Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część trzecia/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Kapelusiki słomkowe.

Montalt wyliczył swoje szumne tytuły z wielką skromnością, lecz właśnie ta prostota wydała się Stefanowi wyrachowaną i przesadną. Z tego powodu powziął niejakie podejrzenia i znikał w nim już urok, który go pociągał do towarzysza podróży. Ten urok działał wbrew jego woli, bo był młodym i tym bardziéj chciał zachować godność swych wąsów puszczających się zaledwie. Pragnął okazać więcéj stałości w swoim gniewie i wyrzucał sobie, że tak prędko dał się przeprosić. W ogólności, postępowanie anglika było obelżywe, a jego późne tłómaczenie się nie mogło zatrzeć w zupełności grubijańskiego obejścia. A przytém, któż nie wie, że to tłomaczenie udzielone z dobrego serca i nie żądane, wydaje się czasem jakby jałmużnę, którą darzemy słabość drugich.
Stefan mówił to już sobie od kilku minut i wiele innych rzeczy. Jeżeli zaś nie mógł zmarszczyć brwi, to dla tego, że Montalt owładnął nim przez pociąg jego natury ponętnéj i sympatycznéj. Lecz w téj chwili zdawało się, że żartował z niego zbyt widocznie; jego podejrzliwość obudziła się z uśpienia, a odpowiadając nabobowi, usiłował przybrać najżartobliwszy uśmiech.
— W istocie mylordzie! — odezwał się — dziwna to rzecz, żeśmy się nie mogli doąęd porozumieć będąc tak blisko siebie... jestem bowiem dymissyonowanym ministrem króla Lahory.
— A więc mi pan nie wierzysz? — zapytał Montalt uśmiechając się przyjaźnie.
— Z powodu?
— Ponieważ mi tak odpowiadasz, jak się odpowiada ludziom znanym z przytaczania niedorzecznych awantur.
Stefan przygryzł sobie usta, zadowolony że pocisk jego trafnie ugodził.
— Zdaje mi się — rzekł — że gdybyś pan był naczelnym wodzem wojsk Imana Muskatu, to ja mógłbym...
— Jesteś dzieckiem! — przerwał Montalt na honor, nieświadomość jest bardziéj niedowierzającą jak doświadczenie... Moja godność i moje miljony wydają się tobie żartobliwą przechwałką dla tego, że mnie widzisz w dyliżansie.
— Rzeczywiście że...
— Czy widzisz te dwa pojazdy pędzące przed nami? — przerwał Montalt.
Od kilku godzin w istocie dwa pojazdy extra-pocztą dążące, wyścignęły dyliżans bez trudności, lecz trzymały się ciągle w takim oddaleniu, że mogły być widziane.
— I cóż? — zapytał Stefan.
— To się znaczy mój młody przyjacielu, że te pojazdy do mnie należą, a nadto w Breście pozostawiłem moje bagaże.
— Ah! — odezwał się Stefan — dla czegóż pan jedziesz dyliżansem?
— Jestem czasami bardzo dziwacznym... lecz czyliż pan nie uważasz, że te pojazdy kurzą nam w oczy.
— Tak, to prawda.
— Zaczekaj...
Montalt wychyliwszy głowę za drzwiczki świsnął jak poprzednio w bramie pocztowéj a oba pojazdy zatrzymały się jednocześnie, i gdy dyliżans je wymijał, Stefan spostrzegł w jednym dwie czarne twarze, a w drugim młodą kobietę bladą i smutną.
Montalt przemówił tylko te słowa:
— Za dyliżansem!...
Młoda kobieta uśmiechnęła się z pokorą; dwie czarne głowy pochyliły się w milczeniu i przez całą podróż nie pokazały się już pojazdy.
— Jestem bardzo dziwacznym... — powtórzył Montalt zwracając się do malarza — i lubo wiele świata zwiedziłem, przychodzą mi czasem prostoduszne myśli, które można nazwać dziecinnemi.
Głos jego zmienił się na łagodniejszy.
— Nikt mnie nic kocha na tym świecie — mówił — a jabym tak usilnie pragnął być kochanym... jestem sam... zawsze sam... w godzinach smutku nikt mnie nie pociesza... gdy zaś jestem szczęśliwy, nadaremnie upatruje przyjacielskiego uśmiechu, któryby podzielał mą radość... będziesz się śmiał ze mnie, lecz wyznam ci szczerą prawdę... oto wsiadłem do dyliżansu w nadziei, że znajdę w nim kogoś, któregobym mógł polubić.
Stefan słuchał go z zadziwieniem, do którego wzruszenie mimowolnie się wciskało; Montalt mówił z uczuciem i słowa jego zdawały się pochodzić z głębi serca.
— Lecz — odezwał się Stefan — czy pan jesteś zupełnie osamotnionym... i dla czego?
— Nie wiem.
Stefan zarumienił się.
— Ta piękna młoda kobieta... — mówił wąchając się — której twarz dostrzegłem...
— Mirza — zawołał nabob — biedna dziewczyna... to jest rzecz inna, którą chciéj pan wyrozumiéć... bo gdy mówię chciałbym być kochanym... nie myślę o kobietach... bo mam o nich ustalone zdanie... czyż można przywiązać się do butelki szampana, któréj korek oknem Wyleciał... czyż podobna wielbić próżne szklę, w którem przed chwilę był płyn woniejący?
— Ah! — zawołał Stefan — czy rzeczywiście mylord tak myśli?
— Nie — odpowiedział Montalt zmarszczywszy brwi — jeżeli pan pragniesz się dowiedziéć co szczerze myślę... powiem po prostu: że nienawidzę i gardzę kobietę... i to z głębi mej duszy...
Spojrzenie jego było surowe i złośliwe. Głos który poprzednio wyrażał tyle tkliwości, zmienił się na oschły i obojętny.
— Będziemy mieli dość czasu do pomówienia o tym przedmiocie — odezwał się z uśmiechem. — Zresztą Mirza cokolwiek mnie obchodzi, kupiłem ją za 1,000 gurdów przed rokiem i nie żałuję tych pieniędzy... Ale nie powiedziałeś mi mój przyjacielu, kto ty jesteś?
Gdy Stefan gotował się do odpowiedzi, dwa łby końskie, zwieszone i grzywiaste, minęły drzwiczki, a jednocześnie słyszéć się dał trzask bicza i głos chrapliwy:
— Hi... Dindonet!... mazgaju... hi! Koko, stary próżniaku!
Koko i Dindonet były to konie u bryki, któréj woźnica chciał wyścignąć dyliżans.
Pocztylion dyliżansu usiłował ile możności ażeby się nie dać wyprzedzić, lecz dwie szkapy przeciwnika odniosły zwycięztwo.
Nabob i Stefan widzieli zwolna mijającą brykę długą i zakurzony.
W tymże czasie Stefan wymieniał swoje nazwisko i powołanie; lecz Montalt go nie słuchał. Spojrzenie jego bystre i ciekawe zwracało się na przód bryki gdzie siedziały dwie zachwycające dziewczynki ukrywające swoje twarzyczki pod słomianemi kapelusikami.
— Do kata!... — pomruknął Montalt — widziałem przecież wiele pięknych kobiet, lecz nie zdarzyło mi się widziéć powabniejszych.
Stefan mówił:
— A że nie mam rodziny... przyjąłem więc chętnie przełożenie tego szlachcica bretońskiego, który mnie wezwał dla przyozdobienia jego pałacu... i takim sposobem opuściłem Paryż...
— Która z nich piękniejsza? — mówił do siebie Montalt z zaiskrzonym wzrokiem — lecz cóż to ja widzę... one płaczą, biedne dzieci...
— Przepędziłem tam dwa lata — mówił malarz nie zwracając uwagi na roztargnienie naboba — dwa lata... które mi się wydawały dwoma szczęśliwemi dniami...
Montalt żywo się odwrócił.
— Patrz że pan! — zawołał — jak one płaczą...
— Cóż to? — zapytał Stefan.
Montalt wskazał mu palcem na brykę lecz malarz nic nie dostrzegł, ponieważ panienki opuściły opony drzwiczek.
Montalt okazał niezadowolenie.
— Zaledwie się wykluły z jajka — szeptał — a już djabeł udzielał im nauk... umieją się ukrywać stosownie, dla wzbudzenia żądzy... i znają wszelkie przebiegi piekielne dla łowienia serc głupców.
— Czy mnie pan słuchasz? Stefan.
— Jestem na jego rozkazy... mówiłeś że się nazywasz Stefan Moreau i wstępujesz w ślady Rafaela... piękny zawód na honor! cieszy mnie żeś nadewszystko, że nie jesteś szlachcicem.
— Jakto?... pan nienawidzisz szlachty?
— Mniej jak bretonów a cokolwiek więcéj jak kobiet... uprzedzam pana zresztą, że oprócz tych trzech kategoryj, jestem filantropem dla wszelkich innych.
— Nienawidząc prawie części rodzaju ludzkiego?
— Mniejsza o liczbę... lecz przejdźmy do przedmiotu bardziéj zajmującego... najprzód oświadczam ci mój młody towarzyszu, żeś mi się bardzo podobał... a ty czy możesz to samo o mnie powiedzieć?...
Czarne iskrzące oczy Montalta wyrażały szczególniejszą ważność, jaką przywiązywał do odpowiedzi Stefana. Było to oświadczenie przyjaźni zbyt porywcze.
Młody malarz wahał się rzeczywiście, a w miarę tego, twarz Montalta zasępiała się.
— Mylordzie! — rzekł nakoniec. Stefan cokolwiek ozięble — pan jesteś człowiekiem możnym... ja zaś ubogim artystą... cóż więc pana może obchodzić moje zdanie?
— To się znaczy, żem się panu nie spodobał? Pozwól pan... gdyby mi się zdawało przyzwoitém mówić otwarcie...
— Mów! zawołał anglik nie ukrywając urazy proszę bardzo, mów otwarcie.
— A więc Mylordzie... z pierwszego wejrzenia doznałem szczególniejszego wrażenia... coś mnie nakazywało szanować pana...
— Nie chcę szacunku!
— Czyli raczéj kochać... następnie wyniknął między nami spór dziwaczny...
— Więc pan o tém ciągle myślisz?
— Oh! nie, bynajmniéj... i żeby od razu wynurzyć panu... jak to powiedzieć... to co mnie od niego odpycha, to nienawiść do pewnych kategoryi, a mianowicie pogarda jaką dla kobiet okazujesz.
— Oh! oh! jak widzę pan jesteś zakochanym panie Stefanie.
— Szalenie Mylordzie.
— Do kata!... w twoim wieku... powinienem się był tego spodziewać... otóż to jest dziwne, że kobiety wszędzie mogą mi szkodzić, lubo ich unikam jak zarazy... gdybyś wiedział — dodał podnosząc rękę do czoła pokrywającego się zmarszczkami — gdybyś wiedział...
Zdawało się, że wspomnienie bolesne i dotkliwe ukrywało się w tych słowach, które brzmiały jak użalenie.
Stefan pomiarkował się:
— Przebacz mi Mylordzie — rzekł zwolna — nie było moim zamiarem obudzać w tobie cierpień.
— Cierpień — przerwał Montalt — jakich cierpień?... może mnie uważasz za ofiarę miłości?... mój młody towarzyszu, zachowaj twoje politowanie do stosowniejszéj okoliczności — ja nigdy nie kochałem, i lituję się szczerze nad twoim położeniem.
Stefan uśmiechnął się posępnie.
— Ja zaś nie jestem podobnym do pana — rzekł wzruszając głową — chociaż nie odrzucam litości... gdyż cierpię... — Montalt pochwycił jego rękę z niepowściągnięlém uczuciem.
— Ona ciebie nie kocha?... poszepnął.
— Przeciwnie... zdaje mi się, że kocha.
— Zdaje ci się... oh! one wszystkie podobnie postępują z wami młodemi, pięknemi, wspaniałomyślnemu... najprzód podniecają miłość do szaleństwa, a potém bez litości te uczucia niweczą. One są nieprzeniknione, a ta główna wada, służy im za sprężynę do łowienia nieszczęśliwych ofiar.
— Spodziewam się, że pan o niéj nie mówisz — odezwał się Stefan.
— Mówię o wszystkich w ogólności.
— Pan o niéj nie mówisz!... — powtórzył Stefan nakazującym tonem — gdyżbym nie dozwolił ażeby nawet przypadkowo mogła ją dotknąć obelga... tym gorzéj dla ciebie Mylordzie, jeżeliś nie napotkał w twoim życiu dziewicy obdarzonéj duszą anielską... tym gorzéj dla ciebie, że ci Bóg odmówił szczęścia w miłości... twoje jednak niepowodzenie, nie nadaje ci prawa spotwarzać téj, któréj nie znasz... ona jest czystą, rozumiesz pan... ona jest szlachetną!... a ja na klęczkach ją uwielbiam!
Lica malarza zapłoniły się żywo, oczy zaiskrzyły, głos drżał ze wzruszenia.
Słuchając go, Montalt się zadumał.
— Zawsze ta sama historya! — szepnął — i Bóg wybiera najpiękniejsze dusze, które podlegają temu szaleństwu... posłuchaj mnie pan: moja przyjaźń może być silniejszą nad mój wstręt... kto wie, czy mnie nie nawrócisz mój młody towarzyszu... czy zechcesz mi o niéj mówić i powierzyć tajemnice twych miłostek?
— Panu?... — zawołał Stefan.
— Mnie, twemu przyjacielowi — odpowiedział anglik — mnie, którybym ją także uwielbiał, gdybym był przekonany, że ci jest wzajemną.
W tych ostatnich słowach odznaczała się przekonywająca o szczerości wymowa, a którą zdawał się czerpać z głębi serca.
Stefan po niejakim oporze zaczął mówić, a Montalt słuchał go z uśmiechem; zdawało się, że jego młode wspomnienia ogrzewały mu serce. Nie wymieniając nazwisk, miejsc i osób, opowiedział Stefan przybycie swoje do zamku, gdzie poznał Djanę, do któréj uczuł mimowolny pociągi Skreślał pierwsze uczucia dziewicy i wątłe nadzieje, które wzniecały uderzenia jego serca.
Nie był to romans jakiego się spodziewał nabob, lecz była to prosta historya, poufnego życia dwojga prawie dzieci, które się kochały nie zwierzywszy się jedno drugiemu miłością, nie było tam nadzwyczajnych wypadków, gdyż Stefan zamilczał niektóre okoliczności co do tajemniczego postępowania dwóch sióstr; zgoła, lubo w całém tém opowiadaniu nic nie mogło obudzić zajęcia oprócz czystego i słodkiego obrazu pierwszéj młości, nabob jednak słuchał ze spuszczonym wzrokiem i natężoną uwagą. Czasami, gdy opowiadanie młodego malarza ożywiało się skreślając ważniejsze wypadki, Montalt uśmiechał się smętnie, i wzrok jego zwracał się wówczas ukradkiem na opowiadającego. To tkliwe spojrzenie czyliż wyrażało współczucie albo też może już zawiść?...
Wszystko cokolwiek Stefan doznawał wciągu tych dwóch lat błogich, przypominał sobie z taką rozkoszą i szczerością, że żaden szczegół najdrobniejszy, nie został pominięty.
Montalt nie przerywał mu; lecz kilka razy jego ruchliwa fizjognomja zmieniła się podczas opowiadania. Raz bowiem, stawiając się w miejscu Stefana, zachował uśmiech życzliwości i ojcowskiej opieki; inną razą, jego brwi marszczyły się, a myśl gorzka zasępiała jego blade oblicze; bo wtedy słuchał samego siebie, odnosząc się myślę w ubiegłą przeszłość, która tak boleśnie zraniła jego serce.
— Oh! Mylordzie! — zawołał młody malarz składając ręce — wszystko to już się skończyło... i dziwi cię może, że mając dopiero lat 20 wspominam przeszłość... o! Djano... moja biedna Djano!... czyliż cię kiedy ujrzę?...
Montalt ścisnął usta i oparł głowę o poduszkę pojazdu. W téj chwili doznawał goryczy oddalonego wspomnienia które się odżywiało i zakrwawiało dawną ranę duszy.
Stefan nie zwracał na to uwagi.
— Ty sam nawet Mylordzie — mówił w zapale — ty, który wszystkiemu zaprzeczasz... byłbyś ją pokochał jak ja... jestem tego pewny. Czemuż nie mogę ci jéj pokazać pod cienistemi kasztanami tego czarownego ustronia...
Zmrużył oczy jakby ją chciał we śnie ujrzéć.
— Lat 18! — mówił cichszym głosem — czoło czyste jak dziecięcia... lecz w którém chwilowo malowała się duma i męztwo jak na czole królowéj... oczy uśmiechające, którym łzy nadają smętność niebiańską kibić nimfy, głos anioła... a serce!... powiada Mylordzie jakbyś postąpił na moim miejscu?
Montalt wyprostowawszy się, spojrzał mu w oczy, a malarz zadrżał pod tym obojętnym i przejmującym w/rokiem.
— Gdybym był na miejscu twoim panie Stefanie — odpowiedział Montalt oschłym tonem — nie byłbym dał więdnąć temu kwiatkowi przez dwa lata...
Stefan który się do niego przybliżył mimowolnie w ciągu opowiadania, odskoczył na drugi koniec.
Montalt odzyskał swój złośliwy uśmiech.
— Każdy ma swój właściwy sposób zapatrywania się na rzeczy — mówił daléj — pytałeś się o moje zdanie i objawiłem go... jeżeli bowiem ta bogini bretońska jest tak powabną jak utrzymujesz... to lepiéj było zatrzymać ją dla siebie, jak pozostawić na zdobycz jakiem u kudłatemu wieśniakowi.
— Lecz — rzekł Stefan — jestem ubogi... nie mogłem sie z nią żenić...
— Rozumiem... ja zaś byłbym tylko kochankiem...
Malarz zbladł, i gdyby był usłuchał popędu gniewu swego, to ta rozmowa rozpoczęta po przyjacielsku, zakończyłaby się tragiczną sceną; lecz po chwili zastanowienia, ograniczył się tylko na spojrzeniu pogardliwém, którém zmierzył naboba.
Montalt nie zwrócił na to uwag, a zmieniając znów swój dziwaczny humor, rozciągnął się w kącie z przechyloną w tył głową, przybierając postawę ociężałą, która objawiała uśpienie wszelkich władz umysłowych.
Milczenie panowało w kabryolecie przeszło godzinę, a ktokolwiek byłby świadkiem rozwiązania ostatniej sceny, mógłby wnieść, że ta przyjaźń tak pospiesznie zawiązana, rozchwiała się na zawsze. Stefan bowiem według wszelkiego podobieństwa nie da się już podchwycić uprzejmością tego dziwaka, który zdawał się nią hojnie szalować jedynie dla tego, ażeby tém dotkliwsze zadawać ciosy.
Takie było przynajmniéj zdanie Stefana, który nie liczył na zabiegi naboba, jakiemi ten bez wysilenia potrafił w jednéj chwili zmienić toż zdanie. Umiał on wytłomaczyć się z taką układną uprzejmością, że ta kilkakrotnie spowodowała Stefana do wynurzenia mu szacunku, jako człowiekowi z wyższém ukształceniem, który sam siebie potępiał i przepraszał za każde niedorzeczne obejście.
A przytém, pod grubijańskiém i wyzywającém niedowiarstwem, którém się chełpił nabob, jego szlachetny charakter przebijał się tak często pomimo jego wiedzy, że z łatwością można było przejrzéć jego wzniosłą duszę, umysł wyborowy i tkliwość posuniętą do téj delikatności, która nie bywa zwykle udziałem dojrzałego wieku.
Stefan pomimowolnie podlegał wpływom Monlalla i dziwił się, że gniew jego zajadły znikał przy najlżejszym powiewie zmiany.
Rzeczywiście ten człowiek postępował z nim jak z dzieckiem. Stefan się unosił, czynił sobie wyrzuty i wśród najsilniejszego gniewu uspakajał się, ujęty ponętę uśmiechu, słówkiem, drobnostkę.
Pomiędzy stacyę Gravel i Laval, nabob poróżnił się z nim trzy lub cztery razy, a przecież zbliżając się do ostatniego miasta, możnaby ich było uważać za najlepszych przyjaciół. Nabob stopniowo odzyskiwał swoją szczerą otwartość, Stefan zaś lubo odrzucał zasady swego towarzysza podróży, nie odwracał się jednakże od niego za każdém ubliżąjącém słówkiem przeciw płci pięknej wyrzeczoném. Słuchał, spierał się, lubo na stopie żartobliwości nie okazał się wyższym.
Dyliżans zbliżał się do Laval, wyprzedzony wszakże przez zwycięzką brykę.
— Widzisz więc! — rzekł Montałt — że postępiłem bardzo rozsądnie ustępując pojazdu moim czarnym, sam zaś zająwszy miejsce w dyliżansie, natrafiłem na to, czego od dawna szukałem... i ręczę ci panie Stefanie, że cię już nie puszczę od siebie.
— Wszystko co mogę powiedzieć mylordowi, jest to, że twoje dziwactwo posłużyło mi do poznania...
— Eh, eh! — rzekł Montalt — jeszcze się nie raz z sobą poróżnimy przed przybyciem do Paryża... lecz wielki już widzę postęp w twoim humorze... i za dwa lub trzy dni, czy będę rozsądnie lub niedorzecznie przemawiał, ręczę że będziesz mnie słuchał bez gniewu, ponieważ poznasz głos przyjaźni.
— Lecz któż nas zniewala wybierać przedmioty, względem których nie możemy się z sobą porozumiéć?
— Mój drogi Stefanie... właśnie téż dla tego że ciebie kocham, postanowiłem cię nawrócić... Bolesno mi jest widziéć przyjemnego młodzieńca jakim jesteś, przejętego zasadami prostoty mieszczańskiéj... otóż... nie zabronisz mi wyznać ci, że postępowanie twoje w tym pałacu którego nie wiem nazwiska...
— Mylordzie... mylordzie, przez litość!.. przerwał Stefan.
— Przeciwnie zaś... w wiekach rycerskich podobne postępowanie byłoby bardzo właściwe... lecz dziś, nasze dziewczęta przekładają obejście śmielsze... szczęściem że nie zbywa na aniołach we Francyi... znajdziemy przy nich pociechę.
Stefan zaprzeczył westchnieniem.
Nie szukając daleko — rzekł Montalt mamy tu bardzo blizko dwie dziewczątka, jakie rzadko kiedy zdarzyło mi się napotkać... mnie, który tyle krajów zwiedziłem. Cóż powiesz o ich buziakach młody trubadurze?
— Jeszcze ich nie widziałem.
— Doprawdy! — zawołał Montalt — ty jesteś królem wiernych kochanków...
Rzeczywiście zaś, że one ukrywają się jak małe zalotnice któremi są niezawodnie... a ponieważ mnie nic nie zobowiązuje do spuszczania oczu, przeto spojrzałem na nie kilkanaście razy od Rennes... Ab! mój drogi przyjacielu! trudno mi uwierzyć aby twój anioł i jéj siostra, mogły w części być tak dorodnemi jak te dwie dziewczynki.
Stefan wzruszył ramionami.
— Powiadam ci że to są perły... a jakie szczególne istoty... trudno sobie wyobrazić... raz bowiem widzę ich duże oczy zaczerwienione od łez, to znów spostrzegam pieszczotliwy uśmiech około ich usteczek różanych... płaczą jak Magdalena... śmieją się jak trzpioty... zgoła czy płaczą, czyli się śmieją, zawsze są zachwycające... cierpliwości... skoro w Paryżu staniemy, spodziewam się im bliżéj przypatrzéć...
— Jak to? — zapytał Stefan z wyrzutem.
— Eh! mój przyjacielu — zawołał nabob, twoja surowość zamienia się w śmieszność... jeżeli nie ja, to jaki student albo kupczyk... student i kupczyk pohulawszy z niemi przez miesiąc, pozostawią je na bruku... ja zaś po tygodniu spędzonym wśród przepychu i szampana, oddalę je szczęśliwemi i bogatemi... któryż z nas byłby dla nich lepszym?
— Lecz jeżeli są cnotliwe?...
Nabob parsknął śmiechem.
— Chciałbym sobie przypomniéć komedją, w któréj występuje p. Filint podobny zupełnie do ciebie, lecz na honor nie mogę go upatrzéć... Macie obaj zapas słów, lecz tylko słów i do tego nudnych: cnota, niewinność, anielska, niebianka... i t. d... gdyby była sprawiedliwość w niebie, powinienbyś od rana do wieczora uwieńczać skromność dziewic.
Zatrzymawszy się, pochwycił nagle ramię Stefana.
— Patrz!... — zawołał — oto obie teraz....
Dziewice w téj chwili podniosły opony dla odetchnienia świeżém powietrzem, i ukazały swoje uśmiechające i powabne twarzyczki; lecz gdy Stefan się odwrócił, już bryka zniknęła za rogiem ulicy.
Montalt tupnął nogę z niecierpliwości.
— Kochankowie platoniczni — pomruknął — mają oczy żeby nie patrzyli i uszy żeby nie słyszeli... naumyślnie się spóźniłeś ażebyś ich nie widział, tak dalece obawiasz się przeniewierstwa... lecz mniejsza o to... nie można przecież dokazać wszystkiego od razu... obaczemy...
Dyliżans zatrzymał się w starym mieście przed posępnym domem, gdzie była oberża, w której Montalt i młody malarz razem wieczerzali, a przy stole poróżnili się tylko dwa lub trzy razy. Montalt pił za zdrowie Djany, Cyprjany, a nawet za zdrowie Pyllada Rogera.
Następnie Stefan udał się na spoczynek do swojego pokoju. Przez cały dzień był pod wpływem omamienia, teraz zaś będąc samym, usiłował pozbawić Montalta świetnego uroku i sadzić go krwią zimną.
Montalt nie mógł być zbadanym; obraz jego wyzywany przez Stefana, okazywał się w umyśle jego bardziéj lotnym i dziwacznym, jak sama rzeczywistość. Nadaremnie chciał ustalić to widmo niedające się pochwycić; widział bowiem naboba zarazem dobrym i złośliwym, wspaniałomyślnym i okrutnym, szczerym i kłamcą, słowem, przedstawiał mu się z tysiącznemi sprzecznościami; kochał go, złorzeczył mu i obawiał się, bo nabob prawie go już do tego stopnia pokonał, że przestał myśléć o Djanie i Penhoelu.
Stefan przechadzał się po swym pokoju, przebiegając pamięcią wszystkie przemiany téj długiéj rozmowy, która go kolejno zatrważała, zniechęcała, lub zachwycała; w tém zatrzymał się nagle, gdyż ktoś silnie do drzwi zastukał.
— Znów coś nowego... czego żądasz Mylordzie?
Lecz glos dający się słyszéć zastanowił Stefana, bo nie pochodził od naboba.
— To ja Stefanie! — zawołano po chwili — otwórz prędko... jestem bardzo strudzony...
Stefan poskoczył nie wierząc swoim uszom i otworzył drzwi... a Roger rzucił się w jego objęcia.
— Już!... — wyrzekł młody malarz, gdy odzyskał mowę po pierwszém wzruszeniu.
— Mój biedny przyjacielu! — odpowiedział Roger — trafnie odgadłeś... wyprawiono mnie jak i ciebie... lecz bądź spokojny... dopełniłem twego zlecenia... przed odjazdem napisałem długi list do Cyprjany i Bóg mi świadkiem, że więcéj w nim mówiłem o tobie jak o sobie.
— Dziękuję ci — rzekł — lecz czyliż można było pomyśléć, że moje obawy tak prędko sie urzeczywistnią... Ty Rogerze... którego wszyscy tak kochali...
— Tak, wiem że mnie kochali, i nie mam też urazy do państwa, gdyż oni mnie bronili przeciw nienawiści obcych... lecz teraz oni są słabszemi... i to co mnie najeięcéj zasmuca Stefanie, to to, że nie jesteśmy tam obecni ażeby czuwać nad naszemi ukochanemi...
— Czyś się czego dowiedział od czasu mego wyjazdu?
— Opuściłem Redon we — dwie godzin po tobie... lecz w ciągu tych dwóch godzin rozmawiałem ze starym Géraudem... Zdaje się, że interessa Penhoelów są w bardzo smutnym stanie. Géraud lubo nie wyznał mi wszystkiego, gdyż jego dyskrecja wyrównywa jego poświęceniu... to jednakże opowiadanie jego daje wiele do myślenia... wyobraź sobie, że Penhoel zmuszony jest i to od dawna pożyczać od starego oberżysty.
— Oni go zniszczyli — poszepnął malarz.
— Tak, oni go zniszczyli — powtórzył Roger — i mocno mnie to udręcza, że Cyprjana i Djana nie mają innego przytułku, jak przy Remigeuszu Penhoelu.
Dwaj przyjaciele siedząc obok siebie na łóżku, umilkli na chwilę, pogrążeni w posępném zadumaniu.
— Lecz zdala troski! — zawołał nogle Roger powstając: — Penhoel ma kilka miesięcy czasu do wykupienia dóbr zastawionych... przez ten czas będziemy pracowali... i jeśli nam Bóg dopomoże, córki Jana Penhoela nie będę potrzebowały cudzej opieki... ale... każ mi dać wieczerzę, gdyż straciłem w drodze ostatni grosz, a jeść mi się chce wilkowi.
Stefan zadzwonił, Roger zasiadł przed szczętkami wieczerzy podróżnych.
— Jeszcze nie jest tak źle — mówił naładowanemi usty — i winienem podziękować przypadkowi, że mnie z tobą połączył... gdybym ciebie tu nie zastał, byłbym zgubiony... nie mógłbym się ruszyć ani naprzód ani w tył... zostawiłem bowiem zegarek w pałacu, a mój ubiór myśliwski nie wart luidora... niech żyje kuchnia traktierni! wszystko jest obrzydliwe, a przecież się zjada z przyjemnością.
— Pomówmy o tém co się dzieje w pałacu — mówił Stefan.
— Bynajmniéj... potrzebuję całéj odwagi ażeby dokończyć kotlety... naléj mi wina... biedny Stefanie, może ciebie gniewa moja Wesołość... lecz nie uwierzysz, jak mnie to cieszy żem ciebie spotkał... podróż moja była bardzo przykrą... z Redon do Rennes odbyłem ją częścią konno, lub pieszo, a nawet i na wozie... Mniemałem że ciebie w Rennes dogonię, lecz dyliżans odjechał już od dwóch godzin... wsiadłem więc do małéj bryki, która mnie zawiozła do Vitré. Tam ta sama historja... jużeś odjechał... miałem jeszcze dwa talary... nająłem konia... biédne bydlę... galopowałem na nim przez sześć godzin... o cztery mile od Laval, padł podemną wierzchowiec i pozostawiłem go w karczmie... cztery lieu to nie wielkie rzeczy... przybyłem tu... uściskałem ciebie... zjadłem wieczerzę... a teraz na ciebie koléj!
Opowiadanie Stefana nie długo zapewnie trwało, gdyż w pół godziny potém, nasi dwaj przyjaciele spali razem na jedném łóżku.
Nazajutrz zrana, służący miejscowy zastukał do drzwi zawiadamiając Moreau, że Mylord oczekuje na niego ze śniadaniem.
— Co to za jeden ten Mylord? — zapytał Roger.
— To ten osobliwy człowiek, o którym ci wczoraj mówiłem — odpowiedział Stefan.
— Ab! ah! nieprzyjaciel szlachty, Bretonów i kobiet!... naczelny wódz wojsk króla Bóg wie jakiego... bardzo bym rad z nim się zapoznać.
— Nic żartuj sobie! — przerwał Stefan kabryolet jest przez niego najęty, a w dyliżansie pełno... jeżelibyś nie miał szczęścia podobać mu się, możesz być pewnym, że pozostaniesz w Laval.
Młodzieńcy ubrawszy się zeszli do salonu.
— Mylordzie — odezwał się Stefan — ośmielony dobrocią, jaką mi dotąd raczyłeś okazywać...
Mylord ująwszy jego rękę potrząsnął silnie.
— Niech ciebie diabeł porwie! — zawołał — wczoraj wieczór mówiłeś ze mną do rzeczy... czyż noc jedna mogła ciebie zmienić do tego stopnia, że występujesz dziś z nudnemi ceremonjami... lecz któż to jest? — Stefan odwrócił się z uśmiechem do Rogera.
— Mam honor przedstawić Mylordowi Pyllada...
— Oh! oh! — odezwał się wesoło Montalt — czy prawdziwego Pyllada?
— Prawdziwego!
— Towarzysza przechadzek poetycznych po wielkiéj alei kasztanów... dziecię romantycznego zamku... kochanka drugiego anioła! pana Roger... znam ciebie przynajmniéj z imienia... bardzo rad temu jestem... zamiast dwóch, będzie nas trzech przyjaciół.
Podał rękę Rogerowi który bardzo się cieszył z tego przyjęcia serdecznego i żartobliwego zarazem. Roger bardziéj jak Stefan był usposobiony do zawierania przypadkowych zwięzków; a przy końcu śniadania zdawało się, że to była rodzina składająca się z dwóch synowców nie bardzo posłusznych i z wujaszka zbyt młodego, ażeby do nich przemawiał jak poważny i surowy opiekun.
Puszczono się w drogę pod szczęśliwemi wróżbami po wysadzeniu kilku korków szampana; skutkiem czego, nasi trzéj podróżni byli w nadzwyczajnie dobrym humorze i przez cały dzień można się było nasłuchać mnóstwa pięknych rzeczy w kabryolecie dyliżansu.
Roger, być może dla tego że już był uprzedzony, nie okazał zbytecznego oburzenia przeciw niedowiarstwu Montalta we względzie uczuć. Siedział pomiędzy Stefanem i nabobem, i gdy ci rozprawiali, on ważył zdania. Lubo częściéj przyznawał słuszność Stefanowi, jednakże winniśmy dodać, że dogodna moralność Montalta, trafiała niejako do głębi jego natury, cokolwiek zmysłowéj i słabéj.
Przeciwnie Stefan, był stałym jak skała; cała wymowa naboba rozpraszała się o jego bohaterską cnotę.
Bryka pokazywała się czasami na stacjach wyprzedzając cięgle dyliżans, a Montalt wtedy przypatrywał się uważnie jéj pasażerom. Roger także z zajęciem tam wzrok kierował, gdyż nabob w żywych barwach przedstawił mu kapelusiki słomkowe; lecz właśnie od chwili jak Roger wsiadł do kabryoletu, opony u drzwiczek bryki ciągle były spuszczone i Roger pomimo szczeréj chęci, nie miał sposobności ani razu dostrzedz zachwalanych piękności.
Dzień zszedł jak najprzyjemniéj, gdyż nabob pomijając swoje ulubione paradoksy, potrafił zajęć uwagę słuchaczy opowiadaniem dziwacznych zdarzeń, zdolnych obudzić ciekaw ość nawet najobojętniejszych. Widział on tyle rzeczy w ciągu swojéj tyloletniéj podróży, że bajeczne legendy indyjskie, przechodząc przez usta jego, obudzały do wysokiego stopnia ciekawość, a szczególniej gdy skreślał śmiałemi zarysy obyczaje nieznane tych stref oddalonych, gdzie spędził połowę życia swego; dwaj młodzieńcy słuchali go niewzruszeni z otwartemi usty.
Minąwszy Alençon, Dreux, Mortagne i gdy się już zbliżali do kresu podróży, Stefan i Roger pomyśleli o rozłączeniu i zasmucili się. Mylord być może zajęty był tąż samą myślą, gdyż od kilku minut zachowywał milczenie, przypatrując się kolejno młodzieńcom.
— O czém się pan zamyśliłeś? — zapytał go Roger.
— Myślę — odpowiedział nabob — że oto dwaj dorodni młodzieńcy, szlachetni, rozsądni, mężni, założyłbym się o to... słowem obdarzeni zaletami, które im mogą utorować zawód w świecie... i że ci dwaj młodzieńcy, rozmyślnie przyczepili sobie kamienie do szyn...
— Jakto? — zapytał Roger.
— Czyliż się nie domyślasz, że Mylord powraca do swéj piosnki — odezwał się Stefan — chce nam mówić o naszych ukochanych.
— Tak, to prawda mój drogi przyjacielu... i bardzobym był rad żebym się mylił... Ty naprzykład Stefanie masz talent... jestem tego pewny...
— Pan jesteś zbyt łaskawym...
— Pozwól mi skończyć... ty zaś Rogerze jesteś dowcipnym chłopcem, i twój charakter ujmujący zjednałby ci przychylność wielu... Wyznaliście przedemną że jesteście ubogiemi, słuchajcie mnie z uwagą... rozpoczniecie walkę, któréj wypadkiem będzie wasza pomyślność lub niedola... gdy się sposobiemy do boju, jestże to czas krępować sobie ręce i nogi?...
— Jest to chwila, W któréj należy przybrać godło — przerwał Stefan — cóś takiego, coby nami kierowało w dobrém powodzeniu i dodało odwagi w nieszczęściu... my nie jesteśmy filozofami mylordzie... jesteśmy pełni przesądów wiesz o tém dobrze... Zrobienie losu nie byłoby dla nas celem, gdybyśmy go nie mieli podzielić z drogą istotą.
Roger uścisnął rękę Stefana, w dowód jednozgodności w sposobie myślenia.
— Otóż to sęk!... — odrzekł Montalt — że zawsze serca szlachetne podpadają tym błędom... i gdybym miał nawrócić pewnych paniczów, którzy każdą rzecz zwykli roztrząsać matematycznie, załatwiłbym z nimi niezwłocznie czynność moją... lecz z wami to co innego... jednakże raczcie mi odpowiedziéć czy macie we mnie zaufanie?
— Bezwątpienia! — zawołali jednogłośnie.
— A więc upewniam was, że miłość jaką wy sobie wyobrażacie, stanowi zawadę wstrzymującą wszelki popęd, jest to brzemię przygniatające działalność, trucizna niszczącą i zabijająca.
— Lecz ja w sobie co innego czuję!... zawołał Stefan przyciskając rękę do serca — miłość jaką ja pojmuję, stanowi bodziec dla odwagi, — lekarstw o dla duszy która słabieje, oraz podporę dla woli, którąbyśmy się kierować nie byli zdolni w chwili upadku.
— Dzieci... dzieci... — poszepnął Montalt surowo — mówiłem o kamieniu, który nieszczęśliwy zawiesza sobie u szyi ażeby się utopił... ze wszystkich kamieni, najcięższym i najdotkliwszym, wierzajcie mi, jest ubóstwiana kobieta.
Stefan wiedział teraz sposób, jakim może zakończyć rozprawę bez celu prowadzoną:
— Przemawiasz pan jak człowiek, który doświadczył smutnych kolei losu — odpowiedział.
Nabob podskoczył jakby usiadł na ostrzu sztyletu.
— Pomimo naszéj cnoty, mamy także zły wiarę w sobie, mój młody przyjacielu — odezwał się z niecierpliwością. — Czyliż ci mam jeszcze raz powtórzyć: żem nigdy nie kochał... jeżeli chcesz na to dowodu... to jest najlepszy, żem się dorobił bogactw... lecz byłem świadkiem tylu przykładów... widziałem tyle serc mężnych zniweczonych i skruszonych...
Podniósł rękę do czoła i zdawało się że chce cóś mówić, lecz głowa jego opuściła się na piersi i zachował milczenie Po kilku minutach, znów podniósł oczy; posępność znikła z jego rysów i zastąpioną została wesołością udzielającą się.
— A więc moi synowie! — zawołał — zachowajcie swoje ułomności... oczywistém jest, że wasza wspólna choroba nie może być leczoną gwałtownemi środkami... potrzeba dyety... ja będę waszym lekarzem pomimowolnie... a tém czasém należy się zająć waszym losem....
Stefan i Roger spojrzeli na niego nie śmiejąc go zapytać.
— Mój marszałek pojechał naprzód do Paryża — rzekł Monlalt — i zdaje się że go zastaniemy na poczcie, gdzie będzie na mnie oczekiwał jak to jest jego obowiązkiem... powinien był kupić dla mnie pałac... cóś bardzo pięknego... mniejsza o wartość... potrzebować będę malarza do przyozdobienia moich salonów...
— Ah! mylordzie — odpowiedział Stefan z uczuciem — jestem dopiero początkującym i pan nie widziałeś mojéj roboty...
— Ja powiadam że masz talent... czybyś mi chciał odmówić?
— I ja ręczę że ma talent — zawołał Roger ujmując rękę Montalta — pan masz szlachetne serce mylordzie... i jeżeli Stefan ci odmówi, pogniewam się z nim na prawdę.
— Przyjmuję — odezwał się malarz z cicha.
— A ja ci dziękuję mój przyjacielu... co do naszego wesołego towarzysza Rogera...
—Ah! w istocie — przerwał Roger wzruszając głową — mylord bardzoby wielki talent okazał, gdyby poznał do czego jestem zdolny... bo nie umiem nic a nic...
— To tylko leniwcy podobnie mówią panie de Launoy... jeżeli zechcesz przyjąć przy mnie jako przy twoim przyjacielu obowiązki, to potrzebuję koniecznie sekretarza...
Roger miał łzy w oczach; nabob zaś zdawał Się być bardziéj wzruszonym od niego.
— Wiem dobrze — mówił z pomieszaniem pochodzącém z najczystszego źródła delikatności — że młodzieniec dobrze urodzony... przywykły do życia... Lecz powtarzam panu... że przedewszystkiém jestem jego przyjacielem...
— Mylordzie, Mylordzie! — przerwał Stefan — przekonywasz się pan że Roger przyjmuje, i że jest równie z tego szczęśliwym jak ja, że się nie roztoczymy z tobą.
— Czy tak rzeczywiście! — zawołał nabob z radością — nie wiem jak mam wam podziękować moi przyjaciele... teraz nie oddałbym za 1,000 gwinei dobréj myśli jaką powziąłem aby podróżować w dyliżansie. Ah! wy będziecie moimi synami i braćmi... i jeżeli zechcecie, nigdy się z sobą nie rozłączymy.
— Nigdy! — powtórzyli Stefan i Roger trzymając za ręce Montalta.
Dyliżans zatrzymał się przy rogatkach Passy. Bryka która go ciągle wyprzedzała, stanęła już tam przed chwilą i obecnie przetrząsali ją strażnicy. Oba pojazdy tak blisko siebie stały, że drzwiczki bryki były oddalone od drzwiczek kabryoletu na parę stóp zaledwie. Opony ukrywające dwa małe kapelusiki słomkowe, były starannie zaciągnięte; lecz w chwili gdy bryka ruszyła z miejsca, i gdy dyliżans był z kolei przetrząsanym, kształtna rączka podniosła oponę i dwa papierki zręcznie wyrzucone, upadły pod nogi trzem podróżnym.
Moniak je podniósł.
— Nakoniec — zawołał — dały nam znaki życia! — wiedziałem dobrze, że nasze spojrzenia nie były daremne.
Spojrzawszy na oba papiery, okazał śmieszne niezadowolenie.
— Oh! kobiety... kobiety!... — rzekł — zawsze przewrotne i dwuznaczne... przecież ja na nich spoglądałem... a one was wybierają...
— Nas? — zapytali razem młodzieńcy.
— Dowiedziały się o waszych nazwiskach mówił daléj nabob — od konduktora w Laval albo w Alençon... to co jest pewném, ze Wasze nazwiska są na adressach.
Na jednym z biletów było: do pana Stefana Moreau — na drugim: do pana Rogera de Launoy.
Gdy je odpieczętowali, zawierały tylko te wyrazy:
„Tego wieczora o ósmój przed kościołem Panny Maryi.”
Bilety były podpisane jednakowo, tylko odmienny rękę: Dziewice nocy.
Gdyby Stefan i Roger opuścili pałac dniem później, ten wyraz dziewica nocy, byłby im uczynił dotkliwe wrażenie. Przypomnieliby sobie legendę smutny i miłą zarazem, którą Cyprjana i Djana tak często śpiewały: byliby pomyśleli o dwóch utopionych dziewicach.
Lecz oni o niczém nie widzieli, gdyż po raz ostatni widzieli Djanę i Cyprjanę tańczące wesoło w ogrodzie. Pod tą tajemniczą nazwą nic nie uważali, nad wyzwanie jakiéjś zalotnicy i początek awantury.
— Dziewice nocy!... — poszepnął nabob — to brzmi bardzo pięknie... jest to czysta poezja... jednakże zdaje się, że te dziewczęta nie znają obyczajów paryzkich, mniemając że wszyscy przechadzają się około kościoła katedralnego jak w ich miasteczku... lecz mniejsza z tém... dowodzi to tylko, że jesteście szczęśliwymi nic dobrego...
— My tam nie pójdziemy — rzekł Stefan.
Roger skrzywił się nieco.
— Brawo! — rzekł Montalt — don Kiszot lepiéjby się nie wyraził.
— Nie uważałbym nic w tym złego... — zaczął Roger.
— Być może o téj godzinie — szepnął mu do ucha Stefan — Cyprjana odczytuje twój list z płaczem.
— Nie pójdziemy! — powtórzył śmiało Roger.
— A więc ja pójdą... — odezwał się nabob.
W kilka chwil potém, dyliżans wjechał na dziedziniec pocztowy, gdzie pan Jones, marszałek dworu mylorda, oczekiwał na swego pana w czarnym fraku i ze zdjętym kapeluszem.
Roger, Stefan i nabob wsiedli do wykwintnego pojazdu, którego konie uniosły ich galopem na przedmieście ś. Honorjusza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.