Czciciel Potęgi/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czciciel Potęgi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zsiedli z koni, a stoki i szczyty wzgórzy okrywszy połyskami swych ubrań i zbroi, orzeźwiali się cieniem kwitnących kasztanów, winem, które z ogromnych kraterów czerpali dla nich w dzbany i puhary niewolnicy i niewolnice Pytyona. Wozy i wielblądy, wiozące ich żywność i służbę, na odległych łąkach spoczęły chmurą, od której jedna po drugiej odrywały się gromadki niewiast, z zasłoniętemi lub odsłoniętemi obliczami, i ciekawie, a coraz śmielej, zbliżały się ku miejscom spoczynku i ucztowania. Z miejsc tych, staczał się na równinę gwar ludzkich głosów, z brzękami stali i rżeniem koni zmieszany, ale nieśmiały i przerywany częstem milczeniem, bo tłumiła go blizka obecność pana, o której umysły jeszcze trzeźwe zapomnieć nie mogły. Jedno tylko święte wzgórze Cybeli w swym poświęconym gaju stało puste i ciche, w blasku słonecznym wysoko wznosząc ogromną postać i srogi zaprzęg bogini.
Pośród murawy i fiołków, uścielających taras Pytyonowego domu, w cieniu palm i mirtów Kserkses, sztywny w swej dyamentami haftowanej szacie, wstępował na stopnie tego siedzenia, które wczoraj jeszcze budziło tak niespokojną ciekawość Gorgony, a dziś, z obsłon swych rozpowite, okazało się arcydziełem azyatyckiej sztuki. Było to w pół krzesło, a w pół łoże, na stopniach z marmuru wysoko nad poziom wzniesione, a spoczywające na grzbietach dwu lwów śpiżowych, których wydłużone i na zdobycz jakby czatujące ciała, muskuły potężne i na kształt stalowych strun wyprężone, paszcze do ryku rozwarte i jakby kurczem wściekłości zdjęte, łudząco naśladowały naturę tych ulubionych Wschodowi i jego mocarzom zwierząt. Ze złoconych poręczy tego tronu zdawały się zrywać do lotu gryfy, w pół lwie, w pół orle postacie mające a miękkie jego siedzenie okrywała kapa, którą śród frendzli z pereł czarodziejskie palce wschodnich tkaczek okryły gęstwiną fantastycznych liści i kwiatów. Takiej piękności lwy widywali Persowie tylko w zdobywanych stolicach Asyryi i Babilonii; na tak drogocennych kapach zasiadał Kserkses tylko w swoim pałacu, w Suzie. Ale zdziwienie i zadowolenie, z pod maski nieruchomości wybijające się na twarz króla, wzrosło i zupełnie widocznem się stało, gdy, zasiadłszy na tym, tak niespodzianie wzniesionym dla niego tronie, ujrzał pięciu dorodnych i strojnych młodzieńców, dźwigających i przed nim stawiących rzecz prawie bajeczną: ze złota kunsztownie wyrobione a wzrostem wysokiego człowieka przenoszące drzewo platanowe. Był to przedmiot z takiem mistrzostwem przez artystę wyrobiony, a tak ogromnie cenny, że nie tylko już z piersi wodzów perskich, ale i z ust Kserksesa, wydarł okrzyk podziwienia. Pytyon zaś, w pokłonie czołem ziemi niemal dotknąwszy, ze złożonemi u piersi rękoma, mówił:
— Tron ten, o najpotężniejszy! na wzór tego, na którym zasiadali asyryjscy królowie, wykonał pewien mistrz z Ekbatany, a śpieszyć się musiał, ponieważ zamówiłem go już wtedy, gdy mię o spodziewanym twym, panie mój, przez Lidyę pochodzie pewna wieść doszła. Gdybyś na sługę swego nie był łaskawie wejrzał i na progu jego domu świętych stóp swoich postawić nie chciał, powiózłbym go był za tobą do Sardes, do Abydos... — Tu przyrodzona człowiekowi temu rubaszność mowy przezwyciężyła cześć i rozczulenie, których był pełen. Zarzucając na ramię jeden z szerokich rękawów swej sukni, dokończył:
— Na Cybelę! przez Helespont-bym go przewiózł, do Tracyi, do Beocyi, na Peloponez, do samych przeklętych Aten wiózłbym go za tobą, ścigałbym cię z nim, o najukochańszy, choćby w podziemne królestwo cieniów, ażeby spocząć na nim musiały królewskie twe członki!
Wtedy Histaspes, chmurny Mazistas i Mardoniusz z chytrem obliczem, którzy u stóp króla, na stopniach tronu zasiedli, nawet stary Otanes, teść królewski, i jeden z magów, zabawieni rubasznymi gestami i poufałą mową starca, śmiechem wybuchnęli. Artaban uśmiechał się pobłażliwie, Artafernes z trwogą spoglądał na króla, nie będąc pewien uczuć, które obudzi w nim postępowanie obywatela rządzonej przez niego prowincyi. Ale oczy króla w złoty platan były utkwione i wyczytać z nich było można tylko niecierpliwość, z jaką oczekiwał słów, któreby stosowały się do tego przedmiotu, budzącego w nim widoczny podziw i pożądliwość. Pytyon też, ręką przedmiot ten ukazując, zaraz mówił dalej:
— A to drzewo, panie, było najdrogocenniejszą ozdobą skarbca mojego — na Sebasiosa, niepróżnego wcale! Niedarmo stary Pytyon, sprzedając, kupując, handlując, zwiedzając na poczciwym swoim Moszu mnogie i oddalone kraje, widywał i nabywał rzeczy, których obrazu innym śmiertelnym nie przynosiły nawet sny najbujniejsze. Ten cud nabyłem w stubramnych Tebach egipskich. Mieszczą się w nim dwa talenty, dziesięć min, pięć staterów, ośm chalkosów i jeszcze ileś tam dichalkonów czystego złota. Waga pewna, sprawdzałem ją nieraz, a starego Pytyona w rzeczach takich nikt nie oszuka...
Coraz więcej stary handlarz brał w nim górę nad świeżym dworakiem; królewscy bracia i ulubieńcy uśmiechali się, lidyjski satrapa drżeć zaczął, lecz mowy mu nie przerywał; Pytyon też zaraz ją dokończył:
— I to cudo świata jako dar gościnny składam u stóp twoich, o królu! Przyozdób nim pałac swój, widokiem jego pocieszaj oczy swoje, i niech bogowie przedłużają lata twe nad Persyą, ty wielki, ty mocny, ty potężny!
Znowu łzy zabłysły mu w oczach i znowu w pokłonie czołem niemal dotknął ziemi, lecz gdy głowę podniósł widać było, że pomimo głębokiego ukorzenia czuł się bardzo dumnym. On, człowiek niegdyś podbitego i upokorzonego plemienia, prosty handlarz, żadnym głośnym czynem wojennym, ani dziełem mądrem nieodznaczony, to posiadł, tego doścignął, że króla Persów takimi dary ugaszczać mógł, które w nim, w tym najwyższym wyrazie potęgi ziemskiej, zachwyt i podziwienie budziły. Był więc także potężnym; dzięki posiadanemu bogactwu uczuł się tak potężnym, że bez zmrużenia powiek patrzał w twarze dworaków, którym z kolei i z pomocą synów kosztowne dary rozdawać zaczął. Były to pierścienie z pieczęciami w drogich kamieniach rzniętymi, laski z nagłówkami urabianymi w kształt lilii, lotosów, niewieścich i zwierzęcych głów, łańcuchy, kolce, kubki z drogich metali. Skarby te hojnie dokoła rozsypując, dobrze spostrzegał radość, jaką przez to sprawiał tak wielkim i wysoko wyniesionym mężom, że w zwykłym porządku rzeczy podobny mu człeczyna nie śmiałby nawet wznieść ku nim wzroku. Więc tak rozweselił się i taką wezbrał powagą, że podniesiona twarz jego nabrała promienistości słońca, a chód i ruchy — majestatu tryumfatora. Ciekawie oglądając wazę z lapis lazuli, przez Wamika mu podaną, Mazistas do Mardoniusza przytłumionym głosem rzekł:
— Dobrym wydaje mi się ten człeczyna, ale bardzo głupim. Rozsypuje swoje skarby z taką uciechą, jak dziecko piasek...
Kosztowny łańcuch z lubością na piersi zawieszając, Mardoniusz odpowiedział:
— Co niemiara też złotego piasku Lidyjczycy ci z Paktolu swego wyławiają, i dlatego zamierzam panu naszemu nasunąć myśl, aby odtąd, bogactwo ich nareszcie poznawszy, daniny przez nich składane w dwójnasób powiększyć kazał.
Kiedy Pytyon i starsi jego synowie, od jednego do drugiego z królewskich ulubieńców przechodzili, Diloram, przed królewskim stryjem Artabanem nizko pochylając głowę i pas w Babilonie tkany, kubek w Atenach rzeźbiony, laskę ze srebrnym lotosem podając, wzruszonym, z głębi serca idącym głosem, przemówił:
— Zbawienie Ormuzda niech będzie z tobą, wierny sługo boga światła i dobra...
Artaban, widocznie u dworu potężnego synowca swego osamotniony, przenikliwie i ze zdziwieniem wpatrzył się w twarz młodego Lidyjczyka.
— Byłżebyś wyznawcą świętej Ormuzdowej wiary, młodzieńcze? — zapytał — a w takim razie u jakich źródeł zaczerpnąć jej mogłeś na tych krańcach Azyi, które cześć oddają Cybeli i Atysowi, Astarcie i Adonisowi?
— W Hipajpie byłem, a tam, ucząc się wielkich prawd przez Zoroastra ogłoszonych światu, uczyłem się także poważać i kochać ciebie, panie, który, na wyżynach świata postawiony, bronisz uciśnionych i śmiało opierasz się wielkim. I królowi odradzałeś także wojną napastować Greków, o, ty dobry, ty prawy, ty czysty!
Ognistym rumieńcem płonąc, z zatrwożeniem spuścił powieki, a po ustach Artabana, w siwej, spiętrzonej brodzie pomknął łagodny, pobłażliwy uśmiech. Młodzieniec ten w mowie swojej dotknął przedmiotów, o których mówić najdostojniejszym i najwyższym mężom tego państwa zaledwie było wolno. Jednak Diloram ciekawość i przyjaźń snadź w nim obudził i nie chciał go od boku swego oddalać.
— Pragnąłbym być w Hipajpie — zaczął — bo w takich tylko samotnych i od świetności stolic oddalonych miejscach święta wiara Ormuzda zachować się mogła w całej swojej czystości, którą gdzieindziej skaziły już pochlebstwa, zabobon i chciwość...
Tu wzrok jego przemknął po twarzach magów, a gdy dłużej nieco spoczął na Mardoniuszu, błysnęło w nim na chwilę ostrze nienawiści, ale na chwilę tylko, bo wnet powieki spuścił i z uśmiechem do Dilorama rzekł:
— Więc, młody Lidyjczyku, w krainie Tmolosu i Paktolu prawość i czystość na najwyższej wadze umysłu swego podnosisz! Zaprawdę, zbawienie Ormuzda będzie z tobą, ale szczęścia ziemskiego nie doznasz. Ono towarzyszy tylko czcicielom złota i potęgi. Ty gotuj się do samotności duszy.
Diloram żywo podniósł dotąd ze czcią pochyloną głowę:
— Zawszem do twardej służby Ormuzda gotowy! — zawołał.
— Jestżeś synem starca tego, który teraz z taką uciechą bogate dary podaje magom?
— Tak panie! — szepnął Diloram i twarz spłonioną nizko pochylił.
Jeżeli kiedy, to w tej chwili, prawdę słów Artabana stwierdzało szczęście, którego doznawał Pytyon. Z samym królem rozmawiał; z rąk jego dary odbierali; Kserkses zapytał: jakie mieli imiona i czem się trudnili czterej dorodni, boku ojca swego nie opuszczający młodzieńcy? Pytyon ojcowską znowu dumą zdjęty, u samych stopni tronu stojąc, z szerokimi gesty, od których, jak skrzydła, rozwiewały się różnobarwne rękawy jego sukni, z lubością, od której słowa tłumnie tłoczyły się mu na usta, rozpowiadał o biegłości Bubaresa w górniczych odkryciach i pracach, o wybornem uprawianiu przez Toraksa pól rozległych, o handlarskich zdolnościach Fredegunda i Wamika...
— Są oni, o panie, radością oczu moich, mocnemi podporami mojej starości, a gdy bogowie zechcą duszę moją rozłączyć z ciałem, bezpiecznie umrę, bo w ich ręku nie zginie marnie ani jedno źdźbło tego, com ja przez długie życie gromadził i wznosił.
Mardoniusz, ku królowi twarz podnosząc, głośno rzekł:
— Zawiść i żal mię zdejmuje, o królu, gdy widzę tak silnych i pięknych ludzi od wojska, którego główne dowództwo z łaski twojej dzierżę, zdala pozostających. Tak wysokich, jak ci dwaj starsi, nawet pomiędzy twymi nieśmiertelnymi nie masz, a dwaj młodzi, tak zgrabne i gibkie mają postacie, że przedziwni byliby z nich łucznicy. Czatować im tylko na wroga i w sprężystych ramionach łuki wyprężać!...
Ale słów tych Kserkses nie słyszał, albo słyszeć nie chciał. Wskazujący palec, w pół okryty pieczęcią pierścienia, podniósł nieco i wyciągnął w stronę rozmawiającego z Artabanem Dilorama.
— A czemże to chłopię trudni się w królestwie twojem, Lidyjczyku? Pięknem jest, ale ma pozór dziewicy przebranej za młodzieńca, i przez to ciekawość moją budzi.
Pytyon struchlał; we wpółotwartych ustach język jego nabrał twardości drewna. Że też zawsze ten dzieciak sprzeciwiać się mu i w srogie troski wprawiać go musi! Wszak usilnie nauczał synów, że o łaskę królewskiego stryja dbać nie powinni, ale raczej zjednywać sobie tych, którzy posiedli ufność i przyjaźń pana świata! Tak też czynili inni; ten zaś, najmniej lubionemu, temu, który tylko dla płynącej w nim krwi Daryuszowej żywym dotąd pozostawał, największą miłość i cześć okazywał. Odrazu przeniknął Pytyon, że nie powierzchowność Dilorama, lecz długa jego rozmowa z Artabanem, wśród której miał pozór zachwyconego ucznia, zwróciły uwagę króla. Jąkając się, żartować i śmiać się usiłując, mówić zaczął:
— To mój najmłodszy, dziecko nierozumne i bawiące się jeszcze bajkami, których nasłuchało się od mamki... Najpóźniej na świat przyszło, więc najczulej pieściła go matka i dlatego wzrósł z ciałem do trzciny, a umysłem do mgły podobnym... O taką tylko łaskę dla niego błagam cię, najpotężniejszy, jaką obdarzasz niewiadome spraw swych niemowlę lub nierozkwitły pęk lilii...
Niejasna trwoga i głęboka czułość przy tych słowach drżały mu w głosie; po twarzy zaś Kserksesa, jak chmura po słońcu, przeciągnęło zasępienie. Ze ściągniętym łukiem czarnych brwi, zapytał:
— A gdzież jest małżonka twoja, Lidyjczyku? Czyż nie powinna wraz z tobą, gdy w domu twoim goszczę, gościnnych darów mi składać?
Druga to była troska i druga trwoga Pytyona. Gorgo nie mogła zdobyć się na odwagę i siłę stanięcia przed obliczem króla i gdy z sercem rozkołatanem w piersi, z najsłodszem swem wejrzeniem, błagała go, aby jej w pokorze i pokoju na stronie pozostać pozwolił, on nie miał siły uczynić z niej niewolnicy. Teraz, z za kolumn i galeryi, całkowicie ją przed wzrokiem wszystkich chroniących, w towarzystwie Chileasa i starej mamki Gigei przypatrywała się świetnemu obrazowi królewskiego domu i najmilszemu dla niej tryumfowi męża. Gdy Pytyon czołem ziemi niemal dotykał, Wamik, złożone ręce do piersi przycisnąwszy, w słowach gładkich i ozdobnych o starości matki i chorem jej sercu opowiedział; wzrok zaś Kserksesa łaskawie znowu na wymownym młodzieńcu spoczywał.
Ale Histaspes, od dawna już oczy młodzieńcze i chciwą uwagę obracał w inną stronę. Z pomiędzy wszystkich braci i krewnych Kserksesowi najulubieńszy, na wojnie z Egipcyanami okazaną walecznością zasłużony, najpoufalej obchodził się on z królem i teraz także, głowę, z której spływały lśniące pukle włosów na kolanach królewskich brata swego wspierając, a wzrok, żartobliwej żałości pełen, ku twarzy jego wznosząc, rzekł:
— Jakże żałuję cię, Kserksesie, że, przedmiotami z zimnych metalów wyrobionymi zajęty, dotąd jeszcze nie spostrzegłeś tego, co tu jest najpiękniejszem i największej uwagi godnem. Jednak wiem dobrze, iż dobry Ormuzd nie stworzył cię obojętnym na takie oto widoki...
Przy ostatnich słowach wskazał na gęstwinę mirtowych krzewów, w której cieniu, trwogą czy zawstydzeniem ku sobie przybliżone, stały trzy piękne niewiasty. Każda z nich na inny wcale sposób była piękną, i to właśnie sprawiało, że tworzyły grupę zaciekawiającą i ponętną. Słusznie przedtem jeszcze Histaspes nazwał był Labdę niewiastą podobną do węża. Suknię miała taką mieniącą się i połyskliwą jak skóra tego płazu, a z pod dyamentowej żmii, po kilkakroć opasującej jej głowę, krucze i połyskliwe włosy, w mnóstwo tasiem uplecione, wężowymi skręty wiły się aż do jej kolan. Zasłonę z lekkiej jak mgła materyi, którą powinna była twarz swą osłonić, na plecy i ramiona odrzuciła, gibką kibić naprzód nieco pochylając, błyskała ku perskim mężom ogniami wejrzeń, uśmiechów, kolców aż po ramiona długich obręczy, opasujących jej śniade ramiona i szyję. Zupełnie inna natura niewieścia objawiała się w Toraksowej żonie, Anteli. Wyniosła i silna, jak przezroczystą mgłą owiana zasłoną, która, z pod dyademu aż do skraju sukni spływając, oblicze jej przysłaniała, stała w pokoju i powadze kobiety, która o niczyje wejrzenie i hołdy nie żebrze, bo w uczuciach swych nasyconą a z przeznaczeń zadowoloną się czuje. Czyniło to ją podobną do posągu niewieściej czystości i dostojności. Lecz za temi, w pełni już rozkwitłemi niewiastami, kryć się usiłowała trzecia, jeżeli nie najpiękniejsza, to najmłodsza; w skromnej, śnieżnej, zaledwie bogatym pasem przyozdobionej sukni, za obraz dnia wiosennego, albo letniego poranku służyć mogąca. Długą i wielką walkę z samą sobą stoczyć musiała Melissa, zanim postanowiła spełnić żądanie kochanka i wyrzec się na dzień ten ofiarowanych jej przez Pytyona świetnych materyi i klejnotów. Za całą ozdobę miała sznury pereł, wijące się w pozłacanym bronzie warkoczy, i złote naramienniki, połyskiem swym zwiększające alabastrową białość jej ciała. Teraz, od widoku tylu naraz mężów spłoniona i drżąca, choć zarazem namiętnie jego ciekawa, to kryć się usiłowała za starsze swe towarzyszki, to znowu wynurzała się z za nich, jakby wszystko wzrokiem ogarnąć pragnęła. Ale wnet znowu wstyd i trwoga ją zdejmowały, połączone też z głuchym żalem, że w obliczu tego, co działo się przed nią, jest sama tak małą, tak niedostrzeżoną, tak zupełnie niczem. Z pod drżących powiek wzrok pełen ubóstwienia wzniosła ku królowi i wnet, jak przestraszone dziecię, obu dłońmi twarz zakryła — spotkała się z wlepionym w nią jego wzrokiem.
— Wiosna! — do ulubionego brata rzekł Kserkses, pąsowe usta jego rozwarły się szczerym uśmiechem. Zarazem orle nozdrza królewskie poruszały się wciąż powoli, jednostajnie, lecz szeroko; zdawać się mogło, że w pierś nienasyconą wielkimi strumieniami wciągał powietrze hołdów, bogactwa i zewsząd tu tryskających obietnic rozkoszy. W tej chwili też na stopniu tronu klęczący Pytyon podawał mu po brzegi napełniony winem, w złoto oprawny róg nosorożca. Wiedział o tem, że królowie perscy pijali tylko z takiego naczynia, od skutków trucizny chronić mającego, więc gdy w dłoniach dworaków błysnęły pozłacane czary, Kserkses róg nosorożca do warg swych przyłożył.
— Wiem o tem, królu — mówił klęczący Pytyon — że innych win jak syryjskie nie pijesz. To przedniem jest i przez wiele już lat w składach moich mocy nabywa...
Z błogości, która zajaśniała w źrenicach Kserksesa, odgadnąć było można, że róg nosorożca bywał mu towarzyszem częstym i miłym. Gdy zaś wonność i moc wina rozlały się na podniebieniu jego, oczy zwrócił znowu w stronę trzech niewiast i, na najmłodszej je zatrzymując, w chmurze czarnych włosów zaszemrał:
— Wiosna!
W tej chwili dźwięk ostry, dziwny, śmieszny przeszył powietrze i na rozległym trawniku, ścielącym się u stóp domu, powtórzył się po wielekroć. Były to naprzemian przeraźliwe jakby piski osła i wściekłe porykiwanie bawołu i żałośliwe wycie psa. Z pośród zwierząt świata jedne tylko wielblądy wszystkie te głosy wydobywać z siebie umieją; wielbląd też to był, jednogarbny, lecz za najpiękniejszy okaz gatunku swego służyć mogący, który, z wielką szybkością nóg, zwijając się po trawniku i tym sposobem ciosów ścigających go ludzi unikając, z żałośnym a coraz częstszem i śpieszniejszem wyciem i piskiem głowę ku tarasowi domu podnosił i wciąż odpędzany, wciąż ku wschodom jego przypadał. Gromada niewolników, z Fenicyaninem Idantyrsem na czele, od przerażenia pobladła, z uporem zwierzęcia walczyła nadaremnie, bo grożąc mu tylko kijami i biczami, w które była zbrojną, dotknąć go nimi nie śmiała. Wszystko to zaś razem, w obliczu wspaniałości i uroczystości, które na pysznym tarasie domu panowały, wydało się tak niespodzianem i uciesznem, że straże wojenne, dwoma rzędami żelaznych pancerzy i złotych granatów opasujące szerokie schody, z trudem tłumiły wybuchy śmiechu, a Histasp, Mazistas, Mardoniusz i inni, na skraju tarasu stanąwszy, z żartobliwymi i nieco pogardliwymi uśmiechy spoglądali na dziwną zabawę, którą handlarz lidyjski dla oczu królewskich zgotował. Lecz Pytyon nie czuł najlżejszej ochoty do śmiechu; czerstwe rumieńce bez śladu z policzków jego zniknęły i jak marmur zbielały; od przerażenia i wściekłości drżący, gromkim głosem ze szczytu schodów zawołał:
— Zabić go! Idantyrs, jeźli ta bestya natychmiast martwą nie padnie, jutro ukrzyżowanym zostaniesz!
Ale krzykowi temu, odpowiedział natychmiast krzyk inny, niewieści, przeraźliwy, pełen współczucia i bólu.
— Zabić! Mosza zabić! dobrego Mosza zabić! o nie, nie, ojcze! to się nie stanie! — zawołała Melissa i szybko jak strzała, tak lekka, że stopami ziemi zdawała się nie dotykać, pośród dworaków, przed samymi stopniami królewskiego tronu przemknąwszy, ze schodów zbiegła, szyję zwierzęcia, na którą Idantyrs już pętlę arkanu zarzucił, śnieżnemi ramiony objęła i twarz do niej tuląc, ze łzami w głosie mówiła:
— Pójdź, Moszu! pójdź za mną dobry, stary, wierny Moszu! Zaprowadzę cię daleko, daleko, na łące w trzcinach ukryję i do niedobrych ludzi, którzy za długą służbę przedwczesną śmiercią chcą ci zapłacić, nie puszczę. Pójdźmy razem, dobry Moszu, daleko, daleko!
Świeże, dziecięce prawie jej uczucia, jak u dziecka, wylewały się niepowściągniętemi słowami i łzami, widać też było, że, litością dla tego zwierzęcia i przywiązaniem do niego zdjęta, o królu i jego dworze, o wstydliwości dziewiczej, o świecie całym w tej chwili zapomniała. Pytyon zaś, od stóp do głowy z trwogi i wstydu drżący, wzroku od ziemi oderwać, ani językiem, który mu znowu drewnem w ustach stanął, poruszyć nie mógł. Że też to w domu najwspanialszym choćby i najbogatszym, lecz od wykwintów wysokiego życia oddalonym, w stanowczej godzinie, ktoś lub coś złośliwą i żałośliwą psotę zawsze spłatać musi! Przepadła teraz cała jego dostojność i chwała, zgasły promienie łaski, które zapaliły się już były w oczach królewskich, — wszystko zginęło! Przez jeden wyskok głupiej bestyi, przez jego piski ośle i upór prawdziwie wielblądzi, wszystko zginęło, może nawet i własna jego głowa... Gdy myśli te z szybkością błyskawic przerzynały mózg Pytyona, a wzroku swego od ziemi oderwać nie śmiał, Artafernes, na ustach królewskich spostrzegając ten sam, co wprzódy, uśmiech, uśmiechnął się także i, ręce u piersi splótłszy, mówić zaczął:
— To zwierzę, o królu, które sprawiło nam widowisko tak niespodziewane i ucieszne, równej prawie z panem swoim, na szerokie ziemie i kraje, sławy zażywa. Nikt jeszcze nie widział tak łagodnego, rozumnego i do pana swego przywiązanego wielbląda. Z uporu i brzydkiego głosu, jakeśmy to widzieli i słyszeli, do całego gatunku swego podobny, przewyższa go zaletami, które długiemu obcowaniu z ludźmi i ich dla siebie tkliwości zawdzięcza.
— Chcę z blizka ujrzeć to rzadkie zwierzę — rzekł król.
Promieniste słońce radości zajaśniało znowu na twarzy Pytyona. Zadrżał ku szczytowi schodów w powłóczystej swej sukni się rzucił i najtkliwszym głosem mówić zaczął:
— Moszu! Moszu! pójdź tutaj, dobry, stary mój Moszu! Prędzej, odważniej, Moszu! Łaska najpotężniejszego z tobą! Nikt ci nic złego nie wyrządzi!
Nadaremnie przecież ulubieńcowi swemu odwagę zalecał; jak wszystkie długo pieszczone zwierzęta, Mosz nie lękał się nikogo i niczego, a od ścigających i powstrzymujących go ludzi uwolniony, na szerokie stopnie z marmuru i malowanych cegieł, z niejakim trudem lecz śmiało, za przewodniczką swoją wstępować zaczął. Przewodniczką zaś jego była Melissa, której mniemanie, że ona to drogie jej zwierzę od pewnej śmierci wyratowała, taką sprawiało radość, iż śród niej znowu o królu, dworakach, przypatrujących jej się chciwie strażach i własnej nieśmiałości zapomniała. Krok swój do ciężkiego kroku wielbląda stosując, powoli wznosiła się coraz wyżej, suknia jej, z połyskliwej wełny koziej, złote naramienniki i frendzle pasa, zdobne w perły warkocze w blasku słonecznym lśniły i błyskały, wśród okrągłej twarzy, na ponsowych jak młoda krew ustach rozkwitał uśmiech dziecinnego, niewinnego szczęścia. Co chwilę obracała się ku ulubieńcowi swemu, którego długa szyja wysoko wznosiła się nad jej głowę, i rękę ku paszczy jego wyciągając, powtarzała:
— Pójdź, dobry Moszu, pójdź!
Gdy zaś w ten sposób przywiodła go już na taras, Pytyon, uciechą, malującą się na twarzach dworaków i wytężoną uwagą, z jaką król pochodowi wielbląda ku górze przyglądać się zdawał, zupełnie już ośmielony, pomarszczoną dłoń oparł na szyi zwierzęcia i drżącym nieco od wzruszenia głosem mówić począł:
— O, panie! ani mi zliczyć dni i godzin, ani tych dróg spamiętać i po imieniu wymienić, którem w towarzystwie tego zwierzęcia przepędził i przebył. Od lat trzydziestu innego wierzchowca nie znam, a były niegdyś, na Cybelę! były takie czasy, w których on ze mną głód i pragnienie, dnie pełne troski i noce snu próżne, podzielał. Nie zawsze bowiem, nie zawsze Pytyon był tak jak teraz możnym i o mienie, które posiadał, spokojnym. W ciężkim dorobku nieraz samotny usypiał on śród pustyni, a gdy, z przykrego snu obudzony, głowę do nowych trudów podnosił, jedynem wejrzeniem przyjaznem, które spotykał, było wejrzenie jego wielbląda. Gdy pośpiech gnał mię w którąkolwiek stronę, on biegł szybciej i niestrudzeniej od rumaka najwyższej krwi; gdy utrudzenie bólem mi świdrowało w kościach, lub trudny namysł kamieniem mózg obarczał, potrzebowałem rzec mu jedno słowo, a niósł mię powoli i cicho jak dziecko. Razem ze mną, o panie, wąchał on skwarne pyły arabskich i etyopskich pustyń, razem ze mną, z mnóstwem niebezpieczeństw, na chwiejnych nawach przepływał morza, razem ze mną stawał na rynkach największych miast twego państwa. Kiedy byliśmy sami, często porwany natłokiem myśli, do niego, jak do człowieka przemawiałem o moich nadziejach, rachubach, troskach, kiedy tłum nas otaczał, żadnem poruszeniem nikomu nigdy zła on nie wyrządził, ani mnie w moich czynnościach i mowach przeszkodził. Nie dziw też, królu, że kocham go, jak dawnego, dobrego przyjaciela i że zarówno kochają go wszyscy moi. Ta okazywana mu przyjaźń i wolność, której zażywa w domu moim, zniszczyły w nim wszelką zwierzęcą dzikość, a nadały mu niemal ludzką pojętność i poufałość. Dzieci moje, odkąd tylko podrastać zaczęły i najlepsze moje sługi, codziennie od lat wielu i o tej jednej porze przywołują go na ten taras, gdzie pożywienie wymyślne z rąk ich otrzymuje. Tym sposobem niezgrabne jego nogi przyuczono do wstępowania na schody, a w pamięci wyryto, że o tej porze dnia właśnie tu się znajdować i przysmakami, których pożąda, cieszyć się powinien. To go skłoniło, że i dziś także szedł tam, gdzie przebywać nawykł, a nie zraziły go niezwykłe w tem miejscu widoki i gwary, bo na rynkach Ekbatany, Kelanei, Teb, Sardes, Abydos i mnóstwa miast innych do tłumów ciasnych i gwarliwych przywykł. Więc swawolę, którą oczy i uszy twoje obraził, przebacz, o królu, i od wielbiącego cię niewolnika boskiej łaski swej nie odwracaj.
Nietylko przecież łaska, ale większa jeszcze niż przedtem wesołość malowała się na obliczach i króla i otaczających go dostojników. Persowie byli miłośnikami zwierząt, a do najużyteczniejszych i najrodzimszych, do takich nawet, które według przepisów Zoroastrowych szanować i rozmnażać byli powinni, należał ród wielblądzi. Przytem, pomimo brzydoty rodowi temu właściwej, stary Mosz wyglądał okazale i uciesznie. Na wypasionych jego bokach i garbatym grzbiecie, szara sierść lśniła od gorliwego jej oczyszczania, długą szyję ciekawie ku obecnym wyciągał, małe oczki pojętnie i zabawnie mrużył, wielką i szpetną paszczą swą tak poruszał, jakby tuż, tuż rozumna mowa ludzka wyjść z niej miała. Z niezmierną uciechą Pytyon spostrzegł przychylność, którą ulubieniec jego u patrzących na niego pozyskał, i za to większą jeszcze dla niego miłością zdjęty, połyskliwą sierść jego głaszcząc, łagodnie przemówił:
— Uklęknij, Moszu! Dobry mój Moszu, przed panem świata — uklęknij!
Mrużącemi się oczami wielbląd w twarz mu patrzył, kościste jego nogi zginały się z trudnością, aż węzłowatemi kolanami spoczęły na murawie. Zarazem z piersi zwierzęcia wydobyło się ciężkie westchnienie, jakby skarżyło się ono na to, że tak trudną dla niego czynność spełnić mu rozkazano.
— Nigdy rzemień, którym pracowicie inne wielblądy do uklęknięcia zmuszają, paszczy tego nie obraził, bo głos i słowo moje panują nad jego wolą i członkami! — z tryumfem zawołał Pytyon i jednemu z synów rozkazał, aby Mosz do ustronnego, a w pożywienie obfitego miejsca zaprowadzonym został.
Tymczasem, z dostojników niektórzy przyjaźnie boków i grzbietu miłego zwierzęcia dotykali, zmyślność jego podziwiając, a z mądrego wyrazu oczu i z westchnienia, które wydał, śmiejąc się i żartując. Mag Sorab uroczyście mówić zaczynał, że napotkanie tak szczególnego zjawiska dla przedsięwzięć króla dobrą jest wróżbą, lecz król, z poddaniem się słuchający go zawsze, tym razem na słowa jego uwagi nie zwracał. Żadnego poruszenia nie czyniąc, mrugnięciem powiek przywołał ku sobie Histaspa, a gdy ten, u boku jego stanąwszy, ucho ku ustom jego pochylił, wymówił słów kilka i ręki od turkusów, na których spoczywała, nie odrywając, wskazującym palcem z wielką pieczęcią poruszył w stronę mirtowej gęstwiny. Tam, za zielonymi krzewy i ognistą czerwienią tulipanów połyskiwała suknia i niemniej od niej biała szyja i twarz Melissy... Znać król ulubionemu bratu rozkaz jakiś wydał, bo Histasp, śpiesznie ze stopni tronu zszedłszy, kierował się ku mirtowej gęstwinie, gdy wtem stanął jak wryty, ze wzrokiem ku kasztanowym wzgórzom zwróconym, i wszyscy dworacy umilkłszy, w tę samą stronę obrócili oczy; sam Kserkses także z wytężoną ciekawością patrzeć i słuchać zaczął. Naprzód słuchać, bo, zanim przestrzeń napełniła się widokami, dziwnymi dla tych przybyszów ze stron dalekich, rozległy się wśród niej, z za wzgórzy wychodzące dźwięki muzyki, w której, to naprzemian, to razem — rozpoznawać się dawało huczenie kotłów, dzwonienie cymbałów, pobudki trąb i miękkie, miłosne, rozpłakane tony najśpiewniejszych w świecie lidyjskich fletów. Wszystko to razem grało i śpiewało jakąś pieśń, na poły tryumfalną i uroczystą, na poły pijaną i prawie dziką, to krzykami szalonej radości wybuchającą, to w upojeniu miłosnej rozkoszy chwiejącą się i mdlejącą. Potem, z za zieleni kasztanowego gaju, powoli wypływać i na równinie, ku wzgórzu Cybeli wydłużać się zaczął orszak ogromny, porównać się dający tylko ze snem, w fantazyi pijanego olbrzyma powstałym. Wyśniła go też i o każdym rozkwicie wiosny na ziemię sprowadzała fantazya pijanego odrodzoną naturą Wschodu. Była to procesya korybantów, korybantek i mnogiego ludu, przybywająca z Sardes z czcią i ofiarami, ku wielkiej bogini natury, Cybeli.
Pierwsi postępowali żołnierze w pancerzach i z długiemi kopiami, albo lancami; potem, myśliwi, w wysoko u pasów podniesionych sukniach, w rękach dzierżący oszczepy i krzywe noże, ptasznicy siecie, rybacy wędy, rolnicy kosy, handlarze wagi niosący; bogacze młodzi w złocistych sandałach i jedwabnych sukniach, z włosami niewieścio utrefionymi na głowach, z krokiem tak chwiejnym, zalotnym jakby przed chwilą amforę z winem od warg odjęli, albo z posłania miłości powstali. Nie tylko przecież ludzie, ale i zwierzęta hołd swój źródłu powszechnego życia składać były powinny. To też w odkrytych lektykach spokojnie i nawet z niejaką dumą siedzące, niesiono tam niedźwiedzie, prowadzono małpy w czerwone czapki frygijskie przybrane, osły, którym powiewne przypięto skrzydła, kozły niepokalanej białości z wyzłoconymi rogami, dromedary, których grzbiety, bogatemi kapami okryte, jak góry wzbijały się nad wszystko; w kunsztownych klatkach siedzące gołębie łagodne, papugi barwiste, pawie w pysznej ozdobie swych rozpuszczonych wachlarzów. Do koła owych maszkar i bestyi, niewiasty biało ubrane, z wieńcami kwiatów na głowach, kwiaty siały pod stopy tłumów różnych płci i stanów, których pochodnie mnóstwem płomienistych i krwawych punktów zaświeciły w złotej światłości słonecznej. Tu także połyskiwały mosiężne lub srebrne trąby, cymbały i sistry grajków, a długie flety od ust ludzkich wzbijające się w powietrze, wydawały się czarodziejskimi dziobami, z których wychodziły i coraz śpieszniej, ostrzej, szaleniej przestrzeń przeszywały nuty czczącego naturę śpiewu. To, co następowało później, niezrozumiałą zagadką wydawać się musiało każdemu niewtajemniczonemu oku. Wielki chór niewiast, białemi zasłonami od głów do stóp okrytych, na plecach niósł metalowe zwierciadła, w których słońce zapalało oślepiające ogniska blasków. Były to kapłanki Cybeli, a w zwierciadłach, okrywających ich plecy, po wielekroć miał się przeglądać i postać swoją w mnóstwie odbić rozsianą widzieć, piękny i boski młodzieniec, Cybeli kochanek — Atys. Posąg też Atysa wnet potem wysoko sunął powietrzem, górując nad tłumem ogolonych do szczętu głów kapłanów-korybantów, z których jedni na ramionach go dźwigali, inni zaś nieśli w szklanych kieliszkach lub baniach zamknięte płomyki lamp, ołtarze bóstw wielkich i małych, złote palmy, kwieciste wieńce, amfory, z których lały się wina i wonne olejki, naczynia kształt niewieściego łona mające a dłońmi kapłanów wstrząsane, więc na ziemię roniące białą rosę mleka. Za Atysem znowu, tak jak i przed nim, tłumy ludzi rozsiewały w słonecznej światłości rój krwawych i dymnych pochodni, huczała muzyka trąb i kotłów, śpiewały flety, niewiasty na ziemię, zroszoną winem, mlekiem i ziarnem, rzucały kwiaty...
Gdy tylko ta olbrzymia procesya o parę stadyów od Pytyonowego domu z za wzgórzy na równinę wypłynęła, Kserkses przypatrywać się jej zaczął tak wytężonem i latającem okiem, że można było poznać, iż żądza przeniknięcia i zrozumienia wszystkiego od innych żądz i namiętności jego mniejszą nie była. Jednak nie wiele znał wiarę i obyczaj tych oddalonych od jego ziemi ojczystej, przez pradziada i ojca podbitych krain. Więc mrugnięciem powieki i poruszeniem palca przywołał ku sobie Soraba; gdy zaś ucho najmędrszego z Magów znalazło się na jednym poziomie z jego ustami, zapytał:
— Jakiem jest imię tej bogini?
Mag uczuł się w tej chwili mistrzem króla.
— Różnemi, o królu, imiony, błagają tę boginię różne czczące ją narody — odpowiedział. — Rhea u Greków, Kretę i Jonię zamieszkujących, Baalath w Fenicyi, Izyda w Egipcie, Astarte w Chaldei i Syryi; we Frygii i Lidyi nazywa się ona Cybelą.
W czasie mowy Maga twarz króla zdradzała usilność zapamiętania tego, co słyszał. Niecierpliwie zapytał:
— Dlaczego u jej wozu zaprzężono lwy?
— Dlatego, panie, że według mniemania jej czcicieli, ona-to przez obdarzanie ludzi dobremi trzodami i żyzną rolą poskromiła dziką, jak te zwierzęta, naturę...
Król pytał dalej:
— Dlaczego na głowie swojej ma koronę z wież?
— Bo ona-to, królu, jak powiadają Frygijczycy, pierwsza ich nauczyła sztuki budownictwa.
— Czemuż, kiedy tak mądrą i dobroczynną była, nie nauczyła ich sztuki panowania nad światem? — zapytał król, a przy tych słowach z za warg czerwonych białe zęby błysnęły mu w srogim, szyderskim uśmiechu.
Potem do Maga, ze splecionemi u piersi rękoma, lecz z postawą dostojną, na stopniu tronu stojącego, przemówił jeszcze:
— Jak zwą się kapłani, ci, którzy lampy, ołtarze, palmy i naczynia z winem, mlekiem i ziarnami niosą?
— Korybanci, o panie — odrzekł Mag.
— Dlaczego? — rzucił król.
Biada Magowi, któryby niecierpliwej ciekawości królewskiej choćby raz jeden napaść nie potrafił! Ale Sorabowi żadna z ksiąg istniejących i żaden z krajów świata nieznanymi nie był. Więc odpowiedział:
— Korybas, syn Cybeli i greckiego Pana, pierwszy we Frygii cześć swojej matce złożył; od jego-to imienia pochodzi imię jej kapłanów.
Tymczasem procesya Cybeli olbrzymim wężem wspinała się na święte wzgórze, aż tłumem stubarwnym, krwistymi punktami pochodni ucentkowanym, stok i wierzchołek wzgórza okrywszy, u stóp posągu bogini stanęła. Jednocześnie umilkło granie kotłów, sistrów i fletów, zamknęły się wszystkie usta, w nabożnem skupieniu znieruchomiały postacie a nad tem stłoczonem, pstrem, głęboko uciszonem morzem ludzkiem wzbił się i po przestrzeni rozległ głos najstarszego z korybantów, który dla tego morza ludzkiego i dla całej lidyjskiej ziemi błagał o łaskę Cybeli. Wtedy Pytyon i członkowie jego rodziny na tarasie wspaniałego domu poupadali twarzami ku ziemi, a Kserkses, jego dworacy i zbrojne straże — przybrali postacie uważne i zasłuchane. Tam zaś, na górze, kapłan w długiej szacie, z czaszką tak doszczętnie ogoloną, iż w blasku słońca jak srebro jaśniała, z wieńcem kwiatów w jednem podniesionem ręku a nożem błyszczącym w drugiem, uroczystym, donośnym głosem do posągu o lwim zaprzęgu, koronie z wież i łonie olbrzymiem przemawiał:
— O bóstwo wysokie, o wieczne źródło życia, karmicielko uwielbiona, prządko nieśmiertelna, która ze swego wrzeciona wysnuwasz czasy! Przez ciebie lądy stoją, morza płyną, słońce jaśnieje, piekło nie wybucha i ziemia trwa w porządku. Na twój rozkaz świecą gwiazdy, kojarzą się żywioły, wiążą się w łańcuch wieki. Na znak przez ciebie dany dmą wiatry, wydymają się chmury, kiełki nasion przebijają skorupę ziemi. Tyś straszna ptaszynie lecącej powietrzem, drapieżnemu zwierzęciu, błądzącemu w puszczach wężowi, który zwija się w bruzdach ziemi, i morskim potworom, zanurzonym w bezdennej odchłani. Tyś straszna i człowiekowi; gdy zechcesz, utrzymasz go przy życiu, gdy zechcesz — zabijesz. Więc o bóstwo wysokie, hojne, straszne, łaskawe, przyjm pod opiekę nas i wszystko, co posiadamy. Oddalaj od nas zimną śmierć i blade choroby, w całości i zdrowiu zachowaj ludzi, trzody i czujne strażniki ich — psy. Niech w domach naszych liczymy co wieczór tyle głów, ileśmy ich naliczyli z rana, i niech z wzdychaniem nie oglądamy nieżywych zwłok naszych dzieci, ani ran owiec, wyrwanych z paszczy wilka. Chroń nas od grozy głodu, zsyłaj obfitość zbóż, ziół i liści; niech zdroje nasze będą czyste i wypełniają po brzegi koryta. Niech ręce nasze ściskają pełne zawsze wymiona krów; samcy trzód naszych niech będą zapalczywi, samice płodne, obory pełne jagniąt i wielblądziąt, a wełna, którą zdejmiemy z owiec tak miękką, by bez obrazy prząść i tkać ją mogły najczulsze dłonie dziewic. Oby rolnikom naszym przyjaznemi były chmury, żeglarzom wiatry, rybakom i ptasznikom fale i powietrze. Obyśmy przez ciebie wysłuchanymi zostali, bóstwo wysokie, wieczne źródło życia, karmicielko uwielbiona, prządko, która z wrzeciona swego wysnuwasz czasy! Niech się tak stanie!
Zaledwie kapłan mówić przestał, na wzgórzu Cybeli stało się coś takiego, jakby nagle pękła pokrywa zapierająca gwałtownie wzburzony, potężny żywioł. Tłum okrywający święte wzgórze wybuchnął wesołością niezmierną, szaloną, bez granic. Kotły, trąby, cymbały i flety uderzyły w pieśń bez miary i oddechu; pochodnie, siejąc powietrzne pożary, w dziwnych ucieczkach i pogoniach rozbiegały się w różne strony; widać było ludzi w śmiertelnym, zda się, śmiechu tarzających się po trawach i takich, którzy padali sobie wzajem w ramiona, albo ogniste potoki wina, z amfor lub dzbanów toczyli sobie w gardła, lub w kasztanowe cienie unosili białe i dobrowolnie, bo miękko w objęciach ich zwisające, postacie niewieście. Owdzie, do koła drzew najgrubszych, kobiety w bieli, związawszy się rękoma, zataczały taniec, który rozwiewał ich włosy a kibicie wyginał w lubieżne i pijane postacie; gdzieindziej, tam, gdzie w powietrze wzbijały się wstęgi dymów, korybanci pobłyskiwali nożami, ziemię wonnymi płynami zraszali i wydawali tryumfujące krzyki, które ludowi oznajmić miały, że palone u stóp bogini ofiary łaskawie przyjętemi przez nią zostały.
Wszystko to było początkiem olbrzymiej orgii, którą cała Azya Mniejsza witała każdego roku wracającą na ziemię wiosnę, a która przedstawiała widok znany tylko tym ludom, z krwią upalną i nieposkromioną, ze szpikiem kości przenikniętym zarówno słodyczą jak grozą, naprzemian dla nich złowrogiej i dobroczynnej natury. Nie dziw, że po raz pierwszy mając widok taki przed oczami, Kserkses pożerał go wzrokiem i słuchem, i że buchająca z niego wyuzdana, zmysłowa wesołość, owiała go niby wichrem upalnym i na policzkach zapaliła mu krwiste rumieńce.
— Czego oni tak cieszą się i szaleją? — zapytał Maga.
— Atys wskrzesł, o królu! — odpowiedział Sorab.
Król przeszył go wzrokiem.
— Istniejeż na ziemi ten młodzieniec? prawdąż jest, że, co roku umierając, co roku zmartwychpowstaje?
Nad rudą, spiętrzoną brodą, po wązkich ustach Maga przebiegł uśmiech mądry i w którym nieco szyderskiej pogardy odkryćby można. Z namysłem, powoli mówić zaczął:
— Twojemu tylko narodowi, o najpotężniejszy, duch światła i dobra, boski Ormuzd zesłał wysłańca swego, Zoraostra, aby go pochodnią jedynej i wiekuistej prawdy oświecił. Ta tylko wiara, którą ty, wraz z ludem perskim wyznajesz, prawdziwą jest, czystą i do Ormuzdowego zbawienia wiodącą. Inne ludy, w ciemnocie swojej, zachwycone łaskami lub przerażone grozami natury, jej siłom i żywiołom boską cześć oddały a zdjęte pociągiem upodobniania wszystkiego do samych siebie, przyoblekły ją w dostępne zmysłom postacie bałwanów, z drzewa, gliny, marmuru lub spiżu. Ta Cybela, ku której widzialnemu upostaciowaniu ty teraz królewskie swe oczy podnosisz, to natura, przed którą ludy te drżą od trwogi, albo goreją z miłości. Atys zaś jest pogodą, ciepłem, światłem, zbożem pól, kwieciem łąk, liściem drzew, słodkim szmerem wód spokojnych, wartkim pędem krwi rozgrzanej, zdwojoną mocą członków sytych, wszystką naraz siłą, nadzieją i uciechą ludzi, które, w każdej jesieni zamierając, o każdej wiośnie zmartwychpowstają. Kiedy wiecznie piękny i młodzieńczy kochanek jej zapada w podziemne czeluście, Cybela smuci się i rozpacza a wraz z nią smucą się i rozpaczają ludy ogarnięte srogością i ponurością zimy; gdy on znowu na świat wynurza swą promienistą głowę, one przed jej oblicze wiodą zmysłowe upostaciowanie jego i wraz z nią od radości szaleją i radość piją zarówno z woni kwiatów i dźwięków muzyki jak z naczyń pełnych win i z łon niewieścich, napełnionych miodem rozkoszy. Taką jest, o królu, najgłębsza i przed niewiedzącymi zakryta istota lidyjskiej Cybeli, egipskiej Izydy, fenickiej Baalathy, chaldejskiej Astarty. To natura, o panie, przez ludy te za najwyższą potęgę uznana. Ten zaś Atys w tym kraju, w innym Oziris, gdzieindziej Faunus, lub jeszcze Adonis, to, panie mój, wiosna...
Chwilę jeszcze przenikliwie patrzał w twarz króla, a spostrzegając na niej znużenie i roztargnienie, rzekł już tylko:
— Mitra z tobą, najsłoneczniejszy!
I ze stopni tronu, obliczem do króla obrócony, zstąpił.
— Mitra ze mną! — powtórzył Kserkses i głowę obciążoną iskrzącymi się na niej dyamentami nabożnie pochylił, lecz wnet potem z wyrazem znużenia opadła ona nieco w tył, na wyściełające tron poduszki i kapy. Jakkolwiek z pożądliwą ciekawością o nieznane sobie zjawiska zapytywał, umysł jego szybko giął się i nużył pod surowem brzemieniem wiedzy. Przytem, dźwięki i widoki, które go otaczały, jak łaskotliwe dotyki przebiegały mu po ciele i w krew wlewały strumienie ognia. Na wzgórzu Cybeli tłum przerzedził się znacznie; w zamian zaś głębie i cienie okrywającego je lasu wezbrały odgłosami i z dala migającymi widokami dziwnego, bo rozpasanego, a zarazem uroczystą tajemniczością osłoniętego, życia. Zmysły i fantazya z łatwością odgadywać mogły, co tam, w zielonych, zda się, nieprzebitych gęstwinach, tak wzdychało, szemrało, kipiało przy wtórze srebrnego dzwonienia cymbałów i rozśpiewanych, w oddaleniu coraz rozwiewniejszych, słabnących, mdlejących fletów.
Ramiona króla wyciągnęły się teraz, a dłonie jego, od pierścieni okrywających palce roziskrzone, opadły na śpiżowe grzywy lwów, podtrzymujących siedzenie tronu. Wkrótce przecież jedną z nich podniósł i z oczyma, w zdobiącą taras gęstwinę mirtową wpatrzonemi, uczynił nią ruch przyzywający.
— Pójdź do mnie, wiosno! — przemówił.
W głowie Melissy, pokornie i smutnie pochylonej, powstał szum i zamęt, pośród których samą siebie czuć przestała. Mnóstwo naraz młotów uderzyło w jej piersi i zachwiały się pod nią nogi, w złote obręcze i pozłacane sandały ubrane. Jak to? na nią, na nią spłynęło spojrzenie pana świata! ją, ją właśnie przywoływał on ku sobie, on, ten Bóg ziemski, od stóp do głowy w olśniewające klejnoty ubrany, w chmurze czarnych włosów tak groźny i tak piękny, o! od samego Atysa, boskiego kochanka Cybeli piękniejszy! Ale z przerażenia, zawstydzenia, z niezmiernego szczęścia, które ją od spłonionego czoła do chwiejących się stóp ogarnęło, ślepą stała się, bezwładną i iść nie mogła. Wkrótce przecież uczuła, że dłoń jej ujmuje jakaś ręka od pierścieni twarda i przez mgłę czerwonych centek, które jej przysłaniały źrenice, ujrzała obok siebie najmłodszego z królewskich braci. Histaspes wesoły wiódł ją ku tronowi i, na stopnie jego wprowadziwszy, przed królem postawił. Wówczas powieki jej stały się tak ciężkiemi, że podnieść ich nie mogła i nie widziała spojrzenia, którem Kserkses ogarnął całą jej dziewiczą, drżącą, spłonioną postać. Usłyszała tylko głos łagodny:
— Usiądź u stóp moich, biała Lidyjko!
Wtedy dopiero, gdy na najwyższym stopniu tronu usiadła, gdy na swem nagiem ramieniu uczuła zimno okrywających suknię królewską turkusów, wzniosła drżące powieki i spojrzeniem spotkała się z czemś, co twarz jej z purpurowej uczyniło bladą. Ujrzała Dilorama i ujrzała go takim, jakim nie widziała nigdy. Nie był śniadym jak zwykle, lecz bladym jak więdnący narcyz. Naprzeciw tronu, w niejakiem od niego oddaleniu, stał i z brwią podniesioną, z szybko oddychającą piersią, wargę białym zębem gryzł tak, że aż z niej ściekło parę kropel krwi. Wszystko to czyniło go podobnym tygrysowi, który gotuje się do skoku, tygrysiem też światłem błyskały tak aksamitno miękkie zazwyczaj jego źrenice i ryk tygrysi zdawał się z całej mocy powstrzymywać w dyszącej piersi. Powstrzymywał go jednak, bo z jednej strony rękę, jakby w żelaznych kleszczach, ściskał mu brat jego Wamik, a z drugiej, stryj królewski Artaban, łagodnie na ramieniu jego dłoń swoją oparł. Szybkie jak błyskawice spojrzenie Melissa ze strasznej w tej chwili twarzy kochanka przeniosła na twarz królewską. Igrał po niej dziwny uśmiech, w którym błoga nadzieja rozkoszy mieszała się ze wzgardliwą srogością.
— Czy jesteś oblubienicą najmłodszego z Pytyonowych synów, biała różo lidyjska?
— Tak, o królu! — odpowiedziała bardzo cicho.
Nie było w niej ani jednego atomu, któryby nie drżał od grozy i — rzecz dziwna! od niezmiernej, niepojętej rozkoszy.
Lecz wtedy właśnie Pytyon i starsi jego synowie twarzami upadli przed królem, błagając, aby próg domu niewolników swoich przestąpić i do zgotowanej dla niego biesiady zasiąść raczył. Wśród dworaków rozeszły się szmery, że będzie to najmilsza Kserksesowemu smakowi biesiada na sposób grecki — łoża jako siedzenia, niewiasty jako jeden więcej, a najsłodszy trunek, biesiadnikom ofiarująca. Kserkses słyszał te szmery i pogodą zadowolonego bóstwa zajaśniało mu oblicze. Powstał, rękę dziewicy, która u stóp jego powstała w dłoń swoją ujął i wysoki jak topól, silny jak lew z ogromną grzywą, jak słup z dyamentów roziskrzony, wraz z nią, całą drżącą i od rumieńców płonącą, ze stopni tronu zstępował.