcej, aniżeli słowa mogą wyrazić! Nie płaczmy, bo jesteśmy mężami! Pochowaj mnie w górach Gros-Ventre nad brzegiem rzeki Metsur na koniu, w pełnem uzbrojeniu i z moją strzelbą srebrzystą, która nie powinna przejść w niczyje ręce. A jeśli potem wrócisz do ludzi, z których żaden nie będzie cię tak kochał, jak ja cię kocham, to pomyśl czasem o swoim przyjacielu i bracie Winnetou, który cię błogosławi, ponieważ ty byłeś dlań błogosławieństwem!
On, Indyanin, położył mi ręce na głowie. Słyszałem, jak z trudem powstrzymywał szlochanie. Przyciągnąłem go oburącz do siebie i wybuchnąłem, płacząc:
— Winnetou, mój Winnetou, to tylko przeczucie, cień przemijający. Ty musisz zostać przy mnie, ty nie możesz odejść!
— Odchodzę — odrzekł cicho, ale stanowczo, wyrwał się z moich objęć i zwrócił się ku obozowi.
Idąc za nim, szukałem w mózgu napróżno środka do nakłonienia go, żeby nie wziął udziału w czekającej nas walce. Nie wymyśliłem żadnego, bo żadnego nie było. Cobym był wtenczas i dziś jeszcze dał za to, gdybym był mógł znaleźć jakie wyjście!
Byłem do głębi wzruszony, a on także pomimo władzy nad sobą nie mógł opanować wzruszenia. Głos bowiem drżał mu, gdy wzywał ludzi:
— Już całkiem ciemno. Ruszajmy! Niech moi bracia idą za mną!
Wspięliśmy się jeden za drugim na górę, tą samą drogą, którą przedtem Winnetou odbył ze mną. Ciche wdrapywanie się było teraz w ciemności o wiele trudniejsze, aniżeli przedtem i godzina upłynęła, zanim dostaliśmy się do krateru. W dole płonęło olbrzymie ognisko, a przy jego świetle ujrzeliśmy jeńców i ich dozorców. Ani słowo, ani dźwięk, nie dochodził do nas na górę.
Przymocowaliśmy najpierw linę do głazu i czekaliśmy na pojawienie się ognisk. Wkrótce ukazało się na wschodzie pięć płomieni, podobnych do ognisk obozowych. Z zaciekawieniem popatrzyliśmy w głąb kotła. Nie pomyliliśmy się, gdyż niebawem wyszedł jeden z dzikich ze szczeliny i powiedział coś do drugich. Na to oni zerwali się natychmiast i udali się za nim do szczeliny, aby się ogniom przypatrzyć.
Nasza godzina wybiła. Pochwyciłem początek sznura, aby być pierwszym, ale Winnetou wziął mi go z ręki.
— Wódz Apaczów prowadzi — rzekł. — Niech mój brat idzie za nim!
Umówiliśmy się, że nasi pójdą za nami w takich odstępach, żeby, gdy lina dostanie do ziemi, tylko po czterech naraz znajdowało się na niej. Winnetou pierwszy uczepił się liny. Ja zaczekałem, aż on dotarł do pierwszego wyskoku i poszedłem za nim, a za mną Fred. Spuszczaliśmy się w dół o wiele prędzej, aniżeli sądziliśmy pierwotnie, gdyż ledwie mogliśmy się utrzymać. Na szczęście lina była mocna na tyle, że urwaniem się nie groziła.
Oczywiście, że strącaliśmy w głąb mnóstwo kamieni, czego z powodu ciemności nie podobna było uniknąć. Zdaje się, że kamień uderzył jedno z dzieci, gdyż zaczęło krzyczeć. Natychmiast ukazała się w szczelinie, oświetlonej ogniskiem, głowa Indyanina, który widocznie usłyszał, że spadają kamienie. Spojrzał w górę i wydał głośny okrzyk ostrzegawczy.
— Naprzód, Winnetou! — zawołałem. — Inaczej wszystko przepadło.
Ludzie, znajdujący się na górze, zauważyli, co się działo na dole i spuścili linę czemprędzej. W pół minuty potem byliśmy już na ziemi, ale równocześnie błysnęły ku nam ze szczeliny dwa strzały. Winnetou runął na ziemię.
Stanąłem, nie mogąc kroku zrobić z przerażenia.
— Winnetou, mój przyjacielu — zawołałem — czy cię kula trafiła?
— Winnetou umrze — odparł z bólem Apacz.
Na to porwała mnie wściekłość, której nie zdołałem się oprzeć. W tej chwili właśnie schodził za mną Walker.
— Winnetou umiera! — rzekłem doń. — Dalej na nich!
Nie tracąc czasu na zdejmowanie sztućca z ramienia, ani na pochwycenie noża lub rewolweru, rzuciłem się z podniesionemi pięściami na pięciu Indyan, którzy tymczasem wypadli ze szczeliny. Najpierwszy z nich był wodzem. Poznałem go natychmiast.
— Koitse, giń! — krzyknąłem doń.
Palnąłem go pięścią w skroń, a on padł na ziemię jak kłoda. Stojący obok niego dziki podniósł już na mnie tomahawk. Wtem blask ognia oświetlił moją twarz, a on opuścił z przerażeniem topór wojenny.
— Ka-ut-skamasti — grzmocąca ręka! — zawołał głośno.
— Tak, tu jest Old Shatterhand, giń! — odpowiedziałem jemu na to.
Nie poznawałem samego siebie. Za drugiem uderzeniem padł drugi Indyanin.
— Ka-ut-skamasti! — powtórzyli Indyanie z wahaniem.
— Old Shatterhand — zawołał także Walker. — To wy, Charles? O, teraz pojmuję wszystko. Wygraliśmy. Naprzód!
Dostałem nożem w plecy, ale nie czułem tego. Dwaj dzicy padli od strzałów Freda, a trzeciego jeszcze ja powaliłem. Tymczasem schodziło naszych coraz to więcej, im więc mogłem już Indyan pozostawić. Sam zwróciłem się do Winnetou i ukląkłem obok niego na ziemi.
— Gdzie mego brata ugodziła kula? — spytałem.
— Ntsage tche — tu w pierś — odrzekł cicho, kładąc lewą rękę na prawej stronie piersi, czerwonej od krwi.
Wydobyłem z za pasa nóż i odciąłem mu po prostu santylową derę, która się była wysoko podsunęła. Tak, kula weszła do płuc. Porwał mnie ból, jakiego nie doznałem przez całe życie.
— Jest jeszcze nadzieja, mój bracie — pocieszałem go.
— Niechaj mnie mój brat weźmie na swoje kolana, żebym się mógł przypatrzeć walce! — prosił.
Spełniłem jego prośbę. On siedząc w tej postawie, widział jak każdego Indyanina, skoro się tylko który pokazał w szczelinie, braliśmy w nasze ręce. Zwolna zeszli na dół wszyscy nasi ludzie. Jeńcy uwolnieni z więzów zaczęli głośno okazywać radość i wdzięczność. Lecz ja nie zważałem na to wszystko; patrzyłem tylko na umierającego przyjaciela. Z rany krew przestała już płynąć. Przeczuwałem, że teraz przyjdzie wewnętrzny krwotok.
— Czy mój brat ma jeszcze jakie życzenie? — zapytałem go.
On zamknął oczy i nic nie odpowiedział, ja zaś trzymałem w rękach jego głowę, nie ruszając się ani o włos. Stary Hillman i inni wyswobodzeni osadnicy pochwycili rozrzuconą dokoła broń i wtargnęli do szczeliny. Lecz i to mnie nie obchodziło, gdyż wzrok mój spoczywał na bronzowych rysach twarzy i zamkniętych oczach Apacza. Później przystąpił do mnie Walker, także zakrwawiony i oznajmił:
— Wszyscy pogaszeni!
— Ten także zgaśnie! — odrzekłem. — Oni wszyscy nic nie znaczą wobec tego jednego!
Apacz leżał ciągle jeszcze bez ruchu. Zacni i dzielni kolejarze i osadnicy stali dokoła głęboko wzruszeni. Nareszcie otworzył Winnetou oczy.
— Czy mój dobry brat ma jeszcze jakie życzenie? — powtórzyłem.
On zaś skinął głową i rzekł z cicha:
— Niechaj mój brat Szarlih zaprowadzi tych ludzi w góry Gros-Ventre. Nad rzeczką Metsur leżą takie kamienie, jakich oni szukają. Oni zasłużyli na to.
— Może co jeszcze polecisz?
— Niechaj mój brat nie zapomni Apacza i modli się za niego do wielkiego, dobrego Manitou. Czy ci jeńcy mogliby mimo pokaleczenia wspiąć się na górę?
Potwierdziłem to pytanie, chociaż widziałem, że ich ręce i nogi ucierpiały bardzo od więzów.
— Winnetou prosi ich, żeby mu zaśpiewali pieśń o Królowej niebios!
Oni usłyszeli te słowa. Nie czekając mej prośby, dał im stary Hillman znak. Oni wdrapali się na wyskok skalny tuż nad głową Winnetou, aby spełnić ostatnią wolę mego przyjaciela. Oczy jego poszły za nimi i zamknęły się, gdy stanęli na górze. Umierający ujął mnie za obie ręce i zaczął nadsłuchiwać pieśni:

Już światło dzienne mrok przysłania,
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania
Mogła przeminąć cierpień moc!
Do twoich stóp ślę prośby moje,
A ty je nieś przed Boga tron,
Madonno, niech cię modłów zdroje
I ich nabożny wita ton:
Ave, ave Maria!

Gdy zaczęto drugą zwrotkę, oczy jego otworzyły się nanowo i zwróciły z łagodnym wyrazem zadowolenia ku gwiazdom. Pieśń rozbrzmiewała dalej:

Promienie wiary mrok przysłania,
Nastaje zwątpień czarna noc,
Nadziei w Bogu z lat zarania
Chce nam coś ukraść świętą moc.
Madonno, niechaj ze mnie świeża
W starości nawet ufność tchnie,
Strzeż mojej harfy i psałterza,
Tyś me zbawienie, światło me.
Ave, ave Maria!

Winnetou przycisnął ręce moje do swej zranionej piersi i szepnął:
— Szarlih, prawda, że teraz nastąpią słowa o śmierci?
Nie mogłem ani słowa przemówić. Skinąłem tylko głową, płacząc, a tymczasem zaczęła się trzecia zwrotka:

Naraz blask życia mrok przysłania,
Wszystko otula śmierci noc,
Dusza na skrzydłach drży rozstania,
Musi pójść w niezbłaganą moc.
Madonno, rękom Twym powierzę
Ostatnich błagań trwożny szał,
Uproś, bym skonał w świętej wierze,
A potem z martwych wiecznie wstał.
Ave, ave Maria!

Kiedy przebrzmiał ostatni dźwięk pieśni, chciał Winnetou coś powiedzieć, lecz już nie zdołał. Przyłożyłem mu ucho prawie do samych ust, on zaś wyszeptał ostatnim wysiłkiem niknącego życia:

— Szarlih, ja wierzę w Zbawiciela. Winnetou jest chrześcijaninem. Bądź zdrów!
Przedśmiertne drżenie przebiegło po jego ciele, strumień krwi wypłynął z ust. Wódz Apaczów uścisnął jeszcze raz moje ręce i wyprężył się cały. Palce jego otwarły się, uścisk na rękach zwolniał... mój przyjaciel nie żył.
Cóż mogę jeszcze o tem opowiedzieć? Prawdziwy smutek nie lubi słów! O, gdyby rychło nadszedł czas, w którymby takie krwawe historye opowiadano jako przebrzmiałe podania!
Staliśmy niejednokrotnie oko w oko ze śmiercią, dziki Zachód nakazuje być w każdej chwili przygotowanym na nagły koniec. A jednak na widok trupa najlepszego z przyjaciół, jakich kiedykolwiek miałem, omal mi serce nie pękło. Mój stan duchowy nie da się opisać. Jak niezwykły był z niego człowiek! A teraz, zgasł, zgasł, tak nagle! Taksamo wygaśnie wkrótce cała jego rasa, której on najszlachetniejszym był synem.
Nie spałem przez całą noc, nie mówiąc do nikogo ani słowa. Oczy moje gorzały, choć ani łza się nie potoczyła z nich. Winnetou leżał na moich kolanach taksamo jak umarł. O czem ja wtedy myślałem, co czułem? Któżby się o to pytał? Gdyby to było możliwem, jakżeż chętnie byłbym się z nim podzielił dalszem życiem, a żył tylko połowę tego życia! Tak, jak on teraz na moich, tak umarł Klekih Petra na jego kolanach, a potem i siostra jego Nszo-czi.
Nie zawiodło go zatem przeczucie śmierci. Przewidując ją, oznaczył miejsce, na którem chciał być pochowanym. Ponieważ osadnicy spodziewali się tam znaleźć półszlachetne kamienie, o które im chodziło, przeto chętnie nam towarzyszyli, co nadzwyczajnie ułatwiło mi przeniesienie zwłok ukochanego zmarłego.
Nazajutrz rano opuściliśmy górę, gdyż lada chwila mogli wrócić dzicy. Zwłoki Apacza owinięto w koc i przymocowano do konia. Stąd do gór Gros-Ventre były tylko dwa dni drogi. Skierowaliśmy się w tę stronę jak najostrożniej, żeby Indyanie nie odkryli naszych śladów.
Wieczorem drugiego dnia dojechaliśmy do rzeczki Metsur. Tam złożyliśmy na wieczny spoczynek Indyanina wśród modłów chrześcijańskich i z honorami, należnymi tak wielkiemu wodzowi. Siedzi on w pełnem uzbrojeniu wojennem na zastrzelonym w tym celu koniu wewnątrz usypanego na nim kurhanu. Nie powiewają z niego skalpy zabitych nieprzyjaciół, jak to się zwykle widzi na grobowcach wodzów, lecz ze szczytu widnieją trzy krzyże.
W dolinie znalazły się nietylko obiecane kamienie, lecz w jednem miejscu nawet pokład złotego piasku, który railroaderom wynagrodził sowicie tę jazdę. Część ich postanowiła założyć tu razem z settlerami osadę pod nazwą Helldorf. Reszta powróciła do Echo-Cannon, gdzie się dowiedzieli, że rozbójnik Haller umarł z powodu rany. Innych pojmanych razem napastników ukarano.
Dzwonek, zakopany przez Winnetou, zabrano do nowej osady, gdzie settlerzy zbudowali kapliczkę. Ilekroć zabrzmi jego jasny dźwięk, a pobożni osadnicy zaśpiewają Ave Maria, wspominają wodza Apaczów, w przekonaniu, że spełniło się to, o co, umierając, prosił przez ich usta.

Madonno, rękom twym powierzę
Ostatnich próśb gorący szał,
Uproś, bym skonał w świętej wierze,
A potem z martwych wiecznie wstał.
Ave, ave Maria!


ROZDZIAŁ VIII.
Testament Apacza.

Winetou nie żyje! Te trzy słowa wystarczą na określenie nastroju, w jakim znajdowałem się wówczas. Myślałem, że nie zdołam rozłączyć się z jego grobem. Kilka pierwszych dni siedziałem przy nim w milczeniu, przypatrując się ożywionemu ruchowi zakładających nową osadę. Powiadam, że się przypatrywałem, ale nic właściwie nie widziałem. Dochodziły mnie ich głosy, ale ja nie słyszałem niczego. Byłem nieobecny duchem. Mój stan podobny był do stanu człowieka, który, ogłuszony na pół z powodu uderzenia w głowę, słyszy wszystko, jakby z daleka, a widzi jak przez szybę matową. Było to prawdziwem szczęściem, że czerwonoskórzy nie znaleźli naszych śladów i miejsca obecnego pobytu. Nie byłbym teraz sprostał im w walce. Kto wie zresztą, czy takie niebezpieczeństwo nie byłoby mnie wyrwało z mojego odrętwienia.
Zacni osadnicy usiłowali zająć mnie swojemi czynnościami, lecz wynik ich starań był bardzo powolny. Minęło kilka dni, zanim się opamiętałem i zacząłem im pomagać. Dobroczynne działanie tej zmiany nie kazało długo na siebie czekać. Musiano wprawdzie każde słowo wydobywać ze mnie przemocą, lecz wnet wróciła mi dawna energia i niebawem byłem znów tym, którego rada i zdanie kierowało drugimi.
Trwało to dwa tygodnie, poczem powiedziałem sobie że nie mogę tu dłużej pozostać. Testament przyjaciela ciągnął mnie pod Nugget-tsil, gdzie pochowaliśmy Inczu-czunę i jego piękną córkę. Było też moim obowiązkiem pojechać nad Rio Pecos i zawiadomić Apaczów o śmierci najsłynniejszego i najlepszego z ich wodzów. Wiedziałem wprawdzie, jak szybko biegnie zwykle przez preryę wieść o takiem zdarzeniu — mogła tam dojść nawet przedemną — musiałem jednak udać się tam, jako świadek tego smutnego wypadku i najpewniejszy sprawozdawca. Osadnicy nie potrzebowali mnie koniecznie, a gdyby potrzebny był dla nich dzielny westman, to mogli się zwrócić do Walkera, który gotów był przez pewien czas u nich zabawić. Po serdecznem pożegnaniu ruszyłem w daleką drogę.
Inny na mojem miejscu starałby się pewnie o ile możności jechać przez miejsca, gdzie byli ludzie. Ja postąpiłem przeciwnie: unikałem takich miejsc, nie chcąc widzieć nikogo, a pragnąc być sam na sam ze smutkiem.
Życzenie to spełniało się aż do Beaver-Creek północnego Canadianu, gdzie miałem niebezpieczne spotkanie z wodzem Komanczów, Tokejchunem, któremu niegdyś uszliśmy tak szczęśliwie. Kiedy my rozbijaliśmy się z Siouksami na północy, wykopali Komancze znowu topór wojenny, a Tokejchun poprowadził siedmdziesięciu wojowników do grobów wodzów, aby wykonać tam taniec śmierci i zapytać gusła o przyszłość. Podczas tego wpadło mu w ręce kilku białych, których przeznaczył na śmierć męczeńską przy palu. Udało mi się jednak ich uwolnić. Pomijam tu tę przygodę, ponieważ nie pozostaje w związku z Winnetou. Opowiem ją przy innej sposobności. Wyswobodzonym białym towarzyszyłem aż do granicy Nowego Meksyku, gdzie im już nic nie groziło. Stamtąd mogłem udać się wprost nad Rio Pecos, ale testament Winnetou był dla mnie zbyt ważną rzeczą, żebym miał co do niego zbyt długo pozostawać w niepewności. Zwróciłem się więc na południowy wschód, aby się najpierw dostać do Nugget-tsil.
Była to droga niebezpieczna, ponieważ wiodła przez kraj nieprzyjaznych mi Komanczów i Keiowehów, którym tembardziej nie powinienem był się pokazywać. Napotykałem rozmaite tropy i ślady, lecz pilnowałem się nadzwyczaj i przybyłem szczęśliwie i niepostrzeżenie w pobliże rzeki Gualpa. Tam natrafiłem na odciski kopyt, prowadzące w tym samym kierunku, w którym ja jechałem. Nie chcąc się zetknąć z czerwonymi, ani zadawać z białymi, myślałem początkowo zboczyć z tego tropu, lecz wtedy byłbym musiał okrążać, a dla mnie było przecież ważną rzeczą przekonać się, czy to byli Indyanie, czy biali. Pojechałem więc za tym tropem, który pozostawiony był może przed godziną.
Niebawem zobaczyłem, że byli to trzej jeźdźcy, a wkrótce potem przybyłem na miejsce, gdzie się oni byli zatrzymali. Jeden z nich zsiadł był prawdopodobnie, aby poprawić rozluźniony rzemień. Ślad pochodził od buta. Był to więc biały, a ponieważ nie miałem powodu do przypuszczenia, żeby jeden biały jechał w towarzystwie dwu Indyan, przeto wywnioskowałem z łatwością, że wyprzedzały mnie trzy blade twarze.
Ani mi przez myśl nie przeszło zbaczać dla nich z mej drogi dotychczasowej. W razie spotkania z nimi nie musiałem przecież do nich się przyłączać. Oni jechali powoli, bo już w dwie godziny później ujrzałem ich przed sobą. Równocześnie zauważyłem wzgórza, między któremi przewijała się tutaj rzeka.
Było to już pod wieczór, dlatego postanowiłem przenocować nad rzeką. Oni prawdopodobnie mieli taki sam zamiar, ale ja nie potrzebowałem ani porzucać swojego zamiaru, ani dotrzymywać im towarzystwa. Gdy oni zniknęli w krzakach, które pokrywały pagórki, ja dojechałem tam także, a kiedy dostałem się nad rzekę, oni zdejmowali właśnie siodła z koni. Mieli wprawdzie dobre konie i broń, ale zewnętrzny ich wygląd nie budził wielkiego zaufania.
Zlękli się, spostrzegłszy mię niespodzianie, uspokoili się jednak rychło, odpowiedzieli na moje powitanie, a gdy zatrzymałem się opodal, nie zbliżając się do nich, podeszli ku mnie.
— Toście nas przestraszyli! — rzekł jeden z nich.
— Czy trapi was nieczyste sumienie, że was mój widok tak przeraził? — spytałem.
— Pshaw! My sypiamy na naszych sumieniach muszą więc być dobre, ale Zachód to strony niebezpieczne. Gdy tak znienacka wynurzy się obcy, to ręka mimowoli chwyta za głownię noża. Czy wolno spytać, skąd wy?
— Od Beaver-Fork.
— A dokąd dążycie?
— Nad Rio Pecos.
— To dalej niż my. My jedziemy tylko do Mugworthills.
To zwróciło moją uwagę, gdyż Mugworthills oznaczało tę samą grupę gór, którą Winnetou i jego ojciec nazywali Nugget-tsil. Czego chcieli tam ci trzej ludzie? Ja tam także zmierzałem. Jeśli zaś miałem się do nich przyłączyć, to trzeba było się dowiedzieć, jakie ich tam wiodły zamiary.
— Mugworthills? — zapytałem. — Cóż to za okolica?
— Bardzo piękna. Rośnie tam mnóstwo dzikiej bylicy, a bylica znaczy właśnie mugwort. Ale można tam znaleźć także coś innego.
— Co?
— Hm! Tego wam nie powiem, bo zaraz chcielibyście udać się do Mugworthills.
— Paplo! — huknął nań drugi. — Nie gadajże tak głupio!
— Pshaw! O czem się chętnie myśli, to się ciśnie na język. Kto wy właściwie jesteście?
Łatwo sobie wyobrazić, że to, co teraz usłyszałem, bardzo mnie uderzyło. On rzeczywiście mówił o Nugget-tsil, a ja sam widziałem tam podówczas dużo bylicy. Słowa jego brzmiały tak tajemniczo, że postanowiłem zostać tu z tymi ludźmi, lecz nie wyjawić, kim jestem. Odpowiedziałem zatem na ostatnie pytanie:
— Jestem sidlarzem, jeśli nie macie nic przeciwko temu.
— A wasze nazwisko? A może wolicie je zataić?
— Nie. Mogę je każdemu śmiało wymienić. Jestem Jones.
— Rzadkie nazwisko, nader rzadkie! — śmiał się. — Czy też je sobie zapamiętamy! Gdzie wasze sidła?
— Odebrali mi je Komancze razem z tem, co przez dwa miesiące zdobyłem.
— O to szczęście nie było dla was łaskawe!
— Niestety! Cieszę się jednak, że przynajmniej cało uszedłem przed nimi.
— Wierzę. Nie oszczędzają oni białych, zwłaszcza teraz!
— Czy Keiowehowie nie są tacy sami?
— Może jeszcze gorsi.
— A mimoto wy zapuszczacie się do ich kraju.
— To co innego. My się ich nie boimy, bo mamy dobre polecenia. Mr. Santer jest przyjacielem ich wodza Tanguy.
Santer! Można sobie wyobrazić, że mię to nazwisko poprostu zelektryzowało. Z trudem tylko ukryłem to niespodziane wrażenie obojętną miną. Ci ludzie znali Santera. Teraz było już pewnem, że się do nich przyłączę, gdyż oni mogli mieć na myśli tylko tego Santera, który się nam kilka razy wymknął. On właśnie był przyjacielem Tanguy.
— Czy to wpływowy człowiek ten Santer? — pytałem dalej.
— Niewątpliwie! Przynajmniej u Keiowehów. Ale może zsiądziecie? Wieczór nadchodzi, najlepiej więc przenocować nad rzeką, gdzie jest woda i pasza dla konia.
— Hm! Ja was nie znam, a wy sami wyraziliście się przed chwilą, że należy być ostrożnym.
— Czy wyglądamy na złych ludzi?
— Nie, ale wy zapytywaliście mnie o nazwisko, sami zaś nie powiedzieliście, kim jesteście.
— Zaraz się dowiecie. Jesteśmy westmanami, a trudnimy się to tem, to owem. Żywi się człowiek, jak może. Ja nazywam się Gates, ten obok mnie mr. Clay, a trzeci mr. Summer. Czy wam to wystarczy?
— Yes!
— To zsiądźcie nareszcie, albo jedźcie dalej! Nie krępujcie się nami zupełnie!
— Jeśli pozwolicie, to zostanę z wami. W tych stronach zawsze lepiej być w kilku.
— Well! Z nami będzie wam bezpiecznie. Nazwisko Santera chroni nas wszystkich.
— Co to właściwie za gentleman ten Santer? — pytałem dalej, zsiadłszy z konia.
— Gentleman w prawdziwem tego słowa znaczeniu. Zaskarbi sobie naszą wdzięczność, jeśli spełni się to, co nam przyrzekł.
— Znacie go już od dawna?
— Nie. Dopiero niedawno spotkaliśmy się z nim po raz pierwszy.
— Gdzie?
— W forcie Arkanzas. Ale czemu tak o niego pytacie? Czy to wasz znajomy?
— Czy pytałbym o znajomego?
— Hm! To całkiem słuszne!
— Twierdzicie, że jego nazwisko zapewnia wam bezpieczeństwo, a ponieważ ja jestem przy was, przeto korzystam także z jego ochrony. Musi mnie więc zajmować. Nieprawdaż?
— Yes! Siądźcie tu z nami i rozgośćcie się! Macie co do jedzenia?
— Kawałek mięsa.
— U nas znajdzie się więcej. Jeśli wam nie wystarczy, możecie dostać od nas.
Z początku uważałem ich za włóczęgów, teraz jednak, przypatrzywszy się im lepiej, gotów byłem wziąć ich za ludzi uczciwych, oczywiście wedle pojęcia panującego na Zachodzie, gdzie jest inna miara moralności. Zaczerpnęliśmy sobie wody z rzeki i jedliśmy mięso. Oni spoglądali na mnie ciekawie przez jakiś czas. Wreszcie przemówił Gates, który, jak się zdawało, występował w imieniu wszystkich.
— A zatem postradaliście futra i sidła? To szkoda. Jakże wyżywicie się teraz?
— Za pomocą polowania narazie.
— Jakże wasze strzelby? Widzę, że macie aż dwie.
— Z tego starego grzmotu strzelam kulami, a śrutem z tej małej strzelby.
Sztuciec wiozłem z sobą w futerale. Gdybym był wymienił nazwy obu strzelb, byliby odrazu poznali, kto jestem.
— No, to dziwny z was człowiek. Włóczycie z sobą dwie strzelby, jedną na kule, a drugą na śrut. Wszak na to jest dubeltówka, z jedną lufą na kule, a drugą na śrut!
— To słuszne, ale ja przywykłem do tej starej pukawki.
— A co będziecie robić nad Rio Pecos, mr. Jones?
— Nic szczególnego. Podobno łatwiej tam polować, niż tu.
— Jeśli sądzicie, że Apacze pozwolą wam u siebie polować, to was źle pouczono. Nie wierzcie w to! Tu zabrano wam tylko sidła i futra, a tam możecie łatwo własną skórę postradać. Czy musicie tam pojechać koniecznie?
— Wcale nie.
— To chodźcie z nami!
— Z wami? — udałem zdziwionego.
— Tak.
— Do Mugworthills?
— Tak.
— A po co?
— Hm! Nie wiem, czy mogę wam to powiedzieć. Co wy na to, Clay i Summer?
Obaj zapytani spojrzeli na siebie, poczem Clay odpowiedział:
— To rzecz wątpliwa. Mr. Santer zakazał nam o tem mówić, ale dodał przytem, że zdałoby mu się do tego więcej odpowiednich ludzi. Rób, jak uważasz!
— Well! — potwierdził Gates. — Skoro mr. Santer stara się jeszcze o innych ludzi, to my możemy także kogoś dla niego przyjąć. A więc nic was teraz nie wiąże, mr. Jones?
— Nie — odrzekłem.
— A macie czas?
— Aż za wiele!
— Czy wzięlibyście udział w robocie, która może przynieść dużo, dużo pieniędzy?
— Czemu nie? Każdy chętnie zarabia, a jeśli tego ma być nawet dużo, nie wiem, dlaczego miałbym się od tego usuwać. Muszę jednak wiedzieć, o co idzie.
— To się samo przez się rozumie! To jest właściwie tajemnica, ale wasza rzetelna i dobroduszna twarz świadczy o tem, że wybyście nie byli zdolni nas wyzyskać, ani oszukać.
— Na tyle jestem uczciwy; możecie być pewni.
— Wierzę! Udajemy się więc do Mugworthills, aby szukać nuggetów.
— Nuggetów! — zawołałem. — A są tam?
— Nie krzyczcie tak! Prawda, że was to nęci. Tak, tam są nuggety.
— Od kogo o tem wiecie?
— Właśnie od mr. Santera.
— Czy on je widział?
— Nie, bo w takim razie nie brałby nas z sobą, lecz zachowałby całe gniazdo dla siebie.
— A więc nie widział? Przypuszcza tylko?
— On jest pewny, że one tam są, tylko nie zna dokładnie miejsca.
— To byłoby szczególne!
— Szczególne, a jednak słuszne i prawdziwe. Wytłómaczę wam to jasno, jak on to nam przedstawił. Czy słyszeliście kiedy o niejakim Winnetou?
— O wodzu Apaczów? Tak.
— A znacie niejakiego Old Shatterhanda?
— Opowiadano mi o nim.
— Ci dwaj żyją z sobą w wielkiej przyjaźni i byli raz dawniej pod Mugworthills z ojcem Winnetou oraz innymi czerwonymi i białymi. Mr. Santer podsłuchał, że Winnetou udaje się z ojcem w góry po nuggety, przyszedł więc do przekonania, że złoto leży tam chyba masami, skoro Indyanie biorą stamtąd, ile im potrzeba i kiedy chcą. Ja sądzę, że dobrze wywnioskował.
— Bez wątpienia.
— Słuchajcie dalej! Mr. Santer stanął na czatach, aby pójść za obydwu Apaczami i odnaleźć to miejsce. Nie można mu tego brać za złe, jak zobaczycie, gdyż co tym czerwonoskórcom po złocie, którego nie potrzebują? Nie mają do tego zmysłu.
— Czy mu się udało?
— Niestety nie zupełnie. Poszedł on za nimi, (a była z nimi także siostra Winnetou), kierując się ich śladami, a na tem, jak wiecie, traci się zawsze sporo czasu. Kiedy się zbliżył do tego miejsca, oni już stamtąd wracali. Powiedzcie teraz, czy to nie paskudna historya!
— Wcale nie paskudna!
— Nie? Jakto?
— Mógł ich spokojnie przepuścić obok siebie, a potem pójść dalej ich śladem, który zaprowadziłby go był do nuggetów.
— Do stu piorunów! To prawda! Niezły z was ptak, jak widzę. Możecie się nam przydać. Stało się niestety inaczej. On sądził i to całkiem słusznie, że oni mieli przy sobie nuggety i strzelił do nich, aby je im odebrać.
— Czy trafił dobrze?
— Tylko stary i dziewczyna padli nieżywi. Tam znajdują się ich groby. Santer byłby kulą przeszył także Winnetou, ale musiał uciekać, gdyż nagle przyszedł mu w pomoc Old Shatterhand, który go potem ścigał z białymi i czerwonymi i zapędził aż do Keiowehów. Z wodzem tych Indyan zaprzyjaźnił się Santer. Nieraz potem jechał do Mugworthills, mało sobie oczu nie wypatrzył, ale nic nigdy nie znalazł. Teraz dopiero wpadł na dobrą myśl, żeby wziąć ludzi do pomocy w poszukiwaniach. Kilku więcej zobaczy, aniżeli jeden. My właśnie mamy mu pomóc, a jeśli wy chcecie, to możecie z nami pojechać.
— Czy spodziewacie się powodzenia?
— Nawet bardzo. Czerwoni tak prędko powrócili wtedy ze złotodajnego miejsca, że nie może ono leżeć daleko od punktu, w którym mr. Santer ich spotkał. Należy więc tylko przeszukać małą przestrzeń. Jeślibyśmy i wtedy złota nie znaleźli, to chybaby się dyabeł w to wdał. Czasu przecież nam nie braknie. Będziemy szukali tygodniami i miesiącami, gdyż nikt nas stamtąd nie wypędzi. Cóż wy na to wszystko?
— Hm! Właściwie nie podoba mi się ta cała sprawa.
— Dlaczego?
— Krew do tego przylepła.
— Nie bądźcie takim głupim! Czy to wy, albo my przelaliśmy tę krew? Czy to nasza wina? Bynajmniej! Zresztą o co chodzi? O dwu zastrzelonych czerwonoskórców? I tak wszyscy będą wytępieni, i wygasną! Co się przedtem stało, o to nie dbajmy. My szukamy złota. Jeśli znajdziemy, będziemy żyli, jak Astor lub inni milionerzy.
Dowiedziałem się zatem odrazu, jakich ludzi miałem przed sobą. Nie należeli oni do wyrzutków, jakich często już spotykałem, ale życie Indyanina nie przedstawiało dla nich wartości większej od życia zwierzyny, którą każdy może zastrzelić. Nie byli jeszcze starzy i nie postępowali też, jak doświadczeni, ostrożni, mężowie, gdyż nie byliby tak prędko, tylko dla mej uczciwej twarzy, powierzyli mi swej tajemnicy i zaofiarowali koleżeństwa.
Nie potrzebuję chyba podkreślać, jaką niespodziankę sprawiło mi to spotkanie i jak mi było na rękę. Znowu mogłem wziąć Santera na oko! Ale tym razem miałem nadzieję, że już raz z nim ostatecznie się załatwię. Nie pokazałem jednak po sobie niczego, kiwnąłem głową w jedną i w drugą stronę jakby pod wpływem wątpliwości i odpowiedziałem na wywód Gatesa:
— Nuggetów chciałbym, ale zdaje mi się, że nie dostaniemy ich, choćbyśmy je znaleźli.
— Co za myśl! Skoro je znajdziemy, to będziemy je mieli.
— Ale jak długo?
— Dopóki nam się spodoba. Chyba nikomu z nas nie przyjdzie na myśl je wyrzucić!
— A jeśli nam je odbiorą?
— Kto taki?
— Santer.
— Co? Wy chyba sami nie wierzycie w to, co mówicie!
— Czy wy go znacie pod tym względem?
— O, bardzo dobrze!
— A poznaliście go dopiero niedawno temu!
— To uczciwy człowiek. Kto nań spojrzy, nie może wątpić w jego moralność. A zresztą, wszyscy go chwalą, kogo tylko pytaliśmy o niego.
— A gdzie jest teraz?
— Rozstał się z nami wczoraj, by pojechać nad Saltfork, gdzie znajduje się wieś Tanguy, wodza Keiowehów. My tymczasem mamy udać się do Mugworthills.
— Czego tam Santer chce?
— Niesie Tangui bardzo ważną i przyjemną dla niego wiadomość, a mianowicie, że Winnetou już umarł.
— Jakto? Winnetou już nie żyje?
— Tak. Siouksi go zastrzelili. Tangua, którego wrogiem śmiertelnym był Winnetou, będzie się radował bez końca tą wieścią. Mr. Santer właśnie dla tej wiadomości zboczył z naszej drogi, a pod Mugworthills znowu się z nami spotka. To czcigodny gentleman, który chce nas wzbogacić. Z pewnością i wam się także spodoba, skoro go tylko ujrzycie.
— Zobaczymy, ale ja radzę, żebyśmy byli ostrożni!
— Przed nim?
— Tak.
— Ależ niema najmniejszego powodu do nieufności!
— A ja wprawdzie gotów jestem przyłączyć się do was, lecz oczy będę miał dobrze otwarte. Kto dla kilku nuggetów strzela do dwojga ludzi, którzy nie zrobili mu nic złego, po tym można się naprawdę spodziewać, że i nas zamorduje, by posiąść złoto, skoro tylko je znajdziemy.
— Mr. Jones, co... co... wy...?
Nie skończył zdania i wypatrzył się na mnie z przerażeniem. Clay i Summer zafrasowali się także.
— Tak — mówiłem dalej — to nietylko możliwe, lecz nawet prawdopodobne, że wzywa was na pomoc z tem silnem postanowieniem, żeby was w niegodziwy sposób usunąć potem, skoro tylko skarb się znajdzie.
— To tylko urojenia wasze, jak się zdaje!
— Bardzo się w takim razie mylicie! Jeśli rozważycie rzecz dobrze i bez uprzedzenia dla Santera, to musicie przyjść do tego samego przekonania co i ja. Najpierw wyobraźcie sobie, że ten człowiek jest przyjacielem Tanguy, znanego jako największego i nieprzebłaganego wroga wszystkich bladych twarzy! W jaki sposób mógł on posiąść jego przyjaźń?
— Nie wiem tego.
— Tego nie trzeba dopiero wiedzieć, to można sobie bardzo łatwo wywnioskować.
— Cóż wy sobie wywnioskowaliście, mr. Jones?
— Kto jest przyjacielem wroga wszystkich białych, ten musiał dowieść, że także nie dba o życie białych, a to jest powodem dostatecznym, żeby się przed nim pilnować ogromnie. Czy mam słuszność, czy nie?
— To przynajmniej brzmi tak, że można tego słuchać. Cóż jeszcze do tego dodacie?
— To, co już raz powiedziałem.
— Że zabił dwu czerwonych?
— Tak.
— Ja tego nie biorę mu wcale za złe. W moich oczach to nie jest powodem do tego, żeby komuś nie ufać i uważać go za draba.
— Czy wy nie czujecie, że przez takie stanowisko sami sobie wystawiacie niedobre świadectwo?
— Nie. Indyanie to wszystko łotry, których należy wytępić!
— Oni są także ludźmi i mają swoje prawa, które my winniśmy uszanować!
— Mówicie bardzo humanitarnie! Ale gdyby nawet słuszność była po waszej stronie, to nie rozumiem, dlaczego śmierć dwu czerwonych miałaby być czemś nie do przebaczenia.
— Nie?...
— Wszystko należy brać ze strony praktycznej. Chyba zdajecie sobie sprawę z tego, że czerwonych czeka zguba.
— Niestety, nie mogę temu zaprzeczyć.
— Skoro więc wszyscy muszą zniknąć z powierzchni ziemi, to obojętną jest rzeczą, czy dwaj z nich zginą o kilka dni prędzej, niż im było przeznaczone. Z tego punktu widzenia człowiek, który ich śmierć sprowadził, nie jest mordercą; uprzedził tylko cokolwiek przeznaczenie.
— Szczególna jest ta wasza praktyczna moralność! Czy tego nie widzicie?
— Może ona jest szczególna, ale nie zaszkodziłoby wam, gdybyście ją sobie trochę przyswoili.
— Well, zobaczymy, jak się ta sprawa przedstawi z waszego stanowiska. Czy sądzicie, że mr. Santer nie zasługuje na potępienie?
— Pewnie, że nie.
— A zatem to, że zastrzelił wodza Apaczów i jego córkę nie jest grzechem? Przypuśćmy, że i moje zdanie jest takie, ale teraz nasuwa się bardzo praktyczne pytanie: Dlaczego on ich zastrzelił?
— Aby się dowiedzieć o miejscu, w którem ukrywali złoto.
— Nie. Nie dlatego!
— Nie? A z jakiego powodu?
— Aby się dowiedzieć o miejscu, nie musiał jeszcze pozbawiać ich życia. Gdyby ich był puścił swobodnie, a po ich oddaleniu się zbadał, gdzie byli, byłby prawdopodobnie znalazł to miejsce. Wszak powiedział wam, że bardzo prędko wrócili. Wobec tej szybkości i pośpiechu nie stracili chyba czasu na troskliwe zacieranie śladów, żeby ich już nie można zobaczyć. Nie byli też zapewne zbyt ostrożni, gdyż zdawało im się, że sami są w Mugworthills. Ich trop byłby go niewątpliwie zaprowadził na to miejsce. Już to raz zaznaczyłem.
— Ale to rzeczy nie zmienia. Przyznam się otwarcie, że nie wiem, jak zamierzacie tem obalić moje zdanie.
— Zaraz to usłyszycie. Santer nie zastrzelił obojga Indyan na to, aby odkryć miejsce złotodajne, lecz aby dostać nuggety, które oni zabrali i mieli przy sobie.
— To jest obojętne!
— Dla niego i dla zastrzelonych, ale nie dla nas.
— Czemu nie?
— Jak sądzicie, czy mało było złota w kryjówce, czy dużo?
— Dużo, pewnie, że dużo! Nie zdołam wprawdzie tego dowieść, lecz wyobrażam sobie.
— A ja potrafię to udowodnić!
— Wy? — zapytał zdziwiony.
— Tak. Wystarczy trochę pomyśleć. Jeśli się nawet nie zna Mugworthills, to można przypuścić, że niema tam naturalnych pokładów złota, lecz że musiano je tam zgromadzić. Ilekroć zaś Indyanie zadają sobie trudu, by taki skład założyć, nie dzieje się to nigdy dla odrobiny.
— To całkiem słuszne!
— Było więc tam dużo, bardzo dużo złota. To, co zabrali Winnetou i jego ojciec, było tylko małą częścią. Nie prawdaż?
— Przyznaję także.
— I dla takiego głupstwa zabił mr. Santer dwoje ludzi!
— Hm, tak, ale to było praktyczne. Chciał zdobyć i tę małą sumę.
— Czyż jeszcze nie pojmujecie, do czego zmierzam. Ta praktyczność, którą tak usprawiedliwiacie, może być dla nas wysoce niebezpieczną.
— Niebezpieczną? Jakto?
— Wyobraźcie sobie, że idziemy do Mugworthills i znajdujemy cały skarb; potem...
— Potem dzielimy go natychmiast między siebie — wtrącił prędko, przerywając mi zdanie.
— Tak, dzielimy. Jak sądzicie, ile otrzyma każdy z nas?
— Któż to może oznaczyć? Musiałoby się wprzód wiedzieć, ile tam złota jest wogóle.
— I wtedy nie moglibyście wiedzieć, ile każdy dostanie, gdyż mr. Santer zażąda dla siebie lwiej części, a nam przyzna tylko tyle, ile mu się spodoba.
— Nie, tego on nie uczyni. Co do tego, mylicie się stanowczo!
— Ja jednak trwam przy swojem twierdzeniu.
— Podział będzie bardzo uczciwy, nikt nie otrzyma więcej, aniżeli drugi.
— Nawet Santer nie?
— Nie.
— Czy on sam to powiedział?
— Tak. Nietylko przyrzekł, lecz nawet dał nam rękę na to.
— Czy wydał wam się przytem dostojnym?
— Oczywiście! To najporządniejszy i najwytworniejszy człowiek, jakiego sobie można pomyśleć!
— A wy jesteście najbardziej dziecinnemi z dusz, jakie kiedykolwiek spotkałem.
— Jakto?
— Bo wierzycie temu przyrzeczeniu.
— Cóż w tem dziwnego?
— Czy trzeba wam to dopiero tłómaczyć?
— Pewnie!
— Człowiek, który dla kilku nuggetów zabija dwoje ludzi, tak opanowany jest przez żądzę złota, że nawet nie pomyśli dzielić się z wami w ten sposób.
— To było dwoje czerwonych!
— Ale w każdym razie dwoje ludzi, którzy nie wyrządzili mu nic złego! Nie ulega wątpliwości, że gdyby to byli biali, to także byłby ich bez wahania sprzątnął z drogi.
— Hm! — mruknął Gates z niedowierzaniem.
— Ja tak twierdzę, a nawet idę dalej. Santer obiecał wam, że dostaniecie tyle, co i on, a ja sądzę...
— Że dotrzyma słowa i odda nam część, która nam się będzie należała — wtrącił.
— Być może, że nam da, będąc przekonany, że ją otrzyma napowrót.
— Drogą rabunku?
— Tak. Część, przypadająca na każdego z nas, będzie w każdym razie sto lub więcej razy większa od tego, co mieli przy sobie Inczu-czuna i Winnetou. Jeśli Inczu-czunę i jego córkę zastrzelił z chciwości, to przysiągłbym, że od chwili, w której my dostaniemy złoto, nie będziemy ani minuty pewni własnego życia!
— Poczekajcie, mr. Jones!
— Pewnie, że zaczekam.
— To wielka różnica, czy się strzela do Indyan, czy do białych!
— Dla człowieka, którego porwała gorączka posiadania złota, nie istnieje ta różnica.
— Hm! Nie mogę wam przyznać słuszności w tym wypadku, gdyż mr. Santer jest gentlemanem w całem tego słowa znaczeniu.
— Cieszyłbym się, gdybyście się nie mylili!
— Założę się z wami, o co chcecie, mr. Jones! Przypatrzcie się tylko mr. Santerowi, a oko powie wam zaraz, że on zasługuje na zaufanie.
— Well! Jestem bardzo rozciekawiony na chwilę, w której go ujrzę.
— Jesteście tak pełni wątpliwości i podejrzeń, jak kałuża ropuch i głowaczy. Jeśli sądzicie, że grozi wam niebezpieczeństwo, to łatwo możecie go uniknąć.
— Jeśli nie pojadę do Mugworthills?
— Tak. Wszak wolno wam się nie przyłączyć. Nie wiem wogóle, czy mr. Santerowi będzie to miłem, że was zabierzemy. Myślałem, że zrobię wam przysługę.
Powiedział to niemal odpychającym tonem, rozdrażniony tem, że nie wierzyłem mu co do osoby Santera. Ja zaś odparłem mu na to:
— Ja też uważam to za przysługę i dziękuję wam za nią.
— Okażcie więc swoją wdzięczność w inny sposób, a nie przez oczernianie gentlemana, którego nie widzieliście jeszcze wcale! Nie sprzeczajmy się dłużej, lecz zostawmy te rzeczy samym sobie!
Na tem zakończyliśmy ten temat i mówiliśmy o czem innem, przyczem udało mi się rozprószyć złe wrażenie, które sprawiła moja nieufność.
Jakżeż łatwo byliby mi przyznali słuszność, gdybym był mógł powiedzieć im, kim jestem. Byli to niedoświadczeni i łatwowierni ludzie. Obawiałem się, że gdybym im zupełnie zaufał, byliby mi raczej zaszkodzili, aniżeli przydali się na coś.
Później udaliśmy się na spoczynek. Wprawdzie miejsce, na którem znajdowaliśmy się, uważałem za bezpieczne, mimoto przeszukałem starannie całe otoczenie, a nie znalazłszy nic podejrzanego, zaniechałem zarządzenia kolejnego czuwania. Oni zaś byli tacy naiwni, że wcale o potrzebie straży nie pomyśleli.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy razem do Mugworthills. Oni oczywiście nie wyobrażali sobie, że był to także cel mojej podróży.
Dzień przeszedł mi wśród ustawicznego niepokoju i troski. Oni jechali pewni siebie, bo byli przekonani, że przy spotkaniu się z Keiowehami wystarczy, gdy podadzą nazwisko Santera, tymczasem ja dobrze wiedziałem, że mnie ci czerwonoskórcy poznają. Towarzysze moi uważali zatem wszelkie środki ostrożności za zbyteczne, ja zaś nie mogłem im się sprzeciwiać, nie chcąc wzbudzić podejrzenia, albo ściągnąć na siebie ich gniewu. Szczęściem nikt nas przez cały ten dzień nie widział.
Wieczorem rozłożyliśmy się obozem na otwartej preryi. Oni chcieli rozniecić ogień, lecz nie znaleźli materyału do tego, co mnie w duchu ucieszyło. Zresztą zimno nie było, a piec nie było co. Nazajutrz rano zjedliśmy przed wyruszeniem ostatek suszonego mięsa, odtąd zaś byliśmy skazani na łowy. W tej sprawie zrobił Gates uwagę, która ubawiła mnie w duchu:
— Jesteście zastawiaczem sideł, ale nie myśliwym, mr. Jones. Powiedzieliście wprawdzie, że umiecie strzelać, ale kto wie, czybyście czego w tym względzie dokazali. Czy traficie na odległość stu kroków do preryowego zająca?
— Stu kroków? — odrzekłem. — Hm! To trochę daleko!
— Ja odrazu przypuszczałem, że nie trafilibyście. Wobec tego napróżno wogóle dźwigacie ten stary grzmot. Z niego możnaby wieżę zestrzelić, ale nie drobną zwierzynę. Ale nie troszczcie się o to, już my się o mięso postaramy.
— Trafiacie chyba lepiej odemnie?
— Tak nam się zdaje. Jesteśmy myśliwymi z preryi, prawdziwymi westmanami!
— To nie wystarcza.
— Tak? A czegóż jeszcze potrzeba?
— Zwierzyny. Umiejcie sobie strzelać, jak chcecie, jeśli tu niema zwierzyny, to będziemy musieli głód cierpieć.
— Nie bójcie się o to! Już my ją znajdziemy!
— Tu na sawannie? Tu są tylko antylopy, które nie dopuszczą nas tak blizko do siebie, żebyśmy mogli strzelać.
— Mądrze mówicie i trafiliście prawie w sedno. Ale w Mugworthills jest las, będzie więc i zwierzyna. Tak powiedział mr. Santer.
— Kiedyż tam dojedziemy?
— Może koło południa, jeśliśmy, jak przypuszczam, dobrze jechali.
Nikt nie wiedział lepiej odemnie, że jechaliśmy dobrze i że przed południem dostaniemy się do Nugget-tsil. Ja prowadziłem ich właściwie tak, że tego nie zauważyli. Oni więc jechali ze mną, a nie ja z nimi.
Słońce nie doszło było jeszcze do szczytu swej codziennej drogi, kiedy ujrzeliśmy wznoszące się z ziemi zalesione wzgórza, do których zdążaliśmy teraz.
— Czy to są Mugworthills? — zapytał Clay.
— Tak — odparł Gates. — Mr. Santer opisał nam całkiem dokładnie, jak wyglądają od północy, a to, co tutaj widzimy, zgadza się z tym opisem. Za pół godziny będziemy u celu.
Lecz Summer osłabił tę nadzieję, mówiąc:
— Zapomniałeś, że Mugworthills są od północy niedostępne dla jeźdźców.
— Wiem o tem dobrze. Miałem teraz na myśli tylko to, że będziemy tam za pół godziny. Potem objedziemy Mugworthills dokoła, dopóki od południa nie dostaniemy się na dolinę, która je dzieli.
Słyszałem, że Santer opisał im dokładnie teren, chciałem więc przekonać się, jak daleko sięgała ta dokładność i zapytałem:
— W tej dolinie spotka się pewnie Santer z wami, mr. Gates?
— Nie w dolinie, lecz na górze.
— Czy mamy się tam z końmi wydostać?
— Tak.
— A jest tam droga?
— Właściwej drogi niema, tylko łożysko rzeczki. Jechać tamtędy nie można, trzeba się wspinać, a konie prowadzić za sobą.
— Na co to? Czy musi się tam wyłazić? A na dole zostać nie można?
— Nie, gdyż miejsce poszukiwań znajduje się na górze.
— To należałoby przynajmniej konie zostawić na dole. To byłoby w każdym razie lepsze.
— Niedorzeczność! Widać, że jesteście sidlarzem. Może całe tygodnie upłyną, zanim osiągniemy cel wyprawy na górę. Czy na tak długi czas można zostawić konie na dole? Ktoś musiałby być zawsze przy nich na straży, na górze zaś będziemy je zawsze mieli przy sobie i nie będzie potrzeba osobnego dozorcy. Czy tego nie pojmujecie?
— I owszem! Kto jednak nie zna okolic, może zapytać w ten sposób.
— Zresztą tam w górze jest bardzo ładnie, gdyż jak wam to już powiedziałem, wznoszą się tam grobowce wodza Apaczów i jego córki.
— I przy tych grobach rozbijemy nasz obóz?
— Tak.
— Na noc także?
Zapytałem w ten sposób z ważnego powodu, gdyż, musiałem kopać pod grobem Inczu-czuny, aby przyjść w posiadanie testamentu Winnetou, a do tego świadkowie byli zbyteczni. Tymczasem usłyszałem właśnie, że tam mieliśmy urządzić obóz. Przyszło mi na myśl, że może towarzyszy moich ten naturalny lęk, jaki ogarnia zwykłych ludzi przed grobami, do tego skłoni, ażeby przynajmniej w nocy omijali pobliże mogił. Lecz i to, gdyby się nawet stało, nie mogło mi wystarczyć. Nie widząc dobrze w nocy, mogłem popełnić błąd, a wreszcie, gdyby i ta przeszkoda była wykluczona, to przecież byłbym nie zdołał w nocy zasypać dziury tak, żeby rano śladów nie było.
— Dlaczego chcecie wiedzieć, czy także na noc bodziemy tam przebywali? — zapytał Gates.
— Hm! Nie każdy lubi spać nocą pod grobami — odpowiedziałem.
— Ach! Wy się boicie?
— To nie!
Ej chyba! Słyszycie, Clay i Summer? Mr. Jones boi się zmarłych! Lęka się obojga czerwonych. Myśli, że wstaną z grobu i wyskoczą mu na plecy, hahahaha!
Zaśmiał się na całe gardło, a tamci obaj mu zawtórowali. Ja milczałem, chcąc zostawić ich w mniemaniu, że jestem taki bojaźliwy, gdyż inaczej byliby może dopatrzyli się w moich pytaniach szczególnych powodów, a od tego właśnie ja starałem się ich odwieść.
— Jesteście taki zabobonny, sir? — mówił dalej Gates z przekąsem. — To wielka głupota! Umarli nie wstają, a tych dwoje właśnie nie porzuci wiecznych ostępów myśliwskich, gdzie żyją in dulci jubilo przy jeleniej i bawolej pieczeni. Gdyby się wam jednak ukazali, co nie jest całkiem wykluczonem, to zawołajcie nas tylko na pomoc, a my ich już odpędzimy.
— Sam dałbym sobie z nimi radę, mr. Gates. Chociaż w istocie nie boję się niczego, to jednak nie uważam za stosowne spać pod grobami, skoro można gdzieindziej.
Podczas tej sprzeczki zbliżyliśmy się tak do wzgórz, że musieliśmy zboczyć na zachód, by je objechać. Przybywszy na stronę południową, dojechaliśmy do doliny, wiodącej do środka i ruszyliśmy dalej tą doliną. Później otworzył się wspomniany już niejednokrotnie boczny parów, którym podążyliśmy w górę, dopóki się nie rozdzielił. Zsiadłszy tutaj, zaczęliśmy, prowadząc konie za sobą, wspinać się po kamienistym gruncie aż do ostrej krawędzi na górze, przez którą trzeba było się przedostać.
Ja jechałem umyślnie na ostatku, a Gates na przedzie. Stawał on kilka razy, by sobie opis przypomnieć i dobrze się potem oryentował; miał niezłą pamięć. Następnie zjechaliśmy na dół, prosto przez las, dopóki drzewa się nie rozstąpiły. Tu zatrzymał się Gates i zawołał:
— Dobrze, całkiem dobrze! Oto są oba kurhany! Widzicie? Jesteśmy na miejscu. Teraz tylko potrzeba, żeby jeszcze mr. Santer przyszedł.
Tak, byliśmy na miejscu. Tu stał grobowiec Inczu-czuny, niegdyś wodza Apaczów. We wnętrzu tej kupy ziemi, obłożony płaszczem kamiennym, spoczywał, siedząc na swoim koniu i w zbroi, z wyjątkiem strzelby srebrzystej i leku. Obok wznosiła się piramida z kamieni ze sterczącym z niej szczytem drzewa, o którego pień oparta przesypiała Nszo-czi swój sen ostatni. Byłem tu z Winnetou kilka razy podczas naszych wypraw, dla uczczenia pamięci zmarłych, a teraz witałem te groby bez niego, bo on także rozstał się ze mną na wieki. Winnetou odwiedzał także bezemnie to, tak drogie dla niego miejsce, kiedy ja przebywałem w innych krajach. Jakie myśli mogły wówczas mieszkać pod tem czołem, jakie uczucia targać jego sercem? Santer i zemsta! Ten człowiek i żądza odwetu zajmowały niegdyś całą jego istotę. Czy tak było i później?
Jemu nie udało się nigdy pochwycić mordercę tak, żeby go mógł ukarać, a teraz ja stałem tutaj i czekałem na tego człowieka, który zburzył jego szczęście rodzinne i spokój życia. Czyż nie byłem uprawnionym spadkobiercą przyjaciela i dziedzicem zemsty? Czy nie żyło i we mnie gorące życzenie odwetu? Czy nie byłoby to grzechem wobec zmarłych, gdybym dostał Santera w ręce i oszczędzał go? Wtem usłyszałem w głębi duszy słowa: „Szarlih, ja wierzę w Zbawiciela. Winnetou jest chrześcijaninem“. Niestety doszedł mych uszu jeszcze inny głos, mianowicie Gatesa, który na mnie zawołał:
— Cóż tak stoicie wpatrzeni w te dwie kupy ziemi? Czy widzicie już może duchy, których się lękacie? Jeśli się to dzieje z wami w biały dzień, to co dopiero będzie w nocy?
Nie odpowiedziawszy nic na to, zaprowadziłem konia na polanę, rozkiełzałem go i puściłem wolno na paszę. Sam udałem się swoim zwyczajem na przeszukanie okolicy. Kiedy wróciłem, trzej moi towarzysze rozgościli się już zupełnie. Siedzieli pod grobem wodza, w tem miejscu właśnie, gdzie miałem kopać.
— Gdzie wy się włóczycie? — zapytał Gates. — Może szukaliście już nuggetów? Dajcie temu pokój! Podejmiemy się tego wspólnie, ażeby jeden nie mógł przed drugimi zataić tego miejsca.
Ten ton mi się nie podobał. Wprawdzie oni mnie nie znali, ale mimoto ja nie mogłem na to pozwolić, żeby przemawiali do mnie w ten sposób. To też odpowiedziałem jak najostrzej, ale zarazem tak, żeby go nie obrazić:
— Czy pytacie tylko z ciekawości, czy w tem przekonaniu, że możecie mną komenderować? Z jakichkolwiek pobudek to czynicie, to zwracam waszą uwagą na to, że wyszedłem już z lat uczniowskich.
— Uczniowskich? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Że uważam siebie za samoistnego człowieka.
— Właśnie, że nim nie jesteście. Od chwili przyłączenia się do nas, staliście się członkiem naszego towarzystwa, a żadna część całości nie może się nazywać samoistną.
— Nie musi jednak poddawać się bezwzglądnym jej rozkazom.
— Ale to przyznacie, że powinien być jeden, do którego muszą się drudzy stosować.
— Czy uważacie siebie za takiego?
— Tak.
— To jesteście w błędzie. Nie zapominajcie, że ja nie przyjąłem jeszcze obowiązków u Santera, nie jestem więc członkiem waszego towarzystwa.
— W takim razie nie węszcie tutaj! Nie macie do tego prawa, skoro do nas nie należycie.
— Nie sprzeczajmy się o to, sir! Ja będę chodził, gdzie mi się spodoba! Teraz wydaliłem się był, żeby zobaczyć, czy jesteśmy tu bezpieczni. Jeśli rzeczywiście jesteście tak dzielnymi westmanami, jak powiadacie, to musicie wiedzieć, że nie obozuje się w lesie, nie wiedząc, czy niema w nim jeszcze kogoś. Ponieważ nie dopilnowaliście tego, to ja to zrobiłem i zasłużyłem raczej na wasze uznanie, nie na ton, na jaki sobie wobec mnie pozwalacie.
— Ach! Szukaliście śladów?
— Tak.
— Czy umiecie je odnajdywać?
— Prawdopodobnie!
— Ja sądziłem, że szukaliście już nuggetów.
— Nie jestem taki głupi.
— Dlaczego byłoby to głupiem?
— Czyż wiem, po której stronie i w jakim kierunku należy ich szukać? O tem wie tylko Santer, o ile tu się wogóle złoto znajduje.
— Zdaje mi się, że na waszą istotę składają się same wątpliwości, podejrzenia i nieufności. Byłoby rzeczywiście lepiej, gdybyśmy byli zostawili was waszemu losowi.
— Tak? A może ja właśnie byłbym jedynym, któryby potrafił znaleźć złoto, gdyby tutaj było. Ale złota już niema...
— Niema? Kto to powiedział?
— Ja to mówię.
— Dlaczego? Skąd możecie wiedzieć, że już tutaj nie leży?
— Zdrowy rozum mi to dyktuje. To dziwne zaiste, że jako doświadczeni westmani nie wpadliście na to już dawno!
— Nie mówcie zagadkami. Powiedzcie wyraźnie! Czy było tutaj złoto?
— Na to się godzę.
— Któżby je mógł zabrać?
— Winnetou.
— Skąd wam ta myśl przyszła?
— Raczej ja powinienbym zapytać, jak wy mogliście nie wpaść na nią. Według tego, co ja wiem o Winnetou, to był on nietylko najwaleczniejszym, lecz także najmędrszym i najchytrzejszym z Indyan.
— No, o tem wie każdy, nietylko wy.
— To bądźcie tak dobrzy i pomyślcie! Winnetou przybył tutaj po złoto. Napadnięto nań, a on jako mądry człowiek poznał odrazu, że ktoś śledził jego tajemnicę. Musiał zatem przypuścić, że Santer, który mu umknął, powróci później i będzie szukał skarbu. Co wy uczynilibyście na jego miejscu, mr. Gates? Czy zostawilibyście złoto tutaj?
— A do wszystkich dyabłów! — wybuchnął niespodzianie.
— No, odpowiedzcież!
— To jest wprawdzie jakaś myśl, ale myśl nędzna, zupełnie nędzna!
— Jeśli uważaliście Winnetou za głupca, to szukajcie nuggetów, lecz nie zarzucajcie mnie, że ja ich szukam za waszymi plecyma. Nie pozwolę, żebyście mnie o taką głupotę posądzali.
— Twierdzicie więc, że nic się nie znajdzie?
— Jestem tego pewien.
— To po co przyjechaliście tutaj?
Nie mogąc powiedzieć mu prawdy, odrzekłem:
— Ponieważ myśl, którą się właśnie z wami podzieliłem, przyszła mi dopiero teraz.
— Aha, dotychczas więc byliście taksamo głupi, jak my? Przyznaję, że wasze zapatrywanie ma coś za sobą, ale równie wiele, a nawet więcej można przytoczyć przeciwko temu.
— Co?
— Nadmienię tylko jedno. Kryjówka była tak dobra, że Winnetou nie obawiał się, żeby ją kto odnalazł. Czy to niemożliwe?
— I owszem!
— Pięknie! Mógłbym jeszcze coś innego przeciwko wam zauważyć, lecz wyrzekam się tego. Zaczekajmy, dopóki nie przybędzie mr. Santer. Zobaczymy, co on na to powie.
— Na kiedy go się spodziewacie?
— Na dziś jeszcze nie, ale na jutro.
— Na jutro? To niemożliwe. Znam przypadkowo Saltfork, dokąd on się udał. Jeśli będzie się śpieszył, to może tu przybyć najwcześniej aż pojutrze wieczorem. Czem zajmiemy się do tego czasu?
— Polowaniem. Potrzebujemy przecież mięsa.
— Hm! Czy ja mam także z wami polować?
Zadałem umyślnie to pytanie w nadziei, że pójdą sami na polowanie, a mnie tu zostawią. Niestety zawiodłem się, gdyż Gates odpowiedział:
— Wy popsulibyście nam prawdopodobnie wszystko. Obejdzie się bez was. Ja pójdę z Clayem i przypuszczam, że coś zastrzelę. Wy możecie zostać tutaj z Summerem.
Obaj wymienieni zabrali strzelby i oddalili się. Czyżby Gates trzymał się skrycie polityki nie zostawiania mnie samego? W takim razie musiałby mnie w rzeczywistości uważać za bardzo sprytnego. Tymczasem dotąd okazywał pewne lekceważenie mej osoby. Jeśli sądził, że mu popsuję polowanie, to miał bardzo nizkie o mnie wyobrażenie, ale nie czuł, jak wielkiego błędu przez to się dopuszczał. Słowo „sidlarz“ wymawiał zawsze z pogardą. To dowodziło braku wszelkiego doświadczenia u niego, bo powinien był wiedzieć, że sidlarz nie może doprowadzić do niczego, jeśli nie jest dobrym strzelcem i wogóle dzielnym westmanem.
Gates z Clayem uganiali przez całe popołudnie po lesie, a wieczorem przynieśli jako owoc swych trudów biednego zajączka, którego mięsem mogły się od biedy posilić cztery osoby. Nazajutrz rano poszedł Gates z Summerem na polowanie, a całą ich zdobycz stanowiło kilka dzikich gołębi, tak starych, że ledwie je można było pogryźć.
— Nie mamy szczęścia — tłómaczył się przedemną. — Żadna zwierzyna się nie pokazuje!
— Gdyby wasz brak powodzenia można było upiec i spożyć, to nie potrzebowalibyśmy narzekać — odparłem. — Te gołębie żyły już pewnie za czasów Matuzalema, a i tak ogromna szkoda, że musiały zginąć w tak młodym wieku.
— Czy chcecie drwić ze mnie, sir?
— Wcale nie, gdyż łatwo możecie sobie wyobrazić, że memu żołądkowi nie zbiera się na żarty.
— To pokażcie wy coś lepszego, jeśli zdołacie!
— Well, ja przyniosę coś na pieczeń.
— Bardzo wątpię.
— Zająca lub przedpotopowego gołębia zawsze znajdę!
Wziąłem obie strzelby i poszedłem. Gdy się powoli oddalałem, słyszałem, jak śmiejąc się, wołał za mną:
— Oto idzie z tym olbrzymim grzmotem. Zastrzeli kilka starych drzew, ale nie trafi ani włoska, ani pióreczka!
Więcej już nie słyszałem. Gdybym tak był przystanął, by ich podsłuchać! Byłbym usłyszał więcej, nawet coś bardzo dla mnie ważnego. Później dowiedziałem się, że oni byli rzeczywiście przekonani, że ja nic nie upoluję. Chcąc mnie zawstydzić i raz jeszcze spróbować szczęścia, aby, gdy nic nie przyniosę, pokazać mnie bogatą zdobycz i dowoli wyśmiać, udali się wszyscy trzej do lasu zaraz po mnie. Wtedy miejsce to było opuszczone, ja mogłem wykopać testament Winnetou, po przeczytaniu schować do kieszeni, a potem jeszcze swobodnie zabić jakąś zwierzynę. Tak być nie miało!
Wczoraj i dziś wychodzili oni na polowanie tą samą drogą, którą przyszliśmy tutaj. Domyślając się, że w tej stronie, a więc ku południowi, wypłoszyli niewątpliwie już wszelką zwierzynę, zwróciłem się ku północy, do zagłębienia i na łączkę, przez którą niegdyś zwabiliśmy Keiowehów, aby w przeciwległym parowie urządzić na nich zasadzkę. Tam nie było pewnie nikogo od całego szeregu lat, dlatego mogłem liczyć na dobry strzał. Ponieważ jednak zbliżało się właśnie południe, a więc czas niekorzystny, przeto, gdy po upływie godziny zabiłem dwie jarzębice, powróciłem do obozu.
Lecz towarzyszy moich tam nie zastałem. Zacząłem się zastanawiać, gdzie się mogli znajdować? Czy wymknęli się na żarty, aby skrycie podpatrzyć, co przyniosą, czy też udali się jeszcze raz na polowanie? Wołałem za nimi, lecz nie otrzymałem odpowiedzi.
Ach, gdyby odeszli naprawdę! Tak pomyślałem sobie i dla ostrożności przeszukałem całe miejsce dokoła. Przekonawszy się, że rzeczywiście się oddalili, zabrałem się czemprędzej do roboty.
Dobywszy noża, wykroiłem po zachodniej stronie mogiły wodza, tuż u jej krawędzi, kawał trawnika, który należało potem znowu położyć tak, żeby nie było znaku, że tam kopano. Ale grudek ziemi także nie mogłem zostawić. W tym celu rozłożyłem mój koc obok siebie na ziemi i kładłem nań ostrożnie wykopaną ziemię, aby nią potem znowu otwór zapełnić.
Pracowałem z gorączkowym pośpiechem, gdyż każdej chwili mogli wszyscy trzej nadejść. Przytem nadsłuchiwałem od czasu do czasu, czy nie odezwą się ich kroki lub głosy. Łatwo pojąć, że wskutek rozdrażnienia, w jakiem się znajdowałem, słuch mój nie był tak bystry, jak zwykle.
Dziura pogłębiała się z każdą chwilą. Kiedy głębokość jej dosięgła może jednego łokcia, nóż mój uderzył o kamień. Wydobyłem ten kamień, potem drugi, leżący pod nim i ujrzałem mały, sześcienny, całkiem suchy otwór ze ścianami z gładkich kamieni. Na dnie jego leżała gruba, złożona skóra... testament mego przyjaciela, Winnetou. W następnej chwili był on już w mojej kieszeni, poczem zacząłem szybko zarzucać dziurę. Wsypałem ziemię z koca, przybiłem ją dobrze pięścią i położyłem na wierzchu kawał trawnika. Zrobiłem wszystko tak dokładnie, że nikt nie byłby zauważył, że tam ktoś kopał.
Dzięki Bogu! Przedsięwzięcie się powiodło, przynajmniej tak mnie się zdawało. Ponieważ nie dolatywał znikąd najmniejszy szmer, przeto wziąłem się do rozwinięcia skóry. Złożona była rogami do środka jak koperta, w niej leżała druga, której rogi zszył Winnetou kiszką jelenią. Gdy i teę rozciąłem, ujrzałem testament, spisany na kilku kartkach papieru.
Teraz zapytałem siebie, czy schować go, czy też przeczytać. Lecz poco miałem go ukrywać? Wszak gdyby moi trzej towarzysze zobaczyli mnie czytającego, nie mogli nic mieć przeciwko temu. A zresztą czy wiedzieli co to było? Mógł to być list, lub jakieś pismo, które oddawna nosiłem przy sobie. Oni nie mieli nawet prawa pytać się o ten papier. A gdyby się nawet zapytali, to przecież mogłem powiedzieć, co mi się podobało. A tymczasem oczy moje rwały się poprostu do tego, co Winnetou napisał. Tak, napisał, bo Winnetou umiał pisać. Kleki-petra, jak w wielu innych rzeczach, tak i pod tym względem był jego nauczycielem. Niezrównany Apacz miał tylko za mało sposobności do wyćwiczenia się w tej sztuce. Robił często uwagi w mojej notatce, znałem więc jego pismo; nie było ono piękne, ani wyrobione, ale wysoce charakterystyczne.
Nie mogąc stłumić w sobie chęci przeczytania testamentu, usiadłem i rozłożyłem kartki. Rzeczywiście to było pismo Winnetou. Litery wszystkie jednakowo długie i w tem samem położeniu, wyglądały nie jak pisane, lecz jakby jedna oddzielnie od drugiej rysowane i malowane. Gdzie on mógł napisać tyle wierszy i ile stracił na to czasu? Oczy zaszły mi łzami, gdy czytałem słowa nieodżałowanego przyjaciela:
„Mój kochany, dobry Bracie!
Ty żyjesz, a Winnetou, który Cie kochał, już umarł. Ale dusza jego bawi przy Tobie. Ty trzymasz ją w ręku, gdyż napisana jest na tych kartkach. Niechaj spocznie na Twojem sercu!
Dowiedz się o ostatniem życzeniu swego czerwonego brata i przeczytaj wiele słów jego, których nigdy nie zapomnisz, lecz najpierw powie Ci to, co najpotrzebniejsze. Nie jest to jedyny testament Winnetou, gdyż drugi testament włożył on w uszy swoich czerwonych wojowników. Ten, który czytasz, przeznaczony jest tylko dla Ciebie.
Zobaczysz bardzo wiele złota i zrobisz z niem to, co ci teraz duch mój powie. Leżało ono w Nugget-tsil, ale pożądał go morderca Santer, dlatego Winnetou zabrał je do Deklil-to[77], gdzie byłeś niegdyś z nim razem. Pojedziesz w górę przez Indelcze-czil[78] aż do Tse-szosz[79] nad spadającą wodą. Tam zsiądziesz z konia i pójdziesz...“
Tu utknąłem, bo nagle zabrzmiał jakiś głos za mną.
— Good day, mr. Shatterhand! Ćwiczycie się w sylabizowaniu?
Oglądnąwszy się w tej chwili, przekonałem się, że popełniłem największe głupstwo w mem życiu. Oba zabite ptaki i strzelby położyłem może o dziesięć kroków od siebie i siedziałem oparty o grobowiec nie plecyma, lecz prawym bokiem, a więc tyłem do drogi, która prowadziła tam z doliny. Tę nieostrożność spowodowała chęć poznania ostatniej woli Winnetou. Zajęty czytaniem, nie zauważyłem, że człowiek, który do mnie teraz mówił, podszedł aż do moich strzelb, stanął tam, wymierzył do mnie ze swojej flinty, a temsamem zagrodził mi drogę do moich strzelb. Zerwałem się nagle, gdyż przybyszem był nie kto inny, tylko Santer!
W następnej chwili sięgnąłem już obiema rękami do pasa, po rewolwery. Lecz niestety, kiedy klęcząc kopałem dziurę, odpiąłem pas i odłożyłem na ziemię tkwiące za nim przedmioty oraz nóż i rewolwery, ponieważ przeszkadzały mi w robocie. Uczyniłem to w pełnem poczuciu, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Byłem zatem chwilowo bezbronny, a Santer zauważywszy mój ruch bezowocny, zaśmiał się szyderczo i zagroził:
— Ani kroku z miejsca, ani jednego ruchu po broń, bo wystrzelę natychmiast. Przestrzegam, że nie żartuję!
Złowrogi blask jego oczu pouczył mię, że ten drab istotnie gotów był zaraz posłać mi kulę. O ile nagłe zjawienie się jego zaskoczyło mnie w pierwszej chwili, o tyle teraz zapanowałem nad sobą zupełnie. Stałem bez ruchu i patrzyłem mu z zimną krwią w oczy.
— Nareszcie wpadłeś w moje ręce! — mówił dalej. — Widzisz palec na cynglu? Za najlżejszem dotknięciem wpakuję ci kulę w łeb! Wierz mi! Nie ruszaj się więc, bo pójdziesz do dyabła. Z tobą trzeba się mieć na baczności. Prawda, że się mnie nie spodziewałeś?
— Nie — odrzekłem spokojnie.
— Obliczyłeś sobie, że ja przybędę dopiero jutro wieczorem, ale kalkulacya twoja była fałszywa.
Skoro on o tem wiedział, to niewątpliwie rozmawiał z moimi towarzyszami. Napróżno rzucałem wzrokiem za nimi. Obecność ich byłaby mię uspokoiła. Za morderców w każdym razie ich nie uważałem i nie obawiałem się, żeby mię Santer zabił w ich oczach. Należało tylko nie drażnić go teraz. Zachowałem więc nadal nieruchomą postawę, on zaś mówił dalej z wyrazem nie ubłaganej nienawiści:
Chciałem się udać nad Saltfork, aby donieść Tangui, że ten pies Apacz zginął nareszcie. Przypadkiem jednak spotkałem oddział Keiowehów i przybyłem tu rychlej. Na dole zobaczyłem się z Gatesem, który mi powiedział, że przyprowadził tu z sobą niejakiego mr. Jonesa. Gdy usłyszałem, że mr. Jones ma dwie strzelby, wielką i małą, zaraz powziąłem podejrzenie. Gdy mi Gates tego draba dokładnie opisał, odrazu domyśliłem się w nowym przybyszu Old Shatterhanda, chociaż on udawał nawet bardzo głupiego. Wyszedłem na górę, aby się ukryć i pochwycić go podczas jego powrotu z polowania, lecz on był już tutaj. Kopałeś dziurę, a myśmy się przypatrywali. Co to za papier masz w ręku?
— Rachunek od krawca.
— Psie, nie sądź, że możesz sobie drwić ze mnie! Co to takiego?
— Rachunek od krawca. Przyjdźcie i zobaczcie!
— Teraz tego nie zrobię! Muszę najpierw naprawdę cię pojmać! Co robisz teraz w Mugworthills, które Apacz nazywał Nugget-tsil?
— Szukam skarbów.
— Tego się domyślałem!
— Ale znajduję tylko krawieckie rachunki.
— Już ja przypatrzę im się dokładnie. Ciebie dyabeł przynosi wszędzie, gdzie cię najmniej potrzeba, ale tym razem dobrze sobie począł. Nareszcie będzie po tobie!
— Albo po was, gdyż jednego z was bezwarunkowo to czeka.
— Ty żabo zuchwała! Taki pies jeszcze przed śmiercią warczy! Ale to bezsilne zgrzytanie zębami nic ci nie pomoże. Powtarzam, że już po tobie! A złote kości, które tu chciałeś wykopać, weźmiemy sobie my!
— Weźcie i połamcie sobie na nich zęby!
— Nie szydź! Powiedziałeś wprawdzie, że tu nic niema, ale ten papier da nam wskazówki.
— To weźcie go sobie!
— Ja go dostanę. Zaraz się o tem przekonasz. Uważaj, co ci powiem! Za najlżejszym niedozwolonym ruchem, za najmniejszym oporem wypalę. Wobec innego nie wykonałbym może groźby, ale ty jesteś tak niebezpieczny łotr, że względem ciebie muszę postępować stanowczo!
— Sam wiem o tem dobrze!
— Ładnie, że to przyznajesz! Chodźcie i zwiążcie go!
Te słowa wyrzekł zwrócony w bok, gdzie Gates, Clay i Summer stali ukryci za drzewami. Wszyscy trzej wyszli na jego wezwanie i przystąpili do mnie zwolna. Pierwszy z nich, wyciągając rzemień z kieszeni, uważał za stosowne niejako usprawiedliwić się z tego zachowania się wobec mnie:
— Sir, słyszeliśmy ku naszemu zdumieniu, że nie nazywacie się Jones, lecz Old Shatterhand. Dlaczegoście nas okłamali? Chcieliście nas oszukać, a teraz my musimy was związać. Nie próbujcie się opierać! Nicby to wam nie pomogło, gdyż mr. Santer strzeli natychmiast. Bądźcie pewni!
— Nie potrzeba żadnej gadaniny! — zawołał do nich Santer. — Rzuć papier na ziemię i podaj mu ręce! — rozkazał mnie.
Santer nie wątpił, że mnie już ma, tymczasem ja wiedziałem już teraz, że nie ja jemu, lecz on mnie ulegnie. Szło tylko o wyzyskanie położenia.
— No, nie ociągaj się, bo strzelam! — zagroził znowu.
Teraz puściłem papier na ziemię.
— Podaj mu ręce!
Z pozornem posłuszeństwem wyciągnąłem ręce do Gatesa, lecz tak, że, chcąc je związać, musiał stanąć pomiędzy mną a Santerem.
— Precz stamtąd, precz! — zawołał. — Stajecie mi przed strzelbą! Gdy zechcę strzelić, to...
Nie dokończył, gdyż ja przerwałem mu bardzo niedelikatnie. Zamiast się dać związać, pochwyciłem Gatesa wpół i rzuciłem go na Santera, który starał się wprawdzie uskoczyć na bok, ale za późno, bo runął na ziemię, a strzelba z rąk mu wypadła. W tej chwili ja znalazłem się na tem miejscu i ukląkłem mu na piersiach. Ogłuszywszy go jednem uderzeniem pięścią, zerwałem się równie szybko i huknąłem na tamtych trzech:
— Oto dowód, że jestem rzeczywiście Old Shatterhand! Chcieliście mnie skrępować, a teraz zabieracie się do broni! Precz z waszą bronią, bo strzelam. Rzućcie ją! Ja mówię także poważnie!
Wyrwałem Santerowi rewolwer z za pasa i wymierzyłem zeń do tych „westmanów“, na skutek czego natychmiast odłożyli broń!
— Usiądźcie przy grobie córki wodza! Prędzej!
Poszli i usiedli. Wyznaczyłem im to miejsce dlatego, że tam nie było broni w pobliżu.
— A teraz siedźcie spokojnie! Nic się wam nie stanie, ponieważ was oszukano. Ale próbą ucieczki lub oporu przypłacicie życiem.
— To straszne, to okropne! — skarżył się Gates, rozcierając sobie członki. — Leciałem, jak piłka w powietrzu. Zdaje mi się, że połamaliście mi niektóre kości!
— Wasza w tem wina. Starajcie się, żeby gorzej nie było! Skąd wzięliście ten rzemień?
— Od mr. Santera.
— A macie ich więcej?
— Yes!
— To dajcie je tu!
Gates wyciągnął rzemienie z kieszeni i podał je mnie. Związałem nimi razem nogi Santera, a ręce na plecach.
— Tak, teraz on leży — rzekłem z uśmiechem. — Czy mam i was związać?
— Dziękuję, sir! — zastrzegł się Gates. — Wycierpiałem już dość, zupełnie dość. Będę tu siedział spokojnie, dokąd mi każecie.
— Dobrze zrobicie. Przekonaliście się właśnie, że ja nie rozumiem żartów!
— Dziękuję wogóle za wszelkie żarty! Dziwię się, że mogłem uważać was za sidlarza!
— Mnie wasza pomyłka nie dziwi, gdyż widzę, że wam jeszcze wiele brakuje do tego, żebyście się stali dobrymi traperami. Jakże wam się powiodło na polowaniu? Czy zastrzeliliście co?
— Nic.
— To przypatrzcie się tym dwom kurkom, które ja przyniosłem. Jeśli zachowacie się dobrze, będziecie je mogli upiec i zjeść razem ze mną. Zobaczycie prawdopodobnie wkrótce, że Santer tylko wydawał wam się uczciwym człowiekiem. Ja twierdzę, że nad niego niema większego łotra pod słońcem. Poznacie go zaraz pod tym względem, bo przychodzi do siebie.
Santer oprzytomniał, otworzył oczy i zaczął się ruszać. Zobaczywszy, że ja stałem nad nim i pas zapinałem na sobie, a potem swoich trzech towarzyszy, siedzących przy grobie Indyanki, zapytał:
— Co to jest? Ja... ja... jestem związany?
— Tak, jesteście związani — potwierdziłem. — Położenie zmieniło się cokolwiek. Sądzę, że nie macie nic przeciwko temu.
— Psie! — zgrzytnął wściekle.
— Pst! Nie pogarszajcie swego losu!
— Niech cię dyabli porwą, łajdaku!
— Ostrzegam was raz jeszcze! Przedtem znosiłem to, żeście do mnie mówili: „ty“, gdyż nakazywał mi to mój rozum. Wam również przydałoby się okazać wobec mnie trochę więcej uprzejmości.
Spojrzał badawczo na towarzyszy i zawołał:
— Czyście co wypaplali?
— Nie — odrzekł Gates.
— No, nie radziłbym wam!
— Czego nie mieli wypaplać? — zapytałem.
— Niczego!
— Oho! Przyznajcie się zaraz, bo wam usta otworzę!
— O złocie — odpowiedział z przymusem, jak mi się wydało.
— Jakto o złocie?
— Gdzie leży. Wyjawiłem przed nimi swoje przypuszczenia co do tego i myślałem, że wypaplali.
— Czy to prawda? — spytałem Gatesa.
— Tak — brzmiała jego odpowiedź.
— Czy istotnie Santer nic innego nie ma na myśli?
— Nie.
— Nie ukrywajcie nic przedemną! Zwracam waszą uwagę, że kłamstwem lub podstępem nie wyrządzicie szkody mnie, lecz sobie.
Zawahał się na chwilę, a potem rzekł głosem, w którym przebijała się szczerość:
— Wierzcie mi, sir, że to nie kłamstwo. On rzeczywiście miał tylko złoto na myśli.
— Ja jednak nie wierzę. Wasza otwartość jest obłudna, a w jego twarzy czai się podstęp. Ale w ten sposób nic nie osiągniecie. Wzywam was, mr. Gates po raz wtóry: powiedzcie prawdę! Czy Santer wspomniał co o Keiowehach, kiedy spotkał się z wami na dolinie?
— Tak.
— Czy był sam?
— Tak.
— Czy istotnie spotkał czerwonych?
— Tak.
— I nie był nad Saltfrokiem?
— Nie był.
— Jak wielki to był oddział?
— Sześćdziesięciu wojowników.
— Kto nimi dowodził?
— Pida, syn wodza Tanguy.
— Gdzie oni są teraz?
— Poszli do swojej wsi.
— A może wy kłamiecie?
— Mówię prawdę, sir!
— Pamiętajcie, mr. Gates, o tem, że wola człowieka, to jego królestwo niebieskie, lecz często także jego piekło. Jeśli mnie oszukacie, to pożałujecie tego później. Co do złota, to nadarmo jechaliście tutaj, gdyż w tych stronach złota niema.
Teraz dopiero podniosłem testament Winnetou z ziemi, a włożywszy go w obydwie skórzane koperty, schowałem do kieszeni.
— Zdaje się, że mr. Santer wie to lepiej od was. — odpowiedział Gates.
— On wie mniej niż nic.
— A wy wiecie, gdzie leży złoto?
— Może.
— To powiedzcie nam!
— Tego mi nie wolno.
— Zatem słusznie obawialiśmy się, że wy nam tylko szkodzić będziecie, zamiast pomagać.
— Złoto nie jest wasze.
— Ale stanie się naszem, gdyż mr. Santer pokaże nam je i podzieli się z nami.
— On, mój jeniec obecnie?
— Cóż wy mu potraficie zrobić? On odzyska wolność napowrót.
— To będzie trudno! On raczej zapłaci życiem za swoje postępki.
Na to odezwał się Santer szyderczym śmiechem. Odwróciłem się więc do niego i oświadczyłem:
— Potem nie zechce wam się tak śmiać, jak teraz. Jak sądzicie, co ja z wami zrobię?
— Nic — odparł z grymasem śmiechu.
— Któż zabroni mi wpakować wam kulę w łeb?
— Wy sami. Każdy wie, że Old Shatterhand boi się zabić człowieka.
— To słuszne, że nie jestem mordercą. Zasłużyliście na śmierć wielokrotnie. Jeszcze przed kilku tygodniami byłbym was bezwarunkowo zastrzelił, gdybym was był tylko spotkał. Ale Winnetou już nie żyje, a umarł jako chrześcijanin. Ja wraz z jego ciałem pochowałem zemstę.
— Nie wygłaszajcie tu pięknych mów! Nie możecie zabić mnie i basta!
Była to niesłychana bezczelność. Tłómaczyłem ją sobie tylko jego zatwardziałością, nie wiedząc o tem, o czem on wiedział. Mówiłem więc dalej głosem spokojnym:
— Lżyjcie sobie dalej! Człowiek waszego pokroju nie zdoła mnie rozgniewać. Słyszeliście już, że moja chęć zemsty spoczęła w grobie razem z Winnetou, ale między zemstą a karą jest różnica. Chrześcijaństwo nie zna wprawdzie zemsty, lecz tem surowiej nakazuje karać winy. Po zbrodni musi nastąpić pokuta. Nie zemszczę się więc na was, lecz mimo to nie unikniecie kary.
— Pshaw! Nazywajcie to sobie karą, czy zemstą, wogóle jak wam się podoba! Nie chcecie się mścić, ale postanawiacie mnie ukarać, prawdopodobnie zamordować. Morderstwo jest zawsze morderstwem. Nie chełpcie się zbytnio swojem chrześcijaństwem!
— Mylicie się bardzo w swoich przypuszczeniach. Ani mi przez myśl nie przeszło porywać się na wasze życie. Zaprowadzę was do najbliższego fortu i oddam sędziemu.
— Ach! Naprawdę?
— Tak.
— Jak sobie z tem poczniecie, sir?
— To moja rzecz.
— Chyba i moja, gdyż i ja odgrywam tu pewną rolę. Ja sądzę, że stanie się odwrotnie, to jest, że ja was zaprowadzę, a nie wy mnie. A ponieważ nie jestem takim pobożnym chrześcijaninem, jak wy, przeto ani mi się przyśni wyrzekać się zemsty. Ona już jest tu! Patrzcie, oto nadchodzi!
Wykrzyknął te słowa głośno i radośnie, a tryumf jego nie był bezpodstawny, gdyż przygłuszyło go straszne wycie, które w tej chwili zabrzmiało ze wszystkich stron. Równocześnie wynurzyły się z przodu i z tyłu, z prawej i z lewej strony liczne czerwone postaci, pomalowane barwami wojennemi Keiowehów i w wężowych ruchach podbiegły ku mnie, biorąc mnie w środek.
Gates więc okłamał mnie, bo Santer sprowadził Keiowehów do Nugget-tsil, a utrzymywał, że chodziło mu o to, żeby nie wypaplano nic o złocie. Czerwoni, dowiedziawszy się od niego o śmierci Winnetou, postanowili uroczystość tego radosnego zdarzenia odprawić tam, gdzie byli pochowani jego ojciec i siostra. Było to prawdziwie po indyańsku i zgadzało się ze sposobem myślenia mordercy, który spodziewał się jeszcze doznać tej uciechy, że mnie, przyjaciela Winnetou, dostanie w ręce pod Mugworthills.
Ten napad, mimo że był tak nagły, nie wyprowadził mnie z równowagi. W pierwszej chwili postanowiłem się bronić i wydobyłem nawet rewolwer, ujrzawszy się jednak otoczonym przez sześćdziesięciu wojowników, schowałem go napowrót. Ucieczka była niemożliwa a opór daremny. Uczyniłem dla swej obrony narazie tylko to, że tych, którzy byli najbliżej i wyciągnęli już po mnie ręce, odepchnąłem i zawołałem głosem donośnym:
— Old Shatterhand poddaje się wojownikom Keiowehów. Czy jest tu ich młody wódz? Tylko jemu sam dobrowolnie się oddam.
Czerwoni odstąpili odemnie i zaczęli się oglądać za Pidą, który nie brał udziału w napadzie, lecz czekał, stojąc pod drzewem.
— Dobrowolnie? — szydził Santer, któremu towarzysze rozwiązali ręce i nogi. — Ten drab, który górnolotnie nazywa siebie Old Shatterhandem, nie ma co mówić o wolnej woli. Musi się poddać, bo w przeciwnym razie zginie. Dalej na niego!
Ale sam nie poważył się rzucić na mnie. Keiowehowie posłuszni rozkazowi natarli znowu na mnie, ale nie bronią, lecz gołemi rękami, gdyż chcieli mnie żywcem pochwycić. Broniłem się, ile mi sił starczyło i powaliłem kilku na ziemię, nie byłbym się jednak oparł przemocy, gdyby Pida nie był teraz rozkazał:
— Stać, odstąpcie od niego! On chce się mnie poddać, atak wasz jest zatem niepotrzebny!
Wojownicy Keiowehów cofnęli się, a Santer krzyknął z gniewem:
— Poco go oszczędzać? Niech dostanie tyle uderzeń i pchnięć, ile jest rąk i pięści. Dalej na niego! Ja rozkazuję!
Na to przystąpił doń młody wódz i rzekł, zrobiwszy ręką ruch, który nie świadczył o zbyt wielkim szacunku:
— Ty tu chcesz rozkazywać? Czy nie wiesz, kto jest dowódcą tych wojowników?
— Ty.
— A czem ty jesteś?
— Przyjacielem Keiowehów, którego wola chyba także coś znaczy!
— Przyjacielem? Kto ci to powiedział?
— Twój ojciec.
— To nieprawda! Wódz Keiowehów, Tangua, nigdy nie użył do ciebie słowa: „przyjaciel“. Jesteś tylko bladą twarzą, którą znosimy u siebie.
Byłbym chętnie skorzystał z tej krótkiej chwili, by się przebić przez krąg wojowników i uciec. Byłoby mi się to może nawet udało, ale wtedy byłbym musiał strzelby zostawić, a tego nie chciałem zrobić. Pida przyszedł do mnie i rzekł:
— Old Shatterhand chce być moim jeńcem. Czy odda dobrowolnie wszystko, co ma przy sobie?
— Tak — odpowiedziałem.
— I pozwoli się związać?
— Tak.
— Więc oddaj mi swoją broń!
Ucieszyło mnie to w duchu, że mię w ten sposób pytał, gdyż to było oznaką, że mnie szanuje. Wręczyłem mu nóż i rewolwery. Gdy Santer wziął rusznicę i sztuciec, spytał go Pida:
— Czemu bierzesz te strzelby? Połóż je napowrót!
— Ani mi się śni! One są moje!
— One do mnie należą!
— Nie, do mnie!
— Ponieważ Old Shatterhand mnie się poddał, przeto jego broń stała się moją własnością.
— Komu zawdzięczasz, że go pojmałeś? Tylko mnie! On był już w mojej mocy, a zatem jego osoba i wszystko, co posiada, należy do mnie! Nie dostaniesz więc ani jego, ani słynnego sztućca Henryego.
Na to podniósł Pida groźnie rękę i rozkazał:
— Połóż je w tej chwili!
— Nie!
— Odbierzcie mu je! — zawołał Pida do swoich ludzi.
— Chcecie porwać się na mnie? — spytał Santer, przybierając postawę, jakby się gotował do obrony.
— Odbierzcie mu je! — powtórzył Pida.
Santer, widząc, ile rąk wyciągnęło się do niego, rzucił broń na ziemię i oświadczył:
— Oto są! Oddaję je, lecz nie na zawsze! Ja przed Tanguą się poskarżę!
— Uczyń to! — rzekł Pida z wyraźną pogardą.
Przyniesiono mu obie strzelby, poczem ja musiałem podać ręce, żeby mi je związano. Podczas tego przyszedł Santer i powiedział:
— Zatrzymajcie sobie do dyabła strzelby, lecz wszystko inne, co ma przy sobie, niech będzie mojem. Szczególnie to, co tu...
To mówiąc, zamierzył się ręką do mej kieszeni w której schowałem testament Winnetou.
— Precz! — huknąłem nań.
Odskoczył przestraszony okrzykiem, lecz opanował się rychło i zaśmiał się szyderczo:
— Do sto piorunów, ten drab jest strasznie zuchwały! Jest pojmany, wie, że goni ostatkami, a wpada na mnie jeszcze jak brytan! To ci nic nie pomoże. Chcę wiedzieć, co wykopałeś i co czytałeś przedtem.
— Spróbuj mi to zabrać!
— Pewnie, że to uczynię! Przyznaję, że niewątpliwie martwi to ciebie, iż ten skarb dostanę w swoje ręce, ale będziesz musiał się na to zgodzić.
Przystąpił znowu bliżej i sięgnął ku mnie obiema rękami. Moje ręce nie były jeszcze całkiem związane, tylko na jednej zawęźlono mi rzemień. Wobec tego szybkim ruchem pochwyciłem lewą ręką Santera za pierś, a prawą uderzyłem go w głowę tak mocno, że jak kloc runął na ziemię.
— Uff, uff, uff! — zawołali dokoła czerwoni.
— Teraz zwiążcie mnie znowu — rzekłem, podając im obie ręce.
— Imię Old Shatterhanda stwierdzają jego czyny — pochwalił mnie młody wódz. — Co to za rzecz, której się Santer od ciebie domaga?
— Papier zapisany — odpowiedziałem, nie mogąc przyznać się otwarcie, co to właściwie było.
— On mówił o jakimś skarbie!
— Pshaw! Przecież on nie wie jeszcze, co jest na tym papierze. Czyim jeńcem jestem właściwie, twoim, czy jego?
— Moim.
— Dlaczegoż więc pozwalasz mu porywać się na mnie w celu rabunku?
— Czerwoni wojownicy chcą tylko broni twej. Wszystko inne im nie potrzebne.
— Czy to powód, żeby to wszystko inne oddawać temu drabowi? Czy Old Shatterhand jest chłopcem, któremu pierwszy lepszy hultaj może wypróżniać kieszenie? Tobie się poddałem i uczciłem cię tem, jako wojownika i wodza. Czemu tedy zapominasz, że ja także jestem wojownikiem, który tego Santera powinienby co najwyżej tylko kopnąć.
Indyanin szanuje odwagę i dumę nawet w największym wrogu. Czerwoni znali mnie z tych zalet, a wówczas, kiedy uprowadziłem Pidę, aby ocalić Sama, oszczędzałem młodego Keioweha. Na to teraz liczyłem i nie zawiodłem się na nim, gdyż Pida odpowiedział, rzuciwszy na mnie przychylne spojrzenie:
— Old Shatterhand jest najwaleczniejszym ze wszystkich białych wojowników. Natomiast ten, którego powaliłeś, ma dwa języki, odmiennie mówiące i dwie twarze, wyglądające raz tak, drugi raz inaczej. Nie będzie mu wolno sięgać do twej kieszeni.
— Dziękuję ci! Godzien jesteś być wodzem i będziesz kiedyś należał do najsłynniejszych wojowników Keiowehów. Szlachetny wojownik zabija nieprzyjaciela, lecz go nie poniża.
Widziałem, jaką dumą napełniły go te słowa, na które on niemal tonem pożałowania odpowiedział:
— Tak, zabija nieprzyjaciela. Old Shatterhand będzie musiał umrzeć i nie tylko zwyczajnie umrzeć, poniesie on wielkie męczarnie.
— Męczcie mnie i zabijcie! Skargi z ust moich nie usłyszycie, ale tego draba trzymajcie zdala odemnie!
Po związaniu rąk kazano mi położyć się i owinięto mi kostki rzemieniami. Tymczasem Santer odzyskał przytomność, podniósł się z ziemi, przystąpił do mnie, kopnął mię, a potem krzyknął:
— Uderzyłeś mnie, psie! Ciężko to odpokutujesz: ja cię zaduszę!
Równocześnie pochylił się, by mnie oburącz pochwycić za gardło.
— Stój, nie dotykaj go! — zawołał Pida. — Ja ci zabraniam!
— Ty nie masz prawa mnie zabraniać! Ten pies, to mój wróg śmiertelny i poważył się mnie uderzyć. Za to przekona się teraz, jak...
Nie skończył, gdyż ja niespodzianie skurczyłem nagle nogi i pchnąłem go tak potężnie, że odleciał daleko i runął na wznak na ziemię. Ryknął ze złości, jak dzikie zwierzę, chciał się zerwać czeraprędzej, lecz mu się to nie udało. Członki go bolały, wstał powoli, lecz nie wyrzekł się chwilowej zemsty, bo wydobywszy rewolwer, wymierzył do mnie i wrzasnął:
— Nadeszła twoja ostatnia godzina, ty psie! Ruszaj do piekła, gdzie jest dla ciebie miejsce!
Lecz stojący najbliżej Indyanin pochwycił go za rękę i dlatego strzał chybił.
— Dlaczego mi przeszkadzasz? — huknął na czerwonoskórca. — Mnie wolno czynić, co mi się podoba, a ten pies uderzył mnie najpierw, a potem kopnął. On musi zginąć!
— Nie, nie wolno ci czynić, co zechcesz — oświadczył Pida, przystępując do niego i kładąc mu ostrzegawczo rękę na ramieniu. — Old Shatterhand należy do mnie i nikt inny nie śmie go dotknąć. Życie jego jest moją własnością, nikt mu go nie może odebrać.
— On oddawna podpada mojej zemście!
— To mnie nic nie obchodzi. Ojciec mój, któremu wyświadczyłeś kilka przysług, zgodził się na to, żebyś u nas przebywał. Ale na więcej sobie nie pozwalaj! Pamiętaj, że zginiesz z mojej ręki, jeśli się porwiesz na Old Shatterhanda.
— Cóż właściwie ma się z nim stać? — zapytał, zbity z tropu.
— Nad tem naradzimy się jeszcze.
— Nad czem się tu naradzać! To przecież jasne, co należy z nim uczynić!
— Co?
— Zabić go!
— To się stanie.
— Ale kiedy? Przybyliście tutaj, by odprawić radosną uroczystość z powodu śmierci największego waszego wroga, Winnetou. Czy nie zrobilibyście najlepiej, gdybyście teraz w tem miejscu zamęczyli na śmierć jego najlepszego przyjaciela Old Shatterhanda?
— Tego nam uczynić nie wolno.
— Czemu nie?
— Ponieważ musimy go zabrać do naszej wsi.
— Oh, do waszej wsi! Na cóż to?
— Aby go zaprowadzić do mego ojca, Tanguy, któremu Old Shatterhand strzaskał kolana. Taugua postanowi, w jaki sposób ma on za to zginąć.
— To niedorzeczność, zabierać go najpierw do wsi! To wprost największa w świecie głupota!
— Milcz! Pida, młody wódz Keiowehów, nie popełnia głupstw!
— To jednak będzie głupstwem! Czy nie widzisz, dlaczego?
— Nie.
— Czy nie słyszałeś, ile razy Old Shatterhand był już pojmany? A zawsze udało mu się umknąć podstępnie. Jeśli zaraz go nie zabijecie i będziecie go włóczyli z sobą, zniknie wam wkrótce.
— On nam nie umknie. Będziemy się z nim tak obchodzili, jak na to słynny wojownik zasługuje, lecz zarazem tak będziemy czujni, że nam uciec nie zdoła.
— A do wszystkich dyabłów! Chcecie jeszcze obchodzić się z nim jak ze słynnym człowiekiem! Może jeszcze owiniecie go girlandami, a pierś obwiesicie orderami?
— Pida nie rozumie, co to są girlandy i ordery, wie jednak, że względem Old Shatterhanda musimy być inni, aniżeli względem ciebie, gdybyś był naszym jeńcem.
— Dobrze, dobrze! Pojmuję już, o co idzie. Ja mam także prawo do niego, nawet wielkie prawo, którego chciałem się właśnie wyrzec na waszą korzyść. Życie jego wam zamierzałem darować, ale teraz sądzę inaczej. On należy do mnie tak samo, jak do was, a chociaż obiecujecie, że będziecie tak się z nim obchodzić, jak ze „słynnym człowiekiem“, to ja postaram się o to, żeby mu nie było zbyt dobrze. Niech was oszuka i ucieknie. Ja będę nad tem czuwał, żeby dostał nagrodę za to, co mnie i wielu innym wyrządził. Skoro zabieracie go do wsi, to ja z wami jadę także.
— Tego nie mogę ci zabronić, ale powtarzam, co już powiedziałem. Jeśli się porwiesz na niego, poniesiesz śmierć z mojej ręki! A teraz naradzimy się nad tem, co dalej robić.
— Nie ma nad czem się naradzać, ja mogę wam to zaraz powiedzieć.
— Nie potrzebujemy twojego głosu; ty nie należysz do rady naszych starych mężów.
Młody wódz odwrócił się i poszedł do najstarszego ze swych wojowników, poczem usiadł z nim na uboczu, by się naradzić. Reszta zajęła miejsca dokoła mnie, rozmawiając z sobą tak cicho, że nic nie mogłem zrozumieć. Wszyscy cieszyli się bardzo i byli dumni z tego, że pojmali Old Shatterhanda, gdyż zamęczenie mnie na śmierć było dla nich wielkim zaszczytem i przynosiło im sławę, jakiej pozazdrościłoby im każde plemię.
Ja udawałem, że na nich wcale nie zważam, ale mimoto starałem się wybadać z ich twarzy, co o mnie myślą. Nie była to zawzięta i namiętna nieprzyjaźń. Wówczas, kiedy jeszcze nie miałem słynnego nazwiska i zraniłem ciężko ich wodza tak, że zeń zrobiłem kalekę, wściekłość ich na mnie była wprost bezlitosna. Od tego czasu lata upłynęły, a dawna zawziętość straciła na sile. Stałem się znanym i dowiodłem niejednokrotnie, że ceniłem człowieka czerwonego tak samo jak białego. Niewątpliwie jeden Tangua nienawidził mnie nadal zawzięcie, co było naturalnym wynikiem ułomności, o którą go przyprawiłem. Tego bowiem, jakoby sam był temu winien, nie przyznał chyba.
To, że pojmałem wtenczas Pidę i pomimo dzielącej nas nieprzyjaźni obchodziłem się z nim po ludzku, musiało na moją korzyść zaważyć na szali. Byłem teraz dla Keiowehów więcej Old Shatterhandem, aniżeli białym, który, zniewolony przez ich wodza, przestrzelił mu kolana. Widziałem to po rzucanych na mnie spojrzeniach, które można było nazwać niemal pełnemi szacunku. Nie łudziłem się jednak z tego powodu żadnemi nadziejami co do przyszłego polepszenia się mego położenia. Keiowehowie mogli mnie szanować, lecz łaski spodziewać się z ich strony byłoby daremnem. Co więcej, innego prędzej puściliby na wolność, aniżeli mnie, którego pojmania i zabicia miały im zazdrościć wszystkie plemiona czerwonych. W ich oczach skazany byłem na nieuniknioną męczeńską śmierć. Jak biały z najwyższem zaciekawieniem idzie do teatru, gdy dają dzieło wielkiego poety, lub muzyka, tak samo, a nawet jeszcze bardziej żądni byli oni widoku, jak się zachowa Old Shatterhand podczas mąk, jakie go czekały.
Jakkolwiek przedstawiałem sobie swój przyszły los, mimo to nie obawiałem się, nie czułem nawet niepokoju żadnego. Jakich ja już niebezpieczeństw uniknąłem! I teraz nie myślałem, jakoby już wszystko przepadło. Człowiek powinien nie tracić nadziei do ostatniej chwili, ale także przyczyniać się o ile możności do spełnienia tej nadziei. Kto tego nie robi, ten oczywiście jest zgubiony.
Santer przysiadł się do swoich trzech towarzyszy i wyjaśniał im coś bardzo energicznie. Domyślałem się, co było przedmiotem tej rozmowy. Oni słyszeli także często o Old Shatterhandzie, wiedzieli, że nie byłem łotrem i dlatego zapewne jego zachowanie się względem mnie wywarło na nich niekorzystne wrażenie. Do tego należało dodać ciche wyrzuty, jakie niewątpliwie sobie robili. Bo oto na jego rozkaz nietylko mnie okłamali, lecz także zataili przedemną, że Indyanie są w pobliżu. Oni więc ponosili winę tego, że mnie pojmano, a to z pewnością ich niepokoiło, gdyż nie byli to źli ludzie. Teraz starał się Santer tak całą sprawą oświetlić, żeby nie mogli mu nic zarzucić.
Narada trwała niedługo. Czerwoni, którzy wzięli w niej udział, powstali z miejsc, a Pida zapowiedział swoim ludziom:
— Wojownicy Keiowehów nie zostaną tutaj, lecz zaraz po jedzeniu wyruszą do wsi. Niechaj się więc przygotują do rychłego odjazdu!
Ja spodziewałem się tego, Santer zaś, nie znając tak dobrze zwyczajów Indyan, sądził inaczej. Zerwał się więc, zbliżył się do Pidy i zapytał:
— Chcecie odjeżdżać? Przecie postanowiono, że zabawimy tu przez kilka dni!
— Nieraz już coś postanowiono, a potem stało się inaczej — odrzekł wódz.
— Chcieliście uczcić chwilę śmierci Winnetou!
— Uczynimy to jeszcze, ale nie dzisiaj.
— A kiedy?
— O tem dowiemy się od Tanguy.
— Z jakiego powodu zmieniacie tak nagle postanowienie?
— Nie potrzebujemy wprawdzie tłómaczyć się z tego przed tobą, ale mimoto powiem ci, ponieważ Old Shatterhand także słucha.
Następnie zwrócił się do mnie i mówił dalej:
— Kiedy przyszliśmy tutaj, aby uradować się śmiercią Winnetou, wodza tych psów, Apaczów, nie przypuszczaliśmy, że wpadnie nam w ręce jego przyjaciel i brat, Old Shatterhand. Ten ważny wypadek podwaja naszą radość. Winnetou był naszym wrogiem, lecz w każdym razie czerwonym, Old Shatterhand jest wrogiem, a w dodatku bladą twarzą. Śmierć jego wywoła jeszcze większą radość, aniżeli śmierć Winnetou, a synowie i córki Keiowehów równocześnie obchodzić będą śmierć dwu najsławniejszych przeciwników swego narodu. Tu stoi tylko mała część wojowników, ja zaś jestem zbyt młody na to, by rozstrzygnąć, jak ma umrzeć Old Shatterhand. Na to powinno się zejść całe plemię, a Tangua, najstarszy i największy z wodzów, musi zabrać głos i wydać wyrok na Old Shatterhanda. Dlatego nie zostajemy tutaj i śpieszymy do domu, gdyż pragniemy, żeby nasi bracia i siostry jak najprędzej się dowiedziały, co się stało.
— Ależ niema odpowiedniejszego miejsca do zamęczenia Old Shatterhanda jak to, na którem się teraz znajdujemy. On jest waszym wrogiem, niechże zginie przy grobach tych, z powodu których stał się waszym wrogiem.
— I ja wiem o tem, ale czyż postanowiono już, gdzie on ma zginąć? Czyż nie możemy potem tutaj powrócić?
— To będzie trudno, ponieważ Tangua, który musi być przytem, nie może jeździć.
— To każe się przywieźć na dwu koniach. Niechaj postanowi, co sam zechce. W każdym razie Old Shatterhand będzie tu pochowany.
— Jeśli nawet zginie nad Saltforkiem?
— Nawet wtedy.
— Zabierzecie go tutaj?
— Tak.
— A kto tego się podejmie?
— Ja.
— To dla mnie niepojęte! Jaki powód może skłaniać rozsądnego czerwonego wojownika do tego, żeby się trudził z trupem nieżywego białego psa?
— Powiem ci to, byś lepiej poznał Pidę, młodego wodza Keiowehów, aniżeli go znasz, jak się zdaje, oraz ażeby Old Shatterhand wiedział, jak ja podziękuję mu za to, że mnie wówczas nie zabił, lecz wymienił za bladą twarz.
Znowu zwrócił się do mnie i oświadczył:
— Old Shatterhand jest wprawdzie naszym wrogiem, lecz wrogiem szlachetnym. Mógł nad Rio Pecos zastrzelić Tanguę, a nie uczynił tego, tylko go okulawił. Old Shatterhand postępował tak zawsze, o tem wiedzą czerwoni mężowie i szanują go za to. Śmierć jego jest nieunikniona, lecz on umrze śmiercią wielkiego bohatera i dowiedzie nam, że wskutek mąk, jakich nikt jeszcze nie cierpiał, nie wyrwie się z ust jego okrzyk boleści. Gdy zaś umrze, ciała jego nie pożrą ryby w rzece, ani wilki i sępy na preryi. Prawdziwy wódz, jakim on jest, musi mieć grób, bo to uczci nas samych, którzyśmy go zwyciężyli. A gdzie będzie ten grób? Pida słyszał, że niegdyś Nszo-czi, piękna córa Apaczów, darowała mu swoją duszę, dlatego zwłoki jego spoczną obok niej, aby duch jego mógł się w wiecznych ostępach połączyć z jej duchem. Takie będzie podziękowanie Pidy dla tego, który mu życie darował. Moi czerwoni bracia słyszeli moje słowa. Czy zgadzają się z niemi?
Przytem spojrzał pytająco dokoła.
— Howgh! howgh, howgh! — zabrzmiały zewsząd okrzyki zgody.
Zaiste ten młody Keioweh był człowiekiem niezwykłym i jak na stosunki Indyan szlachetnym! Stanowcza jego zapowiedź o mojej śmierci męczeńskiej nie dotknęła mnie teraz wcale, ale za to, że ta śmierć miała być tak straszna, a więc dla mnie pełna chwały, musiałem mu być wdzięcznym. To wkońcu, że chciał mnie pochować obok Inczu-czuny i Nszo-czi, było rysem delikatnego uczucia, jakiego się zazwyczaj nie spotyka u dzikich. Gdy czerwoni wojownicy wygłaszali swoje howgh, zaśmiał się Santer głośno i zawołał do mnie:
— Słuchaj, drabie, składam ci życzenia z powodu tego wesela w wiecznych ostępach z piękną Indyanką! Nie każdemu dostaje się takie szczęście w udziale. Ja chciałbym przynajmniej gościem być u ciebie, skoro nie mogę być panem młodym. Czy mnie zaprosisz?
Nie powinienem był wyrządzić mu tego zaszczytu, ale mimo to odpowiedziałem:
— Nie potrzeba zaproszenia, gdyż ty będziesz tam prędzej odemnie.
— Ach, naprawdę? Myślisz zatem o ucieczce? Dobrze, że mówisz tak otwarcie. Ja cię przytrzymam. Możesz mi wierzyć!
Indyanie udali się tymczasem na dolinę, gdzie znajdowały się ich konie. Nogi zostawiono mi wolne, lecz przywiązano mnie do dwu czerwonych, między którymi miałem iść. Pida zarzucił sobie na plecy obie moje strzelby, a Santer szedł ze swoimi trzema towarzyszami, którzy prowadzili za sobą konie. Mego konia wziął jeden z Keiowehów za cugle.
Przybywszy na dół, rozłożyliśmy się znowu obozem. Indyanie rozniecili kilka ognisk i zabrali się do pieczenia dziczyzny, którą przynieśli z sobą. Oprócz tego mieli w workach przy siodłach mięso suszone. Ja dostałem tak duży kawał wyśmienitej pieczeni, że ledwie go zjadłem, ale nie zostawiłem nic, gdyż zależało mi na tem, żeby sił nie utracić. Do jedzenia musiano mi rozwiązać ręce, lecz przez ten krótki czas pilnowano mnie tak dobrze, że nie mogłem pomyśleć o ucieczce. Po tym posiłku przywiązano mnie do mego konia i ruszyliśmy do wsi Keiowehów.
Na dolinie oglądnąłem się jeszcze, aby rzucić okiem na Nugget-tsil. Nasunęło mi się przytem smutne pytanie, czy też ujrzę jeszcze kiedy mogiły Inczu-czuny i jego córki, bo jako trup nie mogłem ich już zobaczyć.
Droga od Nugget-tsil do wsi nad Salt-forkiem już znana, a w czasie jazdy naszej nie stało się nic godnego wzmianki. Czerwoni strzegli mnie bardzo surowo, a gdyby nawet byli tego nie czynili, mimoto umknąć nie było można, gdyż Santer dotrzymywał słowa, starając się o to, żebym nie znalazł najmniejszej sposobności do ucieczki. Usiłował utrudniać mi jazdę, jak tylko mógł, robił przykrości, żeby mię do gniewu doprowadzić. Niestety to mu się nie udawało, gdyż ani nie myślałem rozdrażniać się szyderczemi przemowami, jakie on wygłaszał! Zachowałem wobec niego zimną krew i ani razu nie sprawiłem mu tej przyjemności, żeby mu odpowiedzieć. Inne jego próby dokuczania udaremniał Pida, który nie pozwalał na pogorszenie mojego położenia nad miarę.
Na Gatesa, Claya i Summera nie zwracali Indyanie uwagi; musieli się oni trzymać Santera. Zauważyłem niebawem, że byliby chętnie ze mną porozmawiali, a Pida byłby im pewnie tego nie zabronił, lecz Santer potrafił temu zawsze przeszkodzić. Zależało mu oczywiście na tem, żebym nie miał sposobności wyjaśnić im sprawy poszukiwania złota w Nugget-tsil. Zresztą on nie obchodził się z nimi bynajmniej jak z kolegami. Oni mieli mu dopomóc w szukaniu złota, a ja byłem pewien, że on byłby się ich pozbył po znalezieniu skarbu i nie cofnął się nawet przed potrójnem morderstwem, gdyby tak być musiało. Ale stan rzeczy zmienił się teraz. Oni niewątpliwie uwiadomili go, że ja przypuszczałem, iż Winnetou zabrał stamtąd nuggety, a kartki, które widział w moim ręku, musiały być w jego oczach dowodem, że zdanie moje było słuszne. Jeśli jednak złota nie było, to poszukiwania były daremne. Santer więc nie potrzebował już nikogo do pomocy. To też Gates, Clay i Summer byli dlań teraz ciężarem, który on byłby najchętniej z siebie zrzucił. Ale jak? Czy mógł ich poprostu odesłać? Nie. Zabrał ich z sobą, ale w zamiarze pozbycia się ich jak najprędzej.
Można sobie wyobrazić, że wszystkie jego starania i życzenia zwróciły się teraz ku moim papierom; pragnął gorąco dostać je w swoje ręce. Zabrać mi ich otwarcie nie mógł z powodu Pidy. Pozostały mu tylko dwie drogi do ich zdobycia: albo ukraść mi je podczas snu, albo zaczekać na przybycie do wsi i nakłonić Tanguę do tego, żeby mu je przyznał. Osiągnięcie celu na jednej z tych dróg nie było dlań zbyt trudnem. Papiery znajdowały się jeszcze w tej samej kieszeni. Gdzie więc miałem je schować, czy gdzieindziej w ubraniu? Musiałoby się to stać pokryjomu, a więc tak, żeby wtenczas nikogo koło mnie nie było, tymczasem ja ciągle byłem skrępowany i otoczony przez strażników. Santer wyświadczył Tangui kilka przysług, za które ten był mu wdzięczny. Jak łatwo mógł on wodza nakłonić do odebrania mi tych kartek i oddania jemu! To przyprawiało mnie o ból głowy. O moją osobę, o życie moje nie troszczyłem się, ale przedewszystkiem i najbardziej o puściznę po moim Winnetou.
Wieś Keiowehów leżała w tem samem miejscu, co dawniej, a więc nad ujściem Saltforku do Red-river. Przez tę rzekę przeprawiliśmy się na płytkiem miejscu, a potem z odległości dwóch godzin drogi od wsi wysłał Pida naprzód dwu jeźdźców z wiadomością, że przybywamy. Jaką radość i wzburzenie musiała wywołać wieść, że prowadzą także Old Shatterhanda!
Znajdowaliśmy się jeszcze na otwartej preryi, daleko od lasu, rosnącego nad brzegiem obu rzek, kiedy ujrzeliśmy jeźdźców, pędzących ku nam nie oddziałami, lecz pojedyńczo, lub we dwóch i trzech, odpowiednio do rączości koni. Byli to Keiowehowie, z których każdy chciał pierwszy zobaczyć Old Shatterhanda.
Wszyscy witali nas głośnymi, przeraźliwymi okrzykami, rzucali na mnie krótkie spojrzenia i przyłączali się z tyłu. Nie podziwiano mnie, ani nie gapiono się na mnie, co w kraju cywilizowanym byłoby się stało na pewno. Duma nie pozwala Indyanom okazywać zbytniego zainteresowania się jakąś rzeczą, lub rozdrażniania z jakiegokolwiek powodu.
W ten sposób powiększał się z każdą chwilą nasz oddział, nikt jednak mnie się nie naprzykrzał. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się blizko lasu, tworzącego wązki pas nad Saltforkiem, otaczało mnie około stu Indyan samych dorosłych wojowników. Z tego wywnioskowałem, że wieś widocznie powiększyła się pod względem obozu i liczby mieszkańców.
Pod drzewami stały namioty, w których nie było teraz chyba ani jednego człowieka, gdyż wszystko, co żyło, wybiegło na nasze spotkanie. Były więc tam kobiety stare i młode, dorastający chłopcy, dziewczęta i dzieci. Młode pokolenie nie było tak powściągliwe jak poważni małomowni wojownicy, robiło więc z tej wolności taki użytek, że byłbym sobie zatkał uszy, gdyby nie więzy, które krępowały moje ręce. Krzyczały, ryczały, śmiały się i piszczały, słowem zrobiły skandal, na dowód, jak mile byłem widziany przez tych ludzi.
Wtem Pida, jadący na przedzie, podniósł rękę i zrobił ruch poziomy, poczem hałas ustał natychmiast. Na dalszy jego znak utworzyła gromada jeźdźców półkole, biorąc mnie w środek. Obok mnie stał Pida i dwaj czerwoni, których jedynem zadaniem było nie odstępować od mego boku. Santer przecisnął się także, ale młody wódz udał, że go nie widzi.
Podjechaliśmy ku wielkiemu namiotowi, którego szczyt ozdobiony był piórami. Przed wejściem znajdował się Tangua w postawie pół siedzącej, a pół leżącej. Postarzał on się ogromnie i wychudł jak szkielet. Z głębokich oczodołów ugodził we mnie wzrok ostry jak nóż, a nie ubłagany jak... jak... sam Tangua. Długie włosy pobielały mu jak śnieg.
Pida zeskoczył z konia, a jego jeźdźcy uczynili to samo i skupili się dokoła nas. Każdy chciał słyszeć słowa, któremi Tangua mnie przyjmie. Odwiązano mnie od konia i uwolniono nogi, żebym mógł stać. Ja sam niemniej byłem ciekaw pierwszych słów starca, lecz musiałem czekać na nie dość długo.
Tangua przypatrzył mi się od góry do dołu i od dołu do góry, raz i drugi, wzrokiem, którego się można było przestraszyć, poczem zamknął oczy. Nikt nie rzekł ani słowa, zapanowała głęboka cisza, przerywana tylko szmerem, wywołanym za nami przez konie. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, chciałem już pierwszy przerwać milczenie, kiedy sędziwy wódz powoli i uroczyście, nie otwierając oczu, zaczął mówić:
— Kwiat spodziewa się rosy, ale rosa nie spada, a kwiat pochyla głowę i więdnie; już, już ma zginąć, kiedy wreszcie rosa nadchodzi!
Zamilkł na chwilę, poczem zaczął nanowo:
— Bawół grzebie nogą w śniegu, lecz nie znajduje pod nim ani źdźbła trawy. Rycząc z głodu, przyzywa wiosnę, ale wiosna gdzieś daleko bawi; bawół chudnie, garb mu zanika, siły jego słabną i już ma zginąć. Wtem nadciąga wiatr ciepły i bawół tuż przed śmiercią ogląda wiosnę!
Nastąpiła znów przerwa.
Jak dziwnem, niepojętem stworzeniem jest człowiek! Ten Indyanin dokuczał mi, obrażał mnie i wyszydzał, jak nikt przedtem, nienawidził mnie, prześladował i godził na moje życie, a jak ja odpłaciłem mu za to? Wyrozumiałością. Zamiast go zastrzelić, przebiłem mu tylko nogi kulą i to z konieczności. A teraz, kiedy leżał przedemną, jako ruina wojownika, ze skórą nawleczoną na kłapiące kości, z głosem bezdźwięcznym, dobywającym się juk ze snu lub z grobu, poczułem litość dla niego, zacząłem żałować tego, że wówczas do niego strzeliłem, chociaż wiedziałem, jak on pragnął zemsty, że oczy miał teraz zamknięte tylko z nadmiaru radości i zachwytu z tego powodu, iż nareszcie, nareszcie ugasi pragnienie krwi mojej. Tak, człowiek to czasem osobliwe stworzenie!
Tangua znów przemówił nie poruszając niczem, prócz warg bezkrwistych:
— Tangua był tym kwiatem i tym głodnym bawołem. Tęsknił i ryczał za zemstą, lecz ona się nie zjawiała. Zanikał z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień i z dnia na dzień; lecz zemsta się ociągała. Już miał umrzeć ze starości, kiedy przecież zawitała!
Teraz otworzył nagle szeroko oczy, wyprostował się, o ile nogi na to pozwalały, wyciągnął do mnie chude ręce z rozłożonymi palcami i krzyknął przerywanym głosem:
— Tak, nadchodzi zemsta, nadchodzi! Jest, jest już tutaj! Widzę ją, widzę tuż przed sobą! Psie, psie, ach, w jak strasznych, jak okropnych mękach ty umrzesz!
Opadł zmęczony i znów zamknął oczy. Nikt nie śmiał przerwać tej ciszy; milczał nawet syn jego, Pida. Dopiero po dłuższej chwili znowu podniósł powieki i zapytał:
— Jak ta śmierdząca ropucha wpadła wam w ręce? Chcę o tem wiedzieć.
Santer pochwycił tę sposobność natychmiast. Nie czekając na odpowiedź Pidy, którego rzeczą to właściwie było, odezwał się czemprędzej:
— Ja wiem najlepiej! Czy mam opowiedzieć?
— Mów!
Santer zaczął opowiadać, przyczem nie omieszkał jak najlepiej oświetlić swojej zasługi. Nikt mu nie przerywał. Pida był na to za dumny, a mnie było obojętnem samochwalstwo tego draba. Przedstawiwszy całe zdarzenie, dodał Santer na końcu:
— Łatwo pojmie każdy, że tylko dzięki mnie możecie zemścić się na nim. Czy ty przyznajesz to?
Starzec potwierdził pytanie.
— Czy wyrządziłbyś mi za to przysługę?
— Jeśli będę mógł.
— Możesz.
— Czego więc sobie życzysz?
— Old Shatterhand ma w kieszeni mówiący papier, który ja chciałbym posiadać.
— Czy ci go zabrał?
— Nie.
— Czyj więc jest ten papier?
— Nie jego, bo on go tylko znalazł. Ja właśnie pojechałem do Mugworthills, aby go szukać; niestety on pierwej przybył.
— Niech będzie twoim. Odbierz mu go!
Santer ucieszył się wynikiem swoich starań i zbliżył się. do mnie. Ja nie odezwałem się ani słowem, nawet się nie poruszyłem, spojrzałem mu tylko groźnie w twarz. On zląkł się i nie ośmielił się na mnie porwać.
— Słyszeliście, co wódz nakazał, sir — rzekł do mnie.
Tym razem nie powiedział „ty“, lecz nawet „sir“. Gdy i na to nie odpowiedziałem, dodał:
— Mr. Shatterhand, lepiej się nie opierajcie! Zgódźcie się na to! Sięgnę teraz do waszej kieszeni.
Podszedł jeszcze bliżej i wyciągnął ręce. Na to ja uderzyłem go mojemi, chociaż były związane, pod brodę tak, że padł wstecz na ziemię.
— Uff! — zawołało kilku czerwonoskórych z widocznem zadowoleniem.
Tangua jednak był innego zdania, gdyż zawołał:
— Ten pies broni się, chociaż skrępowany! Zwiążcie go tak, żeby się nie mógł ruszyć i wyjmijcie mu potem z kieszeni mówiący papier!
Na to zabrał głos nareszcie po raz pierwszy syn jego, Pida:
— Ojciec mój, wielki wódz Keiowehów, jest mądry i sprawiedliwy; wysłucha on słów swojego syna.
Dotychczas mówił stary jakby w stanie nieobecności duchowej, a teraz rozjaśniło się jego oko. Spojrzał pogodnie na Pidę, a kiedy odpowiedział, głos jego nie brzmiał już tak ponuro:
— Czemu syn mój mówi te słowa? Czy to niesłuszne, czego żądała blada twarz, Santer?
— Tak.
— Dlaczego?
— Nie Santer zwyciężył Old Shatterhanda, lecz my. Old Shatterhand zaniechał wszelkiej obrony, nie skaleczył nikogo z nas, lecz poddał się mnie dobrowolnie. Czyim zatem jest jeńcem?
— Twoim.
— Do kogo tedy należy koń jego, broń i wszystko, co miał przy sobie?
— Do ciebie.
— Tak, do mnie! Pozyskałem wielką i cenną zdobycz. Wobec tego jak może Santer żądać mówiącego papieru?
— Ponieważ ten papier jest jego.
— Czy potrafi on to udowodnić?
— Tak jest. On pojechał do Mugworthills, aby go znaleźć, ale Old Shatterhand go uprzedził.
— Skoro go szukał, to musi wiedzieć, co zawiera. Niechaj ojciec mój powie, czy to jest słuszne, czy nie!
— To słuszne.
— W takim razie niechaj Santer nam wyjaśni, jakie słowa są na tym papierze.
— Tak, niech to uczyni. Jeśli mu się to uda, to papier może być tylko jego.
To wezwanie, zwrócone do Santera, wprawiło go w niemały kłopot. Wprawdzie mógł on się domyślać, że treść tych kartek odnosiła się do złota, schowanego w Nugget-tsil, ale jeśliby tak był twierdził, a pokazało się coś innego, to byłby skłamał. A gdyby nawet rzeczywiście nie pomylił się, to mimoto byłby nie wyjawił tego, gdyż zależało mu z pewnością na tem, żeby być jedynym i wyłącznym właścicielem tajemnicy. Spróbował tedy wykrętu:
— To, co zawiera mówiący papier, ma znaczenie tylko dla mnie jednego. Że jest mój, tego dowiodłem tem, że jechałem do Mugworthills. Że Old Shatterhand znalazł go przedemną, to czysty przypadek.
— Rozumnie powiedział — oświadczył Tangua. — Mówiący papier jest jego własnością.
Teraz przyszedł na mnie czas przemówić, gdyż wyczytałem w twarzy Pidy, że był skłonny zaniechać dalszego oporu.
— Tak, to było rozumne — rzekłem — lecz nie prawdziwe. Santer nie przybył do Mugworthills dla tego papieru.
Stary wódz drgnął na dźwięk mojego głosu jak człowiek, lękający się niebezpieczeństwa, i syknął do mnie zjadliwie:
— Ten pies śmierdzący znowu zaczyna szczekać, ale to mu nic nie pomoże!
— Pida, młody i waleczny wódz Keiowehów, zaznaczył przedtem, że Tangua jest mądry i sprawiedliwy — prowadziłem rzecz dalej. — Jeśli to prawda, to nie postąpisz stronniczo.
— To jest prawda.
— Powiedz tedy, czy podejrzywasz mnie o kłamstwo?
— Nie. Old Shatterhand jest najniebezpieczniejszą z bladych twarzy i moim wrogiem najgorszym, lecz nigdy nie był dwujęzyczny.
— To przyjmij do wiadomości, że nikt inny nie mógł wiedzieć, gdzie papier leżał, oprócz mnie. Santer nie miał o tem pojęcia i nie ja, lecz on, był przypadkowo przy tem, gdy go znalazłem. Spodziewam się, że mi uwierzysz.
— Tangua przypuszcza, że Old Shatterhand nie kłamie, lecz Santer twierdzi także, że prawdę powiedział. Jak mam rozstrzygnąć, ażeby postąpić sprawiedliwie?
— Dobrze jest, kiedy się sprawiedliwość połączy z rozumem. Santer bywał często w Mugworthills; szukał tam złota, ale nie znalazł; Tangua wie o tem, gdyż sam pozwolił mu szukać. On i tym razem był tam tylko dla złota.
— To kłamstwo — huknął na mnie Santer.
— To prawda — odparłem ja. — Niechaj Tangua pyta tamte trzy blade twarze! Santer sprowadził ich, żeby mu pomogli w poszukiwaniach.
Na wezwanie starego Gates, Clay i Summer potwierdzili moje słowa. Wtedy Santer uczynił jeszcze ostatnią próbę:
— A mimoto ja byłem tam dla papieru! Prawda że chciałem także szukać przy tej sposobności nuggetów i sprowadziłem sobie tych trzech ludzi do pomocy, lecz o papierze nic im nie wspominałem, gdyż tylko mnie wolno było o tem wiedzieć.
Teraz znowu zmienił swe zapatrywanie stary wódz i zawołał niechętnie:
— W takim razie obaj mają słuszność! Cóż mam począć?
— Posłuchać swego rozumu — odrzekłem. — Niechaj Santer nam powie, czy ten papier ma dla niego wartość, czy nie!
— Oczywiście, że ma wartość — oświadczył. — Musi być dla mnie bardzo ważnym, gdyż w przeciwnym razie nie upierałbym się przy swem żądaniu.
— Dobrze! Czy to jeden papier, czy więcej?
— Więcej — odpowiedział, gdyż widział to, kiedy siedząc czytałem przy grobie.
— Ile? Dwa... trzy... cztery... pięć?
Milczał, a jeśliby teraz nie odgadł, musiałoby jego kłamstwo wyjść na jaw.
— Widzicie, że milczy! — rzekłem. — Nie wie.
— Zapomniałem. Któż bowiem zdoła coś takiego pamiętać dokładnie?
— Skoro te papiery są tak ważne dla niego, to powinien wiedzieć, ile jest kartek. Jeśli zaś nawet wiedział przedtem, a potem wypadło mu to z pamięci, to powie przynajmniej napewno, czy napisane są atramentem, czy ołówkiem. Przypuszczam jednak, że i teraz nic nam nie powie.
Ostatnie słowa wymówiłem z wyraźnym przekąsem, aby go skłonić do szybkiej odpowiedzi. Spodziewałem się, że prawdy nie odgadnie, gdyż na dzikim Zachodzie tylko w fortach znajduje się atrament, daleko łatwiej zaś można mieć przy sobie ołówek. Ta rachuba nie zawiodła mnie, gdyż na moją uwagę odrzekł nieoględnie, lecz takim tonem, jakby był najzupełniej pewny siebie:
— Oczywiście, że to wiem. Czegoś podobnego przecież się nie zapomina. Papiery są zapisane ołówkiem.
— Może się mylicie? — spytałem jeszcze raz dla pewności.
— To napewno napisane ołówkiem, a nie atramentem.
— Dobrze! Kto z obecnych wojowników, który widział mówiące papiery bladych twarzy, potrafi odróżnić ołówek od atramentu?
Kilku podało się za zdolnych do takiego odróżnienia. Zresztą byli tu także Gates, Clay i Summer. Wezwałem zatem Pidę:
— Niechaj młody wódz Keiowehów wyjmie z mej kieszeni papiery i da je zbadać, nie pokazując ich jednak Santerowi.
Pida zrobił to, starając się, żeby biali zobaczyli pismo, lecz nie przeczytali przy tej sposobności. Oświadczyli oni, że pisano było atramentem, a Tangua i Pida potwierdzili to, choć niewiele się na tem rozumieli.
— Głupcy! — ofuknął Santer Gatesa. — Wolałem był z wami się nie wdawać. Nie wiecie nawet, co atrament, a co ołówek.
— No, tacy głupi nie jesteśmy — odrzekł Gates. — To był atrament i atramentem zostanie.
— Tak, a wy siedzicie w tym atramencie i niełatwo z niego wyleziecie!
Nie mógł mu oczywiście powiedzieć, że powinni byli skłamać. Schowawszy kartki do skórzanej koperty, zwrócił się Pida do swego ojca:
— Old Shatterhand pokonał swego przeciwnika. Ojciec mój wie już teraz, czy Santer ma prawo do tych papierów.
— Nie były jego, lecz Old Shatterhanda — zawyrokował stary.
— Teraz więc są moją własnością, gdyż Old Shatterhand jest moim jeńcem. Skoro ci dwaj ladzie sprzeczają się o nie, to są z pewnością bardzo ważne, dlatego przechowam je dobrze w mym leku.
I rzeczywiście włożył papiery do woreczka na szyi. Było to z jednej strony fatalne, a z drugiej przyjemne, fatalne, ponieważ mnie zależało na tem, żeby u mnie były przechowane. Jakże teraz miałem je wydostać w razie ucieczki? Przyjemnem zaś o tyle, że nie dowierzałem Santerowi. Gdyby byli pozwolili mnie zatrzymać je u siebie, byłoby mu przyszło pewnie na myśl zabrać je, jeśli nie podczas mego snu, to przemocą. Wobec tego stało się może i lepiej, że papiery wziął młody wódz, na którego nie mógł się porwać. Santer rzekł też do Pidy takim tonem, jak gdyby nie chciał już nic o tem wiedzieć i całkiem ich się wyrzekał:
— Tak, zatrzymaj je! Tobie one na nic się nie przydadzą, ponieważ nie umiesz czytać. Wprawdzie ja chciałem je mieć, gdyż są dla mnie istotnie ważne, ale mogę się też bez nich obejść, gdyż znam całą ich treść. Chodźcie, panowie! Tu nie mamy już co robić.
Oddalił się z Gatesem, Clayem i Summerem, a nikomu nie przyszło na myśl ich zatrzymywać. Sprawa z papierami była rozstrzygnięta, teraz należało oczekiwać, że czerwoni zajmą się moją osobą. Istotnie przypuszczenie moje się ziściło, przedtem jednak spytał wódz syna:
— Old Shatterhand miał jeszcze przy sobie mówiące kartki. Czy nie wypróżniliście mu kieszeni?
— Nie — odrzekł Pida. — To wielki wojownik. Zabijemy go wprawdzie, lecz nie chcemy przeszukiwaniem jego kieszeni krzywdzić jogo imienia i waleczności. Mamy jego broń i to nam wystarczy; wszystko inne zostawi mnie, gdy umrze.
Zdawało mi się, że stary z tem się nie zgodzi. Tymczasem on, zadowolony, rzucił na syna dumne spojrzenie i rzekł:
— Pida, młody wódz Keiowehów, jest szlachetnym wojownikiem; oszczędza swoich najgorszych nieprzyjaciół; zabija ich wprawdzie, lecz nie lży ich i nie znieważa. Imię jego będzie jeszcze większe i słynniejsze od imienia Winnetou, tego psa Apacza. W nagrodę za to pozwolę mu utopić noż w sercu Old Shatterhanda, kiedy będzie już tak zmęczony, że życie zeń zacznie umykać. Pida będzie mógł z chwałą powiedzieć o sobie, że z ręki jego zginęła największa, najniebezpieczniejsza i najsławniejsza blada twarz. Teraz zwołajcie starszych! Naradzimy się, w jaki sposób ten złośliwy biały pies ma zginąć. Tymczasem przywiązać go do drzewa śmierci!
Zawleczono mnie do grubego na dwie stopy świerka, dokoła którego wbite były po cztery pale. Przeznaczenie tych pali poznałem dopiero wieczór. Świerk ten nazywał się drzewem śmierci, ponieważ przywiązywano doń jeńców, skazanych na śmierć męczeńską. Na dolnej gałęzi wisiały potrzebne rzemienie. Przywiązano mnie do tego drzewa tak, jak ongiś Winnetou i jego ojca, kiedy dostali się w nasze ręce i w moc Keiowehów. Dwaj wojownicy usiedli po mojej prawej i lewej stronie. Przed namiotem wodza utworzyli starsi wojownicy półkole naprzeciwko Tanguy, aby naradzić się nad moim losem, albo raczej, ponieważ on był już postanowiony, nad rodzajem śmierci. Zanim rozpoczęli naradę, przyszedł Pida i zbadał moje rzemienie. Ponieważ były bardzo przyciągnięte, przeto rozluźnił je cokolwiek i rzekł do dozorców:
— Uważajcie na niego surowo, ale nie dręczcie! To wielki wódz białych myśliwców, który nigdy nie zadał czerwonym wojownikom niepotrzebnych cierpień.
Potem oddalił się, by wziąć udział w naradzie.
Stałem przywiązany do drzewa plecyma. Mnóstwo kobiet, dziewcząt i dzieci przychodziło, by mi się przypatrzyć. Wojownicy trzymali się zdala; nawet chłopcy, z wyjątkiem małych, byli na to za dumni, aby mi się swoją ciekawością naprzykrzać. Nienawiści nie dojrzałem w żadnej twarzy, tylko ciekawość, połączoną z szacunkiem. Chcieli widzieć białego myśliwca, o którym tyle słyszeli, którego śmierć miała im sprawić widowisko tak okrutne i podniecające, jakiego jeszcze nie zaznali.
Pośród nich wpadła mi w oko młoda Indyanka, która widocznie nie była jeszcze skwawą. Spłoszona wzrokiem moim odeszła na bok, stanęła tam w odosobnieniu i rzucała na mnie tylko ukradkiem spojrzenia, jak gdyby wstydziła się tego, że stała przedtem wśród zwyczajnych gapiów. Nie była wprost piękna, lecz i nie brzydka, raczej należało ją nazwać milutką. Miękkim jej rysom dodawały piękności duże czarne oczy. Oko jej przypominało mi żywo Nszo-czi, chociaż pozatem nie była podobna do siostry Apacza. Idąc za chwilowym popędem, skinąłem jej przyjaźnie głową. Na to zarumieniła się aż po włosy, odwróciła się i odeszła. Wkrótce zatrzymała się, oglądnęła się jeszcze raz, a potem zniknęła w jednym z większych i lepszych namiotów.
— Kto jest ta młoda córa Keiowehów, która teraz odeszła? — spytałem moich dozorców.
Nie zabroniono im ze mną rozmawiać, dlatego jeden z nich odpowiedział:
— To była Kakho-oto[80] córka Sus-homaszy[81], który jeszcze jako chłopiec zdobył sobie prawo noszenia jednego pióra we włosach. Czy ona ci się podoba?
— Tak — odrzekłem, choć to pytanie wobec mojego położenia i w ustach czerwonoskórca brzmiało dość dziwnie.
— Skwaw naszego młodego wodza jest jej siostrą — dodał.
— Skwaw Pidy?
— Tak.
— Jest więc krewną Pidy!
— Tak. Ten wojownik z wielkiem piórem we włosach przy naradzie to jej ojciec.
Na tem skończyła się ta krótka rozmowa, której następstw teraz wcale sobie nie wyobrażałem.
Narada trwała długo, bo przeszło godzinę, poczem sprowadzono mnie, bym wysłuchał wyroku. Posypały się długie mowy o zbrodniach białych i moich własnych. Tangua zdawał bez końca sprawę z naszej dawnej nieprzyjaźni, która skończyła się obezwładnieniem mu obu nóg. Wspomniano oczywiście także o tem, że później uwolniłem Hawkensa, że porwałem się na Pidę, słowem wyliczono mi tyle przewinień, że mowy być nie mogło o łasce lub oszczędzaniu. Jeszcze dłuższy był spis mąk, które mnie czekały. Mogłem być dumnym z tego wyboru, bo on był najpewniejszą miarą szacunku, jakim mnie zaszczycali ci mili ludzie. Jedyną pociechą było to, że nie przystąpili odrazu do wykonania wyroku. Ale powodem tego była ta okoliczność, że nie było w domu jednego oddziału Keiowehów, którym chcieli także dać zobaczyć śmierć Old Shatterhanda. Czekano więc na ich powrót.
Ja zachowałem się podczas ogłoszenia wyroku, jak człowiek, który nie boi się śmierci, powiedziałem jednak jak najkrócej to, co uważałem za stosowne, starając się przytem nie obrazić moich czerwonych sędziów.
Przestrzegałem więc w tym wypadku innej zasady, niż to czynią zwykle czerwoni. Za dowód odwagi bowiem uchodzi u nich to, że skazany usiłuje wszelkimi sposobami wzburzyć swoich katów. Ja zaniechałem tego ze względu na Pidę, który obszedł się ze mną tak wielkodusznie i wobec tego, że Keiowehowie przyjęli mnie całkiem inaczej, niż się sam tego spodziewałem jako przyjaciel Apaczów, odwiecznych wrogów Keiowehów. Żeby spokój mój wzięli za tchórzostwo, o to mógł się ktoś inny obawiać, lecz nie ja.
Gdy mię odprowadzono napowrót do drzewa, by mnie przywiązać, przechodziliśmy obok namiotu, należącego do „Jednego pióra“. W drzwiach stała jego córka. Nie myśląc sobie nic przytem, zatrzymałem się i zapytałem:
— Moja młoda czerwona siostra cieszy się pewnie także, że pochwycono niedobrego Old Shatterhanda?
Poczerwieniała, jak przedtem, kiedy jej głową skinąłem, zawahała się przez chwilę i odrzekła:
— Old Shatterhand nie jest niedobry.
— Skąd ty wiesz o tem?
— To wszyscy wiedzą.
— A dlaczego chcecie mnie zabić?
— Ty okaleczyłeś Tanguę i nie jesteś już bladą twarzą, lecz Apaczem.
— Jestem bladą twarzą i zostaną nią.
— Inczu-czuna przyjął cię do Apaczów i zrobił cię nawet wodzem. Czy nie piłeś krwi Winnetou, a on twojej?
— Istotnie uczyniliśmy to, ale nikt z Keiowehów nie doznał krzywdy ode mnie, chyba, że sam mnie zmusił do tego. Niechaj „Ciemny włos“ o tem nie zapomina!
— Jakto? Old Shatterhand zna moje imię?
— Zapytałem o nie, widząc, że jesteś córką wielkiego i dostojnego wojownika. Obyś przeżyła jeszcze więcej pięknych słońc, aniżeli mnie godzin życia zostaje!
Poszedłem dalej. Moi dozorcy nie sprzeciwili się temu, że z nią mówiłem. Nie ulega jednak wątpliwości, że z innym jeńcem nie byliby się z taką względnością obchodzili. Było to nietylko skutkiem charakteru i usposobienia Pidy, lecz pewnie także tej okoliczności, że i jego ojciec stał się nieco innym. Zmiany tej nie wywołał jedynie wiek, usposabiający zwykle łagodniej i odbierający energię, lecz przekonanie syna, który miał wpływ na ojca. Nowy szczep nadaje staremu pniowi nową wartość i lepsze soki.
Gdy mię przywiązano znowu, trzymali się zdala nietylko wojownicy, lecz także kobiety i dzieci. Wydano, jak się zdaje, co do tego rozkaz, a mnie było z tem dobrze, gdyż wcale nie jest to miłem wisieć u pnia i być podziwianym, choćby tylko przez dzieci jako rzadki okaz.
Później zobaczyłem „Ciemny włos“, wychodzącą z namiotu. Miała w reku płytkie gliniane naczynie i przyszła z niem do mnie.
— Mój ojciec pozwolił mi podać ci jedzenie. Czy przyjmiesz? — zapytała.
— Chętnie — odrzekłem. — Nie mogę jednak użyć rąk, gdyż jestem przywiązany.
— Nie trzeba cię odwiązywać, ja będę twoją sługą.
Przyniosła pieczone i pokrajane mięso bawole. Trzymając nóż w ręku, nabijała nań po kawałku i wkładała mi w usta. Old Shatterhand, karmiony jak dziecko przez młodą Indyankę! Byłbym się pomimo położenia mego roześmiał, ale wstydzić się nie potrzebowałem. Ta, która okazała mi się tak pomocną, nie była grymaśną białą lady lub signoriną, lecz Indyanką, a podobne wypadki żywienia skazańca nie były dla niej obce.
Obaj dozorcy przypatrywali się poważnie jej czynności, lecz mnie się wydało, jak gdyby z trudem wstrzymywali sie od śmiechu. Gdy zjadłem ostatni kawałek mięsa, uważał jeden z dozorców za stosowne wynagrodzić dobrą dziewczynę w ten sposób, że zaczął paplać.
— Old Shatterhand powiedział, że „Ciemny włos“ mu się podoba.
Dziewczyna spojrzała na mnie tak badawczo, że poczerwieniałem niemal, jak ona, poczem odwróciła się, żeby odejść. Ale już po kilku krokach zwróciła się znowu do mnie i spytała:
— Czy ten wojownik powiedział prawdę?
— On mnie zapytał, czy mnie się podobasz, a ja potwierdziłem — odrzekłem zgodnie z prawdą.
Odeszła, a ja zganiłem tego paplę, lecz to nie zrobiło na nim wrażenia.
Późno już po południu ujrzałem Gatesa, włóczącego się pomiędzy namiotami.
— Czy mogę pomówić z tą bladą twarzą? — spytałem moich dozorców.
— Tak — brzmiała korzystna dla mnie odpowiedź. — Ale nie wolno wam mówić o ucieczce.
— O to niech mój czerwony brat będzie spokojny!
Gdy zawołałem Gatesa do siebie, przyszedł powoli i z wahaniem, jak człowiek, który nie wie, czy mu to wolno uczynić.
— No, bliżej! — wezwałem go. — A może zabroniono wam ze mną mówić?
— Mr. Santer źle na to patrzy — przyznał.
— Czy powiedział to wyraźnie?
— Tak.
— Wierzę. Boi się, że go wam w jasnem świetle przedstawię.
— Ciągle jeszcze myślicie o nim fałszywie.
— Nie ja, lecz wy.
— To gentleman!
— Wy mnie tego nie udowodnicie, a ja potrafię was przekonać o czemś zupełnie przeciwnem.
— Nie chcę tego słyszeć. Jesteście dlań wrogo usposobieni.
— Zaiste, tak wrogo, że ma wszelkie powody do tego, żeby mieć się na baczności przedemną.
— Przed wami? Hm! Sir, nie weźcie mi tego za złe, ale przed wami nikt już nie potrzebuje mieć się na baczności.
— Czy dlatego, że zagrożono mi tu śmiercią?
— Tak.
— Między groźbą a rzeczywistością jest wielka różnica. Miałem już nieraz umrzeć, a nie zabito mnie jeszcze! Czy wierzycie istotnie, że Old Shatterhand jest takim drabem, jak twierdzi Santer?
— Wierzę we wszystko, albo w nic. Jesteście nieprzyjaciółmi. A kto ma słuszność, czy on, czy też wy, to mnie nic nie obchodzi,
— Nie powinniście mnie byli przynajmniej oszukiwać i okłamywać!
— Kiedy to uczyniłem?
— W Mugworthills, gdyście zataili przedemną obecność Keiowehów. Gdybyście byli uczciwi, nie stałbym tu teraz jako jeniec.
— Czyż wy byliście szczersi?
— Czy okłamałem was, czy oszukałem?
— Tak.
— Kiedy i jak?
— Nazwaliście siebie Jones!
— To jest oszustwo?
— Naturalnie!
— Oszustwo jest bezprawnem przywłaszczeniem sobie korzyści, a między nami coś podobnego nie zaszło. Zatajenia nazwiska ja nie określiłbym nawet jako podstęp; to było wprost koniecznością. Santer dopuścił się kilkakrotnie morderstwa, jest strasznym oszustem i nadzwyczaj niebezpiecznym człowiekiem; godzi też na moje życie. Wy byliście jego towarzyszami. Czy mogłem wam powiedzieć, kim jestem i że dążyłem do Mugworthills?
— Hm! — mruknął.
— Hm? Nie bierzcie mi tego za złe, mr. Gates, ale skoro teraz jeszcze żywicie jakie wątpliwości, czy ja mam słuszność, czy on, to ja was nie pojmuję.
— Mimo to wszystko powinniście byli otwarcie z nami postąpić. To nam sie należało!
— Nic się wam nie należało. Zrozumiano? Wy jesteście ludźmi niedoświadczonymi, przynajmniej wobec takiego westmana, jakim ja jestem. Musiałem zachować wobec was pewną ostrożność i powściągliwość. Nadto wynajął sobie was Santer, którego wychwalaliście pod niebiosa. Koniecznem więc było, żebym zataił moje nazwisko.
— Gdybyście byli je wymienili, bylibyśmy wam uwierzyli!
— Nie!
— O tak!
— Nie! Mogę wam to udowodnić.
— Jak?
— Czy wierzycie mnie teraz, jakkolwiek wiecie, że jestem Old Shatterhand?
— Sami winniście temu, ponieważ okłamaliście nas i podeszli!
— To wykręt! Wiecie teraz, kto jestem i dlaczego musiałem ukryć swoje nazwisko, a co najgłówniejsze, przekonaliście sie, jak Santer ze mną postępuje.
— On nie chce wam nic zrobić.
— Kto to powiedział?
— On sam.
— Kiedy?
— Niedawno.
— On stara się tem was złudzić. Pali się do tego poprostu, żeby mnie życia pozbawić.
— Nie, on nie kłamie!
— Widzicie więc, że teraz jeszcze stoicie po jego stronie, a mnie nie ufacie! Wobec tego nadaremnie byłbym w Mugworthills powiedział, kim jestem. Usiłowałem dowieść wam, że Santer nie ma uczciwych zamiarów. Nie wierzycie temu jeszcze teraz, kiedy stało się waszym obowiązkiem opuścić jego, a dopomóc mnie, jeńcowi, którego postanowiono nędznie zamordować.
— Santer wyraził się, że was chce ocalić.
— Kłamstwo, nic tylko kłamstwo! Widzę, że was nie można przekonać. On was usidlił, zmądrzejecie dopiero po szkodzie.
— O szkodzie niema mowy. Wobec was mógł być innym, gdyż wy ścigaliście go i godziliście na jego życie, ale przeciw nam on nic złego nie knuje.
— Wciąż jeszcze spodziewacie się złota?
— Tak.
— W Mugworthils go już niema!
— Ale jest gdzieindziej.
— Gdzie?
— O tem dopiero się dowiemy.
— Od kogo?
— Santer je odkryje.
— W jaki sposób? Czy wam to wyjawił?
— Nie.
— Macie więc znów powód, że nie jest wobec was uczciwy i szczery!
— Przecież nie może nam powiedzieć tego, czego sam jeszcze nie wie!
— On wie, wie nawet dokładnie, w jaki sposób może znaleźć miejsce, w którem się teraz nuggety znajdują!
— Skoro tak mówicie, to pewnie także to wiecie.
— Oczywiście.
— To podzielcie się ze mną tą wiadomością!
— To być nie może.
— Aha! Widzicie, że wy właśnie nie jesteście uczciwi! Jakże wobec tego stawać po waszej stronie?
— Byłbym otwarty, gdybym wam mógł zaufać. Wy nie możecie mnie nic zarzucać, gdyż sami zmuszacie mnie do milczenia. Gdzie znaleźliście pomieszczenie?
— Mieszkamy razem w jednym namiocie, który Santer dla nas wybrał.
— A on mieszka z wami?
— Tak.
— A gdzie stoi ten namiot?
— Obok namiotu Pidy.
— To dziwne! I Santer sam go wybrał?
— Tak. Tangua pozwolił mu mieszkać, gdziekolwiek zechce.
— A on usadowił się właśnie obok Pidy, który nie otacza go taką łaskawością, jak ojciec. Hm! Miejcie się na baczności, bo możliwe jest, że Santer zniknie nagle, a was tu samych zostawi, a wówczas usposobienie Indyan względem was może się także nagle zmienić!
— Jakto?
— Teraz cierpią was tylko u siebie, a później będą uważali za wrogów. Czy potem potrafię wam pomóc, to wątpliwe.
— Wy... nam... pomóc? — wyjąkał zdumiony. — Mówicie tak, jak gdybyście byli na wolnej stopie i cieszyli się przyjaźnią Keiowehów.
— Mam do tego powody, gdyż...
— Do stu piorunów! — przerwał mi. — Teraz zobaczy, że koło was stoję!
Santer wyszedł właśnie z pomiędzy namiotów, zauważył Gatesa i przyszedł prędko.
— Widocznie strasznie się boicie tego draba, któremu mimo to tak bardzo ufacie! — rzekłem z przekąsem.
— Nie boimy się, lecz on nie chce, żebyśmy do was chodzili.
— To uciekajcie i poproście go o przebaczenie, o łaskę, mr. Gates!
— Czego tutaj szukacie, Gates? — zawołał Santer już zdaleka. — Kto wam pozwolił rozmawiać z tym człowiekiem?
— Przechodziłem przypadkiem koło niego, a on do mnie przemówił — odparł zagadnięty.
— Tu nie powinno być żadnego przypadku. Zabierajcie się stąd! Pójdziecie ze mną!
— Ależ, mr. Santer, ja nie jestem dzieckiem...
— Milczcie i chodźcie ze mną! Naprzód!
Ujął go za rękę i pociągnął za sobą. Musiał on dość nakłamać tym trzem niedoświadczonym ludziom, skoro tak się go trzymali, a co gorsza, nie próbowali stawić oporu wobec jego grubiańskiego postępowania z nimi.
Dano mi oczywiście takich dozorców, którzy rozumieli od biedy po angielsku. Oni słyszeli moją rozmowę z Gatesem, po której złożyli dowód, że poważali mię o wiele więcej, aniżeli Santera. Jeden z nich, który mi zawsze odpowiadał, podczas gdy drugi milczał, tak odezwał się po odejściu Santera z Gatesem:
— To owce, idące za wilkiem; on pożre je, gdy będzie głodny. Czemu nie wierzą przestrodze Old Shatterhanda?
Wkrótce potem nadszedł Pida, aby zbadać moje więzy i przekonać się zarazem, czy nie uskarżam się przypadkiem na co. Wskazał na wspomniane słupy, wbite nieopodal w ziemię, i rzekł:
— Old Shatterhand znużył się zapewne długiem staniem. Przez noc będzie leżał pomiędzy tymi palami. Może położyłby się już teraz?
— Nie. Mogę jeszcze wytrzymać — odpowiedziałem.
— To niech to zrobi po wieczerzy. Czy biały myśliwiec ma jakie życzenie?
— Tak, mam prośbę.
— Powiedz ją; jeśli będę mógł, spełnię ją chętnie.
— Chciałbym cię ostrzec przed Santerem.
— Przed nim? To robak wobec Pidy, syna wodza Tanguy.
— Bardzo słusznie! Ale na robactwo także trzeba zważać, skoro się usiłuje zagnieździć. Słyszałem, że teraz mieszka obok ciebie.
— Tak, ten namiot był wolny.
— Pilnuj, żeby nie wszedł do twego! Ma widocznie taki zamiar.
— Ja go wyrzucę!
— Możesz to uczynić, gdy przyjdzie otwarcie. A co będzie, jeśli zakradnie się pokryjomu, a ty tego nie spostrzeżesz?
— To nie uszłoby mojej uwagi!
— Nawet, gdyby cię nie było w namiocie?
— Będzie w nim moja skwaw i wypędzi go.
— On chce koniecznie posiąść ten mówiący papier, który odemnie wziąłeś.
— Nie dostanie go.
— Tak, ty mu go nie dasz, ale czy zdołasz przeszkodzić kradzieży?
— Gdyby mu się nawet udało przyjść skrycie do namiotu, nie znalazłby go, gdyż schowany jest nadzwyczaj dobrze.
— Spodziewałem się tego. Czy pozwoliłbyś mi jeszcze raz popatrzeć na ten papier?
— Widziałeś go już i przeczytałeś.
— Nie cały.
— Zobaczysz go, ale nie teraz, bo już ciemno się robi. Przyniosę ci jutro rano, gdy będzie jasno.
— Dziękuję ci! I jeszcze jedno: Santer pożąda nietylko mówiącego papieru, lecz i strzelb moich, znakomitych. W czyich rękach są one teraz?
— W moich.
— To przechowaj je dobrze!
— Są doskonale ukryte. Gdyby nawet potrafił w biały dzień wejść do mego namiotu, nie mógłby ich zobaczyć, Owinąłem je w dwa koce i wsunąłem pod moje łoże, żeby nie zaszły wilgocią. Teraz są moje. Ja będę twoim następcą w sławie z posiadania sztućca, Old Shatterhand więc spełni mi jedną prośbę.
— Bardzo chętnie, jeśli będę mógł.
— Przypatrzyłem się dobrze obu strzelbom. Z tej wielkiej rusznicy umiem strzelać, ale ze sztućca nie. Czy pokazałbyś mi przed śmiercią, jak się go nabija i jak się z niego strzela?
— Owszem.
— Dziękuję ci tembardziej, że mógłbyś nie wyjawić mi tej tajemnicy. Jeślibyś mi tego nie powiedział, sztuciec nie przydałby mi się na nic. Za to, że mi to zrobisz, postaram się, żeby ci aż do chwili, kiedy się zaczną twoje męki, niczego nie zabrakło.
Odszedł, nie wiedząc, jaką wzbudził we mnie nadzieję.
Otwarcie mówiąc, spodziewałem się skorzystać z obecności Gatesa, Claya i Summera. Chociaż nawet nie chcieli być moimi przyjaciółmi, to przecież jako biali mieli obowiązek mną się zająć. Gdyby byli okazali gotowość udzielenia mi pomocy, to musiałaby się znaleźć sposobność do odwiązania mnie od drzewa śmierci. Gdybym się pozbył więzów na rękach, nikt byłby nie zdołał mnie zatrzymać. Niestety musiałem te myśl porzucić. Zachowanie się Gatesa dowiodło, że nie mogłem liczyć ani na niego, ani na jego towarzyszy.
Byłem wiec zdany na samego siebie, lecz mimoto nie opanowało mną zwątpienie. Jakiś sposób uniknięcia śmierci męczeńskiej musiał się przecież znaleźć. Gdybym choć jedną rękę miał wolną, a w niej nóż! To nie było niemożliwem, nie było nawet trudnem. Dotychczas nie przyszło mi to było na myśl, ale teraz przypomniałem sobie „Ciemny Włos“. Dziewczyna współczuła ze mną widocznie, a wiedziałem bardzo dobrze, ilu białym udało się już takie współczucie wyzyskać dla ucieczki. Choćby się co stało, ja musiałem uciec z niewoli. Nawet gdybym w ostatniej chwili przed przywiązaniem mnie do pala miał się chwycić rozpaczliwego środka.
I gdy ja zaprzątnięty byłem takiemi myślami, przyszedł do mnie Pida i prosił o wyjaśnienie, jak się sztućca używa. Lepszego zbiegu okoliczności nie mogłem sobie wymarzyć. Jeśli mu miałem pokazać, jak się te strzelbę nabija i wogóle, co się z nią robi, to musiał mnie rozwiązać. Jednym chwytem za jego pas po nóż i jednem cięciem po rzemieniu na nogach mogłem się uwolnić od więzów, a nadto trzymałbym w ręku sztuciec z tylu kulami. Było to wprawdzie bardzo śmiałe przedsięwzięcie, ale wystawiałem na niebezpieczeństwo życie, które i tak byłbym utracił.
Byłoby oczywiście lepiej, gdyby się nadarzyła sposobność do ucieczki podstępem, bez narażania się na kule czerwonych. Dotychczas nic takiego nie wpadło mi do głowy. Spodziewałem się, że może później przyjdzie mi jaka myśl, wszak czas nie naglił.
Na noc miałem się zatem położyć! Dokoła drzewa wysterczało z ziemi szesnaście pali, po cztery ze wszystkich czterech stron. Mogło się tam pomieścić czterech jeńców, a z porządku, w jakim pale stały, domyśliłem się, w jaki sposób do nich przywiązywano. Oto gdy się jeniec położył pomiędzy nimi, przywiązywano jego ręce i nogi po jednej do każdego pala. W ten sposób spoczywał jeniec z rozłożonemi rękami i nogami. Oczywiście nie bardzo mógł spać w tem położeniu, ale zato Indyanie byli pewni, że im nawet bez pilnowania nie umknie.
Tymczasem zrobiło się ciemno, a przed namiotami zamigotały ogniska, przy których skwawy przygotowywały wieczerzę. „Ciemny Włos“ przyniosła mi znowu posiłek. Musiała skłonić ojca do tego, że wyprosił dla niej od Tanguy pozwolenie na to. Tym razem nie rozmawialiśmy z sobą, podziękowałem jej tylko, kiedy odeszła. Następnie opuścili mnie dotychczasowi dozorcy, zastąpieni przez dwu innych, którzy niemniej przychylnie wobec mnie się zachowywali. Spytałem ich, kiedy będę musiał się położyć, oni zaś odpowiedzieli, że Pida przyjdzie sam, aby być przytem.
Pierwej jednak zamiast młodego wodza zjawił się pełen godności ktoś inny — „Jedno Pióro“, ojciec mojej żywicielki. Stanął przedemną, przypatrywał mi się przez chwilę, a potem wydał rozkaz dozorcom:
— Niech moi bracia oddalą się, dopóki ich nie zawołam. Chcę pomówić z tą bladą twarzą.
Posłuchali natychmiast, z czego wywnioskowałem, że pewnie zażywał wielkiego szacunku w plemieniu, choć wodzem nie był. Gdy odeszli, usiadł przedemną i znów upłynęła chwila, zanim odezwał się głosem uroczystym:
— Blade twarze mieszkały po tamtej stronie Wielkiej Wody. Jakkolwiek miały tam dość kraju, mimoto przeprawiły się przez wodę, by nam zabrać nasze góry i doliny.
Następnie zamilkł. Słowa jego tworzyły zwykły w przemowach indyańskich wstęp, z którego domyśliłem się, że zamierza coś ważnego mi powiedzieć. Co to być mogło? Jakaś nadzieja zaczęła mi świtać. On oczekiwał odpowiedzi odemnie, lecz ponieważ milczałem, zabrał po chwili znowu głos:
— Czerwoni mężowie przyjęli białych gościnnie, oni zaś zapłacili za to grabieżą i mordem.
I znów nastąpiła przerwa.
— I dziś jeszcze myślą tylko nad tem, żeby nas wyzyskać i wypchać jak najdalej. Ilekroć nie udaje im się dokonać tego podstępem, używają przemocy.
Tu znów przerwał.
— Ilekroć czerwony mąż zobaczy białego, może być pewnym, że ma śmiertelnego wroga przed sobą. Czy są wśród bladych twarzy tacy, którzy by nie byli naszymi nieprzyjaciółmi?
Teraz dopiero zrozumiałem cel tego wstępu. Tu chodziło o mnie samego. Kiedy i teraz jeszcze ociągałem się z odpowiedzią, zapytał wprost:
— Czy Old Shatterhand nie chce mi odpowiedzieć? Czy biali nie postępowali tak z nami?
— „Jedno Pióro“ ma słuszność — przyznałem.
— Czy nie są naszymi nieprzyjaciółmi?
— Są.
— Czy są pośród nich tacy, którzyby nie byli usposobieni tak wrogo, jak inni?
— Są.
— Niechaj Old Shatterhand wymieni choćby jednego!
— Mógłbym ci podać nawet wiele nazwisk, lecz zaniecham tego. Jeśli jednak otworzysz oczy, ujrzysz jednego z nich przed sobą.
— Widzę tylko Old Shatterhanda.
— Jego to mam na myśli.
— Ty więc uważasz siebie za takiego, który nie obchodzi się z nami tak wrogo, jak drudzy?
— Nie.
— Nie? — zapytał przeciągle i w zdumieniu, gdyż to „nie“ popsuło mu rachuby.
— Mój czerwony brat użył słów, nie oznaczających rzeczy właściwie.
— Jakich słów?
— Że nie obchodzę się z wami tak wrogo, jak inni biali. Ja nie jestem wogóle wrogiem czerwonych.
— Czy nie zabiłeś, ani nie skaleczyłeś żadnego?
— Robiłem to tylko wtenczas, kiedy mnie do tego zmusili. Ja nie jestem ani całkiem, ani trochę wrogiem Indyan. Nie jestem ani przyjacielem, ani wrogiem tylko waszym, ale wprost przyjacielem wszystkich czerwonych. Dowiodłem tego nieraz. Gdzie tylko mogłem, niosłem pomoc czerwonym przeciwko białym i broniłem ich przed nadużyciami białych. Jeśli jesteś sprawiedliwy, musisz to przyznać.
— Jestem sprawiedliwy.
— Pomyśl o Winnetou! Byliśmy przyjaciółmi, niejako braćmi dla siebie! Czy Winnetou nie był czerwonym mężem?
— Był nim, choć to nasz wróg.
— On nie był waszym wrogiem, lecz wy zrobiliście zeń swojego wroga. Jak kochał swoich Apaczów, tak samo miłował wszystkich Indyan. Starał się żyć w zgodzie ze wszystkimi, oni jednak woleli rozszarpywać się i tępić wzajemnie. To go smuciło, to go trapiło przez całe życie. Jak on czuł i myślał, taksamo i ja myślałem i czułem. Wszystkie nasze czyny wypływały z miłości i współczucia, które żywiliśmy dla narodu czerwonych.
Mówiłem taksamo powoli i uroczyście, jak on. Gdy umilkłem, spuścił głowę i siedział tak cicho przez kilka minut. Następnie podniósł głowę i zaczął znowu:
— Old Shatterhand powiedział prawdę. „Jedno Pióro“ jest sprawiedliwy i przyznaje słuszność nawet swoim wrogom, jeśli im się to należy. Gdyby wszyscy czerwoni byli tacy jak Winnetou, a biali jak Old Shatterhand, żyłyby czerwone i białe narody obok siebie jak bracia, kochałyby się, dopomagałyby sobie, a na ziemi znalazłoby się dość miejsca dla wszystkich synów i córek. Ale niebezpiecznie jest dawać przykład, za którym nikt nie pójdzie. Winnetou zginął od kuli, a Old Shatterhand idzie na śmierć męczeńską.
Teraz doszła rozmowa do pożądanego przezeń punktu. Postanowiłem nie uprzedzać go i milczałem. Mówił wiec dalej:
— Old Shatterhand jest bohaterem i będzie musiał wycierpieć dużo strasznych mąk. Czy zrobi swoim dręczycielom tę przyjemność, żeby go słabym widzieli?
— Nie. Jeśli będę musiał umrzeć, to pójdę na śmierć jako mąż, któremu wznoszą mogiłę chwały.
— Jeśli będziesz musiał umrzeć? Czy śmierć swoją uważasz za wątpliwą?
— Tak.
— Jesteś bardzo otwarty!
— Czy wolisz, żebym cię okłamywał?
— Nie, ale wygłaszanie tej prawdy jest wielką śmiałością z twojej strony.
— Old Shatterhand nie był nigdy tchórzem.
— A więc spodziewasz się, że uciekniesz?
— Tak.
Moja szczerość wprawiła go w jeszcze większe zdumienie niż przedtem.
— Uff, uff! — wybuchnął podnosząc ręce. — Dotąd postępowano z tobą bardzo względnie, teraz trzeba będzie większej surowości!
— Nie boję się surowości: ona mnie nie przeraża. Jestem raczej dumny z tego, że powiedziałem ci prawdę. Tego nie zrobiłby nikt inny.
— Old Shatterhand ma słuszność, tylko on może być tak śmiałym, żeby przyznać rzetelnie, że będzie się starał umknąć. To nietylko śmiałość, lecz nawet zuchwalstwo!
— Nie. Zuchwalec działa albo bez jasnego pojęcia, albo dlatego, że nie ma już nic do stracenia. Moja otwartość jednak ma całkiem słuszny powód i cel osobny.
— Jaki?
— Tego nie mogę ci powiedzieć, ale ty powinieneś się domyśleć.
Nie mogłem mu otwarcie powiedzieć rzeczy następującej: On przybył tu, aby mnie ocalić przez oddanie mi swojej córki za żonę. Gdybym się na to zgodził, nie zabitoby mnie, otrzymałbym wolność razem z młodą żoną, musiałbym jednak zostać Keiowehem. Do tego jednak postanowiłem nie dopuścić. Trzeba było odrzucić radę „Jednego Pióra“, czem nietylko byłbym mu sprawił nadzwyczajną przykrość, lecz także wzbudził pragnienie zemsty. Aby temu zapobiec, powiedziałem otwarcie, że nie uważam śmierci mojej za pewną. Miało to znaczyć: Nie ofiaruj mi swojej córki, gdyż ja się ocalę sam, chociaż nie zostanę mężem Indyanki. Jeśliby to zrozumiał, uniknąłby on przykrości, a ja jego nienawiści i zemsty. On zamyślił się też istotnie, ale niestety nie dorozumiał się rzeczy właściwej i rzekł tonem chytrej wyższości:
— Old Shatterhand chce nas tylko zaniepokoić o siebie, choć wie, że ujść nie może. To poniża jego godność przyznać się, że jest zgubiony. Ale „Jedno Pióro“ nie da się tem wywieść w pole. Ty wiesz dobrze, że jesteś zgubiony.
— Wiem dobrze, że umknę!
— Zamęczą cię tutaj na śmierć!
— Ucieknę!
— Ucieczka jest niemożliwa. Gdybym bowiem uważał ja za możliwą, sam usiadłbym tutaj, by cię pilnować. Nie uciekniesz więc, ale śmierci możesz uniknąć.
— Jak? — zapytałem, skoro niepodobna już było odwieść go od tego.
— Przy mojej pomocy.
— Nie potrzebuję pomocy!
— Jesteś o wiele dumniejszy, aniżeli sądziłem. Któż odrzuca pomoc, gdy chodzi o ocalenie życia!
— Ten, kto jej nie potrzebuje, bo sam się ocalić potrafi.
— Zostań przy swojej dumie, która woli zginąć, aniżeli zrobić dług wdzięczności. Ale ja tego nie żądam i chcę cię widzieć wolnym. Wiesz, że „Ciemny Włos“ była u ciebie?
— Tak.
— To moja córka. Czuje wielką litość nad tobą.
— W takim razie Old Shatterhand jest człowiekiem godnym litości i pożałowania, a nie walecznym wojownikiem. Litość to obelga!
Użyłem naumyślnie tego szorstkiego wyrazu, aby skłonić go do porzucenia zamiaru, lecz i to mi się nie udało. Indyanin zapewnił mnie łagodnie:
— Nie chciałem ciebie obrazić. Zanim cię jeszcze córka moja widziała, dużo słyszała o tobie. Ona wie, że Old Shatterhand jest największym białym wojownikiem i chciałaby go ocalić.
— To dowód, że „Ciemny Włos“ ma dobre serce, ale żeby mnie mogła ocalić, to niepodobieństwo.
— To nawet łatwe.
— Jesteś w błędzie.
— Nie. Ty znasz wszystkie zwyczaje czerwonych ludzi, lecz ten ci jest widocznie obcy. Zgodzisz się nań, gdyż oświadczyłeś „Ciemnemu Włosowi“, że ci się podoba.
— To znów omyłka. Jej tego nie powiedziałem.
— Ależ ona mi się do tego przyznała. Moja córka jeszcze nigdy nie powiedziała nieprawdy.
— W takim razie zaszła tu zamiana osób. Twoja córka przyniosła mi jeść. Potem zapytał jeden z dozorców, czy ona mi się podoba, a ja to potwierdziłem.
— To zupełnie wszystko jedno; ona ci się podobała. Czy wiesz, że kto córkę szczepu pojmie za żonę, może być doń przyjętym?
— Wiem.
— Chociażby był przedtem wrogiem lub jeńcem?
— I o tem mi wiadomo.
— I że potem odpuszcza mu się jego winę i darowuje się życie?
— Wiem również o tem.
— Uff! Wobec tego zrozumiesz mnie.
— Tak, rozumiem cię.
— Moja córka podoba się tobie, a ty jej. Czy chcesz ją pojąć za skwaw?
— Nie.
Nastąpiła głęboka cisza. Tego się czerwony nie spodziewał. Ja byłem kandydatem na śmierć, a ona jedną z najgodniejszych pożądania dziewcząt, córką najbardziej poważanego wojownika, a ja mimoto ją odrzucałem. Czy mogło się coś takiego zdarzyć?
Wreszcie „Jedno Pióro“ zapytał, lecz całkiem krótko:
— Dlaczego nie?
Czy miałem mu wyjawić właściwe powody i oświadczyć bez ogródek, że wykształcony Europejczyk może zniszczyć całe swoje życie, żeniąc się z czerwonoskórą dziewczyną, że takiemu mężczyźnie małżeństwo nie może dać tego, co dać powinno i musi, że Old Shatterhand nie należy do hultajów, biorących sobie czerwoną skwaw, by ją potem porzucić, i mających często w każdem plemieniu inną żonę. Tego wszystkiego nie mogłem mu powiedzieć, bo byłby tego nie zrozumiał. Musiałem znaleźć jakiś zrozumiały dlań powód i odrzekłem:
— Mój czerwony brat twierdzi, że uważa Old Shatterhanda za wielkiego wojownika. Ale to nie jest widocznie prawda.
— To prawda!
— A jednak chcesz, żebym życie przyjął z ręki kobiety. Czy ty mógłbyś to uczynić?
— Uff! — zawołał i zamilkł. Ten powód był dla niego zrozumialszy, przynajmniej w pewnej mierze. Po chwili spytał:
— Czy chciałbyś być moim przyjacielem?
— Bardzo chętnie.
— A co sądzisz o „Ciemnym Włosie“, mojej najmłodszej córce?
— Jest to najmilszy i najlepszy kwiat wśród cór Keiowehów.
— Czy jest godna męża?
— Każdy wojownik, któremu pozwolisz za skwaw ją pojąć, powinien być dumnym z tego.
— Nie odrzucasz jej zatem z pogardy dla mnie, lub dla niej?
— Daleki jestem od tego, ale Old Shatterhand musi sam bronić swojego życia i walczyć o nie, nie może zaś przyjąć go z ręki kobiety.
— Uff, uff! — potwierdził.
— Czy Old Shatterhand ma uczynić coś, na co uśmiechałby się każdy, opowiadający to przy obozowem ognisku?
— Nie.
— Czy mają mówić potem o Old Shatterhandzie: Uciekł przed śmiercią w objęcia młodej i ładnej kobiety?
— Nie.
— Czy nie mam obowiązku stać na straży przy mojej czci i sławie, nawet gdybym przez to miał życie utracić?
— Jesteś do tego zobowiązany.
— Teraz więc pojmiesz, dlaczego powiedziałem: nie. Dziękuję tobie i twej pięknej córce za życzliwość. Pragnę podziękować wam jeszcze inaczej, aniżeli tylko słowami.
— Uff, uff, uff! Old Shatterhand jest prawdziwie niezwykłym mężem. Szkoda, że musi umrzeć. Przedstawiłem mu jedyny środek ocalenia, widzę jednak, że, jako dzielny wojownik, przyjąć tego nie może. Gdy powiem to mojej córce, nie będzie się także gniewała.
— Tak, powiedz jej to! Żałowałbym bardzo, gdyby sądziła, że nie biorę jej za skwaw z powodu niej.
— Będzie cię jeszcze bardziej kochała i czciła niż przedtem, a gdy będziesz na mękach, a wszyscy inni będą się temu przypatrywali, ona będzie siedziała w najgłębszym i najciemniejszym kącie namiotu i zasłoni sobie oblicze. Howgh!
Po tych słowach podniósł się „Jedno Pióro“ i odszedł, nie mówiąc już, że chciałby siedzieć przy mnie na straży. Po jego odejściu zajęli dozorcy znów swoje miejsca.
Dzięki Bogu wyszedłem z tego zwycięsko. Była to rafa, na której rozbić się mogła cała moja nadzieja ocalenia. Gdybym był bowiem zrobił sobie z niego nieprzyjaciela i wywołał w nim żądzę zemsty, czujność jego byłaby dla mnie gorszą od wszystkiego innego.
Wkrótce potem nadszedł Pida i polecił mi położyć się na noc. Z szeroko rozłożonemi rękoma i nogami przywiązano mnie do pali, a zamiast poduszki dano mi zwinięty koc pod głowę.
Zaledwie Pida się oddalił, odwiedził mnie nowy gość, którym ucieszyłem się nadzwyczaj. Był to mój szpak, który pasł się w pobliżu, nie przyłączając się do innych koni. Oparskawszy mnie pieszczotliwie, położył się obok mnie, czemu dozorcy nie przeszkodzili, gdyż koń nie mógł mnie odwiązać i uprowadzić.
Wierność konia była dla mnie teraz bardzo ważną. Gdyby mi się ucieczka udała, nie potrzebowałem się troszczyć o innego konia, zadowolnić się gorszym i tracić czas na niebezpieczne poszukiwania.
Stało się, jak przypuszczałem: nie mogłem spać. Rozciągnięte nogi i ręce zaczęły mnie boleć i ścierpły. Budziłem się co chwila. Kiedy nastał dzień i znowu przywiązano mnie do drzewa, zdawało mi się, że jestem zbawiony.
Gdyby tak było jeszcze przez kilka nocy, musiałbym był pomimo dobrego odżywiania podupaść na siłach. Ale nic powiedzieć nie mogłem, gdyż Old Shatterhand byłby ściągnął na siebie wstyd i pogardę, gdyby się był uskarżał na bezsenność.
Byłem ciekawy, kto mi przyniesie śniadanie. Czy „Ciemny Włos“? Chyba nie, gdyż odprawiłem z niczem jej ojca. A jednak przyszła. Nie powiedziała ani słowa, ale z jej oczu wyczytałem, że nie gniewała się na mnie. Była raczej smutna.
Gdy odwiedził mnie Pida, oznajmił mi w rozmowie, że wyjeżdża z oddziałem robotników na polowanie i dopiero po południu powróci. Istotnie wkrótce ujrzałem ich, pędzących na preryę.
W kilka godzin potem zobaczyłem Santera pomiędzy drzewami. Szedł ze strzelbą na ramieniu i prowadził osiodłanego konia. Zatrzymaszy się przedemną, rzekł:
— Ja także ruszam na polowanie i uważam za swój obowiązek donieść wam o tem. Prawdopodobnie spotkam się tam z Pidą, który dla was jest tak przychylny, a mnie nie znosi.
Czekał widocznie na odpowiedź, lecz ja udałem, że ani go nie widziałem, ani nie słyszałem.
— Czy ogłuchliście, he?
Ja dalej milczałem.
— Żałuję tego bardzo i to nie tylko ze względu na was, lecz także ze względu na siebie.
Pogłaskał mnie po ramieniu z pieszczotliwem szyderstwem.
— Precz, łotrze! — huknąłem nań.
— O, mówić umiecie, lecz słuchać nie. Szkoda, ogromna szkoda! Chciałem was o niejedno zapytać.
Spojrzał mi w twarz bezczelnie. W jego obliczu przebijał się przytem jakiś szczególny, dyabelsko tryumfujący wyraz. Było pewnem, że nosił się z jakimś niecnym zamiarem.
— Chciałem was o coś zapytać — powtórzył. — Toby was zajęło, gdybyście usłyszeli, mr. Shatterhand.
Patrzył na mnie z wyczekiwaniem, czy odpowiem. Gdy to nie nastąpiło, roześmiał się:
— Hahahaha! Co to za obraz! Słynny Old Shatterhand pod drzewem śmierci, a łotr Santer wolny człowiek. Ale przyjdzie jeszcze coś lepszego, jeszcze o wiele lepszego, sir! Czy nie znacie przypadkiem lasu, czegoś w rodzaju jodłowego lasu, albo Indelcze-czil?
To słowo mnie zastanowiło. Było ono w testamencie Winnetou. Czułem, że chciałem Santera przebić oczyma.
— Ach! Patrzy na mnie, jakby w głowie zamiast oczu miał szable! — roześmiał się. — Tak, tak, podobno takie lasy istnieją!
— Skąd się o tem dowiedziałeś, łotrze? — spytałem.
— Stamtąd, skąd wiem także o Tse-szoch. Znasz to może?
— Do stu piorunów! Ja... ja...
— Zaczekajno, zaczekaj! — przerwał mi. — Co to za szczególna rzecz — Deklil-to, czy jak się to nazywa. Chciałbym...
— Łotrze! — wrzasnąłem. Nie, ryknąłem. — Papiery, które dałem...
— Tak, ja mam je! — wtrącił z szyderczym tryumfem.
— Okradłeś Pidę?
— Okradłem? Niedorzeczność, głupota! Zabrałem tylko to, co było moje. Czy to jest kradzież? Mam papiery, mam, z całem opakowaniem.
Przy tych słowach uderzył się w piersi w okolicy kieszeni.
— Trzymajcie go, pochwyćcie go! — krzyknąłem do dozorców.
— Mnie? — zaśmiał się, dosiadając czemprędzej konia. — Spróbujcie tylko!
— Nie puszczajcie go! — ryczałem. — On okradł Pidę, on nie powinien umknąć, on...
Dalsze słowa uwięzły mi w gardle wskutek wysiłku, jaki uczyniłem, aby się od drzewa oderwać. Santer odjechał tymczasem w cwale, a dozorcy zerwali się wprawdzie, ale nie zrobili nic; wytrzeszczyli tylko bezmyślnie oczy. Testament Winnetou! Ukradziono ostatnią wolę mego brata Winnetou! Tam przez wolną preryę pędził już złodziej i nikt nie myślał go ścigać.
Nie posiadałem się z wściekłości. Ze wszystkich sił naciągnąłem rzemień, trzymający ręce moje przy drzewie. Nie pomyślałem nad tem, że prawie nie można go było przerwać, że gdyby się nawet przerwał, nie mógłbym był pobiec. Nie czułem także bolu, jaki musiało spowodować wcięcie się rzemienia w ręce. Naprężałem go i krzyczałem. Wtem padłem twarzą na ziemię: rzemień się przerwał.
— Uff, uff! — zawołali dozorcy. — Oderwał się, oderwał się!
Przystąpili do mnie, by mię zatrzymać.
— Puście mnie, puście! — ryczałem. — Ja przecież nie uciekam, chcę tylko doścignąć Santera i schwytać. On okradł wodza waszego, Pidę!
Krzyki moje pobudziły oczywiście do ruchu całą wieś. Wszystko śpieszyło, by mnie zatrzymać. Było to stosunkowo łatwo, gdyż nogi miałem jeszcze do drzewa przywiązane, a sto rąk wyciągnęło się ku mnie. Nie obeszło się jednak bez ciosów i pchnięć po mojej, a szram i sińców po ich stronie, zanim nie przywiązano mnie znowu do drzewa.
Czerwonoskórzy nacierali sobie miejsca, w które ich dosięgnąłem, nie wyglądali jednak na zbyt rozgniewanych i wyrażali tylko swoje zdumienie nadzwyczajne z tego powodu, że przerwałem rzemień.
— Uff, uff, uff!.. oderwał się... Bawół nie przerwałby tego... Nikt by nie uwierzył!
Takie i podobne okrzyki podziwu zabrzmiały dokoła i teraz dopiero poczułem ból w rękach, z których krew ciekła. Rzemień, zanim się przerwał, poprzecinał mi mięśnie prawie do kości.
— Czego tutaj stoicie i gapicie się na mnie! — krzyknąłem do nich. — Czy nie zrozumieliście, co powiedziałem? Santer okradł Pidę! Prędzej na koń i sprowadźcie go napowrót!
Ale nikt mnie nie posłuchał. Nareszcie nadszedł ktoś rozumniejszy, a mianowicie „Jedno Pióro“. Rozepchnął innych, przystąpił do mnie i zapytał, co się stało. Jemu tedy opowiedziałem całą rzecz.
— A wiec papier mówiący należał do Pidy? — pytał aż do znudzenia.
— Naturalnie, naturalnie! Wszak siedziałeś przy tem, kiedy mu go przyznano!
— Ty wiesz dobrze, że Santer uciekł z nim i nie powrócił?
— Tak, tak!
— Wobec tego musimy spytać Tanguę, co należy zrobić, gdyż on jest wodzem.
— A pytajcie go sobie, pytajcie! Ale nie ociągajcie się, śpieszcie, śpieszcie!
On jednak wahał się jeszcze, przypatrywał się rozerwanemu przezemnie rzemieniowi, podniósł go z ziemi, potrząsnął głową i zapytał stojącego najbliżej czerwonego:
— Czy to jest rzemień, który on rozerwał?
— Tak.
— Uff, uff! On jest rzeczywiście Shatterhand. I ten człowiek musi umrzeć. Czemu nie jest czerwonym wojownikiem, Keiowehem, lecz bladą twarzą!
Teraz dopiero się oddalił, zabierając rzemień z sobą. Inni z wyjątkiem moich dozorców poszli za nim.
Czekałem z napięciem i niepokojem, kiedy zacznie się pościg za złodziejem. Lecz ani śladu z tego rodzaju przygotowań nie zauważyłem. Niebawem potoczyło się spokojne życie wiejskie dalej swoim torem. To mogło mnie doprowadzić do szaleństwa. Poprosiłem dozorców, żeby się dowiedzieli, lecz im niewolno było odejść. Zawołali innego Indyanina, który przyniósł wiadomość, że Tangua nie kazał Santera ścigać, że na mówiących papierach nikomu nie zależy, bo Pida nie umie czytać. Można sobie wyobrazić moje wzburzenie i rozdrażnienie, wprost wściekłość. Zgrzytałem zębami tak, że dozorcy z niepokojem na mnie patrzyli i byłbym się znowu może wyrwał pomimo cierpień, jakie mi to sprawiało. Jęczałem niemal ze złości. Ale czy przydało się to na co? Na nic, zupełnie na nic! Musiałem się poddać konieczności. Pogodziłem się z tem w końcu i starałem się zachować spokój, jeśli nie wewnętrznie, to przynajmniej zewnętrznie. Postanowiłem jednak bezwarunkowo skorzystać z pierwszej sposobności do ucieczki, chociażby nie wiem jakie nastręczała trudności.
Tak upłynęły ze trzy godziny, kiedy usłyszałem głośny okrzyk kobiety. Widziałem przedtem, lecz na to nie zważałem, że „Ciemny Włos“ wyszła była ze swojego namiotu i oddaliła się. Teraz nadbiegła pośpiesznie, krzycząc donośnie, zniknęła w namiocie i ukazała się potem z ojcem, który, wołając głośno, gdzieś z nią popędził. Wszyscy, którzy blizko nich się znajdowali, pośpieszyli za nimi. Z tego wywnioskowałem, że stało się coś ważnego. Może odnosiło się to do kradzieży papierów?
Niebawem przybiegł „Jedno Pióro“ wprost do miejsca, gdzie stałem pod drzewem i zawołał do mnie zdaleka:
— Old Shatterhand wszystko umie. Czy jest także lekarzem?
— Tak — odrzekłem w nadziei, że zaprowadzą mnie do chorego i bądą musieli rozwiązać.
— Umiesz więc leczyć chorych?
— Tak.
— Ale zmarłych nie wskrzeszasz?
— Czy umarł kto?
— Moja córka.
— Twoja córka? „Ciemny Włos“? — spytałem przerażony.
— Nie, jej siostra, skwaw młodego wodza Pidy. Leżała skrępowana na ziemi bez ruchu. Nasz lekarz zbadał ją i powiedział, że umarła, zabita przez Santera, który ukradł mówiący papier. Czy Old Shatterhand pójdzie wrócić jej życie?
— Zaprowadźcie mnie do niej!
Odwiązano mnie od drzewa, a po skrępowaniu rąk nanowo i uwolnieniu nóg poprowadzono przez wieś do namiotu Pidy. Bardzo mi było na rękę, że mogłem teraz poznać jego położenie, gdyż, jak wiadomo, znajdowały się tam moje strzelby. Miejsce przed namiotem roiło się od czerwonych mężczyzn, kobiet i dzieci, które z uszanowaniem rozstąpiły się, zostawiając wolne przejście dla mnie.
Wszedłem z „Jednem Piórem“ do namiotu, gdzie obok leżącej na ziemi rzekomo zmarłej siedziała „Ciemny Włos“ i jakiś brzydki stary mężczyzna. Był to guślarz. Ujrzawszy mnie, wstali oboje. Jednym rzutem oka objąłem całe wnętrze namiotu. Na lewo zauważyłem moje siodło razem z derką, a na jednej z bocznych tyk zawieszone nóż i rewolwery. Przedmioty te znajdowały się teraz tutaj, ponieważ gospodarz namiotu miał zostać także ich właścicielem. Łatwo sobie wyobrazić, jak się tem ucieszyłem.
— Niechaj Old Shatterhand przypatrzy się umarłej, czy będzie ją mógł ożywić! — poprosił mię „Jedno Pióro“.
Ukląkłszy przy niej, zacząłem badać związanemi rękoma. Dopiero po dłuższym czasie poznałem, że krew jej jeszcze krążyła. Ojciec i siostra utkwili we mnie oczy z niepokojem.
— Ona nie żyje i nikt jej nie wskrzesi — oświadczył guślarz.
— Old Shatterhand to potrafi — stwierdziłem ja.
— Potrafisz to? Rzeczywiście? — pytał „Jedno Pióro“ skwapliwie i radośnie.
— Zbudź ją, zbudź ją! — błagała „Ciemny Włos“, kładąc obie ręce na mojem ramieniu.
— Tak, potrafię i uczynię to — rzekłem. — Jeśli jednak życie jej ma wrócić, nie śmie oprócz mnie nikt być przy zmarłej.
— Musimy więc wyjść? — zapytał ojciec.
— Tak.
— Uff! Czy ty wiesz, czego żądasz?
— Czego? — spytałem, choć wiedziałem o tem dobrze.
— Tu jest broń twoja. Gdybyś ją dostał, byłbyś wolny. Czy przyrzekasz, że jej nie dotkniesz?
Łatwo sobie pomyśleć, jak ciężko przyszło mi na to odpowiedzieć. Nożem mogłem rozciąć więzy. Mając zaś sztuciec i rewolwery, chciałbym był zobaczyć śmiałka, któryby się porwał na mnie! Ale nie! Byłaby przytem rozwinęła się walka, czego należało unikać. Oprócz tego wstrętnem mi się wydało korzystanie z omdlenia kobiety w takim celu. Na skórze, która służyła do robót kobiecych, ujrzałem rozmaite rzemieślnicze narzędzia, igły, świdry itp., a obok tego dwa czy trzy małe noże, jakich Indyanki używają do rozcinania silnych żylastych szwów. Te małe, cienkie klingi bywają nieraz bardzo ostre. Przy pomocy takiego noża mogłem się uwolnić, dlatego odpowiedziałem śmiało:
— Przyrzekam. Jeśli chcecie upewnić się co do tego, możecie zabrać stąd broń moją.
— To niepotrzebne. Wiemy, że Old Shatterhand przyrzeczenia dotrzyma. Ale to jeszcze nie wystarczy.
— Czegóż jeszcze żądacie?
— Ponieważ jesteś odwiązany od drzewa, to mógłbyś także bez broni spróbować ucieczki. Czy przyrzekasz mi, że teraz tego nie zrobisz?
— Tak!
— I że potem wrócisz do drzewa i pozwolisz się tam przywiązać?
— Daję ci na to moje słowo!
— To wyjdźcie! Old Shatterhand nie jest kłamcą, jak Santer, jemu możemy zaufać.
Skoro tylko wyszli z namiotu i ja sam z chorą zostałem, schowałem jeden z noży do spiętego rękawa od koszuli, a potem dopiero zająłem się znowu chorą.
Mąż jej był na polowaniu, z czego Santer skorzystał. Od tej chwili upłynęło tyle czasu, a ona leżała ciągle bez przytomności. Mogło to być nietylko omdlenie, wywołane przestrachem, lecz także ogłuszenie. Dotknąwszy jej głowy, poczułem, że szczyt czaszki był silnie opuchnięty. Gdy pocisnąłem to miejsce, westchnęła kobieta boleśnie. Nacisnąłem po raz drugi i trzeci, dopóki nie otworzyła oczu i nie popatrzyła na mnie. Wzrok jej był z początku bezmyślny, potem jednak wyszeptała moje nazwisko „Old Shatterhand“.
— Czy znasz mnie? — zapytałem.
— Tak.
— Opamiętaj się! Nie zemdlej nanowo, bo umarłabyś! Co się stało z tobą?
Groźba śmierci poskutkowała, bo Indyanka usiadła prosto przy mojej pomocy, położyła ręce na bolącej głowie i rzekła:
— Byłam sama, gdy on wszedł i zażądał worka z lekami. Gdy mu odmówiłam, uderzył mnie.
— Gdzie był ten worek? Czy go już niema?
Spojrzała w górę ku jednej z tyk i zawołała stłumionym ze strachu głosem:
— Uff! Niema go, on go zabrał! Uderzona padłam i nic więcej nie pamiętam.
Teraz dopiero przyszły mi na myśl słowa Pidy, że schował papiery bardzo starannie w woreczku, zawierającym lek, a dzisiaj Santer chełpił się przed odjazdem, że ma je z całem opakowaniem. Zabrał wiec papiery, a zarazem ukradł wodzowi talizman, czyli wyrządził mu szkodę, niemal niepowetowaną. Pida musiał natychmiast puścić się w pogoń za złodziejem, by wszystko odzyskać.
— Czy jesteś już dość silna, aby nie zemdleć, czy może znowu upadniesz? — zapytałem.
— Utrzymam się — oświadczyła. — Ty powróciłeś mi życie. Dziękuję ci!
Teraz odchyliłem zasłonę w drzwiach namiotu. Ojciec i siostra stali bliżej, a dalej reszta mieszkańców wsi.
— Wejdźcie! — wezwałem oboje. — Zmarła znowu ożyła.
Jaką radość wywołały moje słowa, tego chyba mówić nie trzeba. Ojciec i córka, a wraz z nimi wszyscy Keiowehowie, byli pewni, że dokonałem cudu, ja zaś nie miałem powodu pozbawiać ich tego przekonania. Zarządziłem okłady na głowę i pokazałem, jak się je robi.
Równie wielką, jak ta radość, była także wściekłość z powodu zniknięcia worka z gusłami. Musiano oczywiście donieść o tem Tangui, który wyprawił zaraz oddział wojowników w pogoń za złodziejem, a równocześnie kilku posłańców, by odszukali Pidę. „Jedno Pióro“ zaprowadził mnie napowrót do drzewa śmierci i tam przywiązał. Przy tem nie skąpił mi pochwał i rozpływał się z wdzięczności, oczywiście na sposób indyański.
— Sprawimy ci jeszcze większe męki na palu, aniżeli to pierwotnie postanowiono — zapewniał. — Nikt jeszcze dotychczas tak nie cierpiał jak ty, ażebyś w wiecznych ostępach myśliwskich był największym i najwyższym z bladych twarzy, którym będzie wolno tam wejść.
— Dziękuję! — pomyślałem sobie w duchu, a głośno powiedziałem:
— Gdybyście byli puścili się w pogoń za Santerem zaraz, jak tego żądałem, byłby już w waszych rękach, a teraz ujdzie wam prawdopodobnie.
— Pochwycimy go! Ślad jego będzie można wyraźnie odczytać.
— Tak, gdybym ja go mógł ścigać!
— Wszak możesz.
— Ja? Przecież jestem w niewoli i skrępowany!
— Pozwolimy ci pojechać z Pidą, jeśli zobowiążesz się z nim powrócić, aby się dać zamęczyć. Czy to uczynisz?
— Nie. Skoro już mam umrzeć, to wolę jak najprędzej. Nie mogę się już tego doczekać.
— Tak, ty jesteś bohater. Wiedziałem to już dawniej, teraz znowu to słyszę, gdyż tylko bohater zdolny jest wyrzec takie słowa. Wszyscy żałujemy, że nie jesteś Keiowehem!
Odszedł, ja zaś byłem na tyle względny, że nie powiedziałem mu, iż jego żal nie znajduje w mojem sercu oddźwięku. Żywiłem nawet zamiar opuścić wszystkich, którzy mnie podziwiali, następnej nocy i to nie pożegnawszy się z nimi.
Pidę rychło znaleziono. Wpadł on do wsi na spienionym koniu, udał się oczywiście najpierw do namiotu, potem do ojca, a w końcu przyszedł do mnie. Wyglądał na zewnątrz spokojnie, lecz zadawał sobie wiele trudu, aby zapanować nad rozdrażnieniem.
— Old Shatterhand ocalił od śmierci moją skwaw, którą ja miłuję i ożywił ją nanowo — rzekł. — Dziękuję mu! Wiesz o wszystkiem, co się stało?
— Tak. Jak się ma skwaw?
— Głowa ją boli, lecz woda zmniejsza cierpienia. Wkrótce będzie już zdrowa. Ale dusza moja jest chora i nie wyleczy się dopóty, dopóki nie odzyskam mojego leku.
— Czemu nie zważaliście na moją przestrogę?
— Old Shatterhand ma zawsze słuszność. Gdyby nasi wojownicy byli go usłuchali przynajmniej dzisiaj i puścili się w pogoń za złodziejem, byłby on już tu z powrotem.
— Czy Pida będzie go ścigał?
— Tak. Śpieszę właśnie i przyszedłem do ciebie tylko, by się pożegnać. Śmierć twoja znów się odwlecze, chociaż ty pragniesz raczej jak najrychlej umrzeć, jak twierdzi „Jedno Pióro“. Musisz jednak zaczekać, dopóki ja nie wrócę.
— Zaczekam chętnie!
Powiedziałem to całkiem szczerze, on jednak zrozumiał to ze swojego stanowiska i starał się mnie pocieszyć:
— Przykro jest mieć tak długo śmierć przed oczyma. Dlatego rozkazałem, żeby ci ten czas o ile możności uprzyjemniano. Jeszcze lżej jednak upłynąłby ci ten czas, gdybyś to uczynił, o co cię teraz chcę poprosić.
— O co ci chodzi?
— Czy pojechałbyś ze mną?
— Owszem.
— Uff! To dobrze, gdyż w takim razie napewno schwytamy złodzieja! Odwiążę cię natychmiast i oddam ci broń twoją.
— Stój! Ja stawiam jeden warunek.
— Słucham.
— Że pojadę jako wolny.
— Uff! To niemożliwe.
— Wobec tego zostaję.
— Będziesz wolny, dopóki nie powrócimy, ale potem będziesz znów naszym jeńcem. Żądamy od ciebie tylko tego, żebyś nam nie umknął po drodze.
— Zabieracie więc mnie z sobą dlatego, że żaden trop nie ujdzie mojej uwagi? Dziękuję! Zostaję tutaj! Old Shatterhand nie jest psem do tropienia!
— Czy nie namyślisz się inaczej?
— Nie.
— Zważ dobrze, że w takim razie może nie pochwycimy złodzieja mojego leku.
— Mnie on nie ujdzie, jeśli zechcę go mieć. Niechaj każdy odbiera sobie sam, co mu skradziono.
Nie zrozumiawszy mnie, potrząsnął Pida głową z rozczarowaniem.
— Byłbym cię chętnie wziął z sobą — rzekł — aby ci podziękować za to, że przywróciłeś do życia moją żonę. Nie jestem winien temu, że się na to nie zgadzasz.
— Jeśli mi chcesz podziękować naprawdę, to spełnij jedno moje życzenie.
— Jakie?
— Dziwnie mię niepokoi myśl o tych trzech bladych twarzach, które przyjechały z Santerem. Gdzie znajdują się teraz?
— W swoim namiocie.
— Wolni?
— Nie, skrępowani, gdyż byli przyjaciółmi złodzieja mego leku.
— Oni są niewinni.
— Oni tak twierdzą, lecz Santer jest teraz naszym wrogiem, a przyjaciele moich wrogów są moimi wrogami. Zostaną przywiązani do drzewa śmierci i umrą razem z tobą.
— A ja cię zapewniam, że oni nie wiedzieli nic o czynie Santera!
— To nas nic nie obchodzi! Powinni byli ciebie usłuchać! Wiem, że ich ostrzegałeś.
— Niechaj młody, szlachetny i dzielny wódz Keiowehów posłucha, co mu powiem. Mam umrzeć śmiercią męczeńską. O siebie nie prosiłem, ale proszę o nich.
— Uff! Jak brzmi twoja prośba?
— Wróć im wolność!
— Mam ich wypuścić z końmi i z bronią? Czyż mógłbym to uczynić?
— Puść ich ze względu na swoją skwaw, którą miłujesz, jak mi powiedziałeś.
Odwrócił się odemnie. W jego duszy odbywała się walka. Potem zwrócił się znów do mnie i oświadczył:
— Old Shatterhand nie jest jako inne blade twarze, jako inni ludzie. Niepodobna go pojąć i zrozumieć! Gdyby był prosił za sobą, byłbym mu może dał sposobność do uniknięcia śmierci. Bylibyśmy mu pozwolili walczyć o życie z naszymi najdzielniejszymi i najsilniejszymi wojownikami. On jednak nie chce w darze niczego i wstawia się za innymi.
— Ja powtarzam prośbę!
— Zgoda, lecz także pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Tobie samemu nie darujemy teraz nic, jednem słowem nic! Za ocalenie mojej żony nie masz prawa żądać wdzięczności. Rachunki nasze wyrównane.
— Dobrze! Zupełnie wyrównane.
— Puszczę ich teraz na wolność, ale niech się przynajmniej zawstydzą. Za to, że ci nie wierzyli i nie słuchali ciebie, niech ci teraz przyjdą podziękować. Howgh!
Potem udał się do namiotu ojca, który musiał wiedzieć, co syn mi obiecał. Wkrótce wyszedł i zniknął między drzewami. Wnet wyjechali za nim stamtąd trzej biali na koniach. On posłał ich do mnie, lecz sam nie przyszedł.
Gates, Clay i Summer wyglądali jak skazańcy.
— Mr. Shatterhand — rzekł pierwszy, gdy przedemną stanęli — słyszeliśmy, co się stało. Czy to coś strasznego, gdy się zgubi stary worek z lekami?
— To wasze pytanie utwierdza mię w dotychczasowem przekonaniu, że nic nie wiecie o Dzikim Zachodzie. Zgubić lek, to największe nieszczęście, jakie się może zdarzyć indyańskiemu wojownikowi. O tem powinniście wiedzieć!
— Well! Dlatego to Pida był tak zawzięty, że aż nas skrępować kazał! No, teraz będzie źle z Santerem, jeśli go złapią!
— Zasłużył sobie na to! Czy wierzycie już teraz, że chciał was podejść?
— Nas? Czy nas może obchodzić lek, z którym on umknął?
— Nawet bardzo! W worku z gusłami znajdują się papiery, których tak pragnął Santer.
— O ileż te papiery były dla nas ważne?
— Zawierają dokładny opis miejsca, gdzie są schowane nuggety.
— A do wszystkich dyabłów! Prawda to?
— Najpewniejsza!
— A może się mylicie?
— Nie. Ja czytałem te papiery.
— To znacie także to miejsce?
— Oczywiście.
To wymieńcie nam to miejsce, mr. Shatterhand, wymieńcie! My pojedziemy za tym złodziejem i zabierzemy mu złoto z przed nosa.
— Wy tego nie potraficie, a zresztą, nie wierzyliście mnie dotychczas, to i nadal nie wierzcie. Santer zamówił was tylko jako psy do wytropienia złota, potem byłby was powystrzelał. Teraz może się bez was obejść i nie potrzebuje zmuszać was do milczenia, wiedząc, że czerwoni będą was uważali za jego towarzyszy i tak z wami postąpią, jak właśnie postąpili.
— Do stu piorunów! My właściwie wam tylko zawdzięczamy nasze życie! Tak mówił Pida.
— Tak też jest. Przeznaczone wam było umrzeć ze mną na palu.
— I wyście nas wyprosili? A siebie nie? Cóż będzie z wami?
— Zamęczą mnie i nic więcej.
— Na śmierć?
— Yes.
— Żal nam was, bardzo żal, sir! Czy nie dałoby się dopomóc wam w jaki sposób?
— Dziękuję, mr. Gates! Mnie już żadna pomoc nie wybawi. Jedźcie śmiało, a gdy się dostaniecie do ludzi, powiedzcie, że Old Shatterhand już nie żyje, lecz zginął śmiercią męczeńską u Keiowehów.
— Smutna to wieść, dyabelnie smutna! Wolałbym coś lepszego o was donieść.
— Byłoby to nastąpiło gdybyście nie byli mnie okłamali w Mugworthills. Gdybyście byli szczerzy, byliby mnie Keiowehowie pewnie nie schwytali. Wy jesteście winni mej śmierci, która będzie okrutna i straszna. Czynię wam ten zarzut i życzę, żeby on was zawsze ze snu budził. A teraz zabierajcie się!
Z zakłopotania nie wiedział co odpowiedzieć. Clay i Summer, którzy wogóle nie odezwali się ani słowem, tembardziej nie wiedzieli i woleli odejść. Nie podziękował mi właściwie żaden z nich, ale za to oglądnęli się raz jeszcze ze smutkiem, gdy już przejechali pewną przestrzeń.
Jeszcze oni nie zniknęli byli na widnokręgu, kiedy opuścił wieś Pida, ale nie popatrzył nawet na mnie, gdyż rachunki między nami były załatwione. On spodziewał się zastać mnie tu jeszcze po swoim powrocie przywiązanego do drzewa, ja zaś byłem pewien, że zobaczę się z nim, jeśli będzie szedł śladem Santera gdzieś nad Rio Pecos, albo dalej w Sierra Rita. Przyszłość miała pokazać, który z nas nie zawiedzie się w swoich rachubach.
Gdy „Ciemny Włos“ przyniosła mi w południe jedzenie, zapytałem ją o zdrowie siostry. Odpowiedziała mi, że ból już prawie całkiem ustąpił. Poczciwa dziewczyna przyniosła tyle mięsa, że nie mogłem zjeść wszystkiego, a zanim odeszła, popatrzyła na mnie z żalem wilgotnemi oczyma. Widać było, że miała coś na sercu, lecz obawiała się przyznać do tego bez mojego wezwania, To też ją zachęciłem:
— Moja młoda siostra chce mię o czemś uwiadomić. Pragnę wiedzieć, co to takiego.
— Old Shatterhand postąpił niesłusznie — rzekła z widocznem i dosłyszalnem wahaniem.
— O ile?
— Że nie pojechał z Pidą.
— Nie miałem żadnego powodu do tego.
— Powód byłby, nawet wielki i ważny. Wielki to zaszczyt umrzeć na palu bez skargi, lecz „Ciemny Włos“ sądzi, że lepiej jest żyć zaszczytnie.
— Tak, lecz ja miałem powrócić do niewoli i tutaj umrzeć.
— Pida musiał tego żądać, ale byłoby się stało inaczej. Old Shatterhand byłby może Pidzie pozwolił zostać jego przyjacielem i bratem i wypalić z nim fajką pokoju.
— Tak, a przyjaciela i brata, z którym paliło się kalumet, nie zabija się na palu. Czy o tem myślisz?
— Tak.
— Masz słuszność, lecz ja także mam słuszność. Czy chciałabyś, żebym został przy życiu?
— Tak — przyznała szczerze. — Wszak wróciłeś życie mej siostrze!
— Nie troszcz się o mnie zbytnio! Old Shatterhand zawsze wie dobrze, co czyni.
Popatrzyła przed siebie w zadumie, rzuciła skryte spojrzenie na dozorców i zrobiła ręką ruch zniecierpliwienia. Ja zrozumiałem, że chciała ze mną mówić o ucieczce, a nie wolno jej było. Kiedy potem znów do mnie podniosła oczy, skinąłem jej głową z uśmiechem i powiedziałem:
— Oko mojej siostry jest przeźroczyste i jasne. Old Shatterhand może przez nie aż do jej serca zaglądnąć. On zna jej myśli.
— Czy rzeczywiście?
— Tak i one się spełnią.
— Kiedy?
— Niebawem.
— Niech się stanie, jak mówisz. „Ciemny Włos“ bardzo się tem ucieszy!
Ta krótka rozmowa ulżyła jej na sercu i zwiększyła odwagę. Podczas wieczerzy ośmieliła się już na więcej. O tym czasie płonęły już jak wczoraj ogniska, ale pod drzewami było ciemno. Podając mi na nożu kawał mięsa, stała blizko mnie. Wtem nastąpiła mi w znaczący sposób na nogę, aby zwrócić moją uwagę na słowa następujące:
— Jest jeszcze tylko kilka kawałków, a Old Shatterhand nie będzie syty. Czy przynieść jeszcze co?
Dozorcy nie przypisali tym słowom żadnego znaczenia, ja jednakże wiedziałem, co dziewczyna miała na myśli. Jej chodziło o to, żebym dał odpowiedź, odnoszącą się niby do jedzenia, a przytem wymienił przedmiot, którego mi było potrzeba do umożliwienia ucieczki. Właśnie dała mi do zrozumienia, że przyniosłaby mi jeszcze coś.
— Moja siostra jest bardzo dobra — odrzekłem — ale dziękuję jej. Jestem syty i mam wszystko, czego mi potrzeba. Jak się czuje skwaw młodego wodza Keiowehów?
— Ból znika, lecz wodę ciągle się przykłada.
— To dobrze, jej potrzeba pielęgnacyi. A kto jest przy niej?
— Ja.
— I tego wieczora także?
— Także.
— W nocy musi ktoś także być przy niej.
— Ja zostanę aż do rana.
Głos jej zadrżał; zrozumiała mnie.
— Aż do rana? Więc do widzenia!
— Tak, do widzenia!
Odeszła. Dozorców nie uderzyła dwuznaczność słów naszej rozmowy.
Musiałem udać się do namiotu Pidy, by zabrać stamtąd moje rzeczy. Po obecnej rozmowie byłem pewien, że zastanę tam „Ciemny Włos“. Cieszyło mnie to, lecz budziło zarazem pewne wątpliwości. Jeślibym zabrał stamtąd broń i resztę mej własności w obecności sióstr, spotkałyby je nazajutrz najcięższe zarzuty. By mnie nie zdradzić, musiały zachować się cicho, a jednak obowiązkiem ich było zawołać o pomoc. Jak temu należało zapobiec? Nie można było inaczej, jak tylko w ten sposób, żeby się obie dobrowolnie pozwoliły związać. Gdyby mnie potem już nie było, mogłyby zacząć krzyczeć, ileby chciały, a potem opowiedzieć, że zjawiłem się nagle w namiocie i powaliłem je pięścią. Uwierzonoby temu, gdyż i Keiowehowie znali mnie pod tym względem. Czy siostra „Ciemnego Włosa“ się zgodzi, o to się nie troszczyłem. Uważała mnie przecież za swego zbawcę.
Było jeszcze jedno, czego nie można było tak prędko załatwić. Oto nie wiedziałem, czy mój sztuciec był jeszcze w namiocie. Ponieważ Pida znał wartość tej strzelby, przeto mógł zabrać ją z sobą. Z drugiej strony nie umiał się z nią obchodzić, byłby więc zażądał przed odjazdem, żebym mu to pokazał. Jak się ta sprawa miała w rzeczywistości, na to trzeba było zaczekać. Jeśli zabrał sztuciec, to rozumiało się samo przez się, że musiałem wpierw udać się za nim, aniżeli za Santerem.
Nastąpiła wreszcie zmiana straży, której dokonał „Jedno Pióro“. Był poważny, lecz przy tem uprzejmy dla mnie i sam mnie odwiązał, sądząc, że tamci gotowi nie uwzględnić ran na rękach, sięgających prawie aż do kości. Położyłem się między czterema palami i wyjąłem przytem niepostrzeżenie prawą ręką nożyk z lewego rękawa. Następnie podałem lewą rękę, żeby mi na nią założyli pętlę. Gdy się to stało i gdy mieli już rękę przywiązać do pala, udałem, że rzemień sprawił mi ból w ranie i jak to się czyni zwykle w bolu, przytknąłem ją pośpiesznie do ust. Przytem wsunąłem prawą ręką nóż męedzy przegub a rzemień tak, że go prawie przeciąłem.
— Uważaj! — ofuknął „Jedno Pióro“ Indyanina. — Dotknąłeś rany. Old Shatterhanda będziemy męczyli później, nie teraz!
Następnie upuściłem nóż na ziemię tak, żebym go później mógł lewą ręką dostać. Potem przywiązano mi prawą rękę, a w końcu przyszła kolej na nogi. Dostałem znowu dwa koce, jak wczoraj, jeden dano mi pod głowę, a drugim mnie przykryto. Po załatwieniu wszystkiego, zrobił „Jedno Pióro“ bardzo miłą dla mnie uwagę:
— Kiedy jak kiedy, ale dziś Old Shatterhand uciec nie może. Z takiemi ranami na rękach nie rozerwie rzemieni...
Po tych słowach oddalił się, a obydwaj dozorcy przykucnęli u moich stóp.
Są ludzie, którzy w podobnych chwilach nie umieją opanować rozdrażnienia, ja zaś zwykle jestem spokojniejszy. Upłynęła jedna godzina, potem druga, ognie pogasły i błyszczało tylko jedno przed namiotem wodza. Zrobiło się chłodno, a dozorcy przyciągnęli kolana do ciała. Ponieważ jednak było im niewygodnie, przeto położyli się na ziemi, głowami do mnie. Nadszedł czas dla mnie. Jednem powolnem, ale silnem, szarpnięciem przerwałem nadcięty rzemień i uwolniłem jedną rękę. Przysunąłem ją do siebie, zacząłem szukać noża i znalazłem go. Teraz odwróciłem się cały, czego przedtem uczynić nie mogłem, na prawą stronę, przyłożyłem pod kocem lewą rękę do prawej i odciąłem krępujący ją rzemień. Teraz miałem obie ręce wolne! Wobec tego czułem się już ocalonym.
Teraz chodziło o nogi. Aby rękami dosięgnąć aż do nóg, byłbym musiał nietylko usiąść, lecz posunąć się całkiem w dół i przez to znalazłbym się tuż za głowami dozorców. Należało spróbować, czy bardzo pilnie czuwali. Poruszyłem się kilka razy. Może spali?
Mogło sobie być, jak chciało, zawsze lepiej działać szybko, aniżeli pomału! Zsunąłem z siebie koc, usiadłem i pochyliłem się na dół. Zaiste — obydwaj spali. Dwoma cięciami uwolniłem się całkiem, a potem dwoma szybkiemi uderzeniami pięści ogłuszyłem dozorców. Związałem ich czterema kawałkami rzemienia, a następnie odciąłem dwa rogi koca i wsunąłem im w usta, żeby krzyczeć nie mogli. Koń był znowu w pobliżu.
Wstałem i wyciągnąłem członki. Jak mi to dobrze zrobiło! Gdy ręce odzyskały swoją sprawność, położyłem się znowu i zacząłem się czołgać od namiotu do namiotu. Nikt nie poruszył się we wsi, dzięki czemu dostałem się szczęśliwie do namiotu młodego wodza. Już miałem po cichu odchylić zasłonę w drzwiach, kiedy usłyszałem lekki szmer po lewej ręce. Zacząłem nadsłuchiwać. Doszedł mnie odgłos lekkich kroków i po chwili ktoś stanął przedemną, nie spostrzegłszy mnie.
— „Ciemny Włos“! — rzekłem z cicha.
— Old Shatterhand! — odpowiedziała.
Podniosłem się i zapytałem:
— Ty nie w namiocie? Dlaczego?
— Tam niema nikogo, ażeby nam nie czyniono wyrzutów. Moja siostra jest chora, ja muszę ją pielęgnować, dlatego zabrałam ją do namiotu ojca.
O chytrości kobieca!
— Ale moja broń jest tam jeszcze? — spytałem.
— Tak samo jak za dnia.
— To widziałem, ale strzelby?
— Pod łożem Pidy. Czy Old Shatterhand ma swego konia?
— Czeka na mnie. Byłaś dla mnie taka dobra; jestem ci winien wdzięczność!
— Old Shatterhand dobry dla wszystkich. Czy kiedy tutaj powróci?
— Tak sądzę. Wtedy przyprowadzę Pidę, który będzie moim przyjacielem i bratem.
— Czy jedziesz za nim?
— Tak, ja go spotkam.
— To nie mów nic o mnie! O tem, co uczyniłam, nie śmie nikt wiedzieć oprócz siostry.
— Jestem pewien, że byłabyś uczyniła jeszcze więcej. Podaj mi rękę, gdyż pragnę ci podziękować!
Indyanka podała mi rękę, mówiąc:
— Oby ci ucieczka udała się w zupełności! Muszę już odejść, siostra niepokoi się o mnie.
Zanim się opatrzyłem, podniosła moją rękę do swoich ust i znikła. Ja stałem przez chwilę i nadsłuchiwałem za nią. O ty dobre, czerwone dziecię!
Następnie wszedłem do namiotu i zacząłem macać, aby dostać się do łoża. Pod niem znalazłem strzelby, owinięte w koc. Wyjąłem je i zarzuciłem na plecy. Rewolwery i nóż, oraz siodło z torbami, także odszukałem. Nie upłynęło pięć minut, kiedy opuściłem namiot i wróciłem do drzewa śmierci, ażeby konia osiodłać. Gdy tego dokonałem, pochyliłem się nad dozorcami i zobaczyłem, że się już ocknęli.
— Wojownicy Keiowehów nie mają szczęścia do Old Shatterhanda — rzekłem do nich przytłumionym głosem. — Nie zobaczą go przy palu męczeńskim. Jadę za Pidą, ażeby pomóc mu w schwytaniu Santera i obejdę się z nim, jak z przyjacielem i bratem. Może wrócę z nim do was. Powiedzcie wodzowi Tangui, żeby się nie obawiał o syna, gdyż ja będę go chronił. Synowie i córy Keiowehów byli dla mnie dobrzy; podziękujcie im i powiedzcie, że im tego nigdy nie zapomnę. Howgh!
Wziąłem szpaka za cugle i poprowadziłem go, gdyż jechać nie mogłem jeszcze, by nikogo nie obudzić. Dopiero dość daleko wsiadłem na siodło, które zdaniem Keiowehów nigdy mnie już nosić nie miało, i pojechałem preryą na południe.
Na południe bowiem wiodła moja droga, chociaż nie mogłem w ciemności rozpoznać śladów Santera, ani ścigających go Keiowehów. Nie potrzebowałem ich, nie miałem wogóle zamiaru kierować się nimi. Wiedziałem, że Santer udał się ku Rio Pecos i to mnie wystarczało.
Kto mi jednak powiedział, że on obrał ten kierunek? Testament Winnetou.
Znajdowały się w nim, o ile go przeczytałem, trzy wyrazy w języku Apaczów. Jeden z nich, Indecze-czil, zrozumiał pewnie Santer, ale Tse-szosz i Deklil-to były mu obce. A gdyby nawet pojął ich znaczenie, to jednak nie wiedział, gdzie szukać tej „Skały Niedźwiedziej“, ani „Ciemnej Wody“. Leżały one daleko w Sierra Rita, gdzie raz tylko byłem z Winnetou. My właśnie nadaliśmy tej skale i wodzie owe nazwy, nikt więc nie mógł ich znać oprócz mnie i dwóch Apaczów, którzy nam wówczas towarzyszyli. Byli oni już starzy i nie wychodzili z puebla nad Rio Pecos. Santer musiał się więc przedewszystkiem zwrócić do nich.
Ale kto mu poradził, żeby się do nich właśnie udał? Każdy Apacz, którego spytał o Deklil-to i Tse-szosz. Cały szczep znał te nazwy i wiedział, co myśmy tam przeżyli; lecz z nami byli tam tylko ci dwaj starcy. Że Santer się dowiadywał, to było pewnem, gdyż inaczej nie mógłby znaleźć tego miejsca, a wiadomości mógł zasięgnąć jedynie u Apaczów, z których każdy, spytany o te nazwy, odesłał go do puebla.
Ale wśród nich byli tacy, którzy go znali jako wroga Winnetou, jako mordercę Inczu-czuny i Nszo-czi! Czy wobec tego mógł się puścić do puebla?
Czemu nie? Taki człowiek, jak on, odważy się dla złota na wszystko. W ostateczności miał wymówkę. Testament mógł mu w ciężkich przeprawach posłużyć za legitymacyę, ponieważ na okładce wycięty był „totem“ Winnetou.
Postanowiłem dostać się do puebla Apaczów przed Santerem, ostrzec ich i pojmać go zaraz po przybyciu. To było najlepszem ze wszystkiego, co mogłem uczynić, zwłaszcza że koń mój był dobrym biegunem, łatwo mi więc było Santera przepędzić. Ten plan uwalniał mnie zarazem od trudu szukania śladów i straty czasu na ich czytanie.
Niestety zdarzyło mi się nieszczęście, że mój szpak okulał, a nie mogłem znaleźć przyczyny. Dopiero na trzeci dzień przekonałem się, że było to zapalenie z powodu długiego ostrego kolca, który też natychmiast wyjąłem. To jednak znacznie opóźniło jazdę tak, że prawdopodobnie nie wyprzedziłem Santera, lecz zostałem raczej w tyle.
Nie dotarłem jeszcze do Rio Pecos i znajdowałem się na sawannie pokrytej skąpo trawą, kiedy przedemną wynurzyli sie dwaj jeźdźcy. Byli to Indyanie. Ponieważ byłem sam jeden, nie bali się jechać dalej. Kiedy zbliżyliśmy się do siebie, podniósł jeden z nich strzelbę do góry, zawołał mnie po nazwisku i popędził ku mnie cwałem. Był to Yato-ka[82], wojownik Apaczów, którego znałem. Drugi był mi obcy. Po wzajemnem pozdrowieniu zapytałem:
— Moi bracia nie są na wyprawie wojennej, ani myśliwskiej. Dokąd tedy dążą?
— Na północ, w góry Gros Ventre, aby uczcić grób naszego wodza Winnetou — odrzekł Yato-ka.
— Więc wiecie już, że nie żyje?
— Dowiedzieliśmy się przed kilku dniami, a płacz wielki podniósł się na wszystkich górach i dolinach.
— Czy moi bracia wiedzą, że byłem przy jego śmierci?
— Tak. Old Shatterhand nam to opowie i będzie naszym dowódcą, gdy wyruszymy pomścić śmierć słynnego wodza Apaczów.
— O tem pomówimy później. Czy puszczacie się samowtór tak daleko na północ?
— Nie. Idziemy tylko przodem na zwiady, ponieważ te psy Komancze znów wykopali topór wojenny. Reszta jest daleko za nami.
— Ilu wojowników?
— Pięć razy po dziesięć.
— Kto ich prowadzi?
— Till-lata[83], którego wybrano w tym celu.
— Znam go. On się do tego najlepiej nadaje. Czy widzieliście jakich obcych jeźdźców?
— Jednego.
— Kiedy?
— Wczoraj. Była to blada twarz, która pytała o Tse-szosz. Kazaliśmy mu udać się do puebla do Inty.
— Uff! Ja szukam tego człowieka. To morderca Inczu-czuny, a ja chcę go pochwycić.
— Uff, uff! — zawołali obydwaj i zesztywnieli ze strachu. — Morderca? Nie wiedzieliśmy tego, nie zatrzymywaliśmy go wcale.
— To nic! Wystarczy, żeście go widzieli. Nie możecie teraz jechać dalej, lecz musicie zawrócić. Ja was później sam poprowadzę w góry Gros-Ventre. Jedźcie!
Sam też ruszyłem naprzód.
— Tak, wrócimy — zgodził się Yato-ka. — Musimy dostać mordercę w nasze ręce!
W kilka godzin potem stanęliśmy nad Rio-Pecos, a przeprawiwszy się, jechaliśmy dalej drugim brzegiem. Podczas tego opowiedziałem obu Apaczom moje spotkanie pod Nugget-tsil i o tem, co następnie przeżyłem we wsi Keiowehów.
— A więc młody wódz Pida puścił się w pogoń za mordercą?
— Tak.
— Sam?
— Udał się za wojownikami, wysłanymi przez jego ojca, i pewnie ich rychło dopędził.
— Czy wiesz, ilu ich było?
— Widziałem ich, gdy odjeżdżali i zliczyłem. Było dziesięciu, a z Pidą jedenastu,
— Tak mało?
— Dla pochwycenia jednego zbiega jedenastu wojowników nie jest za mało, lecz raczej za wiele.
— Uff! Synowie Apaczów dożyją wielkiej radości, gdyż pochwycą Pidę i jego wojowników i przywiążą ich do pali męczeńskich.
— Nie! — odparłem krótko.
— Nie? Czy sądzisz, że nam ujdą? Morderca Santer udał się do naszego puebla, a oni za nim. Muszą zatem udać się także do puebla i wpadną nam w ręce.
— Tego jestem pewien, ale wiem, że nie zginą na palu.
— Nie? Wszakże są naszymi nieprzyjaciółmi i ciebie mieli także zabić.
— Obchodzili się ze mną dobrze, a Pida pomimo tego, że przeznaczyli mi śmierć, jest teraz moim przyjacielem.
— Uff! — zawołał zdumiony. — Old Shatterhand wciąż jeszcze jest dziwnym wojownikiem: broni swoich wrogów. Ale czy Till-lata zgodzi się na to?
— Z pewnością!
— Zważ, że zawsze był walecznym wojownikiem, a teraz został wodzem. To nowe dostojeństwo zmusza go, żeby się okazał tego godnym. Jemu nie wolno znać litości dla wroga.
— Czyż ja nie jestem także wodzem Apaczów?
— Tak, Old Shatterhand jest nim.
— Czy nie zostałem wodzem wcześniej od niego?
— Wiele słońc wcześniej.
— A zatem on powinien mnie słuchać. Jeśli Keiowehowie wpadną mu w ręce, nic im nie zrobi, gdyż taka jest moja wola.
Byłby może jeszcze co przytoczył przeciwko temu, lecz uwagę naszą zajął w tej chwili trop, wiodący płytkiem miejscem przez rzekę, a potem całkiem tak, jak my musieliśmy jechać, prawym brzegiem Rio Pecos. Zsiedliśmy oczywiście z koni, aby go zbadać. Ludzie, którzy zostawili te ślady, jechali gęsiego, aby zataić swą liczbę, co czyni się zawsze, ilekroć trzeba być ostrożnym. Owi jeźdźcy byli w kraju nieprzyjacielskim, przypuszczałem więc, że to będzie Pida z Keiowehami, chociaż nie mogłem oznaczyć ich liczby.
Wkrótce potem dostaliśmy się na miejsce, gdzie oni się zatrzymali i skąd dalej jeden za drugim odbywali pochód. Tu udało mi się stwierdzić odciski jedenastu koni. Nie omyliłem się zatem i spytałem Yato-ka:
— Czy wasi wojownicy nadciągają tu w górę rzeki?
— Tak. Ich piędziesięciu spotka się z Keiowehami, liczącymi tylko jedenastu ludzi.
— Jak daleko stąd znajdują się wasi?
— Kiedyśmy się z tobą zetknęli, byli o pół dnia drogi za nami.
— A Keiowehowie, jak to widzę z ich śladów, są tylko o pół godziny przed nami. Śpieszmy się, ażeby ich doścignąć, zanim zejdą się z Apaczami!
Puściłem konia cwałem, gdyż spotkanie obu oddziałów, które chciałem zamienić w przyjazne, mogło nastąpić każdej chwili. Pida zasłużył na to, żebym się za nim ujął.
Wkrótce przybyliśmy do miejsca, w którem rzeka zataczała duży łuk. Keiowehowie znali go widocznie, gdyż nie pojechali wzdłuż, lecz przecięli go wprost.
My uczyniliśmy to samo i spostrzegliśmy ich niebawem na równinie jadących tak, że jeden koń wstępował w ślady drugiego. Nie zauważyli nas, gdyż żaden z nich się nie oglądnął.
Wtem zatrzymali się nagle i zawrócili czemprędzej. Zaraz potem spostrzegli nas, zatrzymali się znowu na chwilę i cofali się w dalszym ciągu, lecz nie wprost na nas.
— Czemu oni wracają? — zapytał Yato-ka.
— Zobaczyli waszych wojowników i poznali, że tamci mają przewagę. Nas jednak jest tylko trzech, sądzą więc, że nas nie potrzebują się obawiać.
— Tak, to nadciągają nasi Apacze. Czy widzisz ich? Dostrzegli Keiowehów i pędzą ku nim cwałem.
— Wyjedźcie obaj naprzeciw nich i powiedzcie „Krwawej Ręce“, żeby się zatrzymał, dopóki ja nie nadjadę.
— Dlaczego nie jedziesz z nami?
— Muszę pomówić z Pidą. Naprzód, prędzej!
Usłuchali mego wezwania, ja zaś udałem się na lewo, gdzie Keiowehowie chcieli nas ominąć. Byli jeszcze zbyt daleko, żeby mnie poznać, dopiero kiedy się do nich zbliżyłem, zobaczyli, kim byłem. Pida krzyknął przeraźliwie ze strachu i podpędził konia, ja jednak zwróciłem mego w ten sposób, że mnie nie mógł ominąć i zawołałem:
— Niech Pida stanie! Ja obronię go przed Apaczami.
Pomimo przestrachu, jakiego doznał teraz, czuł widocznie do mnie wielkie zaufanie, gdyż osadził konia i kazał swoim uczynić to samo. Oni dojechali do niego, gdyż zostali byli w tyle i wykonali jego rozkaz. Jakkolwiek każdy czerwony wojownik, nawet w najgorszem położeniu, zachowuje wielką obojętność, mimo to zauważyłem, że Pida z trudem tylko opanował wrażenie, jakie na nim wywarło nagłe pojawienie się moje. Jego towarzysze nie zdołali natomiast ukryć wielkiego zdumienia.
— Old Shatterhand! — zawołał. — Old Shatterhand wolny! Kto cię wypuścił?
— Nikt — odpowiedziałem. — Sam się uwolniłem.
— Uff, uff, uff! To było niemożliwe!
— Nie dla mnie. Ja byłem pewny, że się wydobędę. Dlatego nie pojechałem z tobą, nie chcąc przyjąć podarunku od ciebie i oświadczyłem, że każdy powinien sam odebrać sobie to, co mu skradziono. Teraz się mnie nie lękaj! Jestem twoim przyjacielem i postaram się, żeby ci Apacze nic nie zrobili.
— Uff! Czy chcesz to uczynić naprawdę?
— Tak. Daję ci na to słowo.
— Wierzę temu, co mówi Old Shatterhand.
— Śmiało możesz wierzyć. Popatrz za siebie. Apacze, do których wysłałem moich towarzyszy, zatrzymali się. Zsiedli i zaczekają, dopóki nie powrócimy. Czy widzieliście ślad Santera?
— Tak, lecz nie mogliśmy go doścignąć.
— Udał się do puebla Apaczów.
— Tak sądziliśmy, dążąc jego śladem.
— To wielka z waszej strony odwaga! Każde spotkanie z Apaczami byłoby was o pewną śmierć przyprawiło.
— Wiedzieliśmy o tem, lecz Pida musi życie narazić, by odzyskać lek. Chcieliśmy podejść do puebla w nadziei, że uda się nam schwycić Santera.
— To wam teraz przyjdzie łatwiej, ponieważ ja odwrócę od was niebezpieczeństwo. Mogę was jednak tylko wtedy obronić, jeśli będziesz moim przyjacielem i bratem. Zsiadaj! Wypalimy z sobą fajkę pokoju.
— Uff! Czy wielki wojownik Old Shatterhand, który bez wszelkiej pomocy umknął z naszej niewoli, uważa Pidę za godnego swej przyjaźni i braterstwa?
— Tak, ale spiesz się, żeby wojownicy Apaczów nie stracili cierpliwości!
Zsiadłszy z koni, wypaliliśmy fajkę pokoju w sposób przepisany. Teraz kazałem Pidzie zostać na miejscu i czekać na moje skinienie. Następnie znów dosiadłem konia i podjechałem ku Apaczom, którym tymczasem Yato-ka opowiedział o naszem spotkaniu i o moich zamiarach. Trzymając konie za uzdy, utworzyli oni koło, w którem stał Till-lata.
Znałem dobrze tego Apacza. Był wprawdzie ambitny, ale dla mnie zawsze przychylny, liczyłem więc na to, że nie natrafię u niego na opór w sprawie Pidy. Podałem mu rękę, pozdrawiając uprzejmie i zacząłem układy:
— Old Shatterhand przybywa bez wodza Apaczów, Winnetou. Moi czerwoni bracia zechcą się zapewne dowiedzieć czegoś bliższego o śmierci tego słynnego wojownika, a ja im wszystko opowiem. Teraz jednak pragnę z nimi pomówić o Keiowehach, od których przybywam.
— Wiem od Yato-ka, czego Old Shatterhand żąda — odrzekł „Krwawa Ręka“.
— I cóż ty na to?
— Old Shatterhand jest wodzem Apaczów, którzy szanują jego wolę. Niechaj tych dziesięciu wojowników powróci natychmiast do swojej wsi, a my nie uczynimy im nic złego.
— A ich młody wódz Pida?
— Widziałem, że palił z Old Shatterhandem fajkę pokoju. Niech jedzie z nami i będzie naszym gościem, dopóki sobie tego życzysz, a potem będzie znów naszym wrogiem.
— Dobrze! Zgadzam się na to. Wojownicy Apaczów powrócą ze mną, by pochwycić mordercę Inczu-czuny i jego córki. Gdy się to stanie, odprowadzę ich do grobu zmarłego wodza Winnetou.
— Howgh! — odpowiedział Till-lata, kładąc swoją prawą rękę na mojej.
Wobec tego skinąłem na Pidę, który przyjął warunek Till-laty i odesłał swoich Keiowehów. Następnie ruszyliśmy w dalszą drogą w dół rzeki Rio Pecos, a pod wieczór rozłożyliśmy się obozem.
Ponieważ znajdowaliśmy się na terytoryum Apaczów, przeto mogliśmy rozniecić ognisko. Usiadłszy dokoła niego zjedliśmy wieczerzę, poczem ja opowiedziałem obszernie o śmierci Winnetou. Opowiadanie wywarło głębokie wrażenie na słuchaczach. Oni siedzieli przez jakiś czas w milczeniu, a potem zaczęli z żalem wspominać o niektórych wypadkach z życia ukochanego i uwielbianego wodza. Mnie zdawało się przy tem, że jeszcze raz przeżywam śmierć Winnetou. Kiedy wszyscy już spali, ja leżałem jeszcze długo, nie mogąc zasnąć. Myślałem o jego testamencie i o tem złocie, o którem była w nim mowa. Potem przyśniło mi się to złoto, a sen był straszny. Połyskliwy kruszec leżał wysoko nad krawędzią głębokiej przepaści, a Santer zsypywał go na dół. Chciałem na to nie pozwolić, starałem się skarb ocalić, walczyłem z Santerem, lecz nie mogłem go pokonać. Wtem ziemia zatrzeszczała pod nami; ja odskoczyłem, a Santer runął razem ze złotem w zionącą pod nim otchłań. Zbudziłem się cały mokry od potu. Sen mara, Bóg wiara, ale przez cały następny dzień nie mogłem się pozbyć uczucia, że to nie był sen zwykły. A jednak tak łatwo było go wytłómaczyć!
Jechaliśmy bardzo szybko i zatrzymaliśmy się tylko na krótko koło południa, aby zbyt późno nie przybyć do puebla, gdyż Santer pewnie nie zabawił tam długo.
Późno już popołudniu zbliżyliśmy się do puebla. Na prawo stał grób Klekih-Petry, a krzyż tkwił na nim jeszcze dotychczas. Na lewo znajdowało się miejsce w rzece, gdzie ongiś pływaniem musiałem życie sobie wywalczyć. Ileż to razy stałem później tutaj z Winnetou, rozmawiając o owych przykrych dla mnie dniach.
Następnie skręciliśmy na prawo, gdzie w bocznej dolinie ukazało się przed nami pueblo. Wieczór zapadał, a dym wznoszący się z rozmaitych pięter dowodził, że mieszkańcy byli zajęci przygotowywaniem wieczerzy. Ujrzano nas zaraz, ale pomimo to przyłożył Till-lata dłonie do ust i zawołał:
— Old Shatterhand przybywa, Old Shatterhand! Śpieszcie wojownicy na jego przyjęcie!
Powstał wielki zgiełk od piętra do pietra, spuszczono drabiny, a kiedy zsiadłszy z koni, zaczęliśmy się wspinać na górę, wyciągały się do nas zewsząd duże i małe dłonie, by nas powitać. Smutne to było powitanie, gdyż po raz pierwszy wracałem bez Winnetou, który nie miał już nigdy zobaczyć tego ukochanego miejsca.
Jak już przedtem nadmieniłem, tylko mała część plemienia mieszkała w pueblu. Byli tam najbliżsi sercu Winnetou, łatwo sobie zatem wyobrazić, że zaraz po powitaniu zarzucono mnie tysiącem pytań. Nie odpowiedziałem na nie, lecz przedewszystkiem spytałem:
— Czy tu jest Inta? Muszę z nim pomówić.
— Jest w swojej izbie — odpowiedziano mi. — Zawołamy go zaraz.
— On stary i osłabiony. Raczej ja pójdę do niego.
Zaprowadzono mnie do małej izby, wykutej w skale. Starzec zląkł się radośnie na mój widok i zaczął do mnie długą przemowę, którą przerwałem pytaniem:
— Czy była tutaj jaka blada twarz?
— Tak — odpowiedział.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Czy wyjawił swoje nazwisko?
— Nie. Twierdził, że mu tego zakazał Winnetou.
— Czy już odszedł?
— Tak.
— Jak długo tutaj zabawił?
— Taki mniej więcej czas, jaki blade twarze nazywają godziną.
— Czy przyszedł sam do ciebie?
— Tak, prosił, żeby go do mnie przyprowadzono, pokazał mi na skórze totem Winnetou, którego ostatnie zlecenie miał wykonać.
— Czego żądał od ciebie?
— Opisu jeziora, które wtedy nazwaliście Deklil-to.
— A ty mu go dałeś?
— Musiałem, bo taka była wola Winnetou.
— Czy opisałeś mu okolicę dokładnie?
— I drogę stąd i tamte strony.
— Las świerkowy, skałę i wodospad?
— Wszystko.
— Czy i drogę na głaz zwisający?
— I drogę. Pokrzepiło to moją duszę, że mogłem mówić z nim o miejscach, na których byłem podówczas z Old Shatterhandem i wodzem Apaczów, Winnetou, który nas opuścił i odszedł do wiecznych ostępów, gdzie go wkrótce zobaczę.
Starcowi nie można było nic zarzucić, gdyż on usłuchał tylko dlatego, że widział totem ukochanego wodza. Zapytałem go jeszcze:
— Czy koń bladej twarzy był bardzo zmęczony?
— Wcale nie. Kiedy biały odjeżdżał na nim, szedł tak żwawo, jak gdyby długo był wypoczywał.
— Czy biały jadł co tutaj?
— Tak, lecz niewiele, gdyż nie miał czasu. Pytał o nici do lontu.
— Och! A dostał je?
— Tak.
— Na co ich potrzebował?
— Tego nie powiedział. Musieliśmy dać mu także dużo prochu.
— Do strzelania?
— Nie, do rozsadzania skał.
— Czy widziałeś, gdzie schował totem?
— Do worka z lekami, co mnie zdziwiło, bo wiem, że blade twarze tego nie noszą.
— Uff! — zawołał stojący obok mnie Pida. — On go ma jeszcze. To mój lek, on mnie go ukradł.
— Ukradł? — zapytał Inta zdziwiony. — Czy to był złodziej?
— Jeszcze gorzej.
— Przecież miał totem Winnetou!
— Ukradł go. To był Santer, który zamordował Inczu-czunę i Nszo-czi.
Starzec skamieniał. Zostawiliśmy go razem z jego przestrachem i odeszliśmy.
Nie udało nam się zatem doścignąć Santera, nie zdobyliśmy nawet części drogi, o którą był nas wyprzedził. To było przykre, to też „Krwawa Ręka“ zaproponował:
— Nie zostaniemy tu wcale i jedziemy zaraz. Może dopędzimy go, zanim dotrze do Ciemnej Wody.
— Czy sądzisz, że można to uczynić bez odpoczynku. Księżyc świeci, możemy przeto jechać nocą.
— Mnie nie potrzeba spoczynku.
— A Pida?
— Ja nie spocznę, dopóki nie odzyskam leku.
— Dobrze! To zjedzmy co i weźmy świeże konie! Mego szpaka zostawię tutaj. Mnie także pilno. To, że wziął z sobą prochu i lont, wskazuje, że ma zamiar coś rozsadzić, a tem mógłby mi wszystko zburzyć. Musimy śpieszyć!
Mieszkańcy puebla prosili nas bardzo, żebyśmy się jeszcze zatrzymali, żebym ja opowiedział, co przeżyliśmy z Winnetou i o jego śmierci. Pocieszyłem ich obietnicą rychłego powrotu i już w dwie godziny po przybyciu jechaliśmy na świeżych koniach zaopatrzeni obficie w żywność — ja, Till-lata, Pida i dwudziestu Apaczów. „Krwawa Ręka“ domagał się tak licznego oddziału, chociaż nie był nam potrzebny, ponieważ kraj, którym mieliśmy przejeżdżać, należał do pokrewnych Mimbrenjów, nie groziło nam więc niebezpieczeństwo.
Aby się z puebla dostać do jeziora Ciemnej Wody, musieliśmy przebyć drogę przynajmniej sześćdziesięciu mil geograficznych, a w ostatniej części uciążliwym skalistym terenem. Licząc po pięć mil na dzień, czekało nas dwanaście dni drogi.
Ani nam przez myśl nie przeszło szukać śladów Santera i tracić na to czas. Jechaliśmy prosto drogą, którą poznałem podczas jazdy z Winnetou i przypuszczaliśmy, że Santer także się na niej znajdował, gdyż Inta nie mógł mu innej opisać. Jeśli z niej zboczył, to na naszą korzyść.
Po drodze nie stało się nic godnego wzmianki, a dopiero jedenastego dnia mieliśmy małe spotkanie. Byli to dwaj czerwoni, ojciec i syn, a pierwszego z nich znałem. Był to Mimbrenjo, który podówczas zaopatrzył nas był w mięso. On mnie także poznał natychmiast, zatrzymał konia i zawołał:
— Old Shatterhand, co widzę! Ty żyjesz, ty nie zginąłeś?
— Czy słyszałeś, jakobym umarł?
— Tak, zastrzelony przez Siouksów.
Zrozumiałem odrazu, że niewątpliwie widział się z Santerem.
— Kto ci to powiedział? — zapytałem.
— Blada twarz, która opowiedziała nam, w jaki sposób utracili życie Old Shatterhand i sławny Winnetou. Musiałem mu wierzyć, gdyż posiadał totem Winnetou i jego lek.
— To było mimoto kłamstwo, ponieważ widzisz mię przed sobą żywego.
— Więc i Winnetou także nie zginął?
— On niestety nie żyje. Jak zetknąłeś się z tym białym?
— W naszym obozie. Chciał wymienić znużonego konia i prosił o przewodnika do Deklil-to. To była nazwa fałszywa, gdyż u nas nazywa się to Szisz-tu[84]. Dawał mi za to lek Winnetou, ja przystałem, dałem mu świeżego konia i przyprowadziłem go z synem tu do Szisz-tu, w którem poznał natychmiast miejsce właściwe.
— On cię oszukał. Czy masz ten worek z lekami?
— Tak, tutaj.
— Pokaż go nam!
Wyciągnął go z torby przy siodle. Pida wydał okrzyk radości i sięgnął po niego ręką. Lecz Mimbrenjo nie chciał go zwrócić, a skutkiem tego wywiązała się krótka sprzeczka, którą ja zakończyłem oświadczeniem:
— Ten worek należy do młodego wodza Keiowehów; Winnetou nie miał go nigdy w ręku.
— Pewnie się mylisz! — zawołał Mimbrenjo.
— Wiem to na pewno.
— Przecież ja tylko za ten cenny lek odbyłem z bladą twarzą tak wielką drogę i dałem lepszego konia.
— On potrzebował świeżego konia, bo wiedział, że go ścigają. A okłamał cię tak strasznie dlatego, żeby cię nakłonić do zamiany.
— Gdyby nie mówił tego Old Shatterhand, nie uwierzyłbym. Czy mam to oddać?
— Tak.
— Dobrze! Ale za to wrócę z wami i odbiorę życie kłamcy i oszustowi!
— To jedź z nami, ponieważ i my postanowiliśmy schwytać go żywcem.
Zgodził się i ruszył z nami. Gdyśmy opowiedzieli w krótkości, kim był Santer i co miał na sumieniu, żałował rozczarowany Indyanin tego, że zamianą koni dopomógł mordercy, oraz, że ten, dzięki jego przewodnictwu, mógł nas wyprzedzić.
Pida był uszczęśliwiony odzyskaniem talizmanu w całości. On osiągnął już cel podróży. O, gdybym ja był mógł to powiedzieć o sobie!
Nazajutrz dotarliśmy do jeziora, lecz dopiero nad wieczorem, kiedy nic już nie można było począć. Ułożyliśmy się cicho pod drzewami, by się nie zdradzić przed Santerem. Nie wyjawił on przed Mimbrenjem, czego tu chciał, i po przyjeździe nakłonił go do natychmiastowego powrotu.
Droga wiodła nas z nad Rio Pecos skośnie przez południowo wschodni róg Nowego Meksyku, a teraz znajdowaliśmy się w Arizonie, gdzie stykają się terytorya Gilenjów i Mimbrenjów. Gilenjowie są także Apaczami. Strony to puste i smutne. Skały, nic tylko skały! Gdzie jednak jest trochę wody, tam rozwija się roślinność bujna, lecz tylko niedaleko od wody. Słońce wypala wszystko, czego zabrana wilgoć prędko nie uzupełni. Lasów tu bardzo mało.
Tam, gdzie znajdowaliśmy się teraz, uczyniła przyroda wyjątek.
Była to kotlina z kilku źródłami, które napełniły wgłębienie i utworzyły jezioro. Woda wypływała zeń na zachód, a my byliśmy na brzegu wschodnim. Gęsto zalesione ściany doliny pięły się wysoko i nadawały niezgłębionemu jezioru owej ponurej barwy, która skłoniła nas do nazwania go „Ciemną Wodą“, a Mimbrenjów do nazwy „Czarne Jezioro“. Północna ściana doliny była najwyższa. Z niej występowała w kształcie słupa naga skała, a za nią gromadziła się woda z o wiele wyższego wzgórza i wydrążyła sobie w kamieniu upływ, którym jak z polewaczki spadała do jeziora z wysokości stu stóp. To była „spadająca woda“, wspomniana w testamencie Winnetou. Wprost nad wodospadem widać było w skale jaskinię, do której wówczas nie mogliśmy się dostać, lecz Winnetou musiał później odnaleźć jakieś dojście. Nad tą jaskinią wystawała znowu najwyższa część skały w kształcie dachu, lub wysuwającej się w powietrze platformy tak, że dziwnem było, iż już dawno w głąb nie runęła.
Na prawo od tej skały sterczała druga, jakby do niej przyparta i tam zabiliśmy podówczas szarego niedźwiedzia. Dla tego nazwał ją Winnetou „Skałą Niedźwiedzią“.
Staliśmy przed rozstrzygnięciem naszego zadania, dlatego mało spałem. Ledwie się szaro zrobiło, zabraliśmy się do szukania śladów Santera, ale nie znaleźliśmy nic. Postanowiłem zatem wspiąć się na górę. Wziąłem z sobą tylko Till-latę i Pidę. Pojechaliśmy wspomnianym przez Winnetou lasem w górę, a zatrzymaliśmy się na Skale Niedźwiedziej. „Tam zsiądziesz z konia i wdrapiesz się...“ dalej nie przeczytałem testamentu. Dokąd się drapać? Prawdopodobnie w górę. Należało spróbować. Teren był stromy i wznosił się wyżej i wyżej, dopóki nie znaleźliśmy się obok jaskini. Dalej nie było można kroku postąpić. Jeśli była tu tylko jedna droga, to zabłądziliśmy, bo nie posiadałem opisu Winnetou. Chciałem właśnie zawrócić, kiedy padł strzał i kula uderzyła tuż obok nas o kamienie. Następnie krzyknął ktoś z góry:
— Psie, ty znów jesteś wolny! Myślałem, że ścigają mnie tylko Keiowehowie. Ruszaj do dyabła!
Padł drugi strzał, ale także nie trafił. Spojrzeliśmy w górę i ujrzeliśmy Santera, stojącego u wylotu jaskini.
— Czy przyszedłeś zabrać testament Winnetou i podnieść skarby? — śmiał się szyderczo z góry. — Za późno, bratku! Jestem już tutaj i lont już zapalony. Nie dostaniesz nic, zupełnie nic, a waryackie zapisy i dary także sobie zabieram!
Przerwał sobie śmiechem, podobnym do rżenia, i mówił dalej:
— Nie znasz drogi, jak widzę. Czy i tej nie znasz, która prowadzi tam z góry? Zniosę tamtędy złoto, a wy nie zdołacie mi w tem przeszkodzić. Nadaremnie odbyliście tę długą podróż. Tym razem ja zwyciężyłem, hahaha!
Co było począć? On był na górze przy skarbie, a my nie mogliśmy się tam wydostać. Może znaleźlibyśmy jeszcze drogę, ale jego wtedy nie byłoby już tam ze zdobyczą. Wszak mówił coś o drugiej drodze. Tu nie było się nad czem namyślać, musiałem bezwarunkowo posłać mu kulę. Trudno jednak było strzelać w górę z naszego stanowiska; wszak on także chybił.
— Och, ten pies chce strzelać! — zawołał. — Tutaj źle będzie. Ja ci się lepiej ustawię.
Zniknął, lecz wkrótce znów się ukazał wysoko na platformie. Postąpił naprzód bliżej, potem jeszcze bliżej, aż nad samą krawędź. Dostałem niemal zawrotu głowy. W ręku trzymał coś białego.
— Popatrzcie! — krzyknął. — Tu jest testament. Znam go już na pamięć i nie potrzebuję. Niechaj go wchłonie jezioro tam na dole; wy go nie dostaniecie!
Podarł kartki, a kawałki rzucił w powietrze tak, że pospadały, kręcąc się powoli, w wodę. Tak zniszczony został cenny dla mnie testament! Uczucie, które mnie w tej chwili opanowało, nie było gniewem, ani wściekłością: we mnie się gotowało.
— Drabie! — ryknąłem ku niemu. — Posłuchaj mnie tylko chwilę!
— Dobrze! Ja słucham ciebie tak chętnie! — odpowiedział z góry.
— Inczu-czuna cię pozdrawia!
— Dziękuję!
— Nszo-czi także!
— Dziękuję, bardzo dziękuje!
— A w imię Winnetou posyłam ci tę kulę. Podziękowanie zbyteczne!
Wymierzyłem z rusznicy, ponieważ strzał był pewniejszy. Nie wątpiłem, że trafię. Mierzenie zabiera mi zwykle tylko chwilę czasu, lecz teraz co to było? Czy mi ręka drgnęła, czy Santer się poruszył, czy też zachwiała się skała? Nie mogłem wziąć celu na oko i odłożyłem rusznicę, żeby się przypatrzyć wolnem okiem.
Wielki Boże! Skała zaczęła się chwiać w jedną i drugą stronę. Naraz dał się słyszeć ciężki, głuchy huk, z jaskini dym się wydobył, a skała, jakby pchnięta niewidzialną pięścią olbrzyma, zaczęła się, od jaskini począwszy w górę, chylić coraz to głębiej i głębiej. Santer stał na platformie i wyrzuciwszy ręce w górę, zaryczał o pomoc. Wtem zgubił się punkt ciężkości, runęła masa skalna z hukiem, trzaskiem i grzmotem w głąb do jeziora. W górze na krawędzi złomu igrał jeszcze dym w małych chmurkach.
Stałem przerażony, nie mogąc przemówić.
— Uff! — zawołał Pida, podnosząc ręce do góry. — Wielki Duch go osądził i skałę pod nim przewrócił.
Till-lata wskazał na pieniące się nurty jeziora, które podobne było teraz do olbrzymiego kotła z wrzącą wodą, i rzekł, pobladłszy powyżej uszu, mimo swej bronzowej cery.
— Zły duch go ściągnął we wrzącą wodę i nie odda go aż do końca wszech rzeczy. On jest przeklęty!
Nie chciałem i nie mogłem nic powiedzieć. Mój sen, mój sen, mój sen! Złoto runęło w otchłań. A co za koniec Santera! Jeszcze w ostatniej chwili wstrzymałem się dziwnym sposobem od posłania mu kuli. Sam się osądził, albo raczej sam wykonał na sobie wyrok wyższej istoty. Był swym własnym katem, ponieważ sam lont zapalił.
Na dole, nad brzegiem jeziora giestykulowali Apacze. Obaj wodzowie podbiegli, by zobaczyć, czy coś zostało z Santera. Daremne trudy! Skały rzuciły go w wodę, pochowały go na dnie jeziora i przykryły.
Mnie, człowiekowi silnemu, którego nic nie zdołało wyprowadzić z równowagi, zrobiło się teraz słabo tak, że musiałem usiąść. W głowie mi się kręciło i zamknąłem oczy, a mimoto widziałem przed sobą ciągle chwiejącą się skałę i słyszałem wołania Santera o pomoc.
Jak się to stało? Pewnie skutkiem jakiegoś środka ostrożności Winnetou. Mnieby się to nie wydarzyło! Opis kryjówki i sposób zachowania się przy niej był zapewne tak zredagowany, że go tylko ja mogłem zrozumieć, a każdy inny człowiek błąd musiał popełnić. Może była założona mina, którą każdy niepowołany musiał wskutek niezrozumienia zapalić na własną zgubę. Ale co było ze skarbem? Czy złoto było jeszcze na górze, czy też leżało na dnie Ciemnej Wody, odebrane ludziom na zawsze przez skalne zwaliska?
Jeżeli leżało na dole, to nie bolało mnie to, ale że pismo mego zmarłego brata rozleciało się podarte na strzępy, to było dla mnie stratą niepowetowaną. Myśl o tem przywróciła mi osłabioną chwilowo energię. Zerwałem się i zszedłem czemprędzej z góry, aby ocalić przynajmniej kilka kawałków. Ze środka jeziora połyskiwało coś białego jakby papier. Zdjąwszy ubranie, wskoczyłem do wody i dostałem jeszcze strzępek testamentu. Przepłynąłem potem jeszcze jezioro w kilku kierunkach i znalazłem jeszcze trzy inne resztki. To wszystko położyłem potem na słońcu, ażeby wyschło i starałem się odczytać zalane i zamazane litery. Związku oczywiście nie było, po długich wysiłkach przeczytałem: „...połowę otrzymać... ubóstwo... skały pękną... Chrześcijanin... rozdzielić... nie zemsta...
To było wszystko, a więc nic prawie, a jednak dość, aby się domyśleć przynajmniej części testamentu. Zachowałem te małe kawałki papieru jak świętość.
Później, gdy odzyskałem równowagę wewnętrzną, rozpoczęły się poszukiwania. Część Apaczów wysłałem na około jeziora, aby odszukali konia Santera. Niewątpliwie, zwierzę gdzieś niedaleko było i mogło zginąć z głodu, jeśli było przywiązane. Reszta poszła z nami na górę, by poszukać drogi do jaskini, której już teraz nie było. Trudziliśmy się daremnie przez kilka godzin, dopóki słowo za słowem nie rozważyłem sobie jeszcze raz tego, co przeczytałem z testamentu. Ostatnie zdanie brzmiało: „Tam zsiądziesz z konia i wydrapiesz się...“ Uderzyło mnie słowo „wydrapiesz się“. Wprawdzie wdrapuje się także na góry, jeśli są bardzo strome, zazwyczaj jednak używa się tego słowa w innem znaczeniu. Czyżby się to tu odnosiło do drzewa? Rozejrzawszy się, znaleźliśmy istotnie dość grubą, wysoką jodłę tuż przy skale, wyrosłą skośnie ku niej tak, że w górze przypierała do jej krawędzi. To tu być musiało. Wdrapałem się gorączkowo na drzewo. Krawędź była szersza, niż z dołu się wydawało. Wstąpiłem na nią i przeszedłem wzdłuż. Rzeczywiście! To była droga właściwa. Ujrzałem przed sobą żlebek, po którym łatwo było przejść, prowadzący łagodnie w górę i kończący się tam, gdzie skała się odłamała, a więc na nowej platformie. Stałem przed chaosem większych i mniejszych głazów, lecz mogłem jeszcze dokładnie rozróżnić dno zburzonej jaskini. Jeśli złoto nie było ukryte pod niem, lecz w ścianach otworu lub jeszcze wyżej, to leżało w jeziorze.
Zawołałem Apaczów na górę, żeby mi szukać pomogli. Przewracaliśmy każdy głaz i kamyczek, ale nie znaleźliśmy nic, żadnej wskazówki, żadnego śladu. Wszyscy umieliśmy wysnuwać właściwe wnioski z najmniejszych oznak, tutaj jednak wszelki wysiłek był daremny, wszelki spryt bezskuteczny. Gdy pod wieczór wróciliśmy nad jezioro, aby tam przenocować, powrócili właśnie Apacze wysłani po konia, którego też znaleźli. Przeszukałem torby przy siodle, ale nic w nich nie było.
Nad „Ciemną Wodą“ zabawiliśmy pełne cztery dni i wytężaliśmy wszystkie nasze badawcze zdolności. Jestem pewien, że bylibyśmy złoto znaleźli, gdyby się dotąd jeszcze znajdowało na górze lub w skale. Jednakże ono leżało na dole w głębi obok tego, który odkrył je prawie i z którym razem zostało pochowane. Powróciliśmy bez wyniku nad Rio Pecos, zabierając z sobą przynajmniej pewność, że Inczu-czuna i Nszo-czi nareszcie doczekali się pomsty.
Tak zniknął testament Apacza, podobnie jak jego autor, jak niebawem zniknie cała czerwona rasa. Chociaż bogato wyposażona, nie osiągnie ona tego wielkiego celu, żeby mogła spełnić wysokie swoje zadanie. Jak skrawki testamentu rozprószone w powietrzu, tak samo bez oparcia, szczątkami tuła się i błąka czerwony człowiek po dalekich równinach, które ongiś były jego własnością.
Kto jednak w górach Gros-Ventre nad rzeką Metsur stanie pod mogiłą Apacza, ten powie: „Tu spoczywa Winnetou, czerwony, lecz wielki człowiek“. A gdy kiedyś ostatni z tych szczątków zgnije w zaroślach i w wodzie, wtedy prawo myślące i czujące pokolenie stanie przed sawannami i górami Zachodu i zawoła: „Tu spoczywa czerwona rasa; nie stała się ona wielką, gdyż nie było jej wolno osiągnąć wielkości!“

KONIEC TOMU TRZECIEGO



  1. Irlandczyk.
  2. Strzelba, rusznica.
  3. Wyszukiwacz ścieżek.
  4. Dobre słońce.
  5. Nóż-piorun.
  6. Gębal.
  7. Old Shatterhand
  8. Kamienna budowla Indyan na kształt zamczyska.
  9. U węgorzy.
  10. U raków
  11. Lat.
  12. Przysłowie traperskie: dojść do złego wyniku.
  13. (Kauboj) pastuch stepowy.
  14. Handlarze.
  15. Wywiadowca, poszukiwacz ścieżek.
  16. Pałac w powietrzu.
  17. Żaba zielona.
  18. Pospólstwo, tłuszcza.
  19. Babka.
  20. Śpiewaczka.
  21. Tanecznica.
  22. W języku Komanczów znaczy tyle co: Stara śmierć.
  23. Wielki Niedźwiedź
  24. Wielka rzeka, Rio Grande.
  25. Poszukiwacz złota. Wogóle człowiek. który szuka miejsc obfitujących z szlachetne metale.
  26. Miejsce obfitujące w złoto, lub srebro.
  27. Braciszek zakonny.
  28. Karawana rabusiów.
  29. Jaskółka.
  30. Pracz, szop.
  31. Sypialnia.
  32. Otwór, drzwi.
  33. Bóbr
  34. Schowki na skóry.
  35. Wyraz, wzięty z języków północno amerykańskich, oznacza sznur z nanizanemi muszlami różnobarwnemi, często ozdobiony kolcami jeżatki, jest oznaką pokoju (tomahawk jest oznaką wojny); służy też do porozumiewania się.
  36. Handlarz.
  37. Sztachety drewniane.
  38. Krzesiwo używane na preryi.
  39. Traperskie określenie na „bardzo wiele“.
  40. Kalifornia.
  41. Prezydent Stanów Zjednoczonych.
  42. Śmiercionośny pył.
  43. Kryjówka, założona przez myśliwych przeciwko bandom czerwonych i białych, w której przechowywali zdobycz myśliwską.
  44. Meksyk w narzeczu Siouksów.
  45. Najbardziej pogardzana klasa Indyan
  46. Kolejowiec.
  47. Ucieczka koni.
  48. Zwrot traperski — jak sprawa pójdzie.
  49. Człowiek zmieniający położenie pali (palowiec).
  50. Szop, pracz.
  51. Wywąchiwacz tropów.
  52. Niedźwiedzie serce.
  53. Racoon, niedźwiedź pracz, ulubiona nazwa, którą traperzy chętnie nadają sobie samym.
  54. Kryjówka.
  55. Konserwy z mięsa.
  56. Śmiertelny pył.
  57. Kapelusz z szerokiemi kresami.
  58. Ciemny dym.
  59. Rogaty byk.
  60. Obelżywe przezwisko, nadawane Apaczom przez Komanczów.
  61. „Czyste źródło“.
  62. Adwokat.
  63. Pasterz bydła.
  64. Eskudo = 9 koron.
  65. Kaczy ogon.
  66. Instrument muzyczny, złożony z 24 kawałków bambusa, a ważący z pięćdziesiąt funtów.
  67. Poszukiwaczy złota.
  68. Strzelba.
  69. Poganiacz mułów od tropa, trzoda.
  70. Naczynie do wypłukiwania złota.
  71. Dowódca tropeirów.
  72. Tak nazywają złodziei i morderców, którzy w San Francisco w osławionych Sidney-Coves zorganizowali rządy gwałtu i dopiero wspólnemi siłami mieszkańców zostali wypędzeni.
  73. Tak nazywają dzicy Indyan Wężów.
  74. Czarne oko.
  75. „Krótka rzeczka“.
  76. Osada.
  77. Ciemna woda.
  78. Świerkowy las.
  79. Skała niedźwiedzia.
  80. Ciemny włos.
  81. Jednego pióra.
  82. Szybkonogi.
  83. Krwawa Ręka.
  84. Czarne jezioro.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.