Dusza Zaczarowana/III/Część piąta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł III. Matka i syn
Część piąta
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny III. Mère et fils
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIĄTA.

ANETKA nie wróciła wprost do Paryża. Wysiadła w drodze na małej stacyjce, gdzie nie było obawy spotkania nikogo. Czuła się wyczerpaną: Trzeba było uregulować porachunki z samą sobą i odnaleźć kierunek.
Zmęczenie dni ostatnich zaciężyło jej nagle bardzo. Nieustanne napięcie i ostatni cios, rozbudziły palące poczucie wieku nieubłaganego i daremną potrzebę miłości, miłości pełnej, jakiej nie zaznała dotąd. Ogarnęła ją melancholja nieokreślona, a wyczerpująca. Cóż wzamian, za ten dar całej siebie? Teraz, kiedy oddała wszystko i wszystko porzuciła, uczuła się przerażająco wolną. Więzy zerwane. Czegóż się teraz chwycić, skoro ich nie ma już?... Najgorszem zaś było, że zatraciła swoje ja, nie wierzyła w siebie ani w to, co przedtem, w ludzkość... Czyż mogła większą ponieść klęskę? O tak jest coś więcej niż niewiara w ludzkość!... Dusza silna zatracona nawet, przetwarza się i odbudowuje gniazdo własne. Jeśli atoli nie ma co włożyć do tego gniazda? ...Jeśli się okaże, że wszystko to był piasek i budowa runęła. Nieprzejednana w uniesieniu Anetka napiętnowała się kłamczynią. Na ustach miała ciągle ludzkość, a chciwy pająk czyhał na łup pośrodku sieci. Ludzkością dla niej był... mężczyzna... Mężczyzna... pierwszy lepszy, miły, przeciętny!... Cóż za śmieszność!... Ileż w to włożyła zapału, wiary, poświęcenia i ryzyka... ryzyka własnego oraz ryzyka ludzi porwanych za sobą... poto, by się złapać na haczyk! Cały ten entuzjazm poświęcenie, za przynętę... za tego chłopca... (on, czy inny, przypadek go uczynił robaczkiem na haczyku)... Przystrajała, jak bóżka, to swoje pożądanie dla większej złudy w szych idealizmu, w święte, a fałszywe miano ludzkości!...
Miotała w zacietrzewieniu oszczerstwa siebie. Skurczona, podparłszy głowę pięściami, z łokciami na kolanach przeżuwała upokorzenie klęski.
Skryła się w małem miasteczku, wśród łąk, nie znając nawet jego nazwy. Wysiadła w nocy na chybi trafi i zamieszkała w gospodzie. Była to obszerna gospoda berneńska z ogromnym dachem nad maleńkiemi okienkami, o mniejszych jeszcze szybkach, okraszonych kwiatkami geranjum.
Poza różowemi firankami, w cieniu szerokiego przydaszka, targana niepokojem dusza odzyskiwała zwolna równowagę, wracając do własnego łożyska. Niejednokrotnie atoli rozbiła się przedtem o brzegi. Łatwo sobie powiedzieć:
— Dość tego! Odrzucam broń, nie stawiam oporu. Jestem pokonaną i godzę się z tem... Czyż nie dość tego jeszcze?...
Nie dość tego. Natura przypomina nam niespodzianemi napaściami, że umowa będzie ważną dopiero, gdy ona ją podpisze. Anetka musiała często podejmować walkę z potrójnem cierpieniem: absurdalnej żądzy, poddania się na zawsze i zaprzepaszczonej młodości... były to złudne blaski, szydercze płomieniska i popioły życia. Rano bywała znużona, cicha i starta uniesieniami nocy... Zresztą nie była sama. Musiała nocą toczyć bój duchowy z wielu postaciami, które za dnia wydawały się spokojne, zatopione w sobie, dalekie!
Wkońcu uporządkowała rachunki. Uznała się bankrutem. Ułożyła bilans. Przeciwstawić chciała owej nienawistnej, ludzkości, która szczeka i szarpie siebie samą, duszę kobiecą, wolną i samotną, niedopuszczającą nienawiści, ni śmierci. Taka dusza uświęca życie i, nie czyniąc różnicy pomiędzy braćmi-wrogami, otwiera macierzyńskie ramiona wszystkim dzieciom swoim... Było to dumą wielką. Przeceniła się. Nie była wolną i sił jej brakło, by być samotną. Nie zdołała, dla dziecka, zapoznać siebie samej, Natomiast zapomniała o dziecku krwi własnej. Wieczysta niewolnica, chytra i skryta, węsząca chciwie, jak suka, żądzę. Ładna bezinteresowność! Cały jej idealizm był zasadzką natury, by ją chwytać i batem zapędzić do psiarni. Nie stać ją było na opór wobec psiarczyka...
Zgoda! Trzeba się teraz uczyć pokory... Chciałam, nie mogłam... Chęć ta jest przecież sama przez się czemś! Nie zdołałam... Zjawi się może kiedyś ktoś lepszy, silniejszy i on potrafi...

Zwyciężona i pogodzona z losem... nie zapoznając jednocześnie możliwości buntu... postanowiła wracać do Paryża.
W przedziale wagonu zastała dwu mężczyzn, Francuzów. Jeden z nich, młody podporucznik, ranny w głowę, miał bandaże i czarną przepaskę na oczach. Drugi był pielęgniarzem. Pielęgniarz, barczysty prostak, nic sobie nie robił z cierpień (widział ich już tyle!). Usadziwszy chorego w rogu przedziału, przestał się nim zajmować. Dobył szynkę, jadł i zapijał winem z flaszki, potem rozciągnąwszy się na ławce zasnął, chrapiąc rozgłośnie.
Ranny siedział po stronie Anetki. Spostrzegła, że wstaje z trudem i szuka omackiem siatki nad sobą. Nie znalazłszy pakunku, westchnął i usiadł zpowrotem.
— Pan czegoś szuka? — spytała. — Mogę pomóc!
Podziękował. Chciał zażyć pastylkę dla uśmierzenia bólu głowy. Podała mu ją w odrobinie wody. Oboje nie mogli zasnąć, wszczęli tedy rozmowę, wśród łomotu trzęsącego się pociągu. Anetka ochraniała, jak mogła, chorego od wstrząśnień i osłoniła mu kocem, drżące kolana. Ożywiła go obecność współczującej osoby. Jak każdy, niemal, czujący pochyloną nad sobą litośnie kobietę, jął czynić zwierzenia dziecięcym głosem. Nie powiedziałby tego mężczyźnie, ani może nawet jej samej, gdyby mógł ją widzieć.
Kula przeszyła mu skronie, nawskroś. Przez dwa dni leżał na polu bitwy, oślepły całkiem. Potem wzrok wracał zwolna, wkońcu atoli zagasł na zawsze. Tracąc go, stracił wszystko. Był malarzem, co stanowiło treść jego życia i całe utrzymanie. Nie było jeszcze rzeczą pewną, czy mózg nie ucierpiał. Szarpał nim ból.
Co gorsza... dusza jego konała, płacząc bez łez, wśród nocy, krwawo. Nic jej nie pozostało. Wszystko zabrano. Wyruszał na wojnę nie z nienawiścią, ale owiany umiłowaniem swoich, ludzi, świata całego i świętych idei. Chciał zabić wojnę, uwolnić od niej ludzkość, nieprzyjaciół samych nawet. Oddał wszystko i wszystko stracił, niosąc wolność w darze. Świat zakpił zeń. Za późno poznał potworne okrucieństwo, nikczemnych graczy wojennych. Był nikłym jeno pionkiem na politycznej szachownicy. Utracił wszelką wiarę i nawet ochotę do buntu... Pragnął jeno zapaść co prędzej w otchłań, gdzie zatraci byt i pamięć bytu, w grób, pokryty wieczystem zapomnieniem!
Mówił beznamiętnie, głosem znużonym, cichym, który budził w Anetce bratni ból... Ach, jakże pokrewni byli, mimo odmiennych losów. Człowiek ten upatrywał w wojnie miłość, ona zaś nienawiść, a oboje zostali ofiarami... czego... kogo? Cóż za tragiczne zwyrodnienie tych wszystkich ofiar!... A mimo wszystko... w uniesieniu tego cierpienia (w obliczu tej klęski nie śmiała się przyznać)... jakaż tragiczna rozkosz!... Nie, nie... nie daremnie zostaliśmy zdeptani, zgnieceni, wyduszeni, jak winograd w kadzi! Jesteśmy zacierem wina... czyliż to nic? Czemżeby była bez nas owa Siła, która to wino wypije? Cóż za straszliwe dostojeństwo?
Pochylona nad ślepcem powiedziała cicho, a gorąco: Każde poświęcenie jest, być może, samno-oszustwem! I ja zostałam oszukaną. Ale zacznę na nowo. A pan?
Wstrząsnęło to nim.
— Ja także! — powiedział.
Uścisnęli sobie dłonie.
— Przynajmniej oboje nie odnieśliśmy żadnej korzyści z tego oszustwa, a to bardzo pomyślna okoliczność!
Pociąg stanął. Dijon. Pielęgniarz zbudził się i ruszył do bufetu zwilżyć gardło. Anetka spostrzegła, że ranny podnosi opaskę z oczu.
Co pan robi? Proszę nie dotykać opaski!
— Nie, nie...
— Co pan chce zrobić?
— Chcę panią zobaczyć, zanim zapadnie dla mnie noc wieczysta.
Zdjął opaskę i jęknął:
— Za późno!... Nie widzę pani.
Ukrył twarz w dłoniach. Anetka powiedziała mu:
— Biedaku! Widzi mnie pan lepiej, niż oczyma. Nie potrzebowałam używać swoich oczu, by poznać pana. Proszę dotknąć rąk moich! Serca nasze dotykają się.
Chwycił jej dłoń, jakby się bał, że ją utraci i prosił:
— Mów pani! Mów pani!
Głos ten był dla jego zagasłych oczu czemś, jak sylwetka na murze. Słuchał chciwie jej opowiadania, które malowało w skrócie czterdzieści lat nadziei, wysiłków woli, rezygnacji, klęsk i ponownych usiłowań, tych lat czterdziestu życia realnego i marzeń (wszystko jest marzeniem), które się wyryły na jej twarzy.
— Musiały ją dobrze wymodelować. — myślał ranny. — Czuje to dusza...
Ujrzał w tej chwili najpiękniejsze portrety swoje. Nikt ich, prócz niego, widzieć nie będzie.
Umilkła. Milczeli aż do końca nocy. Przed samem przybyciem na miejsce wydostała dłoń z uścisku i rzekła:
— Jestem jeno towarzyszką niedoli pańskiej. Ale błogosławię twe ciało, myśl, poświęcenie i dobroć... Pobłogosław mnie pan wzajem! Gdy Ojciec zapomina o dzieciach swoich, dzieci muszą sobie wzajem być Ojcem.

∗             ∗

MAREK otrzymał rankiem depeszę, zwiastującą powrót matki. Podskoczył z wrażenia. Od wyjazdu dostał jeno kartkę ze Szwajcarji, zaraz po przybyciu na miejsce. Pisywał do niej codziennie, ale listy nie doszły rąk Anetki, gdyż zostały na poczcie w małem miasteczku szwajcarskiem, które opuściła nazajutrz zaraz, zapomniawszy w przygnębieniu podać w gospodzie adresu.
Mieszkał w pustych teraz pokojach, nie chcąc korzystać z zaproszenia Sylwji. Był dość dojrzałym, by mieszkać u siebie. Zresztą czuł wszędzie obecność matki i starał się, daremnie zresztą, zgrupować jej ślady rozpierzchłe po różnych przedmiotach, meblach, książkach i łóżku. Bolała go obojętność Anetki, ale po raz pierwszy w życiu nie miał żalu do niej, ani do nikogo zresztą, za krzywdy doznane. Powtarzał sobie, że była dotąd jego skarbem, a sam go zatracił.
Czując zamróz w sercu, jak dziecko, przyciskał głowę do poduszki matczynej, by móc o niej myśleć lepiej, a im więcej myślał, tem dokładniej czuł różnicę pomiędzy nią, a innemi bliskiemi osobami.
Spróbował zbliżyć się do przyjaciół, zwłaszcza do Pitana, pragnąc go zgłębić do dna. Ach, jakaż tam była pustka! Ani śladu osobowości w całej tej wierze, bohaterstwie i poświęceniu, godnem psa. Cień tylko i odblaski! Ile razy usiłował przyprzeć go do muru i ująć myśl jego, w stanie poczwarki bytującą, spostrzegał pudla, stojącego na tylnych łapach przed błyskotliwemi frazesami. Można go było zabić, a nie odwróciłby za nic oczu od kulki rulety. (Zbytecznem jest chyba podkreślać, że Marek był niesprawiedliwy, a kochając musiał zawsze kogoś przenosić nad innych. Sprawiedliwość nie obchodziła go zbytnio).
Marek nie miał skłonności dla wielbicieli frazesów. Ten mały Diogenes szukał człowieka, który nie byłby echem, ale sobą samym, w każdej okoliczności życia. Nie mówmy wogóle o kobietach! Są to wieczyste serve padrone. Rozkosz im sprawia wciąganie mężczyzn w gęstą sieć kłamstwa Płci, o dużym, żarłocznym brzuchu, a pozbawionego oczu...
Jedna była tylko... (tak mniemał, przynajmniej) co, od kiedy pamiętał, walczyła z siecią, targała ją, uciekała, a będąc schwytaną, rozpoczynała walkę na nowo... Była to jego matka. Czasu tych monologów w mieszkaniu pustem, skąd wyjechała, zdało się na zawsze, porwany gorącą falą wspomnień. usiłował zrekonstruować życie tej kobiety w ciągu lat ostatnich, owo życie samotne, nieznane, pełne cierpień i radości, namiętności i walk. Poznał tę duszę dostatecznie, by wiedzieć, że na moment nawet pustą nie była. Zostawił ją samą, w jej świecie wnętrznym... jakież miał tedy teraz prawo do tego świata? Nawykła walczyć sama, zwyciężaé, ponosić klęski i samotnie kroczyć drogą własną. Dokądże ją wiodła teraz, coraz dalej od niego?... Rozmyślał nad tem tak długo, że zapomniał wkońcu myśleć o sobie. Zapragnął szczerze uczynić jej tę jakąś nieznaną drogę łatwiejszą...
W tym nastroju zastał go telegram. Była to niby eksplozja, zaznaczająca datę w oblężonem mieście. Czytał depeszę kilka razy, by się upewnić. Radością i obawą przepoił go ten powrót niespodziewany. Cóż ją doń skłoniło? Odczuwał wątpliwość, by miała wracać ze względu na niego, bowiem ostatnie rozczarowania uczyniły go pokornym. Zabobonne uczucie podszeptywało mu, że najlepszym sposobem osiągnięcia czegoś jest nie wyczekiwanie na ziszczenie się rzeczy pożądanej.

Anetka nie zastała syna w domu. Pociąg spóźnił się o ośm godzin i stanął na dworcu ljońskim dopiero późno po południu. Marek był na dworcu i wrócił, po długiem czekaniu, do domu. Nie mogąc jednak wytrzymać, poszedł raz jeszcze na stację, rozmijając się z matką. Weszła do mieszkania i czekała. Zauważyła ze wzruszeniem, że przyniósł jej kwiatków do sypialni. Siadła w fotelu z głową na oparciu. Znużona bardzo, nadsłuchiwała odgłosów ulicy i domu. Zdrzemnęła się... Jak przez mgłę, usłyszała na schodach szybkie kroki, ktoś biegł... Wszedł Marek i krzyknął z radości. Zaspana jeszcze, uśmiechnęła się.
— A więc on mnie kocha? — przemknęło jej przez myśl.
Uczyniła wysiłek, by wstać. Nogi odmówiły posłuszeństwa. Wyciągnęła przeto ramiona. A on padł w nie.
— Ach, jakże czekałem ciebie! Jakżeś przyjechała?
Nie rzekła słowa, gładząc tylko policzki i włosy syna. Zauważył zaraz znużenie i mękę na wyniszczonej twarzy. Ostrzeżony instynktem opanował pytania, jakie miał na ustach. Pod wpływem uniesienia, objąwszy matkę, podniósł ją z fotelu... (Jakiż był teraz silny, a jak słabą ona.) Wstała i podtrzymywana przezeń, postąpiła do okna. W żółtej poświacie zachodu wydała mu się bardzo bladą.
— Musisz się zaraz położyć!... — powiedział.
Protestowała, ale czując zawrót głowy, pozwoliła się zaprowadzić, zanieść niemal do łóżka. Zmusił ją, by się położyła, zdjął trzewiki i pomógł w rozbieraniu. Nie stawiała oporu, czując, jak to dobrze poddać się woli kochającego człowieka.
Czyliż ją kochał?... Naprawdę?... Odłożyła myśl o tem do jutra... On zaś rad był zapewne także zwłoce wynurzenia tego, co czuł. Jedno tylko pilne pytanie miał ustawicznie na ustach. Ale się powstrzymał. Tymczasem matka leżąc mówiła:
— Wstyd to, doprawdy, wracać poto, by się dać pieścić!... Przebacz mi, chłopcze... Byłam przecież tak mocna!... Nie mogę się utrzymać na nogach. Nie spałam przez kilka już nocy z rzędu... Usiądź tu, przy mnie. Coś robił dzisiaj... Jakżeśmy się mogli minąć na dworcu?
Jął w sposób zawikłany opowiadać, co robił. Ona nie śledziła związku zdań, wkrótce przestała rozumieć słowa, lubując się tylko jego głosem. Zamknęła oczy. Umilkł, wstał, spojrzał i odszedł kilka kroków z wahaniem. Wrócił jednak i pochylił się nad śpiącą. Otwarła oczy... Marek poprawił jej niezręcznie poduszkę i spytał śpiesznie:
— Czy zostaniesz tym razem?
Nie zrozumiawszy go, spojrzała zdumiona, on zaś powtórzył pytanie, symulując ton obojętny:
— Czy zostaniesz?
Uśmiechnęła się:
— Zostanę! — powiedziała.
I zasnęła.
Marek wyszedł, czując ulgę wielką.

∗             ∗

PRZYMKNĄŁ tylko drzwi pokoju matki i słuchając jej równego oddechu, mówił sobie:
— Jest... Mam ją... Mam czas...
Tejże samej nocy nastąpił atak aeroplanów nieprzyjacielskich. Wyły syreny, w całym domu zapanował zwyczajny w takich razach popłoch i bieganina po schodach. Marek wyskoczył z łóżka i podszedł do matki. Ale spała tak smacznie, że nie śmiał jej budzić.
— Niechże sobie tam spadają bomby! — pomyślał. — Jesteśmy razem.
Mimo tej zuchowatości, w inne noce, kiedy był sam, bał się. Teraz zaś (dlaczego?) było mu to wprost miłe.
Nazajutrz przyszła zaniepokojona o niego Sylwja i na wieść o powrocie Anetki nazwała go szelmą. (Ukrył przed nią zazdrośnie telegram, chcąc dnia pierwszego mieć matkę wyłącznie dla siebie). Anetka spała jeszcze, a Marek bronił, jak smok, dostępu do jej pokoju. Rozgwar dysputy zbudził ją, a Sylwja weszła. Miała dużo do mówienia, ale zaraz spostrzegła, że nie trzeba wszczynać indagacji i jako osoba względna, zwłaszcza gdy szło o bliskich, nie wspomniała o niczem drażliwem, wiedząc, że dusza zmącona musi, jak rzeka, sama osadzić miał na dnie. Żartowała ze snu Anetki, który jej nie pozwolił słyszeć wybuchów nocnych. Potem oburzała się niby to na Marka, że miast zamieszkać u niej, wolał siedzieć samotnie w domu, pewnie dla ułatwienia sobie wycieczek nocnych. Marek rozgniewał się, bowiem przyrzekłszy, że będzie rozsądnym, nie chciał, by ktoś powątpiewał w jego słowność. Zresztą, jeśliby chciał bawić się wbrew woli Sylwji, był już dość dorosłym, by jej to powiedzieć w oczy.
Potem ogarnął go żal, że w ten sposób mówił w obecności matki i zawstydzony wyszedł z pokoju. Gdy znikł, Sylwja powiedziała do Anetki z dumą wielką:
— Rogata dusza! Zupełnie podobny do nas obu.
— Czyż podobny do mnie? — zadała sobie Anetka pytanie.
Usiłowała jąć się powszednich zajęć domowych, ale wyczerpanie moralne nieprędko ustąpiło. Nużyło ją wszystko. Marek był zawsze pod ręką, by jej coś ułatwić, nibyto nie spostrzegając niczego, oszczędził jej trudu w przesunięciu jakiegoś mebla, czy wejściu na drabinkę, dla zawieszenia firanki. Te grzecznostki były dlań, zarówno jak dla niej, zupełną nowością. Jak każdy człowiek szczery, obawiał się, by ten nadmiar gorliwości nie został wzięty za obłudę, przeto czynił wszystko z miną zgoła obojętną. Anetka, wzruszona, nie wiedząca co o tem myśleć, dziękowała zawsze chłodniej, niż miała zrazu zamiar.
Zachowywali oboje stanowisko wyczekujące, serdeczne, ale mówili mało, obserwując się z pod oka. Każde bało się nowego rozczarowania, w razie rozpoczęcia ze swej strony. Marek nie wypytywał o podróż i nagły powrót, a ile razy zapadała bezwiednie w marzenia, odwracał przez skromność głowę, lub nawet wychodził z pokoju, bojąc się czytać w niej i nie chcąc przeszkadzać. Gdy matka wypytywała, co robił czasu jej nieobecności, cierpiał bardzo, bowiem opisał to już dawno w listach. Czyż go tak mało kochała, że pobieżnie jeno czytając te listy, zapomniała już o treści?
Nigdyby nie doszła ją wieść o listach syna, gdyby nie Sylwja. Przyszła zasięgnąć informacji, co porabia „młode stadło,“ jak ich teraz zwała. Nie mieszając się zgoła w poufne sprawy, pozostawiła im cały trud i radość odnalezienia serc swoich wzajem. Ale wydało jej się, że marudzą. Podała tedy im drążek ratunkowy, traktując jak zakochanych w sobie. Marka nie było. Anetka zaprotestowała.
— Nie dziwię się tobie, istoto o sercu z kamienia! — rzekła ze śmiechem. — Radość ci sprawia cierpienie innych. To rola twoja.
— Cóż ty wiesz o tem? — odrzuciła Anetka.
Ale Sylwja wiedziała czego się trzymać. Rzekła tedy:
— Twój chłopak cierpi. Przez cały czas twej nieobecności pisywał codziennie...
Anetka nie słuchała dalszego ciągu rozmowy... Pisywał do niej codziennie! Jej zaś nie przyszło na myśl kazać przysłać sobie listy, leżące dotąd na poczcie małego miasteczka szwajcarskiego!... Tak, Sylwja miała rację... serce jej było z kamienia... Niezwłocznie zażądała przysłania owych wygnańców. Marek nie powinien był się o tem dowiedzieć, to też czyhała, śledząc listonosza, by mu nie doręczono pakietu. Minęło sporo czasu, aż zdołała porwać pakiet, tuż pod nosem Marka, którego wyprzedziła o kilka zaledwo kroków. Czekała z czytaniem, aż wyjdzie.
Było ośm listów. Cały skarbiec!...
Od pierwszych zaraz słów oczy Anetki wpiły się w nie. Chciała przeczytać wszystkie odrazu i ustała. Zmusiła się by ułożyć je po kolei i czytać jeden po drugim, zwolna. Ale ta zasada nie była możliwą do zachowania. Pochłaniała je, na chybi trafi, przebiegała oczyma wiersze pisma, przerywając, wracając do początku, szukając chciwie serdecznych wyrazów. Dopiero, nasyciwszy pierwszy głód, była zdolna czytać porządnie i rozkoszować się. Zarumieniona była z miłości i oszołomienia... Jakąż mu czyniła krzywdę!...
Nie było tu czułych wynurzeń. Nie cierpiał sentymentalizmu (podejrzewając zawsze, że jest zatruty), to też w listach unikał słów czułych, cisnących się na usta. Ale świadomy ten przymus wzruszał bardziej jeszcze matkę, znającą najmniejszy fałd tych ust. Nie używał nawet wyrażenia: „Kochana.“ W pierwszym liście pisał:

„Matko, nie kochasz mnie...“
(Serce Anetki ścisnęło się) „Ja nie kocham siebie także. Nie zarobiłem niczem na miłość. Jest to słuszne, ale mimo wszystko jestem synem twoim i czuje się bliższym ciebie, niż kogokolwiek innego. Nie mogłem ci tego powiedzieć, przeto piszę! Potrzebuję przyjaciela, a nie mam go. Chcę przeto wierzyć, że ty nim jesteś, choćby tak nie było wcale. Nie odpisuj! Nie chcę, byś to potwierdziła przez dobroć, czy litość, gdyż czułbym się upokorzonym. Nie chcę też, by mnie oszukiwano. Nie kocham cię dlatego, że jesteś dobra, nie wiem nawet tego. Ale kocham cię za szczerość twoją... Nie odpisuj! Cokolwiek o mnie sądzisz, czuję potrzebę pisania do ciebie. Nawet jeśli matka nie jest moją przyjaciółką, piszę do przyjaciółki, nie do matki. Muszę się wywnętrzyć... ciężę samemu sobie... Jestem zbyt osamotniony... zbyt ciężki! Dopomóż mi... Wiem, że dopomagasz innym, przeto możesz to uczynić dla mnie także, słuchając, co mówię. Nie żądam wcale odpowiedzi... Mam dużo do powiedzenia... Jestem inny, niż dawniej. Od roku zmieniłem się bardzo. Rozpoczynając ten list, chciałem ci opisać, co robiłem w ciągu ostatniego roku i co mnie zmieniło. Ale teraz nie śmiem już, jest tam dużo rzeczy, których się wstydzę. Boję się oddalić się bardziej jeszcze, chociaż jesteś już i bez tego bardzo daleko ode mnie! Mimo wszystko jednak, nawet narażając się na wzgardę twoją, muszę ci to powiedzieć kiedyś, bowiem inaczej musiałbym sobą wzgardzić bardziej jeszcze. Opowiem, później... kiedyś. Na dziś dość. Dosyć ci dałem dzisiaj... Całuję cię, przyjaciółko moja“.

Ten ton miłosny, a władczy, owładnął Anetką, zaniepokoił ją i zniewolił. W listach następnych była ta sama powściągnięta gwałtowność. Nie mógł się zdobyć na powiedzenie tego, co mu najbardziej ciężyło. Powtarzał w każdym liście:

„Może dziś?... Nie, jeszcze nie mogę. Nie mogę, stanowczo! Muszę zapomnieć, że jesteś kobietą, mój przyjacielu... Czy chcesz, czy możesz zostać przyjacielem moim? Przecież, mimo wszystko, jesteś kobietą, a ja nie mam zaufania do kobiet. Nie cenię ich wysoko. Przebacz! To ciebie nie tyczy. Oddawna już ciebie to nie tyczy. Aż do zeszłego roku zaliczałem cię do innych. Przywiązany byłem do ciebie (nie okazując tego zresztą), ale nie miałem zaufania. Teraz jest inaczej. Dużo się zmieniło, dużo widziałem, nauczyłem się, odgadłem, jak sądzę. Zarówno odnośnie do ciebie, jak do mnie i innych... Widzisz, nauczyłem się dużo, za dużo nawet!... A wśród tego jest mnóstwo rzeczy nie pięknych i takich, które mi uczyniły źle. Ale powiadam sobie, że lepiej je znać, gdyż są prawdziwe. Świat jest brzydki. Nie szanuję kobiet, gardzę niemi nawet. Gardzę również mężczyznami i samym sobą. Ale ciebie szanuję, od kiedy się nauczyłem widzieć cię. Dowiedziałem się o tobie rzeczy, których nie powiedziałaś mi (jakże mało powiedziałaś mi wogóle), a które wiem od ciotki. Znam także rzeczy inne, nie uzyskane od ciotki, gdyż ta dobra kobiecina nie domyśla się nawet, iż są możliwe, a nie zrozumiałaby ich wcale... Ja atoli rozumiem... (tak sądzę... nie... mam pewność...) i to właśnie pozwala mi zrozumieć dużo rzeczy w sobie samym, których nie umiałem przedtem wytłumaczyć... Ach! Jakże zawikłane jest wszystko, co piszę!“
(Ze złości nacisnął piórem tak, że rozdarł papier).
„Jakże trudno wypowiedzieć się na odległość... czy zbliska! Język jest skrępowany. Zdaje mi się, że wytłumaczyłbym wszystko lepiej, mając cię przed sobą... A zresztą... nie! Nie wiem, doprawdy... Patrzysz pobłażliwie, protekcjonałnie, drwiąco (wszystko to doprowadza mnie do pasji), albo z roztargnieniem, obco jakoś... A przeważnie zawsze patrzysz gdzieś poza mnie... Patrz mi prosto w serce, aż do dna, jak w serce syna, przyjaciela i mężczyzny!...“

Anetka widziała te oczy, wbite w nią, surowe i wymagające. Odwróciła głowę zastraszona... Syn jej mężczyzną!... Nie pomyślała o tem dotąd. Dla matki, dziecko jest zawsze dzieckiem. W listach tych młodzieniaszka, kulawych, niepewnych, gniewnych, wyczuła ton pana. I oto, jak gdy za czasów dawnych kobieta, pozbawiona męża, przechodziła pod władzę najstarszego syna, ugięła karku.
Ale podniosła zaraz głowę.
— Mój syn. Ja zrobiłam zeń mężczyznę. To moje dzieło... Jesteśmy sobie równi.

∗             ∗

CZYTAŁA dalej pociemku, nie zauważywszy, że zapadł mrok. Marek wrócił. Wierzchem dłoni zmiotła listy ze stołu na ziemię. Nie chciała, by ją zastał na czytaniu, bowiem zrazu pragnęła zataić, że przedtem nie znała ich treści.
Zdziwiło go, że siedzi po ciemku i chciał zaświecić, ale wzbroniła. Podeszli do okna i rozmawiając patrzyli w ulicę, gdzie rozbłyskiwały wystawy. Byli zakłopotani oboje. Anetka czyniła wysiłki, by uporządkować ten nowy zwał rozmaitych uczuć, Marek zaś czuł ciągle jeszcze urazę, że ni słowem nie wspomniała o tem wszystkiem, co jej zwierzył. Mówili chłodno i niejasno. Często zapadało milczenie. Opowiadał, czego się dowiedział popołudniu, powtarzał wiadomości wojenne, wyliczał bitwy, wymieniał nazwiska ofiar... słowem nic ciekawego! Nie słuchała...
Nagle objęła go bez słowa, on zaś nie drgnął nawet, zlodowaciały z wrażenia.
Powiedziała:
— Zaświeć!
Przekręcił taster lampy elektrycznej i ujrzał listy, rozsypane po posadzce. Pokazała mu je, wyznając wszystko, co chciała zataić. Prosiła o przebaczenie, potem zaś rzekła:
— Przyjacielu mój...
Ale on nie był już mężczyzną, który w listach kipiał dumą i gniewem, jeno małym chłopcem który uciekł do swego pokoju, by ukryć wzruszenie.
Nie poszła za nim, chcąc opanować wzruszenie własne. Stała, milcząc, na miejscu, gdzie ją zostawił.
Przybycie Sylwji rozwiało czar, w który zapadli. Siedli we troje do stołu, a baczna zawsze Sylwja nie odgadła ich myśli. Byli spokojni i pełni rezerwy.
Zato, gdy odeszła, zasiedli przy stole ręka w rękę i przez długie godziny zwierzali się sobie pocichu. Rozmawiali potem jeszcze z pokoju do pokoju, gdy wkońcu zdecydowali się położyć. Ale, wśród nocy, Marek wstał, podszedł boso do łóżka matki i usiadł u wezgłowia na niskim stołeczku. Nie mówili już nic. Czuli tylko potrzebę być blisko siebie.
W ciemni jęczała udręczona dusza domu. Żałoba i żądza płonącego osiedla. Pod nimi rodzina Bernardinów bez synów, de profundis clamat spozierając w wiekuiste milczenie... Jeszcze niżej, Girard, wdowiec po jedynaku, zakrzepły w bałwochwalstwie patrjotycznem, broni się niem przed rozpaczą... Piętro wyżej, młode małżeństwo Chardonnetów, palone, niby czerwonem żelazem na ciele i duszy, tajemnicą opętańczą, niewyznaną, haniebną, która z dwojga kochanków, związanych na zawsze, uczyniła obcych sobie ludzi... W samem nawet mieszkaniu Anetki, po drugiej stronie kurytarza, pokój pusty, zamknięty trwożnie, wraz z tchnieniem kazirodczej dziewczyny, która się zabiła... Dom, to pochodnia dymna, napoły spalona, a z pośród tych, co zostali żywi, w onej porze nocnej nie śpi nikt. Wszystkich trawi gorączka, ból, straszaki...
Oni jedynie, matka i syn, wyszli cało z pożogi dusz. Z kilku słów poznali, że myślą o tem oboje. Unikając rozmowy, chwycili się tylko silnie za ręce, jakby z obawy, że się mogą zgubić. Ocaleli sami jedni z pożaru Borgo...
Wspomniawszy, że jest matką, powiedziała swemu młodemu Eneaszowi:
— Idź teraz spać. To nierozsądnie, chłopcze. Możesz zasłabnąć.
Potrząsnął z uporem głową.
— Czuwałaś długo nade mną. Teraz na mnie kolej.
Zaczęło świtać. Zasnął z głową na pościeli. Anetka wstała, położyła go na swem łóżku, a on się nie przebudził. Sama siadła w fotelu przy oknie, czekając dnia.

∗             ∗

W CIĄGU tej rozmowy wieczornej i nocnej nie powiedzieli sobie niemal nic, prócz sprawy najważniejszej, mianowicie, że się odnaleźli i że kroczą razem. Cofnęli się jednak przed szczegółowemi zwierzeniami serc i umysłów i tak było jeszcze przez dni następne. Zwolna dopiero dowiadywała się Anetka w jaki sposób od roku rozwijała się myśl syna odnośnie do wojny i społeczeństwa. I oto wyczytała wśród słów z wzruszeniem wielkiem (bowiem on był na tyle skromny, że to powiedział otwarcie, a ona wysłuchała w ten sam sposób) o odkryciu duszy matczynej, jakiego dokonał, i kulcie, jakim ją otoczył.
Marek nie mógł się jednak zdobyć na zwierzenia przykre, ciężące mu na sercu, a Anetka nie nalegała. Przekonana była tylko, że się nie pozbędzie zmory, dopóki nie wyzna wszystkiego. Pomagała tedy temu rozgorączkowanemu umysłowi troskliwemi rękami akuszerki.
Pewnego dnia był zmierzch, zaledwo się widzieć mogli, czas sprzyjał. Stała tuż za nim. Po chwili rzekła mu:
— Cięży ci serce, daj mi dźwigać ten ciężar.
Odparł, pochylając głowę:
— Chcę, a nie mogę.
Przyciągnąwszy go do siebie, przysłoniła mu palcami oczy i powiedziała:
— Jesteś sam z sobą tylko.
Jął opowiadać z trudem, cicho, o przeżyciach swych złych i dobrych w ciągu lat ostatnich, z całą odwagą, jakby szło o kogoś innego. W miejscach trudnych urywał, nie mając odwagi ciągnąć dalej. Ona milczała, czując pod palcami powieki, pałające gorączką wstydu. Nacisk tych palców mówił:
— Daj! Biorę twój wstyd.
Nie dziwiło ją to, co słyszała. Świadoma była zdawna tego, co przemilczał i co wyznawał. Wszakże takim był świat, w który rzuciła syna, w który rzuconą została sama przez siłę nieznaną. Zal jej było zarówno jego, jak i siebie... Dalejże więc, podnieśmy się! Tak jest! Trzeba przystać, niema innej rady!...
Skończywszy, zatrwożył się tem, co powie. Ona zaś pochylona nad synem, pocalowała go w głowę, on zaś spytał:
— Czy możesz o tem zapomnieć?
— Nie.
— A więc gardzisz mną?
— Ty, to ja.
— Ale ja sobą gardzę.
— Sądzisz, że i ja także nie gardzę sobą?
— Nie, ty nie!
— Jest się człowiekiem, dumnym, a marnym...
— Nie, to nie ty!
— Mój chłopcze, życie moje nie jest czyste. Błądziłam i jeszcze błądzę... Czyż idzie o same tylko uczynki? Dla ludzi, jak my, sąd wnętrzny nie jest to policyjny wyrok, karzący uczynki tylko. To czego chcemy, pożądamy, co pieścimy palcami myśli, tak samo upokarza, jak zły uczynek. Jakże to straszny wyrok na myśli!
— Ty także... Zresztą wiedziałem.
— Wiedziałeś?
— Tak i zdaje mi się, dlatego właśnie kocham cię. Nie mógłbym pokochać kogoś, kto nie był czuciem, myślą i wolą w tym zabronionym świecie.
Stojąc za nim, objęła go bez słowa. Po chwili Marek westchnął i rzekł:
— Wiem teraz, co znaczy spowiedź. Czuję ulgę.
— Tak się dzieje, gdy jeden z ludzi może wszystko powiedzieć, a drugi wszystkiego wysłuchać. Komuż ja się jednak wyspowiadam, skoro mi mówić nie wolno?
— Nie potrzebujesz mówić...
W ciemności wyrecytował:

Wzięłaś mnie, wzięłaś, twa mocarna ręka
Dała mi poznać, co ból i co męka...

Anetka zadrżała... To głos przeszłości.
— Boże Wielki! Skądże to znasz?
— Nie odpowiadając ciągnął dalej:

Zniszczyć mnie chciałaś... choć serce się lęka,

Zamknęła mu dłonią usta.
— Milcz!
Zmieszana była... Jakże to dalekie!...
— Czyż to ja?... Nie, to inna... Ale ja byłam tą inną... Ona umarła.
— Całuje jej ręce! — powiedział Marek.
— Skądże to znasz?
Milczał.
— Odkąd to znasz?
— Od kiedy to powiedziała. Nauczyłem się napamięć.
— Umiałeś to napamięć, nosiłeś przy sobie, nie mówiąc nic... przez tyle lat?... To zdrada!
— Przebacz!
— Dziwny z ciebie chłopak.
— Wszakże i ty jesteś dziwną kobietą!
— Cóż wiesz o kobietach? Nie znasz ich wcale.
Zaprotestował obrażony, a ona rzekła z uśmiechem:
— Szkaradny kogucie! Nie masz jeszcze ogona! Nie pysznij się swą fatalną wiedzą... To, co znasz, co ci się wydaje, że znasz, przeszkadza właśnie do poznania. Mężczyzna widzi w kobiecie przyjemność własną. By ją poznać, trzeba o sobie zapomnieć. Jesteś na to za młody. Jestem taką, jak tysiące innych kobiet, mój chłopcze, i nie stanowię wcale wyjątku. Te, które mnie poznają, poznają siebie. Ale zwykły zamykać okiennice, a sąsiadom nie chce się zaglądać przez szpary, gdyż jest im obojętne, co się dzieje wewnątrz. Ty urwiszu zaglądałeś. Czyż to coś dostrzegł, wydaje ci się dziwne? Dziwnem jest tylko, że widziałeś, ale niczego innego, prócz kobiety, dostrzec nie byłeś w stanie.
— Tak, ale t o nie jest rzecz prosta i zrozumiała!
— I ty nie jesteś prosty i zrozumiały.
— W każdym razie można je sprowadzić do jedności.
— Nie wszystkie.
— Tę jedność kocham zarówno w sobie, jak i w tobie i chcę, byś ją pokochała.
— Zobaczymy. Niczego nie przyrzekam.
— Mówisz tak, by mnie ukłuć. Ale zmuszę cię!
— Wiesz dobrze, że nie ulegam despotyzmowi.
— Ale lubisz go w gruncie rzeczy.
— Lubię despotę.
— A więc mnie pokochasz.
Czuł się teraz bardzo silnym! Niechże sobie udaje, że mnie dalej traktuje, jak dziecko. Nie dam się zwieść! Odniósł nad nią walną przewagę. Pozwoliła na to, by objął autorytet we wspólnem ich życiu. I doznała tajemnej uciechy, że musi mu podlegać.

∗             ∗

JAK każdy mężczyzna, zaledwo posiadł autorytet, nadużył go niezwłocznie.

Właśnie wrócił do domu. Anetka siedziała, zajęta szyciem. Jął chodzić zakłopotany i bardzo czemś zajęty. Popatrzył na matkę, podszedł do bibljoteczki, wziął książkę, wyjrzał przez okno, wrócił, siadł przy stole naprzeciw niej, jął przewracać kartki, zaraz jednak wyciągnął rękę, chwycił jej dłoń i rzekł spiesznie:
— Mam do ciebie prośbę...
Zdawiendawna już nosił się z tem pytaniem, ale nie śmiał go zadać. Dlatego teraz spieszno mu było. Od kiedy wszedł, czuła Anetka, że o to zapyta, i przejęła ją trwoga. Zrobiła minę obojętną i wstając rzekła lekkim tonem:
— Mówże, chłopcze!...
Ale zatrzymał ją na miejscu zdecydowanym gestem. Musiała usiąść zpowrotem. Nie puszczał swego łupu. Spuścił oczy, usiłując przybrać wyraz pewności i rzekł niemal szorstko:
— Mamo! Nie mówiliśmy dotąd o pewnej sprawie... Inne są własnością twoją i nie mam do nich prawa... ale do tej właśnie, mam prawo, jest to, jednocześnie sprawa moja... Powiedz mi coś o ojcu moim!...

Był w tej chwili bardzo wzburzony.
Nie od dziś dopiero cierpiał skutkiem nielegalnego pochodzenia swego. Nieraz narażało go to na scysje ze społeczeństwem, a jako wrażliwy odczuwał bardzo boleśnie krzywdę. Duma atoli nie dozwalała przyznawać się do tego.
Od pierwszych zaraz dni pobytu w liceum odniósł niejedną ranę (oczywiście odwzajemnił się, jak należy). Ale były to jeno lekkie zadraśnięcia. Chłopcy szkolni Paryża mają co innego w głowie, jak badać moralność czyichś rodziców, zwłaszcza czasu wojny, która przewróciła do góry nogami całą moralność społeczeństwa. Smarkacze ci traktowali naogół kobiety lekko i bardzo prozaicznie, nie czyniąc im wcale zarzutu z lekkości obyczajów, coby nawet mogło uchodzić za brak postępowości. To też mali wyuzdańcy częstowali go tylko ordynarnemi uwagami, bez złej zresztą chęci, może nawet chcąc mu, w przekonaniu swojem, powiedzieć komplement. Marek brał to jednak z innej strony, wrażliwy na każdą przymówkę, skierowaną przeciw matce. Zależało mu nierównie więcej na honorze Anetki, niż jej samej, to też riposty jego były zawsze straszne. Odpowiadał pięściami.
Potem, podczas dwutygodniowych odwiedzin u matki, na prowincji, zauważył spojrzenia kumoszek, które plotkowały na widok ich obojga, często udając, że ich wcale nie spostrzegają. Nie zwierzył się matce z tych przeżyć, ale wzmogły one bardzo jego wstręt do prowincji i chęć powrotu do Paryża.
Mało tego jeszcze. Można przejść do porządku nad tem co myślą ludzie, których się ma za nic. Jest to coś, jak kurz gościńca. Bierze się szczotkę, pluje na trzewiki i czyści aż do połysku zwyczajnego... Gorzej bywa, gdy sprawa dotyczy osób, na których nam zależy i które kochamy.
Marek rozpoczął ośmnasty rok życia i przed kilku właśnie dniami wkroczył w złocisty krąg miłości. Słodkie uczucie przepoiło niepodzielnie jego burzliwe serce. Wydało mu się, że kocha siostrę jednego z kolegów. Spotkał ją kilka razy na ulicy z bratem, potem samą, los skrzyżował ich drogi, a skłonność była wzajemna. Marek odwiedzał kolegę, ale nigdy nie otrzymał zaproszenia, by złożył wizytę jego rodzinie. Afrontu nie odczułby tak silnie zapewne, gdyby nie niezdarne zachowanie się kolegi i zakłopotanie, z jakiem go unikał. To podkreśliło obelżywy charakter owego rozmyślnego zaniedbania. Rodzina chciała trzymać zdala niepożądanego młodzieńca. Ta paląca rana pobudziła Marka do śledzenia... złudnego może nawet... innych tego rodzaju przejawów wzgardy, o którychby nie pomyślał inaczej nawet. Zauważył, że nie uczęszczał do domów mieszczańskich, gdzie bywali koledzy. Nigdy tego nie pragnął na serjo, teraz jednak pewny był, że mu drzwi przed nosem zamykano. Odczuł to jako policzek i rozgorzał gniewem na społeczeństwo.
Stanął z całą zaciekłością po stronie matki, ale w głębi duszy uczuł urazę dla tej, która była przyczyną afrontów. Ranna myśl jego zawracała ciągle do pytania, kim był ojciec jego i dlaczego został pozbawiony ojca. Wiedział, że pytanie będzie dla matki ciosem, ale wszakże poniósł ich także niemało. Przeto każde z nich miało swą cząstkę. Chciał wiedzieć.

Anetka przeczuwała, o co zapyta, żywiła wszakże nadzieję, że tego nie wypowie. Winną mu była wyznać ową tajemnicę przeszłości i przyobiecywała sobie, że wyzna ją, zanim jeszcze zapyta. Odkładała to atoli ciągle na potem pod wpływem obawy. I oto uprzedził ją...
— Mój chłopcze — zaczęła z zakłopotaniem, — ojciec nie znał cię nigdy, albowiem... (wspominałam ci już, że w oczach świata nie jestem bez zarzutu)... albowiem rozstałam się z nim przed twem narodzeniem.
— Mniejsza z tem! — powiedział. Muszę jednak wiedzieć kto to! Mam do tego prawo!...
I on występował z prawem! Czyż chciał je zwrócić przeciw niej?... Odparła:
— Masz prawo.
— Czy on żyje jeszcze?
— Żyje.
— Jak się nazywa? Czem jest? Gdzie mieszka?
— Opowiem ci wszystko. Ale zaczekaj chwilę...
Czuła wielkie przygnębienie. Wzbudziło to politowanie jego. Jednocześnie chciał wiedzieć. Powiedział bez zapału:
— To nic pilnego, mamo! Pomówimy innym razem.
Nie dała się zwieść tej źle tajonej niecierpliwości, a także nie chciała łaski jego. Odzyskawszy wolę, powiedziała:
— Nie, lepiej zaraz. Spieszno ci dowiedzieć się, a mnie także opowiedzieć. Jak zauważyłeś, jest to sprawa twoja. Ja ci przyznaję. Winnam była złożyć rachunek już dawno. Dziś przypomniałeś mi o długu.
Chciał się usprawiedliwiać.
— Cicho bądź! — powiedziała. — Dziś ja muszę mówić.
Teraz, gdy miał usłyszeć, radby był niemal, by milczała.
— Zaświeć i zamknij na klucz drzwi, by nam nie przeszkadzano!
Ledwo zaczęła, ktoś zapukał. Pewnie Sylwja. Drzwi nie otwarto.
Z pozoru bez wszelkiego wzruszenia, skreśliła Anetka w ogólnych zarysach przeszłość swoją i zerwanie zaręczyn. Wyrażała się z dostojną skromnością, nie dając nic z tego, co stanowiło jej własność, a jednocześnie nie tając tego, co winno było zostać powiedziane. Mówiąc, starała się nie zwracać uwagi na wrażenie, wywołane jej słowami w słuchającym. Nie zdradzał się z niczem. Słuchał, jakby wykuty z lodu. Wydało się, że syn i matka, to dwoje obcych ludzi, którzy patrzą na wydarzenia odległe, przesuwające się na ekranie. Bóg sam wiedział tylko, z jakim niepokojem czyhała na małą choćby falę sympatji (nie czyniąc jednak nic, by ją wywołać). Marek pozostał aż do końca opowiadania nieprzeniknionym. Kiedy zaś umilkła, czekając jego werdyktu, zauważył tylko poprostu:
— Nie powiedziałaś mi, mamo, dotąd nazwiska jego.
(Istotnie zwała go dotąd tylko imieniem).
Rzekła:
— Jest to Roger Brissot.
(Chłód syna ścinał lodem jej serce.)
Całą uwagę skupił wyłącznie tylko na wymienionem nazwisku. Znał je dobrze.
— Poseł socjalistyczny! — wykrzyknął.
Zdziwienie źle maskowane nie ukryło wcale radości Marka.
Brissot zdobył sobie wielki rozgłos wśród mówców parlamentarnych. Fascynował młodzież i czar ten spostrzegła Anetka w oczach syna. Zadrżała. Będąc jednak zbyt dumną, by się z tem zdradzić, a zbyt lojalną, by poniżać przeciwnika, powiedziała:
— Tak, jest to człowiek słynny. Nie potrzebujesz się wstydzić go.
Zaledwo to wyrzekła, wyczytała na ustach syna:
— Czemużeś mnie go pozbawiła?
Nie wypowiedział tych słów. Wstał i jął chodzić po pokoju w milczeniu. Czytała w myślach jego, tracąc jednocześnie chęć bronienia się. Pocóż... skoro on sam nie stawał w jej obronie?... Uczyniła krok w kierunku niebezpieczeństwa, nie dlatego by je opanować, ale przeciwnie, by przyspieszyć.
— Chcesz go poznać? — spytała.
— Tak.
— Możesz to uczynić. Nie wspomniałam ci jeszcze, że on wie, iż żyjesz, że jesteś jego synem, a nawet gotów cię przyjąć jako syna.
Rozgniewany zawołał:
— Czemuż nie powiedziałaś mi tego?
Anetka zbladła i zamknęła oczy. Potem otwarła je wpatrzona w syna, odrzekła:
— Czekałam, aż będziesz mężczyzną. Teraz widzę, że nim jesteś.
Marek nie odczuł goryczy i dumy tych słów. Zapytał: — Gdzież mieszka?
— Nie wiem. Ale nie trudno uzyskać adres jego.
Marek chodził dalej wielkiemi krokami, nie myśląc już zgoła o matce. Myślał o ojcu. I czuł się dotkniętym w swym majestacie.
Powiedział bezlitośnie:
— Pójdę do niego jutro.

∗             ∗

SKĄDŻE to okrucieństwo w sercach młodzieńców? Zostawszy sam w swym pokoju, uświadomił to sobie Marek, ale z ukontentowaniem. Wiedział, że zranił kochającą go osobę... osobę, którą kochał... i czuł wyrzuty sumienia. Ale właśnie gorączka tych wyrzutów wzmagała radość jego. Mścił się. Za co?... Za krzywdę doznaną? Za to że go kochała. Gdyby go kochała mniej, mściłby się łagodniej, a dałby wogóle pokój zemście w zupełnym braku miłości, bowiem stałaby się jego łupem, bezbronnym zgoła. Nadużywał i miał świadomość tej rozkoszy, że jest panem, który może wedle własnego jeno upodobania zaprzestać igraszki. Jakże jednak przerwać to, co się raz zaczęło.
Anetka cierpiała... Kochała go za bardzo. Tak, zanadto samolubnie. Jakże kochać bez samolubstwa? Wydałam go z siebie. Jest mną. Jakże, kochając go, zapomnieć o swojem ja? Tak uczynić należało. Nie zdołałam tego dokazać... To kara.
Była zdawna pewna, że dzień ten nadejdzie. I nadszedł. Zwlekała zanadto, z obawy że utraci syna, którego strzegła pożądliwie. A oto straciła go. Starczyło jednej minuty, by go oderwać. Przejął ją strach. Chwila posiadania, czy nawet nadziei tylko, niweczy w sercu młodem całe życie macierzyńskiego poświęcenia. Strach dawał jej jasnowidzenie tego, co nastąpi. Ale rzeczywistość przewyższyła przeczucie... Nie miał dla niej jednego słowa serdecznego, ni gestu uprzejmości. Wszystko wyrzucił za pokład. Nie liczył się z przeszłością... Przez całą noc dumała co będzie nazajutrz, gdy wszystko się skończy. Zgóry czuła swą przegranę.

Porzuciła zamiar walki. Niechże ma wolność! Cokolwiekby postanowił, gotowa była przyjąć i służyć mu. Nie mogąc go zachować dla siebie, chciała pomagać do ostatniej chwili.
Ujrzawszy syna rano, nie wspomniała już o tem, co zostało postanowione. Przysposobiła mu najlepsze ubranie, pilnowała, by się przystroił odpowiednio, potem podała śniadanie. Zasiedli. Udawała, że je, nie chcąc by jej żałował, on zaś zmiatał wszystko łapczywie i pospiesznie, myśląc o tem, co mu przyniosą najbliższe godziny i nie chcąc się spóźnić. Powiedziała mu, że ma już adres, udzielając rady, by nie szedł do prywatnego mieszkania Brissota, ale do jego kancelarji adwokackiej. Miała rację, mówiła spokojnie, on zaś zgodził się, wdzięczny matce nawet za uczyniony z jej strony wysiłek. Ale nie okazał tego. Nie było w jego planie poddawać się jakiemuś nowemu wrażeniu. Chciał wszystko zobaczyć i osądzić sam. Wiedział, że zanim wyrok ten zapadnie, będzie czekała, cierpiąc... Ale trudno... Cóż znaczy kilka godzin więcej?... Wszakże nawykła do tego!. Potem, przyobiecywał sobie, być serdecznym dla matki, bez względu jak wypadnie jego decyzja. Myślał, że właśnie owo szczęście, jakiego dozna po cierpieniu, tem żywiej odczuje... Był zupełnie teraz pewny władzy swej nad nią. Niechże czeka, niech czeka... Niespieszno mu było wcale!...

∗             ∗

POCZĄWSZY od roku 1900 zrobił. Roger Brissot świetną karjerę. Miał za sobą rozgłośne sprawy w trybunale, potem niezrównane mowy w parlamencie, i to go wysunęło na czoło. W Izbie trzymał się pośrodku między stronnictwem radykalnem, a socjalistycznem, ciągle baczny na prąd i gotowy skierować w daną stronę swą łódkę. Był kilka razy ministrem przeróżnych portfelów... oświaty, pracy, sprawiedliwości, a nawet przez czas pewien... marynarki. Jak inni zresztą koledzy, czuł się równie pewnym siebie na każdym fotelu. Wygodnie mu było w każdem biurze, zastawał bowiem wszę* dzie tę samą maszynę, z niezmiennie jednakim przyrządem kierowniczym. Raz nauczywszy się władać uznał, że reszta... to znaczy ci którymi się włada... to sprawa drobiazgowa. Rzecz główną stanowi sama administracja.
Tak szeroki zakres działalności zwiększył, oczywiście, zapas jego idei, a raczej repertuar frazesów. Niewiele się uczył, ciągle bowiem zajęty będąc mówieniem, nie miał czasu na słuchanie. Mówił świetnie. Na jednem przytem polu wyspecjalizował się, mianowicie został niedoścignionym wprost hodowcą bydła wyborczego, w eksploatacji tych stad przewyższając wielu mężów stanu Trzeciej Republiki, którzy są, jak wiadomo, mistrzami w tej sztuce. Grał na klawjaturze motłochu, z odczuciem wszystkich półtonów słabostek, namiętności i manji. Nie było nad Brissota znakomitszego wirtuoza o takiej wibracji dźwięków, potędze władczych akordów demokratycznej ideologji, huczących spiżowo. Głuszyły one wszystko, wyczarowywały i potężniły zalety cech rasy, oraz ich ukryte grzechy.
Brissot był największym pianistą parlamentu. Jego stronnictwo (czyli jego stronnictwa, bowiem dawał się reklamować przez różne) apelowało do jego genjuszu przy każdej sposobności wielkich koncertów parlamentarnych, a rozgłośne mowy te na wielkich, białych afiszach (kosztem wyborców drukowane) rozchodziły się po całym kraju.
Nie odmawiał nigdy, zawsze gotów, zawsze kompetentny w każdym zakresie. Pomagali mu, oczywiście, sekretarze czujni i doskonale poinformowani (miał ich całą sforę). Poświęcenie jego dla stronnictwa (stronnictw, raczej) i sława stały na wyżynie płuc jego, których nic znużyć nie było w stanie.
Gorliwość ta i potęga głosu przyniosły dużo pożytku Republice podczas wojny światowej. Zmobilizował je też od samego zaraz początku. Rogerowi Brissot przypadło w udziele pouczyć świat cały i Francję o idejach podstawowych, w imię których narody mają się wyniszczać aż do granic ostatecznych. Wysyłano go w dalekie misje. W początkach wojny przywdział zuchowato mundur kapitana jazdy rezerwy, o trzech galonach, a nawet został w tym charakterze przydzielony na czas pewien do Głównego Sztabu, bezpiecznie rezydującego w pałacu Compiègne. Niedługo atoli dano mu do zrozumienia, że służyłby nierównie skuteczniej ojczyźnie w rowach strzeleckich Ameryki. Ruszył tam zaraz i wytężał głos do granic ostatecznych. Zaczął się niesłychany cykl podróży. Bywał w Londynie, Nowym Jorku, Turcji, Rosji, wszystkich niemal krajach sprzymierzonych i neutralnych i przyznać trzeba, kilka razy był dość poważnie zagrożony. Ale brawura Brissota była słynną. Równie dzielnie stawałby niezawodnie w Argonach, czy Flandrji. Rozumiał atoli doskonale, jakie obowiązki nakłada genjusz jego. Pozwolił się zabezpieczyć, by zostać ocalony dla dobra ojczyzny. Ale w służbie słowa nie szczędził sił własnych. Rozgłośny dźwięk mów jego roztętnił w uszach całego świata.
Słyszano go w Londynie, Bordeaux, Chicago, Genewie, Rzymie a nawet w przedrewolucyjnym Piotrogrodzie. Przemawiał też po wszystkich miastach Francji, na froncie i tyłach, podczas obchodów żałobnych i rocznic. Zagranicą uważano go za wcielenie krasomówstwa francuskiego. Wszedł w skład wielkiego gabinetu, zgrupowanego wokoło Clemenceau. Niecierpieli się zresztą wzajemnie. Brissota raził zupełny brak skrupułów i zasad u tego człowieka o rysach mongolskich, a Clemenceau szydził urągliwie z „pyskacza“.
— Twoja gęba, jest całą cnotą twoją!... — mawiał.
Ale inwazja stłumiła osobiste antypatje i niedawni współzawodnicy, skupiając swe talenty, utworzyli... Millerand i Briand, Brissot i Clemenceau dookoła gwiazdy stałej, głosiciela odwetu, Poincarégo, świetną konstelację polityczną. Była to niezapomniana epoka Świętego Przymierza... Niestety, minęła zbyt szybko. Wówczas przywódcy polityczni wszystkich stronnictw, nawet bezstronni mężowie stanu, jak bracia Aymon, wsiedli razem na starą kobyłę pracy i walki, czyli Francję, zdecydowani gnać na tem bydlęciu tak długo, póki wygra, lub padnie.
Karjery Brissota nie przysłaniała ani jedna chmurka, oczywiście, prócz zakusów przeciwników, którzy starali się wykazywać w przeszłości mówcy różne przelotne skłonności ku pacyfizmowi międzynarodowemu.
Kto jednak mówi dużo, nie odpowiada za każde słowo, ni związek poglądów. Każdego mówcę możnaby w takim razie skazać na rozerwanie końmi. Zresztą, w czasie pokoju, pacyfizm jest, jak wynika z samej jego nazwy, powszednim napojem uśmierzającym. Nie wolno go tylko stosować czasu wojny, to znaczy wówczas właśnie, kiedyby mógł działać.
Udowadniał to wymownie krasomówca i przekonał wszystkich. Nie uwierzyli wrogowie, pozbawieni zdrowego sądu. Niczem był dla nich zapał Brissota, niczem 303 nawet to, że jak druga Kornelja, zadenuncjował swych wczorajszych sprzymierzeńców, upartych pacyfistów, zwąc ich zamaskowanymi Niemcami, którzy wiodą czasu wojny grę, obliczoną na denerwowanie narodu znużonego i pozbawienie go drogo okupionych owoców zwycięstwa.
Wielcy ludzie wystawieni są zawsze na oszczerstwa. Brissot śmiał się pogodnie, a zwolennicy upatrywali w tem podobieństwo do śmiechu Dantona. (Nie mieli jednak racji, gdyż Brissot dalekim był od tego prostactwa, tonu i stylu niechlujnego.) Brissot nie żywił do nikogo urazy, gotów zawsze pozyskać sobie wczorajszych nieprzyjaciół. Zależało mu wyłącznie na tem, by ich pokonać w ten, czy inny sposób.
Ale za wszystko trzeba zapłacić na tej ziemi. Brissot nie był szczęśliwy w życiu domowem. Ożenił się z osobą bogatą, białą, tłustą, anemiczną, słowem z pulardą w sosie truflowym. Posiadała ona dobry kurs na giełdzie, ale dla niego była zgoła nieodpowiednią towarzyszką. Nie miała ani zmysłu, ani sprytu, a pozbawiona zupełnie indywidualizmu nie umiała też trzymać się zdala od świata, jak to czynią inne tego rodzaju kobiety, i zawadzała poprostu mężowi na jego widowni. Ciągle mając pretensje, nie żywiła podziwu dla niczego, nawet dla talentu i sławy małżonka. Chorobliwie, a ponuro, brała z życia, bogatego w korzyści, samo to jeno, co było przykrem. Wyrzekała na wszystko i na wszystkich, a stanowiło to nawet jakby jej misję. Jednocześnie, nie czyniła nic, by zmienić na lepsze to, co jej dokuczało. Wokoło niej panowała ustawicznie gęsta mgła, czy deszcz jesienny, tak że wszyscy dostawali kataru.
Oczywiście, klimat ten nie odpowiadał wcale zdrowemu Brissotowi, to też skracał pobyt w tych okolicach do granic możliwości, umykając, z gwałtownem kichaniem, w strefy milsze, a echa jego powodzeń w tych krainach zwiększały bardziej jeszcze niepogodę domowego osiedla.
Wybryki te nie przeszkadzały jednak Brissotowi w regularnem wywiązywaniu się z powinności małżeńskich i nie on był winien, że oszczędna żona obdarzyła go jedną tylko córeczką. Brissot kochał to dziecko wesołe, zawsze uśmiechnięte, zdrowe, pulchne i pogodne. Dziewczynka zmarla nagle w trzynastym roku życia. Po lekkiej jakiejś operacji zapadła w bezwład, z którego się już nie zbudziła.
Małżonkowie zostali zdruzgotani. Pani Brissot miała teraz powód do skarg na świat. Udała się z niemi do stóp ołtarza i konfesjonału. Została dewotką, co bardzo szkodziło polityce męża, bowiem klerykalizm nie wszedł jeszcze wówczas w modę. Biedak nie miał na pociechę Boga, ni sług jego. Ugodzony ciosem, płakał gorzko, a samotnie, zapatrzony w portret córki, stojący na biurku.
Wojna go orzeźwiła, forsowna działalność była mu ucieczką przed myślami. Unikał domu, żony i zmarłej. Uciekał od tego, niestety, także w ten sposób, że w hulankach, oraz miłostkach, wyzwalał energję, której polityka nie zdołała wyczerpać. Pochlebcy znajdywali tu znowu podobieństwo do wybryków Dantona. Ale Brissota to nie uspakajało. Był, jak większość Francuzów, domatorem, czuł potrzebę ciepła domowego i nie zastąpiło mu tego ambicja, sława, rozkosz, a wszystko to, czego, jak oni, pożądał tak bardzo z pozoru, było mu tylko namiastką. Brissot bolał w gruncie serca, że nie ma syna.
Wiedział, że jest ojcem syna Anetki, ale unikał tej myśli, jak długo żyła córka. Wspomnienie Anetki nie było mu miłe. Odsuwał je. Żywił do niej tajemną urazę. Była to blizna zranionej miłości własnej, a nawet może źle zagojona rana miłosna. Stracił ją z oczu, ale kilka razy dowiadywał się drogą uboczną, co robi. Nie życząc jej źle, był poniekąd zadowolony, że zmarnowała życie. Oczywiście, pomóglby jej natychmiast, gdyby się doń zwróciła, wiedział jednak, że nie da mu nigdy tego pola do zadośćuczynienia.
W ciągu lat piętnastu spotkał ją kilka razy na ulicy. Nie unikała go wcale. On, przeciwnie, udał, że jej nie widzi. Zachował wspomnienie przykre i wolał go nie badać... Cóż go mogła obchodzić ta dawna historja i ta kobieta powszednia, którą posiadł przelotnie... cóż go to mogło obchodzić... skoro posiadł wszystko? Ach tak! Człowiek posiada wszystko, sądzi, że posiada, a nie może przeszkodzić, by z głębin przeszłości, nie podniósł głowy żal, wyrzut sumienia, zatruwający wszystko, chociaż rzecz stracona była drobnostką! Wówczas ta drobnostka staje się wszystkiem, a to, co posiadamy, znika. Powstaje szczelina niedostrzegalna w czarze życia, a przez nią ucieka cała zawartość.
Na szczęście wspomnienie to nasuwało się rzadko, a Brissot, nawykły do nieszczerości, mógł sobie wytłumaczyć, że niczego nie dostrzega. Pozostawiając za sobą chwilę niesławną, najlepiej powiedzieć sobie, że jej nie było wcale, to też Brissot unicestwił ją rychło w wirze czynnego życia swego. Nie pozostało nic prócz nikłego cienia ich obojga w uścisku. Ale pozostało coś, co się usunąć nie dało, pozostał syn.
Od śmierci córki, ścigało go to dziecko żywe. Napotykał chłopca ustawicznie na drogach myśli swojej, nie znając zresztą rysów jego twarzy. Podczas spotkań z Anetką i Markiem nie mógł ich uchwycić i nie był pewny, czy to, co zapamiętał w przelocie, było wierne. Raz wydało mu się, że go poznaje. Siedział o kilka ławek dalej w autobusie chłopak, którego widział obok Anetki. Musnął go oczyma, potem jednak zajął się piękną sąsiadką swoją. Brissot obserwował go z rozczuleniem. Syn jego mógł tak właśnie wyglądać... Skądże atoli pewność?
Brak mu było bardzo tego syna! Potrzebował go dla samego siebie, dla domu swego, dla zaspokojenia potrzeby miłości, dla tej naturalnej radości, z jaką przenosi się na 1sotę krwi własnej nazwiska, zdobytej sławy, majątku i misji życia. Możnaby zapytać: — Pocóż to wszystko? — wyrażając szablonowo rzecz ponurą. — Wszakże Charon nie chce przewozić na brzeg drugi człowieka bezdzietniego, rodu bez przyszłości, istoty zmarłej, która nie odrodzi się nigdy...
Cierpień tych nie opowiada się ludziom i niktby nie wiedział o niczem, gdyby nie przypadek. Jednej nocy w r. 1915 brał udział w awanturce swawolnej z miłymi ludźmi. Były tam same jeno kobiety uczciwe, a ciekawe, żadnej zaś profesjonistki. Była także Sylwja. (Działo się to w okresie krótkiego, ale intenzywnego hulania). Brissot znał jej towarzysza. W ciągu biesiady pozamieniano się na damy. Brissot nie poznałby był napewno Sylwji, ale ona podjęła się odświeżyć jego pamięć. Zaskoczyło go to i podnieciło, mimo że dawniej nie zważał wcale na siostrę, krawcową, którą się nie wypadało popisywać. Wiedziała o tem dobrze Sylwja, ale rozbawiła ją ta przygoda.
Partner jej znajdował się w stanie, kiedy człowiek niebardzo panuje już nad sobą i nie wie co mówić, a co taić. Wyciągnęła go na słowo, a Brissot rozrzewnił się. Wypytywał pożądliwie o Anetkę i syna jej. Odnośnie do niej objawił urazę, chcąc się za tem ukryć w oczach kumoszki, która mu przyznała słuszność. Natomiast żywo zainteresował się Markiem. Pytał o jego zdrowie, zajęcie, powodzenie i środki życia. Sylwja wychwalała z dumą siostrzeńca. Sentyment ojcowski rozpłomienił się i Brissot złożył Sylwji oświadczenie, że z radością zobaczyłby syna, wziął go do siebie i zabezpieczył mu przyszłość.
Sylwja powtórzyła siostrze nazajutrz wszystko. Anetka pobladła i jęła błagać siostrę, by nic nie mówiła Markowi. Sylwji nie było to nawet w głowie. Zazdrosna o Marka narówni z Anetką, bała się go utracić. Ale tając swe istotne uczucia, powiedziała:
— Sądzisz, że mu to powiem? Puściłby nas obie kantem!
Anetka zawrzała oburzeniem. Nie chciała dopuścić, by szachrowano chłopcem. Sylwja rzekła prosto z mostu:
— I cóż wielkiego? Każdy musi dbać o siebie.
Anetce zależało na zachowaniu syna poto, by go bronić przed utratą ideału, jaki w nim rzeźbiła. Wiedziała, że jednocześnie broni samej siebie. Wszakże zniosła tyle trudu, przeszła tyle udręczeń, jeszcze cenniejszych od radości, hodowała go przez lat piętnaście, zrobiła człowiekiem i nagle miałby go zabrać ktoś, kto bez żadnych trosk odniósłby same jeno korzyści? Człowiek ten nie przypomniał sobie ni razu obowiązków swoich, a teraz wystąpiłby z prawami, z prawami krwi... Nie, to wróg!... Nie, przenigdy!
— Jestem niesprawiedliwa?... Być może! Tak, jestem niesprawiedliwa... Czynię to jednak dla syna mego, dla jego dobra!...

∗             ∗

JEGO DOBRO! Marek sam postanowił rozstrzygnąć. Nie pozwolił innym stanowić za siebie o tem.
Czuł jeszcze urazę do matki, żegnając. ją chłodno w chwili wyruszenia na dziwną wyprawę... poszukiwania ojca. Był bardziej zmieszany, niż to okazywał. Cóż się stanie? Nie był zgoła pewny dodatniego wyniku. W miarę, jak się zbliżał, opanowywała go coraz to większa chęć powrotu. Teraz uświadomił sobie dopiero zuchwalstwo tego kroku. Ale mówił sobie:
— Pójdę. Posunę się w odwadze, aż do czelności. Tem gorzej dla wstydu mego... Chcę zobaczyć... Zobaczę.
Niedaleko już było od domu, wskazanego adresem, gdy spojrzenie jego zawisło na nazwisku widniejącem na afiszu. Było to nazwisko jego, nazwisko człowieka, którego szukał. Zapowiedź meetingu na popołudniową godzinę. Przemawiać miał Roger Brissot.
Udał się na miejsce oznaczone, do ujeżdżalni. Trzeba było czekać kilka godzin, wolał to jednak, niż wracać do domu. Usiadł na ławce ulicznej i obrócony plecami do przechodniów, układał i zmieniał plan swój. W jakiż sposób przystąpi do człowieka, którego miał usłyszeć niebawem? W której chwili? Cóż mu powie? Najlepiej bez wstępu, poprostu:
— Jestem synem pańskim.
Powtarzał te słowa, zaraz jednak paraliż strachu poraził mu język. I... któż da wiarę... jednocześnie wspomniawszy komiczną figurę z komedji, małego Pourceaugnaca, wybuchnął śmiechem... Był to podstęp gnębionego instynktu, który znalazł w ten sposób ulgę. Burleskowa scena przyczepiła się do jego wzburzenia. Jął pogwizdywać i poszedł na czarną kawę. Ale z kątka terasy, na której siedział, śledził bramę ujeżdżalni i wszedł pierwszy, gdy ją tylko otwarto.
Zajął miejsce w pierwszym rzędzie, przy estradzie. Miejsca te były zarezerwowane. Odpychany kilka razy, zdołał wkońcu przez upór weisnąć się, gdzie chciał. Nie usiadł, by widzieć lepiej, i stał oparty o filar sali, tuż przy mównicy w chwili, gdy wszedł Brissot. Był, wbrew pretensji do obojętności, tak wzburzony, że go ujrzał dopiero, gdy był w sali. Doznał wstrząsu, jaki następuje w chwili nadejścia momentu długo wyczekiwanego. Wszystko wydaje się innem, niżeśmy sobie wyobrażali, a rzeczywistość nadaje faktom taki zarys wyraźny, że wyobraźnia pęka, jak kolorowa bibułka, napięta na kole z trzciny. Niema już: — Ach, gdybyż był takim, czy takim... — Jest taki a taki! Mamy przed sobą fakt z krwi i kości, jak każdy z nas... Niesposób niczego zmienić, na cąłą wieczność...
— To on... ten człowiek jest ojcem moim!...
Co za cios! Zrazu coś mówi buntowniczo: — Nie! — Trzeba czasu, by się przyzwyczaić... Potem, nagła decyzja. Niema dyskusji. Fakt. Godzę się. Ecce Homo!...
— A człowiek ten, to ja... Ja?
Z łapczywą ciekawością badamy rysy, rozbierając każdy zosobna, chcąc w nich odnaleźć siebie...
Marek ujrzał człowieka rosłego, zażywnego, o wygolonej twarzy, pięknem czole, prostym, wydatnym nosie, o ruchliwych nozdrzach, które, zda się, wąchałyby tak samo różę, jak mierzwę stajenną. Podbródek krągły, zarysowany wyraziście, głowa odrzucona wstecz, pierś wydęta... słowem mieszanina aktora, oficera, kaznodziei i szlachcica zagonowego...
Ściskał ręce na prawo i lewo, kłaniał się różnym osobom na sali, które wyszukiwały wśród zebranych przenikliwe oczy jego. Jednocześnie słuchał, nibyto stojących w pobliżu, promieniał, odpowiadał wesoło, na chybi trafi, a ochotnie, z miną dobroduszną, uroczystą i ugrzecznioną, każdemu zosobna i wszystkim razem... Rozgwar sali, hałas dzieciarni, gdzie wszystko gada naraz, nie pozwalały rozumieć słów... Dźwięczało to jak dzwony... On był w swoim żywiole...
— Czyż to ja?... To... Ta masa ciała... Ten śmiech, to ściskanie dłoni!...
Marek chudy, nikły, szczupły i dumny, niby dobosz z pod Arcole, patrzy surowo na tego człowieka rozrosłego, kwitnącego i kipiącego życiem. Był, mimo wszystko, przystojny i wywierał urok, któremu uległ także i Marek. Ale węszył z niedowierzaniem, nie mogąc rozeznać woni. Czekał na mowę.
Brissot zaczął... a Marka pochłonęło w zupełności.
Mówca, z wielką znajomością rzeczy, nie rozpoczął odrazu pełnym tonem. Instrument jego zagrał cicho, poprostu sotto voce. Wiedział, że prawdziwy wirtuoz gra piano, chcąc wywołać u słuchaczy milczenie, pełne napięcia. Inni uderzają od początku pełnemi akordami, a nie mogąc ich potem wzmocnić, pozbawiają się uwagi słuchaczy, znużonych potęgą. Brissot był prosty, szczery, krągły, równy każdemu, ot zwykły towarzysz, podający dłoń przyjacielsko... gdy jednak raz ją uchwycił... wówczas...
Marek zrazu nie słyszał słów, pił tylko głos mówcy. Był ciepły, kordjalny, niósł wiew gleby ojczystej, wyczarowując zapach lak rozkwitłych. Marek dosłuchał się w nim chrapliwego „r“ burgundzkiego, które matka tępiła u niego z uporem. Nawiązało to między nimi tajemną nić, było znakiem plemiennym, gdyż język jest cechą najpoufniejszą i najtrwalszą fizycznie. Intonacja wioskowa, męska, a pieściwa wzięła go, czuł jakby siedział na kolanach kochającego ojca. Przepajała go wdzięczność serdeczna. Dobrze mu było, czuł się szczęśliwym i słał mówcy uśmiech radosny...
Brissot dostrzegł niebawem młodzieńca, pożerającego go oczyma.
Mówiąc, szukał zawsze na sali kilku słuchaczy, którzy mu służyli za reflektor krasomówstwa. Słuchał siebie przez nich, oceniając efekt mowy. Chwytał spiesznie owe wskaźniki, orjentując się niemi w przemówieniu, które było improwizacją na podstawie scenarjusza. Oczywiście, miał stałe ustępy, będące czemś jak refreny orkiestralne w koncercie. Mały dobosz z pod Arcole, stojący naprzeciw, rozpłomieniony, rozgorączkowany i uśmiechnięty był doskonałym rczonansem.
Brissot przejrzał się kilka razy w tem zwierciedle i rozgorzał...
Ale reflektor przygasł nagle.
Marek usłyszał słowa.
Sam Brissot zniweczył czar. Wzlot elokwencji ukazał przenikliwym oczom młodzieńca, że skrzydła jej były przyprawiane. Zachwyt publiczności, słuchającej z otwartemi gębami, oddziałał na Marka niezwłocznie w ten sposób, że jął reagować na własne wzruszenie. Instynktownie, jak wielu podobnych mu, przybierał postawę obronną przed zarazą płynącą od tłumu. Przykro mu było, że dał się, jak wszyscy wziąć temu pięknemu głosowi i zaraz stanął na baczność, kontrolując agresywnie każde słowo mówcy i oddziaływanie jego na własne serce.
Ujarzmiwszy słuchaczy, jął teraz Brissot dać w trąbę Nieśmiertelnych Zasad. Opiewał bohaterską misję ziemi francuskiej. Jest ona wieczystem kowadłem, gdzie się wykuwają światy, ołtarzem poświęcenia i hostją ludów. Pola katalaunickie, Poitiers, Marna, Verdun, Petain, Bayard, Mangin, Karol Młot, Joffre, Dziewica Orleańska... Nieznużona niczem poświęca się ciągle dla dobra ludzkości... Dwadzieścia razy zamordowana, dwadzieścia razy zmartwychpowstaje. Sama we wszechświecie, broniąc siebie, broni wszechświata...
Mówił o kręgu złota i żelaza sprzymierzonych. Miłość ich otacza Francję kołem walecznych. Był u nich. Może de visu wielbić przedziwną bezinteresowność bratniej republiki o gwiaździstym sztandarze, która nie żądając nic, spieszy spłacić dług wolności i pomścić prawo... Wielkoduszna Anglja... niezłomna Italja... Od czasu wypraw krzyżowych nie było takiego widowiska! Ale wyprawy krzyżowe walczyły tylko o grób Chrystusa, podczas gdy największa krucjata, dzisiejsza, to nowy Chrystus, który rozwala grób jęczącej w kajdanach ludzkości... itd... itd...
„Zwalić trzeba gmach potwornych nikczemności, których twórcą jest państwo Boszów, wyłącznie za nie odpowiedzialne, paść on musi wraz z nikczemnikami. Wszystkie zbrodnie polityczne i społeczne tam mają swe źródło. To stek wszelakich obrzydliwości. Despoci ohydni, masy zdeprawowane, junkry, fałszywi socjaliści, handlarze niewolników, Kruppy, Hegle, Bismarki, Treitschkowie, Wilhelmy... Bestjalska dzikość Sardanapala... Nietzsche, uważający się za Boga, a szczekający jak pies... Ludy jęczące wśród zgliszcz i dymów... Niewinna Belgja, święta Polska... Reims, Louvain, czarne sepy, szybujące ponad bezbronnemi miastami, by masakrować bez ryzyka kobiety i dzieci... Ale białe ptaki Francji rzucają się na drapieżców, rozpędzają stado, potem zaś lecą poza Ren, wymierzać karę rasie winowajców. Nadchodzi wyzwolenie. Oswobodzone ludy Europy, Azji i Afryki pod egidą wolnej Francji i Anglji napiją się z krynicy wolności. Pada ostatnie cesarstwo kontynentalne. Republika roztacza skrzydła. Anioł postrachu. Genjusz Łuku Triumfalnego... Marchez, enfants de la patrie!...
— Wracam z frontu. Cuda! Te dzieci śmieją się umierając. Mówią: — Krótko a dobrze! Nie zmarnowałem życia... Na propozycję wywiezienia poza front odpowiadają: — Za nic! Przywiążcie mnie za wąsy do drutów kolczastych! Przeszkodzę im w przejściu...“

Marek czerwieniał ze wstydu i patrzył lodowato... Jak on bije po lbach te woły!... Cóż za słowa, puste, prostackie metody, nikczemne kłamstwa!... Wpatrywał się z chłodną wzgardą w mówcę, skąpanego w pocie i elokwencji. A Brissot, nie rozumiejąc niczego, przeczuł dramat rozgrywający się w duszy tego słuchacza. Jął czynić próby odzyskania zwierzyny. Raziło go teraz krytyczne spojrzenie młodzieńca, tak, że nie śmiał patrzyć nań. Wykrzykując dalej ciągle: — Francja! Francja jednej myśli cała... — i rozwijając z biegłością wirtuoza swe arpedżja, ciągle miał w zakątku mózgu tego chłopca. Widział go przecież... gdzież, gdzie? Konieczność należytego sformułowania frazesu nie pozwalała mu zatrzymać się, by pójść śladem wspomnień.
Skończył akordem piorunującym, który zagrzmiał stokrotnem echem po sali. Zaczęto wstawać, krzyczeć, klaskać, cisnąć się ku estradzie, by uściskać dłoń wielkiego obywatela. Wszyscy poczerwienieli ze wzruszenia, gadali jeden przez drugiego, śmiali się, mieli łzy w oczach. Brissot szczęśliwy, spokojny rzucił spojrzenie w kierunku opornego.
— Może wkońcu uległ?
Miejsce było puste. Marek znikł.
Nie mógł znieść do końca wyziewu tej elokwencji i odszedł nagle. Ale był jeszcze u drzwi hali w chwili, gdy się zerwała burza oklasków. Obrócił głowę, uniósł wzgardliwie wargi, patrzył przez chwilę na oszalałych i triumfatora. Potem wyszedł na ulicę, splunął z odrazy i rzekł głośno, składając ślubowanie:
— Przysięgam, nikczemny motłochu, że nigdy nie zasłużę na oklaski twoje!
W tejże chwili Brissot, rozmawiający głośno z wielbicielami swymi i śmiejący się, umiejscowił w punkcie właściwym obraz, który go ścigał, poznając młodzieńca widzianego w autobusie.

∗             ∗

MAREK szedł wielkim krokiem. Uciekał z miejsca rozczarowania. Ale rozczarowanie przyczepiło się doń... Boże wielki! Jakże świat inny jest teraz, niż był, kiedy szedł tędy przed południem! Mimo, że bronił się nadziei, wzbierała w nim i unosiła go! Z jakąż radością i pełnym wzruszenia niepokojem myślał o człowieku, którego ma ujrzeć! Niósł mu w dani nieodporną konieczność miłości i podziwu! Usłyszawszy głos jego, chciał biec i całować go... Całować? Wstręt!... otarł wargi, jak gdyby go dotykały!...
— Obrzydliwy retor, faryzeusz, obłudnik!... Kłamca, kłamca... kłamca, który kpi z Francji i z siebie samego... Mniejsza o Francję... może ona chce kłamstw i kpin... to jej sprawa. Ale drwić z siebie?... Niema na to przebaczenia! To poniżenie. Wstręt, wstręt do niego i do siebie! Wszakże jestem zeń uczyniony, jestem potomkiem tego kłamstwa, to kłamstwo tkwi we mnie!...
Szedł, jak człowiek rozwścieklony. Dotarł do Sekwany. Pochylił się na parapecie. Radby był wykąpać się aż do krwi, do zdarcia skóry, by usunąć tę cuchnącą plamę. Był pozbawiony rozsądku i litości, jak to bywa u wzburzonego, siedmnastoletniego młodzika. Na chwilę nawet nie przyszło mu do głowy, że człowiek ten może być dobrym, a tylko słabym, jak większość ludzi, i gdyby znał syna, kochałby go. Bowiem, jak większość przeciętnych, krył w świętym zakątku duszy, pod śmietnikiem słabostek, kłamstw i świństw, uczucia czyste i prawdy nietykalne. Nie pomyślał też, że całe to pokolenie starych szkolarzy, retorów, gadułów na modłę antyczną (fałszywy to antyk, fuszerka gallo-romańska) od dzieciństwa nawykło do czci słowa i że są to zarazem ofiary, jak i komedjanci... Commediante... Tragediante... Ludzie ci, chcąc nawet, nie umieliby już, pod górą przytłaczających słów, odnaleźć kontaktu z rzeczywistością...
Tego właśnie nie mógł przebaczyć Marek! Młodzieniec rasowy, idący na podbój życia, woli zbrodnię, niż ohydną niemoc i jej paplaninę! Zbrodnia zabija, tamto zaś płodzi twory nieżywe...
„Rasowy.“ Marek pochodził z rasy kłamcy.
— Nie, nigdy!...
Teraz wiedział, teraz uczuł i poznał wszystkie szalbierstwa swoje. Chwytał się na powtarzaniu gestów, intonacji, spostrzeżonych u tamtego, przywodził sobie napamięć, że grał taką właśnie rolę, reprodukując nieznany zgoła pierwowzór. Daremnie byłoby odrzucać spuściznę po tym człowieku. Miał ją w sobie.
— Nigdy... przenigdy!... Nic wspólnego między nami! Nie chcę nic z niego! Jeśli wbrew wszystkiemu jestem jego sobowtórem, jeśli on się we mnie powtarza... jeśli mam być jego dalszym ciągiem... zabiję się!

Wędrował tak przez kilka godzin, znużony i głodny. Noc zapadła. Nie pomyślał o powrocie do domu. Jakże się pokazać?... Czyż wyznać porażkę?...
Minął go ciężko ranny, z nadwerężoną twarzą, wybitem okiem i policzkiem, jakby wyżartym przez ołów roztopiony. Kobieta z ludu, szpakowata, wiodła go pod ramię, obejmując spojrzeniem czułem i bolesnem, on zaś tulił się do niej...
W rozgorączkowanej myśli Marka zjawiła się zaraz... ona... matka... Dumne, ciche jej oblicze, życie pełne ciężkich przejść i niesprofanowanych namiętności, dusza niezmazana kłamstwem, wzgarda dla słów, głębia samotności bez towarzysza i wola niezłomna, przeciw której się buntował, którą klął, a dziś błogosławił, wreszcie wiara niezachwiana w prawo prawdy... Olbrzymiała wobec tego człowieka, którego poznał i wyparł się, człowieka motłochu... Teraz rozumiał i kochał tę namiętną zazdrość pozbawiającą go ojca, tę jej niesprawiedliwość...
— Niesprawiedliwa! Niesprawiedliwa!... Całuje ręce twoje... Bądź błogosławiona!...
Uderzyło go w twarz wspomnienie szorstkości, jaką jej okazał wczoraj wieczór i dziś rano... Ruszył w kierunku domu co sił w nogach. Biegł do niej. Skazał ją na cierpienie. Chciał to nagrodzić. Bogu dzięki miał czas jeszcze...

∗             ∗

U STÓP schodów zatrzymała go konsjerżka.
— Mało brakło!... Mama pańska jest ranna.
Nie słuchając dalej, pobiegł, skacząc po cztery schody. Sylwja mu otwarła. Miała minę srogą... Rzekł zadyszany:
— Co z matką?...
— Nareszcie wróciłeś łaskawie? — powiedziała. — Czekałyśmy przez cały dzień.
Odsunął ją szorstko i wszedł.
Stanąwszy w drzwiach pokoju matki, zobaczył, że leży z głową obwiązaną. Wydał okrzyk, ona zaś spostrzegłszy jego wzruszenie, rzekła pospiesznie:
— To nic, chłopcze drogi... Byłam głupia. Spadłam...
Zaniepokojony jął jej dotykać drżącemi rękami. Sylwja odsunęła go.
— Dajże pokój! Nie denerwuj gorzej jeszcze matki! — zaprotestowała.
Potem tonem urazy zaczęła opowiadać, co się stało. Zapatrzona w twarz syna, prostowała Anetka opowiadanie, łagodziła wypadek, starała się żartować, obwiniała samą siebie...

Nie powiedziała mu wcale rzeczy następującej.
Po jego odejściu straciła całkiem głowę. Powtarzała raz po raz:
— Opuści mnie!
Utraciła wszelką nadzieję. Chcąc jakoś doczekać wieczora, zmusiła się do roboty. Mówiła sobie:
— Choćby mnie opuścił, ja się nie opuszczę.
Mimo silnego znużenia rozpoczęła wielkie sprzątanie. Froterowała posadzki, czyściła przedmioty miedziane, myła szyby. Stojąc na małej, składanej drabince, obtarła szyby okna wychodzącego na ulicę i zakładała firanki... Niewiadomo, czy drabinka się usunęła, czy dostała zawrotu głowy na chwilę?... Nadmiar zmęczenia i trosk wywoływał u niej czasem dziwny zanik świadomości, tak szybko mijający, że nie zdawała sobie z tego nawet sprawy...
Znalazła się na posadzce. Właściwie powinna była wypaść na ulicę, ale drabinka, usuwając się wbok, zamknęła okno i wybiła szybę. Krew ciekła z jej czoła i dłoni, a gdy chciała wstać, przenikliwy ból w kostce przekonał ją, że zwichnęła prawą nogę. Na łoskot szyby która zleciała na ulicę, zjawiła się konsjerżka. Zawezwano Sylwję.
Wypadek był bolesny, ale Anetka odczuwała raczej niezadowolenie. Dziś właśnie nie wolno jej było pozwolić sobie na coś takiego. Nie chciała tego dnia wzywać czyjejś pomocy, a zwłaszcza wzbudzać litość Marka, gdyż ze względu na siebie i niego wydawało jej się to poniżającem. Czyniła wysiłki by się trzymać na nogach, ale przemógł ją ból, serce osłabło, tak że musiała położyć się do łóżka. Czuła swe upokorzenie, powtarzając sobie:
— Cóż pomyśli o mnie, gdy wróci?
Cierpienie zmniejsza władzę nad sobą, przeto pozwoliła siostrze przeniknąć, co ją trapiło. Dowiedziawszy się, że Marek poszedł szukać ojca, zapominając zupełnie, iż ona to właśnie była pośredniczką, uznała Sylwja Anetkę za głupią, z powodu zdradzenia tajemnicy synowi. Ponieważ atoli trudno było napastować ją w tej chwili, cały gniew zwróciła przeciw Markowi. Podobnie, jak Anetka, pewną była, że chłopiec je opuści. Wiedziała, że jest samolubny, próżny i bez ceremonji poświęca innych dla swych przyjemności. Kochała go, coprawda, bardziej jeszcze z tego właśnie powodu, rozpoznając w nim samą siebie, ale dlatego też nie mogła przebaczyć. Nie przebaczyłaby nigdy, gdyby je opuścił. Tak!... To była rzecz postanowiona. Nie wracał, przeto, oczywiście, Brissot zatrzymał go na wieczór. Nie dopuszczając żadnej wymówki, żadnej innej możliwości, była bardziej niesprawiedliwą niż Anetka i Marek, oboje razem.
Uraza ta przejawiała się w każdem słowie i spojrzeniu, od chwili gdy wrócił. Niecierpliwy Marek najeżył się, odpowiadając zaczepką na zaczepkę. Anetka natomiast, pokorna bardzo, myślała o tem tylko, by jej przebaczył. Wyglądało to tak, jakby ona ponosiła winę, że leży w łóżku. Ton Sylwji ranił ją bardziej jeszcze, niż Marka. Nalega, by milczał:
— Dość tego! — rzekła. — Dość gadania o mnie! To nic ważnego...
Co było ważne? Wiedział to Marek, Anetka i także Sylwja. Ale uparła się zostać, a Marek, nie chciał mówić, aż pójdzie. Anetka błagała ją spojrzeniem. Sylwja udawała, że nie rozumie... Nagle rzuciła trzymaną w ręku serwetę i wyszła bez słowa.
Matka i syn zostali sam na sam. Czekali oboje. Jak i od czego zacząć. Marek patrzył na Anetkę, ona zaś przerażona unikała jego spojrzenia. Bała się, by oczy jej nie zdradziły jej i nie zaciężyły na postanowieniu syna.
Marek chodził po pokoju. Tłumił oddech przed rozpoczęciem opowiadania dziejów dnia. Raz jeszcze spojrzał na matkę, nieruchomo zapatrzoną w okno naprzeciw łóżka. Przystanął... Potem podszedł, padł na kolana, kryjąc twarz w pościeli, jął całować jej kolana, objął leżącą obu ramionami i powiedział:
— Ty jesteś ojcem moim i matką.
Anetka obróciła się do ściany i wybuchnęła płaczem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.