<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Jaworski
Tytuł Amor milczący
czyli o absolutnej niemożliwości, by pewien młodzian zakochał się w damie jakiejkolwiek.
Pochodzenie Historje manjaków
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
AMOR MILCZĄCY
CZYLI O ABSOLUTNEJ NIEMOŻLIWOŚCI, BY

PEWIEN MŁODZIAN ZAKOCHAŁ SIĘ W DAMIE

JAKIEJKOLWIEK.
P. T. Publiko Słowików, Skowronków i innych dźwiękliwych Ptaszątek!

Oto przedewszystkim uspokoić Was muszę, iż przez swywolnie obrany temat wcale nie usiłowałem wtargnąć w granice cudzego państwa. Przeciwnie, zapewniam Was, że trylowych popisów w zaciszu bzów majowych swoją opowieścią o „Amorze“ nie zmącę, że, powszedniości ciężarem przytłoczon, niezdolny jestem wzbić się w perłowe przestwory jutrzenkowych poranków i głosić niepłatne peany ku pokrzepieniu ziemskich optymizmów. Moje bowiem dotychczasowe doświadczenia i utrwalone zdjęcia z panoramy miłosnych wydarzeń w spróchniałe gwizdanie ułożyły gadatliwe usta i zaopatrzyły chęć moją w psotność, jeno czyhającą na niszczące zgrzyty podczas symfonji płciowych uniesień. Cześć i chwałę śpiewacie zdarzającym się prawdom, ckliwie zagapione w ich bawole oczy, ja zaś przekrwionym z niedowiarstwa wzrokiem poza plecy prawdziwości sięgam i, niestety — tęsknię za przejrzystą plotką. Niegodny więc jestem śpiewać z Wami w chórze, a obawa o konflikt tematów zapewne zniknie, gdy niema pokrewieństwa dobrej woli i rozrodczych zapędów.
O! pośnijcie skołysane na wiotkich zarośli gałązkach, ukrywszy uczciwe dzióbki w piór zanadrzu, pośnijcie, ptaszęta, spokojne, gdyż nie istnieje groza niezdrowej z mej strony konkurencji. Wszak aksamitnym Waszym gardziołkom przyrodzone są wabiki cenne i tłumy sprawnych a czułych słuchaczy na ich odgłos się zbiegną. Ja zaś, Ptaszęta, ja nie jestem śpiewny. Głos mój od licznych przemilczeń zagasły, pół­‑martwy. Nikt rzeszy moich wielbicieli nie zna. Sam ich sobie spłodziłem z cichej mej radości i zazdrosny o nich jestem. Gdy zgryźliwie zrzędzę, ostrożnie wtykają ciekawe uszy w szpary u podłogi mej lichej izdebki, za kominkiem się gnieżdżą, a niektórzy śmielsi wtulają się w stare stękające fotele i podsłuchują chytrze. Wówczas rozkosz za skronie mię ujmuje i daje podnietę, by gędzić dla szpiegów ze wspomnień nad niecnym życia mego przemysłem. Im to wydaję wszystkie me ofiary, a oni mądrzeją przezemnie i, korzystając z wykrytych tajemnic, nie tęsknią za światłością dzienną, lecz niewywołane wśród cieniów szerzą zdradliwą agiencję dla moich korzyści.
Ale Wy nie rozśpiewajcie, Ptaszęta, mych przed Wami zeznań! Prawie bratem Wam jestem serdecznym, choć wielce nieszczęsnym. Zaś w gronie zasłuchanych gapiów zawsze jestem, stały Wasz wielbiciel i nieufny wyznawca. Nie zdradźcie mię, Ptaszęta!
Gdy już jako tako (dość niezrozumiale dla tych ptasich móżdżków) załatwiłem się z tą niesforną i pretensjonalną bandą lirycznych śmierdziuchów, poszukam głębszego zrozumienia u istot wyposażonych najwyższym ustrojem organicznym. Ale i wśród tych ostatnich, jako zróżniczkowanych na klasy i podklasy, wybiorę sobie dla szybszego porozumienia tylko te ofiary rodzącej przyrody, które, skarlałe fizycznie na korzyść rozpanoszonych intelektów, zdolne są do szybkiego procesu najdziwaczniejszych skojarzeń.
Nie w zarozumiałości mej powód, że tak wysoko sięgam, lecz tylko w skromnym fakcie, który przez spryt praktyczny najbardziej oburzonych nawet ułaskawić może. Zaś fakt ten — to brak wszelkiej twórczości we mnie, zastąpiony przez wytwórczość. A więc w miejsce solidnych, dla pokoleń przeznaczonych płodów, swojska staranna tandeta. Tandeta zaś, to serce współczesnych giełdziarskich obrotów i istota wymiany koniecznych towarów. Jest drogocenną we wszystkich pozorach i istotę rzeczy niedostępnych uprzystępnia, na zbyt podaje za tani pieniądz. Tandeta — to sztuka dążąca w samej sobie do swoich celów, do rozpowszechnień ogólnych i zawładnięć w sferze zjawisk zbyt masywnych, skrytych lub spłowiałych z doznanej obojętności.
P. T. Ewentualna Publiko Przygodnych Czytelników! o nadmiernie rozwiniętych mózgach i rozrzutnej pojemności wrażeń, zaprawdę pragnę, byś zechciała przyjąć moją tandetę i ocenić.
W przystępie niezwykłej śmiałości ośmielam się wezwać Was, byście z fałszywym uchwytem nie przystępowali do kartkowania mych „Historji“, jako zwyczajni jesteście z naślinionym palcem przebiegać strony wzruszających dzieł „literatury pięknej“. Pragnę bowiem zapoczątkować w mej Ojczyźnie literaturę brzydką i trudną.
Lecz w tym wypadku niewolno Wam doszukiwać się uporczywie banalnej chorości w opowieściach, które o tyle są chore, o ile wszystko, co żywe, musi chorzeć. A przyznam się, że nieznaczące słowo choroba w schorzałych Waszych ustach jest co najmniej nieprzyzwoite.
Zadaniem „Historji“ jest dotrzeć do istoty zapoznanych, pomijanych (przez Was!) ludzi, żyjących życiem podwójnym, Waszym szablonem współczesnym, bardzo chorym i ich oddechem samoistnym, do zdrowia tęskniącym. W nich oglądać możecie Waszą winę i przodków Waszych winki, więc nie zżymajcie się zbytnio, jeno najmniejszą wdzięcznością mi odpłaćcie, co zresztą kosztem równym uniesieniu załatwić możecie.
Historje są niewesołe, gdyż wszystkie wesołe (zapewniam!) już dawno rozeszły się w tysiącach egzemplarzy lub dziś jeszcze na gwałt są powtarzane i rozchwytywane. A już wobec Ptasząt uczciwie wspomniałem, iż nie czuję się na siłach do niezdrowej, naśladowczej konkurencji. Zapraszając Was, Przygodni Czytelnicy, do słuchania i patrzenia, zapraszam do pracy nad osnową moich opowieści.
Bądźcie łaskawi spodziewać się pomyśleń nawet w słowach skromnych i maciutkich i sami składajcie sobie pogmatwane sensy, marząc, gdyż w tym jest rozkosz czytania.
Wytchnienia napróżno nie wymagajcie, gdyż skąd go Wam dostarczyć, kiedy sny nawet nie są wypoczynkiem, a zmorą tylko i zdrętwieniem przedzgonnym.
Zaś stanowczo nie czytajcie „Historji“ na szezlongu, z przepełnionym żołądkiem, gdyż wówczas — za należyte trawienie nie ręczę!
Gdybyście zaś mieli popadać w paroksyzmy furji nademną, lub dali się unieść niezadowoleniu z niejasności tematu aż po granicę wymyślań trywjalnych, pozwolę sobie przypomnieć Wam skuteczny środek na złagodzenie wzburzenia, a mianowicie manifestacyjne wzruszenie ramion, o Przygodni Czytelnicy moi! — których nie kocham.


Z pełnym brakiem artystycznego obmyślenia i sprytu zapowiadam u wstępu, iż bohater tej sztucznej awantury już nie żyje. Nie żyje, gdyż padł ofiarą konfliktu, którego nigdy należycie nie był świadom, a który ja mu z całą bezwzględnością narzuciłem w pogoni za cudactwami.
Wiem, że historje, kończące się źle (a śmierć przecie ogólnie uważaną bywa za zły koniec choćby najgorszych początków), że więc te historje są niepoczytne. Jeżeli kiedy autor posuwa się tak daleko, iż każe umierać bohaterowi, powinien nagromadzić istny stek najróżnorodniejszych przeciwności, dziedzicznych obciążeń, bohaterskich rozpędów, uczuciowych rozmiękczeń i potwornych fatalizmów, by się usprawiedliwić i wzbudzić litość, przedewszystkim dla siebie samego, jako ponoszącego ogrom tych wysiłków, a dalej dla bohatera, który tym ogromem przytłoczony został. Litość bowiem z każdym losem się brata, dla każdego wymysłu znajdzie zrozumienie.
Tymczasem mój bohater umiera z powodu nieobliczalności mej wyobraźni, która śmierć jego ustanowiła jako takt niezachwiany, bez popularnych wyjaśnień. Wyobraźnia moja, mianowicie, twierdzi (o ile tylko zdolną jest do podobnej funkcji), iż śmierć literackich bohaterów nie powinna nigdy być zajściem psychologicznym (według pewnych zasad czy reguł), lecz tylko niespodzianką, czyli faktem nawskroś nielogicznym. Ja zaś pozostaję w trwałej zgodzie z moją wyobraźnią.
Również niewolno mi starać się o litość, co już sama materja opowieści wyjaśni. Wszak niema wybaczenia dla takiej potworności, jak brak szczerych, żywych uczuć dla kobiet w piersiach młodzieńczych. To stan anormalny, a anormalności w zdrowych społeczeństwach (np. nasze!) nie mogą liczyć na wyrozumienie.
Bohater mój, gdy już raz nim został i zejść nie chce z pod pióra, zgodził się jeszcze przed śmiercią na brak głębszego współczucia w szerszych warstwach społeczności, ale ja w mym trudnym położeniu muszę dążyć przez to pośmiertne rozpamiętywanie przynajmniej do wywołania zewnętrznego efektu, więc beznadziejnym głosem upraszam:
P. T. Ogóle Czytającej, Zdrowej Publiki, racz wydać ze siebie choć jednego wyrodka, reprezentanta anormalnej litości, któryby anormalnie westchnął nad losami anormalnej opowieści.
Znałem mecenasa Jerzego, bohatera, i mogę zapewnić, iż gdyby był pożył choć dzień dłużej ponad termin katastrofy, jaka go spotkała, byłby niewątpliwie ukazał się na deskach pierwszego lepszego z przedmiejskich teatrów rozmaitości, przebrany za klowna i skrzeczący z pełnego gardła rozpaczliwą arję Leoncavalla: „śmiej się, pajacu“. Występów swoich nigdy nikomu nie potrafiłby wyjaśnić, choć zachłystywałby się z rozpacznego wrzasku co wieczora aż po ostatek przeżywanych dni.
Stąd wniosek prosty, że posiadał on dość rozwinięte poczucie a raczej przeczucie kiełkującej w nim dramatyczności, bez najlżejszego uświadomienia sobie prawideł przyczynowości, co spowodowało znowu w epoce przedzgonnej przejście stanu półświadomości w manifestację histerycznych absurdów.
Objawił się mecenas dla mnie i mojego interesu całkiem pospolicie, na wielkomiejskiej ulicy. Zacząłem go śledzić przedewszystkim w przestrzeni.
Gdy szedł, smukły tułów niedbale i z łaskawym lekceważeniem chybotał w rytmicznym spadku ku obu stronom drogi. Była jakaś niezamierzona sprawiedliwość w składaniu tego bezwiednego, lekkiego pokłonu w stronę zgromadzonej na obu chodnikach rzeszy miejskiej.
Stanowczo sprzeciwiała się temu bujaniu w przestrzeni głowa pana mecenasa, do sztywnie osadzonej szyi sztywnie przytwierdzona. Podczas gdy ręce swywoliły z całym korpusem, głowa ta ulegała odruchom tylko z konieczności, z widocznym ociąganiem się i ze smętnym wyrazem protestu w zielonkawych oczach, które automatycznie łypały ku nadulicznym firmamentom, jako zasadnicza demonstracja górniejszych odlotów i prometejskich tendencji. Z orlego nosa spływała mastna wzgarda na wystającą dolną wargę, która, pnąc się uporczywie w górę, ponuro sprzeciwiała się zarówno protestowi w oczach, jak i podrygom beztroskiego kadłuba.
Rozdyndana ta, a w szczegółach sama przeciw sobie prężąca się sylwetka mecenasa zjednała mu ogólnie nieprzyzwoite miano doktora Fallusa. Miano to pielęgnowano z niezwykłym pjetyzmem zarówno w stadzie szanujących się pań miejskich, jak i w różanych wianuszkach balowych niewiniątek. Zaś wszystkie odmiany radców, rajców, rejentów czy referendarzy, jako przedstawiciele płci męskiej, bardziej rzekomo uzdolnionej do roztrząsań analitycznych, poddawali to przezwisko nieuniknionej interpretacji przy każdowieczornym piwku. Z rycerską pobłażliwością stwierdzali, że zmiany nazwiska mecenasa dokonała opinja publiczna, a więc najwyższa wyrocznia w sprawach, ogółu dotyczących, wobec czego nie należy dopatrywać się w przezwisku złośliwych tendencji, lecz raczej dążenia do syntezy w ujęciu nieuchwytnej jednostki.
Tego to mecenasa wprowadziłem razu pewnego w grono kawiarnianych podglądaczy rzeczywistości, ale ci orzekli jednomyślnie, iż okaz nieciekawy, typ banalny, nie mogący służyć za przedmiot choćby przejściowej obserwacji. Wyrok ten utrwalił mię w podejrzeniu, że z biegiem czasu mecenas stać się może moim bohaterem.
Owe zewnętrzne banalności były dla mnie (autora) niezwykle miłe i pożądane. Niezwykłe dobra doczesne mecenasa, jak potęga dziedzicznego majątku i wdzięk młodej, nadzieją rentowności dyszącej kancelarji, pozwalały szarym dniom następować po sobie we wzorowym szeregu, bez szczególnych przerw i bytowych kataklizmów. Zaś za parawanikiem codzienności mogły śmiało i bezwstydnie obnażać się wypadki i wypadeczki, niczym nienaglone, rozmiłowane same w sobie, zwolnione od jarzma najistotniejszej powszedniości.
Posiadał więc mecenas, prócz kancelarji, ciekawej sylwetki i złośliwego przydomka, jeszcze i samego siebie, osobistość we wszystkich gałęziach ludzkich wymysłów i usiłowań bardzo sprawną oraz wymowną. Mógł więc przewijać się z zaletami swemi przez ulice miasta gładko i swobodnie, jak pogodny bohater, wędrujący niestrudzenie wzdłuż beznadziejnie obfitych kart romansu, który służy ku podniesieniu ducha i pokrzepieniu serca.
A że się inaczej stało, wina autora, pozbawionego wszelkiej inklinacji w kierunku pomyślności.
W równej mierze wina i samego bohatera, który owe liczne dobra doczesne i wybitne przymioty, jakie mu z niewiadomych powodów i z obojętnego źródła przypadły w udziale, przed wszystkiemi odkrywał całkiem bezwstydnie. W ten sposób uwydatniał nader silnie owo w wyrazie twarzy zaznaczone zmaganie się sił, wzajem sobie wrogich a tajemnych. Niepotrzebnie wywoływał z niezbadanych swych głębi nieustępliwe wyroki, przeczenia, grymasy wątpiące, które towarzyszyły każdej myśli dorodnej, każdej oczu odmianie, czy wygięciu ręki.
Zapewne z rozpaczy, nie mogąc żadnego ze swych przymiotów doprowadzić do wymiany na korzyść realną, trawiony przemocą, wstrzymującą wszelkie powodzenie u samego ujścia, używał swych darów z lekceważeniem i nieumiarkowaniem, jak gdyby ich pochodzenie nie posiadało najmniejszego uzasadnienia logicznego. Przy każdym jednak rozrywkowym podrygu stwarzał sposobność do uwidocznienia swej koniecznej klęski, jak gdyby wysługując się na użytek owego przemożnego a pompatycznego, samorodnego „a jednak“, które z urzędowym spokojem wypełniało łatwe czynności krzyżowania, gmatwania, dławienia.
Przez tę efronterję w obnoszeniu samego siebie pogłębiał ów fatalny kontrast między pomyślnością istniejących warunków a brakiem wszelkich uwidocznionych skutków, popularyzował swą niemoc mistyczną, pobudzał do błahych domysłów, jątrzył plotek palenisko. Stąd też wynikło, że do frapującej tajemniczością mecenasowskiej sylwetki przypięto przezwisko i że komentatorowie miejskiego wymiaru należytości stworzyli nędzną hipotezę o „pozerstwie“, która, z aplauzem przyjęta, zakorzeniła się powszechnie.
Doktór Fallus wiedział o swym bolesnym stygmacie i znosił go prawie że z poddaniem się wyższej woli, niby doktór Faust, zgnębiony swą wiedzą o niewiedzy własnej.
Gdy wśród natłoczonej sali obrad sądowych młody obrońca roztaczał swe niezmiernie chlubne i ciekawe poglądy na istotę krzywizn społecznych i bezdennych przepaści w organizacjach ludzkich, gdy w kwestjach kieszonkowego złodziejstwa, dzieciobójstwa, szpiegostwa, cudzołóstwa, lichwy czy rabunku olśniewał przysięgłych pewnością i trafnością djagnozy, nie umiał nigdy usunąć tego tajemniczego sprzeciwu, który wraz z ostatnim tryumfalnym słowem zjawiał się w załamanym głosie, w kurczowym dygotaniu ręki, w źrenic mglistym załzawieniu czy półuśmiechu bolesnym.
Działanie tych odruchów, mimo ich nieuchwytności, było bardzo silne. Burzyło ład wywodów, sprzeciwiało się treści, a słuchaczy, ulegających z rozkoszą urokowi zwycięskiej myśli, przerzucało w mroczną i słotną krainę zwątpień. Nieomylni i opancerzeni sędziowie, zakażeni zjadliwością tego niszczącego lasecznika samoprzeczenia, wydawali niejednokrotnie wyroki wbrew świetnym i żmudnym filipikom nieszczęsnego obrońcy.
Podobnie działo się w czasie towarzyskich zebrań, gdzie doskonale przyrządzone paradoksy mecenasa o sztuce i jej ludziach, o nieobecnych a wzmianki godnych, o gospodarce miejskiej, domokrąstwie i wodociągach przepychem barw wprost porywały zebranych, ogólną wesołość doprowadzały do szczytu napięcia, gdy nagłe objawienie się owej demonicznej manjery, w sposobach nieprzewidzianych, najodmienniejszych, ścinało uśmiechy i w milczący niepokój grążyło ucztujących.
U wyniku więc każdego przedsięwzięcia czy śmielszego giestu wyskakiwał, jak pajac na drucie, gdzieś z głębi rozchylonych ust mecenasa, tajemniczy towarzysz­‑koboldzik i, wstrzymując zakończenie, w najdzikszych tonacjach zgłaszał swoje „veto“.
Wówczas mecenas tężał w zniedołężnieniu uciesznym, niby porażony udarem nagłym. Gwałtownie opadał ze sił, na czole występowało spotnienie a w tęczówkach oczu tępo lśniło bolesne osłupienie. Z czasem jednak, po szeregu bezowocnych zmagań, pokrywał on wszelkie zamachy złowieszczej przemocy melancholijnym uśmieszkiem.
Ponieważ wszystkie te paroksyzmy i walki dwuch ukrytych sił o władzę nad bezsilną ofiarą odbywały się w granicach ledwie dostrzegalnych, prawie niedostępnych dla niewprawnych spojrzeń, sąd społeczności nad bohaterem moim musiał być niedokładny, a więc i nieskromny. Zwłaszcza poważne matrony stawiały mecenasa jako ujemny wzór przykrych nawyczek, nieoględności lat młodzieńczych czy niedbalstwa ze strony wychowawców. W imieniu bohatera wybaczam wam płochość waszą, matrony zacne!
Z wyjątkową starannością unikał mecenas pozorów tragizmu, wywołując złudę beztroski. Klątwę swoją dźwigał na ogół wesoło, dobrodusznie. Przekonawszy się o nieodporności własnej wobec niezbadanych nad sobą rządów, przeszedł w stan apatycznej negacji, nie dążąc do celów istotnych, zawodowe obowiązki wykonując rzadko i od niechcenia.
Pozostała mu jedna jedyna sfera, wśród której obracał się z właściwym sobie tupetem, gdzie się niestrudzenie rozciekawiał i wiecznie czegoś spodziewał, sfera zagadnień miłosnych. Jej wyjątkowo nie stoczył dotąd wżerający się wszędzie bakcyl zwątpienia i sprzeciwu. W niej tylko prawie żył mecenas, jej zawdzięczał jakie takie poczucie możliwości istnienia.
Zbyt narzucająca się rzeczywistość faktów miłosnych uczyniła z niego bałwochwalczego wyznawcę tych niezbicie istotnych przejawów życiowych. Był więc zażartym teoretykiem zjawisk miłosnych, sumiennym poszukiwaczem obfitych materjałów dowodowych, wynalazcą przewrotowych hipotez. Prawie de Stendhal, tylko ksiąg nie spisujący. Znawca specjalista w kwestjach, afektów dotyczących.
Przez upodobanie w swym właściwym zawodzie i przez nieskalaną czystość intencji, własną osobę trzymał zawzięcie zdala od wszelkich konfliktów miłosnych. Czy obawiał się i tutaj również sprzeciwów niszczących? Dla ścisłości ten główny motyw uwzględnić należy, jakkolwiek prawdopodobniejsze będzie przypuszczenie, iż, przez nieustanną w samym sobie walkę, wyzbył się najzupełniej wszelkich szerszych rozpędów osobistych i że z upływem lat zanikła w nim wszystka możność w tym kierunku.
Dla zakochanych, wzgardzonych, zazdrosnych i oszukiwanych stał się nieodzownym doradcą, w kwestjach sercowych spornych lub niejasnych — najwyższą instancją.
Rezydował doktór Fallus i przyjmował w godzinach wieczornych w znanym, śródmiejskim handelku, gdzie gromadziła się stała jego kompanja. Dobrał sobie grono, złożone ze samych Don Juanów na pensji, uczuciowych rozbitków i wycofanych z obiegu lowelasów.
Najstarszym i najokazalszym członkiem towarzystwa był opasły, najzupełniej spiwiały major strzelców tyrolskich, ongi konny ideał wszystkich pensjonarek, pokojówek i panienek z najlepszych domów, zaś u schyłku żywota bełkocący gawędziarz na temat sprośnych dykteryjek. Obok niego kilku tombakowych młodzieńców z przewietrzonemi symetrycznie fryzurami i cynicznym szeplenieniem przez spróchniałe zęby, marny a srogo nastroszony adwokacina, Duduś Kręcicki, żywiący się z ochłapów zaniedbanej klijenteli mecenasa Jerzego, stale umęczony, przepocony i zakochany rządowy gieometra, o wyrazie nieuleczalnego mazgaja, pełen imaginacyjnych obaw z powodu rzekomych sideł miłosnych, zastawianych na niego przez robotnice polne, córki stróżowych i kuzynki gospodyń — zmizerowany, kędzierzawy inżynjer Beksay, oraz kilku jeszcze innych, przez tragizm życia lekko skaleczonych, mdłych typików.
Hospitantem klubu „miłośników miłości“ (nazwa pochodząca od mecenasa Jerzego) był pan August Matołek. Piękny, ceniony, zaszczytnie znany pejzażysta. Zjawiał się w klubie tylko w chwilach, jak je sam nazwał, „ogólnego upadku“. Wówczas odznaczał się demoniczną ponurością, rozczochraną bródką, zaniedbanym strojem i wilczym apetytem. Zazwyczaj milczał znacząco, połykając niewiarogodne porcje smakołyków, naturalnie na rachunek wspólnej kasy klubowców. Wreszcie, odchmurniawszy przy dziesiątym kufelku, wszczynał niedbale, dychawicznym szeptem frapujące wyznania z przeżyć miłosnych. Przy kufelkowym stole był pierwszym ulubieńcem i niezawodnym zbawcą przed grozą nudy czy wyczerpania orzeźwiających tematów.
Pomiędzy członkami klubu zachodziły drobne antagonizmy i nierówności, ale bez ujemnego wpływu na zwartość i spoistość szanownego grona. Przeważnie i ogólnie zazdroszczono Matołkowi jego jeszcze czynnej roli w zakresie, przedstawiającym dla reszty zgromadzenia wartość, niestety, już tylko teoretyczną, zazdroszczono mu zwalistych bar, sprężystych łydek i spojrzeń czelnie wyzywających, a co za tym szło i niepospolitych zdobyczy w istotnych wyprawach po serce.
Major współzawodniczył z nim w znoszeniu sensacyjnych nowinek, Kręcicki nie mógł Guciowi wybaczyć bezkarnej konsekwencji w popełnianiu błędów djetetycznych, Beksay łzawo podrwiwał z jego wypolerowanych paznogci, wszyscy zaś razem, nie wyłączając Matołka, odnosili się z cichą nieufnością i kłopotliwym zdumieniem do zlodowacenia czy pełnego zaniku instynktów miłosnych u prezesa klubu, doskonałego doktora Fallusa.
Prezes zaś niezmordowanie podsycał wiarę towarzyszów w niezaprzeczone istnienie czystych uczuć, odmienne płci ze sobą skuwających, łagodził wszelkie klubowe niezgody i silną dłonią dzierżył rząd dusz, niedopuszczając do rozluźnienia węzłów karności. Równocześnie, uważając zapewne Matołka za doskonałe medjum eksperymentalne w dziedzinie swych dociekań, z przejęciem zajmował się przemycaniem niezliczonych błękitnych papierków i ociężałych pięciokoronówek z prezesowskiej kieszeni do bezdennej sakwy Gucia­‑uwodziciela.
Tak przetrwali najcięższe czasy groźnych przesileń w postaci wątpliwych afer, dwuznacznych skandalików miłosnych, mogących osłabić wiarę w istnienie jakichkolwiek uczuć istotnych. Niestety, po szeregu lat wzorowej składności, po ogniowych próbach, wykazujących niewygasłe znicze szczerej wiary w piersiach „miłośników miłości“, zaszedł wypadek wprost niewiarogodny a jednak nawskroś tragiczny w skutkach: do miasta zjechała na gościnne występy gwiazda europejska, fenomen na kabaretowych deskach, chluba trapezowej sztuki, gumowa dama,

MISS HAIDEE DEDDY.

Zmiana programu, galowe przedstawienie, więc tłumy, zwabione rozreklamowaną atrakcją. Klub stawił się w komplecie i wypełnił obie proscenjowe loże. Klub rozmyślnie lekceważy inne punkty programu, oczekując z zapasem wszechstronnej uwagi na „clou“ wieczornego gaudjum.
Wreszcie zjawia się ona sama, miss gumowa. Wchodzi niedbale, leniwo, nikogo nie widzi. Dziwnie modre wejrzenie utkwiła z przerażeniem w zawieszony nad nią w wysokości trapez.
Jest smukła, cała w czarnych jedwabnych trykotach, bez śladu wycięć, obnażeń, dekoltu. Czarna, zapięta, salonowa dama. W kasztanowych warkoczach o zielonawym odblasku spokojna, biała róża. Przed siebie wyrzuciła poziomo chude, żylaste ręce. I zwolna wspina się po drabince na wysokość trapezu.
Klub lornetuje zaciekle i widzi ekstatyczną twarz jakiejś zabłąkanej Dziewicy Orleańskiej, bohaterki, która nie otrzymała w darze od rządzących losów swej historycznej epoki. Lub może średniowiecznej sekciarki, na szafot idącej, czy fanatycznej gienerałowej, gdy dowodzi współczesną „Armją Zbawienia“. Klub dziwuje się i jest niespokojny.
Ona zaś balansowała w górze czas dłuższy, pocierając gwałtownie dłonią to czoło, to kark, aż wreszcie, zerwawszy się na równe nogi i przez sekundę przystanąwszy na bimbającym drążku, z przeciągłym, zastraszającym miauczeniem runęła z kilkumetrowej wysokości, głową w dół — na wyścielone podjum. Stąd odbiła się migiem, wykonała w powietrzu zawrotne salto­‑mortale, spadła na ziemię i odbijała się coraz wyżej, aż z powrotem zawisła na drążku. Poczym spokojnie i zwolna zeszła po drabince z wysokości trapezu.
Ciężko dyszy. Stanęła przy rampie, a przepastne jej, rozszerzone źrenice rzuciły się w głąb czarnej, z podziwu umilkłej sali.
A wtym jedno drobne zajście, niby alarmowy sygnał nadpływających spienionych wydarzeń, wątły szczególik pierwszorzędnego jednak znaczenia dla „miłośników miłości“.
Z rzędu pierwszych foteli unosi się barczysta postać męska i z rąk jej leci pod stopy akrobatki dźwięczący przedmiot (złotem połyskuje).
Sala milczy. Towarzyski nietakt. Damom należą się kwiaty, precjoza przesyła się (o ile to konieczne) przez posłańca w puzderku. Dama obrazi się niezawodnie, wzgardzi.
Artystka posiada jednak swoje manjery odrębne. Oto się schyla, podnosi cacko i dokładnie w oświetleniu kinkietów ogląda. Z widocznym znawstwem ocenia, jest zadowolona, złote okowy bransolety spina na czarnym rękawie powyżej kostki naręcznej. Nie kłoni się wdzięcznie, subretkowego nie śle całusa, jeno z poważnym namysłem białą różę ze splotów wyjmuje, uważnie w pierwszy rząd foteli spogląda, wymierzyła i czysty kwiat o rozrosłą męską pierś ciska. Wnet odwróciła się i leniwie odchodzi, jak przyszła.
Rumor oklasków, nieprzestanny, uparty. Nóg tupotanie, okrzyki, gwizdy. Lecz czarna miss już nie wyjdzie. Ma swoją odrębną manjerę. Z pod smyczków cygańskiej kapeli sączy się wytworny, sentymentalny walczyk Crémieux’a:

Quand l’amour refleurit.
W rzuconym na scenę przedmiocie rozpoznał klub bransoletkę, którą przesadny w elegancji Matołek zwykł był nosić podczas uroczystych występów lub na wypadek niezwykłych konkurów.

Dla tego jest klub od czasu pamiętnego przedstawienia bardzo niespokojny i tworzy domysły. Jak na złość Gucio unika wszelkiego spotkania z towarzyszami piwnych posiedzeń.
Bez wątpienia należało przypisywać przydługą nieobecność fazie „ogólnego rozkwitu“ Matołka.
Jedyny prezes nosi wyjątkowo uśmiechniętą maskę, milczy dyskretnie a chwilami nawet zapada w rozkoszne marzenia, giestykulując sam ze sobą dość zabawnie.
Wskutek wszystkich tych wydarzeń pan major naocznie zmizerniał i osowiał. Nie orjentuje się w całej kabale. Dał się nawet wyprzedzić takiemu Kręcickiemu, który pewnego wieczora mógł tryumfalnie oznajmić:
— Widziałem wczoraj Matołka!
Majorowi piana ze świeżej bombki zastygła na wąsach. Barwa twarzy fijoletem nabiegła.
— Z kim, Dudusiu? — wykrztusił.
— Ano z tą komedjantką. Zjedliśmy kolację w „Saskim“. Co ten narwaniec nie wyprawiał! Wyobraźcie sobie: rakowa zupa, zrazy nelsońskie, korniszony, karczochy, piwo, wino, sery — istny galimatjas, miserere zapewnione, nie wiem, czy dożył dnia dzisiejszego.
— W najlepszym zdrowiu — uspokoił nagle doktór Fallus.
Beksay żachnął się. Stale cierpiał na udręki wewnętrzne i stale przeszkadzały mu w ich wyrażaniu najwymyślniejsze dolegliwości fizyczne. Zwyczajnym członkiem klubu stał się od czasu ostatniej katastrofy miłosnej, kiedy wysoce romantyczny stosunek do pewnej przeczulonej nauczycielki uległ trywjalno­‑realistycznemu zerwaniu z powodu regularnych krwotoków, jakiemi prześladowały pana inżynjera jego prastare hemoroidy podczas uniesień najczulszych. I tym razem na odmianę zapalenie okostnej uniemożliwiało mu godne napiętnowanie prezesowskiej reżyserji w nowej intrydze miłosnej.
Wszyscy zgodnie odnieśli wrażenie, że stosunek Matołka do gumowej cyrkówki to dzieło mecenasa Jerzego.
Wyraził wprost Kręcicki: Dziwię się temu sztucznemu wtrącaniu Gucia w coraz to nowe ramiona przeróżnych awanturnic. Osłabia to ogromnie wartość i znaczenie stosunków istotnych, zdeprawuje i tak już nadpsutego lekkoducha ostatecznie, a z materjalnego punktu widzenia cała impreza jest karygodnym utracjuszostwem.
Major przebudził się, łypnął białkami ślepiów, pociągnął haust z kufla, cmoknął i wykrztusił:
— Stwarzanie pomyślnych konjunktur materjalnych jest bezwarunkowo denaturowaniem stosunków miłosnych, jest wypaczaniem linji, po której dążą ku sobie zakochani. Chwilowe, ułudne dobro na niekorzyść prawdziwości mających się ukształtować warunków. Gdybym był uzyskał skądkolwiek kaucję na połączenie się trwałe z nieboszczką moją Mizzi, niezawodnie żyłaby ona dotąd z kopą bachorów, a ja rejterowałbym zwinny i świetny na czele gieneralnych sztabów. Ale czy byłoby lepiej ze względu na istotę uczucia? Ona kochała się tylko ze mną i z tym w grób poszła. Ja po niej już żadnej baby nie przytuliłem do siebie. Na serdecznym wspomnieniu usiadłem, jak na miękkim wojłoku, i z rozpamiętywania utyłem. Miasto pchać się w górę, ku ziemskiemu padołowi ciążę, co bardziej naturalne. Miasto bujać, tonę sobie powoli w mym smacznym, piwnym jeziorku i nie wypłynę. Ale miłość była, pozostanie i ze mną umrze. Ende gut, alles gut.
Inżynjer zmógł ból dziąseł i w chórze malkontentów pierwszy z tłumionemi wywodami wystąpił.
— A czemu Fallus nie zjawił się wówczas, kiedy miałem lat piętnaście. Czemu nie przyszedł na biedną, studencką stancyjkę i nie uprawiał tam swej eksperymentalnej, rajfurskiej filantropji? Zabawy było dosyta i obserwacji złote źródło. Stara aktorska żona, jej statystująca córeczka, podstarzała Marta i nadobne koleżanki córeczki. Nędza rodziców ukryła mię w tej norze, gwoli stworzenia sposobności dla wykształcenia ducha i pokrzepienia ciała. Marta otaczała mię szczególną opieką, zaznaczając, że jestem chłopak gładki i chwacki. Odrazę czułem do wyszminkowanej poczwary, której z ust zionęło śledziami, cebulą i tytoniem. Chciałem uciec, ale dokąd? W norze było bardzo tanio, były zakulisowe protekcyjki obrotnej aktorzycy, przełaziłem z klasy do klasy. A chodziło rodzicom (nie mnie) o dyplom dojrzałości jak najprędzej. Błagałem o uwolnienie mię z bagna, ale zburczeli mię za grymasy, za niewdzięczność wobec ludzi niezwykle uczynnych. Więc gniłem, a Marta kochała gorąco. Gdy światła w tym schronisku pogasły, zjawiała się Marta nad moim łóżeczkiem i wyciągała pędraka do swojej alkowy na powtarzanie lekcji. W negliżu i bez negliżu uczyła mię miłości. Czemu wówczas Fallus się nie zjawił, wszechmocny kompozytor stosunków istotnych, przeczystych? Jak w malignie ukończyłem szkołę. Marta zaprotegowała mię do zamożnej, zwyrodniałej damy, utrzymującej ze świetnych dochodów męża i poza jego naiwnemi plecami cały szereg bubków na użytek w kulturalnych misterjach. Posiadałem już wówczas moją „czystą“ konstrukcję miłości. Dla siwowłosej damulki stałem się przy wyuczonych zaletach cennym nabytkiem, pierwszą napotkaną duszą bratnią, „tym jedynym“. I mogłem bez troski, bez najmniejszego dla rodziców uszczerbku ukończyć politechnikę. Żywego, młodego ciała nigdy nie dotknąłem utęsknioną ręką, młodzieńcze moje wargi starły swą purpurę na tłuszczu warkoczyków siwiutkich i na chropawej skórze piersi uschłych. Utrzymanek i wychowanek półtrupka trupio o miłości myślę. Rokrocznie lampki palę na grobie mej matki­‑kochanki i modlę się szyderczo do stęchłej o niej pamięci. Zgnilizna w krew mi weszła i zwolna ciało toczy —
— Lecz cóż z nauczycielką? Wszak przyszły potym pragnienia, zachcianki — badał nielitosny Kręcicki.
— Pomściła się na mnie za mnie samego. Zresztą już nic nie wiem i wiedzieć nie chcę, prócz jednego: dla czego dobroczyńca par miłosnych nie zjawił się u nas, u mnie i mojej nauczycielki, dla czego nas nie uszczęśliwił, nie usunął niepokonalnych przeszkód i nieuniknionych wstrętów, dla czego nie ułatwił rozwoju spóźnionej miłości, dla czego zbawczą sakwą nie zabrzęknął?
I pytanie „dla czego?“ powtarzał w kółko, uparcie, prawie z metafizycznym akcentem. Napuchła twarz Beksaya rozbeksiła się beznadziejnie.
Klub zorganizował improwizowany atak na prezesa. Pomadowane głowy młodzieńców obojętnych przyłączyły się przez groźne nachylenie rozdziałów do ogólnego rokoszu, a nawet Kręcicki nie szczędził sobie podniesienia pretensji:
— A dla czego do mnie prezes nie przybył i nie uwolnił domu od nędzy. Wszak i u nas miłość kwitła. Dopiero niedostatek, mimo nadludzkie wysiłki, wtrącił żonę moją w objęcia kochanków. Ale ja nigdy nie byłem „persona grata“. Psiakrew! łatwo to powiedzieć sobie: wierzę w istnienie miłości. A potym wciąż wierzyć i u drugich oglądać. Wybierać sobie klasyczne przykłady, zauważone szczegóły przemyślać, roztrząsać. Urządzać kosztowne kombinacje, protegować rasowych buhajków a samemu stać zdala, nie przeżywszy w sobie ni jednego z uczuć przesilenia, ni jednego miłosnego dreszczu. Zaspokoić pokątnie chuć zwykłą, nie wtrąciwszy siebie w odmęt porywów, popędów, w gwałt i zgrzyt odruchów ludzkich, istotnych. Łatwo od wszystkiego się uwolnić i być wyrodkiem.
— Wogóle móc nie kochać czy też nie móc kochać, to istny zysk i właściwość bardzo praktyczna — zjadliwie zauważył major.
— Intratne zajęcie, bezpłatne stręczycielstwo, l’art pour l’art — dorzucił podniecony Duduś.
Mecenas Jerzy bladł i milczał. Zaskoczyła go nienawiść blizkich towarzyszy, trwożyły losy podjętych przedsięwzięć, oburzała zarzutów płaska niecność. A nad wszystkim górowała świadomość, że idą ku niemu jakieś moce ostateczne, z dwuch stron, że chwytają go za obie ręce i każda z równą siłą ciągnie go w swoim kierunku. On stoi bezsilny, nawet w żadną stronę przechylić się nie może. Stoi wpośrodku, moce ciągną, szarpią. I rozpołowią go, rozszczepią. Serce tłucze się, pod gardło ciśnie. Usta rozchylić niezdolny. Ratunku!
Porwał się zzieleniały. Na ramiona zarzucił płaszczyk ekscentryczny, na głowę wtłoczył filuterny kapelusik tyrolski, do stołu powrócił i, wsparty dłonią o marmurową płytę, oświadcza:
— A jednak to są rzeczy, które się nie kończą, które nie mogą się kończyć, te przejawy miłosne, za któremi wzrok mój i myśl moja podąża. Panowie podnosili zarzuty, ogłaszali skargi — niesłuszne. Rozbitkami jesteście, ofiarami stosunków obliczonych, wymierzonych. Stosunków powstałych, a więc godnych żyć szczęściem powstania ze siebie. Stosunków zniszczonych przez chęć ulepszenia, utrwalenia, uszlachetnienia — a więc i zakończenia. Istotnie miłosne przejawy nigdy się nie kończą, gdyż żyją tylko życiem swych początków i jak dym rozpływają się po przestworach, jak mydlane bańki pryskają tęczowo, znienacka. Nie uznają żadnych praw, żadnej logiki, nie posiadają żadnych granic (od — do), cienia po sobie mieć nie chcą, a w samobójczej śmierci przed zakończeniem niejednokrotnie szukają ucieczki. Można je nieraz sztucznie wywołać z niczego, można w cherlawym niemowlęctwie odkarmić, w nieudolnym raczkowaniu podeprzeć, ale gdy staną na trwałych nogach — podtrzymywać, podsycać, ożywiać niewolno. W popieraniu Gucia nie dopuściłem się najmniejszego grzechu, żadnego przestępstwa. Śledziłem u niego i święciłem z nim razem narodziny różnych jego miłości. Dla tego zawsze śpieszyłem z pomocą do niego, dla tego nie byłem nigdy u was, panie Beksay czy Kręcicki, czy inny klubowcze, nie byłem i nigdy nie będę. Przyszliście do mnie już gotowi, a to, co potym być mogło, musiało być nieistotne. Zaś u Matołka żyje niewygasłe źródło ożywczych, miłosnych odrodzeń. W oglądaniu jego miłostek krzepi się moja wiara w miłość, którą kocham zdala, by móc kochać. A wiary mojej nie dam sobie wydrzeć, mimo wasze szykany i bezeceństwa.
Lecz tu widocznie szarpnęły nim zmagające się moce zbyt silnie, gdyż, o zgrozo! nagle ukazał się w ust bolesnym skurczu ów wewnętrzny, straszny sprzeciw, który po raz pierwszy wtargnął w nienaruszoną dotąd dziedzinę sercowych dysertacji i założył protest przeciw uroczystemu oświadczeniu.
Bolesny dreszcz nim wstrząsnął. Zanim zdołali dłoń jego uścisnąć, rozżalonego pocieszyć, przejednać — zielony kapelusik z wywróconym piórkiem utonął w ciżbie handelkowych gości.
Odtąd klub prawie nie istniał. Schodzili się wprawdzie, jak dawniej, ale stół wspólny stracił swoją duszę i ideowe założenie przez ubytek mecenasa. Krzepili się wprawdzie wzajemnie udzielanemi wiadomościami, że ten lub ów widział w oddali doktora Fallusa i to przeważnie w towarzystwie nowych państwa Matołków, ale wobec niemożliwości zasięgnięcia bardziej zażywnych wieści, spoistość interesów ulegała powolnemu wyparowaniu.
Wreszcie major został rażony apoplektycznym atakiem. Napół obezwładnionego odwiedził Kręcicki, który przyniósł rekonwalescentowi konieczne do wyzdrowienia a konkretne nowinki. Oto doktór Fallus wyjechał gdzieś do zamorskich krajów, pono rozbijał się w Indjach. Miss Haidee Deddy porzuciła karjerę akrobatyczną i zamieszkała wspólnie z Matołkiem, jako oficjalna kochanka, w ładnym mieszkanku przy ulicy Królewskiej, na trzecim piętrze. Gucio spłókał się doszczętnie z wszelkich zapasów pieniężnych, uzyskanych ze sprzedaży lichych i na gwałt babranych krajobrazów (wszystkie ten zwarjowany Jerzy zakupił!), i żyją obecnie dość wystawnie z gotówki, uciułanej przez przezorną gumową damę.
Major odżył wprawdzie po tym sprawozdaniu i dźwignął się na nogi, ale te nogi właśnie nie chciały go już zanieść do umiłowanego handelku. Równocześnie kanalizacyjne roboty przeniosły Beksaya poza obręb miasta, a obfity żer, jako pozostałość kancelarji Jerzego, zmusił Kręcickiego do niestrawnego przeładowywania się dochodami z zawodowych obowiązków. Wypomadowani panicze poświęcili się zakulisowemu kultowi operetki, właściciel handelku zmarł nagle, więc klub „miłośników miłości“ musiał pójść w rozsypkę.


Nie minął jednak rok pełny, gdy odświeżone, przewietrzone i odwędzone mózgi klubowców ulegać zaczęły silnym atakom tęsknicy za zerwaną wspólnością. W samotni odżywały zwolna dawne nałogi i nieprzeparta potrzeba kufelkowych zachwytów, uwielbień i medytacji. Z tęsknotą łączyła się wyraźna niechęć do miss Haidee Deddy, jako głównej winowajczyni ostatnich wypadków i nieporozumień.
Szczególnie przychodzący do sił major klął czarną damę siarczyście, drepcąc po pokoju już dosyć zuchwale i wszelkie pasje popierając groźnym wywijaniem laską.
Przerwało mu nagłe zjawienie się Gucia.
— Matoł! saperlot, skądże, poco?
— Cześć ci, waleczny piwoszu, przygnała mię tęsknota!
— Lecz cóż znaczą te krótkie turystyczne spodeńki?
— Prowokuję wiosnę. A prowokacja kosztowna. Trzeba kilka kiczów odwalić. Mieszkam na wsi, życie drogie.
— Donner-wetter! Cóż miss na to?
— Jesteś arogancko ciekawy, staruszku. Otóż miss mieszka, jak dawniej, obecnie widujemy się rzadko.
— Aha! więc już gotowe, rozumiem. Gumowa dama zajmuje się elastycznym odbijaniem od ściany do ściany. Wszystko w porządku. Masz tu konterfekt mojej Mizzi. Odsmaruj z tego, tylko bym z bohomazu nie musiał oślepnąć. Dziesięć koron zaliczka. Masz i fruwaj dalej. Bądź zdrów!
— Cudownie niestrawny, słodowy ekstrakcie. Znikam, zaś procent płacę z góry w monecie nowinkowej: Jerzy wraca!
Konwulsyjne drgawki ciekawości wstrząsają majorem. Galę przyodział i cichaczem pomknął w dorożce na Królewską.
Zasapany staje u progów Matołkowego gniazdka. Odpiął pałasz i wszystka odwaga go odeszła. Zjawia się przed nim miss przedziwna, od szyi do stóp spętana w perłowej sukni obcisłej. Twarz jej nie dziwi się niczemu, jest prawie uśmiechnięta i zaledwie smutna. Tylko biust, ramiona i wzdłuż ciała opuszczone ręce przyczaiły się pod uściskiem sukni, jak przykucnięta kocica, gotowa do skoków sprężystych. Oczy rozszerzone, ciężkie patrzą ponad głowę gościa, raz wraz uderzają w łysinę majora. Coraz niżej przysiada w ukłonach, boli go ciemię. Klapnął na wskazany taboret i słyszy głos altowy, zmarzły, nielitosny:
Good evening, Sir!
Więc bezdźwięcznie ostrogami brzęknął, poprawił wystający z poza kołnierza krawat i wyjaśnia, jak ścisłe łączą go węzły z Matołkiem, że, wiedziony troską o byt i powodzenie młodych państwa, przybywa, aby roztoczyć rodzaj opieki nad Guciem, który, jak każdy artysta, musi być prowadzony za rączkę. Zaś cudnej pani w jej tymczasowym osamotnieniu pragnie być pomocnym, usłużnym, pragnie usuwać trudności powszednie.
Ćmi, oblizując, ofiarowane cygaro i lubieżnie świdruje oczyma miss niezwykle elastyczną.
A miss wsparła łokcie na wystawionych kolanach, pochyloną wprzód głowę położyła w dłonie, słucha niby uważnie i pomrukuje. Kotek, który pacierz odmawia.
Wreszcie głos się rozegrzał, zwilgotniał.
Then it is a protector, very nice! Ale nie trzeba, nie, thank you.
Nie ma pragnień. Zaspokojone.
Major niezupełnie rozumie, nie dowierza. W zwapniałych aortach krew nierówno krąży, zamęt w głowie uciska. Ku damie się nachyla i o Guciu wspomina z wyrozumieniem, ckliwie, ostrożnie. W prośbach swych, w zaklęciach o doktorze Fallusie wspomniał.
Dama zerwała się nagle, dłoń majora ściska i głosi prawie ciepło:
— Mister Jerzy! On jest, on już wróci. Adres przysłał i pamiątkę dla miss Haidee Deddy.
Przechodzą do sypialni. Na stoliczku u stóp francuskiego łóżka stoi figurynka z bronzu. Dar Jerzego. Nagi amorek trzyma w lewej ręce opuszczony ku dołowi, strzaskany łuk, zaś wskazujący palec prawej ręki położył na ustach i z tajemniczym wyrazem nakazuje milczenie.
Misterna podobizna dzieła Celliniego.
Major jest nieprzytomny. Wciąga dym cygara i kółka błękitne puszcza w powietrze. Jest przekonany, że mu się nagle wiele wyjaśnia. Jerzy przysyła gumowej kobietce w bronz zakute wyznanie. Jerzego ucieczka. Jerzy rok cały na obczyźnie się rozbija. Jerzy miłością nietknięty. Jerzy teraz kocha tę, tę właśnie miss Haidee Deddy.

AMOR MILCZĄCY.

Major zakrztusił się cygarem.
Słyszy ze zdziwieniem, jak dama, o postumencik wsparta, rozważa:
— Co on tu chciał powiedzieć? Może pan zrozumie? Każe milczeć. Komu? Sobie? O czym milczeć? Taki amorek stał w średnich wiekach na stole, przy którym rozmyślał wielki piewca awantur miłosnych. Ale Ariosto miał dużo kobiet kochanych, więc mnóstwo tajemnic. Musiał milczeć, na niedyskretne pytania odpowiadał wskazaniem na — amorka. Ale mister Jerzy, on żadnej nie doznał przygody, nie kochał nigdy —
— Ale będzie kochał — zadecydował major rubasznie, urwał rozmowę i wypadł, jak bomba, źle eksplodująca.
Po schodach pędzi, nogi mu się plączą, ale odradza się w nim wiara dawna klubowa. Po raz pierwszy inicjatywa w mózgu się zrodziła, nim rządzi. Sam sobą surowo komenderuje, jak sprawną żołnierzy kompanją. W telegraficznym urzędzie do Florencji depeszę nadaje pod uzyskanym adresem: Wracaj — prawie nieszczęście — Matołkowa — samotność — rozwiało się.
Już mu obojętne, że się trudzi, męczy. Najwyżej jutro pomrze. Może nawet za godzinę, ale między „dziś“ a chwilą ostatnią gorzkiej nie będzie pamięci, wiara gotuje się, kipi, nie zastygnie. Ożywcza klubowa wiara. Nowa miłość zakwitnie. Jerzy!
Do odnowionego handelku wstąpił. Przywitał go grzmot oklasków.
Kręcicki należycie trawiący, Beksay wodociągi naprawiający (bez spuchniętej szczęki, ale z jęczmieniem na lewym oku), Matołek rozczochrany, półprzytomny, zaliczkę majorową przepijający i nieprzyzwoita sfora operetkowych bubków.
Poprawny panicz, blondynek przejasny, strojem jaśniejący, o niewytłumaczonym nosku mongolskim i ustach w kształcie kaczopyska, interpeluje Gucia:
— Pardon, czy to prawda, że ta niezła gumowa linoskoczka, to pańska na razie wyłączność.
— Miss Haidee Deddy jest moją dobrą znajomą. Proszę panów do niej na znakomitą herbatę angielską — bredzi podpity Matołek.
— Wszystko w porządku, zacny panie — z uznaniem oświadcza rumiany chłopczyk, o buzi prosięcia — ale chciałbym wiedzieć, wiele to kosztuje?
Matołek jest zachwycony tą naiwną szczerością i pertraktuje szeptem. Równocześnie wymagają od niego zewsząd zeznań, jak się ma sprawa z ową gumową właściwością, czy możliwy jest jakikolwiek uścisk wobec nadmiernej elastyczności ciała, czy naprzykład dama ta, siadszy na kolanach, nie odbije się zaraz w górę aż po sam sufit.
Matołek uspokaja, wtajemnicza, jest popularny, spokojny o przyszłość.
Major wstrętu doznaje i zapija go bawarkiem. Klub się nie odrodzi. Cynizm staje się ośrodkiem wspólności.
W szlachetnym uniesieniu zwraca się do Matołka:
— Więc zerwałeś z Haidee Deddy zupełnie, panie artysto!
— Mylisz się, rycerzu! — bełkoce pijany Gucio. — Dziś noc u siebie na Królewskiej przepędzę, gdyż nie warto odjeżdżać na noc w taką plutę.
— A miss wpuści?
— Zawsze, nachalny inwalido, o każdej porze.
Major spluwa z wielkiej ohydy, nie dopił, nie doćmił — wychodzi.
Długa, pusta, słotna ulica. Naprzeciw ktoś zdąża. Uderza nogami o asfaltowe płyty silnie, z trudem. Wypracowuje każdy krok. Nogami raczej suwa. Doskonały tabetyk. Głową w dół schyloną nierytmicznie wstrząsa i szyję wydłuża. Zmęczył się, przystanął pod latarnią. Wargi odwinął boleśnie, rząd białych, silnych zębów wyszczerzył, jak osieł, gotujący się do wrzaskliwego uśmiechu.
W bolesnym tym grymasie, w stygmacie nieodmiennym, mimo słotę i półcienie, odnalazł major Jerzego.
Przeraził się i tchórzliwie skrzyknął: Stój!
Fallus nadsłuchiwał czas jakiś, poczym głos rozpoznawszy, nie podnosząc głowy, posunął się w stronę majora.
Dłoń wyciągnął, ciągle nachylony.
— Jak się ludzie często najniepotrzebniej spotykają — zgrzytnął.
Major jest zły. Wysłał depeszę i, zanim ona doszła, już Jerzy się zjawił. Co się stanie, nie będzie skutkiem majorowego działania.
Z impetem rzucił się do zeznań. Łapą osłabionego Fallusa do ściany przygwoździł i Matołkową tragiedję wyjawia.
Suną powoli w stronę Królewskiej ulicy. Bezwiednie. Major pieni się na widok obojętności Fallusa. Przedstawia stosunku potworność. Gucio kobietę wyzyskał i rzucił. Zerwał i wykorzystuje nadal.
Na co się przydała owa wiara Fallusa, wiara w miłość.
Jerzy ciężko stąpa i milczy, co majora o obłęd przyprawia. Wchodzą do kamienicy, drapią się na trzecie piętro.
Tuż przed drzwiami stwierdza Jerzy: Ona kocha i to wystarcza.
Miss wita spokojnie, śledzi Fallusa przenikliwie, bacznie. Usiadła w cieniu i podaje wiadomość:
— Gucio pisał, dziś wieczór będzie w domu.
Fallus wstaje z trudem, zarżał w półśmiechu i rękę jej całuje z podzięką.
— A pan, co ze sobą zrobił? — pyta dama gościa. — Pan miał przedtym włosy — a teraz nie ma, pan miał oczy — a teraz nie ma —
— Miał mlecz w kości pacierzowej, a teraz nie ma, wydmuchana rura — zgryźliwie dodaje major.
— Wszystko postradałem w Indjach, wszystko — z uśmiechem objaśnia Jerzy — prócz drobnostki, która mi potrzebna.
— Papa-lapa — sprzeciwia się major — i tej się wyzbędziesz, czekaj, wyleczy cię Matołek.
Fallus palcem o lśniącym paznogciu chytrze kiwa w stronę majora, jest zarozumiały, ufny w niezwyciężoną moc wiary.
Major odchrząknął, dłonie wsparł na biodrach i, niestrudzony w swych zabiegach, akt oskarżenia przeciw Matołkowi wnosi, dowodami popiera. Wywód swój, zdążający do usunięcia Gucia, celem oczyszczenia miejsca dla Fallusa, kończy orzeczeniem: Gucio, to podlec!
Dama ma lekkie różowe plamy na skroniach, lecz broni kochanka:
He is a good boy, but not much of a man.
Lecz słowa jej giną w pijanym ryku, do mieszkania wpada Matołkowa czereda. Fallus na powitanie całuje Gucia w same usta. Uczyniwszy to, patrzy na miss zachwyconą, prześliczną i szybko w mroczny kąt się usuwa, by starannie wytrzeć zohydzone wargi.
Czereda zachowuje się swobodnie, z pierwszoklasowych składa się ludzi. Reprezentanci najwyższych dziesięciu tysięcy. Godni, dumni, rycerni. Żadnej nie uznają przeszkody.
Interpelują Jerzego: Pardon, pan jest, z przeproszeniem, ten dziwny człowiek, co w indyjskich dżunglach hodował swą niezłomną wiarę w miłość?
— Czy pan wszystko przywiózł ze sobą do Europy? Ależ to można u nas z tym się produkować publicznie, to majątek w kieszeni!
Jerzy milczy, razem z błaznami się śmieje. Spokojnie przed elastyczną damą manifestuje, iż umie z poddaniem i pokorą cierpieć za ideę. Zezwala na drwiny.
Wzamian dama jest wyrozumiałą — na wybryki pijanej zgrai, byle w niczym nie urazić Gucia.
Bubkowie coraz bardziej stają się bezczelni. Dobrze odżywione temperamenty wyładować się pragną.
Kaczopyski młodzik jest wprost niedyskretny. Czyni rewelacje na temat Matołka.
— Wprost nie rozumiem, jak pan, posiadając tak wspaniałą kobietę (tu wskazał palcem na miss Haidee Deddy), może utrzymywać pozaplecowe stosunki z kobietami tak trzeciorzędnemi, jak np. mecenasowa Bajgełesowa, tymbardziej, że się to panu tak licho opłaca, w postaci obrzydliwych kolacji i lichwiarskich dwukoronowych darowizn.
Bubki zdążały najwidoczniej do skompromitowania Gucia. Ale ten, pijany, uśmiechał się dobrodusznie, napełniał kolejki likieru i klepał potężną dłonią swoich potwarców po plecach.
Jerzy, chcąc załagodzić duszną sytuację (przez wzgląd na miss wyniośle bladą), ogłosił bez przekonania:
— Wszyscy rozumiemy żarty, jakkolwiek trochę za daleko idące. Gucio znany jest z lekkomyślności, ale w podobnej kombinacji nikt go sobie nie wyobrazi na serjo.
Tu Matołek z niewiadomych przyczyn wybałuszył ślepie, skurczył pięści, podsunął je pod nos Jerzego i, dławiąc się w alkoholicznej czkawce, ryknął:
— Milcz, ślamazarny jołopie, wymoczku indyjski, przyjaciół moich obrażać nie wolno. Mówią świętą prawdę!
Major zacierał ręce z zadowolenia, wśród zgromadzonych objawiło się ogólne poruszenie, które obudziło śpiącego na kozetce dryblasa w smokingu, z brylantami w gorsie, znanego zawadjakę i putacza rodowej miljonowej fortuny.
Przetarł oczy, wlepił w stojącą we wnęce okna miss Haidee Deddy, prawdziwie ekonomską łapą w stół uderzył i z kretynim chichotem zagadnął:
— Cóż, Matołku, jak długo myślisz mię za nos wodzić? Powiedziałeś, że kosztuje tysiączkę. Proszę, składam taksę. (Złożył banknot na stole). Pierwszy wnoszę ofertę i zdaje mi się, że utrzymam się przy niej. Zostaję więc, a szanowne towarzystwo raczy wybaczyć i, przez wzgląd na spóźnioną porę, przeniesie się do bardziej publicznego lokalu. My z miss powabną wystarczymy sobie.
Zanim jednak zdołał zbliżyć się do opłaconej damy, mecenas Jerzy rzucił się ku niemu i pięścią ugodził go między oczy. Olbrzym runął na ziemię nieprzytomny.
Miss zbezczeszczona własnoręcznie cuciła omdlałego, własnoręcznie założyła opatrunek na uszkodzone oko. Wreszcie posadzono dryblasa przy stole, a on, wsparty na ramieniu, zdziwionym głosem tłumaczył się zebranym, a w szczególności przemawiał do zrozumienia u Jerzego.
— Nie wiem, co szanownych państwa oburza? I za co pan, panie Fallusie, podbił mi oko? Kiedy służyłem w gwardyjskich huzarach w Berlinie, mieliśmy zawsze wspólne dziewczęta, które u jednego z przyjaciół mieszkały, a my, w razie ochoty, płaciliśmy za naszą wygodę i jego chwilową niewygodę. Nikt w tym nic zdrożnego nie widział. Z Guciem umówiliśmy się już dawno co do dzisiejszego wieczora. Że pan, panie Fallusie, nie wiedział o tym, to jeszcze nie powód, bym nosił guza na czole.Tylko wśród naszych barbarzyńskich stosunków możliwe podobne afery.
Był zrozpaczony, zaś major z paradnym sapaniem ujął tysiąc koronowy banknot, przyłożył go do świecy i zapalił płonącym papierem ogromne cygaro.
Zgnębił młodzieńców zupełnie. Wyjmowali dziesięciokoronowe papierki i zapalali papierosy. Lecz nie zdołali odwrócić od siebie widocznego pogromu.
Jerzy usiadł naprzeciw amorkowej statuetki i, wpatrzony, milczał, jak gdyby nie wiedząc o niczyim współistnieniu.
Wśród zakopconej ciszy padła surowa komenda:
— Matołek, proszę, sir, zabrać kompanję i wyjść!
Gumowa dama ręką drzwi wskazywała.
Matołek zgodził się natychmiastowo, raźno wyszukiwał narzutki, podawał kapelusze.
Zbliżył się do miss, która się cofnęła w kierunku majora i Jerzego.
— Dobranoc, aniołku, wrócę dopiero nad ranem.
It does not matter. Drzwi będą zamknięte.
— Bardzo ładnie, ale gdzież mam spać do licha?
— W hotelu! — brzmi odpowiedź surowa.
— Co, mam pieniądze wydawać na hotel? Dobrze, ale zapłać!
Po raz pierwszy okazała widzom chmurę na czole miss spokojna.
Wręczając Matołkowi złotą monetę, donośnie zapowiadała:
— Masz, ale mi już nie wracaj nigdy, słyszał? Inaczej każę zrzucić ze schodów.
Matołek kiwał się przez chwilę na osłabionych nogach to wtył, to wprzód. Trzymając monetę na dłoni, ważył ją i uśmiechał się głupkowato. Wreszcie z głośnym odbijaniem, tchórzliwie wskazując na zmartwiałego Jerzego, wyrzekł ostrzeżenie:
— Teraz on tu zostaje, ale to się źle skończy wszystko razem. Powiadam, źle się skończy.
That is a very bad prophecy — odrzekła z uśmiechem wierna kochanka.
Zniecierpliwiony major pchnął Gucia, a za nim nieprzytomna czereda runęła w stronę uchylonych drzwi. Odeszli. Tragiedja skończona. Jednak rządzące losy nie odznaczają się darem artystycznego obmyślenia. Dodają akt czwarty, najtragiczniejszy, chociaż niepotrzebny. W tym właśnie rozstrzygną się losy naszego bohatera.
Major pozostał przy drzwiach. Zaryglował podwójnie, łańcuchem bezpieczeństwa opatrzył, ale nie ufa, obawiając się powrotu i szturmu hałastry. Więc pozostaje na straży, w mrocznym przedpokoju. Przysiadł na plecionym krzesełku, ze zmęczenia doznaje zawrotów głowy i mdłości, ale trzyma się ostatnim sił napięciem, szablę dobył z pochwy i czuwa w pozycji wojennej. Czuwa ostatni, niezłomny „miłośnik miłości“. Czuwa, by się mógł dokonać przeczysty akt wiary, by się mogli porozumieć ci oboje, do siebie oddawna przynależni, milczący śpiewacy wielkich hymnów sercowych uniesień.
Nikt się o staruszka nie troszczy. Słuchem łowi padające w głębi mieszkania słowa równe, spokojne. O, gdyby były rozełkane, pragnień i posuchy pełne, o, gdyby były drżące!
Lśniąca szpada wymyka mu się z uchwytu. Pochyliła się na kolana. Pod powieki wchodzi sen, bolesny, przemożny, piekący. A bawar był stanowczo za ciężki, a cygara niewątpliwie za mocne, a przejścia, a wstrząsy zbyt dotkliwe. O lekkomyślny lejbgwardzisto, u wejścia do królewskiej komnaty miłości stróżujący! — o farsowa figurko! — usypiasz z serduszkiem wiernym, lecz w tłuszczu stygnącym; baczność na sen! — twardy będzie, bez przebudzeń srogich i niszczących — — —
Jerzy chłodzi wzburzenie przy otwartym oknie. Ulica przesyła do stratowanych pokoi podłą ciszę nocy wielkomiejskiej. Tylko pod podłogą w fabryce celuloidu głucho stękają jakieś uderzenia, suwania, poświsty.
Miss Haidee Deddy w koronkowym negliżu spoczywa na nieposłanym łóżku. O poręcz łóżka wsparła nogi w marokańskich pantofelkach, głowę ułożyła nizko i badawczo, ze wzgardą patrzy na amorka.
Jerzy pyta:
— Czy jednak to stanowczo niemożliwe, by on mógł powrócić tutaj?
— Nie, sir! On już nie wróci.
Wówczas splata Jerzy ręce przed sobą boleśnie, ciężko sunie, przed łożem zatrzymał się i zwierzęco ryknie:
— Ale ja nie chciałem takiego końca. W co ja mam teraz wierzyć?
Miss podnosi się, strapionego obok siebie sadza, uspokaja.
— Pan jest bardzo mądry człowiek. Mnie zawsze ogromnie cieszyło, kiedy pan mówił: coś jest tak a tak, zaś za chwilę: to samo jest i może być wręcz przeciwnie. Powiedział pan sobie: Matołek jest tak, miłość jest tak, dlaczego mister Jerzy nie powie: Matołek jest owak, miłość jest owak?
— O miss, miss — jęczał Fallus — ja was oglądałem w takim szczęściu. Ja wiedziałem, że przeminie, że rozpłynie się gdzieś, jak każda miłość czysta. Wierzyłem w to, tym żyłem. Do Indji uciekłem, by was nie skalać radosnym, pożądliwym moim oglądaniem. A on mnie oszukiwał i ciebie, miss, miłości nad wyraz godna. Sprzedał nas oboje, splugawił — — —
— Więc poszedł precz. Ale miss została, czy ona wiary Jerzego niegodna?
Odsapnął ciężko, słowa przewracały mu się w ustach bezwładne.
— Ja kochałem Haidee Deddy, kochałem w jej miłości do niego. Za morze uciekłem, pod Himalaje się skryłem, by nie wywrzeszczeć moich ukochań. Na pamięć moją sypałem wały, stawiałem mury ochronne, by z niej ślady wspomnień zetrzeć, by nawet cień śladów mego miłowania nigdy mnie nie zdradził, przeciw mnie nie świadczył. Tarzałem się w zapomnieniu, w rozpuście. Poco było wszystko, kiedy tu nie było miłości — nigdy!
— Haidee Deddy bardzo kochała Matołka, naprawdę — zapewniała z prostotą dziecięcą.
— Dla czegóż więc, miss, dla czegóż pozwoliłaś mu odejść, precz wygnałaś? Mimo potworności, mimo frymarkę i oszustwa, za nim iść powinnaś, dopóki się nie rozwieje, co istotne, dopóki samo nie umrze. A ty na widok łotra zabiłaś w sobie żywe uczucie, przez łotra, który jednak może być kochankiem. Dla czego nie kochasz łotra, dla czego nie byłaś w stanie jednym wejrzeniem ocalić go, oczyścić, wyświęcić? Dla czego nie rzuciłaś go do swoich stóp, tego czarnego, upadłego anioła? Zmogłaś, przezwyciężyłaś, co żyło w twoim sercu, do czego ja się modliłem w moich niepewności przerażającej samotni. O miss Haidee, zaprawdę okrutną ty jesteś zbrodniarką!
Wbiła się w niego wzrokiem, słuchała pilnie, aż znużona złożyła mu głowę na ramieniu i w jedwabnym, jak najczulsza pieszczota, powiedzeniu wyrzekła:
You are a poor dreamer and a lost man.
Wdychiwał odurzającą woń jej batystów, a z ogłupiałych, oszalałych oczów spływały wielkie łzy. Ona ręką je wychwytywała, zcałowując wązkiemi, blademi ustami.
Zarzuciła mu ramię na szyję, drugą ręką podważa schylony podbródek, do załzawionych oczu wgląda i pyta:
— A samej elastycznej damy, bez miłości Matołka, to już nikt nie kocha? To miss sama nic nie znaczy?
W szlochu bredzi Jerzy:
— Nigdy nie kochałem przedtym. W zwierciadle waszej miłości uwielbiałem ciebie, zwierciadło prysło, widzę same szczerby. Nic już nie rozumiem.
— Ale miss kocha Jerzego, już dawno i wie, że Jerzy kocha...
Zerwał się. Ujął skronie w ręce, patrzy w próżnię, oczy mu się żarzą.
— Kochałem — szepcze — może bardzo, ale mnie wymówić niewolno, niewolno napawać się własnym szczęściem, bo przyjdzie moc tajemnicza, wyciągnie łapę i zdławi. Do stóp twoich upadnę i wyznam kochanie, a zaraz złe jakieś ze mnie wyjdzie i zaprzeczy, kłam zada. Wszystko, co miałem tobie powiedzieć od siebie, statuetka przesłana wyraża, niech ona mówi za mnie.
Wspięła się na palce, przytuliła twarz mleczną do jego rozpalonych lic i filuternie szepcze:
— Ale ja wiem, że ten, co się tak brzydko nazywa, ten Fallus kocha elastyczną damę. Dama amorka dobrze zrozumiała.
— Więc niechaj nam wystarcza. Poco wyzywać ohydę rozczarowania, poco narażać się na mękę szarego rozstania. Poco zaczynać, co ma się skończyć przed czasem?
— A dla czego ma być koniecznie męka? Jerzy nie ma odwagi, a Haidee Deddy taka spragniona całowania przez jego usta...
Potrząsała nim, w oczy się wpijała wejrzeniem złotym, rozkosznym.
Stał ciągle ponury, pełen trwogi i zadumy przed tonem, przed akordem ostatecznym, w który uderzyć mu przyjdzie, by życie stworzyć czy wydać życie na zagładę.
W siebie się cofa, instynkt zachowawczy podjudza, spryt do pomocy przywołuje, profilaktyczne roztacza zamiary.
Od niechcenia stwierdza:
— Ja nie znam, miss droga, zewnętrznej mechaniki uczuć istotnych. Nie umiem wyrazić się, objawić...
— Niekonieczne. Mogę pokazać. I’ll not advise you, but you can try. Zresztą pan używał dziewcząt, dużo, prawda? Skwapliwie korzysta ze sposobności zohydzenia siebie, odwrócenia tematu i grożącej katastrofy, którą już przeczuwa. Więc wylicza bez zająknienia nazwiska swych płatnych kochanic: Lola May, Anerl Weyner, Margot Grammont, Riga Mella, Anna Györi, Poldi Roggee, Hansi Kürg, Lisi Liszlotte, Erna Held —
Rozbawiona zatyka mu usta.
— Dosyć. Więc, jak z niemi, niechaj Jerzy i ze mną sobie pocznie. Ale bardzo, bardzo serdecznie!
Skoczyła do saloniku, drzeworyt niesie i ukazuje. Etcheverry „Vertige“. Prosi: Naprzykład, niech Jerzy ze mną tak zrobi, jak tutaj.
Sadowi się na sofce według wzoru, głowę wtył pochyla, oczy przymyka w omdlałym pragnieniu. I czeka, kiedy stanie za nią i w usta się wpije. Długo czeka.
On tymczasem przed wielkim lustrem się zatrzymał, wszystkie światła wzniecił, rzęsy przeciera, w siebie się wpatruje.
Więc niema zasadniczej różnicy. Miłość tą samą, utartą drogą stąpa. Kupiona czy wybranka.
Wyprostował się. Krawat uszykował. Pył z surduta strzepnął. Odchrząknął i w retorskiej postawie, z przekonaniem, do siebie w lustrze ogłasza:

Kocham miss Haidee Deddy.

Lecz równocześnie kandelabr z rąk mu wypada. Na spieczonych ustach zjawia się przyjaciółka­‑zmora, bolesny stygmat na twarzy wyciska, mózg w rozpacz krwawo płonącą pogrąża. W oszalałym ryhocie sam sobie bluźni i wali się przed lustrem na kolana, sam do siebie zanosi błagania o mąk zwolnienie.
A ona wciąż przechylona siedzi na kozetce i słucha pilnie. Wyprężyła się tylko dziko i czeka, czy na skok drapieżny, czy na pocałunek? — sama nie wie.
Jak gdyby przez sen cedzi ze ściśniętych zębów, ze zdławionej gardzieli:
You search for trouble!
Wówczas podnosi się Fallus z klęczek. Idzie powoli, suwa. Ciężkie kroki giną w sieni, słychać trzask drzwi otwieranych.
Skoczyła. Chwyciła w ręce ogromną, stołową lampę, by drogę oświetlić. Obojętnie przelazła przez ciało majora.
Schody jęczą pod statecznemi krokami Jerzego. Nieznośne, drewniane, stare schody. Schody, po których już nikt chodzić nie będzie.
Wychyliła się przez balustradę, świeci zstępującemu kochankowi.
On stoi właśnie na wysokości drugiego piętra, tuż pod drzwiami, które do fabryki wiodą, wśród pak i rozrzuconych słomianych wiechci. Podnosi ku niej swoje lotne oczy i żegna uchyleniem kapelusza:
— Nie kocham miss Haidee Deddy!
No matter! — odpowiada słodko.
W tej chwili jakiś oszalały piorun oświeca wnękę klatki schodowej. Nieznośny, niemilknący brzęk szkła. Płomienie buchają, przysiadły i rosną w górę. Na ziemi leży Fallus. Krew z głowy się sączy. Z głowy, w której urodziła się wiara w miłość, z głowy, na którą spadła płonąca lampa, strącona ręką ukochanej, jedynej.
Miss Haidee Deddy stoi niewzruszona, widokiem się pieści. Widzi, jak płyn ognisty się rozlewa, płomienie objęły człowieka, który się czołga w męczarniach, płoną paki, słoma, tlą się schody, ogień do fabryki idzie.
— Brawo! — klasnęła w dłonie. Kłęby gryzącego dymu zasłoniły jej widowisko. Spokojnie wraca do mieszkania, drzwi zatrzasnęła. Zauważyła wyciągniętego majora. Schyla się nad nim. Nie słychać tętentu wiernego serduszka.
Wstawaj, majorku. Już po wielkim ślubie, już się dokonała miłość istotna. Słyszysz? We fabryce eksplozja. Bum, bum. Podrzuca nami. Do broni! Do broni! Zamach na nasze istnienie. Nie chcesz obronić swojej miss, damy bezradnej, bezsilnej. Posłuchaj, jak grają strażackie trąbki? Nie czujesz swędu? Łysinę ci osmali, ty śpiochu! Zresztą, jak chcesz, majorku, ale zwęglejesz, zamiast by się miały pożywić tobą robaczki. Ale słusznie, wszystko jedno, więc do widzenia, mój rycerzu, muszę się przebrać do ostatniego występu.
Szybko wdziała czarne trykoty. W gramofonie założyła świeżą płytę i wsłuchuje się w dystyngowane dźwięki walczyka:

Quand l’amour meurt.

Do piersi oburącz przycisnęła statuetkę i stanęła w rozwartym oknie.
Przed nią noc płonąca. Czarne pióropusze dymów unoszą się ku niebiosom w bałwochwalczych hymnach. Cześć śpiewają przestworom, któremi włada miłość odwieczna.
U stóp jej krwawe piekło. Na dnie piekła czernią się djabełki ludzkie, biegają, tłoczą się w splotach rozpacznych. Huk domem wstrząsa. Sypią się gruzy w odmęt czerwieniejącego krateru. Zamiastowe syreny zawodzą, jęczą. Syczą wodne węże. Kopyta koni walą o bruk, tratują gapiów czernię. Przeraźliwe gwizdy szarpią ciszę, dogorywającą w cieniów marnych strzępach.
A miss niezwykle elastyczna stoi, jak posąg, spokojna, chwilę patrzy na święto miłości, aż wreszcie nasycona, z precyzją wykonuje swój niezrównany skok z trzeciego piętra wymarzonych pragnień na niewyścielony, zimny bruk ziemskiej rzeczywistości.
Tym razem gumowa jej właściwość odbiła ją od ziemi do wysokości nazbyt niewymiernej, gdyż nie powróciła już do wdzięcznych widzów, pozostawiając im tylko zastygłe ciało w czarnych, pod szyję zapiętych trykotach i z milczącym amorem przy zsiniałej piersi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Jaworski.