Dusza Zaczarowana/III/Część pierwsza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | III. Matka i syn |
Część | pierwsza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | III. Mère et fils |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga III |
Indeks stron |
WOJNA nie mogła przerazić Anetki. Myślała:
— Wszystko jest, wszakże, wojną...
Wojną zamaskowaną.
— Nie boję ci się, wojno, spojrzeć w odkryte oblicze.
Wszyscy jej bliscy, również bez buntu niemal, przyjęli to zjawisko. Sama Anetka, z fatalistyczną rezygnacją, jaką ją przepoiło przeżycie czasów ostatnich.
— Jestem gotowa! Niech się dzieje co się ma stać!...
Siostra jej Sylwja, z tajonem wyczekiwaniem, zaledwo mogła stłumić okrzyk:
— Nareszcie!...
— Nareszcie wzbiera tok codziennej szarzyzny. Rozszerzy się krąg miłości i nienawiści...
Jej syn Marek zapałał ponurym zachwytem, którego nieujawniał, który atoli rozpalał mu ręce i oczy... A, więc nareszcie przybrał ciało ten ideał tragiczny, który trwożył słabość jego, jednocześnie przyzywanym będąc przez tajne, skrywane głęboko instynkty młodości. Był to apel skierowany do sił więzionych, zagrzebanych pod nudą, epoki, pozbawionej racji bytu! Patrzył, jak idą starsi od niego, upojeni żądzą czynu i poświęcenia. Fala ta wkrótce miała porwać ze sobą dużo błota. W pierwszych atoli dniach, źródło było czyste, o ile naturalnie czystą być mogła dusza młodzieńca, zatruta podejrzanymi pierwiastkami. Pochylony nad strumieniem chwytał Marek w usta jedno i drugie, krysztaliczność płomienną tej ofiary i muł denny. Zazdrościł ofiarnikom tego jutra i bał się go zarazem. Podnosząc oczy napotykał spojrzenie matki. Odwracali oboje głowy, rozumiejąc się dostatecznie i chcąc zrozumieć lepiej jeszcze, wiedzieli atoli dobrze, że kroczą, poprzez tesame tumany mgieł.
Jedynym człowiekiem, który nie brał zgoła udziału w tem rozgorączkowaniu był Leopold, mąż Sylwji. I sam jeden, z całej grupy poszedł w pole. Liczył na to, że rocznik jego, najstarszy na rodzinnem terytorjum nie zostanie powołany zaraz, a pobór nastąpi partjami. Nie było mu zresztą wcale śpieszno. Przeczucie atoli mówiło, coprawda, że bez niego się nie obejdzie, a wojna o nim nie zapomni. I nastąpiło to rychlej, niż przypuszczał. Pochodził z Cambrai i znalazł się w forpocztach. Dla człowieka w jego wieku był to zaszczyt niemały, ale obszedłby się bez niego. Mimo to w chwili odmarszu miał minę zuchowatą. Musiał zresztą. Sylwja była heroiczna, a daremnieby też szukać przyszło współczucia w oczach innych kobiet. Każda miała pośród powołanych męża, kochanka, syna, czy brata. Ten gromadny odmarsz nadawał rzeczy anormalnej charakter zjawiska regularnego. Wszelka dyskusja wywołałaby zamęt. Żadne z nich nie podjęło się tego. Zwłaszcza Leopoldowi nie przyszło to nawet do głowy. Równie katygoryczne, jak rozkaz wymarszu, było uznanie tego faktu ze strony jego bliskich. Ten mały wilczek, Marek śledził podejrzliwie i chytrze czy nie odnajdzie momentu słabości... Przeto bufonował. Podczas kolacji pożegnalnej przypijał poczciwiec do wszystkich pracowników zakładu. Żal mu było mimo wszystko porzucać ich. Odnośnie do spraw materjalnych, wiedział dobrze, że Sylwja sprosta zadaniu. O reszcie... lepiej było nie myśleć... Była zresztą Lukrecją narazie... świętą i nietykalną. Przy pożegnaniu, łza jego spadła mu na policzek. Ona zaś powiedziała:
— To będzie przechadzka! Cóż za piękne lato. Strzeż się tylko kataru!
Anetka pocałowała go. Tyle miał zysku. Żałowała go, ale nie okazała tego, nie chcąc osłabiać... Oczywiście... Tak być musi. Patrząc na pożegnanie w oczy starszej siostry, odczytał w nich jeno nieugięte:
— Tak być musi.
Wszędzie mur. Jedyna droga wprost przed siebie.
I poszedł.
∗ ∗
∗ |
NIBY ul pszczeli, cały dom, od góry do dołu roił się. Ani jedna komórka nie odmówiła daniny. Każda rodzina składała w ofierze mężczyzn swoich.
W mansardach poddasza, dwaj robotnicy, ojcowie rodzin. Na piątem piętrze, syn wdowy, kawaler trzydziestopięcioletni. Na piętrze Anetki, młody urzędnik banku niedawno ożeniony. Poniż, dwaj synowie urzędniczej rodziny. Jeszcze niżej, jedyny syn profesora prawa. Na dole, syn właściciela winiarni. Razem, ośmiu wojowników nie z własnej woli. Ale o to nikt nie pytał. Państwo współczesne uwalnia obywateli od kłopotu posiadania własnej woli, a obywatelom wydaje się to doskonałem uniknięciem jednej bodaj troski.
Od góry, do dołu, w całym domu zgoda zupełna. Zdarzył się jeden wyjątek (ale go nawet nie dostrzeżono). Była to młoda pani Chardonnet, sąsiadka Anetki, świeżo zamężna, zbyt słaba, zresztą by protestować. Większość nie zrozumiała i niezrozumie nigdy dlaczego całą wolność osobistą i prawo do życia zabiera im moc jakaś tajemna i składa sobie w ofierze. Z bardzo małymi wyjątkami, nikt nie usiłuje nawet zrozumieć. Ludzie ci nie dawali nawet przyzwolenia, gdyż godzili się z góry. Tysiąc osób, dających przyzwolenie, nie potrzebuje wcale rozumu. Każdy czyni poprostu to, co czynią inni, a cały mechanizm ducha i ciała rozpada się sam przez się, bez wysiłku. Miły Boże! Jakże łatwo pędzić na targ trzodę! Starczy jednego, głupiego pastucha i kilku psów. A nawet im liczniejsza jest trzoda, tem posłuszniej da się pędzić, bowiem tworzy masę, a jednostka tonie w tej masie. Naród jest miazgą krwi krzepnącej. Aż do chwil fatalnych wielkiego wstrząsu, które ponawiają się perjodycznie, narody przechodzą tosamo co pory roku. Zamarzła rzeka, druzgoce lód, wylewa i rozsypuje daleko i szeroko szczątki swego topniejącego ciała.
Mieszkańcy domu różnili się od siebie, wierzeniami, tradycją, czy temperamentem. Każda z tych komórek-dusz, każda rodzina posiadała swój odrębny znak chemiczny. Mimo to jednak, przyzwolenie było jednomyślne.
Wszyscy kochali synów swoich. Podobnie jak dziewięć dziesiątych rodzin francuskich budowało na nich całe swe szczęście. Na synów, którzy zaledwo weszli w życie, będących w wieku lat dwudziestu pięciu, czy trzydziestu, przenosili, za cenę ofiar cichych, codziennych, nie zaznane radości swoje i ambicje, których sami zrealizować nie śmieli. Otoż na pierwsze wezwanie, synów tych oddali bez cienia rekryminacji...
Wdowa Cailleux mieszkała na piątem piętrze. Miała lat sześćdziesiąt blisko. W chwili śmierci męża liczyła trzydzieści, a synek około dziewięciu. Od tego czasu żyli razem i w ciągu lat dwunastu nie spędzili, zda się, jednego dnia nie pod wspólnym dachem. Tworzyli, jakby, starą parę małżonków. Hektor, mimo że nie doszedł jeszcze czterdziestki, wygląda już na pensjonistę, a życie jego jest skończone, nim się rozpoczęło. Nie żali się na swój los i nie pragnie innego.
Ojciec był urzędnikiem pocztowym, syn jest nim także. Z pokolenia w pokolenie nie było awansu i sprawa stoi na tym samym punkcie. Ale by utrzymać się, nie obniżyć, jakiejże masy rzecz ta wymaga wysiłków! Człowiek słaby i nie mający wielkiego szczęścia, nie tracąc, zyskuje. Matka pozbawiona środków dostatecznych musiała pełnić posługi, by wychować syna. Było to przykre wielce dla osoby, która dawniej miała swe małe gospodarstwo domowe. Nie narzekała jednak. Teraz odzyskała swój mały raj utracony. Odpoczywa, pracując także wprawdzie, ale dla siebie i syna. Twarz ma krągłą, jak u Berry’ego i lepiejby wyglądała w białym czepeczku w rurkach, niźli w kapeluszu współczesnym, który w niedzielę przyszpila do swych siwych włosów. Bezzębne usta nie mówią nigdy głośno, oczy jednak uśmiechają się serdecznie, z pewnem znużeniem, do syna i znajomych. Grzbiet pochylony nieco. Wstaje pierwsza i przynosi synowi do łóżka kawę. Podczas jego godzin biurowych sprząta mieszkanko starannie. Przyrządza też jedzenie. Jest dobrą kucharką, a on potrosze smakoszem. Wieczór syn powtarza matce co usłyszał w ciągu dnia. Nie słucha z wielką uwagą, szczęśliwa jest jednak, że to słyszy. W niedzielę chodzi na ranną mszę, on nie. Nie jest pozbawiony wiary, ale nie wierzy. Religja, to rzecz kobiet, powiada. Matka załatwia to za oboje. Popołudniu spacerują potrosze, rzadko jednak przekraczając granicę dzielnicy. On jest nad wiek stary. Zadawalniają się drobnem, taniem szczęściem, które płynie tokiem codziennym. Związek ich jest tak silny, że nie ożenił się i nigdy nie ożeni. Nie odczuwa tej potrzeby. Żyje bez przyjaciół, bez kobiet i nie czytuje niemal nic, prócz dziennika, który czytywał ojciec jego. Dziennik ten zmienił mnóstwo razy przekonania, on atoli nie zmienił się wcale i wyznaje zawsze przekonanie swego pisma. Jest to życie automatyczne, wyśmienite, jednostajne, ciąg nieprzerwany codziennych, drobnych aktów, które nabrały cech obrzędowych. Oby życia tego nic nie zmąciło, oby w niem zaszło jaknajmniej zmian. Ludzie ci, nie mają namiętności, a wspólnota ich stała się drogim nawykiem. Myśleć jaknajmniej, żyć cicho, spokojnie...
Atoli nie spełni się to skromne pragnienie. Wojna, rozkaz odmarszu i oto rozłąka. Matka wzdycha i pakuje spiesznie rzeczy syna. Nie protestują. Zwycięża to, co silniejsze. Wielka potęga wyrzekła słowo.
Cailleurowie mieszkają o piętro wyżej niż Anetka. O piętro niżej mieszka rodzina Bernardinów. Ojciec, matka, dwu synów i dwie córki. Katolicy, rojaliści. Z południa, z Akwitanji.
Ojciec jest urzędnikiem. Mały, korpulentny człowieczek, kosmaty, jak dzik, broda krótka, szorstka, jak szczeć, okrywa mu twarz. Jest żywy, sangwiniczny, popędliwy tak że się dusi niemal. Bowiem urodził się wieśniakiem, rubachą. Dławi go miasto i piecze mu skórę. Lubi dobrze jeść, śmieje się naiwnie. Za najmniejszą przeciwnością stary grubas spuszcza przyłbicę i wściekły rzuca się do gwałtownego ataku, który trwa zresztą krótko. Nagle przypomina sobie, iż jest urzędnikiem i katolikiem. Wśród ataku wściekłości opanowuje się i przybiera postawę pełną namaszczenia.
Z dwu synów, młodszy, dwudziestodwuletni, kształci się na archiwarjusza. Ma bródkę w klin, uśmiech dyskretny, oczy spuszczone i spojrzenie dwuznaczne z końca XVI wieku. Dobre chłopczysko, chciałby wyglądać na perwersyjnego młodzieniaszka w guście p. d’Epernon. Drugi, starszy, o twarzy pełnej, wygolonej, włosach artystycznie wstecz odrzuconych i udrapowanych w szerokie masy, o głowie a la Berryer, zaczął wsławiać się jako adwokat w procesie „Kamelotów.“ Za powrotem króla może zostać ministrem sprawiedliwości.
Trzy kobiety, matka i córki są na drugim planie. Anetka pozna je później. Żyją w cieniu, czytają mało, wychodzą rzadko, nie bywają w teatrze, często zato w kościele, a czas im upływa na czynach miłosierdzia.
Trzej mężczyźni otrzymali gruntowne wykształcenie klasyczne... Rzym, to przedmiot jedyny... Łatwiejby im przyszło dyskutować po łacinie, niźli za granicą kraju zapytać o drogę po niemiecku, lub angielsku. Gardzą tem. Barbarzyńcy północy winni znać nasz język. Żyją ideałem przeszłości. Wszyscy trzej będąc dobrymi chrześcjanami podziwiają bez zastrzeżeń pogaństwo Maurrasa. Jakiż to Rzymianin! Weseli, światowcy, lubią w zamkniętem kółku tłuste anegdotki. Cała rodzina... w sześcioro... idzie na mszę i jest to obraz wysoce budujący. Widnokrąg ich jest zacieśniony, ale jasno zarysowany. Przypomina to odwieczne miasteczko francuskie, w niczem dotąd niezmienione, które otaczają wzgórza zwarte ze sobą i posiadające kontur nieskazitelny. Parafja Paryża, to także małe miasteczko prowincjonalne. Nie żywi nienawiści do tego co jest poza murami, najwyżej nieco ironji apriorystycznej bez znajomości stanu rzeczy. Żyje się tu u siebie, w zamkniętem kółku, mając ponad sobą Boga i sklepienie niebiosów z białemi wieżami Św. Sulpicjusza, z których śpiewają dzwony.
Mimoto, w chwili gdy rząd Republiki domaga się dwu synów na żer dla armat nieprzyjacielskich, nikt nie sprzeciwia się. Jest w tem coś świętego. Wszyscy sześcioro cierpią, ale żadne nie okazuje tego. Wiedzą, że trzeba oddać Cezarowi, co cesarskie. Bóg nie wiele wymaga. Starczy mu dusza. Ciało go nie obchodzi. A nawet nie stanowi praw za czyny. Dość mu intencji. A Cezar korzysta z tego. Zabrał wszystko.
Na drugiem piętrze, profesor prawa, Girerd, od kilku lat owdowiały mieszka ze synem. Pochodzi także z południa, ale z innych stron. To protestant z Sewennów. Ma się za wolnomyśliciela. (Jest to złudzenie wielu biretów naszego uniwersytetu). Ale w duszy kalwin z urodzenia. Bernardinowie pokpiwają w rodzinnym kole z jego miny pełnej pustego namaszczenia. Człowiek bardzo godny, surowy na punkcie obowiązków i pełen przesądów moralnych. (Są one najgorsze, bowiem nie znają litości). Sąsiadom z góry płaci równą monetą, mimo całej sztywnej nieco ale nienagannej kurtoazji, jaką wobec nich zachowuje. Wbrew szczerej chęci zachowania bezstronności, katolicyzm wydaje mu się wadą i błędem organicznym, który obciąża najzacniejszych ludzi, wyciskając na nich, cokolwiekby czynili, swój stygmat. Temu to właśnie, bez wahania, przypisuje upadek rasy latyńskiej. Jako historyk skrupulatny i wolny od namiętności, w dziełach swoich, chłodny i niezbyt nudny, jest straszliwie nudny w wykładach, pełnych dokumentów, odnośników naszpikowanych notkami, które wygłasza w dodatku głosem nosowym i monotonnym. Jego krytyka historyczna jest, choć o tem nie wie, przepojona idejami apriorystycznemi, z których sprawy nawet sobie nie zdaje, bowiem wydają mu się oczywiste. Nie posiada też śladu plastyczności, co mu nie dozwala przystosować się do różnolitych myśli. Czytał dużo, wszystko widział w książkach, a dużo także w samem życiu, zachował pod szpakowatą czupryną naiwność komiczną, wzruszającą, a nawet... przerażającą, bowiem dopuszczającą każdy fanatyzm. Zmysł moralny bardzo wysoki, zmysł psychologiczny zmarniały. Nie rozumie zgoła tego, co nie jest doń podobne.
Syn podobny zupełnie. Młody doktor sorboński, w wieku lat trzydziestu, bronił wybitnej tezy. Historyk ten widzi świat przez okulary ideji, swoich, oczywiście. Okulary te powinienby uregulować okulista. Nie stało się to jednak wcale. Dla niego, podobnie jak dla ojca „na czele wszystkiego“ nie stoi fakt, ale „zasada“. Republika jest zasadą. Zwycięstwa pierwszej Rewolucji posiadają oczywistość teorematu. Rozpalająca się wojna jest to nieunikniony ciąg dalszy demonstracji. Ma za zadanie utrwalić w świecie na nowo demokrację i pokój. Ni jeden, ni drugi nie przypuszczają nawet, że mądrzej byłoby może pokój ten zachować, nie wątpią natomiast, że ci którzy go łamią są ludy niedojrzałe, niezdolne pojąć i przyjąć prawdy. Należy tedy zmusić je do, tego dla dobra ich samych, oraz całego świata.
Dwaj ci mężczyźni, ojciec i syn... rzec można bracia w różnym wieku, podobni do siebie i złączeni miłością, smukli, sztywni, chudzi i dumni, żyją w atmosferze ideologji, nie dopuszczającej cienia wątpliwości. Wiedza ich, z całą uczciwością służy wierze demokratycznej. Sumienie stanowi ich wiarę. Wierzą. Wierzyliby nawet na stosie. (Stosem dla syna będzie rów strzelecki, a znajdzie się na tym samym stosie ojciec, z zakrwawionem sercem)... Wierzą... A ludzie ci mogą jednocześnie twierdzić, że są wolnomyślicielami!...
Młody Girerd jest narzeczonym Lidji Murisier, pieknej, dzielnej dziewczyny, z zamożnej rodziny genewskiej, która się w nim na zabój zakochała, a którą również uważa za świętość. Miłość Lidji nie jest zapewne wielce świętobliwą, jest zgoła nawet świecką. Ale chcąc być mu podobną stara się, jak może uświętobliwić a figlarnym, błękitnym oczom swym nadać wyraz powagi. Z natury jest Lidja istotą z tego, codziennego realnego świata, pożąda życia, szczęścia, wesela, powietrza, wody, wszystkich pór roku, zdrowia, słońca i swego ukoçhanego. Ach tak... ale ukochany nie widzi szczęścia poza idejami. Lidja usiłuje tedy szukać go tam z nim razem. I w ten sposób, przez posłuszeństwo, młoda Helwetka, która sama przez się nigdyby nie miała powodu zapoznawać się ze sprawami narodów, uczy się na pamięć republikańskiego katechizmu francuskiego, Rewolucji roku I i Praw Człowieka uzbrojonego... gdyż są to księgi święte wiary jej ukochanego. Ach! Gdyby poszła za głosem swych chęci, uniosłaby go w ramionach zdala od tego całego kotłowiska! Wojna ta przygnębia ją!... Daleka jest od wszystkich jej myśli... Czyni sobie atoli wyrzuty, gdyż ukochany ocenia to inaczej. Jest słaba, przeto nie ma racji. Chcąc go być godną, winna zamknąć oczy własne i patrzeć jego oczyma... O drogi mój, chcę wierzyć, bowiem ty wierzysz i już wierzę...
Jedyna w całym domu Klarysa Chardonnet, sąsiadka Anetki z tego samego piętra, odrzuca wiarę. Miłość jej nie zalicza się wcale do tych, które się poświęcają i poświęcają ukochanego, jego fałszywej wierze!... Zresztą, to nieprawda! On nie ma tej wiary. Liczy się tylko z szacunkiem ludzkim i boi opinji publicznej. Jest to urzędnik banku, przeciętny, miły chłopiec, o pięknych, jasnych wąsach, bladych oczach i trochę nudny. Sprawy tego świata, bank, polityka... przyznajmy też... ojczyzna, wszystko to jest mu zupełnie obojętne. Jedyną rzeczą wartościową jest dlań ta kobietka, którą wziął (a może ona jego) przed trzema miesiącami dopiero. Cóż za miesiące... Nigdy im nie starczyło czasu... Drżą im ręce gdy wspomną minione noce. Jakże go bierze namiętnością swoją!... Młoda robotnica paryska czci go, jak bóstwo, bóstwo własne, własne dobro, zabawkę, kota, zwierzę domowe, duszę o ile ją posiadać może) wnętrzności swe, wszystko, własność!... Jest to brunetka chuda, drobna, nerwowa, o aksamitnych oczach i wargach wąskich na bladej twarzy. Wargi te wyssane z krwi przez namiętność pokrywa barwiczką.
On zaś pozwala się łaskawie adorować, wcale nie zdziwiony i ulega jej. Każde z nich jest naprzemian łupem. Żadne nie przypuszcza, że się to skończyć może. Życie nie ma dla nich sensu innego...
Kiedy jednak dotknęła go wojna, powstaje, bez protestu. Nie jest to wesołe, nie jest bohaterem i opłakiwałby niezawodnie to co traci, a niepokoił się przyszłością, ale niema odwagi być śmiesznym i pogardzonym w razie okazania słabości.
Ona wie, że mężczyźnie nie wystarcza miłość sama i krzyczy:
— Podły! Podły!
Wybucha łkaniem.
On się buntuje i woła oburzony:
— Podły? Czyż jest to miano dla człowieka, który chce zostać bohaterem... umrzeć za ojczyznę?
Ona błaga, by przestał tak mówić. Wzmianka o śmierci przeraża ją. Przeprasza go. On zaś rozwija przed nią całą frazeologję patrjotyczną, co jest sposobem dodania sobie ducha. Ona nie śmie protestować dalej. Jest nazbyt osamotniona, nie może powiedzieć co myśli. Cały świat (to nic!) i ona (to wszystko!) uznaliby to za herezje. Wie jednak dobrze, iż w tajemnicy, po cichu, on myśli tak samo jak ona... biedaczysko! „Umrzeć za ojczyznę!“... Nie, nie, umierać trzeba dla galerji!... O, jakże podli są mężczyźni! Nie śmią bronić szczęścia swego. Nieszczęśnicy!... Ociera oczy. Jest na scenie. Trzeba się uśmiechać skoro on tak chce. Popłacze za kulisami... Ach i ty także... nie mylę się... drżysz z trwogi, jak ja. O, podły, podły, pocóż idziesz?
On zaś, czytając jej myśli, myśli głośno:
— Cóż robić?
Namiętna kobieta nie słucha niczego prócz swej namiętności.
— Co robić? Zostać.
On wzrusza ramionami zniechęcony.
Ach, świat cały przeciw niej!... Świat jest także przeciw niemu. Ale ona jemu to zarzuca, bowiem on przyznaje światu rację. Ulega. Dlaczego?
Ulegają także dwaj robotnicy z poddasza, Perret (siodlarz-kuferkarz) i Peltier (elektromonter). Gotowi byli zwalczać wojnę. Ponieważ atoli nikt jej nie zwalcza, trzeba czynić to co inni. Niema innego wyboru. Obaj są socjalistami, a więc mają jedne przekonania. Ale w chwili takiej oddalają się od siebie.
Perret miał, tydzień temu, jeszcze, niezłomne przekonanie, że wojny nie będzie.
— Wszystko to jeno banjaluki dziennikarskie, bluffy pokerzystów i gadaniny ministrów, oraz dyplomatów, u zielonego stołu. Jeśli te draby, ci którzy tumanią lud, zechcą zrobić checę, damy im bobu! Stać nas na to. Internacjonałka, Jaurès, Vaillant Goesde, Renaudel, Viviani i syndykaliści. Dywizja żelazna. A także towarzysze z drugiej strony muru, Niemcy... Słuchajże Peltier! W ostatnich dniach, my (i oni) porozumieliśmy się, organizacje porozumiały się, umówiono hasło. I o ileby burżuje zarządziły mobilizację... my im pokażemy co znaczy mobilizacja... nasza!
Ale Peltier zaśmiał się szyderczo, świsnął przez zęby, pomruczał i powiedział Perretowi:
— Jesteś młokos, towarzyszu!
Perret oburzył się. Ma przeszło trzydzieści siedem lat, a napracował się tyle, że warte to piędziesiątkę próżniactwa. Nie wzruszyło to Peltier, który odparł spokojnie:
— Otóż to właśnie! Za dużo pracowałeś, by mieć ras na myślenie.
Perret zaprotestował, przedkładając towarzyszowi ostatni numer pisma partyjnego... tego właśnie, które to po myśli jego przekonań... Peltier wzruszył ramionami i rzekł łaskawie:
— Tak, tak... gadać łatwo!... Ale gdy idzie o czyn!... Wszyscy będą defilowali.
Istotnie defilada była ogólna. Jaurès został powalony jednym ciosem, jak byk w arenie przez nikczemnego, skrytego za okiennicą matadora. Paryż, przygwożdżony do ziemi był świadkiem ponurego konduktu pogrzebowego. Popłynęły mowy, rzeka mów zalała tego, który już nie mógł mówić. Zebrali się wszyscy, opłakujący człowieka leżącego w trumnie, a wszyscy myśleli w głębi dusz:
— Lepiej mu tam...
Lud zaś czekał słowa pomsty, czy hasła niweczącego strach. Niestety, z ust krasomówczo wielbiących zmarłego, nie wyszło nic poza śmiercią i rezygnacją. Mówiono:
— Przysięgamy, że Jaurès będzie pomszczony!
Nie przebrzmiało jeszcze atoli, echo frazesu, kiedy wielbiciele zdradzili go, czyniąc się rzecznikami wojny, która go zamordowała. Mówili ludowi:
— Idźcież zabijać. Zawrzyjmyż świętą unję na ciałach braci naszych.
A towarzysze niemieccy mówili tosamo.
Lud zamilkł, straciwszy orjentację... Potem zaś ruszył ławą. Rezonowanie, to nie jego sprawa. Ponieważ ci, którzy rezonowali zań, przywódcy, wiodą go na wojnę, przeto trzeba wojować. Perret ma teraz przekonanie, że wojując, służy sprawie ludu i Międzynarodówce. Po wojnie, wiek złoty!... Trzeba sobie osłodzić pigułkę!
Ale doświadczony Peltier, powiada:
— Zobaczymy, czy pójdą! Znam się na tem co znaczy „sprawa ludu.“ Spróbuję załatwić swoją. Idzie o to, by czynić to, co oni czynią... (ma na myśli wielkie rekiny socjalizmu, które go opuściły). Trzeba się jakoś urządzić...
Peltier urządzi się...
Od góry, do dołu, w całym domu panuje usposobienie zgodliwe. Wszyscy mają za złe Niemcom, że są napastnikami (są nimi, to pewna i co do tego niema dyskusji)! Nikt nie lubi wojny, ale idą wszyscy, by ich nauczyć rozumu. A w głębinach cierpienia cichego, zakrzepłego, świadomość ofiary, zaciskając zęby, rozpłomienia zapał. Ale nienawiść nie narodziła się wcale.
Możnaby odnaleźć jej ślady chyba u Rayoussata (Numa) w „Handlu drzewem i wyszynku wina“ na parterze. Ten grubas, krzywonogi skutkiem gośćca, łażący po swym lokalu w brudnych skarpetkach gada dużo o „bochach“ miota złorzeczenia i zazdrości Klowisowi, synowi swemu, że im wypuści bebechy dla robienia kiełbas. Chłopiec raduje się z tej wycieczki. Napije się tam piwa i pobawi z niejedną „Gretchen.“ Wszyscy wybuchają śmiechem. Wszyscy wierzą... Ale widzę niepokój, który cię grubasie bije po głowie i odczuwasz gniew, że musisz wystawić na niepewne losy życia syna,... jedynaka.
— A gdyby!... Gdy pójdziemy!... Na miły Bóg... Mogą go zranić!...
Mimo wszystko, w całokształcie swym, atmosfera domu jest dostojna, wolna od gniewu, słabości, a przepojona męską, religijną rezygnacją. Wszyscy okazują ufność, podobną do tęczy, wznoszącej się łukiem ku Bogu Nieznanemu. Własny niepokój zachowywa każdy dla samego siebie.
Żaliż odwiedziłem wszystkich? Czyż w wędrówce po domu nie pominąłem nikogo?
O tak! Na piątem piętrze, obok Cailleurów mieszka młody autor Jozefin Clapier, lat dwadzieścia dziewięć, chory na serce, protestant. Ukrywa się. Instynkt powiada mu, że nie należy się pokazywać ponad konieczność. Wszyscy go żałują narazie. Ale litość jest pożyczką, której nadużywać byłoby rzeczą nierozsądną. Clopier jest rozsądny. Ale sumienie mu nie daje spokoju. Jest na dole Brochon, którego pominąłem... Chociaż należy go uwzględnić. To mąż stróżki (concierge), agent policji. On nie idzie na wojnę. Potrzebne są, oko jego i pięść. Obowiązek zatrzymuje go u pieleszy domowych. Mimo to pełni funkcje wojenne, czuwa nad podejrzanymi, nad nieprzyjaciółmi poza frontem. Ale dom własny traktuje po ojcowsku, bowiem jest lojalny i zaszczyt mu to przynosi. Stąd pobłażliwość wyjątkowa dla mieszkańców, Ale obowiązek przedewszystkiem! Ma na oku Clapiera. To pacyfista.
Teraz, zda się, ukończyłem przegląd, nie pominąwszy nawet psa łańcuchowego. Wszedłem wszędzie, z wyjątkiem pierwszego piętra. Pierwsze piętro zamknięte. Pierwsze piętro jest świętością nietykalną. Mieszka tam właściciel. Państwo Pognon, ludzie bogaci, starzy, znudzeni udali się na letnie wywczasy. Pobrali czynsze w lipcu. Wrócą w październiku... Minie tymczasem kwartał.
I miljony istnień przeminą.
∗ ∗
∗ |
OŚMIU wojowników wyruszyło w pole, ci zaś którzy pozostali, powstrzymują oddech i wytężają słuch, by usłyszeć ich kroki. Ulice są gwarne. Ale po domach zległa na sercach ciemność i milczenie tragiczne.
Anetka jest spokojna. Nie jej to zasługa, gdyż nie ma nic do stracenia. Wie o tem i czuje się upokorzoną. Gdyby była mężczyzną, poszłaby bez żadnej wątpliwości!... Czyż miałaby tę samą odwagę, gdyby syn jej był starszy o lat pięć?... Niewiadomo. Powiedziałaby zapewne, że przypuszczenie to ją hańbi. Czoło jej pokrywa rumieniec gniewu na samą siebie, że nie może rzucić razem ze sobą w grę wszystkiego co kocha... Trzebaby żałować... może... Ale rzucić to?... Doprawdy? Jestże pewna? Przypuśćmy, że tak. Gdyby jej zaprzeczono, zmarszczyłaby gniewnie swe czoło Junony. Ale kiedy przychodzi do niej jej chłopiec, musi zadawać sobie gwałt, by go nie porwać w namiętne ramiona. Ma go. Dzierży...
Mimo możliwości wystąpienia aktywnego, jakie w niej drzemią, nie ma tego zadania. Jest, wraz z synem, na razie bezpieczną. Los dał jej możność spokojnego obserwowania i z tego korzysta. Spojrzenie ma swobodne, nie zmącone żadną ideologją. Problemy wojny i pokoju, aż do tej chwili nie zajmowały jej wcale. Od lat piętnastu przeszło absorbują ją konflikty bliższe dużo, walka o chleb i cięższe jeszcze bojowanie ze samą sobą.
To jest jej wojna, prawdziwa i codzienna, a krótkie chwile odpoczynku, to świstki papieru. Zewnętrzna wojna, polityka państw omijała zawsze Anetkę zdala. Trzecia Republika (to znaczy ów chwiejny régime, który podobnie do partnera swego, gadatliwego cesarza, nie mówił nigdy: tak i nie mówił: nie, mając zawsze w zanadrzu suchy proch i zeschłą gałązkę oliwną) ta republika, czyli raczej szczęście Europy, którego nie była godną, utrzymywało przez lat czterdzieści (czterdzieści lat Anetki) pokój niezmącony, a wojna przedstawiała się całemu jednemu pokoleniu, jako coś mglistego, dalekiego, w postaci dekoracji, czy idei, widowiska romantycznego, czy tematu do dysput moralnych i metafizycznych.
Przepojona nauką oficjalną, z czasów kiedy względność nie zachwiała wszystkiem jeszcze, nawykła Anetka przyjmować to co jest spokojnie, jako szereg zjawisk faktycznych, kierowanych prawami: Wojna stanowi część praw natury, a nie przyszło jej nigdy na serjo do głowy przeczyć prawom natury, lub sprzeciwiać się im. Nie są one wytworem serca, czy rozumu, ale rządzą jednem i drugim i trzeba je przyjąć. Anetka przyjmuje wojnę, podobnie jak śmierć, lub życie. Z pośród wszystkich konieczności jakie nam narzuca natura, wraz z zagadkowym i dzikim darem życia, wojna nie jest koniecznością najbardziej absurdalną, ni najokrutniejszą.
Odnośnie do ojczyzny, uczucie Anetki nie ma w sobie nic wyjątkowego, ni zbyt płomiennego, ale nie kwestjonuje patrjotyzmu. W życiu potocznem nie przyszło jej nigdy do głowy powodować się tem, a także badać owego uczucia. To był dla niej także fakt konkretny.
W pierwszej atoli zaraz chwili wojny, kiedy, rzec można, wybiła godzina dziejowa, uczuła Anetka, że dźwięk ten budzi w niej część duszy własnej, jakąś dziedzinę, zaśnioną dotąd. Pierwsze wrażenie, jakie odniosła, było że rozprzestrzenia się. Zacieśniona w klatce swego indywidualizmu, wymyka się teraz i prostuje zdrętwiałe członki. Otrząsa sen i osamotnienie. Jest narodem...
Każdy ruch narodu znajduje w niej oddźwięk. Od pierwszego momentu ma mglistą świadomość, że otwarła się wielka brama duszy, zazwyczaj zamknięta szczelnie... jakby świątynia Janusa!... Natura zrzuciła przysłonę, siły jej ukazały się nago... Cóż zobaczy? Co się zjawi?... Cokolwiekby to było, jest gotowa walka, znajduje się w żywiole swoim.
Dusze otaczające ją nie są w przeważnej liczbie stworzone do tego życia płomiennego. Fermentują. Nie minęła jeszcze pierwsza połowa sierpnia, a ogarnia je gorączka. Trawi ona te organizmy bezbarwne. Skórę pokrywają żyłki krwi, wzburzonej walką z kiełkami ostrymi i zaraźliwymi. Chorzy milczą i zapadają w bezruch. Zamykają się u siebie. Wybuch kipi.
Anetka jest spokojna. Sama jedna w środowisku swojem nie zatraciła osi własnej, jest raczej bardziej normalną. Straszne to, ale powiedzieć trzeba, że oddycha swobodnie. Podobna jest teraz do owych kobiet... matek... z czasów Wielkich Inwazji. Gdy fale wrogów obalały palisady osiedli, wstępowały na wozy wojenne, biorąc udział w obronie. A obnażone ich piersi oddychały swobodniej podwiewem wichru wolnej przestrzeni. Serca tętniły mocniej pod wrażeniem walki, na widok ataku nieprzyjaciela. Ogarniały spojrzeniem pola poryte kołami głęboko, ogromny widnokrąg z lasami, linjami wzgórz i kopułę nieba wolnego, które na dusze wolne czeka.
Stojąc na wozie swoim patrzy i poznaje.
— A więc to jest tak...
Podobnie, jak mówią Indje:
— A tem jesteś ty samo, o dziecię moje.
Cyrk świata wypełniła dusza — najeźdźczyni. Rozpoznaje się w niej... Ja, to dusza rozpętana. Ja, to owe siły skryte, owe nagie demony, poświęcenia, okrucieństwa, zachwyty i gwałty... Jam jest tem co potęgi złowieszcze, a święte, które występują z otchłani...
Wszystko co jest w innych, jest we mnie. Kryłam się. Odkrywam się. Byłam dotąd cieniem tego jeno czem jestem. Dotąd przeżywałam jeno sen dni płynących, a rzeczywistość była cofnięta wstecz. Ale oto rzeczywistość! Świat w ogniu w wojny. To ja...
Jakże wyrazić zrozumiałemi słowy to co rozdyma, co wprawia w kipiączkę, niby kadź winnego zacieru milczenie i marzenie tej duszy bachantki? Wrzenie rośnie, ona to widzi, wchłania w siebie... a przytem ów zawrotny spokój... Rozgrywa się dramat straszliwy, ona jest jedną z aktorek. Nie nadszedł jeszcze atoli moment wstąpienia na scenę. Jest gotowa, ale nie ogarnięta jeszcze i może jeno patrzeć na strumień akcji. Wchłania ten moment jedyny. Pochylona nad falą śledzi ją spojrzeniem, trzyma się atoli brzegu, czekając słowa, które jej powie:
— Teraz kolej na ciebie! Skacz w nurt!
∗ ∗
∗ |
POTOK huczy i wzbiera. Wszystkie zapory zniesione. To powódź... klęska, rzezie, miasta płoną. W ciągu dwu tygodni ludzkość Zachodu zapadła w przepaść minionych wieków piętnastu. I oto, jak w czasach dawnych zwały ludów oderwane od osiedli swoich cofają się przed najazdem...
Nieskończony exodus uciekających z Północy spadł na Paryż, podobnie jak deszcz popiołu zwiastujący najście lawy. Dzień po dniu dworzec północny wylewał strumienie tych nieszczęsnych. Okryci błotem, udręczeni znojem koczowali w cuchnących grupach w pobliżu placu Strasburskiego.
Pozbawiona pracy, parta żądzą wyładowania sił bezczynnych, krążyła Anetka pośród tej trzody ludzkiej, tej ciżby wyczerpanych do cna, których przejmowały co chwila wstrząsy zawodzeń i urywanych gestów. Serce jej tętniło oburzeniem i litością. Uczuła potrzebę uczepienia się, pośród tego mnóstwa bezimiennych nieszczęśników, gdzie traciła orjentację, u jakiejś istoty, w którąby mogła utkwić krótkowzroczne oczy i pospieszyć z namiętną pomocą.
W hali dworca ujrzała, zaraz po wejściu w załomie murów, pomiędzy dwoma filarami i wybrała (wybrał instynkt) grupę z dwu osób złożoną. Na ziemi leżał mężczyzna, obok niego siedziała kobieta, trzymając jego głowę na kolanach. Skutkiem wyczerpania, opuściwszy wagon padli zaraz przy wejściu. Fala przechodniów rozbijała się o tę siedzącą kobietę, stanowiącą osłonę dla leżącego. Pozwalała się deptać. Patrzyła wyłącznie tylko w twarz o zamkniętych powiekach. Anetka przystanęła, osłaniając ją sobą i pochylona, patrzyła. Widziała tylko kark, białości mleka, silny, rudą, gęstą grzywę poplamioną złożami brudu niby kawałkami zakrzepłego łojo i dłonie, ściskające policzki leżącego. Mężczyzna? Był to młody chłopak, ośmnasto- czy dwudziestoletni, wydający, jakby dech ostatni. Z początku zdawało się Anetce, że kona. Słyszała, że kobieta powtarza głosem tępym i gorącym raz po razu:
— Nie umieraj! Nie chcę!...
Dłonie poplamione biotem i zadraśnieniami dotykały oczu, policzków i warg nieruchomej maski. Anetka dotknęła jej ramienia. Nie obróciła się. Ukląkłszy przy niej odsunęła Anetka jej dłonie, by dotknąć twarzy chłopca. Kobieta nie zauważyła, zda się, jej obecności. Anetka powiedziała:
— Ależ on żyje! Trzeba go ratować.
Kobieta chwyciła się jej, wołając:
— Uratuj mi go!
Zbliżone były teraz twarzami. Anetka ujrzała oblicze pokryte plamami piegów o kanciastych konturach, na którem zwracały uwagę przedewszystkiem usta mięsiste i nos krótki, tworzący wraz z wywinięciem warg rodzaj ryja. Była brzydka, czoło niskie, policzki i szczęki silnie rozwinięte, wyraz ust zuchwały, oraz ogromną masę rudych, zbitych włosów, tworzących niby wieżę na głowie. Prócz tego widać było tylko oczy wielkie, niebieskie, oczy flamandzkie.
Anetka spytała:
— Wszakże on nie jest ranny?
Kobieta odsapnęła:
— Szliśmy po całych dniach, długo, on jest wyczerpany zupełnie.
— Skąd przybywacie?
— Z C.... z samej Północy, oni przyszli, wszystko palili... Zabijałam... Z poza muru farmy strzelałam z fuzji. I z za płotu, strzelałam do pierwszego lepszego... Uciekliśmy. Ile razy zatrzymywaliśmy dla złapania tchu, słychać było ich kroki w galopie za nami. Oni idą jak chmury. Cały widnokrąg w głębi jest czarny. To coś jak ściana gradu... biegniemy... biegniemy, on pada... ja go niosłam.
— Któż on jest?
— Mój brat.
— Trzeba wyjść z tego kurzu. Ludzie depcą po nas. Proszę wstać! Czy ma pani w Paryżu kogoś znajomego?
— Nie znam nikogo. Nie mam nic. Wszystko zniszczone. Uciekliśmy bez grosza, bez odzieży, prócz tego co było na nas.
Anetka nie zawahała się:
— Biorę was.
— Dokąd?
— Do siebie.
Wzięły leżącego, siostra pod ramiona, Anetka za nogi. Obie były silne, a wychudłe ciało nie wiele ważyło. Znalazły na placu nosze, stary robotnik i wyrostek zgodzili się nieść. Siostra upierała się trzymać brata za rękę, co przeszkadzało niosącym i przechodnie potrącali ją. Anetka wzięła jej ramię i przycisnęła do boku. Za każdym ruchem noszy palce kobiety kurczyły się nerwowo, gdy zaś niosący stawiali je, by spocząć, klękała na trotuarze i gładziła twarz brata, wyrzucając słowa szorstkie i pieszczotliwe jednocześnie napoły flamandzkie i francuskie.
Dotarli wkońcu do domu. Anetka umieściła zbiegów w jadalni. Bernardinowie pożyczyli łóżka jednego z synów. Kobiecie posłano na podłodze, na materacu Anetki. Chory nie odzyskał przytomności, rozebrano go i zawezwano lekarza. Zanim jeszcze przyszedł, siostra, która odmawiała spoczynku, padła bez sił i spała przez godzin piętnaście.
Anetka czuwała przy chorym.
Spojrzenie przenosiła z jednej martwej maski na drugą. Jedna woskowa, zapadła, jakby z niej uciekało życie, druga obrzmiała, z ustami otwartemi, harcząca z głębi gardła, skąd wybuchały raz poraz słowa bez związku. Anetka drzemała w ciszy nocnej, czuwając nad snem śmierci i snem szaleństwa. I zadawała sobie z drżeniem pytanie, poco wniosła pod dach domu zapaloną pochodnię.
Aż dotąd, mieszkańcy domu nie utrzymywali ze sobą żadnych niemal stosunków. Znano, conajwyżej nazwiska najbliższych sąsiadów. Pierwsze tygodnie wojny zbliżyły ich. Drobne to prowincje, uchylając swych rogatek celnych utworzyły jednę narodowość. Nadzieje i obawy wytworzyły jeden splot. Nie mijano się już, nie patrząc na siebie na schodach, każdy patrzył drugiemu w twarz i dostrzegał go. Zaczęto zamieniać po kilka słów. Chmurny indywidualizm nie przeciwstawił już barjery samolubstwa kwestjom dręczącym, dzielono się wieściami o tych, którzy poszli i o wielkiej zagrożonej, krewnej ojczyźnie. W czasie nadejścia poczty, u podnóża schodów tworzyła się grupka, a osobniczy niepokój każdego grzał się przy ognisku wzajemnej ufności. Uprzejmość, zdolna zarówno stwarzać przesądy, jak zapominać o nich, porzuciła bez słowa na czas pewien te, które tak długo dzieliły sąsiadów. Girerd utrzymywał teraz stosunki z Bernardinem. Panie Bernardin, osoby nabożne, a płochliwe odpłacały uprzejmością Anetce. Uśmiechały się, zdecydowane... aż do odwołania... zapomnieć wątpliwości odnośnie do zagadkowej sąsiadki i jej nieregularnego może macierzyństwa. Nie nastąpiło wcale zbliżenie, nie wyrosła tolerancja, nie uznano niczego, czego nie uznawano wczoraj, ale udawano teraz, że się o tem nie wie.
Jedna tylko młoda Chardonnet zamknęła się w cierpieniu swojem i unikała serdecznych spojrzeń Lidji Murisier, która widziała jej mękę i gotowa była podzielić ją, oraz natchnąć nadzieją.
Od góry, do dołu, wszyscy byli pasażerami tegosamego okrętu, a tajfun nadciągał. Niebezpieczeństwo ich zrównało... Jeśli kiedyś cała ziemia będzie zagrożona... (a tak się stanie) wszystkie narody, utworzą jednę ludzkość, by walczyć z naturą. Konieczne są jednak dwa warunki. Popierwsze, by nikt nie miał szans ocalenia bez innych, po drugie zaś, by mimo wszystko istniała nadzieja ocalenia dla wszystkich. — Inaczej człowiek złożyłby broń. Warunki takie nie istnieją nigdy długo. Ale istniały teraz właśnie.
Wielki rozmach rzucił Niemców pod sam, niemal, Paryż. Rząd uciekł. Wszyscy mieszkańcy domu trzęśli się od oburzenia z powodu tego wyjazdu do Bordeaux i wyrażali swą wzgardę. Sylwja szalała z wściekłości. Podobna była zapewne do naszych babek, kiedyto król Ludwik zemknął taksamo. Nie dobrzeby było bohaterom Chateau-Margaux dostać się pod jej nożyczki. Ale był to rachunek do wyrównania potem. Troski bliższe zajęły wszystkich. Ciotka i siostrzeniec, Sylwja i Marek, kopali i sypali szańce, którą to pracę wskazał Gallieni dla złagodzenia gorączki Paryża. Nie było paniki. Czekano, żywiąc nadzieje najlepsze, a sposobiąc się na najgorsze. Marek ściskał w kieszeni słynny swój rewolwer, pragnął nawet wkroczenia Niemców do miasta, by go wypróbować. Anetka, miała dłonie gorące, spokojna była z pozoru i czuła się dobrze, jak nigdy. Wie na koniec, na co jest narażona wraz ze synem!... To jej sprawia ulgę. Inni doznają podobnego wrażenia. Troski rodziców łagodzi myśl, że biorą potrosze udział w niebezpieczeństwach synów.
Lidja Murisier przychodzi do Anetki czytywać listy narzeczonego. Poczuły ku sobie pociąg wzajemny, zanim do siebie przemówiły. Anetka usłyszała tajemne granie strumyka na łące. A Lidja wyczytała w serdecznym uśmiechu starszej siostry, że posiada klucz do tej muzyki... sama jedna, w całym domu. Słodko jej, że to ktoś słyszy. Ale nie wspomina żadna o tym śpiewie serca. Nie wolno pośród szczęku broni wsłuchiwać się nadmiernie w melodję dni pokoju, w dźwięk fletni szczęścia. Lidja odczytuje listy ukochanego, który mówi o szczytnym obowiązku, jaki ma do spełnienia żołnierz Cywilizacji. Młody stoik narzucił jej swój blask lodowy. Zakochana Lidja kąpie się w nim radosna i drżąca. Żar jej łona topi śnieg idei. Jest dzieckiem jeszcze, okrutna ofiara złoci się złudzeniem. Bohaterstwo jest dla niej jeszcze napoły igraszką. Wie, że jest groźne, ale wierzy... chce wierzyć w opiekę bóstwa... jego bóstwa... które czuwa nad jej miłością. (Czyż jej bóstwo i jej miłość nie mają jednego oblicza?) Wydaje się pełną zaufania, szczęśliwą i śmieje się gardłowo, jak to czynią dzieci. Potem nagle wybucha płaczem, nie chcąc powiedzieć, z jakiego powodu. Anetce żal jej. Słyszy, jak się podnieca myślami, które recytuje z zapałem, jednym ciągiem, aż utyka niepewna... (Czyżby zmyliła jakieś słowo? Prosi o przebaczenie spojrzeniem i dziecięcym, uroczym uśmiechem). Anetka ma ochotę wziąć ją w objęcia i powiedzieć:
— Dziecko moje, wypowiadasz rzeczy cudze. Oprzyj czoło o moje usta! Gdy milczysz, słyszę twe serce...
Ale nie powinna słuchać tego. Ma słuszność. Niechże recytuje słowa wyuczone, które dają zapomnienie! Ideje usypiają serce.
Cały dom upoił się niemi. Egzaltacja ogarnia wszystkich podczas pięciu dni, dni pięciu, w których się rozgrywa walka narodów. Naturalne instynkty obrony, wspomagania się, sławy i poświęcenia rozpętują się z całą mocą... Jest to dzień, kiedy na placu Notre-Dame tłum błaga Dziewicę. A z galerji bazyliki kardynał rzuca w powietrze okrzyk:
— Zwycięstwo!
∗ ∗
∗ |
I WSZYSTKO się zatrzymuje. Sprężyna pęka. Dusza opada.
Począwszy od października utyka akcja. Minęło niebezpieczeństwo największe. Cierń na długo pozostał w ciele, które ropieje. Trzeba się zorganizować, by żyć w ten sposób całe może lata. Któżby mógł się zdobyć na odwagę spojrzeć tej prawdzie w oczy? Wszyscy okłamują siebie i drugich. Dla podtrzymania zapału używa się środków sztucznych, harapa prasy. Jako przynętę rzuca się wieści o okrucieństwach; (prasa to podchwytuje jako rzecz swoją i snuje w nieskończoność z uniesieniem kanibala). A ogół, niby pijak drzemiący, zrywa się z otępienia i wydaje wrzaski wściekłości.
Cały dom gotuje się w tym sosie cierpienia, irytacji, niecierpliwości i nudy. Wlecze się zima. Chorobliwa fermentacja dusz widnieje w tej ponurej poświacie.
Dwoje zbiegów z Północy, Apolonja i Aleksy Quirey, zostali u Anetki. Przyjęła ich na kilka tygodni, aż do ozdrowienia brata i znalezienia sobie mieszkania, oraz roboty. Ale nie szukali tego wcale. Uważali za rzecz całkiem naturalną, że u niej mieszkają. Nie krępowali się wcale. Nie ich rzeczą było liczyć to, co może wydawać! Uważali się za ofiary, którym dłużną jest cała Francja. Bywało, że Apolonja narzekała na mieszkanie. Ciasno im było w jadalni. Nie posunęła się tak daleko, by żądać pokoju Anetki, ale gdyby go jej dała, powiedziałaby co najwyżej: dziękuję! Marek był w rozpaczy. Czuł wstręt, fascynujący wprost, do tej kobiety.
Dziwni goście. Aleksy leżał po całych dniach, Apolonja nie opuszczała mieszkania i trudno ich było skłonić do wietrzenia pokoju. Trwali w zamknięciu, nie ruszając się wcale. Aleksy był z natury otępiały, a od czasu straszliwej wędrówki w sierpniu nie otrząsł się z przygnębienia nerwowego. Miał włosy jasne, schodzące na kark i kędzierzawe, czoło wąskie, wypukłe, a usta ciągle otwarte. Podobny był do siostry, ona jednak miała charakter męski. Mówił mało, ciągle pogrążony w senności, albo odmawiał różaniec, przesuwając paciorki. Modlitwa bywa kołyską, w której buja się duch drzemiący. Brat i siostra byli nabożni na swój sposób. Bóg był ich własnością, mieszkali u niego jak u Anetki. Niech się wynoszą inni, jeśli wola. Bezwładny, ale uporny Aleksy, zaskorupiał się, zostawiając działanie siostrze.
Dziewczyna ta, pełna brutalnej energji, tłumiła ją, całemi godzinami siedząc pochylona nad szyciem, a palce jej były uczciwie czynne. Nagle, rzucając w powietrze robotę, zaczynała chodzić, chodzić w kółko, na ciasnej przestrzeni pomiędzy oknem a łóżkiem. Przystawała, wygrażając pięściami niewidzialnemu wrogowi, wykrzykiwała, że mu wydrze paznokciami oczy. Mówiła i mówiła płaczliwie, groźnie, gwałtownie, to znów cicho. W końcu rzucała się znagła na łóżko brata i brała go w uściski, zasypując gradem słów namiętnych. Mówił także płaczliwie, monotonnie, potem zaś nastawała cisza. Śmierć weszła, zda się, do pokoju.
Takie sąsiedztwo nie było zbyt wygodne. Nie śmiano jednak głośno narzekać, żałowano biedaków i wysilano się na cierpliwość. Cierpieli wszyscy. Im zaś przypadły straszne rzeczy w udziale. Przed ucieczką ujrzeli, że płonie dom wraz z zamkniętą chorą matką, a w ich oczach rozstrzelano starego sługę. Rozumiano tedy, że doznali wstrząsu duchowego. Anetka, która nie poniosła ofiar, uznała, że powinna znosić tę przykrą ich obecność. Z nią samą tylko raczyła Apolonja rozmawiać. Zresztą stosunek ten nie sięgał zbyt daleko. Ta rozpętana natura przechodziła bezpośrednio od kapryśnej niechęci do czegoś w rodzaju sympatji, by znowu wrócić do pierwszego nastroju. W rzadkich chwilach, kiedy sobie były bliskie, zdawało się jakby Apolonja odczuwała w Anetce pokrewne cechy. Ale nie były to te, do których przyznawała się chętnie i żenowało ją to. Toteż czuła ulgę, gdy pomiędzy nimi zapadała firanka. Takie momenty zetknięcia były zresztą rzadkie. Najczęściej Apolonja zapadała egoistycznie w trzęsawisko swej duszy mętnej i gwałtownej. Bił zeń żar gorączki. Młody psiak, węszący Marek, wchłaniał to ze wstrętem i pożądaniem jednocześnie. Nienawidził jej, a podglądał. Ta atmosfera namiętności, wydzielającej zgniliznę, ciężyła Anetce w czasie bezsennych nocy.
Powiedziećby można, przez szpary drzwi płynął schodami ten wyziew bagienny. Mieszkająca na temsamem piętrze drzwi w drzwi z Anetką, Klarysa siedziała w domu zamknięta, drżąc z zimna. Krew w niej przestała krążyć. Nie chciała widywać ludzi. Miała urazę do wszystkich. Była w niej ciemń i chłód. Niby na zmarzłem drzewie, skamieniała na niej kora. Ciepło wracało kłębami, z rzadka w chwilach otrzymywania wieści od nieobecnego. Czytała, mając oczy suche, a serce ściśnięte. Odjeżdżając, skradł jej słońce nocy. Po przeczytaniu mięła list w kulkę i trzymała go w dłoni. Potem odpowiadała krótko, bezbarwnie, tak, że nie przebijało zgoła w liście cierpienie jej, ani też nie umiała mu udzielić cierpienia swego. Nie udawała wcale. Dla niej pisanie znaczyło tyle co opowiadanie o tem co wokoło, a nie co w duszy, o tem co się robi, nie co się myśli i czem się jest. Nie rozmawiała nawet z samą sobą, chcąc to czynić, musiałaby czuć bicie swego serca, a ono było ścięte zamrozem. Samo nawet cierpienie było sztywne i podobne do zapory urazy.
Ale z wiosną lód stopniał. Marek usłyszał pewnego dnia jej śmiech. Chodziła po pokoju, spoglądając w zwierciadło. Spotkano ją na schodach, wychodziła późno. Była ubrana ze smakiem, gdyż jako Paryżanka posiadała instynkt stroju. Ciało jej zgrabne, śmigłe, przypominało w linjach kotkę. Miała w sobie zaśnięty żar i chłód w oczach. Przechodziła cicho, nie zatrzymując się, pozdrawiała skinieniem głowy, gdy do niej ktoś przemówił, odpowiadała z rezerwą, grzecznie i oddalała się, nie biorąc nic, ani dając.
— Idę swoją drogą, idźcież wy swoją!...
Była niby obca. Ludzie przebaczą wszystko raczej, niż odmowę jadania z tegosamego półmiska. Młoda kobieta została otoczona kręgiem myśli niechętnych. Nic sobie nie robiła z tego. Miano co innego do roboty, jak śledzić jej kroki. Jeden tylko Marek wiedział, że wraca nocą i wyobraźnia jego pracowała. Dobre miał otoczenie! W prawo i lewo jego łóżka same napół szalone kobiety. Ciała ich pałają... Powiew rozpusty przemknął nad Paryżem. Rozpusta jest siostrą nienawiści.
Nienawiść może być także skromna. W rodzie Bernardinów złączyła się z Ukrzyżowanym. „Modlitwa o pokój“, którą papież wystosował do świata chrześcijańskiego, została przyaresztowana zarówno przez państwo, jak i kler. Porozumiano się rychło. Należało coprędzej przesiać przez sito głos Ojca Świętego. Wierni podnieśli bunt. Krew galicka wrzała. Stary Bernardin nabożny, ale popędliwy, piorunował na papieża. Na szczęście nie brakło we Francji mężów świętobliwych, którzy umieli nałożyć kaganiec Słowu...
— Ojcze Święty! Wasza Świętobliwość poleca nam modlić się o pokój... Doskonale! Zaraz to wyjaśnimy... Niech się dzieje Wasza wola, pod warunkiem, by była również naszą! Pokój, pokój, bracia drodzy.
— Pokój, to zwycięstwo! — powiada kardynał-arcybiskup a sklepienie katedry Notre-Dame powtarza za nim posłusznie.
A złocone stiuki Św. Magdaleny powtarzają:
— Pokój, o panie... prawdziwy pokój, twój... to znaczy, nasz pokój... Ale nie... tamten pokój, pokój wrogów, których wybijemy do nogi!...
Trzeba tylko zdefinjować!...
W ten sposób ukojono sumienia wiernych, a familja Bernardinów oświadczyła, że jest bardzo zadowolona z papieża, oraz i pasterzy jego. Stary urzędnik, choć zbudowany, raduje się jeszcze specjalnie a złośliwie tem, że zdołano tak zręcznie przekręcić tekst. Klęcząc z pochylonem czołem u ołtarza, z oczyma nabożnie spuszczonemi, nie może powstrzymać przelotnego uśmiechu, który tonie w jego szczecinowatej brodzie...
— To był ładny kawałek roboty... Fiat voluntas tua!... Ojcze Święty, okpili cię...
A ojciec Sertillanges wyciskał łzy ekstazy z oczu biednych kobiet, które widziały Chrystusa — poilu razem ze swoimi, w rowach Getsemani. Za pomocą straszliwej transfiguracji, pole rzezi wydało się oczom zaczerwienionym i sercom przerażonym ołtarzem, na którym ze złota i błota, bólu i sławy składana jest ofiara krwi boskiej.
A pierwszą, która piła z tego kielicha, aż do szału rozpaczy, ustami stworzonemi do pocałunków, była Lidja Murisier.
Ukochany jej poległ, w pierwszych jeszcze dniach września. Długo o tem nie wiedziano. Brakło czasu na liczenie tych, którzy padli, w owych, ustawicznych uderzeniach o siebie trzód ludzkich. Wojska parły naprzód, cofały się, miotały się znowu, szedł mur ciał, po ciałach zmarłych. Lidja czytała jeszcze listy żyjącego, podczas gdy od dwu tygodni już znikł z ziemi bez śladu. Ojezyzna została zbawiona, trudno tedy przypuścić, by nie zostali także zbawieni zbawcy. W październiku padł na dom wyrok śmierci. Okrucieństwo jego nie pozostawiało żadnej wątpliwości. Jeden z towarzyszy broni oznaczył dzień, godzinę i miejsce. Wyrok zapadł. W domu nie zaszła, z pozoru, żadna zmiana. Girerd zamknął drzwi na zasuwkę. Niktby był niczego nie wiedział, gdyby nie concierge, który wiedział wszystko. Lidja snuła się, jak cień. Sprowadziła się do teścia. Ale mieszkanie było, jakby opustoszałe. Nie dolatał żaden szmer. Schodząc w ulicę Anetka mijała drzwi. Milczenie to przepajało ją grozą, ale przerwać go nie śmiała...
Zapukała jednak. Po chwili, Lidja otworzyła. Rysów jej, w ciemnym kurytarzu nie było widać. Pocałowały się bez słowa. Lidja płakała w milczeniu, a Anetka czuła jak łzy gorące spływają jej po policzkach. Lidja wzięła ją za rękę i zaprowadziła do swego pokoju. Była szósta wieczór, światło padało z drugiego pokoju przez uchylone drzwi. Pan Girerd był tam zapewne, choć żaden szelest nie świadczył o jego obecności. Usiadły, trzymając się za ręce i mówiąc zcicha, a Lidja powiedziała:
— Wyjeżdżam dziś wieczór.
— Dokąd pani jedzie?
— Chcę go odnaleźć.
Anetka pytać nie śmiała.
— Gdzie?
— Tam, gdzie śpi mój ukochany.
— Jakto?
— Pole bitwy jest wolne od dzisiaj.
— Jakże pani zdoła odnaleźć pośród tysięcy?...
— On sam mnie poprowadzi. Wiem, że go znajdę.
Anetka radaby była krzyczeć:
— Nie jedź! Nie jedź! On żyje w tobie! Nie szukaj go wśród fetoru rzeźni.
Zrozumiała jednak, że Lidja nie była wolną. Anetka dotykała jej rąk, ale trzymał je zmarły. Powiedziała:
— Droga moja biedaczko! Mogę pani towarzyszyć!
Lidja odrzekła:
— Dziękuję.
A pokazując oświetlone drzwi, dodała:
— Ojciec jedzie ze mną.
Pożegnały się.
Wieczór usłyszała Anetka na schodach kroki nieważkie, przygnębione kroki odjeżdżających.
W dziesięć dni później wrócili równie dyskretnie. Anetka nie wiedziała o tem. Zadzwoniono, a kiedy otwarła, ujrzała przed sobą Lidję w żałobie, z bolesnym uśmiechem na ustach. Wydała jej się Eurydyką, wracającą bez Orfeusza. Uścisnęła ją i pociągnęła, przemocą niemal, do swego pokoju, zamykając drzwi. Młodziutkiej narzeczonej pilno było opowiedzieć przygody swej podróży do krainy umarłych. Nie płakała już, miała nawet w oczach radość egzaltacji, ale było to jeszcze straszniejsze. Szeptała:
— Znalazłam go... Sam mnie przyprowadził... Błądziliśmy po zrytych polach, pośród grobów. Byliśmy znużeni i beznadziejni. Opodal ujrzałam mały, ocalały zagajnik i wydało mi się, że on powiada: Chodź! Był to lasek dębów karłowatych... Walało się po ziemi mnóstwo okrwawionej bielizny, listów i strzępów. Cały pułk został tu otoczony... Szłam. Prowadził mnie. Ojciec mówił: — Nie idź dalej, to daremne! Wracaj! — Pod małym dębczakiem, na uboczu, zobaczyłam kàwałek papieru we mchu. Podniosłam... To był mój list! Ostatni, jaki przeczytał!... A krew jego była na papierze... Ucałowałam ziemię i położyłam się tam, gdzie leżał... było to nasze łoże ślubne... czułam się szczęśliwą... radabym była spać tam zawsze. Powietrze przepojone było bohaterstwem.
Uśmiechnęła się w bolesnej ekstazie. Anetka nie śmiała patrzeć na nią...
Stary Girerd skamieniał. Nieugięty ciosem podjął swój zawód. Nie rozmawiał z nikim. Ale w wykładach swoich, przemówieniach i artykułach gwałtownych, głosił nieubłaganą krucjatę. Zażarcie zabijał duszę nieprzyjaciela, policzkował ją, wyrzucał poza nawias człowieczeństwa. W całym domu pozdrawiano go, ale każdy usuwał się z drogi. Spojrzenie jego wyrażało potępienie dla tych, którzy żyją jeszcze. Czuli się winnymi wobec niego. Instynkt zbiorowy znalazł sobie kozła ofiarnego i zbierano materjał oskarzeń niejasnych, skierowanych jednomyślnie przeciw człowiekowi z góry,... temu który nie poszedł.
Clapier (Jozefin) chory na serce... to choroba strachu... Serce dobrego Francuza jest zawsze dość zdrowe, by umrzeć za ojczyznę w boju... On atoli zaliczał się do tych ludzi, którzy na nas ściągnęli wojnę i inwazję... był pacyfistą!...
Młodzieniec wykwintny, płochliwy, dobry publicysta, którego całem pragnieniem było żyć w pokoju z wszystkiem, z piórem w ręku, pośród książek. Atoli, ile razy wychylał się na klatkę schodową wdychał wiew podejrzeń, buchający ku niemu. Gdy przechodził, uchylano drzwi, by go śledzić, nie dostrzegano natomiast, nibyto, jego ukłonów. Gdy mijał lożę portjera, Bronchon patrzył w inną stronę. Ale gdy się obejrzał, będąc w ulicy, widział o trzydzieści kroków za sobą tegosamego Bronchona, który go śledził bacznie. Na wyżynie swego piętra czytał wyzywającą wzgardę w spojrzeniach żon robotników...
Wyobrażał sobie jeszcze dwa razy tyle. Wyobrażać sobie, był to jego zawód. Fantazja jego brzęczała, jak palnik gazowy Auera. Żył w ciągłej trwodze. Był sam, a estetyzm nie starczy na długo, gdy idzie o znoszenie osamotnienia myśli. Trzeba mieć charakter, a tego towaru niema na dnie kałamarza. Pół biedy jeszcze gdy piękne słówka skłaniają do kłamstwa. Nie trudno im było przystosować Clapiera i jego pacyfizmu do męskiego zadania, jakiego się odeń domagał srogi duch domu. Wstąpił do cenzury. Został urzędnikiem otwierającym listy. Nie był to chłopak zły i nie chciał niczyjej krzywdy. Ale jak każdy słaby, wziąwszy się raz do czegoś poszedł dalej, niż trzeba, stał się zelantem i przesadzał. Zdradził działalność pacyfistów. Nie ustawał w tem, pragnąc, by dawni współtowarzysze poszli, jak on, do Kanosy. Renegat czuje żądzę renegacji w towarzystwie. Biada temu, kto mu się opierał. Dobry chłopiec, o miękkich rękach uczuł, że mu, na miejscu palców, wyrastają szpony państwowe. Pobudliwe serce jego zatętniło, niby u Corneilla. Stał się Rzymianinem. Gotów był złożyć w ofierze... gdyby miał tylko... własną rodzinę.
Za tę cenę pozyskał łaski Brochona. Nie zrozumiał natomiast nigdy, dlaczego dobrzy patrjoci, jak Anetka, widząc go, obracają się doń teraz plecami.
∗ ∗
∗ |
ANETKĘ ogarnął niepokój. Utraciła pierwotną pewność siebie. W miarę jak mijały dni i miesiące, zło wzrastało ciągle. Miała mało pracy, a zbyt wiele czasu na myślenie. Wokoło niej grasowało coś potwornego, duch jakiś złowieszczy, który porywał za sobą wszystkich, od prostaków do najbardziej uroczych istot. Wszystko stało się nienormalne, zarówno występek, jak cnota. Egzaltowana miłość, bohaterstwo, strach, wiara, egoizm i cała ofiarność, wszystko było chorobliwe. A choroba ta szerzyła się, nie szczędząc nikogo.
Przejęto ją to tem silniej, że nie upatrywała zła w jakiejś przyczynie przypadkowej, nie przyszło jej nawet na myśl obwiniać czyjąś wolę, przypisywać sprawy intrydze, czynić kogoś odpowiedzialnym. Nie znała tej wojny, ale wiedziała co znaczy wojna. Była zdala od bitew, narad, nie widziała oblicza Bestji, ale czuła na twarzy jej oddech jadowity. Bardziej, niż cokolwiek innego, wojna była dla niej faktem natury... (rozkład jest naturalnym z tegosamego tytułu, co integracja organiczna), ...ale faktem patologicznym, zarazą duszy. Nikt nie zwykł pokazywać chorób swoich, tymczasem tę właśnie chorobę podnoszono, niby sanctissimum, zdobiąc ją nimbem ideału i Boga, jak się zdobi kwieciem i złoconym papierem mięso u rzeźnika. Ni jedna nawet najszczersza myśl nie była wolna od kłamstwa i służalczości wobec tego potworu, który rzucił trąd żrący na wszystkich. Anetka sama odczuwała te symptomy. I ona także gorzała żądzą samobójstwa i ofiary, oraz tego wszystkiego, do czego nie przyznaje się serce i zmysły, a co otacza aureolą rozum kłamliwy. Nocami wydawana była na łup zbrodniczych snów.
Ale Anetka, gdyby szło o nią samą tylko, nie byłaby wcale reagowała na to zatrucie. Stan jej był stanem ogółu. Brała w nim udział, jak w całokształcie niebezpieczeństw. Nawet nie odpychałaby tego od siebie, lecz zniosła z dostojeństwem i odrazą, zabraniając sobie tylko nakładać szminkę. Byłaby to zniosła, gdyby nie zastraszające symptomy u tego, który jej był drogim i cenniejszym, niż światło oczu własnych.
Marek uległ zarazie i to łatwiej, niż dorośli, bowiem ciało jego było wrażliwsze. Nic nie uchodziło jego baczności z tego co się działo w domu i w mieście. Jego oczy, uszy, węch, całe ciało jak pudło resonansowe, chwytało fale nerwowe, wysyłane przez te dusze, elektrycznością przepojone. Posiadał niepokojący instynkt, dojrzalszy, niż inteligencja, który podchwytywał mętne dramaty sumienia.
Na długo przed innymi wyczytał, skryty pod kurzawą sadzy los dwojga sąsiadów, brata i siostry, nie zrozumiał, coprawda, ale odkrył całą prawdę. Na długo przed matką dostrzegł przemianę.jaka zaszła w Klarysie Chardonnet. Anetka żałowała jeszcze zrozpaczonej, samotnej kobiety, kiedy on widział jej nowe gesty i świeże upierzenie. Podglądał ją stale. Gdy wychodziła, był na schodach, by się poić falą piżma, jaką za sobą zostawiała. Najdrobniejszy szczegół jej stroju zapamiętywał natychmiast. Nie zajmowałby się nią gorliwiej, jako mąż, lub kochanek. Nie kochał jej wcale, działał jeno pod naporem ciekawości nie niewinnej zresztą. Dusze i ciała kobiet... Zobaczyć co tam jest w środku!... Uczuł, że jest występna, zanim jeszcze tak było. I to go pociągało tem silniej... Czyż chciałby iść za nią? Nie! Chciałby był być w niej... Co się dzieje pod temi piersiami?... Chciał się poić jej pożądaniami, tajemnemi drgnieniami, zabronionemi myślami... Zmysły jego nie były jeszcze zorjentowane w pełni... Chłopiec, czy dziewczyna... I nie wiadomo jeszcze, czy chciałby być dziewczyną sam, czy posiąść dziewczynę.
Pewnego wieczoru wracał dość późno z matką. Nagle ujrzał... wydało mu się przynajmniej... w źle oświetlonej ulicy, błyszczące źrenice... Klarysa szła pod eskortą. Wyrwało mu się:
— Ach!
Zaskoczony, spuścił oczy, zdjęty dziwaczną wstydliwością, by nie spostrzegła, że ją widział. Anetka dosłyszała ten okrzyk i spytała o powód. Śpiesznie odwrócił uwagę matki. Wydało mu się, że ma obowiązek ochraniać Klarysę, potem jednak uczuł żal, że nie patrzył lepiej. Czy to była ona? Nie miał pewności. Pożerał ją w myśli... Ona? Nie. Kobieta nieznana.
Prześladowało go to po nocach. Opętanie przepoiło atmosferę domu, a całe miasto wśród wojny było, niby rozgrzana niezmiernie ziemia, pod kloszem nieba brzemiennego burzą, rozpalonego do białości. Oczekiwanie, niepokój, nuda, żałoba i śmierć zapalały żądzę. Klarysa nie była jedyna z pośród dusz opętanych.
Córka Perreta nie wraca już na noc do domu. Niema ojca, któryby przepędzał kłusowników, gdy zaś zwierzyna została upolowana, matka nie umiała zrobić nic lepszego. jak zwymyślać i wyrzucić córkę za drzwi. I z tego wszystkiego nie utracił Marek ni jednego szczegółu. Na imię jej Marcelinka. To jest tak niemal jak on... Bezczelna dziewczynina o roześmianych oczach, spozierających z pod zmiętych powiek, miała nosek perkaty, tłusty podbródek i wargi wydatne, złożone w kształt ryjka. Chciałby był ją pocałować, ale na samą myśl zetknięcia ze swemi ustami uczuwał dreszcz od kolan do karku. Gdy się spotykali na schodach, wołała go po imieniu i patrzyła mu w oczy, by go wprawić w zakłopotanie. On zaś udawał zucha, by ukryć wzburzenie i zwał ją Perretką. Śmiała się i zamieniali porozumiewawcze spojrzenia.
Peltier nie ma córki. Ale honor jego... jeśli dba o to wogóle... jest także mocno naruszony. Zona jego, piękna kumoszka, wygadana i lubiąca życie wesołe, nosi jedwabne pończochy i trzewiki sznurowane wysoko. Zarabia na to, gdyż pracuje we fabryce. Ale co flet zarobił, to wytrząsa bęben. Przysłowie, jak widzimy, wcale odpowiednie na czas wojenny. Jest dobrą patrjotką. Pani Peltier zdradza męża z samymi tylko aljantami. Czyż mu się dzieje przez to krzywda? To znaczy niemal tyle co wojować wraz z nim. Mówi to i śmieje się. Ta zuchowata kobiecina wie co robi. Zresztą, miły Boże! Biedny jej mąż nie ma się gorzej przez to, że ona ma się lepiej. Mniejsza o nieobecnych, mniejsza o to co było i co nastąpi! Chwila bieżąca ma dobry „spust“. Łyka wszystko, chce wszystkiego, jest wszystkiem... a jest niczem. To otchłań.
Marek wpadł w nią. Głupiec tylko troszczy się przyszłością! Któż wie, czy będzie jakaś przyszłość? Jeśli liczysz na to, oszukasz się. Bierz co pod nosem. Nalewaj sobie sam, nie czekając, aż ci naleją! Masz ręce, zęby, oczy, ciało przedziwne, tak usiane oczyma, jak ogon pawi, które wchłania życie wszystkiemi porami. Bierz, bierz!... Kochaj, poznawaj, używaj, nienawidź!...
Biegał po mieście, opuszczał lekcje, rozgorączkowany, ciekawy, wypadły z orbity. Wojna, kobieta, nieprzyjaciel, pożądanie... Proteusz płomienisty o tysiącach ust, dla picia napoju upojnego... aż do bezprzytomności! Ileż rzeczy zdolnych podniecać, aż do chwili opadnięcia z sił, na całe życie może!... Trudna to rzecz, pilnowanie wypuszczonego na wolność kurczęcia. Każde z nich walczyło z własnemi myślami. Anetka długo nie miała podejrzeń. Czując się coraz to gorzej duchowo, chciała coś robić. Lekcji zbrakło. Rodziny drobnomieszczańskie ograniczały teraz nieubłaganie swój budżet, tak że nie było dla nauczycieli zarobku. To zbyteczne! Anetka wzięła kilkotygodniowe zastępstwo w nocnem pogotowiu w Paryżu.
Skorzystał z tego Marek. Uciekał z domu, wałęsał się z bijącem sercem, węszył, bardziej zajęty patrzeniem, niż próbowaniem, zbyt niedoświadczony, by się odważyć, zbyt dumny, by wywołać szyderstwo brakiem doświadczenia... chodził nieustannie, mimo znużenia, z wyschłemi ustami, żarem w skroniach krążył wokoło, zawracając raz poraz na tesame miejsca... Przymkniętoby go niezawodnie, gdyby nie miał szczęścia. Drugiej nocy, znalazł się, niewiadomo poco, w podejrzanym wielce barze, wśród zgoła nieodpowiednego dlań towarzystwa. Nagle czyjaś ręka, mała, ale silna, chwyciła go za ramię i usłyszał głos napoły gniewny, napoły rozśmieszony:
— Cóż ty tu robisz, chłopcze?
Ciotka Sylwja... Ale cóż ona miała tu do roboty? Ponieważ mu nie brakło pewności siebie, przeto spytał:
— A ty?
Wybuchnęła śmiechem, nazwała go bezczelnym smarkaczem i biorąc ramię jego pod pachę, oświadczyła:
— Stracę przez ciebie wieczór. Ale obowiązek przedewszystkiem! Mam cię i nie puszczę, aż będziesz w domu.
Daremnie protestował. Zgodziła się w końcu na krótką przechadzkę wspólną przed powrotem. Ciotka i siostrzeniec jęli sobie teraz rzucać w oczy sarkazmy. Sylwja rozumiała dobrze, iż młode zwierzątko miało ochotę biegać, ale posiadała także dość zdrowego rozsądku, by dostrzec niebezpieczeństwo tak przedwczesnej swobody...
— Czy sądzisz smarkaczu, że jesteś własnym panem i możesz sobą dysponować? Ani gadania! Jesteś własnością naszą, własnością matki... objektem muzealnym... pod kluczem... wiedz o tem!
Bufonowała w ten sposób, karcąc go, on zaś stawał dęba i rżał z oburzenia. Jakto? Nie jest wolny, czemużto? A ona?
— Ja jestem zamężna, mój miły panie, rozumiesz?
Oniemiał na te słowa. Spojrzała nań z ironją. On chciał coś odburknąć, ale roześmiał się:
— Zgoda, złapałaś mnie! Ale i ja ciebie złapałem.
Roześmiała się także. Oboje byli winni. Grozili sobie palcami i oczyma. Sylwja odprowadziła go do domu, nie zdradzając atoli nic przed Anetką. Nie pochwalała surowości siostry i jej powagi. W duchu pomyślała sobie:
— Któż zdoła strumień wstrzymać w biegu? Jeśli się podstawi kamień, to tem pewniej przeskoczy.
I nagle rozwarły się oczy Anetki. Spostrzegła, że nie należy zostawiać pisklęcia samego w gnieździe. Porzuciła zajęcie. Uczuła wstręt do tej ciżby bab tłoczących się wokoło zranionego mężczyzny, do tej miłości skojarzonej z politowaniem, miłości wśród krwi, czy miłości krwi!...
— Nie udawaj dumnej! Sama to czułaś...
Była to najdziksza ze wszystkich obłud. Zwierzę ludzkie, ucywilizowane zaprawia swe drapieżne instynkty wonią kłamstwa. Wyczuła to w synu swoim. Miał tę woń w ubraniu, we włosach, w delikatnym puszku, okrywającym jego ciało... Oby tylko ta woń śmierci nie zdążyła go przepoić aż do serca!
Ale przerażało ją nietylko to mgliste jeszcze przebudzenie się zmysłów, ta dojrzałość, to oszołomienie, którego mały faun ukryć już mógł. Każda matka, znająca życie czeka takiej godziny i jeśli nie wzrusza jej, to w każdym razie nie dziwi to zjawisko. Czuwa w milczeniu, smutku, dumie, czy politowaniu, by młody samiec przebył próbę konieczną, która zrywa więzy i oddziela go definitywnie od ciała matki. Ale chwila ta, która w czasach pokoju może brzmieć, jak dzwony na Anioł Pański, w ciszy południa wiejskiego, jakiegoś tętniącego miłością kwietnia, nadchodziła z warkotem bębnów burzy, ogarniającej rozszalałe narody.
Pewnego wieczoru, znużona pracą i bieganiną całodzienną, usiadła Anetka na ławce Ogrodu Luksemburskiego. Marek przechodził właśnie opodal wraz z kolegami licealnymi. Przystanęli pośrodku alei i zaczęli dysputę. Kępa drzew dzieliła ich od ławki, tak, że niedostrzeżona mogła słuchać. Wyróżniła zaraz namiętny i szyderczy głos syna, który wielbił niedaleką przyszłość, kiedyto weźmie się Bochom dwoje oczu za jedno, a za jeden ząb całą paszczękę. Ci smarkacze węszyli zdala fetę, z potu i krwi wypatroszonego zwierzęcia, grali rolę ludzi mocnych, bez niepotrzebnych skrupułów i słabostek. Marek, fanfaron zbrodni, mówił:
— Niemcy gwałcili, dławili, palili i mieli rację! My zrobimy to lepiej jeszcze! Wojna wojną! Użyjemy sobie. Oczywiście w dziennikach będziemy pisać dla idjotów, o ideałach cywilizacji.
Potakiwano mu, on zaś był dumny z sukcesu. Gadał i gadał bez końca o kobietach i dziewczętach, które będzie zapładniał... (tego istotnie szkoda)... szlachetnem nasieniem francuskiem!... Ci sprośnicy nie wiedzieli co mówią. Byli niemal mężczyznami. Mężczyźni także nie zdają sobie sprawy ze zła jakie czynią. Ale czynią tak.
Anetka doznała wrażenia, że ją ktoś policzkuje. Obelga, jaka padła z roześmianych ust tego wyrostka trafiła ją w serce... w brzuch... Feri ventrem!...
41 Oto kogo wydała na świat! Szczenię wilcze! On jeszcze nie wie o tem. Cóż się stanie, gdy przejrzy? Czyż nie będzie gorszy jeszcze? W jaki sposób uchronić go od zewu, dochodzącego z lasu?
Innego dnia słuchała już bezpośrednio, jak rozmawiał zuchwale fałszerzach pokoju i wojny, ludziach Kościoła i prawa. Przenikliwym oczom jego nie uszło nic z heroicznej obłudy Girardów i Bernardinów, którzy, by wygrać partję rozpoczętą szachrowali krzyżem i ideją. Nigdy w to nie wierzył, nie wierzył wogóle w nic (na razie). Dzieci te nabrały słów wstrętnych, słów klejkich jakby, jakie płynęły z ust starszych i dorosłych. Sprawiedliwość... Republika... Bóg... słowa to były tylko... słowa, duchownych, czy świeckich osób, ale z tejsamej mąki.
— Nie nas brać na kawał! Gwiżdżemy na to!
Miast się oburzać, Marek wybuchał śmiechem. Bufonada ta pociągała go, brał w niej udział. Idealizm i religja to rzeczy doskonałe do zasypywania oczu, do obezwładnienia, jak duszące gazy. Ten kto mocny, może być łotrem.
— Górą nasi! Nie brak nam kaznodziejów, profefesorów, szarlatanów Kościoła, prasy i parlamentu! Niechże tedy kłamią w imię Boga, cara i ojczyzny. (Michał Strogoff). Bóg to istotnie najpowabniejszy z ludzkich wynalazków!...
Ten szkolny Machiawel popisywał się i bawił cynizmem swoim. Anetka była oburzona. Raczej trzeba jej było zachować spokój. Ale trafił w bolączkę, krzyknęła tedy z uniesieniem:
— Dość tego!
Marek zdziwił się:
— Dlaczegóż to?
— Nie kpi się z tych rzeczy!
Chłopiec odparł z przekorą:
— Wszyscy to czynią!
— Za to się umiera!
— Ach, zapomniałem, że w twoich czasach delektowano się tem. Proszę o przebaczenie.
— Nie przebaczam! — zawołała Anetka, coraz to bardziej zaperzona. — Przestań ironizować.
— Jest to mój sposób traktowania rzeczy serjo! — odrzucił.
Miał w kątach ust uśmiech złośliwy i złe spojrzenie oczu. Po chwili dodał z naciskiem:
— Zaznaczam, że składam właśnie hołd... tym rzeczom.
— Tego właśnie przebaczyć nie mogę! — odparła — Te rzeczy, ich Bóg, ich wiara... ach nie wierzę w to wszystko na nieszczęście. Ale szanuję tych, którzy wierzą w nie. I gdy widzę, że chytrzą i szachrują niemi, nie mając nawet tej wiary, gotowa jestem bronić jej. Cierpię za nią.
Marek powiedział:
— Masz widać nadmiar czasu. Praktyczniej jest posługiwać się tą wiarą. Jest to równie skuteczna siła, jak głupota ludzka. Używajmyż jej tedy! Posługujmyż się nią. Wszystko musi służyć zwycięstwu! Mam prawo posługiwać się tem właśnie, gdyż... nie wierzę!
Anetka pochyliła czoło i zbliżyła się, wpijając oczy w syna:
— Nie zmuszaj mnie, bym tobą gardzić musiała!
Stanęła tak z opuszczoną głową. Była to dawna Anetka, Junona — jałowica, gotowa do skoku. Nozdrza jej drżały. Powiedziała twardo:
— Dużo znieść mogę, siedem grzechów głównych, występki, a nawet okrucieństwo. Jednej atoli rzeczy nie przebaczam... obłudy. Igrać z wiarą, której się nie ma, kłamać wobec siebiei ideji, być Tartufem wiary... O, zaprawdę, lepiej się było nie rodzić! W dniu w którymbym spostrzegła, że się aż tak poniżyłeś, otrząsłabym cię, jak błoto trzewików moich. Będąc nawet szkaradnym, nikczemnym, bądź prawdziwym! Wolę cię nienawidzić, niż gardzić tobą.
Marek milczał, spłoszony. Oboje drżeli od wzburzenia. Twarde słowa sprowadziły wypieki na ich policzki. Chłopiec chciał odpowiedzieć, chłostać ze swej strony, ale tchu mu brakło. Nie był przysposobiony na tę burzę. Matka i syn patrzyli na siebie wrogo. Po chwili jednak Marek osłabł, mimowoli i spuścił powieki, by ukryć łzy wściekłości. Próbował szydzić, napinał wszystkie siły, by nie dostrzegła słabości jego. Wyszła spiesznie. On zazgrzytał zębami. Byłby ją zabił!...
Słowa te były jakby piętnem rozpalonego żelaza. Zaledwo wyszła z pokoju pożałowała Anetka swej gwałtowności. Miała przekonanie, że mimo wszystko panowała nad sobą. Ale od kilku miesięcy burza gromadziła się w niej i czuła, że nie jest to wybuch ostatni. Słowa wyrzeczone, uznała teraz za wstrętne. Brutalność ich wstydziła ją, taksamo niemal, jak jego. Spróbowała uzyskać jego przebaczenie. Gdy się znaleźli razem, była serdeczna, czuła nawet, jakby wszystko poszło w niepamięć.
Ale on nie zapomniał. Trzymał ją zdala. Czuł się obrażonym. Celem zemsty, wiedząc że chce, by był szczery, mówił i czynił wszystko co ją mogło ranić.
— (Ach! Lubisz okrucieństwo?...)
Rozkładał po stołach listy lub notatki przeznaczone do swego „Journalu“ zawierające rzeczy straszne z wojny, haniebne wieści o nieprzyjacielu i mówił o tem w sposób wprost wyzywający. Śledził wrażenie na twarzy matki. Anetka cierpiała, spostrzegłszy grę jego, hamowała się, ale w końcu przyszła chwila wybuchu. On triumfował.
— Wszakże jestem szczery! — powiedział.
Pewnej nocy, gdy spała, wyszedł z domu i wrócił dopiero w samo południe na śniadanie. Anetka przeszła wszystkie stopnie niepokoju, gniewu i cierpienia. Na jego widok nie rzekła nic. Siedli do stołu. Marek zdziwił się, jednocześnie także doznał ulgi i pomyślał:
— Dałem jej mata!
Anetka przerwała milczenie.
— Tej nocy uciekłeś jak złodziej. Ufałam ci dotąd. Teraz już nie ufam. Nie poraz pierwszy nadużyłeś mej wiary. Wiem o tem teraz. Nie chcę poniżać siebie i ciebie zapomocą nadzoru dniem i nocą. Znalazłbyś wybieg, a to uczyniłoby cię większym jeszcze oszustem. Zabiorę cię stąd, gdzie obrona jest niemożliwą. Powietrze stało się tu chorobliwe, ty zaś nie masz dość, by się temu oprzeć! Wszystko co mówisz i robisz od kilku miesięcy świadczy, żeś się zaraził. Pojedziesz ze mną.
— Dokąd?
— Na prowincję. Staram się o miejsce w gimnazjum.
— Nie! — wykrzyknął.
Stracił nagle całą pewność siebie. Nie chciał za nic opuszczać Paryża. Zdecydował się na prośbę. Położył dłoń na jej ręce ruchem czułym, serdecznym.
— Nie staraj się o to miejsce!
— Stało się.
Cofnął dłoń, wściekły, że upokorzenie jego było daremne. Anetka uczuła, że słabnie. Wrażliwą była na najlżejszy objaw serca.
— Gdybyś mi przyrzekł... — zaczęła.
Ale on przerwał oschle:
— Niczego nie przyrzeknę. Przedewszystkiem, nie wierzysz mi. Dopieroco słyszałem. Sądzisz, że cię będę
45 oszukiwał... Tak będzie, mówię to otwarcie, przeto niema mowy o oszustwie. Uczynię co uczyniłem, ty zaś nie masz prawa zabraniać.
— Naprawdę? — spytała Anetka. — Nie mam prawa, czuwać nad tobą po nocach?
— Nikt nie posiada mniejszych, niż ty kwalifikacji do tego!... Moje noce i moje życie są moją wyłącznie własnością.
Padły słowa straszne. Czyż je rozumiał? Anetka pobladła. Marek także. Gwałtowność obojga prześcignęła myśli. Nie prześcignęła atoli może tajnej, dzikiej złośliwości instynktu, który wie o ciosie swym i zadaje go ręką pewną. Są to pojedynki piorunujące, a ciche. Ręka uderza, zanim rozum obliczył cios. Milcząca ugoda, żadna ze stron nic nie powie:
— Trafione!
Ale cios padł, a dusza została zatruta.
Od tej chwili każde słowo rozmowy zwiększało rozdźwięk. Anetka znała dobrze wady syna i upokarzała go. On się tem chlubił. Zaprzeczał matce wszelakiego autorytetu. Jej ton władczy i dokuczliwa surowość popychały go do ostateczności w słowach i czynach. Nie chciał się ukorzyć. Anetka dała mu wóz i przewóz: albo pojedzie z nią na prowincję, albo go zamknie w liceum paryskiem jako stałego pensjonarza. Krzyknął ze złości. Obrzydliwem wydało mu się to prawo bezwzględne, jakie doń stosowała. Ogarnięty pasją, wybrał... na złość matce... zamknięcie.
— Co wolisz?
— Wszystko, byle nie być z tobą!
Straszne pożegnanie. Rozdzieliła ich nienawiść... Na jej dnie była miłość, miłość pijana urazą, miłość zraniona, cierpiąca, która krwawi i pomsty żąda...