<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Winnetou |
Podtytuł | czerwonoskóry gentleman |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Aleksander Ripper |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Drogą przez Rio Colorado przebyliśmy szczęśliwie obszary Pahuta i zbliżaliśmy się do wschodnich odnóży gór Newada, gdzie nad jeziorem Mona zamierzaliśmy zatrzymać się na kilkudniowy spoczynek. Od kraju Komanczów aż do tych okolic jest nieco daleko. Trzeba było przejechać przez nieskończone napozór sawanny, niebotyczne góry, a potem słone szerokie płaszczyzny pustyni. Chociażby więc konie i jeźdźcy byli bardzo silni, to przecież takie niewywczasy nie pozostają bez wpływu u zwierząt i ludzi.
Co zniewalało nas do odbycia tej dalekiej drogi, na której leżała przed nami Kalifornia? Po pierwsze chciał Bernard Marshall szukać tam swojego brata; po wtóre spodziewaliśmy się, że obydwaj Morgani udali się do tego kraju złota, utraciwszy tak nagle nad Rio Pecos swoją zdobycz.
Był słuszny powód do tego przypuszczenia.
Kiedy wówczas wyjechaliśmy ze wsi Komanczów, nie przerywaliśmy jazdy przez cały wieczór i całą noc, a nazajutrz w południe ujrzeliśmy przed sobą górną Sierra Guadelupe. Klacz Sama i człapak Winnetou trzymały się doskonale pomimo ogromnego wysiłku, a tamte konie były tak rzeźkie, żeśmy się nie obawiali o nie. I Guadelupe zostawiliśmy za sobą, nie zauważywszy ani śladu pościgu, a gdy w kilka dni potem przeprawiliśmy się przez Rio Grande, wtedy byliśmy już zupełnie zabezpieczeni przed Komanczami.
Na zachód od Rio Grande wysuwają Kordyliery z Sonory ku północy liczne odnogi wzgórz, do których dostaliśmy się bez szczególnych przygód. Tu jednak zdarzył się nam ważny wypadek.
Odpoczywaliśmy raz około południa w przesmyku, a Winnetou siedział jako wideta na skale ponad nami, skąd mógł objąć całą drogę przed nami i za nami.
— Uff! — zawołał nagle owym gardłowym głosem, właściwym Indyanom, położył się na skale i zesunął się szybko do nas.
My pochwyciliśmy oczywiście natychmiast za broń i zerwaliśmy się z ziemi.
— Co tam? — zapytał Marshall.
— Czerwoni mężowie.
— Dużo ich jest?
— Tylu!
Podniósł przytem w górę pięć palców prawej ręki i trzy lewej.
— Ośmiu? Z jakiego szczepu?
— Winnetou nie mógł zobaczyć, ponieważ ci ludzie odłożyli wszelkie odznaki.
— Czy znajdują się na wyprawie wojennej?
— Nie mają na twarzy czerwonej i niebieskiej ziemi, ale są uzbrojeni.
— Jak daleko są jeszcze?
— O czwartą część tego czasu, który blade twarze nazywają godziną. Niech się moi bracia podzielą! Winnetou pójdzie z Sans-earem naprzód, a Marshall z czarnym mężem cofnie się wstecz, aby się ukryć między skałami. Mój brat Szarlih zostanie tutaj przy koniu.
Wziął tamte cztery konie za cugle i zaprowadził je za skały, gdzie nie można było ich zauważyć, poczem on i trzej towarzysze zajęli swoje stanowiska. Ja usiadłem zwrócony na poły w tym kierunku, z którego mieli czerwoni nadejść, a strzelba leżała koło mnie w pogotowiu.
Upłynął zaledwie kwadrans, kiedy dał się słyszeć tętent. Ja udałem, że nic nie zauważyłem, ale mimoto patrzyłem z pod oka bystro na tych ośm postaci, które mnie już spostrzegły i zatrzymały na chwilę konie. Zamieniwszy kilka słów z sobą, zbliżyli się ci ludzie potem do mnie. Grunt był tutaj skalisty, śladów więc na nim nie było, a przeto nie mogli oni wiedzieć, że nie byłem sam.
Ja wstałem spokojnie i wziąłem do rąk rusznicę, oni zaś stanęli o jakich dziesięć kroków odemnie, a pierwszy z nich zapytał:
— Co blada twarz robi w tych górach?
— Biały mąż spoczywa po długiej drodze.
— Skąd przybywa?
— Z nad brzegów Rio Grande.
— A dokąd zdąża?
— Uff! — zawołał nagle drugi. — Wojownicy Komanczów widzieli tego białego męża nad wodą Pecos. On był tam z Maramem i strzelał do bladych twarzy, które moi bracia ścigali.
Ten człowiek zatem należał do owych pięciu Komanczów, którzy napadłszy na mnie, spowodowali ucieczkę Morganów. Nie poznałem go odrazu, ponieważ miał podówczas wojenne barwy na twarzy, a ja rzuciłem na nich tylko krótkie spojrzenie.
— Dokąd udała się potem blada twarz z Maramem — spytał dowódzca po tem wyjaśnieniu.
— Do wigwamów Komanczów.
— Jak biały mąż zetknął się z Maramem?
— Pojmałem go na dolinie, na której został, gdy wojownicy Komanczów uderzyli na Winnetou, Sans-eara, pewną bladą twarz i murzyna.
Na tę odpowiedź pochwycili przybysze za noże.
— Uff! — zawołał dowódzca. — On schwytał Marama! Gdzie była reszta czerwonych mężów?
— Nie uczyniłem im nic złego. Jednego z nich związałem, a czterej inni nie mieli oczu ani uszu, aby zobaczyć i usłyszeć, że zabrałem z sobą syna wodza.
— Ale Maram nie był związany, kiedyśmy go widzieli przy bladej twarzy — zauważył ten, który poprzednio mówił.
— Uwolniłem go, ponieważ mi przyrzekł, że uda się ze mną spokojnie do wsi Komanczów.
— Uff! Czego biały tam szukał?
— Chciał wyswobodzić wodza Apaczów i Sans-eara. Wziąłem do niewoli czterech wodzów Rakurrojów i wydałem ich w zamian za tamtych jeńców. Pozwolono mi z nimi odejść, a na ucieczkę dano czas czwartej części słońca.
— A jeńcy uszli?
— Tak jest.
Bawiło mnie to, że przedstawianiem tych zdarzeń pobudzałem ich do gniewu.
— Wobec tego musi blada twarz umrzeć!
Po tych słowach pochwycił swą strzelbę, jedyną, gdyż towarzysze jego uzbrojeni byli w łuki i strzały.
— Czerwoni mężowie zginęliby, zanimby broń swą podnieśli, gdyż ja nie obawiam się ośmiu Indyan. Ale wojownicy Komanczów nic mi nie zrobią, skoro im powiem, że mogą dzisiaj pochwycić Winnetou, Sans-eara i tamtych dwu.
— Uff! Gdzie?
— Tutaj! — odpowiedziałem, wskazawszy na prawo i na lewo. — Tam stoi Winnetou z zabójcą Indyan, Sans-earem, a tu mąż biały i czarny.
Wymienieni wystąpili o kilka kroków z tej i z tamtej strony i wymierzyli z rusznic. Równocześnie ja odskoczyłem także o kilka kroków i wycelowałem do dowódcy.
— Czerwoni mężowie są naszymi jeńcami. Niech zsiędą z koni! — rozkazałem.
Ich było o trzech więcej, ale my mieliśmy nad nimi przewagę pięciu strzelb. Uciekać oczywiście nie mogli, ani wprzód, ani wstecz, nie zdziwiłem się więc, gdy dowódca odjął rękę od strzelby i spytał:
— Czy mój biały brat nie widzi, że czerwoni mężowie nie znajdują się na wojennej wyprawie?
— A mimoto chcieli mnie zabić! Ale biały człowiek nie pożąda krwi czerwonych. Niech moi bracia zsiędą z koni i zapalą z nami kalumet pokoju!
Tymczasem oni nie posłuchali odrazu wezwania, za którem mógł się kryć podstęp.
— Jak się nazywa mój biały brat? — zapytał dowódca.
— Old Shatterhand.
— Uff! W takim razie możemy zaufać jego słowu. Niech moi bracia zsiędą z koni!
Wziął fajkę z siodła i usiadł przy mnie, a jego ludzie poszli za tym przykładem. Moi towarzysze przystąpili także i zajęli miejsca. Napchano fajkę i puszczono ją dokoła, przyczem Bernard popełnił ten błąd, że podał ją także Winnetou, lecz ten nie przyjął, usprawiedliwiając się w ten sposób:
— Wódz Apaczów siedzi obok Komanczów, ponieważ mój brat pragnie z nimi pokoju, lecz nie zapali kalumetu z ich rąk. Niechaj oni pomówią z moimi białymi przyjaciółmi, gdy jednak skończą, niech się wystrzegają spotkania z Winnetou, gdyż on połączy ich z martwymi szakalami pustyni!
Bernard powinien był to przewidzieć. Komancze udali, że tych słów nie słyszeli, ja zaś zwróciłem się do ich dowódcy:
— Czy czerwoni mężowie ścigali obydwu białych zdrajców?
— Mój brat już słyszał!
— I dopędzili ich?
— Nie. Zdrajcy dostali się do kraju nieprzyjaciół Komanczów, skąd musieliśmy wrócić.
— Jak mogli umknąć, nie mając koni?
— Ukradli je Komanczom.
— Ach! Czyż Komancze nie mają oczu, by zobaczyć złodzieja, ani uszu, by posłyszeć jego kroki?
— Byli zgromadzeni dokoła mogiły wodza, a kiedy powrócili do koni, zastali straż już zabitą i brak dwu najlepszych zwierząt.
To była istotnie dla Morganów jedyna droga ocalenia, ale trzeba było nielada zuchwalstwa, żeby zapuścić się w góry Komanczów i porwać im konie, kiedy prześladowcy siedzieli im prawie na karkach. Ci zbóje byli naprawdę odważnymi ludźmi, których jako przeciwników nie należało lekceważyć. Ale musieliśmy ich dostać w nasze ręce, choćbyśmy mieli ścigać ich dokoła ziemi. Toteż zetknięcie się z Komanczami było mi bardziej na rękę, aniżeli wszelkie inne.
Oni zatrzymali się tylko na krótko, a ja przed odjazdem dopiero ich zapytałem:
— Gdzie moi czerwoni bracia widzieli po raz ostatni ślad białych ludzi?
— O dwa słońca stąd. Czy mój brat chce za nimi podążyć?
— Tak. Gdy ich spotkamy, będą zgubieni!
— Uff! Biały mąż mówi po myśli Komanczów. Niechaj jedzie ciągle na zachód, dopóki po upływie jednego słońca nie dostanie się na wielką dolinę, która ciągnie się z południa ku północy. Tą doliną niech mój biały brat jedzie ku północy aż do miejsca, na którem było ognisko zdrajców, a potem niechaj przejedzie przez górę aż do wody, płynącej na zachód i spieszy wzdłuż niej. Na drodze napotka dwa razy popiół i ogniska bladych twarzy. Stamtąd musieli zawrócić wojownicy Komanczów, ponieważ zaczynały się już obszary myśliwskie Nawajów.
— Jak daleko od ściganych byli moi bracia, kiedy musieli zaprzestać pościgu?
— Niespełna o pół słońca. Czerwoni wojownicy byliby dalej poszli za nimi, ale w dolinie zobaczyli wigwamy nieprzyjaciół, a tam byliby się narazili na śmierć niechybną.
— Wojownicy Komanczów mogą oświadczyć Tokejchunowi i tamtym trzem wodzom, że Winnetou, Sans-ear i Old Shatterhand dostaną w swe ręce obydwu zdrajców. Maram niech zachowuje w pamięci Old Shatterhanda, gdyż Old Shatterhand o nim pamięta.
— Czy Apacz Winnetou będzie ścigał Komanczów?
— Nie. Wprawdzie jest on wrogiem czerwonych braci, lecz oni wypalili kalumet pokoju z jego przyjaciółmi, dlatego on pozwoli im odejść.
Dosiadłszy koni, odjechali Komancze swoją drogą, a my także ruszyliśmy w dalszą podróż. Oni nieśli na wschód wieść, że nas spotkali, a my zwróciliśmy się na zachód z tą pewnością, że schwytamy Morganów.
Znaleźliśmy wszystko tak, jak nam opisali Komancze. Ponieważ Nawajowie żyli w przyjaźni z Apaczami, przeto mogliśmy zajechać do nich w towarzystwie Winnetou. Tu dowiedzieliśmy się, że zbiegowie zabawili tylko kilka godzin i pytali o najbliższe drogi do Colorado. Wspomnieli także o jeziorze Mona, chociaż więc dzieliło ich od nas kilka dni drogi, mimoto ślady ich tak były wyraźne, że spodziewaliśmy się przecież wkońcu ich doścignąć.
Jechaliśmy dalej ku Sierra Nevada szeroką równiną, na której widniały liczne ślady bawołów. Pragnęliśmy bardzo ubić choć jedno z tych zwierząt, gdyż oddawna spożywaliśmy już tylko suszone mięso; a jakkolwiek nasze zapasy mogły wystarczyć jeszcze na kilka dni, to przecież byłaby świeża polędwica lub szynka sprawiła wielką przyjemność.
Z tego powodu z Bernardem, który nie był jeszcze nigdy na polowaniu na bawoły, zboczyłem na prawo, gdzie wszelkiego rodzaju zarośla kazały się domyślać obecności wody i bydła. Było to właśnie około południa, a o tym czasie spragniony bawół chętnie idzie się chłodzić do wody, albo przesuwa się w jej pobliżu.
Nadzieja moja miała się istotnie spełnić, gdyż na widnokręgu wynurzyła się grupa, złożona z czworga zwierząt. Tam tedy ruszyliśmy natychmiast. Niestety wiatr dął w tym samym kierunku, dlatego wkrótce zauważyły nas bawoły. Wobec tego musieliśmy puścić się pędem, a przy tej sposobności odznaczył się świetnie mój kary ogier, pędził bowiem z taką łatwością, jak gdybym ja był wychudłym dżokejem, i zostawił konia bernardowego daleko za sobą. Ta jego cenna zaleta skłoniła mnie do spróbowania go jeszcze z innej strony. Oto postanowiłem nie posługiwać się przy polowaniu strzelbą, lecz lassem. Moje miało zamiast ucha pierścień, przez który pętla prześlizguje się o wiele pewniej i lepiej, aniżeli przez używaną u Indyan skórzaną kluczkę.
Nieopodal zarośli dopędziłem te zwierzęta, a to tęgiego byka i trzy krowy, z których wybrałem sobie jedną o gładkiej powierzchowności, co świadczyło o delikatności mięsa. Odegnałem ją od reszty zwierząt i trzymając się obok niej, zarzuciłem pętlę. Mój ogier okazał się znowu znakomitym. Skoro tylko lasso świsnęło w powietrzu, skoczył wstecz, zaparł się nogami w ziemię, pochylając się naprzód całem ciałem. Pętla przylgnęła krowie ściśle do szyi, gwałtowne szarpnięcie posadziło niemal konia na tylnych nogach, ale on wytrwał i naciągnął, jak mógł najbardziej, rzemień przywiązany do kuli u siodła. Krowa upadła, ja zaś zeskoczyłem z konia i wbiłem jej silnie nóż w kark, a to spowodowało jej śmierć natychmiastową. Dzielny ogier śledził za mną oczyma i rozluźnił teraz lasso. Przystąpiłem do niego, pogłaskałem go pieszczotliwie po szyi, za co z wdzięczności potarł mnie głową po ramieniu.
Teraz zdjąłem pętlę z krowy i zamierzałem właśnie ją rozpruć, kiedy nadjechał Bernard.
— Zapóźno! — skarżył się. — Czy mam dalej...?
— Nie. To nam wystarczy. Pomóżcie mnie z tem się załatwić!
Marshall zsiadł z konia, a ja przewróciłem krowę na drugą stronę, przyczem zauważyłem u niej na skórze wypalony znak.
— Ach! Ona należy do trzody estancyi, hacyendy albo jakiegoś rancha.
— Czy było nam wolno ją zabić?
— Owszem. Bydło w tych stronach przedstawia tylko wartość skóry. Każdy podróżnik może wedle zwyczaju zabić jedną sztukę dla swoich potrzeb, ale skórę musi oddać właścicielowi.
— W takim razie trzeba go poszukać?
— To zbyteczne. Jeśli w pobliżu znajduje się jaki dworek, wystarczy, gdy doniesiemy, gdzie skóra się znajduje. Podczas wielkich rzezi dorocznych nie da się uniknąć, żeby jeden właściciel nie ubił czasem nawet kilku bydląt drugiemu. W takich razach wymieniają sobie tylko skóry.
Krowa leżała co najwyżej o pięć kroków od wspomnianych zarośli. Ledwie skończyłem moje wyjaśnienie, usłyszałem ostry świst i równocześnie prawie okrzyk Bernarda. Odwróciwszy wzrok od pracy, spostrzegłem, że biednego Marshalla wleczono na lassie przez zarośla. W jednej chwili porwałem strzelbę, przebiegłem przez krzaki i zobaczyłem jeźdźca w meksykańskim stroju, jak cwałował, ciągnąc za sobą Bernarda na lassie.
Nie było czasu do namysłu, bo Bernard mógł w tej gonitwie śmierć ponieść. Wymierzyłem więc z rusznicy do konia i wypaliłem. Zwierzę skoczyło jeszcze kilka kroków i runęło na ziemię. Ja zaś przybiegłem zaraz do jeźdźca. Lecz on na mój widok zostawił wszystko i uciekł.
Ścigać go nie mogłem, wziąłem się więc prędko do opatrzenia Bernarda. Pętla tak mu była przycisnęła ręce do ciała, że stracił był zdolność do ruchu. Gdy rozluźniłem pętlę, podniósł się na szczęście odrazu na nogi.
— Do stu piorunów! A to była sanna, Charley! Czego chciał ten hultaj?
— Nie wiem!
— Czemu nie strzeliliście do niego, lecz do konia?
— Po pierwsze dla tego, że to człowiek, a koń zwierzę, a powtóre śmierć jego nie na wieleby się była wam przydała, gdyż, jak widzicie, lasso przymocowane jest do siodła i koń byłby was wlókł dalej bez jeźdźca.
— Ja powinienem był sam wpaść na to! — rzekł, badając swoje członki, czy są w nieuszkodzonym stanie.
— Wróćcie do krowy! Musimy się z nią prędko uporać, gdyż tu widocznie nie całkiem bezpiecznie.
— Ja sądzę, że nic nam tu nie zagraża, ponieważ terytoryum Indyan leży już poza nami.
— Mylicie się bardzo. Znajdujemy się właśnie na terenie niebezpiecznym, gdzie zamiast Indianos bravos, jak ich Hiszpan nazywa, grasują rozbójnicy przydrożni i łotrzykowie amerykańscy. Wkrótce zobaczycie ich i usłyszycie o nich!
Zabraliśmy tylko najlepsze części bydlęcia, włożyliśmy je pod siodło i pośpieszyliśmy za naszymi, a zrównaliśmy się z nimi prędko, ponieważ się zatrzymali. Bob, spostrzegłszy zapas mięsa, zawołał z daleka:
— Oh, ah, massa jechać z befsztykiem. Bob zaraz przynieść drzewa i upiec szynkę z bawołu!
Zgodziliśmy się na to, a tymczasem opowiadaliśmy sobie o dzisiejszej przygodzie. Gdy pieczeń zarumieniła się należycie, zaczęły wcale pokaźne kawałki znikać za grubemi wargami murzyna, który tak się pogrążył w tej czynności, że nie usłyszał wcale okrzyku Sama:
— Behold! To jeźdźcy, czy tylko konie?
Spojrzawszy przez lunetę, odpowiedziałem:
— Jeźdźcy — trzej, czterej, pięciu, ośmiu — tak ośmiu!
— Czy nas dostrzegą?
— Naturalnie. Dym już niewątpliwie dawno zauważyli.
— Co to za ludzie?
— Meksykanie w szerokich kapeluszach i na wysokich siodłach.
— To weźmy naprzykład broń w palce, gdyż te odwiedziny pozostają może w związku z lassem!
Oddział zbliżał się ciągle i zatrzymał się nieopodal. Byli to sami Meksykanie, pan i służący widocznie, a w jednym z parobków poznałem tego, któremu konia zastrzeliłem. Naradzali się przez chwilę, potem rozjechali się na dwie strony i utworzyli koło, którem nas otoczyli.
— Zdaje się, że ci gentlemani chcą z nami mówić, hihihi! — prychał Sam, jak zwykle, gdy był rozbawiony. Ja naprzykład sam się tego podejmę.
Koło się zacieśniło tak, że promień wynosił zaledwie dwadzieścia długości konia, poczem dowódca wysunął się naprzód o kilka kroków i odezwał się do nas używaną w tamtych stronach mieszaniną języka angielskiego z hiszpańskim.
— Kto wy jesteście?
Na to odrzekł Sam za nas:
— Mormoni z wielkiego miasta nad Słonem jeziorem, a jedziemy jako misyonarze do Kalifornii.
— Ostrzegam, że tam liche stosunki! Kto jest ten Indyanin?
— To nie Indyanin, lecz Eskimos z Nowej Holandyi, którego będziemy pokazywali za pieniądze, gdyby się nam źle powodziło.
— A murzyn?
— To także nie murzyn, lecz lawyer[1] z Kamczatki, który jedzie na proces do San Francisco.
Poczciwy Meksykanin nie był lepiej obeznany z geografią niż jego rodacy.
— To ładne towarzystwo! — odpowiedział. — Trzej mormońscy misyonarze i obcy adwokat kradną mi krowę i usiłują zamordować mojego wakera[2]. Ale ja was nauczę! Zabieram was jako jeńców do mego rancha!
Sam odwrócił się do mnie z szelmowską miną.
— Czy pójdziemy, Charley? Może w ranchu będzie więcej do jedzenia, aniżeli tutaj.
— Możemy spróbować! Jeśli to nie jest hacyendero z kilkuset poddanymi, lecz mały ranchero, to nic nam nie będzie mógł zrobić.
— Well. To zażartujmy sobie!
Potem zaś zapytał Meksykanina:
— Czy rzeczywiście chcecie się trudzić z nami dla takiej drobnostki, sennor?
— Mnie się należy tytuł: don, ponieważ jestem grand. Nazywają mnie Don Fernando de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo. Zapamiętajcie to sobie!
— Heigh-day, to wy wielki pan! Będziemy więc musieli was słuchać, ale spodziewam się, że będziecie dla nas łaskawi!
Zaniechawszy też wszelkiego oporu, powstaliśmy, a po zagaszeniu ognia dosiedliśmy koni. Wzięto nas w środek, poczem ruszyliśmy wyciągniętym cwałem, gdyż Meksykanie nie są przyzwyczajeni do innego tempa jazdy. Po drodze miałem dość sposobności do przypatrzenia się ubraniu tych ludzi.
Jest ono tak romantycznie piękne, jak w mało którym kraju. Głowę ocienia nizki kapelusz z szerokiemi kresami, t. zw. sombrero, zrobiony z czarnego lub brunatnego filcu, albo z owej delikatnej trawy, znanej także w Europie, ponieważ tego rodzaju okrycia na głowę przychodzą do nas pod nazwą kapeluszy panamskich. Kapelusz sennora, a zatem pana, czyby to był hacyendero, czy ranchero, czy też rozbójnik, jest zawsze z jednej strony założony, a złota lub mosiężna agrafa, nasadzana drogimi kamieniami lub kolorowemi szkiełkami przytrzymuje kresę, a zarazem pióro, którego wartość jest różna, stosownie do majątku właściciela. W każdym razie pióra nigdy nie może brakować.
Meksykanin nosi krótką bluzę z szeroko rozciętymi rękawami, które podobnie jak część bluzy na piersiach i jej szwy z tyłu ozdobione są zwykle bogatym haftem, złożonym ze sznurków wełnianych, jedwabnych lub bawełnianych i nieszlachetnych kruszców, albo też ze złota i srebra.
Szyję owija mieszkaniec Meksyku czarnym szalikiem, związanym pod brodę w węzeł. Końce takiej krawatki dosięgałyby pasa, ale zwyczaj każe zarzucać je na plecy, co noszącemu je nadaje dużo malowniczości.
Spodnie mają także swój styl osobny. Przylegają szczelnie do pasa, leżą gładko na kłębach i całej zresztą pokrytej przez nie górnej części ciała. Od kroku jednak rozszerzają się ku dołowi coraz to więcej, wskutek czego koło kostek są szersze niż na najgrubszej części uda. Nadto mają spodnie na końcach rozpory, ozdobione bortami i haftem, a rozpór sam zapełnia jedwabna materya o barwie dobranej w ten sposób, że odbija żywo od barwy samych spodni.
Hafty zdobią także buty, szyte z pięknie lakierowanej skóry. Butów nie można sobie pomyśleć bez pary ogromnych ostróg, które bywają wyrabiane ze srebra, stali, przecinanej w deseń, lub nawet z rogu, a opatrzone są zawsze kościanym kolcem, zdolnym biednemu koniowi wywiercić porządną dziurę w boku. Rozmiary tych ostróg przewyższają wszystko, co kiedykolwiek nosili rycerze średniowieczni. Razem z widłami na but są, skromnie licząc, na dziesięć cali długie, z czego przynajmniej sześć przypada na trzon z „kołem“ zębatem. To, co u nas nazywa się „kółkiem“ i wielkością swoją przypomina grosz, to jest u Meksykanina dwunastopromienną gwiazdą o sześciu calach średnicy. Cała ostroga waży dwa funty, a częstokroć nawet więcej.
Meksykanie trzymają zawsze dobrze wytresowane, bardzo gibkie i wytrwałe na wszelkie trudy konie. Są to ludzie bardzo zręczni we władaniu bronią, którą prawie tylko na noc odkładają, a gotowi są zrobić z niej użytek przy lada sposobności.
Ze szczególną wprawą władają długim pistoletem z ciągnioną lufą i tak urządzonym, że za jednym pociśnięciem można go połączyć z kolbą od strzelby, przez co pistolet zmienia się w strzelbę o krótkiej lufie. W ręku Meksykanina niesie taka strzelba śmierć na stopięćdziesiąt kroków, ponieważ skręty w lufie są bardzo krótkie, kula zaś skutkiem tego wiruje dokoła swej osi i nie może tak łatwo zboczyć z nadanego jej kierunku. Nadto do strzelby takiej potrzeba stosunkowo bardzo małej ilości prochu, dzięki czemu przy strzale prawie nie trąca, jest więc poprostu prawdziwym skarbem w ręku wprawnego strzelca. Konie są tak wytresowane, że można strzelać zarówno wtedy, gdy się jest zwróconym do nieprzyjaciela, jakoteż gdy się jest od niego odwróconym. Podczas jazdy nie strzela się nigdy w bok, lecz zawsze albo przed, albo za siebie. Jeśli jednak koń stoi, można posługiwać się strzelbą we wszystkich kierunkach. Wystarczy pokazać strzelbę koniowi, a rozumne zwierzę stanie na kilka sekund tak nieruchomo jak wykute z kamienia, albo z bronzu ulane.
Jeszcze niebezpieczniejszą bronią jest lasso, ów straszny rzemień, zapomocą którego można schwytać i zabić rozbieganego bawołu, czarnego tygrysa w skoku, a człowieka zarówno w ataku jak podczas ucieczki. Jest to rzemień długi na trzydzieści łokci, zaopatrzony na końcu pętlą. Rzuca się nim przeważnie w cwale, a zaledwie raz na dziesięć tysięcy razy trafi się, że lasso minie przeznaczonego na śmierć nieprzyjaciela. W rzucaniu lassem ćwiczą się już małe dzieci. Dlatego wkońcu wydaje się, jak gdyby się ono zrosło z człowiekiem. Słucha ono nietylko ręki, lecz nawet, że się tak wyrażę, myśli, leci bowiem do swego celu bez względu na to, czy się to dzieje w zabawie, czy też w poważnej walce.
Gdy Meksykanin siedzi na koniu, zwisa z kuli u siodła poncho, czyli koc, którym można okryć całe ciało. W środku znajduje się rozpór na głowę tak, że połowa poncha zasłania plecy, a druga piersi.
Zarówno ubranie jeźdźca jak rząd na konia są bardzo kosztowne. Na siodle i na uździe pełno wszędzie srebra, a czasem nawet złota. U bogatych ludzi sama uździenica bywa z ciężkiego srebra, a zdobiące ją łańcuszki nie z dętego, lecz litego złota. Taka ozdobna uździenica kosztuje sama czasem pięćdziesiąt eskudów[3], a cała uzda dochodzi do wartości pięciuset eskudów.
Konie noszą słynne, albo raczej osławione hiszpańskie siodła, o tak niezwykłej wysokości, że trudno zeń spaść, skoro się raz dobrze usiędzie. Jeśli zaś jeździec jest choć trochę zręczny, to koń nie potrafi zrzucić go z siebie. Oparcie sięga jeźdźcowi aż po krótkie żebra i przylega zupełnie do grzbietu, przednia cześć jest również wysoka, a mosiężna kula, przedstawiająca zwykle głowę końską, dochodzi aż do kości piersiowej.
Od siodła aż do podogonia ciągnie się kawał grubej skóry, chroniącej resztę grzbietu i boki zwierzęcia. Jeźdźcy współcześni zostawiają zwykle ten rodzaj czapraka w domu, ale biorą go jednak do większych podróży głównie dlatego, że zaopatrzony jest w mnóstwo torb i kieszeni. Ten pancerz nazywa się zabawnie cala de pato[4].
Strzemiona, wiszące często na cienkich łańcuszkach, są zazwyczaj z drzewa, a w dawnych czasach były właściwem obuwiem, które okrywało nogę, chroniąc ją przed każdem uszkodzeniem. Drewniane buty zarzucono, ale zachowano drewniane strzemiona. Do osłony nóg jednak służą przymocowane do przedniej części strzemiena skórzane okrywy (tapageres), ozdobione drucianemi wyszywkami. Bardzo bogaci ludzie miewają strzemiona z wycinanej blachy stalowej, bardzo kosztownej roboty, podobne do spotykanych jeszcze po starych zbrojowniach. Ponieważ jeźdźcy starają się pod każdym względem zabezpieczyć, przeto po obu stronach kuli umieszczają jeszcze t. zw. armas de pelo. Są to koźle skóry, przewrócone włosem na zewnątrz, które w razie deszczu kładzie się na kolanach. Także podczas przeciskania się przez kolczaste zarośla są one doskonałą ochroną dla nóg.
Jechaliśmy w nowem towarzystwie jeszcze niespełna pół godziny, a już wynurzył się przed nami dom, w którym odrazu domyśliliśmy się rancha. Wstąpiwszy na obszerny dziedziniec, zsiedliśmy z koni.
— Sennora Eulalia, sennorita Alma, chodźcie tu i zobaczcie, kogo prowadzę! — zawołał ranchero donośnym głosem, zwracając się do głównego budynku.
Na ten okrzyk wybiegły z nadzwyczajnym pośpiechem dwie niewiasty, panie, a nawet, jak słyszeliśmy, sennora i sennorita, nasza jednak dziewka od krów wyglądałaby przy nich jak dama. Obie były bose i z odkrytemi głowami, a czy osobliwa plątanina na ich głowach była włosami, tego na razie rozróżnić nie mogłem. Krótkie spódnice sięgały im do kolan, a dalej zasłaniał nogi brud, który wyglądał jak buty z cholewami. Górną cześć ciała okrywała tylko koszula, biała może przed laty, ale wówczas podobna do ścierki, której używano do czyszczenia kominów.
Obie kobiety wypadły na próg i wytrzeszczyły na nas oczy, otwarłszy przytem szeroko usta.
— Kogo nam tu sprowadzacie, don Fernando de Venango e Colonna? — krzyknęła starsza. — Ileż to będzie roboty, gdy pięciu całkiem nieznanych gości zechce jeść i pić, grać, palić i spać! Tego ja nie zniosę, nie zgodzę się na to. Wolę uciec i zostawić was z całą waszą zgrają w tym nieszczęsnym ranchu. Żałuję teraz, że dałam się wam namówić do opuszczenia mego pięknego San Jose.
— Ależ matko, czy nie widzisz, że ten don taki podobny do naszego don Allana? — rzekła młodsza, wskazując na Marshalla.
— Niechaj sobie będzie podobny, albo nie! — odpowiedziała tamta, rozgniewana, że wstrzymano potok jej wymowy. — Kto są ci ludzie, kto będzie koło nich chodził? Ja, a nikt inny. A to coś znaczy, jeśli się ma do czynienia z tak olbrzymiem gospodarstwem, jak nasze. Już i tak często głowy swojej nie czuję, a tu zjawia się jeszcze pięciu obcych gości!
— Ależ sennoro Eulalio, to nie są bynajmniej goście! — przerwał jej ranchero.
— Nie goście? A cóż, don Fernando de Venango e Colonna?
— Jeńcy, sennoro Eulalio!
— Jeńcy? A za co ich pojmano, don Fernando de Venango de Molynares?
— Zabili nam krowę i trzech wakerów, moja kochana sennoro Eulalio!
Jego bezczelność w mnożeniu naszych czynów potwornych zadziwiła nas niemało.
— Krowę i trzech wakerów! — zawołała, składając zasmolone ręce tak, że nasze konie jęły trwożnie strzyc uszami. — To straszne, to okropne, to woła o pomstę do nieba! Czy pochwyciliście ich na gorącym uczynku, don Fernando e Colonna de Gajalpa?
— Nietylko na jednym uczynku, lecz na wszystkich, sennoro Eulalio. Oni nietylko zabili nam krowę, lecz nawet upiekli i zjedli.
Oczy donny otwarły się jeszcze szerzej.
— Upiekli i zjedli? Krowę, czy wakerów, don Fernando de Gajalpa y Rostredo?
— Najpierw krowę, sennoro Eulalio!
— Najpierw! A potem, don Fernando Rostredo y Venango?
— Potem? Potem nic. Schwytaliśmy ich i przywlekliśmy tutaj, sennoro Eulalio!
— Schwytaliście i przywlekliście! O, cały świat wie o tem, jak dzielnym jesteście rycerzem. Któż są ci ludzie, don Fernando de Molynares e Colonna?
— Ci trzej biali to misyonarze z miasta Mormonów. Oni udają się do San Francisco, aby nawrócić Kalifornię.
— Pomocy, ratunku! Misyonarze, którzy kradną i zabijają krowy i chcą zjadać wakerów! Dalej, don Fernando de Rostredo y Venango!
— Ten czarny, podobny do murzyna, jest adwokatem z... z..., gdzie mieszkają ludzie z Kraju Ognistego. On jedzie do San Francisco, aby spadek wykraść, sennoro Eulalio!
— Spadek wykraść! W takim razie nic dziwnego, że wykradł krowę i trzech wakerów. A ten ostatni, don Fernando de Colonna y Gajalpa?
— Wygląda, jak Indyanin bravos, ale jest Hotentotem z.. z Grenlandyi. On bedzie misyonarzy pokazywał za pieniądze.
— O! O! O! Cóż zrobicie z tymi ludźmi, don Fernando de Molynares y Gajalpa e Colonna?
— Każę ich powiesić i zastrzelić. Zwołajcie wszystkich moich ludzi, sennoro Eulalio!
— Wszystkich waszych ludzi? Przecież wszyscy są tutaj z wyjątkiem starej murzynki, Betty, która zresztą, także już tutaj lezie. Ale właśnie przychodzi mi na myśl, że nie brakuje nikogo, a przecież ci ludzie pozbawili życia trzech naszych wakerów, don Fernando e Rostredo de Colonna!
— To się jeszcze pokaże, sennoro Eulalio! Zamknijcie wszystkie drzwi i bramy, ażeby więźniowie nie pouciekali! Ja przeprowadzę zaraz z nimi surową rozprawę sądową.
Brama była tylko jedna, a zamknięto ją na zasuwę tak mocno, że mieliśmy w ręku zacnego don Fernanda razem ze wszystkimi jego sennorami.
— Tak! — rzekł ranchero. — Teraz przynieście mi krzesło. Konie nasze i więźniów przywiązać do pali, a potem zaczniemy.
Nie przeszkadzaliśmy nikomu w wykonywaniu tych rozkazów. Ponieważ konie zaprowadzono na bok, przeto zyskaliśmy więcej miejsca dla siebie, a dzięki temu nie potrzebowaliśmy bynajmniej bać się owej strasznej rozprawy.
Tymczasem przyniesiono trzy krzesła. Na środkowem usiadł don Fernando, a po obu bokach sennora Eulalia i sennorita Alma we wspomnianych strojach. My stanęliśmy blizko siebie, a wakerowie wzięli nas do środka.
— Najpierw zapytam was o nazwiska — zaczął ranchero. — Ty się nazywasz?
— Bob — odrzekł murzyn, do niego bowiem wystosowane było pytanie.
— Jak prawdziwy łotr. A ty?
— Winnetou.
— Winnetou? To nazwisko skradzione, gdyż nosi je właściwie wódz Indyan najsłynniejszy ze wszystkich, jacy są. A ty?
— Marshall.
— Widzisz, ten ma swoje nazwisko! — wtrąciła pospiesznie sennorita, zwracając się do matki.
— To nazwisko jankesowskie — zauważył ranchero — a one wszystkie do niczego. A ty?
— Sans-ear.
— Także skradzione, gdyż tak się nazywa myśliwiec, znany wszędzie jako najdzielniejszy wróg Indyan. A ty?
— Old Shatterhand.
— Także nieprawnie przywłaszczone. Z tego widzę, że nietylko jesteście rozbójnikami, ale także zuchwałymi kłamcami.
Teraz ja postąpiłem cokolwiek naprzód i stanąłem tuż przy tym wakerze, który wlókł po ziemi Bernarda, za co zasłużył na pamiątkę.
— My nie kłamiemy. Czy mam to udowodnić?
— Udowodnij!
W tej chwili spadła moja zaciśnięta pięść na głowę wakera, który runął bez wydania głosu z siebie.
— Czy to nie jest ręka grzmocąca?
— Trzymaj mnie, Almo, bo mdleję, wiatry mię rozbierają, dostałam tężca! — zawołała sennora Eulalia, otworzyła ramiona i upadła zacnemu don Fernandowi na piersi.
On chciał się zerwać, lecz nie mógł się uwolnić od miłego ciężaru, który się mocno trzymał jego osoby. Pozostały mu więc jako jedyny środek obrony krzyk i przekleństwa, w czem wtórowała mu sennorita Alma. Meksykanin walczy bardzo dobrze na koniu, lecz tem gorzej pieszo, a wakerowie nie stanowili od tej reguły wyjatku, albowiem nie wiedzieli, co począć, kiedy towarzysze moi podnieśli broń, jakby na znak, że gotowi mnie bronić.
— Nie bójcie się, sennores — starałem się ich uspokoić — nic złego was nie spotka, jeśli będziecie rozumni. Chcemy tylko zwrócić waszą uwagę na pewną pomyłkę, a potem będzie wam wolno zrobić i z nami, co wam się spodoba.
Zbliżyłem się potem do krzeseł, a ukłoniwszy się możliwie najniżej i z największem uszanowaniem, przemówiłem:
— Donno Eulalio, jestem wielbicielem piękności i pełen podziwu dla cnót niewieścich. Racz się obudzić i obdarzyć mnie spojrzeniem swych oczu!
— Ahhh!
Równocześnie z tem przeciągłem westchnieniem otworzyła swe małe bazyliszkowe oczy i nadała swej żółtej twarzy wyrazu, który miał być zalotnym, ale świadczył o trwodze i zakłopotaniu.
— Piękna donno, słyszeliście zapewne o dawnych cours d’amour, owych trybunałach miłosnych, w których zasiadały damy, a każdy musiał się poddać ich wyrokowi. Nie jest możliwą rzeczą, żeby Don Fernando sprawiedliwie nas osądził, ponieważ on sam jest stroną. Prosimy go zatem, żeby swą władzę złożył w wasze delikatne rączki, bo dopiero wasz wyrok, o czem nie wątpimy, dosięgnie złoczyńcę.
— Czy istotnie tego sobie życzycie, sennor? — pisnęła tak, jak gdyby jej wiązadła głosowe znajdowały się między dwoma szczotkami do szorowania.
— Myślimy całkiem poważnie, sennoro Eulalio. Wprawdzie trudno jest nam złożyć wam uszanowanie odpowiednio do waszych zalet, gdyż od wielu miesięcy podróżujemy po dzikim Zachodzie, ale dobroć jest największą ozdobą niewiast, przeto tuszymy, że wysłuchacie próśb naszych.
— Czy jesteście rzeczywiście tymi, za których się podajecie?
— Rzeczywiście!
— Słyszycie, don Fernando de Venango y Gajalpa? Ci słynni sennores zrobili mnie sędzią nad sobą. Wiecie, że nie znoszę żadnego oporu! Czy godzicie się na to?
Meksykanin skrzywił się, ale widocznie uznał siebie za niższego od swojej donny, bo odetchnąwszy jakby z ulgą i zadowoleniem, odpowiedział:
— Obejmijcie urząd, sennoro Eulalio! Jestem pewien, że powiesicie tych hultajów!
— Stosownie do ich zasługi, don Fernando de Colonna e Molynares!
Następnie zwróciła się do mnie:
— Udzielam wam głosu, sennor!
Ja skorzystałem oczywiście z jej łaskawości i zacząłem:
— Przypuśćmy, donno Eulalio, że wy jesteście głodnym, znużonym, podróżnym i znajdujecie na sawannie krowę, której mięsem moglibyście głód zaspokoić. Czy byłoby wam wolno zabić tę krowę pod warunkiem, że skórę zostawicie jej właścicielowi?
— Byłoby wolno. Taki zwyczaj panuje wszędzie.
— Nie, tak nie jest wszędzie, kto... — chciał jej przerwać ranchero, lecz donna powstrzymała go prędko.
— Cicho, don Fernando! Ja mam teraz tu rozkazywać. Będziecie mówili wtedy, gdy was wezwę do tego!
Meksykanin usiadł z rezygnacyą na krześle, a miny wakerów pouczyły mię, że sennora Eulalia była rzeczywistą panią rancha.
— Taką była nasza zbrodnia, o donno! — podjąłem dalszą obronę. — Wtem pojawił się nagle ten wakero, który teraz leży na ziemi, zarzucił lasso na sennora Marshalla, który tu stoi przed wami, pociągnął go za sobą i byłby go życia pozbawił, gdybym ja był nie zastrzelił jego konia.
— Marshall! To nazwisko jest dla mnie drogie. Niejaki sennor Allano Marshall mieszkał u mojej siostry w San Francisco.
— Allan Marshall? Czy może z Louisville w Stanach Zjednoczonych? — zawołałem zdziwiony.
— Właśnie, właśnie! Ten ci jest, a nikt inny! Czy wy go znacie?
— Rozumie się! Ten oto sennor Bernard Marshall to jego brat, jubiler.
— Santa Lauretta! To się zgadza! Tamten także był jubilerem i miał brata Bernarda. Almo, nie zawiodło cię serce twoje. Pójdźcie w moje ramiona, sennor Bernardo! Witam was jak najuprzejmiej!
Ten nagły wylew radości potrzebował co prawda wyjaśnienia, a chociaż Bernard bardzo się ucieszył niespodzianą wiadomością o tym, którego szukał, wolał jednak tylko rękę sennory zbliżyć do swoich ust, aniżeli dać się jej uścisnąć.
— Przybyłem tutaj — rzekł potem — tylko w tym celu, żeby brata odszukać. Gdzie on się teraz znajduje, donno Eulalio?
— Moja córka Alma była u mojej siostry. Kiedy miała już tu powracać, gotował się on w drogę do kopalń. Czy ci wszyscy są wasi przyjaciele, sennor Bernardo?
— Wszyscy! Zawdzięczam im bardzo wiele, bo wolność i życie. Ten oto sennor Old Shatterhand uwolnił mnie z rąk stakemanów i z niewoli u Komanczów.
Donna uderzyła znów ręką o rękę.
— Czy to być może, żebyście przeżyli takie przygody? Musicie nam o tem opowiedzieć! Ale jakim sposobem wy jesteście mormonem, skoro wasz brat nim nie jest?
— Nie jesteśmy mormonami, donno Eulalio. Myśmy sobie tylko tak zażartowali.
Donna odwróciła się czemprędzej do ranchera.
— Czy słyszycie, don Fernando de Venango e Gajalpa? To nie są ani mormoni, ani rozbójnicy! Uwalniam ich od wszelkiej winy. Będą odtąd naszymi gośćmi i zostaną u nas, dopóki sami zechcą. Almo, pobiegnij prędzej do kuchni i przynieś flaszkę z basilikjulep! Musimy napić się na powitanie.
Na słowo basilikjulep rozjaśniła się twarz ranchera. Zdaje się, że tylko w szczególnie uroczystych chwilach stykał się z tą flaszką, to też trudno było wziąć mu to za złe, że przybycie nasze uważano za taką uroczystą okoliczność. Julep miał się okazać najlepszym środkiem do sprowadzenia zgody między nim a nami.
Sennorita Alma pobiegła tak szybko, że omal jej brud nie popękał na nogach i równie prędko wróciła z flaszką brzuchatą i szklanką odpowiedniej wielkości. Ktoby wiedział, jak nędzny niedogon piją w owych stronach Jankesi pod nazwą julepu, tenby nie wątpił, że my ledwie zamaczaliśmy w tem usta, a damy wcale nie skosztowały. Tymczasem taki nie pomyliłby się tylko co do nas, bo damy wychyliły po szklance z taką rozkoszą, jak gdyby to był nektar prawdziwy. Winnetou nawet nie popatrzył na wodę ognistą, wierny swojej zasadzie, ranchero zaś dolewał sobie tak długo, dopóki mu rezolutna gosposia flaszki nie odebrała.
— Zostawcie już, don Fernando de Venango e Rostredo y Colonna! Wszak wiecie, że mam tylko dwie flaszki tego gatunku. Teraz zaprowadźcie sennores do pokoju! Damy zrobią najpierw toaletę, a potem przekąsimy nieco wspólnie, by głód zaspokoić. Chodź, Almo! A dios, sennores!
Damy zniknęły w otworze muru, za którym znajdowała się albo kuchnia, albo garderoba, albo jedno i drugie równocześnie, nam zaś wskazał ranchero ubikacyę, którą sennora zaszczyciła mianem „pokoju“, którą jednak gdzieindziej nazywają „tłoką“. Tam był tylko stół i kilka ławek, pozbijanych z nieociosanych tyk, mielimy więc na czem usiąść. W porę jeszcze zauważyliśmy podczas tego, że wakerowie bardzo gorliwie zabrali się do naszych koni, aby zbadać zawartość naszych torb przy siodłach. Wobec tego musiałem wyjść celem zabezpieczenia tej zawartości, pomny owego zdania, które powiada, że najlepszy wakero jest zarazem największym łotrem. Kazałem Bobowi zostać przy koniach, które pasły się przed domem. Poczciwy murzyn uskarżał się gorzko na to zarządzenie.
— Massa teraz jeść dużo, piękne, dobre rzeczy przy stole! A czemu nigger Bob musieć pilnować koni?
— Ponieważ jesteś silniejszy i dzielniejszy od Winnetou i Sans-eara, dlatego spokojnie powierzam ci nasze konie.
Zadowolony z tego uznania, zawołał Bob:
— Oh, ah, to być słusznie! Bob być mocny i odważny i patrzeć, żeby nikt nie ruszył koni!
Powróciłem do pokoju, gdzie prowadzono już słabo ożywioną rozmowę. Nareszcie zjawiły się panie, w porównaniu z poprzednim swoim wyglądem zmienione zupełnie, bo ubrane były jak damy na Alamedzie w Meksyku.
Stroje pań meksykańskich tylko od czasu do czasu przypominają mody europejskie. Nawet najwybredniejsze strojnisie nie znają kapeluszy, ani czepców. Powszechnie używane jest rebozo, czyli szal, długi na cztery metry, służący zarazem za okrycie na głowę. Będąc w towarzystwie, przewieszają go panie zwykle przez ramię, tak mniej więcej, jak się go nosi i u nas. Na ulicy jednak, w odwiedzinach, albo na wieczornej przechadzce, ubiera się rebozo na głowę w ten sposób, że z tyłu fryzura jest zakryta, ale z przodu twarz wolna. Ponieważ zaś zawsze jest delikatny jak welon, przeto można go także jako welonu używać, przyczem nie tylko twarz, lecz także ramiona i cała figura bywa zasłonięta.
Rebozo wytwornej Meksykanki musi pochodzić z rąk indyańskich. Ponieważ się je wyplata, a robota wymaga nieraz dwu lat czasu, przeto cena ośmdziesięciu piastrów nie jest wygórowaną. Są jednak reboza, kosztujące dwa razy tyle.
W takiem rebozo ukazały się nam teraz obie panie. Omyły sobie twarz i ręce, a na nogach miały pończochy i trzewiki. Gdybym ich był nie widział przedtem w codziennem ubraniu, mogła zwłaszcza młoda wywrzeć dodatnie wrażenie.
Usiadły obie przy stole, aby robić „honory domu“, a obsługiwanie stołu aż do najdrobniejszych szczegółów pozostawiły starej murzynce. Uderzało mnie, że ciągle mówiły o sennorze Allano, co obudziło we mnie podejrzenie, że sennorita Alma polowała trochę na zgrabnego jubilera, nie mogąc teraz jeszcze o nim zapomnieć.
Dania były prawdziwie meksykańskie: Wołowina z ryżem, zabarwionym na czerwono pieprzem meksykańskim, potrawy mączne z czosnkiem, suszone jarzyny z cebulą, baranina czarna od zwykłego pieprzu, kurczęta z cebulą i z czosnkiem, a w końcu polędwica z hiszpańskim pieprzem, cebulą, czosnkiem i zwykłym pieprzem. Nic dziwnego też, że zapieprzyłem sobie całe usta, zacebulilem przełyk i zapchałem czosnkiem cały żołądek.
Panie były mniej wrażliwe niż „Old Shatterhand“ i podsycały rozkosz częstymi łykami basilikjulepu, po którym następował nieunikniony papieros. Aby Bob nie zaznał krzywdy, donosił mu jeden z wakerów potrawy na wydeptanej rogóżce słomianej. Również nie żałowano mu basilikjulepu, lecz posłano w słoiku od pomady do włosów. Gorzałka niewątpliwie po drodze zmieszała się z resztkami dawnej zawartości słoika i utworzyła zbawienną maść na karbunkuł.
O dalszym ciągu podróży trudno było tego dnia myśleć. Sennorita Alma nie opuszczała poczciwego Bernarda, a ja nieszczęsny westman za moją wyrachowaną uprzejmość skazany byłem na nierozłączne towarzystwo sennory Eulalii, która o ile przedtem nie wiele różniła się od jędzy, o tyle teraz każdem słowem zaznaczała wobec mnie swą przychylność. Z Old Shatterhanda zrobiła wkrótce sennora Karlosa, potem don Karlosa, a gdy Bernard opowiedział swoje przejścia, wprost zacnego i dzielnego Karlosa. Kiedyśmy wstali od stołu, zapytała swego kochanego Karlosa, co weźmie dla narzeczonej na pamiątkę. Na to chytre pytanie nie mogłem odpowiedzieć nieprawdy, dlatego oświadczyłem, że nie mam prawa przywozić souvenir de voyage, gdyż w spisie obywateli widnieję jako „mężczyzna stanu wolnego“. Aby jej nie przeszkadzać dłużej w domowych zajęciach, wyszedłem do Boba, usprawiedliwiając się tem, że chcę popatrzyć do koni.
Murzyn leżał na brzuchu, wykonując rękami i nogami jakieś dziwne ruchy. Przytem wydawał tak bajeczne tony, jak gdyby odbywał studya na japońskiem anklony[5] w wagnerowskiej muzyce przyszłości.
— Bobie!
Na ten okrzyk podniósł on głowę.
— Oh, massa — massa — massa!
— Co takiego?
— Oh, oh, oh, massaaaa! Bob zjeść wszystko, a teraz być ogień w żołądku, jakby Bob być piec. Massa dopomóc, bo Bob umrzeć!
Były to skutki pieprzu, cebuli i czosnku. Słoik z pomady był także próżny. Trzeba było prędko coś poradzić, gdyż Bob miał rzeczywiście minę, jakby już umierał.
— Musisz się napić czego, co ból uśmierza, bo inaczej zginiesz mój, biedny Bobie! Co uważasz za najlepsze: mleko, wodę, czy basilikjulep?
Zerwał się i z wdzięcznością spojrzał na moją twarz zatroskaną.
— Massa, oh, oh! Mleko i woda nie pomóc. Tylko julep ocalić biednego murzyna Boba!
— To pobiegnij zaraz do domu Eulalii i powiedz jej, że umrzesz, jeśli natychmiast nie dostaniesz basilikjulepu!
On popędził czemprędzej i niebawem wrócił ku memu zdumieniu z połową butelki julepu. Dostał więc resztę całego zapasu.
— Miss Eula nie chcieć dać julep, ale Bob zagrozić, że posłać massa Charley, potem miss Eula dać wszystek julepu!
— Więc pij! To ci pomoże!
Podczas wieczerzy, którą spożyliśmy znów w pokoju, szepnęła do mnie sennora:
— Don Karlosie, mam wyjawić wam pewną tajemnicę.
— Jaką?
— Nie tutaj! Gdy wstaniemy, wyjdźcie zaraz tam pod trzy jawory.
Więc schadzka! Nie odmówiłem, spodziewając się, że może doniesie mi o czemś godnem uwagi. Podczas wieczerzy wprowadzono konie na dziedziniec, lecz brama była jeszcze otwarta. Wyszedłem i położyłem się pod wskazanemi drzewami. Wkrótce jednak musiałem się już podnieść z tej wygodnej pozycyi, gdyż Eulalia nie kazała długo na siebie czekać.
— Dziękuję wam, don Karlosie! — zaczęła. — Musiałam was prosić o chwilę rozmowy, ponieważ chcę was o czemś uwiadomić w tajemnicy przed tamtymi. Mogłam wprawdzie powiedzieć to także tamtym, ale was właśnie wybrałam, bo...
— Bo siedzieliśmy najbliżej siebie, dlatego najłatwiej wam było posłać mię tutaj pocichu. Prawda, donno Eulaliu?
— Zaiste! Oto sennor Bernardo opowiadał mi o dwu rozbójnikach, których wy ścigacie. Oni byli w naszem rancho.
— Ach! Kiedy?
— Onegaj rano odeszli.
— Dokąd?
— Przez Sierrę Nevadę do San Francisco. Rozmawiałam z nimi wiele o sennorze Allano, a oni pragną go odwiedzić.
To była rzeczywiście bardzo cenna wiadomość, dzięki której zaraz odgadłem zamiary Morganów. Sennora jak z każdym tak i z nimi chętnie rozmawiała o Allanie, oni zaś pochwycili wlot sposobność zemszczenia się na Bernardzie i ograbienia jego brata, wyposażonego w znaczne środki.
— Czy wiecie napewno, że to byli oni, donno Eulalio?
— Oni, bo wszystko się zgadza, choć przybrali inne nazwiska.
— Wypytywali was bardzo dokładnie o waszą siostrę i sennora Allana?
— Tak. Musiałam im nawet dać znak, że u mnie byli.
— Na czem ten znak polegał?
— Był to list, pisany do mnie ongiś przez męża siostry do San Jose.
— Czy on jeszcze żyje?
— Tak. Jest właścicielem hotelu Valladolid na Sutterstreet i nazywa się Henrico Gonzalez.
— Kiedy sennorita Alma odjechała od niego?
— Przed trzema miesiącami.
— Możebyście mi opisali tych dwu ludzi, którym daliście list?
Z jej przedstawienia nabrałem pewności, że to istotnie byli obydwaj Morgani. Jakkolwiek mogła ona powiedzieć mi to otwarcie przy stole, to jednak wobec ważności doniesienia nie gniewałem się na nią, że dała mi sposobność do obecnej przechadzki. Podziękowałem więc jej najserdeczniej, poczem ona wróciła do domu.
Wkrótce potem i ja wszedłem do pokoju, gdzie już na mnie czekano, gdyż przed udaniem się na spoczynek mieliśmy ułożyć kolej czuwania, albowiem nawet tutaj w ranchu uważaliśmy to za konieczne.
Aby sobie zdać sprawę z tego, jak przepędziliśmy ową noc, trzeba zapoznać się z wnętrzem rancha. Budynek taki ma zazwyczaj jedną izbę mieszkalną, u don Fernanda była nią ta, którą sennora Eulalia nazwała „pokojem“. Tu mieszka i śpi wszystko, co należy do domu, razem z gośćmi w sposób patryarchalny. Przez „to, co należy do domu“ rozumie się często dojne krowy, ujeżdżone konie, owce, świnie, kury, psy i koty. Podłogę tworzy mocno ubita glina, pokryta odrobiną trawy i mchu, w którym przebywają, żyją i rozwijają się niedźwiadki, pająki, stonogi i inne robactwo. Ta trawa i mech służą w nocy jako łoże. W miejsce kołdry używa się zazwyczaj poncha.
Tak samo było i w naszem ranchu. Don Fernando de Venango, sennora Eulalia, sennorita Alma, stara murzynka, wszyscy wakerowie, a wkońcu i my leżeliśmy tuż obok siebie jak w naszej karczmie wiejskiej, gdzie gość za trzy grosze ma prawo spać na słomie i podłożyć sobie przewrócone krzesło pod głowę zamiast poduszki. Ja byłbym wolał wyszukać sobie na dworze miejsce na nocleg, ale to nie wypadało, bo byłbym śmiertelnie obraził gospodarzy.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy dalej, zasypani życzeniami szczęśliwej drogi przez wszystkich mieszkańców rancha. Nawet ten wakero, którego powaliłem uderzeniem pięści, musiał z miłości dla sennory Eulalii chcąc nie chcąc wtórować w tym ogólnym chórze życzliwych głosów.
Don Fernando de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo odprowadził nas konno znaczną przestrzeń, a zawrócił dopiero około południa. Niechętnie widocznie rozstawał się z mormońskimi misyonarzami, chociaż przez nich utracił całą flaszką basilikjulepu.
Z powodu tajemniczej wiadomości sennory Eulalii nie potrzebowaliśmy trzymać się pierwotnego planu podróży, to też dotarłszy do jeziora Mona, stanęliśmy tam na krótszy czas, aniżeli to pierwotnie było zamierzone. Mogliśmy zresztą pozwolić sobie na to, gdyż konie nasze wypoczywały w ranchu prawie cały dzień.
Przejechawszy w szybkiem tempie Sierrę Nevadę, udaliśmy się potem na dół do Stokton, a wreszcie stamtąd do San Francisco.
To miasto leży na samym końcu wydłużonego półwyspu. Na zachodzie ma za sobą wielki ocean, na wschodzie zaś pyszną zatokę, a od północy wejście do niej. Port w San Francisco jest najpiękniejszym może i najlepszym na całym świecie, a zarazem tak obszerny, że mógłby pomieścić floty całego świata. Wszędzie widać tu ruch handlowy i nadzwyczaj chaotyczną krzątaninę najróżnorodniejszej ludności. Z Europejczykami wszelkiej narodowości łączą się dzicy i półcywilizowani czerwonoskórcy, którzy znoszą tu swoją zwierzynę i po raz pierwszy może otrzymują za to sprawiedliwą cenę. Tu przechodzi malowniczo ubrany Meksykanin obok prostego Szwaba, znudzony Anglik obok ruchliwego Francuza. Indyjski kulis w białem bawełnianem ubraniu spotyka się z pejsatym Żydem w brudnym chałacie, elegancki dandys z nieokrzesanym leśnikiem, handlujący Tyrolczyk z poszukiwaczem złota, którego ogorzała twarz, nieuczesane włosy i dziki zarost przechodzą ludzkie wyobrażenie o tego rodzaju wyglądzie „fizyognomii“. Przewijają się tu obok siebie Mongoł z wyżyn azyatyckich, Pers z Azyi Mniejszej lub z Indyi, Malajczyk z wysp Sundajskich i Chińczyk z nad brzegu Yang tse Kiang.
Ci „synowie państwa środka“ stanowią najwybitniejszy typ obcokrajowców wśród ludności tubylczej. Wszyscy są jakby zrobieni na jedno kopyto. U wszystkich widzi się krótkie zadarte nosy, wszystkim sterczy dolna szczęka przed górną, wszyscy mają brzydko wyrzucone wargi, kańciasto wystające kości policzkowe, skośnie wycięte oczy, taką samą barwę skóry, brunatnawo-zieloną bez żadnych odcieni, bez śladu zaróżowienia policzków i jaśniejszego zabarwienia czoła. W brzydkich, nic nie mówiących, rysach wszystkich przebija się wyraz, który możnaby nazwać pustym, który wobec tego nie byłby nawet wyrazem, gdyby im z oczu nie wyzierało coś, co charakteryzuje ich wszystkich: chytrość.
Chińczycy są najpilniejszymi, prawie jedynymi robotnikami w San Francisco. Te małe, okrągłe, dobrze odżywione, a mimoto nadzwyczaj ruchliwe postaci, jak rzadko kto, zdolne są robić wszystko, co wymaga zręczności rąk i cierpliwości. Rzeźbią w kości słoniowej i w drzewie, toczą z kruszcu, wyszywają na suknie, skórze, bawełnie, płótnie i jedwabiu, dziergają i tkają, rysują i malują, plotą z pozornie najmniej giętkich materyałów i wykonują osobliwe, podziwu godne roboty, zapewniające im odbiorców w miłośnikach wszelakich osobliwości.
Do tego należy dodać, że są skromni i zadowalają się zyskiem najmniejszym. Żądają zrazu bezczelnie dużo, ale każdy wie, że może się z nimi targować, że w końcu zgodzą się nawet na trzecią i czwartą część żądanej ceny. Ich wynagrodzenie dzienne jest także mniejsze od wynagrodzenia białych robotników, a mimo to jest ono jeszcze dziesięć razy większe od tego, które oni otrzymują w ojczyźnie, ponieważ zaś są nadzwyczaj skromni w wymaganiach i oszczędni, przeto jeszcze bardzo dobrze na tem wychodzą. Oni zagarnęli w swe ręce wszystkie małe rękodzieła, a zarówno pranie bielizny jakoteż obsługa domów i kuchni należy do ich żon i córek.
Ale nietylko Chińczycy są tu bardzo czynni. Wszyscy mieszkańcy miasta rozwijają wprost bajeczną ruchliwość, zapatrzeni w jeden cel: zarobić jak najwięcej i jak najprędzej. Każdy jest przekonany o tem, że czas to pieniądz, że kto zatrzymuje drugiego, przeszkadza samemu sobie, a ponieważ nikt nie pozwala siebie zatrzymywać, przeto odbywa się wszystko bez zastojów. Każdy stara się, jak tylko może, ustępować z drogi drugiemu, aby dla siebie mieć wolne przejście.
Tak jest po domach i na dziedzińcach, tak też na ulicach i placach publicznych. Blada, szczupła Amerykanka, dumna czarnooka Hiszpanka, jasnowłosa Niemka, elegancka Francuzka i kobiety różnokolorowe chodzą, drepcą i śpieszą tam i sam. Bogaty bankier we fraku, w cylindrze i w rękawiczkach niesie w jednej ręce szynkę, a w drugiej kosz z jarzynami, ranchero zarzuca na plecy kosz z rybami na znak, że obchodzi jakiś dzień uroczysty, oficer trzyma w ręku tłustego kapłona, kwaker niesie w odwiniętych połach długiego surduta kilka potężnych homarów, a to wszystko porusza się tam i napowrót obok siebie, nie przeszkadzając sobie bynajmniej.
Wjechaliśmy do metropolii kraju złota i nie zaczepieni przez nikogo przeszliśmy przez rojowisko ludzkie aż do Sutterstreet, gdzie niebawem znaleźliśmy hotel Valladolid. Był to zajazd w stylu kalifornijskim, jedyny wązki i długi budynek drewniany o jednem piętrze.
Oddaliśmy nasze konie horsekeeperowi, który zaprowadził je zaraz do małej szopy, sami zaś wstąpiliśmy do izby gościnnej, która pomimo olbrzymich rozmiarów tak była pełna, że z trudem zaledwie zdołaliśmy stół opanować. Jeden z baarkeeperów zauważył nas dość prędko i podszedł ku nam pośpiesznie. Każdy zażądał tego, na co miał ochotę, a gdy przyniesiono zamówione rzeczy, ja zacząłem swoje badania.
— Czy jest w domu sennor Henrico Gonzalez?
— Yes sir! Życzy pan sobie widzieć się z nim? — brzmiała odpowiedź.
— Tak, jeśli wolno prosić!
Wnet przystąpił do nas wysoki poważny Hiszpan i przedstawił się jako sennor Henrico.
— Chciałbym się dowiedzieć — zacząłem uprzejmie — czy mieszka jeszcze u was niejaki Allan Marshall.
— Nie wiem, sennor. Nie znam jego i nikogo zresztą, bo wogóle nie zajmuję się nazwiskami moich gości. To należy do sennory.
— A czy z nią można pomówić?
— Także nie wiem. Musicie o to spytać którą z dziewcząt!
Po tych słowach odwrócił się od nas. Mnie się wydało, że stosunek jego do sennory był taki, jak stosunek don Fernanda do donny Eulalii, jej siostry. Powstałem więc i udałem się w tym kierunku, skąd na całe etablissement rozchodził się zapraszający zapach pieczeni. Po drodze spotkałem małą szczupłą kobietkę, która z jakimś przedmiotem w ręce chciała się właśnie koło mnie przemknąć. Lecz ja wczas jeszcze pochwyciłem ją za rękę i zatrzymałem.
— Gdzie jest sennora, moja mała?
Ciemne jej oczy spojrzały na mnie z gniewem.
— Vous êtes un âne!
Aha, Francuzka! — pomyślałem sobie. — Ona wyrwała mi się wielce oburzona i pobiegła dalej. Wtedy ja podszedłem ku jednemu ze stołów, gdzie zetknąłem się z drugą Hebe.
— Mademoiselle! Zapytuję uprzejmie, czy można się widzieć z sennorą?
— I am not mademoiselle!
Tem mnie odprawiwszy, odeszła obojętnie. Była to Amerykanka, albo Angielka. Już zacząłem się był kłopotać, że defilując tak przed wszystkiemi narodowościami, nawet przed wieczorem nie dostanę się do sennory, gdy po drugiej stronie ujrzałem śledzącą mnie oczyma osobę, której twarz wydała mi się znajomą. Z niemałą otuchą puściłem się prosto ku niej. Ale ona już z daleka klasnęła w ręce i zaraz poskoczyła ku mnie tak gwałtownie, jakby mnie chciała stratować.
— Sąsiedzie, byłabym was prawie nie poznała, taką zapuściliście brodę!
— Do pioruna! Guścia, Ebersbachowa Guścia. Jakże nadzwyczajnie pani wyrosła! W jaki sposób dostała się pani z domu do Kalifornii?
— Matka umarła zaraz po pańskim wyjeździe. Wkrótce potem przyjechał ajent i namówił ojca, żeby się tutaj przeniósł. Lecz nadzieje ojca zawiodły. Teraz jest z braćmi tam, gdzie podobno jest dużo złota, a mnie zostawił tutaj. Powodzi mi się dobrze, tutaj więc zaczekam, dopóki oni nie wrócą.
— Pomówimy z sobą potem więcej, ale teraz powiedz mi pani, gdzie można znaleźć sennorę. Pytałem o to dwie koleżanki pani, ale zamiast odpowiedzi dostały mi się grubiaństwa.
— To bardzo zrozumiałe, gdyż naszą panią wolno nazywać tylko donną, najlepiej donna Elwira.
— Dziękuję za uwagę, zapamiętam ją sobie! Czy można pomówić z donną Elwirą?
— Zaraz zobaczę. Gdzie pan siedzi?
— Tam, przy drugim stole.
— Idź pan tam, a ja już pana zawiadomię.
Było to znowu dziwne spotkanie, jakich miałem już tyle w czasie moich wędrówek. Ojciec owej Guści i mój mieszkali obok siebie i obaj byli sobie kumami. Teraz szukał stary stolarz szczęścia w kopalniach złota, jego synowie, z których starszy był moim kolegą, pomagali jemu, a w pierwszym zajeździe, którego próg przestąpiłem w San Francisco, spotkałem się z najmłodszą ich latoroślą. Guścia, kiedy ją jeszcze nosiłem na rękach, burzyła nieraz moje gęste włosy, że stały prosto jak druty, a potem śmiejąc się, zwykle suwała mi spiczastym noskiem po twarzy. Czy mogłem wtedy przypuścić, że po latach zobaczymy się w Kalifornii?
Wkrótce wróciła dziewczyna do mnie.
— Sennora przyjmie pańskie odwiedziny, chociaż teraz nie jest godzina rozmowy.
— Jakto? Godzina rozmowy? U gospodyni?
Guścia wzruszyła ramionami.
— Ona tego przestrzega surowo. Można z nią mówić tylko rano od jedenastej do dwunastej, a popołudniu od szóstej do siódmej. Kto o tym czasie nie przyjdzie, musi czekać, jeśli nie jest dobrze polecony.
— Aha, dziękuję! — roześmiałem się serdecznie. — Niktby nie uwierzył, co warta dobra sąsiadka!
— Prawda? No, chodź pan!
Miałem wrażenie, że udaję się na posłuchanie do jakiejś politycznej, czy też innej wielkości. Guścia wprowadziła mnie do przedpokoju i kazała tam czekać, dopóki za portyerą nie odezwie się dzwonek.
Było to bardzo zajmujące, zwłaszcza że ten znak może dopiero w pół godziny dał się słyszeć. Nareszcie wszedłem do pokoju, zapchanego poprostu rozmaitymi meblami. Zrozumiałem jest, że donna Elwira musiała mieć pięknie urządzony pokój, nic tedy dziwnego, że na ścianach nie było ani jednego cala wolnego. Pani domu siedziała na sofie, oparłszy jedną rękę na mapie, zwisającej przez boczne oparcie. Na jej kolanach leżała gitara, obok niej zaczęty haft, a przed nią stała sztaluga — oczywiście pomiędzy nią a oknem tak, że o świetle ani mowy nie było — a na przylepionym do niej arkuszu papieru dostrzegłem dwa szkice. Jeden z nich miał przedstawiać kocura, albo głowę starej kobiety bez czepca, drugi zaś był napewno zoologicznej natury, tylko nie mogłem określić bliżej tego przedmiotu. Był to albo potwal w homeopatycznem ścieńczeniu, albo tasiemiec w mikroskopowem zgrubieniu.
Skłoniłem się bardzo głęboko i uniżenie. Zdawało się, że donna Elwira tego nie zauważyła, bo patrzyła sztywnie w jeden punkt powały, na którym ja nic zgoła nie widziałem. Nagle odwróciła głowę szybkim ruchem i zapytała:
— Jak daleko jest księżyc od ziemi?
To pytanie nie było dla mnie niespodzianką, gdyż spodziewałem się jakiegoś dziwactwa. Nie chciałem jej pozostać dłużnym i odwzajemniłem się podobnie:
— Pięćdziesiąt dwa tysiące mil w poniedziałek, ale w sobotę tylko pięćdziesiąt.
— Słusznie!
Teraz znowu zaczęła badać powałę, poczem nastąpiło drugie małe pytanie:
— Z czego się robi rodzynki?
— Z winogron!
Nieszczęsny punkt na powale znowu stał się przedmiotem obserwacyi. Po chwili padło pytanie:
— Co to jest poil de chévre?
— Materya po piętnaście łokci za escudo d’oro, ale teraz mało kto jej używa.
— Słusznie! Teraz witam was, sennor! Augusta wstawiła się u mnie za wami, a ja nie jestem w takich razach rozrzutną i zwykłam każdego starającego się o moje względy poddawać egzaminowi. Wy jesteście znani z uczoności, dlatego wybrałam dla was z różnych dziedzin najtrudniejsze pytania. Odpowiedzieliście świetnie, chociaż wyglądacie więcej na niedźwiedzia, aniżeli na uczonego. Ale Augusta uprzedziła mię, że uczęszczaliście do wielu szkół i poznaliście wszystkie kraje i narody. Usiądźcie sobie, sennor!
— Dziękuję, donno Elwiro de Gonzalez! — odrzekłem, siadając bardzo skromnie na krawędzi krzesła.
— Czy chcecie zamieszkać w moim domu?
— Właśnie.
— Zgadzam się na to, gdyż jesteście bardzo uprzejmym człowiekiem, a swój wygląd zewnętrzny możecie przyprowadzić do lepszego stanu, gdy zadacie sobie trochę trudu. Czy byliście w Hiszpanii?
— Byłem.
— Jak wam się podoba ta mapa mojej ojczyzny?
Podała mi papier z nędzną kopią, narysowaną przez kalkę.
— Bardzo dokładna, donno Elwiro de Gonzalez!
Gospodyni przyjęła moją pochwałę obojętnie, sądząc zapewne, że się jej należała.
— Tak, my kobiety wyemancypowałyśmy się nareszcie, a największym naszym tryumfem jest to, że wniknęłyśmy w głębiny wiedzy i wyprzedzamy już mężczyzn w sztukach pięknych. Przypatrzcie się tym dwom malowidłom. Są niedoścignione w ogromie przedmiotu. Delikatność tych linii, to cieniowanie, ten refleks światła! Wy jesteście wprawdzie znawcą, ale mimoto muszę was wypróbować. Co to przedstawia?
Byłbym poniósł straszną klęskę jako znawca piękna, gdyby już sam „ogrom przedmiotu“ nie dał mi był jasnej wskazówki. Odpowiedziałem więc dość zuchwale:
— Węża morskiego!
— Słusznie! Wprawdzie nikt go jeszcze nie widział wyraźnie, ale skoro badacz w myśli mierzy przestrzenie, do których nigdy nie dojdzie, to może także oko artysty ujmować kształty, na jakie on sam jeszcze nie patrzał. A ten rysunek?
— To goryl sławnego du Chailly.
— Słusznie! Przekonywam się, że jesteście najuczeńszym z ludzi, jakich dotąd spotkałam, gdyż nikt jeszcze przed wami nie rozpoznał natychmiast węża morskiego, ani goryla. Wy zasługujecie na najwyższe akademickie godności!
Duma, jaką wzbudziła we mnie ta pochwała, sprawiła niemal takie same wrażenie, jak czosnek i cebula zacnej donny Eulalii. Gienialna jej siostra wskazała teraz na stół, stojący u wejścia, mówiąc:
— Ja panuję także nad moim domem, chociaż nie wchodzę w bliższą styczność z materyalną stroną gospodarstwa. Tam jest atrament, pióro i księga. Wpiszcie swoje nazwisko!
Uczyniłem to i zapytałem:
— Czy wolno mi odrazu zapisać także moich towarzyszy?
— Macie towarzyszy?
— Tak.
— Kto oni?
Zacząłem od zabarwionych:
— Bob, mój czarny służący.
— Naturalnie! Człowiek, który odrazu poznał mojego węża morskiego, jeździ tylko z domownikami. Tych się jednak nie zapisuje. Kto jeszcze jest z wami?
— Winnetou, wódz Apaczów.
Na to pani domu zrobiła ruch, jak człowiek, zaskoczony niespodzianką.
— Słynny Winnetou?
— On właśnie.
— Chciałabym go poznać. Musicie mi go przedstawić potem, a teraz go zapiszcie!
— Dalej niejaki Sans-ear, który...
— Zabójca Indyan?
— Tak.
— Zapiszcie go, zapiszcie! Wy podróżujecie w niezwykłem towarzystwie. Czy wszystkich już wymieniliście?
— Czwarty i ostatni, to master Bernard Marshall, jubiler z Louisville w Kentucky.
Elwira omal nie zerwała się z miejsca.
— Co mówicie! Jubiler Marshall z Kentucky?
— Ma on brata, imieniem Allan, który miał szczęście u was mieszkać, donno Elwiro de Gonzalez!
— A więc dobrze się domyślałam! Zapiszcie go także zaraz, sennor. Wszyscy otrzymacie najlepszą izbę do spania. Pokoi niema oczywiście w hotelu Valladolid, mimoto będziecie zadowoleni z mojego domu, a na dziś wieczór proszę was wszystkich do stołu w moim prywatnym pokoju!
— Dziękuje, donno Elwiro! Cenię sobie bardzo wysoko to niezwykłe wyszczególnienie. Zarazem zaznaczam, że zwyczajem moim jest doświadczenia, poczynione w podróży, podawać drukiem do powszechnej wiadomości. Możecie być pewni, że gorąco polecę hotel Valladolid.
— Zróbcie to, sennor, chociaż nie bardzo wyobrażam sobie was przy biurku. Jeśli macie jaką prośbę, to wyjawcie ją śmiało, ja chętnie ją spełnię!
— Prośby nie mam żadnej, ale pozwoliłbym sobie o coś zapytać.
— O co?
— Czy Allan Marshall nie mieszka już u was?
— Nie. Opuścił mój dom przed trzema miesiącami.
— A dokąd się udał?
— Do digginów nad Sacramento.
— Czy pisał do was od tego czasu?
— Tylko raz. Zawiadomił mnie, do kogo mam dla niego odsyłać listy, gdyby nadeszły.
— Czy przypominacie sobie jeszcze ten adres?
— Bardzo dobrze, gdyż dotyczący jest moim dobrym znajomym. To niejaki master Holfey, w Yellow-water-ground, kupiec, u którego poszukiwacze złota zaopatrują się we wszystko.
— Czy od odjazdu Allana przyszły tu do niego jakie listy?
— Kilka. Odesłałam mu je przy najbliższej sposobności. Oprócz tego niedawno byli tutaj dwaj jego znajomi, którzy pozostają z nim w stosunkach handlowych i chcieli z nim koniecznie się rozmówić. Im także powiedziałam, gdzie go mają szukać.
— Kiedy oni odjechali?
— Zdaje mi się... a tak, napewno wczoraj rano.
— Czy jeden z nich był starszy, a drugi młodszy?
— Tak. Byli do siebie bardzo podobni, a poleciła mi ich moja siostra, u której byli w gościnie.
— Czy może w ranchu don Fernanda de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo?
— Co, wy go znacie?
— Bardzo dobrze, zarówno jak waszą siostrę, donnę Eulalię, u której byliśmy wszyscy. Ja jednak nie prosiłem jej o polecenie do was.
— Czy to być może! Opowiedzcie mi coś o tem, sennor, jestem bardzo ciekawa!
Zdałem jej sprawę z pobytu naszego u don Fernanda, mówiąc tylko to, co za stosowne uważałem. Donna Elwira słuchała z wielkiem zajęciem, a gdy skończyłem, rzekła:
— Dziękuję wam, sennor! Wy jesteście pierwszym Niemcem, który umie w sposób odpowiedni zachować się wobec donny hiszpańskiej. Cieszę się, że będę was miała dziś na wieczerzy i każę was zawczasu uwiadomić. A dios!
Złożyłem jej ukłon, pełen uszanowania, ukłon, który stał niewątpliwie w rażącej sprzeczności z moim zewnętrznym wyglądem, i zniknąłem za portyerą. Gdy wszedłem do izby gościnnej, zwróciły się na mnie oczy służby z widocznym szacunkiem. Guścia Ebersbachówna znalazła się też zaraz przy mnie.
— Panie sąsiedzie, wy jesteście chyba dzieckiem szczęścia! Nikt jeszcze nie był tak długo u naszej pani na audyencyi. Widocznie bardzo pan się jej spodobał!
— Przeciwnie — odrzekłem, śmiejąc się. — Zapowiedziała właśnie, że tylko pod tym warunkiem pozwoli mi tu zostać, jeżeli się poprawię. Oświadczyła mi bez ogródek, że wyglądam jak niedźwiedź.
— Niestety jest w tem nieco słuszności. Ale ja wam pomogę pod tym względem. Zaprowadzę was do mojego pokoju i postaram się o wszystko, czego wam potrzeba: przybory do golenia, mydło, wodę, wszystko, wszystko!
— To nie będzie potrzebne, gdyż wkrótce wyznaczą dla nas osobne mieszkania.
— Nie wierz pan temu! Rozkazy, dotyczące pokoi, otrzymuję punktualnie o ósmej i ani sekundy wcześniej.
— Mamy dostać najlepsze pomieszczenie wedle zapewnienia donny. Gdzie to będzie?
— Wszystkie nasze mieszkania dla przejezdnych znajdują się na górze pod dachem. Wy zatem otrzymacie przedział, w którym będzie świeże powietrze.
W tej chwili zabrzmiał głośno dzwonek.
— To ona, panie sąsiedzie. Muszę do niej pójść, gdyż, jeśli dzwoni o niezwykłej godzinie, to zapewne stało się tam coś niezwykłego.
Guścia pobiegła do pani, ja zaś usiadłem obok towarzyszy, którzy, pomimo że ukazanie się w San Francisco westmana lub Indyanina jest czemś zwyczajnem, ściągali na siebie ciekawe spojrzenia obecnych. Osobliwie majestatyczna postać Winnetou i cały jego charakterystyczny, słynny wygląd budziły powszechną uwagę. Brak zaś uszu u małego Sama upewniał niewątpliwie każdego, że ten człowiek przeżył niejedną taką przygodę, jaką żaden z obecnych nie mógłby się pochwalić.
— No? — spytał Bernard.
— Odjechał jeszcze przed trzema miesiącami, a dał o sobie znać tylko raz z Yellow-water-ground. Wasze listy posłano tam za nim.
— Gdzie leży ta miejscowość?
— Jest to, o ile sobie przypominam, boczna dolina Sacramento, w której znaleziono sporo złota. Dawniej roiło się tam poprostu od diggerów[6], teraz jednak poszli, zdaje się, dalej w górę rzeki.
— Czy zdeponował co tutaj?
— Nie pytałem o to donny Elwiry.
— To musicie to jeszcze zrobić.
— Będzie wkrótce do tego sposobność. Jesteśmy wszyscy zaproszeni na wieczór.
— A, to świadczy o jej wielkiej uprzejmości dla nas. Zresztą dowiem się w naszym domu bankowym, czy on tu był.
Teraz przystąpiła do nas moja dawna sąsiadka.
— Panie sąsiedzie, wołano mnie z waszego powodu. Wieczerza o dziewiątej, a pokoje mam już teraz wam wskazać.
— Pokoje? Słyszałem, że ich tu niema wcale!
— Z tyłu jest przybudówka, obejmująca kilka pokoi. Dwu z nich używa donna, kiedy ma w gościnie krewnych.
— Tam pewnie mieszkała donna Alma?
— Tak, słyszałam o tem, chociaż podówczas nie byłam jeszcze tutaj.
— Czy nie opowiadano pani przypadkiem, że ta donna znała niejakiego Allana Marshalla, który tu przebywał równocześnie.
— Coś mi o tem wiadomo. Wiele o tem mówiono i śmiano się z Almy, gdyż prześladowała poprostu tego pana tak, że nie mógł się jej opędzić. Ale proszę pójść za mną, ja już mam klucze!
Udaliśmy się za nią do wspomnianych izb, które można było nazwać kosztownie wyposażonemi w stosunku do reszty urządzenia zajazdu. Jedną otrzymał Winnetou z Sans-earem, drugą ja z Bernardem, a dla Boba wyznaczono osobną.
Łaskawa córka mego dawnego sąsiada zaopatrzyła nas we wszystko, co mogło się przyczynić do nadania nam bardziej cywilizowanej powierzchowności. Niebawem też wyszliśmy do miasta. Winnetou został w domu, duma jego bowiem nie pozwalała mu na to, żeby się na ulicach i placach wystawiać na widowisko ciekawym ludziom. Sam także rozciągnął się na łożu.
— Po co ja z wami pójdę? — rzekł. — Chodzić umiem i w tem nie potrzebuję naprzykład ćwiczyć się dopiero tutaj, a ludzi i domów dość już w życiu widziałem. Postarajcie się, żebyśmy co rychlej wydostali się z tego niespokojnego gniazda na wolną sawannę, bo mi tu jeszcze z nudów uszy wyrosną i będzie koniec z „Sans-earem“!
Poczciwy Sam był tu zaledwie godzinę, a już odczuwał tęsknotę za wolną preryą. Co musi się dziać z „dzikimi“, gdy „dla poprawy“ zamkną ich w ciasnej celi filadelfickiego lub aumburnskiego więzienia za to, że się bronią przed wyrzuceniem ich z ostępów, które są ich ojczyzną, żywią ich swoimi płodami i kryją mogiły ich ojców i braci!
Udaliśmy się z Bernardem do bankiera, z którym ten pozostawał w stosunkach handlowych i dowiedzieliśmy się tyle tylko, że Allan był tu kilka razy, a potem wyjechał do kopalń, sprzedawszy wszystkie swoje papiery, by móc kupować nuggety.
Po tych bezowocnych odwiedzinach zaczęliśmy przechadzać się po ulicach, aż naraz wciągnął mnie Bernard do sklepu, gdzie na wieszadłach widniały ubrania rozmaitej wielkości i gatunku. Można tu było wybrać sobie zarówno najlepszy strój meksykański, jak i płócienną bluzkę roboczą kulisa. Każdy rodzaj ubrań miał swój osobny oddział w sklepie, a każde ubranie stanowiło dla siebie całość.
Bez trudności odgadłem zamiar Bernarda. Ubrania nasze, choć sporządzone z mocnej materyi, tak dalece ucierpiały w czasie długiej podróży, że wyglądaliśmy naprawdę jak obszarpańcy. Teraz byliśmy już ogoleni, przycięliśmy sobie nawzajem włosy, ale z odzieżą było jeszcze bardzo źle. Przy zakupywaniu zauważyłem, że poczciwy Bernard miał dobry smak. Kupił sobie na poły indyańskie, a na poły traperskie ubranie, w którem było mu bardzo dobrze. Tylko cena odpowiadała niestety stosunkom w San Francisco.
— No, chodźcie, Charley! Wy także potrzebujecie ubrania — rzekł, gdy się sam we wszystko zaopatrzył. — Pomogę wam wybrać.
Wprawdzie ubranie byłoby mi się zdało, ale odstraszała mię nieco ta wygórowana, jak na moją kieszeń, cena. Nie należałem nigdy do tych szczęśliwców, którzy gdziekolwiek sięgną, dostają stukoronówkę, a gdzie stąpią, potykają się o worek dukatów. Przeciwnie zaliczam się do tych godnych zazdrości ludzi, którzy posiadają słodką nadzieję zarobienia dziś tyle, ile im na jutro potrzeba, dlatego usłyszawszy zachętę Bernarda, zrobiłem niewątpliwie minę jak człowiek, który już nic niema do stracenia.
Ubranie, na które wybór jego padł, tworzyły następujące części: koszula myśliwska z wygarbowanej na biało skóry jeleniej i haftowanej zgrabnie na czerwono rękami Indyanek; legginy z grzbietu jeleniego z frendzlami po bokach; bluza myśliwska ze skóry bawolej, ale tak miękkiej, jak futerko wiewiórcze; buty z niedźwiedzia z cholewami, które można było podciągnąć aż na uda, i z podeszwami z najlepszego materyału, a mianowicie ze skóry z ogona starego aligatora; wreszcie czapka bobrowa z denkiem z ozdobnie wyprawionej skóry grzechotnika. Bernard nalegał, żebym się zaraz przebrał, a kiedy wyszedłem z bocznej komory, on już zapłacił za wszystko. Byłbym się chętnie na niego trochę za to pogniewał, lecz otwarcie mówiąc, nie mogłem.
— Dajcie pokój, Charley! Jestem wam winien jeszcze bardzo wiele, a jeśli nie chcecie się na to zgodzić, to wpiszę te rzeczy na wasz rachunek, który już kiedyś wyrównamy!
Bernard chciał wziąć także dla Sama niejedno, lecz ja mu odradziłem, znając przywiązanie małego westmana do prastarego ubrania, nie mniej także dla tego, że nasz Sam miał nieobliczalną staturę.
Największą uciechę z powodu mojej przemiany okazał Bob, kiedyśmy wrócili do hotelu Valladolid.
— O, massa bardzo, dużo pięknie wyglądać, tak pięknie jak Bob, gdyby dostać nową bluzę i czapkę!
Musiałem mu wdzięcznem spojrzeniem podziękować za to łaskawe porównanie, wiedząc, że murzyn wyraził w tej pochwale wszystko, co tylko mógł.
Samowi zrobiło się jednak po jakimś czasie w jego izbie za ciasno, bo siedział teraz w pokoju hotelowym przy stole sam jeden, a widząc mnie wchodzącego, skinął, żebym zajął przy nim miejsce.
— Słuchajcie! — szepnął. — Tu obok nas prowadzi się rozmowa, która nas także zajmie naprzykład.
— O czem?
— Tam w kopalniach złota zaszły wypadki, których niepodobna pochwalić. Jest tam mnóstwo bravos, jednak nie Indianos, lecz, jak się zdaje, białych, którzy rzucają się na powracających do domu poszukiwaczy złota, zabierają im życie i coś jeszcze ponadto. Tu siedzi taki, który ledwie z życiem uszedł, i opowiada właśnie swoją przygodę. Słuchajcie!
Rzeczywiście przy stole za nami zauważyłem kilku ludzi, po których widać było, że poznali niebezpieczeństwa i trudy życiowe, a jeden z nich wykładał coś, czego siedzący dokoła słuchali z największem zajęciem.
— Well — powiedział właśnie — jestem z nad Ohio, a to znaczy, że doświadczyłem już trochę i na rzece i na sawannie, na wodzie i na lądzie, w górach i na dolinach Zachodu. Poznałem korsarzy rzecznych na Missisipi i opryszków w Woodlandzie i stoczyłem z nimi niejedną walkę. Uważam przeto za możliwy niejeden figiel, o którym wątpiliby drudzy, żeby jednak takie rzeczy działy się na tak ożywionym gościńcu i to w dzień biały, to przechodzi już stare gun[7], z którego można strzelać z za węgła.
— A jednak to nie wydaje się podobnem do prawdy — rzekł drugi. — Tworzyliście zatem całą karawanę z piętnastu ludzi przeciwko ośmiu. Czy nie byłoby to hańbą, gdyby się sprawa istotnie tak miała, jak przedstawiacie?
— Mówicie bardzo sprytnie i mądrze, ale przeżyjcie to wpierw, człowieku! Było nas wprawdzie piętnastu, to znaczy sześciu tropeirów[8], a dziesięciu minierów. Lecz po pierwsze niestety zrobiliśmy potem to straszne doświadczenie, że ktoby się chciał zdać na tropeirów, ten byłby zgubiony, a po drugie z owych dziewięciu minierów trzech trapiła febra. Ledwie trzymali się ludzie na mułach, a choroba miotała nimi tam i sam, że ani pewnie wystrzelić, ani pchnąć nożem nie mogli. Czy było więc nas piętnastu?
— Teraz już rozumiem, że sprawa była ciężka. Ale przecież po gościńcu jeździ i chodzi tylu podróżnych, że ciągle jest ktoś w pobliżu, na którego pomoc można liczyć!
— Tak się wam zdaje! Któż tym szelmom zabroni zaczekać właśnie na chwilę, kiedy niema nikogo?
— Opowiedzcież więc rzecz po porządku, abyśmy nabrali o niej jasnego poglądu!
— Dobrze, skoro sobie tego życzycie! Otóż nad Jeziorem Piramidowem znaleźliśmy miejsce, jakich mało, i wierzcie mi, że w przeciągu ośmiu tygodni każdy z nas czterech miał po cetnarze złotego pyłu i nuggetów. Dalej nie można już było szukać, ponieważ miejsce zostało już całkiem wymyte, a dwu z nas przeziębiło sobie nogi i ręce. Nie łatwa to rzecz stać od rana do wieczora w wodzie po pas i potrząsać bateą[9]. Spakowaliśmy się zatem i wróciliśmy do Yellow-water-ground, gdzie zdobycz naszą sprzedaliśmy pewnemu Jankesowi, który zapłacił znacznie więcej, aniżeli ci łajdacy handlarze zamienni, u których na wagę złota dostaje się funt lichej mąki, lub pół funta jeszcze gorszego tytoniu. Ale ten człowiek mimoto zrobił dobry interes, a nazywał się Marshall i pochodził gdzieś z Kentucky.
Bernard odwrócił się w tej chwili i zapytał:
— Czy on tam jeszcze jest?
— Nie wiem. Nic mnie to zresztą nie obchodzi. Dajcie mi pokój z niepotrzebnemi pytaniami, gdyż jeśli mam opowiedzieć wszystko po porządku, jak ten człowiek tego żąda, to nie wolno mi przeszkadzać! A więc ten Marshall, zdaje się, że nazywał się Allan Marshall, odkupił od nas wszystko. Najmądrzej bylibyśmy postąpili, gdybyśmy byli zaraz ruszyli w drogę, ale po pierwsze: chcieliśmy wypocząć po trudach, a powtóre chorzy nasi potrzebowali leczenia. Zresztą nie było także sposobności do wyjazdu. Przebąkiwano o rozbójniczych napadach, wymieniano nawet nazwiska rozmaitych ludzi, którzy, opuściwszy kopalnie, nigdy nie przybyli już do Sacramento ani do San Francisco.
— Czy okazało się to prawdą?
— Zaraz o tem usłyszycie! Czekaliśmy więc przez kilka tygodni, wydając dużo na życie, bo jest ono tam strasznie drogie. Ponieważ niestety wiedziano, iż nasze kieszenie bynajmniej nie są puste, przeto pobyt nasz uprzyjemnialiśmy sobie ustawiczną rejteradą przed szulerami i podobnem robactwem, które ciągle dokoła nas krążyło. Tymczasem polepszyło się znacznie naszym chorym towarzyszom, dlatego postanowiliśmy wybrać się w podróż, przyłączając się do pięciu ludzi, którym również sprzykrzyło się tam siedzieć. Było nas zatem dziewięć osób. Wynajęliśmy muły, co liczbę naszą powiększyło o sześciu tropeirów. Uzbrojeni byliśmy wszyscy znakomicie, nawet tropeirowie wyglądali, jak gdyby każdy nie bał się pójść z dziesięciu ludźmi w zawody. Ruszyliśmy więc nareszcie w drogę i z początku szło wszystko dobrze, lecz niebawem zaczęły padać deszcze tak ustawicznie, że towarzyszom odnowiła się febra. Nadto woda tak grunt rozmiękczyła, że z trudem tylko posuwaliśmy się naprzód, robiąc zaledwie po ośm mil dziennie. Nawet w namiotach nie byliśmy w nocy bezpieczni przed upustami niebieskimi. To wzmogło jeszcze febrę tak, że musieliśmy biednych chorych przywiązywać do mułów.
— To dyabelnie przykra historya! — rzekł jeden z bliżej siedzących. — Ja zaznałem także takich przyjemności, wiem tedy, jak się człowiek w takim wypadku czuje.
— Well! W ten sposób przebyliśmy ze trzy czwarte drogi i pewnego wieczora wyszukaliśmy miejsce na obóz. Byliśmy właśnie zajęci rozbijaniem namiotu i roznieciliśmy takie ognisko, że oświetliło okolicę jak w dzień. Wtem huknęła salwa ze wszystkich stron. Ja klęczałem właśnie w cieniu namiotu, przywiązując sznur do kołka, dlatego nie dostrzeżono mnie. Zerwałem się więc czemprędzej w tej chwili, kiedy nasi tropeirowie wsiadali na muły, by się rzucić do ucieczki. Czynili to jednak z takim spokojem, że bravos mogli ich doskonale co do nogi wybić. Miałem już zamiar podnieść strzelbę do strzału, lecz powstrzymał mnie od tego straszny widok, który się oczom moim przedstawił. Oto ośmiu rozbójników wypaliło tak celnie, że pięciu zdrowych, zajętych pracą, leżało bez życia na ziemi, a trzech chorych zamordowano właśnie w chwili, kiedy ja pochwyciłem za strzelbę. Zostałem więc sam jeden przy życiu. Co wybyście uczynili na mojem miejscu, hę?
— Damn! Byłbym się na nich rzucił i starał wedle sił odpłacić im za wszystko! — rzekł jeden.
— Nie. Ja byłbym kulami zmiótł kilku z nich! — zapewniał drugi.
— Bardzo dobrze! — odparł opowiadający. — Tak się to mówi, ale w rzeczywistości bylibyście postąpili podobnie jak ja. Rzucać się na nich byłoby szaleństwem, a strzelać również nie bardzo mądrem, gdyż w takim razie i ja byłbym zginął, albowiem rozumiało się samo przez się, że byliby się postarali o to, żeby nie został ani jeden świadek napadu. Byliby mnie więc ścigali zawzięcie, tymczasem zabić mogłem przecież tylko jednego albo dwu.
— Cóż zrobiliście potem?
— Pieniądze miałem w dobrych papierach w kieszeni, a mój muł stał nieopodal namiotu razem z innymi. Kiedy łotry przeszukiwali namioty, zakradłem się do zwierząt i odwiązałem mego muła. W tem gwizdnął jeden z rozbójników, a zaraz potem dał się słyszeć tętent. Jak myślicie — co się stało?
— No?
— Tropeirowie wrócili. Wydali nas oni tym łotrom i przyszli teraz po swój udział w łupie. Było ich więc razem czternastu. Wobec tego ja wsiadłem na muła i uciekłem, jak tylko mogłem najprędzej. Na szczęście było to zwierzę bardzo łagodne, a nie uparte bydlę, jakie się często w tym rodzaju spotyka. Zabrzmiały wprawdzie za mną głośne przekleństwa i wielki hałas, a potem nawet tętent, ale ja umknąłem szczęśliwie pod osłoną nocy.
— A potem?
— Potem? Przybyłem do San Francisco, a teraz cieszę się, że zdrów tutaj siedzę, i popijam porteru.
— Czy żadnego z rozbójników nie poznaliście?
— Mieli na twarzach czarne maski. Jeden tylko, jak się zdaje dowódzca, wsadzając palec do ust, aby gwizdnąć, odsunął maskę z twarzy. Wtedy zobaczyłem jego fizyognomię. Poznałbym tego łotra odrazu, gdyby mi się nasunął przed oczy. Był to mulat i miał bliznę na twarzy, prawdopodobnie od noża.
— A tropeirowie?
— Poznałbym wszystkich, ale nie pójdę już do tego piekła, w którem dyabeł gotuje i topi swoje złoto, aby dusze wabić na śmierć i zgubę.
— Jak się nazywa mulero[10]? Dobrze jest czasem znać nazwisko takiego gentlemana!
— Wołano go Sanchez, ale on niewątpliwie do owego czasu przybierał także inne nazwiska. Sądzę, że większość tych łotrów należy do tych hounds[11], których San Francisco wypluło na wszystkie górnicze rewiry, gdzie teraz pracują do spółki, jako ajenci, tropeirowie, mulerowie i zbóje. Byłoby najlepiej, żeby górnicy, podobnie jak w San Francisco, utworzyli straż, któraby zajęła się ściganiem i tępieniem tych band. Opowiedziałem już wszystko w porządku i skończyłem!
— Jeśli tak — rzekł Bernard — to pozwolicie, że zapytam jeszcze raz o owego Marshalla, o którym mówiliście poprzednio. To mój brat.
— Wasz brat? Zaiste, zdaje mi się, że jesteście do niego podobni! Czego zatem chcielibyście dowiedzieć się o nim?
— Wszystkiego, co sami o nim wiecie. Jak dawno widzieliście go po raz ostatni?
— Z pięć tygodni temu.
— Czy sądzicie, że będzie jeszcze w Yellow-water-ground?
— Wątpię. W kopalniach jest człowiek dzisiaj tu, a jutro tam, chociażby nawet postanowił sobie nie odchodzić z danego miejsca.
— Dziwi mię to, że mi nie odpisywał nigdy, chociaż otrzymał moje listy.
— O tem nie możecie sądzić napewno. Pomyślcie tylko o tem, co teraz opowiedziałem! Czy stąd do kopalni idzie poczta? Tak, idzie, ale to, co tutaj nazywają pocztą, nie jest nią. List błąka się często tam i napowrót i nie dochodzi do ręki, która jedynie miałaby prawo go otworzyć. Wstępujecie tam do tawerny, a gospodarz należy do hounds, wchodzicie do handlu, a kupiec także hound, gracie z trzema ludźmi w monte, to dwu z nich lub nawet wszyscy trzej także są hounds, pracujecie z kimś razem, a to tymczasem hound, który albo sam wydrze wam wasz zarobek, albo wyda was rozbójnikom, aby dostać przynajmniej część waszego mienia. Wszędzie są hounds, czemużby nie mieli być przy poczcie, zwłaszcza, że im na tem zależy, żeby to lub owo nie doszło wedle adresu!
To przedstawienie stosunków, panujących w kopalniach, wcale nie było ponętne.
— Czy jedziecie do brata?
— Właśnie.
— Well! W takim razie udzielę wam dobrej rady, a czy jej posłuchacie, to już wasza rzecz. Oto stąd prowadzą dwie drogi do rozmaitych górniczych rewirów, jedna na południe, do pasma górskiego, zwanego New-Almaden, gdzie znajdują się wielkie masy rtęci i naturalnego cynobru, a druga prawie wprost na północ z lekkiem tylko nachyleniem ku wschodowi wiedzie do słynnych ze złota okolic Sacramento. Czy wiecie, gdzie tam leży Yellow-water-ground?
— Dotąd wiem tylko, że tworzy boczną dolinę Sacramenta i nic ponadto.
— Droga ciągnie się dokoła trzech czwartych zatoki San Francisco, a potem przez Rio San Joaquin w górę do doliny Sacramento. Wystarczy, gdy się tam udacie, a każdego spotkanego podróżnego możecie zapytać, gdzie macie szukać swego celu podróży. Jeśli jedziecie bez ciężkich pakunków, to dostaniecie się tam za pięć dni. Ale odradzam wam tę drogę.
— Czemu?
— Jest ona niewątpliwie wygodniejsza, ale nie krótsza, a nadto niebezpieczna właśnie przez tych hounds. Wolą oni wprawdzie napadać na tych, którzy wracają z kopalń, ale niewiadomo, czy czasem i przeciwnie nie czynią. Wreszcie droga ta jest poprostu wybrukowana dolarami, wyciąganymi podróżnym z kieszeni. W oberżach jest już taki postęp przynajmniej, że się dostaje rachunki na piśmie, ale łatwiej je przeczytać, aniżeli zapłacić. Płacicie tam: za pokój dolara — a śpicie na dziedzińcu; za łóżko dolara — a dostaniecie dwie garści słomy; za światło dolara — a macie księżyc zamiast latarni; za obsługę dolara — a nie widzicie nikogo; za miednicę dolara — a musicie umyć się w rzece; za ręcznik dolara — a obcieracie twarz bluzą. Jedyną pozycyą zapłaconą, a otrzymaną rzeczywiście, jest rachunek — za dolara. Jak wam się to podoba, master Marshall?
— Nieźle!
— Ja też tak sądzę. Dlatego wskażę wam inną, lepszą drogę, którą, jeśli macie dobrego konia, dostaniecie się do Yellow-water-ground w czterech dniach. Zatokę przejedziecie promem, a dalej ruszycie wprost na San John. Następnie zwrócicie się na wschód, a gdy znajdziecie się już w Sacramento, to będziecie u celu podróży, a przynajmniej bardzo blizko. Jest tam dość rzeczułek, które was zaprowadzą na miejsce.
— Dziękuję, sir! Pójdę za waszą radą.
— Well, a jeśli tam nad Sacramento spotkacie mulata z cięciem na twarzy, to poczęstujcie go nożem, albo kulą, gdyż zapewniam was, że spełnicie zbożny uczynek!
Tymczasem nadeszła pora wieczerzy, o czem Guścia przyszła nas zawiadomić. Zaprowadziła nas do bocznego pokoju, w którym był stół nakryty tak, jak gdyby mieli przy nim jeść grandowie hiszpańscy. Donna Elwira czekała już na nas, tylko gospodarza nie było widać. Przyjęła gości, których jej przedstawiłem, z odpowiednią grandezzą, z miną władczyni, udzielającej z łaski audyencyi i robiła honory domu lepiej od niejednego księcia indyjskiego.
Ponieważ zależało jej na tem, żeby zadziwić gości swą uczonością, przeto toczyła się rozmowa z początku w dziedzinie wiedzy i sztuki, potem jednak, kiedy się jej już zdawało, że w dostatecznej mierze zdobyła sobie nasz szacunek dzięki swym wiadomościom naukowym, raczyła zająć się naszymi osobami i stosunkami, a wtedy musieliśmy jej opowiedzieć o tem, cośmy przeżyli.
Po wieczerzy oświadczyła z dumą:
— Spodziewam się, sennores, że dowiodłam wam, jak dalece przenoszę was nad innych gości, oraz sądzę, że będziecie się u mnie przez dłuższy czas czuli jak najlepiej!
— Donno Elwiro! — odpowiedziałem — Dziękujemy za waszą niezwykłą dobroć. Zabawimy napewno dłużej w waszym gościnnym domu, ale nie teraz, gdyż już jutro rano musimy na krótko wyjechać.
— Dokąd, sennor?
— Nad Sacramento celem odszukania Allana, którego do was sprowadzimy.
— Zgoda, sennores! Weźcie sobie u mnie wszystkiego, czego potrzebujecie. Obliczymy się później, a jeśli będziecie mieli jeszcze jakie życzenie, to zwróćcie się do Augusty. Tuszę oczywiście, że powiecie mi a dios, zanim jutro mój dom opuścicie!
Wyszła z szumem, a my podążyliśmy za nią, aby zajrzeć do koni i udać się na spoczynek. Nazajutrz rano popłynęliśmy już promem przez zatokę na przeciwległy półwysep.
Pojechaliśmy potem dokładnie w kierunku, który nam wskazał poszukiwacz złota, i dotarliśmy wieczorem trzeciego dnia do St. John, poczem zwróciliśmy się na wschód. Następnego południa spuściliśmy się w dolinę rzeki Sacramento, napotykając na każdym kroku ślady owej gorączkowej czynności, która wszędzie skopała ziemię w poszukiwaniu deadly dust, oślepiającego swym blaskiem oko, mieszającego zmysły i zatwardzającego serce.
Tyle już o tem napisano i powiedziano, że ja powstrzymam się od uwag, ale muszę przyznać, że gorączka złota porywa człowieka nawet najbardziej trzeźwego, skoro tylko wejdzie w te okolice i pomiędzy ludzi, którzy z zapadłymi policzkami i odziani często w łachmany niosą zdrowie, a nawet życie w ofierze, aby się szybko wzbogacić, a potem, gdyby ich nawet szczęście łaską swą obdarzyło, równie prędko to bogactwo utracić. Pracują oni często miesiącami z wytężeniem wszystkich sił bez godnego wzmianki wyniku. Przekleństwa towarzyszą każdemu ich ruchowi, przystępuje do nich białe widmo głodu, nędzy i rozpaczy i już, już chcą cofnąć znużoną rękę, kiedy rozchodzi się wieść o nadzwyczajnej zdobyczy, którą ktoś gdzieś znalazł, i znowu przykładają rękę do batei i oddają się w niewolę potężnej i strasznej epidemii chciwości.
Wieczorem dotarliśmy do Yellow-water-ground, długiej i wązkiej doliny, którą płynął mały potoczek do Sacramento. Dolina ta była skopana od góry do dołu, a niektóre miejsca świadczyły wyraźnie, gdzie złoto wypłukiwano. Szereg namiotów i chałup ożywiał pustą zresztą kotlinę, ale na pierwszy rzut oka widać było, że najświetniejsza epoka tych kopalń należała już do przeszłości.
Mniej więcej w środku doliny stała nizka, lecz szeroka i głęboka chałupa z desek, a nad wejściem do niej wisiał napis: „Store and boarding-house of Yellow-water-ground“. Gospodarz tej budy, w której się mieszkało, kupowało i piło, mógł nam udzielić najlepszych wiadomości. Zsiedliśmy więc z koni, zostawiliśmy przy nich Boba i weszliśmy do środka.
Przy niedbale zbitych stołach i na ławach siedziały częścią nędznie, częścią zaś zawadyacko odziane postaci, które zaczęły się nam przypatrywać ciekawie.
— Nowi minierzy! — zaśmiał się jeden z nich. — Może znajdą więcej niż my. Chodź tu, czerwonoskóry i napij się ze mną!
Winnetou udał, że nie słyszał wezwania. Na to człowiek ów podniósł się z miejsca, wziął w rękę kieliszek wódki i przystąpił doń z miną wyzywającą.
— Łotrze, czy nie wiesz, że taka odmowa jest dla miniera największą obelgą? Pytam, czy się napijesz i czy każesz od siebie dać drugi raz.
— Czerwony wojownik nie pija wody ognistej, nie chce więc obrazić białego męża!
— To idź do dyabła!
Górnik rzucił kieliszek razem z wódką w twarz Apaczowi, wyrwał nóż z za pasa i skoczył, by nim Winnetou pchnąć w serce. Jednak zachwiał się nagle i charcząc padł na ziemię. Apacz miał także nóż — trzymał go teraz w ręku, klinga błyszczała jak przedtem — nóż był zaledwie dziesiątą część sekundy w ciele górnika, który teraz leżał na ziemi z przebitem sercem.
W tej chwili podnieśli się z miejsc i drudzy, a w rękach ich błysnęły noże. Równocześnie jednak i nasze strzelby znalazły się przy policzkach. Nawet Bob, który zaglądnął do wnętrza, stał ze strzelbą, gotową do strzału.
— Stop! — zawołał gospodarz. — Siadajcie, panowie, napowrót! Cała ta sprawa nic was nie obchodzi. Jim i Indyanin mieli ją między sobą załatwić i załatwili. Nell, zabierz trupa!
Minierzy zajęli miejsca. Nasza groźna postawa wywarła na nich co najmniej tak silne wrażenie, jak słowa gospodarza. Z poza bufetu wysunął się baarkeeper, wziął trupa na barki, poczem wrzucił go do opuszczonego dołu i przysypał trochę ziemią. Ten Jim przybył tu także, by szukać złota i zginął z własnej winy; deadly dust! Jakże często musiały się takie sceny powtarzać w kopalniach!
My usiedliśmy w odosobnieniu od innych.
— Moi panowie raczą się napić? — spytał gospodarz.
— Piwa — odpowiedział Bernard.
— Porteru, czy ale?
— Dajcie tego, które lepsze!
— W takim razie weźcie ale! Prawdziwe ale z Burton w Staffordshire.
Mnie zaciekawił trochę ten napój, który wyrabiany w Anglii i to w miejscu słynnem z tego na cały świat dostał się aż do Sacramento. Gospodarz przyniósł pięć flaszek, z których jedną otrzymał Bob. On włożywszy butelkę do ust tak, jak gdyby ją chciał aż do żołądka wciągnąć, wypróżnił ją za jednym razem. Zaledwie jednak odjął ją od ust, zawrócił oczy, otworzył usta tak, że zajęły mu pół twarzy i wydał okrzyk, jak rozbitek, który poraz ostatni wychyla się nad wodą.
— Co się stało? — spytałem, sądząc, że skaleczył sobie szkłem podniebienie.
— Massa, oh, ah, Bob umrzeć! Bob wypić truciznę!
— Truciznę? To angielskie ale!
— Ale? Nie! Bob znać ale! Bob wypić truciznę, czuć w ustach i żołądku arszenik i wilczą jagodę!
Nasz poczciwy murzyn nie był smakoszem. Jak to musiało dopiero działać na wyrafinowane podniebienie! Wszedłem do sklepu w chwili właśnie, gdy gospodarz pytał:
— Czy możecie także zapłacić, moi panowie?
Bernard przybrał minę obrażonego i sięgnął do kieszeni.
— Stać, master Bernard! — rzekł Sam. — Ten rachunek ja załatwię. Ile kosztuje piwo?
— Butelka po trzy dolary, razem piętnaście.
— To tanio, mój człowieku, zwłaszcza, jeśli można flaszkę zabrać z sobą. Prawda?
— Istotnie.
— My jednak zostawimy je wam, gdyż ludzie, znający miejsca, w których złoto leży całymi pokładami, nie troszczą się o kawałek szkła. Przynieście wagę!
— Płacicie złotem?
— Tak.
Sam otworzył worek z kulami i wyjął kilka nuggetów, z których jeden był wielkości gołębiego jaja.
— Do pioruna, gdzieście to znaleźli?
— U siebie.
— A gdzie to jest?
— Mniej więcej w Ameryce. Mam lichą pamięć i przypominam sobie miejsce zwykle dopiero wtedy, kiedy sam potrzebuję pieniędzy.
Gospodarz musiał tę uwagę schować do kieszeni, lecz oczy jego iskrzyły się od żądzy, gdy odważył nugget i wydał resztę w pieniądzach. Wziął złoto po najniższej cenie, pomijając już to, że jego waga mogła także mieć pewne właściwości. Sam jednak schował pieniądze z miną człowieka, któremu nie zależy na tem, czy dostanie o jedną uncyę mniej lub więcej. Pomiędzy kulami nosił on tak, że drudzy o tem nie wiedzieli, wcale pokaźną sumkę. Teraz przypomniały mi się jego słowa, które wyrzekł przy pierwszem naszem spotkaniu, że potrafi tyle znaleźć złota w górach, aby niem wzbogacić przyjaciela.
Teraz skosztowaliśmy piwa. Gdybyśmy tu byli przyszli prosto z sawanny, bylibyśmy może je wypili, ponieważ jednak odświeżyliśmy zrujnowane podniebienia dzięki gościnności donny Elwiry w hotelu Valladolid, nie mogliśmy tego przełknąć. Było jasnem, że gospodarz gotował sam to ale z ziół i innych domieszek i sprzedawał po trzy dolary butelkę. Oto jeden z wielu przykładów, że w kopalniach nie tylko ten się wzbogaca, który samego złota szuka.
Gospodarz nie zadowolił się widocznie uwagą Sama, bo usiadł przy nas i zapytał:
— Czy daleko stąd to miejsce, sir?
— Które? Ja znam cztery czy pięć.
— Aż tyle! To nie może być! Bo w takim razie nie przychodzilibyście do nędznego Yellow-water-ground, gdy nic już znaleźć nie można.
— Czy uwierzycie w to, czy nie, to naprzykład wasza rzecz!
— Bierzecie z sobą zawsze tylko tyle, ile wam potrzeba?
— Tak.
— Co za lekkomyślność, co za nieostrożność. A co będzie, gdy inni zabiorą, że się tak wyrażę, wasze mienie?
— Do tego nie przyjdzie, mości Ale-manie!
— Jabym odkupił od was cośkolwiek, sir?
— Nie zdołalibyście tego zapłacić. Czy macie naprzykład tyle, żeby pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt cetnarów złota wymienić na dolary albo banknoty?
— Do stu piorunów! Aż tyle? Trzebaby się postarać o spólnika, a nawet dwu, albo trzech. Hm, z takim jak Allan Marshall, który przybył tu z kilkoma tysiącami dolarów, a odjechał z prawdziwymi skarbami, możnaby coś zrobić. On rozumiał swój zawód!
— Jakto?
— Miał on pomocnika, którego odprawił, ponieważ go okradł. Ten nam opowiedział, że Marshall pył i małe ziarnka zmienił w Sacramento na banknoty, a większe nuggety zakopał w swoim namiocie, potem zniknął nagle, niewiadomo jak i dokąd.
— Czy miał jakie zwierzęta?
— Tylko jednego konia. Zresztą szukano go tu onegdaj.
— Ach, kto taki?
— Trzej ludzie. Dwaj biali i jeden mulat. Dopytywali się u mnie o niego, a i wy pewnie go znacie.
— Trochę, dlatego chcielibyśmy z nim się spotkać. Dokąd się ci trzej udali?
— Odszukali to miejsce, gdzie był jego namiot, a wróciwszy tu siedzieli potem długo nad papierem, który tam, zdaje się znaleźli. Ja rzuciłem raz na to okiem i poznałem, że była to mapa, albo plan jakiś.
— A potem?
— Pytali o dolinę Short-Rivulet. Gdy im ją opisałem, zarówno jak wiodącą do niej drogę, wyjechali zaraz w tym kierunku.
— Na podstawie samego opisu nie dostaliby się do Short Rivulet!
— Czy wy znacie tę dolinę?
— Byłem tam raz. Czy nie moglibyście pokazać nam miejsca, w którem stał namiot?
— Możecie je stąd zobaczyć. Tam w prawo na zboczu przy krzakach tarniny. Jeśli tam pójdziecie, zauważycie zaraz ślad po ognisku i wszystko.
— A jak się nazywa człowiek, który był jego służącym?
— Fred Buller. Pracuje w drugiej płukarni na lewo, jeśli się idzie z góry.
Skinąłem na Bernarda i wyszedłem z nim ze sklepu. Razem puściliśmy się w górę potoku, a zatrzymaliśmy się dopiero na oznaczonem miejscu. Pracowali tam tylko dwaj ludzie.
— Good day, moi panowie! Który z was jest master Buller? — zapytałem.
— Ja! — odrzekł jeden z nich.
— Czy macie czas odpowiedzieć mi na kilka pytań?
— Jeśli mi się to opłaci. Wiecie, że przy tej pracy każda minuta kosztuje pieniądze.
— Ile chcecie za dziesięć minut?
— Trzy dolary.
— Macie! — rzekł Marshall, podając mu pieniądze.
— Dziękuję, sir! Przeczuwam, że jesteście wielkimi gentlemanami.
— Skorzystacie jeszcze więcej z tej wielkości, jeśli dobrze odpowiecie na pytania! — rzuciłem mu na przynętę.
— Well, sir! Pytajcie!
Temu człowiekowi łotrowstwo z oczu patrzyło. Jak było go podejść! Postanowiłem wobec niego zagrać rolę równego mu draba.
— Czy nie poszlibyście cokolwiek na bok?
— Do dyabła, sir! Macie dobrą broń!
Aha, miał nieczyste sumienie.
— Dobrą broń dla wrogów, a dobre pieniądze dla przyjaciół. Idziecie?.
— Owszem.
Wylazł z wody i oddalił się z nami od brzegu.
— U was byli przedwczoraj trzej ludzie?
— Tak.
— Dwaj biali i jeden mulat?
— Istotnie, a dlaczego pytacie?
— Biali byli ojciec i syn?
— Tak. Mulat to mój i ich znajomy.
— Ach! — nie wiem, skąd mi przyszła nagle ta myśl, której dałem wyraz natychmiast. — Tego mulata ja znam także. Ma na prawym policzku ranę od noża?
— Rzeczywiście, wy znacie kap... wy znacie, sir Shelleya. Gdzieście się z nim zetknęli?
— Swego czasu mieliśmy z sobą interesa, dlatego chciałbym się dowiedzieć, gdzie się teraz znajduje.
— Nie wiem, sir!
Widać było po nim, że prawdę powiedział.
— Czego ci ludzie od was chcieli? — pytałem dalej.
— Sir, dziesięć minut upłynęło już chyba!
— Jeszcze nie. Ale ja wam powiem, że dopytywali się was o waszego dawnego pryncypała master Marshalla. Zresztą dostaniecie za dokończenie rozmowy z nami jeszcze pięć dolarów!
Bernard sięgnął do kieszeni i zapłacił.
— Dziękuję, sir! Wy jesteście zupełnie inni ludzie, niż ci Morgani i Shelley, wam tedy udzielę lepszych wskazówek, aniżeli jemu. Skoro mieliście z nimi interesa, to wiecie zapewne, jaki on sknera. Miał on towarzysza z Sid...
Utknął, przerażony niemal tem słowem, które zaczął wymawiać.
— Sidney-Coves, chcieliście powiedzieć! Znam i to także.
— Tak? Sądzę zatem, że potraficie ocenić, co znaczą drobne przysługi. Gdzie są ci trzej, tego nie wiem, ale szukali tam długo i znaleźli jakiś papier. Gdyby sir Shelley inaczej był ze mną mówił, byłby dostał jeszcze inne papiery.
— A jak należy z wami mówić, aby je dostać?
Na to on roześmiał się nikczemnie i dodał:
— Jak dotąd!
Miał więc na myśli rozmowę dolarami, ten szczwany drab!
— Jakież to są papiery?
— Listy.
— Od kogo i do kogo?
— Hm, sir, boję się zaczynać, skoro nie jestem pewny, czy pomówicie ze mną moim językiem!
— Oznaczcie cenę!
— Sto dolarów!
— Czy trochę nie za dużo? Podchwytujecie listy swego pryncypała, aby je sprzedać kapitanowi rozbójników, a gdy wam ten za nie za mało dawał, zatrzymujecie je nadal, sądząc, że to, o co się usilnie stara sir Shelley, wam nie może zaszkodzić. Przestrzegam jednak, że możecie na tem źle wyjść! Czy nie zadowolilibyście się pięćdziesięcioma?
Wypowiedziałem tylko przypuszczenie, które mi się nasunęło samo na podstawie rozważenia tego, co dotychczas słyszałem. Poznałem jednak natychmiast, że trafiłem w sedno, gdyż przystał odrazu na moją cenę:
— Teraz widzę istotnie, że mieliście wspólne interesa z kapitanem, ponieważ wszystko wiecie. Nie będę już was naciskał i przyjmę pięćdziesiąt.
— Gdzie te papiery?
— Chodźcie do naszego namiotu!
Wróciliśmy kawałek do tego „namiotu“, który w rzeczywistości składał się tylko z czterech ścian ziemnych i rozciągniętej nad niemi podziurawionej pilśniowej dery. W każdym z czterech rogów znajdowało się po jednej dziurze, które, zdaje się, służyły za schowki, bo Buller sięgnął ręką do jednej z nich i wydobył podartą chustkę, pełną rozmaitych przedmiotów. Rozwinąwszy chustkę, wyciągnął dwa listy, które mi podał. Chciałem je już wziąć, lecz on cofnął rękę czemprędzej i oświadczył:
— Za pozwoleniem, sir! Najpierw pieniądze!
— Nie, przedtem muszę przynajmniej przeczytać adres!
— Dobrze! Ja potrzymam listy, a wy się przypatrzycie!
Potrzymał je przed nami, a my spojrzeliśmy na nie równocześnie.
— Dobrze! — zawołałem. — Bernardzie, dajcie mu pieniądze!
Listy były adresowane do ojca Bernarda, ponieważ Allan wcale jeszcze nie wiedział, że go zamordowano. Bernard dobył pośpiesznie pieniądze, chociaż widać było, że wydało mu się to co najmniej osobliwem płacić taką sumę za umyślne, na jego szkodę nawet obliczone przytrzymanie listu przez niegodziwego człowieka. Buller schował pieniądze wysoce zadowolony i chciał już chustkę zawinąć, kiedy nagle błysnęło z niej coś złotego. Bernard sięgnął natychmiast i wyrwał mu z ręki zegarek w szczerozłotych kopertach.
— Dlaczego zabieracie się do mojego zegarka? — zapytał Buller.
— Żeby zobaczyć, która godzina — odrzekł Marshall.
— Nie nakręcony — odpowiedział Buller, skwapliwie sięgając ręką. — Oddajcie, sir!
— Zaraz! — zawołałem, przytrzymując jego rękę. — Jeśli nawet stoi, to dowiecie się przynajmniej, która godzina wybiła.
— Zegarek Allana! — zauważył Bernard zmieszany.
— Naprawdę? Skąd ten zegarek znalazł się w waszym ręku, człowiecze? — zapytałem.
— Co was to obchodzi? — odburknął zuchwale, starając się wyswobodzić.
— Nawet bardzo mię to obchodzi, gdyż ten gentleman jest bratem dawnego właściciela zegarka. Skąd zatem macie zegarek master Marshalla?
Drab znalazł się w wielkim kłopocie.
— On mi go darował — odrzekł.
— Kłamstwo! — odparł Bernard. — Popatrzcie na te kamienie, Charley! Zegarka za trzysta dolarów nie darowuje się służącemu.
— Well, Bernardzie. Przeszukajcie to miejsce, a ja tymczasem przytrzymam tego człowieka.
Trzymałem Bullera za obie ręce, a on usiłował się wyrwać, lecz mu się to nie udało.
— Kto wy jesteście, kto wam dał prawo przeszukiwania mojego namiotu? Zawezwę towarzysza do pomocy i każę was zlynchować! — groził on nam surowo.
— Nie róbcie głupich żartów, człowieku, gdyż master Lynch gotów się dobrać do waszego gardła. Skoro tylko krzykniecie, przycisnę was mocniej — odrzekłem mu.
Trzymałem go lewą ręką za ramię, a prawą za kark. Rabuś zrozumiał, że będąc zupełnie w mojej mocy musi się poddać.
— Nie znajduję nic więcej! — stwierdził Bernard, skończywszy badanie.
— To puśćcie mnie teraz i oddajcie zegarek! — domagał się Buller.
— Powoli, powoli! — odrzekłem. — Przytrzymam was jeszcze, dopóki się nie naradzimy, co z wami zrobić. Jak sądzicie, Bernardzie?
— Ukradł zegarek — odpowiedział Bernard.
— Oczywiście!
— Musi go zwrócić.
— Naturalnie!
— A kara?
— Postąpimy z nim łagodnie. Za zatrzymanie listów i kradzież odda nam zadarmo zegarek i listy.
— Za darmo? Jak to?
— Poprostu tak: odda tych pięćdziesiąt pięć i trzy dolary, będzie to bardzo łaskawie z naszej strony. Sięgnijcie śmiało do kieszeni, ja go przytrzymam!
Mimo jego oporu odebraliśmy mu pieniądze, poczem go wypuściłem. Zaledwie się to stało, wybiegł on z namiotu i popędził do oberży.
Poszliśmy za nim powoli i posłyszeliśmy już zdala wściekłe okrzyki, a wobec tego przyspieszyliśmy kroku. Konie nasze stały przed drzwiami, ale Boba nie było widać. Zajrzeliśmy szybko do środka gospody i znaleźliśmy się na miejscu walki. W jednym kącie stał Winnetou, chwyciwszy jedną ręką Bullera za gardło, a prawą wywijając odwróconą rusznicą, obok niego zaś Sans-ear odpierał ciosy kilku gości. W drugim kącie Bob bronił się dzielnie pięściami i nożem, gdyż strzelbę mu odebrano. Buller, jak się później dowiedziałem, wezwał minierów do pojmania mnie i Bernarda, a Sam sprzeciwił się temu zamiarowi. Ponieważ górnicy byli jeszcze rozzłoszczeni z powodu Jima, a gospodarz nabrał przekonania, że z Sans-earem nie zrobi interesu, nastąpił pod jego osłoną napad, który towarzysze byliby życiem przypłacili, gdybyśmy my dwaj nie byli na czas się zjawili.
Sam i Winnetou mogli jeszcze podołać walce, a przedewszystkiem należało wyrąbać Boba.
— Strzelać tylko w konieczności! Weźcie się do kolby, Bernardzie! — zawołałem.
Z temi słowy rzuciłem się na diggerów, a w niespełna minutę dostał murzyn swoją strzelbę napowrót i jak wypuszczony z klatki tygrys skoczył teraz na wrogów, którzy na nasze szczęście nie mieli broni palnej.
— Ach, Charley! — westchnął z ulgą Sam. — Teraz precz z kolbą, a ująć zato tomahawki naprzykład. Walić tylko na płask!
Posłuchaliśmy rady doświadczonego westmana. Nie była to już walka, lecz zabawa. Ledwie błysnęły nasze wojenne topory, ledwie kilku dostało porządnie po czaszkach, wybiegła cała zgraja przez drzwi, a my zostaliśmy sami z Bullerem i gospodarzem.
— Czy rzeczywiście ukradłeś temu człowiekowi zegarek i pieniądze, Charley? — zapytał Sam.
— Pah! To on ukradł bratu Bernarda listy i zegarek.
— I wy go puszczacie wolno! To mnie zresztą nic nie obchodzi. Ale że tych grabarzy poszczuł na nas, to mnie trochę obchodzi, zato więc naprzykład otrzyma swoją nagrodę!
— Nie zabijesz go, Samie!
— Nie byłby tego godzien! Przytrzymać go, Winnetou!
Apacz chwycił draba tak mocno, że się nie mógł poruszyć, a Sam dobył noża i wymierzył. Nastąpiło krótkie cięcie, okrzyk Bullera i koniec jego nosa upadł na podłogę.
— Tak, mój chłopcze! Nie dobrze jest grozić lynchem doświadczonym i uczciwym westmanom, bo wtedy wtyka się własny nos w niebezpieczeństwo, przyczem mogą go czasem obciąć. A nasz master storeman? O, tam stoi! Chodźcieno tutaj, kochani i pokażcie, o ile łokci nos wasz jest za długi!
Gospodarzowi widocznie nie było przyjemne to zaproszenie, bo postąpił tylko o krok.
— Przypuszczam — rzekł — gentlemani, że za moją gościnę nie zapłacicie mi w ten sposób!
— Gościnę? Nazywacie gościną to, że każecie sobie za pół litra wody z potażem płacić po trzy dolary?
— Oddam wam pieniądze natychmiast!
— Zatrzymajcie je sobie i nie bójcie się! Któż warzyłby potem porter i ale, gdybyśmy wam popsuli rzemiosło. Ale teraz uchodźmy stąd, bo te złotniaki gotowe nam jeszcze raz wsiąść na kark!
Ale Bob nie był z tego zadowolony.
— Massa chcieć iść? Oh, ah, czemu nie ukarać przedtem gospodarza za truciznę? Nigger Bob go ukarać!
Porwał rzeczywiście jedną flaszkę i podał gospodarzowi:
— Wypić flaszkę do żołądka. Prędko, bo Bob zastrzelić!
Gospodarz musiał spełnić rozkaz, ale zaledwie się z jedną flaszką uporał, Bob podał mu drugą.
— Jeszcze pić jedną!
I tę gospodarz wypróżnił.
— Znowu pić jedną!
W ten sposób musiał nieszczęśliwy wypić pięć butelek, przyczem robił miny nad wyraz komiczne.
— Tak, ah, oh, teraz gospodarz wypić pięć razy trzy dolary i mieć w brzuchu dużo kwasu!
Byliśmy więc gotowi do drogi. Winnetou puścił złodzieja, który ściśnięty silnie nie mógł dotąd krzyczeć, ale teraz zaczął wyć tem głośniej. Wskoczywszy na konie, odjechaliśmy w samą porę, gdyż nieopodal domu gromadzili się już poszukiwacze złota ze strzelbami. Szczęściem nie było ich jeszcze wszystkich, dlatego niezaczepieni dostaliśmy się nad Sacramento.
— Gdzie leży Short-Rivulet? — zapytał Bernard.
— Na razie pojedziemy w górę rzeki— odrzekł Sam.
Teraz ruszyliśmy wyciągniętym kłusem, nie zwalniając biegu, dopóki nie oddaliliśmy się na tyle od gospody, że pościg nie mógł już dla nas być groźnym.
— Teraz staniemy! — zawołał Bernard. — Muszę listy przeczytać!
Zeskoczyliśmy z koni i usiedliśmy na ziemi. Marshall rozpieczętował listy i wziął się do czytania.
— To dwa ostanie — rzekł. — Allan skarży się, że mu nie odpowiadamy, a w ostatnim robi następującą ciekawą dla nas uwagę:
„... zresztą idą mi tu interesa lepiej, niż sam przypuszczałem. Pył i ziarnka złota odsyłałem przez pewnych ludzi do Sacramento i San Francisco, gdzie otrzymuję daleką wyższą cenę, aniżeli sam daję. W ten sposób podwoiłem sumę, którą z sobą wziąłem. Teraz jednak opuszczam Yellow-water-ground, gdyż niema tu już ani czwartej części dawnych zysków, a oprócz tego droga stała się tak niepewną, że nie mogę już odważyć się na żadną przesyłkę. Domyślam się nawet ze wszystkich oznak, że bravos chcą odwiedzić mój namiot. Dla tego zniknę stąd niespodzianie, nie zostawiając śladu po sobie, gdyż zbóje gotowi mnie ścigać. Wywiozę stąd więcej, niż sto funtów nuggetów i udam się do doliny Short-Rivulet, gdzie znaleziono miejsca bardzo obfite w złoto, gdzie też niewątpliwie w jednym miesiącu zrobię lepszy interes niż tutaj w czterech. Stąd pojadę przez Lynn do Humboldhaven, a potem okrętem do San Francisco...
— A zatem nasze wiadomości o jego wyjeździe do doliny Short-Rivulet sprawdzają się — odezwał się Sam. — Czy to nie dziwne, Charley? Ci Morgani także o tem wiedzieli. Ale skąd, he?
— Zapewne była o tem jakaś wzmianka na papierze, znalezionym w namiocie.
— Być może — wtrącił Bernard. — Jest tu jeszcze parę słów, które nam może coś w tym względzie wyjaśnią. Oto one:
„... zwłaszcza że nie potrzebuję licznego towarzystwa. Obchodzę się nawet bez przewodnika, gdyż narysowałem sobie wedle najnowszych map plan podróży, któremu się mogę powierzyć.“
— Czyżby ten plan zgubił albo brulion jego niebacznie wyrzucił? — wtrąciłem ja.
— I to nie jest wykluczone — rzekł Sam. — Nie jest westmanem i nie nauczył się tego, że czasem od najdrobniejszej okoliczności zawisło życie naprzykład. A jeśli dotarł tam szczęśliwie, to jeszcze pytanie, jak sobie poradzi z Indyanami Wężami, którzy mają tam swoje wsi, a dalej ku Lewis-fork swoje ostępy myśliwskie.
— Czy oni tacy źli, jak Komancze? — zapytał Bernard z obawą.
— Oni wszyscy jednacy, szlachetni dla przyjaciół, a straszni dla wrogów. My nie mamy powodu ich się obawiać, gdyż byłem u nich przez dłuższy czas i każdy Snake-Indian zna Sans-eara, jeśli nie osobiście, to ze sławy.
— Snake? — zapytał teraz Winnetou. — Wódz Apaczów zna Szoszonów[12], którzy są jego braćmi. Wojownicy Szoszonów są dzielni i wierni. Ucieszą się widokiem Winnetou, który wielekroć palił z nimi kalumet.
W ten sposób spadły nam z serca dwie troski. Zarówno Winnetou, jak i Sama łączyły przyjazne stosunki z tamtejszymi Indyanami i oczywiście obaj znali okolicę, w której należało szukać doliny Short-Rivulet. Obaj więc prowadzili nas dalej.
Teren, przez który musieliśmy teraz przejeżdżać, był przeważnie górzysty, gdyż opuściwszy dolinę Sacramento, zwróciliśmy się w góry San Jose. Była to droga uciążliwa, lecz najprostsza i najkrótsza, dzięki czemu spodziewaliśmy się wyprzedzić obu rozbójników. Byli oni wprawdzie o dwa dni przed nami, ale obrali sobie widocznie inną drogę, gdyż w przeciwnym razie bylibyśmy na ich trop natrafili.
Z gór Józefa skręciliśmy na północny wschód i w tydzień po odjeździe z Yellow-water-ground dostaliśmy się do podnóża potężnej góry o piętnastu milach średnicy, sterczącej jak ścięty stożek nad inne góry. U stóp jej rosły gęsto drzewa liściaste, zbocza zaś nieco wyżej pokryte były nieprzebytą puszczą szpilkową. W samym środku jej podstawy górnej niejako leżało jezioro, zwane dla swego posępnego otoczenia black eye[13]. Do niego wpada od zachodu Short Rivulet.
Skąd się tam wzięło złoto? Z wyższych miejsc nie mogła go spłukać woda, musiało więc chyba być pochodzenia plutonicznego. Podziemne moce, wypędzając w górę ten stożek, wyrzuciły widocznie zarazem skarby złota, dlatego należało przypuszczać, że tam zamiast piasku znajdują się całe żyły i pokłady tego kruszcu, o wiele wydatniejsze aniżeli w dolinie słynnego Sacramento.
Wspinając się na górę, wjechaliśmy w taką dzicz pierwotną, że straciliśmy niemal odwagę, żeby się przecisnąć przez nieprzebyty chaos skał i boru. Lecz im dalej posuwaliśmy się, tem mniej napotykaliśmy trudności. Uciążliwe podszycie leśne niknęło coraz to więcej, aż w końcu znaleźliśmy się w olbrzymim tumie, którego powałę tworzyły gąszcze gałęzi i konarów, wspartą na milionach kolumn, tak grubych niekiedy, że zaledwie trzech ludzi zdołałoby je objąć, a stojących od siebie tu i ówdzie o kilkanaście łokci.
Taka puszcza robi na wrażliwym umyśle takie same wrażenie, jak świątynia na dziecku, wchodzącem do niej poraz pierwszy.
Ze wszystkich stron szumi i wieje dokoła człowieka. Serce przepełnia się dziwnemi uczuciami, wiara zapuszcza korzenie coraz to głębiej i mocniej, a syn ziemi wydaje się sobie tak małym, jak robak, który usiłuje wspiąć się na szczyt gigantycznego dębu, lecz zanim tam dojdzie, dawno już żyć nie będzie. Tak samo dzieje się z człowiekiem, który uważa siebie za pana stworzenia, a właściwie tylko z łaski Boga otrzymał jako niezasłużony dar pierwsze miejsce pomiędzy ziemskiemi stworzeniami.
Tak wspinaliśmy się zwolna, lecz ciągle pod górę, dopóki nie dostaliśmy się na ową równinę, po której już łatwiej jechało się naprzód. Pod wieczór dotarliśmy do południowego brzegu „Czarnego Oka“, którego głębokie, nieruchome wody błyszczały ku nam fosforycznym blaskiem jak zagadka, której rozwiązanie sprowadza nieuniknioną śmierć.
W dolinie nie było już słońca, tu jednak zapadał dopiero zmrok wieczorny, dzięki czemu mogliśmy jeszcze część brzegów dobrze przeszukać.
— Jedziemy dalej? — zapytał Marshall, pragnąc jak najprędzej brata zobaczyć.
— Moi bracia rozłożą się tu obozem! — rzekł Winnetou krótko i dobitnie, jak to było jego zwyczajem.
— Well — zgodził się Sam. — Jest tu pyszny mech na łoża, a nad wodą trawa dla koni. Jeśli sobie teraz wyszukamy zakryte miejsce, do czego naprzykład później czasu by nam nie starczyło, to możemy nawet rozniecić małe indyańskie ognisko, aby upiec indyka, zastrzelonego przez Boba.
Tak, Bob dziś poraz pierwszy upolował coś do jedzenia i był wcale dumny z tego niezbitego dowodu, że jest pożytecznym człowiekiem w naszem towarzystwie. Wkrótce znaleźliśmy miejsce, jakiego sobie Sam życzył i rozłożyliśmy się obozem.
Niebawem zapłonął ogień, a Bob zajął się gorliwie obdzieraniem z piór charakterystycznego północno amerykańskiego ptaka. Tymczasem zapadła noc zupełnie czarna, a w migotliwem świetle ogniska wystąpiły pnie, konary i gałęzie w dziwacznej postaci. Upiekliśmy indyka, a zjadłszy tę wspaniałą wieczerzę, spaliśmy spokojnie do rana.
O świcie ruszyliśmy dalej i dotarliśmy niebawem do doliny Short-Rivulet. Jak wskazywała jego nazwa[14], przyjmował ten potok tylko słabe dopływy z kilku kopiastych wzgórz i prawdopodobnie w porze gorącej zupełnie wysychał.
Zastaliśmy tu zburzone namioty, skopane złotodajne miejsca i wszędzie ślady gwałtownej walki.
Nie ulegało wątpliwości, że na poszukiwaczy złota napadli rozbójnicy. Nigdzie jednak nie widzieliśmy trupów.
Po dłuższych poszukiwaniach zobaczyliśmy po drugiej stronie pod drzewami trochę większy namiot. Był on także podarty, pocięty i poszarpany. Ani jeden ślad, ani jeden najdrobniejszy przedmiot nie wyjaśniał, do kogoby należał ten namiot.
Jakże rozczarował się Bernard w swych nadziejach, że zastanie tu brata!
— Tu mieszkał Allan! — rzekł stanowczo.
Przeczuwał to, a przeczucie mogło być słuszne. Objechaliśmy dokoła dolinę, otoczoną puszczą i natrafiliśmy na ślady, które prowadziły zachodniem zboczem góry. Tamtędy niewątpliwie wynieśli się rozbójnicy.
— Allan chciał się stąd udać przez Lynn do Humboldshaven, a zbóje puścili się za nim — zauważył znowu Bernard.
— Zapewne, jeżeli umknął — odrzekłem. — Ta okoliczność, że nie widać trupów, nie dowodzi jeszcze, że napadnięci uszli. Przypuszczam, że zabitych wrzucono do jeziora.
Głęboko pod wodami Black-eye leżeli może teraz ludzie, którzy marzyli o bogactwie, o szczęściu i rozkoszach. Ciemny demon, zwany złotem, wyrwał ich z tych marzeń i wtrącił w objęcia śmierci.
— A kim byli mordercy? — zapytał groźnie Marshall.
— Mulat i obydwaj Morgani, którzy tak długo nam umykali, pomimo że byliśmy tuż za nimi.
— Ale teraz będą już nasi, — rzekł Sans-ear — a wówczas tylko Sam Hawerfield będzie miał prawo z nimi się załatwić, bo ma z nimi rachunki.
— A zatem naprzód i za nimi!
Trop nie był tak wyraźny, żebyśmy mogli zliczyć poszczególne ślady, dalej jednak w lesie jechał każdy swoim torem i naliczyliśmy dwadzieścia zwierząt. Przez długi czas przypatrywałem się dokładnie odciskom z następującym wynikiem, który przedstawiłem towarzyszom:
— Jest szesnastu jeźdźców, a cztery objuczone muły. Kopyta tych ostatnich odcisnęły się ostrzej, a że to muły, poznać po tem, że często bardzo się narowiły. Rozbójnicy nie zdołają tak prędko naprzód się posuwać, jest więc nadzieja, że dojdziemy do nich, zanim dościgną Allana.
Popołudniu dotarliśmy do miejsca, gdzie nocowali po raz pierwszy. Po małym odpoczynku nie przerywaliśmy pochodu, dopóki było trop widać i położyliśmy się spać tylko na kilka godzin. O świcie ruszyliśmy znowu dalej i już przed południem przybyliśmy na miejsce ich drugiego noclegu, czyli zbliżyliśmy się do nich o jeden dzień.
Wieczorem chcieliśmy się dostać do górnego Sacramento, spływającego tu z Shasta i spodziewaliśmy się dopędzić zbójów nazajutrz. Tymczasem spotkała nas wielce niemiła przeszkoda. Oto trop się podzielił. Sacramento tworzy tu wielki łuk, ku któremu właśnie jechaliśmy wprost. Stąd jednak skręcał trop mułów i sześciu jeźdźców na lewo, aby łuk przeciąć, tymczasem reszta zatrzymała poprzedni kierunek.
— All devils, to fatalne — rzekł Sam. — Czy to podstęp wojenny, czy na przykład przypadek?
— Względem nas pewnie tylko przypadek — odrzekłem.
— Ale czemu się dzielą? — zapytał Bernard.
— To bardzo łatwo zrozumieć — odpowiedziałem. — Muły, niosące zdobycz z nad Black-eye, przeszkadzają rabusiom w szybkiej jeździe. Ci dlatego wysyłają transport naprzód, a sami puszczają się pośpieszniej za Allanem. Gdy mu jego mienie odbiorą, połączą się znowu gdzieś nad Sacramento.
— Well, zostawmy zatem muły na przykład, a jedźmy za rozbójnikami. Moja Tony oddawna już gniewa się na mnie za to, że posuwamy się naprzód jak ślimaki!
— Ej, czy to nie przesada! Zresztą należy tu rozważyć jeszcze jedno, Samie. Którego z obu Morganów zastrzegasz sobie?
— Zounds! Jak możesz pytać w ten sposób, Charley? Oczywiście, że obu!
— Hm, to się nie uda!
— Dlaczego?
— Muły niosą złoto. Jeśli Fred Morgan je odsyła, to komu je powierzy?
— No?
— Rozumie się, że nikomu innemu tylko synowi.
— Masz słuszność. Ale co czynić?
— Którego chciałbyś mieć prędzej?
— Starego.
— To dobrze; a więc naprzód i to prosto przed siebie!
Przeprawiliśmy się rzeczywiście o przedtem oznaczonym czasie przez Sacramento i rozbiliśmy obóz po drugiej stronie. Nazajutrz rano ruszyliśmy dalej tropem, ciągle wyraźnym. W południe dostaliśmy się na dolinę, gdzie ślady były tak świeże, że oddział nie mógł być dalej jak o pięć mil przed nami.
Teraz natężyliśmy konie, gdyż musieliśmy się do ściganych tak zbliżyć, żebyśmy mogli podejść nocny ich obóz. Wszyscy prawie byliśmy w gorączkowem podnieceniu, mając przed sobą morderców, których tak długo szukaliśmy daremnie. Mój kary ogier niósł mnie ciągle przodem, a tuż za nim biegł człapak Apacza. Wtem pokazało się takie mnóstwo śladów, że musiało tam być przynajmniej stu jeźdźców. Na ziemi widniały ślady walki, a na wielkolistnej roślinie ujrzałem nawet krew skrzepłą!
Zbadaliśmy dokładnie całe to miejsce. W lewo prowadziły na dolinę ślady trzech koni, a szeroki trop kopyt wiódł prosto.
Ruszyliśmy tropem szerokim i to z największym pośpiechem. Jeźdźcy byli napewno Indyanami, a ponieważ Allan nie wyprzedził ich bardzo, przeto mógł łatwo wpaść im w ręce. Ujechawszy może milę, ujrzeliśmy przed sobą namiot indyańskiego obozu.
— Szoszoni! — rzekł Winnetou.
— Węże! — potwierdził Sam, prowadząc nas prosto do obozu.
W samym środku stało przeszło stu Indyan, zgromadzonych dokoła wodza. Na nasz widok pochwycili za strzelby i tomahawki i otworzyli koło.
— Ko-tu-cho! — zawołał Winnetou, podjeżdżając do wodza tak gwałtownie, jak gdyby go chciał stratować, i osadził konia tuż przed nim.
Zagadnięty nie drgnął nawet powieką na tę karkołomną sztuczkę Apacza, teraz jednak wyciągnął rękę i powitał go:
— Winnetou, wódz Apaczów! Radość gości wśród wojowników Szoszonów, a rozkosz w sercu ich wodza, gdyż Ko-tu-cho pragnął zobaczyć się z walecznym bratem swoim Winnetou!
— A ze mną nie? — zapytał Sam. — Czyli wódz Wężów nie zna już przyjaciela swego, Sans-eara?
— Ko-tu-cho zna wszystkich swoich przyjaciół i braci. Niechaj będą pozdrowieni w wigwamach jego wojowników!
Wtem przeszył powietrze przeraźliwy krzyk. Oglądnąwszy się w tej chwili, zobaczyłem jak Bernard klęczał obok jakiejś postaci, leżącej na ziemi. Postąpiłem do niego czemprędzej i przekonałem się, że człowiek, leżący przy chacie, już nie żył; kula przebiła mu piersi. Był to biały i tak podobny do Bernarda, jak brat do brata. To podobieństwo pouczyło mię o wszystkiem niestety!
Towarzysze nasi podeszli również bliżej, lecz nikt nie przemówił ani słowa. Bernard klęczał w milczeniu nad zamordowanym, całował jego usta, czoło i policzki, odgarniał mu z twarzy powichrzone włosy i obejmował go rękoma za szyję. Potem podniósł się i zapytał:
— Kto go zabił?
Wódz odpowiedział:
— Ko-tu-cho wysłał wojowników, żeby ćwiczyli konie. Ci zobaczyli trzy blade twarze, a za niemi więcej prześladowców, również białych. Kiedy czternastu ludzi ściga trzech, to ścigający nie są ani dobrzy, ani waleczni. To też moi wojownicy pośpieszyli tym trzem z pomocą. Lecz wtedy tych czternastu wystrzeliło, a jedna kula ugodziła tę bladą twarz. Potem czerwoni wojownicy wzięli jedynastu do niewoli, a trzech uciekło. Ta blada twarz zmarła na ich rękach, a owi dwaj, którzy z nim byli, spoczywają na rogożach w wigwamie.
— Muszę ich widzieć w tej chwili! Ten zabity jest mój brat, syn mojego ojca, — dodał Bernard, przypomniawszy sobie dalsze znaczenie, które ma słowo „brat“ u dzikich.
— Mój biały brat przybył z Winnetou i Sansearem, przyjaciółmi Szoszonów, Ko-tu-cho tedy uczyni, czego on żąda. Niech mój brat pójdzie za mną!
Zaprowadzono nas do wielkiego namiotu, gdzie leżeli jeńcy ze związanemi nogami i rękami. Mulat z blizną na prawym policzku był także z nimi. Obu Morganów nie było widać.
— Co moi bracia zrobią z temi blademi twarzami? — zapytałem.
— Czy biały brat zna ich także?
— Znam. To rozbójnicy, którzy mają na sumieniu śmierć wielu ludzi.
— W takim razie osądzą ich biali bracia.
Porozumiałem się z towarzyszami spojrzeniem i odpowiedziałem:
— Zasłużyli na śmierć, lecz my nie mamy czasu ich sądzić. Oddamy ich naszym czerwonym braciom.
— Mój brat słusznie postąpi!
— Gdzie są ci biali, którzy byli przy zabitym?
— Niech moi bracia pójdą za mną!
Wprowadzono nas do drugiego namiotu, w którym spali dwaj ludzie, ubrani jak tropeirowie. Zbudzono ich, lecz z odpowiedzi ich przekonaliśmy się, że stosunek ich do Allana był czysto służbowej natury. Wyjaśnienia ich w tej sprawie były bardzo powierzchowne. Wróciliśmy do zabitego.
Bernard przebył twardą szkołę w ostatnich miesiącach. Wzmocnił się na duchu i na ciele, ale ręce mu drżały, gdy badał kieszenie tak długo szukanego brata. Zabrał z nich wszystko, co zawierały. Przypatrywał się pilnie znanym sobie przedmiotom, a gdy otworzył notatkę i zobaczył ukochane pismo, jął całować kartki i wybuchnął gorzkiem szlochaniem. Ja stałem zaraz obok niego i nie zdołałem także powstrzymać łez.
Szoszoni stali nieopodal, a po twarzy dowódzcy przemknęło coś, jakby pogarda dla naszej słabości. Winnetou, nie mogąc znieść tego, wskazał na nas i rzekł:
— Niechaj wódz Szoszonów nie sądzi, że to są baby. Brat zabitego walczył z palowcami, z Komanczami i okazał dłoń mocną, a mój czerwony brat zna tę drugą bladą twarz: to Old Shatterhand.
Lekki pomruk przebiegł szeregi Wężów, ich wódz zaś przystąpił bliżej i podał nam rękę.
— Ten dzień obchodzić będą uroczyście we wszystkich wigwamach Szoszonów. Bracia moi zatrzymają się w naszych chatach, będą jeść u nas mięso, pić fajkę przyjaźni i przypatrywać się zabawom naszych wojowników.
— Biali mężowie będą gośćmi czerwonych braci, ale nie dzisiaj, wrócą jeszcze później. Zostawią zwłoki i mienie zabitego i popędzą natychmiast za mordercami — odrzekłem.
— Tak — potwierdził Bernard. — Zostawię tu Allana i jego służących i nie zaczekam ani minuty. Kto idzie z nami na pościg?
— Oczywiście, że wszyscy! — zapewniłem stroskanego towarzysza.
Winnetou i Sam przystąpili do swoich koni. Wódz Szoszonów wydał swoim kilka cichych rozkazów. Przyprowadzono mu pysznego, po indyańsku okulbaczonego rumaka.
— Kotucho pójdzie ze swoimi braćmi. Własność zmarłej bladej twarzy przechowa się w wigwamie wodza, a kobiety jego będą opłakiwały zabitego.
Oto był owoc krótkich odwiedzin u Indyan Snake; zabraliśmy z sobą dzielną siłę na pościg za mordercami.
Ze stanu ich śladów, zupełnie dobrze widocznych, wynikało, że wyprzedzili nas o dwie godziny drogi, ale konie nasze, jak gdyby rozumiejąc nasz zamiar, zmiatały tak przez równinę, że iskry byłyby krzesały, gdyby pędziły po kamienistym gruncie. Tylko gniady Boba okazywał zmęczenie, ale murzyn ciągle go zachęcał do pośpiechu, dlatego musiał kroku dotrzymać.
— Hoh, hih, hiiih! — ryczał. — Koń musieć biec, gnać, żeby Bob złapać zabójców dobrego massy Allana!
Minęło już pół popołudnia, a morderców należało doścignąć przed wieczorem. Po trzech godzinach szalonej jazdy zsiadłem z konia, aby trop zbadać. Odciski były nadzwyczaj ostre, chociaż ziemia porosła była krótką trawą; nie podniosło się było jeszcze ani jedno źdźbło. Zbóje mogli więc być najwyżej milę przed nami.
Od czasu do czasu przykładałem do oczu lunetę, aby w kierunku tropu przeszukać widnokrąg, wreszcie ujrzałem trzy punkty, zwolna pozornie posuwające się przed nami.
— Tam są na przedzie! — rzekłem.
— Halloo, na nich! — krzyknął Bernard i podpędził konia.
— Powoli! — zawołałem nań.— To nam się na nic nie przyda; otoczyć ich musimy. Mój ogier i koń wodza wytrzymają jeszcze jazdę. Ja pojadę w prawo, Kotucho w lewo. W dwadzieścia minut prześcigniemy ich niepostrzeżenie, a potem wy ruszycie na nich.
— Uff! — potwierdził wódz Szoszonów i jak strzała puścił się w lewą stronę.
Ja udałem się równie prędko w prawo, a w dziesięć minut straciłem towarzyszy z oczu, chociaż oni także naprzód jechali. Mój wierzchowiec nie okazywał znużenia pomimo trudów dni ostatnich; nie miał ani płatka piany na pysku i ani śladu potu na gładkiej skórze, a sadził naprzód tak elastycznie, jak gdyby jego pięknie zbudowane ciało było z kauczuku.
Po piętnastu minutach zboczyłem w lewo i już wkrótce przez lunetę ujrzałem zbrodniarzy z boku za sobą, wodza zaś Wężów choć nieco w tyle poza mną, jednak także przed nimi. Obaj zwróciliśmy się teraz ku mordercom.
Ponieważ jechaliśmy naprzeciwko siebie, przeto wkrótce nas zauważyli. Spojrzeli poza siebie i spostrzegli, że stamtąd także ich ścigano. Pozostał im tylko jeden środek ucieczki, to jest przebić się pomiędzy nami. Rzucili się więc ku Szoszonowi.
— Teraz wytrwaj, mój kary!
Wydawszy ten ostry przeraźliwy okrzyk, który wytresowanego po indyańsku konia podnieca do wytężenia wszystkich sił, podniosłem się w strzemionach, aby koniowi jak najbardziej ulżyć ciężaru i ułatwić oddychanie. Tak pędzi jeździec tylko wtedy, gdy za jego plecami szaleje pożar preryi.
Wtem jeden z morderców, w którym natychmiast poznałem Freda Morgana, zatrzymał konia i przyłożył strzelbę do policzka. W tej samej chwili, kiedy błysnął strzał, runął wódz Szoszonów razem z koniem, jakby rażony piorunem. Sądziłem, że albo on, albo rumak jego został zabity, i wydałem okrzyk jak wściekły, lecz na szczęście pomyliłem się, gdyż w następnej chwili Kotucho zerwał się i rzucił na zbójów. Była to jedna ze sztuczek, których Indyanie latami uczą swoje konie. Jego ogier wytresowany był w ten sposób, że na oznaczone słowo padał błyskawicznie na ziemię, a kula musiała ponad nim przelecieć.
Gdy wódz Szoszonów tomahawkiem już powalił był jednego zbója, wpadłem ja na Freda Morgana. Postanowiłem pochwycić go żywcem i nie zważałem na to, że skierował ku mnie rusznicę, w której miał jeszcze drugi nabój. Koń jego nie stał spokojnie; huknął strzał, a kula przebiła się przez rękaw mojej bluzy.
— Hurra, tu jest Old Shatterhand! — zawołałem.
Świsnęło lasso, koń mój obrócił się i pocwałował wstecz, ja poczułem silne szarpnięcie i oglądnąłem się poza siebie. Pętla przycisnęła Morganowi obie ręce do ciała i pociągnęła go za mną. Równocześnie ujrzałem, że już Sam z dwoma towarzyszami przybiegł na miejsce. Trzeci zbój wystrzelił do Bernarda, lecz w tej samej chwili położyły go trupem kule Sama i wodza Szoszonów.
Zeskoczyłem z konia. Nareszcie mieliśmy w ręku Freda Morgana! Był ogłuszony upadkiem z konia. Zdjąłem z niego moje lasso i związałem go jego własnem. Tymczasem nadciągnęli i inni. Bob pierwszy zsiadł prędko z konia i dobył noża.
— Oh, ah, nigger Bob być tutaj z nożem i zakłuć powoli na śmierć złego zbója, mordercę!
— Stój! — zawołał Sam, chwytając murzyna za rękę. — Ten człowiek mój!
— Czy tamci nie żyją? — zapytałem.
— Obaj! — odrzekł Bernard, któremu krew płynęła z ramienia.
— Jesteście ranni?
— Tylko draśnięty.
— I to nie dobrze, gdyż mamy jeszcze daleką jazdę przed sobą. Musimy dopędzić muły! Co zrobimy z Morganem?
— On mój! — powtórzył zawzięty Sam. — Ja mam o tem rozstrzygać. Oddaję go master Bernardowi i Bobowi, którzy go zawiodą do obozu Szoszonów i przypilnują tam, dopóki my nie powrócimy. Bernard naprzykład ranny i z bratem ma do czynienia; Bob musi być przy nim, a nas czterech wystarczy, jak sądzę, na sześciu ludzi z mułami.
— Plan dobry, a zatem do dzieła!
Morgana przywiązano troskliwie do konia, a Bernard i Bob wzięli go w środek i udali się do obozu Szoszonów. My zostaliśmy jeszcze na miejscu, aby dać koniom odsapnąć i trochę popaść.
— Długo nie możemy tu bawić — zauważyłem. — Musimy jeszcze skorzystać z dnia, aby naprzód podążyć.
— Dokąd jadą moi bracia? — spytał Kotucho.
— Ku wodom Sacramento, pomiędzy górami San John i San Josef — odrzekł Sam.
— W takim razie niechaj moi bracia będą spokojni! Wódz Szoszonów zna każdy krok drogi do tych wód. Mogą paść swoje konie, a potem nocą pojechać.
— A jednak nie powinniśmy byli tak prędko odesłać Morgana, lecz o niejedno wypytać go przedtem — wtrącił Sam.
— Czemu?
— Należało go przesłuchać.
— To później uczynimy, a właściwie to wcale nie jest potrzebne. Wina jego stokroć dowiedziona.
— Ale mogliśmy się od niego dowiedzieć, gdzie się miał spotkać z mułami!
— Pshaw! Czy sądzisz naprawdę, że byłby nam to zdradził?
— Przypuszczam!
— To się grubo mylisz. On nie wyda nam pod nóż syna i zrabowanych skarbów, będąc zwłaszcza przekonanym, iż losu swego nie zmieni.
— Mój brat Szarlih ma słuszność! — potwierdził Winnetou. — Oczy czerwonych i białych myśliwców są dość bystre, by znaleźć ślady mułów.
Wódz Apaczów dobrze mówił, chociaż bylibyśmy oszczędzili czasu, gdybyśmy się byli dowiedzieli o miejscu spotkania Morgana z synem i towarzyszami.
— Kogo moi bracia szukają? — zapytał Szoszon wbrew zwyczajowi czerwonych, którzy nie okazują nigdy ciekawości wobec obcych. Tu jednak znajdował się wobec ludzi, których uważał za równych sobie i mógł odstąpić od tej zasady.
— Towarzyszy morderców, których pojmali wojownicy Szoszonów — odpowiedziałem.
— Ilu ich jest?
— Sześciu.
— Tych potrafi zabić jeden z moich braci. Znajdziemy ich i sprowadzimy do tamtych.
Gdy zmrok zapadał, konie były już tak pokrzepione na siłach, że mogliśmy je nanowo natężyć. Wskoczywszy z nową otuchą na siodła, powierzyliśmy się przewodnictwu wodza, który jechał przed nami przez cały wieczór i całą noc z taką pewnością siebie, że dowiódł nam prawdy słów swoich, co do znajomości każdego kroku tej drogi.
Prerya leżała już od dawna za nami. Teraz przejeżdżaliśmy to przez góry, to znów przez doliny, to po krótkich przestrzeniach lasu i sawanny. Odpocząwszy nad ranem, ruszyliśmy dalej w tym samym kierunku, aż wreszcie ujrzeliśmy przed sobą dolinę Sacramento.
Zjechaliśmy tam wprost ku temu miejscu, z którego w prawo i w lewo wrzynała się w góry boczna dolina, gdzie też znajdował się dom, utworzony przez ziemne ściany, obite deskami. Nad drzwiami widniał napis „Hotel“. Właściciel jego obrał bardzo dobry punkt dla swej siedziby. Dowodziła tego frekwencya, jaką się cieszył, gdyż przed domem stało mnóstwo wozów, koni wierzchowych i jucznych, wnętrze zaś nie mogło widocznie wszystkich pomieścić, skoro poustawiane na dworze stoły i ławki były silnie obsadzone.
— Czy wstąpimy tam, aby się czegoś dowiedzieć? — spytał mnie Sam.
— A masz jeszcze nuggety na ale z Bostonu w Staffordshire? — odrzekłem, śmiejąc się.
— Znajdą się jeszcze!
— To wejdźmy!
— Tylko nie do środka, jeśli jesteś tak łaskawy, gdyż mało co tak lubię, jak garść swobodnego świeżego powietrza.
Podjechaliśmy przed dom, przywiązaliśmy konie i usiedliśmy za ścianą, zbitą z desek, na której uderzał w oczy dumny napis: weranda.
— Co panowie piją? — spytał Ganymed, który się zaraz zjawił.
— Piwo. A ile kosztuje? — odpowiedział Sam.
Aha. Poczciwy westman był dzisiaj przezorniejszy, niż w Yellow-water-ground.
— Porter pół dolara, ale tak samo.
— Prosimy o porter!
Służący przyniósł cztery flaszki, postawił przed nami i oddalił się czemprędzej. Mimo jego pośpiechu chciał Sam rozpocząć go wypytywać, gdy wtem ja, rzuciwszy okiem przez dziurę, służącą jako okno od strony drogi, dałem mu wczas jeszcze znak ręką.
Oto jedną z bocznych dolin zjeżdżało sześciu ludzi, z których dwaj prowadzili cztery muły za cugle, a pierwszym z nich nie był nikt inny, tylko Patrik Morgan. Stanęli przed hotelem, przywiązali swoje zwierzęta i zajęli miejsce przy jednym ze stołów, pod naszem oknem. Jednem słowem zrobili tak, jak tylko mogliśmy sobie życzyć.
Dlaczego jednak muły ich nie były już objuczone? Schowali zapewne przedmioty zrabowane w jakiejś kryjówce i wybrali się na schadzkę z towarzyszami.
Zamówili brandy i zaczęli rozmowę, z której rozumieliśmy każde słowo.
— Czy też spotkamy już waszego ojca i kapitana? — spytał jeden z nich.
— Być może — odrzekł Patrik. — Mogli jechać prędzej od nas, a z Marshallem załatwili się chyba bez trudu. Miał przecież tylko dwu towarzyszy.
— To wysoce nierozważny człowiek, że wioząc z sobą takie skarby, odbywał podróż tylko samotrzeć.
— Tem lepiej dla nas! Był on, jak się zdaje, zawsze nieostrożny, gdyż nie byłby w Yellow-water-ground wyrzucił planu podróży. Ale, do wszystkich dyabłów, co to?
— Co?
— Przypatrzcie się tamtym koniom!
— Troje pysznych zwierząt, ale czwarte, to prawdziwa osobliwość. Któryż rozumny człowiek siada na taką kreaturę!
Sam ścisnął pięści.
— Dam ja wam kreaturę, że naprzykład wyskoczycie ze skóry! — mruknął półgłosem.
— Ten koń to rzeczywiście unikat. Jakkolwiek tak wygląda, to jednak jest to jeden z najsłynniejszych koni na dzikim Zachodzie. Wiecie, czyj jest?
— No?
— Sans-eara.
— Do stu piorunów! On podobno jeździ na takim koźle!
— On więc jest tu rzeczywiście! Pijcie prędko i ruszajmy stąd! Miałem z nim raz małe spotkanie i nie chciałbym, żeby mnie poznał.
— Nie uda ci się jednak tego uniknąć — mruknął Sam.
Owych sześciu wsiadło na koń i odjechali.
— Oto ludzie, których szukamy — wyjaśniłem Szoszonowi. — Moi czerwoni bracia prześcigną ich, a ja z Samem pojadę za nimi. Potem weźmiemy ich między siebie:
— Uff! — odrzekł Kotucho i powstał.
Obaj z Winnetou usiedli na konie. Sam zapłacił za porter, wcale niezły, poczem ruszyliśmy za Patrikiem, trzymając się zawsze tak, żeby nas nie dostrzegł.
Okolica osamotniała niebawem, a gdy dostaliśmy się na obszary, gdzie nie mogły już nas osłonić ani zarośla, ani zakręty, rozpuściliśmy konie i dopędziliśmy tych obwiesiów, zanim się domyślili, że to ich dotyczy. Tuż przed nimi znajdowali się Winnetou i Kotucho.
— Good day, master Meerkroft! — rzekł Sam. — Czy to ciągle jeszcze te konie, które ukradliście Komanczom?
— S’death! — zaklął zagadnięty i porwał strzelbę, lecz zrzucono go z konia, zanim zdołał wypalić.
Obaj wodzowie jechali tylko trochę przed tym zbójem, a lasso Winnetou owinęło mu się dokoła ramion. W jednej chwili rozprószyło się pięciu innych. Sam i Szoszon wystrzelili do nich i chcieli już za nimi popędzić.
— Stójcie, dajcie im pokój! — zawołałem. — Głównego łotra przecież mamy!
Nie usłuchali jednak. Huknęły jeszcze dwa strzały, a piątego zrzucił z konia goniący za nim Kotucho.
— Cóż wy robicie? — złajałem Sama, — Ich ślady zaprowadziłyby nas pewnie na miejsce schadzki, a potem tam, gdzie ukryli swe skarby.
— Morgan będzie nam to musiał powiedzieć!
— Nie zechce!
Pokazało się wkrótce, że miałem słuszność, gdyż pomimo gróźb nie dał odpowiedzi na żadne z naszych pytań. Złoto, z powodu którego tylu ludzi musiało postradać życie, przepadło; deadly dust!
Przywiązaliśmy Patrika, jak przedtem jego ojca, do konia, przejechaliśmy, aby „hotel“ ominąć, przez Sacramento, który tu nie był głęboki, i dostaliśmy się do gór nie zaczepieni przez nikogo.
Także podczas całej dalszej jazdy nie można było z jeńca ani słowa wydobyć. Dopiero gdy znalazłszy się przed obozem, ujrzał wychodzącego naprzeciwko nas jubilera, mruknął przez zęby jakieś przekleństwo. Zabrałem go do namiotu, gdzie znajdowała się reszta pojmanych, a między nimi jego ojciec.
— Mr. Morgan, przedstawiam wam syna, za którym pewnie tęskniliście bardzo — rzekłem do niego.
Stary błysnął ku mnie wściekłemi oczyma, lecz nie wyrzekł ani słowa. Ponieważ zbliżał się wieczór, przeto sąd nad jeńcami należało odłożyć do jutra. Zjedliśmy wieczerzę w namiocie wodza jako jego goście i zapaliliśmy kalumet pokoju. Potem udał się każdy do przeznaczonego dlań namiotu.
Znużony wysiłkami ostatnich dni, spałem nadzwyczajnie twardo, na co zresztą mogłem sobie tu w obozie pozwolić. Na preryi nie było to dopuszczalne. Czy śniłem, czy też była to prawda? Walczyłem z dzikiemi postaciami, które otaczały mnie wrogo, by mi zadać śmierć. Waliłem dokoła siebie jak wściekły, lecz nieprzyjaciele wyrastali tuzinami z ziemi. Pot spływał mi z czoła, poczułem, że nadchodzi dla mnie ostatnia godzina, poraz pierwszy opanowało mię śmiertelne przerażenie. Był to sen i strach zbudził mnie wkońcu, lecz skoro tylko otworzyłem oczy, posłyszałem na dworze okropny zgiełk.
Zerwałem się natychmiast i nie ubrawszy się nawet całkiem, pochwyciłem za broń i wybiegłem. Jeńcy zdołali się uwolnić w jakiś, nawet potem niewytłómaczony, sposób, wymknęli się z namiotu i chcieli liczne na szczęście straże zaskoczyć.
Ze wszystkich namiotów wyskakiwały bronzowe postaci Indyan, jeden z nożem, drugi z tomahawkiem, trzeci ze strzelbą w ręku. Zaraz także nadbiegł Winnetou i jednym rzutem oka objął sytuacyę, rozgrywającą się w świetle ognisk strażniczych.
— Dokoła obozu! — huknął w sam środek zbiegowiska i natychmiast pomknęło blizko ośmdziesiąt postaci pomiędzy namioty.
Z tego wszystkiego wywnioskowałem, że mój udział w walce nie jest koniecznie potrzebny, tembardziej że jeńcy nie mieli broni palnej, a Indyanie przewyższali ich liczbą dziesięćkrotnie, a gdy nadto usłyszałem w tej wrzawie głos Sama, uspokoiłem się zupełnie. I rzeczywiście, w niespełna dziesięć minut zabrzmiał krzyk przedśmiertny ostatniego z zabitych. Zobaczyłem z daleka jego blade oblicze, był to Fred Morgan, którego dosięgnął nóż Sans-eara.
Zwolna wyszedł mały westman z pomiędzy namiotów, a dostrzegłszy mnie, zapytał:
— Charley, czemu nam nie pomogłeś?
— Sądziłem, że sami podołacie.
— Well, tak się też stało. Ale gdybym ja był nie siedział przed namiotem, byliby naprzykład uciekli. Leżałem tuż przy ścianie i usłyszałem szmer wewnątrz. Natychmiast zawiadomiłem straże, by lepiej uważały.
— Czy który umknął?
— Nikt! Policzyłem ich dokładnie. Inaczej jednak przedstawiałem sobie obrachunek z Morganami.
To rzekłszy, usiadł przedemną i zaczął na swojej strzelbie nacinać upragnione od dawna dwa karby.
— No, ci, których kochałem, są już pomszczeni, a teraz niechaj śmierć przyjdzie, choćby dziś, albo jutro!
— Raczej powinniśmy jak prawdziwi chrześcijanie zakończyć tę przykrą sprawę modlitwą: Niechaj Bóg będzie dla nich łaskawym sędzią!
— Well, Charley! Nad ich grobem ustaje moja nienawiść. Niechaj dostąpią przebaczenia!
Poszedł zwolna i wsunął się do namiotu.
Nazajutrz odbyła się smutna uroczystość: pochowano Allana. W braku trumny owinięto go kilkoma bawolemi skórami. Szoszoni zbudowali z kamieni czworobok, w którym złożono zwłoki, poczem wzniesiono nad tem piramidę. Na jej szczycie zatknąłem krzyż z gałęzi, jako zwycięski znak zbawienia. Na prośbę Bernarda przemówiłem krótko a serdecznie nad grobem Allana i pomodliłem się głośno za jego duszę. Wszyscyśmy przejęci byli wzruszeniem z powodu zgonu pełnego nadziei człowieka, a nawet Szoszoni, stojący dokoła w poważnem milczeniu, złożyli ręce, łącząc się z nami w żałobie.
Po pogrzebie nie pozwolili Wężowie Bernardowi oddać się boleści. Cały tydzień jeszcze spędziliśmy tam na łowach, zabawach wojennych i innych rozrywkach. Wreszcie pożegnawszy gościnnych Indyan, powróciliśmy do San Francisco...
- ↑ Adwokat.
- ↑ Pasterz bydła.
- ↑ Eskudo = 9 koron.
- ↑ Kaczy ogon.
- ↑ Instrument muzyczny, złożony z 24 kawałków bambusa, a ważący z pięćdziesiąt funtów.
- ↑ Poszukiwaczy złota.
- ↑ Strzelba.
- ↑ Poganiacz mułów od tropa, trzoda.
- ↑ Naczynie do wypłukiwania złota.
- ↑ Dowódca tropeirów.
- ↑ Tak nazywają złodziei i morderców, którzy w San Francisco w osławionych Sidney-Coves zorganizowali rządy gwałtu i dopiero wspólnemi siłami mieszkańców zostali wypędzeni.
- ↑ Tak nazywają dzicy Indyan Wężów.
- ↑ Czarne oko.
- ↑ „Krótka rzeczka“.