Gwałtu, co się dzieje!/Akt II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gwałtu, co się dzieje! |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom III |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom III |
Indeks stron |
Lu lu, lu lu, luluniu.
Lulaj, lulaj, Maciuniu.
Aj, aj, ratuj!
Cóż tam?
Oczko, oczko, oho.. oho... zjedzże diaska! jużem spuścił.
A daléj?
Tak, widziś... oho!...
Waśćbo porzesz, u licha!
Tlośkę tylko.
Oddaj, oddaj; to mi do nauki! tfy!
Ja umiem.
Nie umiesz. Ale dajmy teraz temu pokój; o ważniejszych rzeczach mam z tobą pomówić.
A wolnoź o nich mówić? nie będzie się Imość gniewala?
Co mi tam Imość!
Aj!
Czegoż krzyczysz?
A ty tchórz?
Juźto moja taka natula.
Nie bój się.
Źebym tylko mógł.
Nic ci nie będzie.
Aleźboto moja źonka baldzo niegźećna.
Póty ich panowania.
Blaciśku, dla Boga, co ty mówiś?
Słuchaj. — Przyjechał tu pan Doręba.
Kto? Dolęba? Dolęba? ten Dolębećka?
Ten sam.
Ten, co mnie byl z ćólenkiem wywlócil?
Co to mnie byl laz w nocy nastlaśyl, źe mnie potem fabla śeść tygodni śamotala?
Ten sam.
Ten śalawila niegodziwy?
Był Towarzyszem Pancernym.
Pancelnym? plośę ja kogo! pancelnym?
Żwawy się chłopak z niego zrobił.
Ćegoż on tu chće?
Chce nas oswobodzić.
Blaciśku, ja tluchleję.
Nic nie pomoże, trzeba działać.
Blaciśku, ja zemdleję.
Nic nie pomoże. Idź powiedz o tém Błażejowi.
Nic nie pomoże, gdzie drwa rąbią tam trzaski lecą.
Bylem nie był tźaską.
Pode Lwowem nie tak było, a przeciem żywy.
Nadto jesteś odwaźny; tylko pomialkuj...
Ani słowa! (Oglądając się). Tylko się nie bój; idź śmiało, powiedz mu o wszystkiém i z nim razem udajcie się do znaczniejszych mieszczan, i zaproście ich, aby zeszli się tu do mnie.
Aj! aj! aj!
Małą furtką przez ogród wejść mogą.
Aj! aj!
Nasze panie pewnie swoim zwyczajem wkrótce wyjdą i nie wrócą jak w nocy; mamy czas i sposobność.
Ty nie wieś, jaka moja źonka zazdlośna o mnie.
Wśystkim powiada, źe ja głupi, aby odstlęćyć.
Co to szkodzi.
Zawśe muśę być pśy niéj na kaźde zawolanie, kiedy jest w domu, aby jéj sluźyć.
Właśnie też jéj teraz niema i potém nie będzie. No idź, idź.
Blaciśku, ty mnie zgubiś.
Nie zgubię, od przędzenia uwolnię.
Ach, toby dobźe było!
Idźże, u diaska!
To juź pójdę. — Ale Maciuś będzie plakal. —
Odnieś go i krzyknij tam na którego z parobków, niech go pokołysze.
Ho! ho! Mościa Urszulo! teraz inaczéj gadać będziemy; jednego kroku nie ustąpię.
Zawsze z założonemi rękoma.
Dopiérom, serdeńko, robotę położył, dalibóg dopiéro.
Słuchaj i uważaj co powiem.
Obie uszy na twoje usługi.
Kasia przyszła już do lat, gdzie o mężu myśleć należy.
Tak, myśleć należy.
Tak, pochwał.
Widzę, że jest już w stanie domem rządzić i że będzie umiała utrzymać swego małżonka w przyzwoitych karbach wierności, pilności i nieograniczonego posłuszeństwa.
Słowo w słowo i ja tak myślę: będzie w stanie domem rządzić — niema wątpienia. I utrzyma w karbach — dobrze Waszeć mówisz.
Trafia się jej człowiek znakomitych przymiotów, głębokich zdolności, młody i lubo podubożałego ale znakomitego rodu.
Byle nie...
Ciszej! — słowem, Filip Grzegotka.
Ale zmiłuj się, uważaj...
Ciszej, mówię!
Ja na to nie zezwolę.
Ja mówię, serdeńko, że zapewne na to nie zezwolisz, i że taka i moja rada.
Czy się pytam o radę?
Nie pytasz się? to ja nic nie powiem. — Myślałem, że się pytasz.
I cóżbyś mógł powiedzieć.
Nic, wcale nic, serdeńko.
Naprzykład?
Będziesz mnie łajać.
Nic nie szkodzi, chcę wiedzieć.
Ośmielam się więc przedstawić twojej rozwadze, że Filip Grzegotka nie jest takim, jakiegoby sobie można życzyć na męża dla Kasi.
Ależ proszę cię...
Ja mówię, że jest takim.
Ha! więc może i jest takim.
Nie może, ale pewnie.
Tylko uważaj....
Ja mówię, że nie może ale pewnie.
Ha, więc pewnie jest takim, jakiego sobie życzyć można.
Jesteś więc mego zdania?
A jestem.
Bo jeżeliby to miał być człowiek złych obyczajów.
Nienajlepszych, nienajlepszych.
Zawsze nic nie robi.
Jeżeli oszczerca, jeżeli plotka...
Jak stara ba ..ba..ba..ba, i jaki!
To nie byłabym za nim.
I ja nie, — o, wcale nie.
I jakże wam tu wierzyć? raz tak, raz siak, raz jesteś za nim, raz przeciw niemu. Otóż to wszyscyście tacy — za grosz zdania, za grosz zastanowienia, stałości, rozsądku — każdy gada, byle gadać; sprzeciwia się, byle się sprzeciwiać — powiedz sam jak mówiłeś?
Serdeńko, ja już nic niemówiłem. O mój dobry Boże! odbierzże mi język, bo już nie wiem, co z nim robić.
Dąsasz się?
Ja? ja dąsam się? dalibóg że nie.
Może niechcący — przepraszam cię serdeńko (chce ją uściskać).
No no, bez tych czułości. Kasię zatém wydamy za Filipa.
Kiedy taka twoja wola.
I twoja.
Nie, nie moja, kiedy Waszeć prawdy chcesz koniecznie. Do czego też ten Grzegotka? ni przypiąć ni przyłatać, ni mieszczanin, ni szlachcic, ni gospodarz, ni wojskowy; je, pije, bąki strzela i kwita. A plotka, a ciekawy jak stuletnia baba...
Co, co, co? jak kto?
Masz teraz! bodajżem oniemiał! alebo Wasze, serdeńko, wybacz czasem, kiedy nie z myśli, ale z nałogu wymknie się jakie niepotrzebne słówko. Miéj uwagę, że kto żyje przeszło lat sześćdziesiąt, trudno, aby w kilku tygodniach odmienił całkiem sposób mówienia.
O Dorębo! Dorębo! Janie Dorębo! szlachcicu! Towarzyszu Pancerny! zmiłuj się nad nami!
Cóż to mruczysz?
Zakrztusiłem się.
Ej, jeszcze, widzę, Waszeci burmistrzostwo nie wywietrzało z głowy. Ale przestrzegam, przestrzegam! Idź, Kasię zawołaj!
Ileżto pracy i mozołu nie kosztuje wykorzenienie dawnych przesądów. Ileż nie trzeba pilności, czujności i stałości kobiecéj do utrzymania porządku, wznoszącego się na męzkim bezrządzie. Ale Osiek musi jakimbądź sposobem uwiecznić swoję sławę koniecznie.
Gwiazdo, pełna splendoru i rozłożystych promieni, panująca nam na niebie naszém! Póki woda w Wiśle płynąć będzie, póty Filip czcić cię nie przestanie. Przychodzi dowiedzieć się pokornie, czy spełnione już jego nadzieje.
Przyrzekłam.
Dzięki ci, dzięki stokrotne — a Tobiasz?
Jest moim mężem.
Prawda, rozumiem; a Kasia?
Posłałam po nią; oświadczę jej w przytomności Waszecinej zamiary Waszeci i moją wolę.
Choćbym się plackiem położył u nóg Waszmości, jeszcze byłbym za wysoki do nizkiego ukłonu, przynależnego dobroci i mądrości waszej.
Lubią cię, Grzegotko!
Oznajmił ci stryj zapewnie po co cię przywołuję?
Oznajmił.
To jest nasz sąsiad, Filip Grzegotka.
Wiem.
Chce się z tobą żenić.
Doprawdy?
Dasz mu więc rękę.
Nie dam.
Nie?
Nie.
Panno Katarzyno, dlaczego nie?
I tak mi w oczy mówisz?
Nie jestżem kobiétą, abym nie miała własnéj woli? dla tegoż mnie niebo wyższością płci udarowało, abym słabszej ulegała? co? ja? na skinienie mężczyzn mam być posłuszną? I to Waszeć, stryjanko, nie tylko cierpieć, ale i radzić możesz? Wszystko się już zmieniło twojemi mądremi prawami, a jedno wybieranie, przebieranie, przerzucanie między nami mężczyznom zostawione będzie? Czemuż my ich miejsca zająć nie mamy? Czemuż oczekiwać, aż który okiem rzucić raczy? Przyjdzie jeszcze czas kiedy stare panny będą w modzie, starzy zaś kawalerowie będą uczyli papugi gadać, kosy śpiewać i mopsy służyć, a po śmierci powiodą małpy do piekieł, jak o pannach niegdyś mówiono. — Nadchodzi czas, w którym o swojém postanowieniu myśleć wypada? dobrze więc, niech wprzód przepatrzę między młodzieżą. Najpierwiej posag, potém urodę, potém rozum, a na koniec dopiéro trzech zwiodę czwartego wybiorę. (długie milczenie.)
Winszuję Waszeci.
Kasiu... ale... pani stryjanko... pani... pani, ale.. jakże?
Nie chcemy nagle stanowić, i lubo wniosek Kasi zdaje się być ze wszech miar rozsądny, godnym nawet nagrody, jednakże do późniejszéj narady wyrok mój odroczyć postanawiam niniejszém postanowieniem.
Czy być może?
Jak tylko tak mówię, to tak być może. Czekaj i spodziewaj się.
Amen!
Teraz chodź Waszeć ze mną, będziesz mi towarzyszył; mamy zejść się wszystkie za miastem i radzić, czyby Osiek nie mógł być fortecą — chodź.
(do Tobiasza) Waszeć zostaniesz przy dzieciach. Ty kochana Kasiu, miej tu wszystko na oku, spuszczam się na ciebie. (odchodzą).
Nie lękaj się, stryjaszku, nie taka ja, jak się wydaję.
To mi nowina.
Koniec to wszystko pokaże.
Zły przykład dla kobiet, jak motylica na owce; jedna, druga, trzecia, jużci i wszystkie. Oj, czasy! czasy!
Ćy juź wyśli? niema nikogo?
Nikogo, tylko dzieci i ja pod dozorem Kasi, ale od niéj drzwi zaraz zamkniemy.
Ostloźnie blaciśku, źmiluj się ostloźnie!
Bylem u Blaźeja i u kilku innych, źalaz tu będą.
Cóż mówili?
Stlaśną mają ochotą, aż dźą!
Nasi już w ogrodzie, można ich wpuścić?
Można, a potem drzwi pozamykajcie; ja idę po naszego patrona. (odchodzi)
Zamykaj, źmiluj się zamykaj!
A wy tchórzem podszyci, jak widzę. (zamyka drzwi)
Wieźcie mi, sąsiedzie, ja pźećuwam, że to się na mnie źmiele. — Ulodzilem się juź pod zlą gwiazdą: źebym w maslo palec wloźyl, to go źlamię.
Proszę! proszę! cicho a śmiało! (Mieszczanie wchodzą po kilku, skradając się, w opończach, po sukniach, któremi się zasłaniają. — W milczeniu ręce sobie podają).
Pozdrawiam Waszeciów!
Witamy! witamy!
Daj nam Boże szczęście.
Daj Boże!
Kiedy rzucę okiem po wystruganych głowach, kutasistych czuprynach, po nosach czerwonych świadczących dostatek domowy; zdaje mi się że tylko proporców nad niemi brakuje, abym widział przed sobą jeden z najdzielniejszych hufców Rzeczypospolitéj. — Ale przebóg! gdy spojrzę dołem, o boleści! o sromoto! w fałdzistych spodnicach wzrok mój tonie. — (powszechne westchnienie) Jakto, w spodnicach chodzicie i śmiecie jeszcze wąsa podkręcać? O mieszczanie Osieka! jakżeście mogli przywdziać oznakę wyrzeczenia się praw waszych, i uznania słabości niegodnej płci waszéj? — stało się! Ale teraz zastanówcie się, czy sami nie jesteście tego przyczyną, czy nie wy to sami związali tę miotłę Bożą — Powiedzcie — nie nadużywaliście władzy waszéj, jako mężowie? byliście zawsze naczelnikami rodziny, a nie srogimi panami w domu? uważaliście zawsze w żonie przyjaciółkę, towarzyszkę życia, matkę waszych dzieci, a nie słabszą istotę, stworzoną do usług i cierpienia? milczycie? Tak jest, widzę, zgaduję zkąd to wszystko poszło — przebierało się miarki, nosił dzban wodę...
Aż się ucho urwało.
Oj! urwało się, urwało.
Tu sęk!
Dobrze mówi.
Co prawda, to nie grzech.
Ja się boję, źe ledwie stoję.
Hej, hej!
Krzyk, odmęt w domu a żona cierpi, cierpi i milczy — aż też nareszcie, co nadto to nadto — niemożność znoszenia daje możność nieznoszenia — powstały kobiety i one teraz rząd, a wy kądziel macie.
Oj kądziel, kądziel, to źeć stlaśna.
Chcę was jednak oswobodzić w nadziei, że wasze nieszczęście przestrogą zostanie i że słabszych szanować będziecie, równie przez uczciwość jak i przez rozum. — Będziecież mnie wspierać?
Będziemy.
Nie odstąpicie?
Nie odstąpimy.
Przyrzekacie stałość w przedsiewzięciu, odwagę w działaniu?
Przyrzekamy.
Stałość.
Odwagę?
Odwagę.
Przyrzekacie?
Przyrzekamy.
Górą żony! górą żony!
W kąt czupryna, na dół wąs!
Niech w cymbałach zadrżą strony,
Dalej żwawo, dalej w pląs!
Górą żony, górą żony!
Niech ich licho porwie!
I ja tak mówię.
Co za nieczułość!
Co za tchórzostwo!
Mówiłem tak pięknie, tak czule, samemu mi serce rosło — myślałem, że w ogień za mną pójdą.
Nie tak trzeba było, z przeproszeniem Waszmości.
Jakże mości Makary?
Ja byłbym do nich tak przemówił: Hultaje! jak mi się który ztąd ruszy, to mu obetnę uszy.
Uciekli, powiedz, uciekli, jak długouszne zające, wstydźcie się.
Ja pewnie mam chęć i odwagę, ale trudno płynąć przeciw wody; sam cóż zrobić mogę? złe swoje położenie pogorszyć, więcéj nic. — Ale radź Waszmość, znaleź jaki sposób; rozkaż co mam czynić, a do wszystkiego znajdziesz mnie ochoczym.
Póki żony nie zasłyszę.
Wszyscyście w ten moment to przyrzekli...
I uciekli.
Ja wróciłem i nie odstąpię, proszę mi wierzyć.
Więc dobrze, jeszcze wszystko niestracone, możemy jeszcze szczęścia próbować. Mam w odwodzie jeden sposób, może nam się uda — ale ręka rękę myje — ja wam, wy mnie pomożecie. Kocham Kasię i mieć ją muszą. Rozumiecie?
We wszystkiém pomagać będę.
Ja w tym domu dłużéj zatrzymać się nie mogę — gdzie tchórz tam i zdrajca — wydany, schwytany, uwięziony i sobie i wam nie pomogę. Wyjść zaś z miasta nie wypada ani mnie, ani Makaremu; zostaniemy zatém ukryci, a wy za nas działać będziecie.
Dobrze, od czegóż zaczniemy?
Zaprowadźcie Kasię do waszego domu i tam ją ukryjecie.
Czy tylko zechce.
Spodziewam się... ale otóż i ona.
W dobrą porę nadchodzisz.
Cóż się tu stało? — Co za hałas?
Zaraz się dowiesz. Makary, ty idź na przeszpiegi, ale z wszelką ostrożnością.
Idź, idź, nie trać czasu.
Ach, cóżto za młodzież teraz!
Kasiu, czy mnie kochasz, teraz daj dowód. Wszelkie moje starania i namowy daremne; głuche na głos rozsądku, zniewieściałe dusze.
Tegom się spodziewała.
A póki rzeczy w tym stanie zostaną, my tu z sobą połączeni być nie możemy.
Cóż czynić wypada? czegóż odemnie żądasz?
Uchodźmy skrycie.
Jakto? skrycie dom porzucać?
Niezaślubiona?
W jednéj dobie nią będziesz.
Gdzie pewność?
Szaleństwo tu panujące długo trwać nie może.
Zapewne, ale i na krótki czas nie chcę być naganną.
Udamy się do moich rodziców i to wtedy dopiéro, jak mi się dziś mój zamiar nie uda.
Czekajmy więc do jutra.
Jutro jużby za późno było — pójdziesz z sąsiadem Błażejem i u niego skrytą zostaniesz. Uda mi się, to dobrze; nie uda, drugie dobrze; ale wtedy już trzeba nam będzie ujść nocą, ujść szaleństwa i wszelkich przeszkód, zostawiając czasowi przywrócenie porządku w tym zaczarowanym zakącie.
Sama, z tobą?
Przyrzekasz, że prosto do twoich rodziców pojedziemy?
Przyrzekam, przysięgam na ostrze szabli polskiéj.
A twój zamiar?
Do tego Waszeć pomożesz.
Już mówiłem; z ochotą.
Napiszę małą kartkę, kilka słów tylko.
Ale jak mnie w waszym domu Agata odkryje?
Nie lękaj się, mój dom, jak wiesz, obszerny, a żona rzadko w nim bywa.
W pierwszéj wiosce na drodze do Sandomierza w gościnnym domu, był jeszcze dziś rano mój kolega Dyzma Bekiesz, jeżeli go zastaniecie, oddajcie mu tę kartkę; on was uwiadomi, co daléj czynić będzie potrzeba.
Nie, nie, bądź Waszeć zupełnie spokojnym w téj mierze.
Kiedyż ja mam pójść?
Téj chwili.
Ale jakże?
Jeśli mię kochasz, żadnego wahania, czas drogi.
Śmiało Kasiu, śmiało!
Staraj się tam być i wrócić jak najprędzéj.
Ile możności.
Wiele ci ufam.
Nie będziesz tego nigdy żałować.
Chodźmy więc.
Idźcie, idźcie Błażeju, ja zaraz przyjdę, tylko wstąpię do mojéj izdebki. (odchodzą — Doręba bocznemi do ogrodu drzwiami — Kasper wygląda oknem — Tobiasz drzwiami od spiżarni, wkradają się powoli i zobaczywszy się przestraszają się wzajemnie).
A zawsze się boisz.
Niby niema ćego.
Sam nie wiem, jak się na strychu znalazłem.
A ja w kulniku.
Ale ja to przez zapomnienie zrobiłem.
A ja ze stlachu.
Zobaćyś blaciśku, źe ty się kiedyś dowojujeś z tą twoją śtlaśną odwagą; zobaćyś; ja ci to pźepowiadam.
Gdzie się Doręba podział? czy tylko go nie schwytano.
Niechby i powiesiono tego lotla, za Piotla co nam napędził.
Co ty mówisz, człowieku? jak go schwycą, to już po nas.
A fe!
Będzie musiał nas wydać.
A fe! gotów moźe powiedzieć, źe ja chodzilem do Blaźeja.
Pewnie.
Czy go djasek tu nadał.
Ja mówilem, ja plosilem.
Jak mię zaczął rozczulać, jak zaczął namawiać...
Takeś mu uwieźyl; ale bylo wieźyć, kiedyś chcial ale na co mnie wplątywać.
Ciszéj! nasze Ichmoście.
A, a gdzieź kądziel? (siadają).
I słuszną masz Waszmość przyczynę.
O bezczelności! o zuchwalstwo!
Kara powinna być przykładna.
To się rozumie.
Będziem sądzić — wszak prawda?
Nieinaczéj: skarzemy i osądzimy. — Ach, któż zgadnąć, któż przewidzieć zdoła wszystkie niebezpieczeństwa, które mu skrycie zagrażają. Powiedz Grzegotko: widziałeś, bronił się niecnota?
Bronił się zawzięcie i z wielką trudnością, obskoczywszy go dokoła, nareszcie schwytano. (Kasper wypuszcza kądziel).
Jabym nie przysięgła czy nasze mężulki o tém co nie wiedzą.
I ja nie; niema im co dowierzać.
Kasprze! patrz mi się w oczy — znasz ty jakiego żołnierza?
Ja ćy znam? zmiluj się źonko, ty wieś, że ja się
źolnieźów baldźo tęgo boję.
A ty?
Jakiego znowu mam znać żołnierza?
Tego, którego schwytano niedaleko mego domu?
Możem go kiedy w życiu i widział.
Pokaże to się, pokaże.
Kasprze, ty mnie znasz.
Jak wlasną lękę.
Pamiętaj! jeżeli co wiesz a nie powiadasz... pamiętaj!
Mnie się zdaje, że aby czasu nie trwonić na próżnych badaniach odrazu wziąść go na pytki.
To dopiero przy drugiém badaniu nastąpi. Nie troszcz się, nie opuszczę żadnego artykułu przywileju naszego. (Agata na czele straży wprowadza Makarego ręce w tył związane — kładzie pałasz na stole i zasiada. Barbara bierze pióro).
A cóżto? czy ja na Łysej górze?
W Osieku jesteś.
Pst!... pytać nam przystoi, nigdy odpowiadać. — Kto jesteś?
Człowiek.
Jak mię nazwano.
Zkąd przy bywasz?
Ztamtąd.
Gdzie idziesz?
Tam.
Jakeś się tu dostał?
Idąc przed siebie.
Co tu porabiasz?
Stoję.
To tylko zwyczajna forma; teraz do rzeczy. (do Makarego) Wyznaj.
Co?
Wszystko.
„Wyznaję“ napisz na dole, tu zostaw miejsce; potém wpiszemy o co rzecz idzie.
Teraz do kary!
Zaraz, jeszcze niedość, zobaczycie, nietylko tyle, więcéj się okaże. (do Makarego). Czy wiesz jaka od kilku tygodni odmiana błogosławiona zaszła w naszém mieście Osieku?
Wiem.
Wiesz, że kobiety rządzą?
Wiem.
Że żaden z mężczyzn tu przebywać nie może, nie poddawszy się ustanowionym prawom?
Wiem.
Wiesz, jaki mężczyznom strój przeznaczony?
Wiem.
Wiem.
Czemuż go nosisz?
Alboż ja nie białogłowa. (mocne zadziwienie, pióro z rąk wypada, długie milczenie)
To być nie może, (siadłszy do Barbary i Agaty) być nie może.
Niema wątpienia.
Więcéj niż pewność.
Pisz!
Co?
Jego wyznanie.
Jego wyznanie fałszywe, głową ręczę.
Niema nic do tego, pisz!
A teraz tu, na boku, pisz „Notabene“ — tak — „punkt do objaśnienia“.
Do objaśnienia.
Teraz wyznaj... (do Agaty) Cóż ma wyznać?
Niech wyzna... (do Barbary) prawdziwie nie wiem.
Niech wyzna, co myśli.
Wyznaj co myślisz.
Myślę, żeście do kądzieli, nie do pióra stworzone.
Litujemy się nad tobą, twojej obelgi nie zapisujemy i przebaczamy.
Że gdzie wy rządzicie, tam gorzej niż w piekle.
Przebaczamy.
Przebaczamy!
Żeście szalone.
Przebaczamy.
Żeście trzy stare, brzydkie baby... (zrywają się)
Karać go natychmiast!
Karać! karać!
Dla Boga! dla Boga! co się dzieje, słuchajcie! truchlejcie! Na potém badanie. Na potém, mówię, tu są lepsi. Wiem wszystko. Gdzieindziéj, sędziowie! gdzieindziéj zwróćcie uwagę i czynność waszę.
Weźcie go! — stare baby? — poczekaj!
Stare, stare jak samo piekło!
Precz z nim!
Czegoż ciągniesz? — czego szturchasz? — czego szczypiesz? kara Boska! (wyprowadzają go).
Odkryłem wielki spisek.
Przebóg! — Agato, straże podwoić.
Bunt mężów.
Jak? co? mów prędzej.
Herszt ukrywa się w mieście.
Herszt? Agato, na gwałt dzwonić! herszt, rzecz straszna!
A hersztem jest: Jan Doręba.
Ten! ten, młody? żwawy?
Ten przystojny, co tu był przed parą laty?
Ten z czarnemi oczyma?
Ten, ten, ten sam!
Ale, nie czarne, tylko niebieskie.
Ależ moja sąsiadko, czarne.
Czarne, niebieskie czy żółte, tu nie o to idzie.
Gdzież się ukrywa?
W jakim celu?
W jakimże innym, jak wzniecenia buntu i przywrócenia dawnego nieładu.
Nie ujdzie kary.
Wprzódy go jednak trzeba schwytać.
Tak prawo każe — rozumiem.
Agato, Barbaro, śpieszcie!
Kilkunastu już mieszczan namówił. — Łączą się z nim, przysięgają na trupiej głowie.
Świty Antoni! a mój Tobiasz?
Podobno.
Mój Kasper?
Mój Błażej?
Niezawodnie!
Wszystkich uwięzić.
Wszystkich, wszystkich!
Na to dość czasu. — Dorębę trzeba ścigać. — Mieli w nocy, to wiem z pewnością, miasto na cztery rogi podpalić.
Przebóg! — nie traćmy czasu — Agato! uderz w twój bęben, niech cała zbrojna siła wystąpi.
Mam nadzieję że nam nie ujdzie.
Spieszcie! walczcie! bijcie! chwytajcie! dla dobra miasta nieście i życie w ofierze, jeśli tego potrzeba, ja was zachęcać będę.
Zobaczymy się, panie Dorębo!
Przysięgnę, że niebieskie nie czarne!