Krumir/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krumir |
Pochodzenie | Pomarańcze i daktyle |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der Krumir |
Pochodzenie oryginalne | Orangen und Datteln |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Zanim się położyłem na spoczynek, opatrzył mi szejk małą ranę na ramieniu, a bluzę moją wziął, aby kazać żonie ją naprawić. W duarze panowało przez całą noc tak wielkie ożywienie, że spałem bardzo mało.
Rozmawiano o blizkiem polowaniu na lwa i o czynach bohaterskich, jakich zamierzano przytem dokonać. Meszeerowie, mając nas teraz przy sobie, zrobili się naraz bardzo odważnymi i przędsiębiorczymi myśliwymi.
Zaledwie zbudził mnie głośny pomruk porannej modlitwy, wszedł znowu szejk, aby mi donieść, że wszystko przygotowane do wyruszenia.
— Czy Krumir idzie także? — spytałem.
— Nie; wiesz, panie, że mu nie wolno opuszczać obozu.
— A jednak, wolałbym widzieć go przy nas.
— Czemu, emirze?
— Czy jesteś pewien, że podczas twej nieobecności nie przedsięweźmie czegoś niedozwolonego?
— Dał przecież słowo.
— Nie dotrzyma go tak samo, jak złamał je u Sebirów. W sercu jego mieszka fałsz, a na jego wargach siedzi kłamstwo.
— Przyrzekam ci, że ludzie, którzy zostaną, będą go dobrze pilnowali. Córka Alego en Nurabi i jego koń będą przed nim bezpieczne.
— Bardzo zależy mi na tem, żeby się tak stało. Chodźmy!
— Czy pojedziesz na swoim ogierze?
— Tak.
— Pozwól, że dam ci jednego z moich koni. Pan z grubą głową lubi rzucać się na konia, by zabić jeźdźca. Twój ogier zbyt drogocenny na to, żeby zostać rozszarpanym.
— Nie mam zwyczaju konno na lwa polować, aby przed nim łatwiej uciekać. Z siadam zwykle i czekam na niego stojąc. Dzięki ci za twoją dobroć, ale pojadę na moim koniu. Ilu bierzesz wojowników?
— Połowę moich ludzi.
— W takim razie ja podzielę także Sebirów. Połowa będzie nam towarzyszyć, a reszta zostanie w obozie dla pilnowania, żeby Krumir nie zrobił czegoś złego.
— Godzę się na wszystko, co postanowisz, emirze. Jesteś moim bratem i przyjacielem, ocaliłeś nas od abu ’l afrida i jego żony, pragnę więc, żebyś rozstał się z nami w miłości i pokoju.
Wyszedłszy z namiotu, spotkałem szejka Alego en Nurabi, wykonałem z nim omówione teraz zarządzenia, poczem wyruszyliśmy w towarzystwie około dwustu Beduinów.
Ślady lwa znaleźliśmy bardzo prędko. Iść za nimi było łatwo, gdyż utracił bardzo dużo krwi. Mimoto wlókł wielbłąda jeszcze z pięćset kroków, zanim wypoczął trochę po tym wysiłku. W tem miejscu zobaczyliśmy wielką kałużę krwi, co sprawiło nam wielkie zadowolenie.
— Trafiliście go więc nie tak źle, jak początkowo przypuszczałem — rzekłem do Anglika. — Ta masa krwi, którą utracił, każe przypuszczać, że rana nie jest wcale lekka.
— A mimoto miał dość siły, by wlec dalej wielbłąda — zauważył Percy. — Czyżby doniósł go aż do swego legowiska?
— Wątpię. Lew, jeśli żyje en familie, ma zwyczaj wychodzić na żer w towarzystwie. Lwica idzie za nim z małemi, jeśli już chodzić umieją, zatrzymuje się w odpowiedniem miejscu i czeka na jego powrót z łupem. W ten sposób nie potrzebuje lew tak daleko wlec swej zdobyczy. Tu odbywa się wspólna uczta, poczem rodzina wraca syta do legowiska. Kości i odpadki mięsa, jeśli zostaną, dostaje szakal, hyena albo sęp. Jedźmy dalej!
Dalsze ślady prowadziły ku ciemnemu pasowi, który, gdyśmy się doń więcej zbliżyli, okazał się grupą rzadkich i zmarniałych zarośli fig i tamarynd. Meszeerowie chcieli w nie wtargnąć, lecz ja nie dopuściłem do tego, wołając:
— Stać! Nie wiemy, co się znajduje w zaroślach. Zaczekajcie, dopóki nie wrócę!
Objechałem krzaki z Anglikiem tak, że on udał się na prawo, a ja w lewo. Spotkawszy się za krzakami, natrafiliśmy tam na ślady lwicy i dwojga młodych. Trop był podwójny. Dawniejszy prowadził do zarośli, a świeższy z zarośli i z powrotem. Było więc jasnem, że lew ukrywał się tam jeszcze, nie mogąc z powodu rany pójść za rodziną do legowiska.
Wróciwszy do Beduinów, kazaliśmy im obstawić całe zarośla i wypuścić zabrane psy, aby lwa wypłoszyły. Psy, które dotychczas z trudem wstrzymywano, rzuciły się naprzód i wkrótce usłyszeliśmy wściekłe wycie z zarośli.
— Sir, proszę was, zostawcie go mnie! — rzekł lord Percy.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Ja strzelę tylko w razie koniecznej potrzeby.
Zsiedliśmy i oddaliśmy konie Achmedowi es Sallach z tem, żeby się z nimi oddalił. Ze strzelbami, gotowemi do strzału, czekaliśmy, lew jednak nie pokazywał się, polowanie więc nie postępowało naprzód.
— Czyżby już zginął? — zagadnąłem Anglika.
— Zobaczymy — odparł ten, ruszając ku zaroślom.
— Ostrożnie, sir! — zawołałem. — Sprawa niebezpieczna.
— Pshaw! — odrzekł, wdzierając się pomiędzy krzaki figowe.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/325 Nie pozostało mi nic innego jak pójść za nim. On przedzierał się przez zarośla, a ja tuż za nim, następując mu niemal na pięty. Dotarliśmy aż do stanowiska psów, które otaczały grupkę tamarynd, ale nie miały odwagi pójść dalej.
— Co teraz? — zapytał Percy. — Czy posłać mu kulę do środka?
Położyłem się na ziemi, gdzie gałęzie nie przeszkadzały wzrokowi i ujrzałem strasznego króla pustyni, jak leżał na boku ze zgasłem okiem i wszystkiemi czterema łapami, wyciągniętemi przed siebie.
— Sir, wasz strzał był jednak dobry. On już nie żyje.
— Nie żyje? Rzeczywiście?
— Tak.
Podczas tych słów postąpiłem naprzód i rozchyliłem gałęzie. Zwierzę było wprost olbrzymie. Silnie zaciśnięte wargi pokryte były krwawą pianą, a potężne łapy zakrzywiły się do środka w walce ze śmiercią. Wielka kałuża stężałej krwi otaczała go dokoła, obok zaś leżały resztki wielbłąda, pozostawione przez lwicę i młode.
— Heigh-day! — zawołał Anglik. — Nareszcie padł ten stary kocur! Ale gdzie ja go właściwie trafiłem?
— Patrzcie, tu za przednią łapą pomiędzy żebra. Kula musiała dosięgnąć go w skoku.
— A więc przecież życiem przypłacił. No, to się cieszę. Teraz nie będzie można ze mnie się śmiać! Yes!
Psy już także śmielej zbliżyły się ku lwu i byłyby go dobrze urządziły, gdybyśmy byli temu nie zapobiegli. Zawołaliśmy Beduinów, a gdy nadeszli, odbyła się ta sama historya, co w nocy nad trupami panter. Gdy króla zwierząt dostatecznie już wyszydzono i zelżono, powiązano psy znowu i ruszyliśmy na poszukiwania za lwicą. Przy lwie zostało kilku ludzi, by z konarów i gałęzi zrobić rodzaj sani i zawlec je potem zapomocą koni do duaru.
Lwica opuściła dopiero niedawno swego małżonka, gdyż ślady jej były jeszcze wcale świeże. Byłaby może wytrwała przy zabitym, gdyby jej nie dręczyła troska o bezpieczeństwo młodych. Miała przed sobą daleką drogę, gdyż jechaliśmy ze trzy kwadranse, zanim dostaliśmy się do skalistej doliny, na której znajdował się pałac „pana z grubą głową“.
Ujrzawszy ją, zatrzymał Mohammed er Raman konia i rzekł, wskazując na puste zwały skaliste:
— Tu jest Battn el Hadżar[1], emirze, gdzie król grzywy ma żonę i dzieci. Czy sądzisz, że jego żona będzie tak odważna, jak on sam?
— Z pewnością! Gdy lwica broni swych młodych, trzeba się jej w dwójnasób obawiać.
— Kto ją zastrzeli? My, czy wy?
Aha! Meszeera zaniepokoiła widocznie ta podwójna straszliwość.
— My! — odpowiedziałem. — Obstawcie tylko dolinę tak, żeby lwica nie mogła umknąć. Zostańcie tutaj, dopóki nie oglądniemy dokładnie tego miejsca!
Zsiadłem znowu z Anglikiem. Konie oddaliśmy Achmedowi, a sami wzięliśmy rusznice i poszliśmy za tropem.
Dolina tworzyła niezbyt wielki, podłużny, kocioł o jednem tylko wejściu. Wyglądała zupełnie tak, jak gdyby powstała przez nagłe zapadnięcie się podziemnej szczeliny. Ściany wznosiły się bardzo stromo, a dno zapełniały złomy skał, pomiędzy którymi szarzało trochę trawy. W głębi tworzyły paprocie i kolczaste zarośla trudną do przebycia gęstwinę.
— Tam siedzą te koty, nieprawdaż, sir? — zapytał Percy.
— Najprawdopodobniej. Przynajmniej wszystkie ślady tam prowadzą; a jest ich sporo.
— Tu psów nie możemy użyć. Wypędzimy zwierzęta kamieniami. Well!
— Czy ja mam wziąć lwicę, sir?
— Nie. Zostawcie ją mnie!
— Zgoda! Można ją położyć trupem prawie bez niebezpieczeństwa. Zostawimy konie i otoczymy całą dolinę. Możecie się ustawić na wyskoku, skąd będzie ją można dosięgnąć zaraz, gdy wyjdzie z zarośli, a ja zagrodzę jej drogę z doliny. Gdybyście wy nie trafili, to ja się nią zaopiekuję. Młode nie są niebezpieczne. Nie wiele jeszcze widocznie wychodziły, bo ślady świadczą o tem, że są jeszcze niezgrabne.
Wróciliśmy do Beduinów, ażeby im wydać stosowne zarządzenia. Niestety, nie zdołaliśmy ich nakłonić do tego, żeby pozsiadali z koni. Myśleli, że w ten sposób łatwiej uciekną, a nie liczyli się z tem, że lwica jest dość rącza, aby doścignąć najszybszego wyścigowca. Otoczyli kotlinę ze wszystkich stron, ustawiając się tuż nad jej krawędzią. Tylko kilku, ustawionych na tylnej krawędzi, zsiadło z koni, aby kamieniami wypędzić zwierzęta z legowiska.
Lewa ściana doliny miała wysoki i wązki wyskok podobny do kazalnicy, na który z dołu nie można było się dostać wcale, a z góry tylko z wielką ostrożnością. Percy wdrapał się tam, a teraz mógł strzałami swymi objąć cały tylny teren. Ja położyłem się w wejściu za skałą. Kilku Meszeerów trzymało psy w odpowiedniej odległości. Niedaleko mnie, tam, gdzie się krawędź zniżała, a ściana tworzyła pochyłe zbocze, zatrzymał się szejk Mohammed er Raman. Wybrał ten punkt, aby przy zupełnem bezpieczeństwie zachować przecież jakieś pozory odwagi.
Gdy się ustawiono w ten sposób, dał Percy znak natychmiast rzucono z góry mnóstwo kamieni. W pierwszej chwili odpowiedziało na to głośne prychanie i mruczenie. Pochodziło ono od młodych, później dopiero odezwała się stara. Nie był to ów potężny, piersiowy ryk samca, mimoto tak przejmujący, że ludzie pobledli, a konie zadrżały.
Nowy grad kamieni spadł na dolinę. Percy leżał na wyskoku, gotów do śmiertelnego strzału. Wtem poruszyły się na przodzie zarośla i wylazło z nich jedno młode. Stara dalej się nie pokazywała. W kilka chwil wyszło także drugie młode.
— Mierzcie do małych, ludzie! — zawołał szejk.
Posłuchano tego wezwania. Jeden kamień ugodził małą lwicę. Ta wrzasnęła boleśnie, a równocześnie prawie wypadła stara, nie majestatycznym krokiem i z pogardliwem spojrzeniem, jakby to uczynił samiec, lecz ostrożnie, przyciśnięta do ziemi, zupełnie jak kot. Ja ze swego nizko położonego stanowiska mogłem ją zobaczyć, przed Anglikiem natomiast zasłaniały ją kiście paproci. Oczy jej, zwrócone na jeźdźców, stojących na przedzie kotliny, gorzały z gniewu. Zdawało się, że okiem mierzy oddalenie, oraz bada, czy potrafiłaby wyjść po stromych ścianach.
Mohammed er Raman także nie mógł jej widzieć. Podprowadził konia nad samą krawędź doliny i zawołał:
— Ludzie, jeszcze raz w młode! Jeśli je...
Nie skończył rozpoczętego zdania. Wysunął się zanadto naprzód, sypki piasek poddał się, koń stracił grunt pod nogami i runął. Spadając wyskoczył szejk z siodła, ale swego nie dopiął — koń i jeździec stoczyli się na kotlinę, a równocześnie zabrzmiał dokoła wielogłośny okrzyk przerażenia. Oto zaledwie lwica spostrzegła spadającego Beduina, wyleciała z pod paproci z taką szybkością, że Anglik nie mógł dać pewnego strzału. Wypalił wprawdzie, ale kula nie dosięgła lwicy. Rozjuszona samica w strasznych skokach rzuciła się ku szejkowi, który usiłował właśnie podnieść się z upadku.
— Allah illa Allah! — zawołał w rozpaczliwej trwodze i rzucił się znów na ziemię.
Lwica zaraz znalazła się przy nim, a kiedy jej łapy dotknęły ziemi po raz ostatni, ja wypaliłem. Dostała kulą w skoku i dzięki temu rzuciła się nieco w bok. W tej chwili huknął drugi strzał, a szejk krzyknął z bolu; zwierzę padło tuż obok niego i dotknęło pazurem jego nogi. Bezwiednie raczej, aniżeli z namysłu, stoczył się on w bok, a lwica szarpała przez chwilę ziemię, wydała ostatni zamierający ryk i wyprężyła potężne członki.
Leżałem od niej zaledwie o dwadzieścia kroków i przyskoczyłem do niej z nożem. Było to już zbyteczne, bo nie żyła.
— Wstań, szejku! — rzekłem. — Sittua areth nie żyje!
— Czy na prawdę nie żyje? — zapytał z pobielałemi za strachu wargami, zrywając się z ziemi.
— Tak.
— Emirze, on a chciała mnie pożreć!
— Istotnie, i to razem ze skórą i z włosami. Byłbyś nawet nie miał czasu na odmówienie sury przedśmiertnej. Teraz ona poszła na tamten świat ze wszystkimi swoimi grzechami.
— Zamieszka w dżehennie, dziś i po wszystkie wieki, effendi!
Po głośnym okrzyku przerażenia wszystkich zapanowało dokoła milczenie, a teraz dopiero zerwał się ze wszystkich stron ogłuszający wrzask radości. Śpieszono z prawej strony i lewej, aby dostać się do parowu, który mógł się stać tak nieszczęsnym dla dowódcy Meszeerów.
Szczęściem nie poniósł on żadnej szkody, a rana na prawej nodze była tylko lekkiem rozdarciem, połączonem z utratą kawałka mięsa. Koń wyszedł także cało. Najgorszy los spotkał lwicę, której cześć obywatelską zrujnowano zupełnie pogardliwemi słowy i ruchami. Młode pojmano i skrępowano celem uświetnienia tryumfalnego pochodu.
Wszyscy byli zadowoleni z wyniku wyprawy myśliwskiej z wyjątkiem Anglika. On także przyszedł i stanął obok mnie.
— Vexatious, immense vexatious! Sprawa irytutująca, ogromnie irytująca! — mruczał. — Ten nędzny kot wymyka mi się z pod kuli!
— Pocieszcie się, sir! — odrzekłem. — Przecież, ją jeszcze trafiono! — O to właśnie idzie! Zaćwiczyłbym ją na śmierć, gdyby jeszcze żyła. Zabita, ale nie przezemnie!
— Zapewniam was, sir, całkiem szczerze, że ja z waszego miejsca także byłbym jej nie trafił. Wypadła z gąszczy tak nagle, że minęła was, zanim zdołaliście przyłożyć palec do cyngla. Wierzcie mi, że nikt nie pomyśli o was źle, jako o strzelcu.
— Spodziewam się! Zaboksowałbym każdego, toby się poważył drwić ze mnie. Well! Ale to porządne bydlę z tego kota! Nie wiele mniej, jak ośm stóp długości. No, kto się dostanie w takie rękawiczki! Brrr!
Ponieważ nie było tu materyału na nosze, przeto ściągnięto z lwicy skórę i zabrano, a mięso zostawiono. Ruszyliśmy z powrotem, a szejk Mohammed er Raman jechał obok mnie.
— Emirze, — mówił — zawdzięczam ci moje życie. Niechaj ci Allah błogosławi! Powiedz mi, co mam uczynić, by ci okazać, jak bardzo cię polubiłem!
— Jeśli ci się rzeczywiście zdaje, że mi jesteś coś winien, to postaraj się, żeby szejk Ali en Nurabi odzyskał napowrót dziecko i klacz!
— Już ci to przyrzekłem i słowa dotrzymam. Pozwól mi namyślić się jeszcze nad sposobem okazania ci mojej miłości. Co byłoby teraz ze mnie, gdyby nie twoja kula? Ocaliliście nas od aretha i sittuy aretha, od abu ’l afrida i om el afrida. Trzody moje mogą teraz paść się spokojnie, a synów Meszeerów nikt nie będzie rozdzierał, ani pożerał. Dzisiaj odbędzie się wielka diffa[2] na cześć twoją i emira z Inglistanu. Moje życie jest twojem życiem, moja śmierć jest twoją śmiercią. Powodzenie twoje będzie dla mnie jako moje oko, którego nie chcę utracić.
Gdy w powrocie dojechaliśmy do zarośli, w których znaleźliśmy lwa, jużeśmy go tam nie zastali. Szeroki ślad wskazywał drogę, którą udali się Meszeerowie z „królem pustyni“. Co się tyczy tego określenia, to stwierdziłem, że ono nie jest właściwem. W rzeczywistej pustyni lew się nigdy nie pokazuje, gdyż nie znalazłby tam ani potrzebnego pożywienia, ani wody, której jako mięsożerca dużo potrzebuje. Żyje on tylko na stepach i w oazach, do których może się dostać, nie cierpiąc zbyt długo pragnienia. Dziwnem też było to, że udało nam się zabić lwa i panterę z samicami na tak małej przestrzeni i w tak krótkim czasie. Gdyby Meszeerowie byli bardziej przedsiębiorczy, byłby ten wypadek nie zaszedł.
Dojechawszy do duaru, zostaliśmy powitani głośnymi okrzykami radości. Ja puściłem się natychmiast przed namiot szejka, a gdy zamierzałem zsiąść z konia, wyszedł z namiotu mężczyzna i pośpieszył do szejka, stojącego obok mnie.
— Allah akbar! Bóg jest wielki i czyni cuda! — zawołał szejk. — Mój brat! Czy posłaniec, którego wczoraj pchnąłem do ciebie, mógł cię już znaleźć?
— Twój posłaniec? Nie znalazł mnie żaden po słaniec. Byłem w Feszii i przybywam do ciebie, aby zabrać Dżumejlę.
Był to zatem dowódca Meszeerów z Hadżeb el Aiun i Hamra Kamuda, ojciec Dżumejli i brat Mohammeda el Raman. Byli bardzo do siebie podobni. Nie widziałem, ani nie słyszałem jeszcze nigdy, żeby dwaj bracia byli wodzami dwu rozmaitych ferkahów. Jeden z nich musiał zatem godność tę zawdzięczać nie pochodzeniu lub urodzeniu, lecz osobistym przymiotom. Uścisnęli się, poczem Mohamed er Raman spytał:
— Czy widziałeś już Dżumejlę?
— Tak. Chwała Allahowi, że ją zastałem przy życiu.
— Przy życiu? Czy bałeś się, że zastaniesz ją nieżywą?
— O, jak łatwo mogło się rozpłynąć jej życie! Zataiła to przed tobą, lecz mnie powiedziała zaraz, gdy tylko tu przybyłem.
— Co?
— Wczoraj była przed namiotem i abu ’l afrid chciał ją połknąć...
— Allah ilia Allah! Nie wiem o tem ani słowa!
— Ocalił ją obcy emir. O, pokaż mi go, ażebym mu podziękował!
— Oto jest ten emir — powiedział szejk, wskazując na mnie — który zabił abu ’l afrida i omu el afrida.
Na to pochwycił mnie jego brat za obie ręce.
— Panie — zawołał — jestem Omar Altantawi, szejk Meszeerów z Aiun i Kamuda. Ty zachowałeś życie mojej córki; zażądaj mojego życia, a dam ci je!
— Prawda to? — spytał mnie Mohammed.
— Zabiłem rzeczywiście abu ’l afrida, kiedy miał rozszarpać Dżumejlę, różę z Aiun.
— A dzisiaj mnie ocaliłeś życie, o panie! Hamdullillah — chwała Allahowi, który sprowadził cię do mego namiotu. Ale zamilczałeś o tem przede mną; chodź do namiotu i opowiedz!
— Pozwól mi zobaczyć, czy Krumir nie popełnił zdrady pod naszą nieobecność!
— Co mógł zrobić?
— Którego Krumira masz na myśli? — zapytał Omar Altantawi.
— Saadisa el Chabir z ferkah ed Dedmaka.
— Panie, nie gniewaj się na mnie, jeśli ci przyniosę złą wiadomość!
— Złą? Dlaczego?
— Krumira niema!
— Niema? To niemożebne! Wszak go strzeżono! Przysiągł, że zostanie! — zawołałem.
— Niema go. Wysłałem człowieka naprzód z doniesieniem, że przybywam. Ludzie z duaru ucieszyli się bardzo i wyjechali daleko naprzeciw mnie, aby mnie powitać tańcem wojennym. Nikt nie został w obozie; nawet tych trzydziestu Sebirów wyszło razem. Myśleli tylko o mnie, a nie o Krumirze, a gdy dojechaliśmy do duaru, jego już w nim nie było.
— Czy sam odjechał?
— Z pojmaną Mochallah.
Porwał mnie wściekły gniew i byłbym najchętniej zaraz wskoczył na konia, by popędzić za tym łotrem, musiałem jednak zapytać jeszcze o niejedno.
— Na jakim koniu pojechał?
— Niechaj mi Allah przebaczy wieść niedobrą, której wam muszę udzielić! Ale ludzie bali się i prosili mnie, żebym ja wam to powiedział. On siedział na białej klaczy, a dziewczyna na bułanie. Kobiety to widziały; dziewczyna była skrępowana, zakneblowana i przywiązana do konia.
— Na bułanie? — zapytał Mohammed er Raman.
— Na jakim?
— Na twoim.
Szejk osłupiał ze strachu. Bułan był jego ulubionym koniem i dorównywał pewnie białej klaczy pod względem wartości. Wkrótce jednak odzyskał szejk panowanie nad sobą. Jednym susem wpadł do namiotu i ukazał się z kotłem. W dwie minuty potem zgromadzili się wszyscy mieszkańcy rodzaju męskiego. Krótkie przesłuchanie wyjaśniło nam sytuacyę.
Wkrótce po naszym odjeździe przybył Meszeer z Aiun i doniósł, że Omar Altantawi zamierza skorzystać z gościny duaru. Tego szejka lubiano bardzo w obozie, dlatego jego przybycie podnieciło mieszkańców do fantazyi. Nikt się nie chciał wyłączyć i zostać; nawet Krumir wyjechał ze wszystkimi. Po drodze oświadczył, że chce się udać do szejka Mohammeda er Raman i zawiadomić go o przybyciu brata. Ponieważ nikt o tem zawiadomieniu nie pomyślał, pozwolono jemu to uczynić. Jego Hamemowie zostali razem z resztą wojowników, nie podejrzewano więc nikogo.
Tymczasem Krumir, skoro tylko zniknął im z oczu, pojechał prosto do duaru i osiodłał szejkowego bułana, czego nie zauważyła żona szejka. Naraz zabrzmiał głośny krzyk, a kiedy spojrzano, skąd pochodził, zobaczono Krumira, śpieszącego ze skrępowaną Mochallah do koni. Kobiety chciały go zatrzymać, lecz gdy zagroził im bronią, opuściła je odwaga. Krumir w łożył Mochallah knebel w usta, przywiązał ją do konia i zabrał jeszcze z sobą woreczek daktyli. Potem umknął na południe ku Dżebel Tiuasz.
Tymczasem spotkali się Meszeerowie i Sebirowie z szejkiem Altantawi i zaczęli wielką fantazyę. Podczas tej pozornej potyczki wypłoszyli Hamemowie dzikiego erneba[3] i zaczęli go ścigać na żarty, oddalając się coraz to bardziej na swych lekkonogich koniach, aż zniknęli wkońcu zupełnie. Gdy Meszeerowie wrócili ze swoim gościem do obozu, dowiedzieli się o ucieczce Krumira i domyślili się zaraz, że zniknięcie Hamemów było rozmyślne. Plan musiał im podać Krumir, a zając przydał im się bardzo, gdyż posłużył im do zamaskowania zamiaru.
Teraz dopiero zdjęło wszystkich ogromne przerażenie. Kilku puściło się natychmiast w pogoń za Krumirem, drudzy sądzili, że należy wpierw nas zawiadomić, jeszcze inni w oleli udawać, że nie wiedzą o niczem. Zaczęto się sprzeczać i na tem zeszło dużo drogiego czasu. Potem przywleczono lwa, którego ukazanie się tak zajęło cały obóz, że zapomniano o Krumirze. Kiedy w końcu znów o nim pomyślano, postanowiono przedstawić sprawę szejkowi Omarowi Altantawi i prosić go, żeby czemprędzej udał się do nas i przyjął na siebie pierwsze gromy czekającej ich burzy. Tymczasem my powróciliśmy sami. W ten sposób popełniono cały szereg błędów, których niepodobna już było naprawić.
Mohammed er Raman szalał z gniewu, jak postrzelony zwierz. Przeklinał wiarołomnego Krumira i lżył swoich niedbałych Meszeerów. Szejk Ali en Nurabi przysięgał na wszystkie brody całego świata, że pozabija swoich Sebirów. Biedny Achmed es Sallah szukał pociechy i pomocy u mnie, który także nie byłem usposobiony łagodnie. Najspokojniej zachowywał się Anglik. Leżał wygodnie na starym dywanie, założył nieskończenie długie nogi jedną na drugą i rzekł, uśmiechając się ze złośliwą radością:
— Pięknie! Znakomicie! Awantura znowu się zacznie. A mogło już być po wszystkiem. Dyabelski drab, ten Krumir! Ten łajdak bardzo mi się podoba! Yes!
Ucieczka Saadisa el Chabir zmieniła za jednym zamachem oblicze obozu. Nikt już nie myślał o naszych myśliwskich sukcesach. Zamiast zapowiedzianej diffy odbyła się burzliwa narada, zamiast radości panował gniew, a zamiast spokojnego nastroju, którego spodziewałem się na pewno po moim ostatnim strzale, słychać było wzajemne wyrzuty, nie pozbawione co prawda słuszności. Największy gniew okazywali obaj szejkowie, Ali en Nurabi i Mohammed er Raman. Pierwszy zgromadził swoich trzydziestu nierozważnych wojowników i wypalił im kazanie, które nie pozostawiało nic do życzenia. Drugi zrobił to samo ze swoimi Meszeerami i powiedział im pod zaklęciem, że są psy, mazgaje, tchórze, stare baby, wszy, ropuchy i świnie, które właściwie powinien był pożreć abu ’l afrid i el areth. Równocześnie uganiano za bronią i końmi, aby rozpocząć czemprędzej pościg za tym człowiekiem, który dopuścił się zbrodni tak strasznej, domagającej się śmierci winnego, jaką jest złamanie przysięgi i okradzenie gospodarza.
Omar Altantawi zadawał sobie niemało trudu, aby wprowadzić w ten chaos trochę porządku, a ja go w tem gorliwie popierałem. Z niechęcią tylko dali się przekonać, że należy przedewszystkiem porządnie się naradzić, gdyż nierozważna i zbyt pospieszna pogoń mogłaby wszystko popsuć. Z tego powodu odłączyła się starszyzna od reszty i zgromadziła się na naradę.
— Mów ty, emirze! — rzekł do mnie Mohammed er Raman. — Ty zabiłeś ojca najwyższego dyabła, pochwycisz więc także złodzieja mojego konia. Ja wiem, że ty byłbyś go pochwycił, jeszcze zanim on dostał się do naszego duaru, gdybyś był wówczas znalazł posłuch.
20* To było powiedziane rozumnie i obudziło we mnie nadzieję, że nie wydadzą już nieodpowiednich zarządzeń.
— Jesteś ulubieńcem proroka, o szejku — rzekłem uroczyście — gdyż oko twoje otwarte na to, co dobre i zbawienne. Uwolnijcie serca wasze od gniewu, aby myśli wasze postanowiły tylko to, co najlepsze. Posłuchajcie mojej rady i baczcie, żebyście ją spełnili. Posłuchaliście mnie, kiedy wyprawialiśmy się na el aretha i abu ’l afrida razem z ich żonami, dlatego zwyciężyliśmy je; jeśli teraz postąpicie znów wedle słów moich, ta sądzę, że złapiemy rozbójnika. Powiadam wam jednak, że nie mam ochoty przedsięwziąć czegokolwiek, o czem bym przypuszczał, że się nie uda. Jeśli wasze postanowienia będą dobre, pojadę z wami, jeśli nie, zostanę.
— Mów! — zabrzmiało dokoła.
— Mojem zdaniem Krumir umknął na południe. Musimy utworzyć dwa oddziały; jeden ruszy wprost za nim, by go pochwycić, skoro go tylko doścignie, a drugi uda się do Hamemów, by go uprzedzić tam, gdzie mógłby się schronić. Czy Meszeerowie są w przyjaźni z Hammemami?
— Żyjemy z nimi w zgodzie — odrzekł Mohammed er Raman.
Omar Altantawi zaś dał odpowiedź, brzmiącą jeszcze lepiej:
— Beni Hamema mieszkają teraz za Dżebel Rakmat i Dżebel Sidi Ali Ben Aun. Wsie ich ciągną się między górami Segedal, el Bageri, el Meheri a wielkim Sebcha el Dżerid aż do kraju Neffettich i do morza, które ludzie z Zachodu nazywają Zatoką Gabes. Słynnym ich szejkiem jest stary jamar es Sikkit, a znajduje się teraz w obozie Sellum, położonym ku Ferianie.
— Przecież Sellum i Feriana nie należą do terytoryum Hamemów — przerwałem mu.
— Masz słuszność — odrzekł — ale tam odbywa się wielki targ na konie i wielbłądy, na którym Hamemowie są pierwsi. Przybywają tam zwykle o trzy tygodnie przed innymi szczepami. Krumir zna ten targ, przypuszczam więc, że zwróci się stąd ku Dżebel Sellum.
— Czy znasz jamara es Sikkit?
— To mój przyjaciel; zamieniliśmy z sobą krew z rąk naszych.
— To nam się przydasz. Czy masz dobre konie z sobą?
— Mam cztery konie tej samej dobroci, co bułan brata, którego zabrał mu Krumir, ale te konie zostały w Feszii.
— Potrzeba nam ich, by doścignąć Krumira. Czy pożyczysz nam ich, Omarze Altantawi?
— Pożyczyć? Ja sam pojadę z wami. Ty ocaliłeś dziecko moje, Dżumejlę. Gdzie ty jesteś, tam ja być muszę. Czy weźmiecie mnie z sobą?
— Będzie nam bardzo przyjemnie! Mohammedzie er Raman, czy masz konie tak szybkie, aby mogły dopędzić bułana?
— Mam jeszcze pięć takich zwierząt, ale bułan będzie miał nad niemi przewagę.
— Nie zapominaj o tem, że Krumir prowadzi z sobą Hamemów, nie posiadających tak dobrych koni. Połączyli się z nim napewno, musi więc zmniejszyć swój pośpiech, aby zatrzymać ich dla swego bezpieczeństwa. Posłuchajcie, co wam poradzę: Nie możemy brać zbyt wielu ludzi i do tego jeszcze na gorszych koniach. Dlatego naszych sześćdziesięciu Sebirów powróci zaraz do swego duaru w Seraia bent.
Ali en Nurabi nie chciał zgodzić się na to, ale go przegłosowano. Meszeerowie byli tego samego zdania, co ja, a mianowicie, że kilku śmiałych jeźdźców na dobrych koniach łatwiej potrafi pojmać rabusia i odebrać mu zdobycz, aniżeli wielka gromada, budząca podejrzenie u wszystkich, z którymi się spotka. Ponadto otrzymał Ali en Nurabi zapewnienie, że Meszeerowie będą walczyli w jego sprawie tak, jak gdyby byli jego podwładnymi. Ten punkt zatem przyjęto.
— Teraz się rozdzielmy! — mówiłem dalej — Mój koń, Achmeda, pięć koni stąd i cztery z Feszii to razem jedenaście, czyli wystarczająca liczba do pościgu za Krumirem. Z pięciu koni tutejszych weźmie jednego Mohammed er Raman, jednego emir z Inghstanu, który tymczasem swojego tutaj zostawi, a szejk Ali en Nurabi dosiędzie także świeżego konia. Dwa zostaną dla dwu walecznych wojowników, wybranych z duaru. Wyruszymy natychmiast śladem Krumira, a szejk Omar Altantawi pojedzie czemprędzej do Feszii, aby przyłączyć się do nas ze swoimi czterema końmi, do których dobierze sobie jeszcze trzech swoich ludzi. Jak daleko jest stąd do Feszii?
— Zajadę tam za godzinę i pół, ponieważ trzeba koniecznie — odrzekł Omar.
— Zwykle jedzie się przeszło cztery godziny. Czy mam zaraz wyruszyć?
— Zaczekaj jeszcze! Musimy się dowiedzieć, jak nas najprędzej dościgniesz. Potrzeba także posłać wojowników osobno do Abaid, Melhila, Tiuasz, Karaat el Aatasz, Margeba, Safia, Rakmat, Sidi Ali Ben Aun, Gwasera, Segedal, el Bagera i Meheri, aby ostrzec te duary przed przyjęciem rozbójnika. Tak zostanie bez ochrony i całkiem pewnie wpadnie nam w ręce. Dla bezpieczeństwa posłańców Mohammed er Raman i Omar Altantawi dadzą im poświadczenia. Nas jedenastu uzbroi się dobrze, zabierze z sobą jak najwięcej żywności i amunicyi, ażebyśmy przez dłuższy czas mogli być niezawiśli. Oto rady, które wam miałem dać. Postanówcie prędko, gdyż czas drogi!
Omar Altantawi i Mohammed er Raman zgodzili się natychmiast, wobec czego reszta także się nie sprzeciwiała. Z największym pośpiechem poczyniono przygotowania. Najpierw zebrali się wojownicy Uelad es Sebira, aby wyruszyć z powrotem. Wzięli udział w dalekiej jeździe, nie przydawszy nam się na nic. Obawiali się trochę tego, jak się zachowają Kramemssowie w razie spotkania się z nimi, lecz uspokoiło ich przypomnienie obietnicy szejka Kramemssów. Odzyskanego biszarina zabrali z sobą, ponieważ był nam niepotrzebny.
Następnie rozesłano ludzi do rozmaitych duarów, wreszcie i my dosiedliśmy koni. Przedtem oczywiście pożegnałem się z Dżumejlą, co odbyło się bardzo prędko z powodu obecności jej ojca. Dała mi na drogę najlepsze życzenia i przyrzekła modlić się za mnie.
Było nas teraz ośmiu jeźdźców. Trop Krumira znalazł się bardzo rychło. Prowadził do potoku i ciągnął się z godzinę wzdłuż niego. W pobliżu Dżebel Rokada skręcił na prawo ku zachodowi. Widać było, że Saadis el Chabir zamierzał objechać Rokada i Semata, aby potem dostać się na Dżebel Margeba, albo przez Sidi bu Ghanem na Dżebel Sebess. Tę drogę obrał napewno, jeśli rzeczywiście chciał się udać na targ w Sellum. Wbrew jednak mniemaniu szejka Omara Altantawi nie wydawało mi się to zbyt prawdopodobnem, gdyż Sellum, jako punkt zborny członków rozmaitych szczepów, nie mogło być dla zbója bezpiecznem schronieniem.
Aż do teraz jechał Omar z nami tą samą drogą, niebawem jednak my musieliśmy zboczyć na zachód, a cel jego drogi był na południu.
— Gdzie mam was szukać z moimi czterema końmi? — zwrócił się do mnie.
— Trop nasz okrąży góry Rokada, a potem zwróci się na południe aż do Semata. Jeśli z Feszii pojedziesz prosto na zachód, natrafisz pewnie na nasze ślady. Od czasu do czasu wetkniemy w ziemię gałązkę, ażebyś nie zabłądził.
— Czy sądzisz, że was nie minę?
— To niemożebne. Jak długo jedzie się z Feszii, położonej w górach, zanim się dostanie na zachodnią równinę?
— Godzinę.
— W takim razie nie będziemy długo czekali na ciebie, ponieważ dla skrócenia sobie drogi zatoczymy łuk.
On ścisnął konia ostrogami, a my uczyniliśmy to samo, i niebawem straciliśmy się z oczu nawzajem. Wkrótce potem natknęliśmy się na ślady sześciu Uelad Hamema, które schodziły się tu z tropem Krumira. Widocznie zatem w porozumieniu z nim oddalili się od Meszeerów. Następnie przeszliśmy przez drogę karawanową, przecinającą południową Ramada i łączącą Hamada el Uelad Ayar z Makten i Ras bu Falha przez Haru el Haszem z algierską Tebessą. Zaraz za nią skręcał trop na południe, co potwierdziło moje przypuszczenie. Dziwnem było zaiste, że Saadis el Chabir nie myślał wcale o ukryciu lub o zatarciu swojego tropu, który był ciągle tak wyraźny, że nawet człowiek niedoświadczony byłby go z łatwością odszukał. Wszak nie raz już się przekonał, że tego rodzaju nieostrożność wychodziła mu na szkodę.
Niebawem jednak musiałem zmienić swoje zdanie o nierozwadze Krumira. Oto gdyśmy dojechali tak daleko, że ukazały się przed nami przedgórza płaskowyżu Sidi bu Ghanem, grunt zaczął się robić skalisty, a ślady poznać było można tylko od czasu do czasu po kamyku, wytrąconym z poprzedniego położenia, lub po obsunięciu się kopyta po kamieniu. Musiałem wysilać całą moją bystrość w celu odkrycia śladów i dlatego postępowaliśmy naprzód prawie krok za krokiem. Nareszcie po upływie pół godziny przybyliśmy znowu na grunt ziemisty, ale tam zatrzymałem się natychmiast, gdyż spostrzegłem ślady tylko dwu koni.
— Stać! — rozkazałem. — Nie dotknijcie mi tego tropu!
Zsiadłem z konia i odmierzyłem ślad. Krumir wpadł przecież w końcu na dobrą myśl zmylenia nas.
— Co widzisz? — spytał Mohammed er Raman.
— Że jesteśmy na tropie fałszywym.
— Maszallah, dałeś się oszukać?
— Ja nigdy się nie mylę! Wróćcie o jakich sto kroków! Muszę dokładniej zbadać tę skałę. Achmed es Sallah niech ze mną zostanie.
Zrobiłem tak umyślnie, ażeby wzbudzić mniemanie, że poczciwy Achmed rzeczywiście rozumie się na prawidłowem śledzeniu trudnego do odkrycia tropu.
Skręciłem na prawo z dotychczasowego kierunku, lecz mimo mojej gorliwości nic nie zauważyłem. Zawróciłem więc na lewo i w tej stronie zacząłem szukać. Zadanie było niełatwe, ponieważ konie ściganych były bose. Gdyby były podkute, byłyby zostawiły dość wyraźnych odcisków. Nareszcie po długiem badaniu spostrzegłem ważne dla mnie wskazówki.
— Achmedzie, chodźno bliżej! — rzekłem. — Chcę zobaczyć, czy potrafisz odnaleźć ślady. Poszukaj tutaj!
Spróbował, ale napróżno.
— Sidi, ja nic nie widzę. Skała jest twarda, tu kopyto nie mogło zostawić śladu.
— A jednak, popatrz tu na dół! Co widzisz?
Pochylił się i patrzył bystro.
— Troszeczkę piasku, jakby ze zmielonego kamyczka.
— Słusznie! Tu rzeczywiście zmielono kamyczek. Zobacz dokładnie, jak go roztarto! Czy stało się to przez uderzenie wprost z góry, czy też w inny sposób?
— To tak wygląda, jak gdyby ten kamyczek roztarł ktoś, obracając się na nim na pięcie.
— Tak jest. Ktoś nań nastąpił i obrócił się przytem na pięcie. Przy jakiej sposobności mogło się stać coś podobnego?
— Sidi, skąd ja to mogę wiedzieć? Nie byłem przytem.
— Gdy ktoś bardzo ostrożnie i powoli zsiada z konia, dotyka ziemi prawą stopą, a wyciągając lewą ze strzemienia, aby ją postawić na ziemi, musi prawą trochę przekręcić, przyczem wywiera wielki nacisk, ponieważ cały ciężar ciała na niej spoczywa. Jeśli ta prawa noga stąpiła przypadkowo na kamyczek, a grunt składał się z takiej twardej skały jak tutaj, to musiała kamyczek rozgnieść i rozetrzeć. Z tego wynika najpierw, że jeden z jeźdźców zsiadał tutaj bardzo ostrożnie z konia. Ale na co tak ostrożnie, Achmedzie?
— Aby kopyto konia nie wycisnęło śladu. Czy zgadłem, sidi?
— Tak. To zupełnie ten sam powód, dla którego jeździec wogóle zsiadał; chciał on ulżyć koniowi, aby uniknąć odcisków kopyt. Ale teraz musimy zbadać, czy inni także zsiadali z koni.
— Jak się o tem dowiesz?
— Poszukam.
Badałem dalej i niebawem znalazłem coś nowego.
— Popatrz, Achmedzie! — rzekłem.
— Co to?
— Wąż, narysowany nożem na kamieniu.
— Nie nożem, lecz albo ostrzem włóczni, albo kolcem, przytwierdzonym do pięty. Hamemowie mają zamiast ostróg żelazne kolce, jak to sam pewnie widziałeś. jeden z nich zsiadał tutaj i pośliznął się, przyczem zarysował kolcem kamień. Linia ta mogła także powstać w ten sposób, że ten człowiek oparł się przy zsiadaniu na włóczni, która się obsunęła. Dwu zsiadało tu z koni, a zatem pewnie i reszta uczyniła to samo. Zwierzęta miały stąpać tak lekko, jak tylko mogły. Powiedz naszym, żeby powoli jechali za nami!
Ruszyłem dalej w tym samym kierunku i w pięć minut potem zobaczyłem tam, gdzie kamień przechodził w grunt miększy, znowu ślady dwu koni. Teraz odgadłem już wybieg Krumira i przywołałem towarzyszy do siebie.
— Co znalazłeś? — zapytał Ali en Nurabi.
— Że Krumir nie był przecież tak nieostrożny, jak mnie się zdawało — odrzekłem.
— Zadał sobie wiele trudu, ażeby wyprowadzić nas w pole.
— Czy zgubiłeś ślad jego?
— Nie. Przypatrzcie się okolicy! Skalisty grunt, leżący za nami, przechodzi tu w miększy. Granica między kamieniem a ziemią jest dość ostra i zwraca się tutaj na lewo, tworząc łuk półkolisty. Aby nas zmylić, zsiadł Saadis el Chabir ze swoimi ludźmi z koni, aby zwierzęta lżej stąpały, posunął się twardym gruntem wzdłuż tej granicy i odsyłał od siebie co pewien czas po dwu jeźdźców. W ten sposób musiały powstać cztery różne tropy, a każdy z nich biegnie w innym kierunku. Później albo połączą się te tropy, albo Krumir pojedzie dalej już sam z Mochallah i całkiem się od nich odłączy, w nadziei, że my udamy się jednym z tamtych tropów i pozwolimy mu umknąć w ten sposób. Dwa tropy już odnalazłem, a resztę także pewnie niebawem ujrzymy, trzymając się ciągle granicy pomiędzy skałą a miękkim gruntem. Krumir nas nie oszuka. Chodźmy dalej!
Poszedłem przodem i spostrzegłem w krótce trop trzeci. Przyłożywszy papier, przekonałem się, że zostawili go obaj Hamemowie. Teraz należało się spodziewać jeszcze czwartego, pochodzącego już napewno od Krumira.
Idąc dalej w tym samym kierunku, ujrzeliśmy za sobą wynurzających się czterech jeźdźców. Był to Omar Altantawi z trzema Meszeerami, siedzącymi, jak się pokazało, na niezwykle dobrych koniach. Po przywitaniu i powiadomieniu ich o przyczynach naszego powolnego pochodu, zaczęliśmy poszukiwania na nowo.
Po długim, długim czasie wpadły mi nareszcie w oko odciski kopyt. Papier mój przystawał całkiem dokładnie do śladów jednego konia, a to białej klaczy. Dla jeszcze większej pewności wydarłem kartkę z notatnika, aby sobie sporządzić także dokładny rysunek kopyt bułana.
Teraz ruszyliśmy ze zdwojoną szybkością nowo odkrytym tropem, gdyż mieliśmy do odrobienia znaczną stratę czasu. Byłem bardzo ciekawy, jaki kierunek obrał teraz Krumir, gdyż z tego mogliśmy wnosić o jego planach. W przeciągu niespełna godziny wyrobiłem sobie o nich dokładne pojęcie.
Z Dżebel Sebissa na algierskiej granicy, naprzeciwko Tebessy, ciągnie się mało znane dotychczas zlewisko rzek w poprzek Tunezyi aż do Sebcha Sidi el Hani, zwanego także jeziorem Keruanu, a położonego na wschodzie. Kilka nieznacznych, co prawda, rzek przypływa na ten obszar z północy i południa. Najważniejszą jest rzeka Sufletwa, która początek bierze w Dżebel Semeta, toczy się potem ze czterdzieści kilometrów na południe i skręca na wschód pod miejscowością Sbeitla albo Sufletwa. Zobaczyliśmy, że Krumir jechał ciągle prawym brzegiem w dół rzeki. Była to droga na Dżebel Margeba, u którego podnóży pasł trzody ferkah Meszeerów. Tam udali się także nasi posłańcy, jak wyżej wspomniałem, i chodziło tylko o to, kto przybył prędzej: on, czy oni. On miał lepsze konie, oni zaś prostą drogę przez Tiuasz i południowo-zachodni płaskowyż Haluk el Melbila. Oni też jechali przez całą noc, on zaś oszczędzając dziewczynę, musiał rozbić obóz na nocleg.
Teraz mogliśmy konie wytężyć i pomimo uwagi, zwróconej na trop, robiliśmy po mili geograficznej na godzinę. Tak przybyliśmy przed zachodem słońca do wschodnich przedgórzy Semmema Amram, a kiedy się ściemniło, zatrzymaliśmy się na noc w pobliżu drogi karawanowej pomiędzy Sbeitla a Semela de Feraszisz.
O świcie byliśmy znów na koniach. Kraj był tu pokryty trawą i dlatego widać było jeszcze wczorajsze ślady Krumira. Ku memu zdziwieniu jednak nie wiodły one do Margeba, lecz zbaczały w prawo na Belad Aatasz. Widocznie ścigany zamierzał ominąć wszystkie plemiona Meszeerów i udać się wprost do Hamemów po drugiej stronie Sidi Ali Ben Aun. Zależało mi na tem, żeby się upewnić co do jego planów, zwłaszcza, gdy przybywszy na miejsce jego noclegu, poznałem, że spoczywał tylko przez krótki czas i już przed północą wyruszył w dalszą drogę, przez co powiększył odległość między nami a sobą o trzy godziny przynajmniej.
Dążąc naprzód z nieustającym pośpiechem, dojechaliśmy wkrótce do doliny rzeki Aatasz, przeprawiliśmy się przez jej niezbyt głęboką wodę i dotarliśmy jeszcze przed południem na wysokość gór Nuba. Stąd prowadziły ślady na południowy wschód ku równinie ed Daban, teraz więc byłem już pewny swego.
Zatrzymałem się i zsiadłem, by dać koniom przez kilka minut wypocząć.
— Szejku Omarze Altantawi — zapytałem — czy wiesz na pewno, że Jamar es Sikkit, stary szejk Hamemów, znajduje się na targu w Sellum?
— Tak.
— Ile czasu potrzebujesz, ażeby się stąd tam dostać?
— Jedzie się zwykle pięć godzin, ale w razie potrzeby i dwie wystarczą.
— A jak daleko będzie stąd do pierwszego duaru Hamemów, który leży po drugiej stronie równiny obok Ben Aun?
— Jedzie się tam przez siedm godzin, ale przy naszej szybkości będziemy za trzy.
— Krumir pojechał tędy na lewo ku Ben Aun i zapewne jest już pod osłoną Hamemów, ponieważ wyprzedził nas o jakich pięć godzin, a posłańcy nasi nie mogli tam jeszcze przybyć.
— Emirze, w takim razie musimy czemprędzej jechać do Sellum po starego szejka!
— Ja chciałem to samo powiedzieć. Tylko on może nam pomóc. Aż do czasu jego przybycia jednak musimy Krumira schwytać i dobrze pilnować. Dwaj dadzą sobie radę w drodze do Sellum. Ty weź jednego ze swoich Meszeerów i jedź w swoim kierunku, a my puścimy się tędy dalej. Jeśli to, co mówisz o odległościach, jest słuszne, to z Sellum do Ben Aun będzie można dostać się za sześć godzin, tak więc przed zachodem słońca będziesz przy nas razem z szejkiem.
— O, effendi, z Sellum do Ben Aun prowadzi bardzo dobra droga karawanowa. Jeśli zaraz znajdę Jamara es Sikkit, przybędę do was jeszcze wcześniej.
Bądźcie dobrej myśli! Hamemowie znają tych dwu moich ludzi, którzy są z wami, i nie zawahają się uczynić to, czego od nich zażądacie.
Odjechał z jednym z Meszeerów na prawo. Daliśmy koniom trochę daktyli i ruszyliśmy naszą drogą. Wszystko poszło tak, jak przypuszczałem, a na krótki czas przed południem ujrzeliśmy w oddali pierwszego jeźdźca, którego widok kazał nam domyślać się istnienia w pobliżu duaru. Niebawem przyłączyło się do niego jeszcze kilku i powstał oddział, który puścił się naprzeciw nas wyciągniętym cwałem. Gdy już nas o to czyli, zabrał głos Ali en Nurabi:
— Sallam aalejkum! Do jakiego szczepu naleleżycie?
— Jesteśmy Hamema z ferkah Feran — odpowiedział jeden z nich.
— Jak się nazywa szejk wasz?
— Jamar es Sikkit Ben Mulej Halefis Bukadani. Ja jestem Sar Abduk Ben Jamar es Sikkit, dowódca tych ludzi.
— Jesteś więc synem szejka. Słyszeliśmy, że on znajduje się w obozie w Sellum?
— Słyszeliście dobrze. Czy jedziecie do niego?
— Nie, chcemy dostać się do waszego duaru i po prosić was o chleb i sól.
— Kto wy jesteście?
— Ja jestem Ali en Nurabi, szejk Rakba z ferkah Uelad es Sebira. Ten szejk to Mohammed er Raman, wódz Meszeerów z Dżebel Szefera, ci dwaj, to emirowie z dalekiego Zachodu, a reszta, to towarzyszący nam Meszeerowie.
— Ja znam was — odrzekł dumnie Hamema.
— Nie spożyjecie z nami ani soli, ani chleba, gdyż jesteście nieprzyjaciółm i naszych przyjaciół!
— Ty się mylisz. My przybywamy...
— Milcz! — przerwał mu groźnie Sar Abduk.
— Powiedziałeś, że jesteś Ali en Nurabi, szejk Uelad es Sebira. Czy wy nie jesteście nieprzyjaciółmi Hamemów Uelad Mateleg, których chcecie zwalczać na drodze karawanowej z Testur do Kef?
— Oni chcą ograbić kaffilę, znajdującą się pod naszą opieką!
— Kto oddał ją wam pod opiekę? Mohammed es Sadak basza! Jesteście parobkami baszy i krew przelewacie w obronie nędznych kramarzy za jeszcze nędzniejsze pieniądze. Jesteście naszymi nieprzyjaciółmi, a chcecie z nami jeść chleb i sól! Ścigacie naszego przyjaciela i brata Saadisa el Chabir i żądacie od nas gościny! Ośmielacie się nawet sprowadzać do nas dwu giaurów z Frankistanu i zanieczyszczać nasze namioty, duar, nasze kobiety i dzieci! Niechaj Allah potępi te psy niewierne! Prawy muzułmanin spluwa przed nimi i przywiązuje ich...
— Spluń tylko, chłopcze! — przerwałem mu.
Za jednym skokiem konia znalazłem się przy nim, a porwawszy go za kark, pociągnąłem do siebie, przerzuciłem na poprzek siodła i przyłożyłem mu nóż do gardła. Gdybym był pozwolił na taką ciężką obelgę, sprawa nasza byłaby już stracona raz na zawsze. W jednej chwili chwycili wszyscy Hamemowie za broń, ale moi ludzie byli już także gotowi do strzału. Napad mój odbył się tak szybko, niespodzianie i silnie, że Sar Abduk dostał się w moje ręce, zanim zdołał pomyśleć o obronie. Przytknąłem mu do gardła ostrze noża i rzekłem:
— Gdybyś nie był synem szejka Jamara es Sikkit, którego czczę i poważam, posłałbym cię tym nożem na most es Ssirat[4]. Przestrzegam cię: [jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, które mi się nie spodoba, to duszę twoją porwie anioł śmierci. Idź i wsiądź znowu na konia!
Puściłem go, a on zsunął się z konia i stanął na ziemi blady ze strachu, wstydu i złości i wpatrzył się tępo we mnie. Potem wydobył sztylet i zagroził mi:
— Na co ty się odważyłeś, cudzoziemcze! Czy mam cię zakłuć? Na to ja wymierzyłem weń rewolwerem.
— Ty mnie? — zawołałem.
— Czy nóż mój nie siedział już na twojem gardle? Podnieś tylko rękę, jeśli chcesz pójść do swoich ojców! Lepiej będzie dla was, jeśli w spokoju wysłuchacie, czego od was żądamy. Nie boimy się was, chociaż liczniejsi jesteście od nas, a jeszcze przed zachodem słońca przybędzie z Sellum Jamar es Sikkit, by wam powiedzieć, że jesteśmy waszymi gośćmi.
— On nie przybędzie!
— Ja mówię, że przybędzie! Czy znasz Omara Altantawi, szejka Meszeerów z Hadżeb el Aiun i Hamra Kamuda?
— Znam.
— Czy to wasz nieprzyjaciel?
— To nasz brat.
— To dobrze. On był z nami i pojechał do Sellum po twego ojca, Jamara es Sikkit.
— Czy mówisz prawdę?
— Emir z Frankistanu nigdy nie kłamie! Przypatrz się tym dwom Meszeerom z ferkah szejka Altantawi! Czy znasz ich?
Moja nieustraszoność wzbudziła w nim widocznie podziw, skoro mi tak dobrodusznie odpowiadał. Kiedy zaś przypatrzył się po raz pierwszy dobrze obydwu ludziom, wydało mi się, że się zakłopotał.
— Znam — odrzekł.
— Strzeż się zatem, byś przeciwko nam wrogo nie występował, dopóki nie usłyszysz rozkazów swojego ojca.
— Czego chcecie od nas?
— Wpierw odpowiedz na moje pytanie: Czy Saadis el Chabir, Krumir z ferkah ed Dedmaka jest u was?
— Jest.
— On porwał nam dwa konie i dziewczynę. Żądamy, żebyś go nam wydał razem z łupem.
— On był nam przewodnikiem w wielu naszych wędrówkach, dziś spożył z nami znowu chleb i sól i pił wodę; nie wydamy go zatem nikomu!
— W takim razie przyjmiesz na siebie odpowiedzialność za wszystkie skutki tego kroku.
— Przyjmuję. Wy jesteście naszymi wrogami, podpadliście krwawej zemście, ponieważ zabiliście Hamemę w duarze Seraia bent.
— On był rozbójnikiem; chciał porwać tego konia, na którym siedzę, i zabić jednego z naszych ludzi.
— Mimoto krew jego musi być pomszczoną!
— Ale nie przez was. On nie należał do was, lecz do ferkah Uelad Mateleg, którzy spokrewnieni są z wami bardzo daleko.
— Był jednak Hamema. Zatrzymamy was i wydamy Hamemom Uelad Mateleg.
— Gdyby się nawet zeszli wszyscy Hamemowie, by nas zatrzymać, nie zdołaliby tego dokonać. Zostaniemy u was dobrowolnie i zaczekamy na twego ojca.
Zaprowadź nas do duaru!
— Tego nie zrobię! Dopóki szejk Jamar es Sikkit nie postanowi, co się z wami ma stać, dopóty będziemy was uważali za wrogów. Zaprowadzimy was przed duar i będziemy tam pilnowali, dopóki szejk nie nadjedzie.
— Możesz to uczynić, ale nie waż się wypuścić Krumira. Niech pozostanie pod waszą opieką, dopóki szejk nie objawi swej woli w tej sprawie!
Hamemowie wzięli nas w środek i zaprowadzili przed duar, położony na otwartej równinie. Na południowym wschodzie wznosiły się na widnokręgu Dżebel Gwassera, na południu Dżebel Maszura, a między niemi samotne pasmo Dżebel Segedel.
Rozłożywszy się obozem, puściliśmy konie, żeby się pasły dokoła nas. Przeważająca liczba uzbrojonych Hamemów otoczyła nas zaraz, nikt jednak nie zbliżył się, by przemówić choćby słowo, lub podać nam łyk wody. Rozmowa nasza obracała się wyłącznie około tematu, czy Hamemowie pozwolą umknąć Krumirowi, a obawy nasze okazały się niestety nie całkiem płonnemi. Tak mijała godzina za godziną, słońce zniżało się się coraz to bardziej z zenitu, a wraz z niem opadała też nasza cierpliwość. Nareszcie poznaliśmy po ruchu wśród Hamemów, że na równinie coś się dzieje. Mały oddział oddalił się od reszty i powrócił niebawem z trzema jeźdźcami. W jednym z nich poznaliśmy Omara Altantawi, a trzecim był niewątpliwie z taką tęsknotą wyczekiwany szejk Jamar es Sikkit. Był to starzec lat około siedmdziesięciu, o wysokiej, lecz niepochylonej postawie. Pomarszczona twarz jego, opalona od słońca, przybrała barwę skóry wyprawionej, a długa, jak śnieg biała, broda spadała mu na piersi.
My powstaliśmy z ziemi, on zaś zeskoczył razem z towarzyszami z konia i podniósł ręce na powitanie.
— Bądźcie mi pozdrowieni, bracia mojego przyjaciela. El szems[5] niechaj przyświeca waszym drogom, a el kamar[6] niechaj strzeże spoczynku waszego w nocy. Ojcowie wasi cieszą się waszem życiem, a synowie biorą sobie za przykład czyny rąk waszych. Który z was jest szejk Ah en Nurabi, wódz Sebirów?
— Ja! — odrzekł wezwany.
— Podaj mi rękę. Dusza twoja zasmucona wielką stratą, ale pociesz się, albowiem oddam ci wszystko, co ci zabrano! Który jest Mohammed er Raman, szejk Meszeerów?
— Ja.
— I ty podaj mi także rękę, albowiem jesteś bratem tego, którego ja miłuję! Bądź mi pozdrowion teraz i po wszystkie czasy! Gdzie są dwaj emirowie z krainy Franków?
— Oto oni — rzekł Omar Altantawi. — Ten mówi językiem wiernych, tam ten zaś nie.
Stary przypatrywał mi się długo od stóp do głów, a potem przemówił w te słowa:
— Emirze, słyszałem dużo o tobie. Ty nie boisz się całej gromady nieprzyjaciół, ty zabiłeś sidi es salssali i pokonałeś abu ’l afrida, ty czytasz darb i ethar[7] jak taleb[8] księgę. Kiedy wieczorem zabrzmią przy ognisku pieśni o siret el behluwan[9] i siret el modżaheddin[10] słyszy się twoje imię. Niechaj Allah błogosław i twe wnijście do mojego obozu, chociaż ty wielbisz go w inny sposób. Lecz Allah illa Allah — Bóg jest Bogiem, tym samym, jakiekolwiek nadanoby Mu imię. Powiedz emirowi, nie rozumiejącemu słów moich, że mile witam go ja i moi ludzie!
— Dziękuję ci, Jamarze es Sikkit! Serce twoje pełne dobroci, a dusza twoja jest mieszkaniem mądrości i rozumu. Twoi ludzie nas nie przyjęli, lecz ty oddasz nam sprawiedliwość i uczcisz prawdę, jako prorok nakazał. Zaprowadź nas do swego namiotu, gdyż pragnę zamienić słowa przyjaźni z najmędrszym i najsłynniejszym szejkiem Hamemów!
— Wsiądźcie na konie! — poprosił. — Tacy goście nie powinni nóg swoich okrywać pyłem, wchodząc do duaru Jamara es Sikkit.
Dosiedliśmy więc znowu koni i pojechaliśmy do obozu. U wejścia czekał na nas syn szejka, Sar Abduk. Minę miał posępną, a widząc, jak uprzejmie zostaliśmy przyjęci przez ojca, ukrył swoje zakłopotanie na niechętnem obliczu.
— Synu mój — rozkazał es Sikkit — pozdrów moich gości, gdyż są zarazem twoimi! Wezwany posłuchał i podał nam wszystkim rękę, poczem przyłączył się do nas, kiedyśmy jechali przez obóz. Przed wielkim namiotem szejka zsiedliśmy z koni, a na skinienie dowódcy wyciągnęło się wiele rąk, aby odebrać od nas konie i przynieść rogóżki do siedzenia. Wszystko wyglądało prawdziwie patryarchalnie. Gdyby jeszcze palmy tam rosły, byłoby można myśleć, że przyjmowano nas w gaju Mamre u Abrahama. Jamar skinął na młodego Beduina i rzekł:
— Niechaj zabiją jagnię i przyrządzą dla moich gości wieczerzę, jako się głodnym należy!
Uznałem za stosowne sprzeciwić się temu na razie.
— O szejku, bądź pewny, że strawa nie przejdzie przez nasze usta, dopóki nie zostanie załatwiona sprawa, dla której przybyliśmy tutaj!
— Panie — odrzekł — widzę, że działasz jak mąż, któremu Allah użyczył siły woli i czynu. Ja uczyniłbym tak samo jak ty. Życzenie twoje spełni się niebawem.
Zwrócił się do syna i rzekł:
— Zawołać Krumira Saadisa!
Twarz młodzieńca drgnęła w szczególny sposób. Dopiero po chwili odpowiedział:
— Jego tu niema.
Na te słowa my przystąpiliśmy bliżej, a stary szejk zmarszczył brwi i zapytał:
— Niema? A gdzie?
— Odjechał.
— Allahi! Czemu?
— Ponieważ usłyszał, że ci mężowie tu przyjechali.
— Co zabrał z sobą?
— Dziewczynę.
— I oba konie, na których przybył?
— Tak.
— Allah ’l Allah, ia Allah! A ty go puściłeś? — wybuchnął szejk. — Czy twój rozum się zaćmił, że myśli twoje błądzą tak fałszywemi ścieżkami? Ty niszczysz imię moje i burzysz chwałę mojego domu. Jesteś najstarszym z moich synów, ale najmłodszy byłby mądrzej postąpił!
Oczy Abduka zaiskrzyły się wyraźnie.
— Czy mogłem go zatrzymać? — zapytał z gniewem. — Był naszym gościem i bratem. Co mnie obchodziły sprawy tych ludzi, którzy zdarli mnie z konia i zagrozili mi nożem.
— Kto to uczynił?
Na to gniewne zapytanie szejka odpowiedziałem:
— Ja to uczyniłem. Sar Abduk nazwał nas giaurami, życzył nam, żeby nas Allah potępił, i chciał nas opluć. Czy ty byś to ścierpiał, szejku? Allah udzielił mi siły w rękach, jakiej nie ma żaden z Hamemów, pochwyciłem więc bluźniercę z konia i przyłożyłem mu nóż do gardła, aby mu pokazać, na co właściwie zasłużył. Lecz jako syna Sikkita puściłem go znowu wolno. On zaś zamiast mi podziękować, oskarża mnie teraz za to, że byłem dlań dobrotliwy i miłosierny.
Szejk patrzył długo przed siebie. Ani jeden rys jego czcigodnej twarzy nie zdradził jego teraźniejszych myśli, ani poruszających go uczuć. Potem zapytał syna:
— Czy wiedziałeś, że Omar Altantawi udał się po mnie?
— Wiedziałem — rzekł Sar Abduk z wahaniem.
— W takim razie nie powinieneś był do niczego się mieszać, aż dopókibym ja nie przybył. Zawstydziłeś twarz moją i będziesz musiał to odpokutować. Dokąd zwrócił się Krumir?
— Stąd zmierza na Dżebel Sidi Aisz, potem do Uelad Szahia, a następnie przez Seddadę, Tozer, Neftę, Sidi Khalifat i Tarsud do Tuggurtu.
— Czy podał ci drogę fałszywą?
— Nie.
— Teraz posłuchaj, jaką ci zadam karę: Weźmiesz nasze najszybsze konie i tylu wojowników, ilu ci będzie potrzeba, i popędzisz za nim w tej chwili. Gdziekolwiek go spotkasz, pochwycisz go, albo zabijesz. Nie pokażesz mi się więcej na oczy, chyba razem z dziewczyną i oboma końmi. Przysięgam na Allaha i proroka Mahometa!
— Pochwycić go, albo zabić? — zawołał syn. — On jest naszym gościem!
— Nie. Już nim nie jest. Gdyby dotychczas był naszym gościem, byłby musiał oddać swoją zdobycz, a jego byłby nikt nie śmiał dotknąć. Teraz jednak opuścił nasze namioty i pozostaje pod swoją własną ochroną.
— On był naszym przewodnikiem!
— Był, ale już nie jest. Po dwakroć złamał przysięgę i po dwakroć zapłacił za gościnę rabunkiem. Dowiedziałem się o tem od Omara Altantawi. Niechaj więc teraz będzie jako hyena, której nie zabija się kulą, lecz kijem. Każ siodłać konie, ponieważ niema czasu do stracenia. Przysięgę moją słyszałeś. Na kości przodków moich, ja jej dotrzymam!
— Temu sprzeciwił się Mohammed er Raman:
— Zostaw tu swoich wojowników, o szejku! Czy sądzisz, że możemy zdać na kogo innego to, do czego nam samym siły nie brak? Czy mamy tutaj siedzieć bezczynnie jak tchórze i ginąć z niecierpliwości? Nie, my sami popędzimy za Krumirem. Czy słusznie powiedziałem, mężowie?
W odpowiedzi zawtórowaliśmy mu głośnymi okrzykami. Szejk chciał się dalej sprzeciwiać:
— Nie znacie okolicy!
— Ten emir umie ślady czytać — odparł Ali en Nurabi. — Pojedziemy tuż za zbiegiem, dopóki nie wpadnie nam w ręce.
— To wypocznijcie przynajmniej i spożyjcie u mnie ucztę gościnności! — Wybacz, Jamarze es Sikkit — odrzekłem — wszak wiesz, jak droga nam jest każda minuta. Musimy ruszać w drogę!
— To przyjmijcie odem nie, czego serce wasze pożąda! Ten mój syn będzie z wami, gdyż szejk Hamemów jeszcze nigdy słowa nie cofnął. Klacz jego szybka, jak piorun i rozbójnik jej nie ujdzie. Jest jeszcze u mnie druga, której żaden koń dotąd nie dogonił. Pożyczę wam jej, jeśli które z waszych zwierząt zanadto zmęczone.
Była to propozycya niezwykle wielkoduszna, nie omieszkałem tedy skorzystać z niej natychmiast.
— Serce twoje, o szejku, hojne w dobrodziejstwa — rzekłem — jak noc pełna rosy! Przyjaciel mój i towarzysz, waleczny Achmed es Sallah, niewątpliwie znużył zanadto klacz swoją z wadi Serrat, mogłyby ją opuścić siły, kiedy ich najbardziej będzie potrzeba. Zatrzymaj jego klacz tutaj, a pożycz mu swojej. Będzie ją miłował i hodował, jak swoją, a potem odda za swoją, gdy powrócimy!
Zależało mi na tem, żeby Achmed odegrał ważną rolę przy pochwyceniu Krumira, ponieważ miał zasłużyć sobie na Mochallah. Musiałem przeto postarać się dlań o konia, któryby mu prędzej niż jego własny, wyczerpany, dopomógł do osiągnięcia tego upragnionego celu.
— Niechaj ją weźmie — odpowiedział szejk. — Nikt z Bedawich nie pożyczyłby swojej klaczy, ale moi ludzie naruszyli wasze prawo, dlatego nie pożałuję starań, żeby wam to zostało wynagrodzone.
— Jak dawno Krumir wyjechał z duaru? — zapytałem Abduka.
— Słońce przebiegło od tego czasu piątą część swojego łuku.
— Czy są pochodnie w obozie?
— Są.
— Trzeba je zabrać, żebyśmy mogli i nocą jechać.
W ten sposób znowu zawiedliśmy się w oczekiwaniu, że dostaniemy w swe ręce Krumira, zachowanie się jednak zacnego szejka uniemożliwiło wszelkie wyrzuty. Syn jego pogodził się spokojnie ze swem położeniem, a pogoń za rabusiem zaczęła go nawet zwolna zajmować. Pozwolił wprawdzie Krumirowi wpłynąć na siebie na naszą niekorzyść, ale podczas jazdy nie odczuwał pokuty jako coś zbyt ciężkiego.
Dzielny Achmed siedział z prawdziwie królewską miną na szlachetnym koniu, jakiego nigdy jeszcze nie miał pod sobą, i płonął niecierpliwą żądzą zobaczenia Krumira. Gdyby go spostrzegł, byłby w pogoni pewnie nie pozostał w tyle.
Na godzinę przed zachodem słońca opuściliśmy duar. Sar Abduk chciał jako przewodnik jechać na czele, musiał jednak tego zamiaru zaniechać, gdyż więcej ufałem śladom, aniżeli temu, co powiedział mu Krumir o zamierzonej swej drodze, albowiem to mogło być kłamstwem.
Trop znalazł się wkrótce. Ponieważ chcieliśmy wyzyskać godzinę, która nam jeszcze do wieczora pozostawała, przeto lecieliśmy przez równinę jak wicher, nie oszczędzając koni, w tej myśli, że wkrótce odpoczną przez kilka godzin. Kiedy nastał krótki w owych okolicach zmierzch, przebyliśmy połowę czteromilowej drogi do Sidi Aisz.
Wreszcie zapadła noc. Po odmówieniu el mogreb, zapaliliśmy pochodnie, aby nie przerywać jazdy, choć teraz odbywała się znacznie powolniej. Do Dżebel Aisz przybyliśmy dopiero po dwu godzinach. Za tymi górami, a więc na zachód od nich, toczy Tarfani swoje czyste wody ku południowi. Wytrysnąwszy na paśmie górskiem, ciągnącem się od Dżebel Szambi z północnego wschodu na południowy zachód, mija Ferianę, zatacza pod Gafsą ostry łuk ku zachodowi i uchodzi potem do małego szotu Baadża, położonego na południe od Dra el Haua.
Kiedy dojechaliśmy do rzeki Tarfani, trop nagle zniknął. Domyśliłem się w tem odrazu podstępu, używanego czasem przez Indyan i północno-amerykańskich myśliwców celem zmylenia prześladowców. Zsiadłem z konia, kazałem sobie podać pochodnię i poświeciłem w wodę. Rzeczywiście! Przy świetle zobaczyłem przez przeźroczyste fale bardzo wyraźne odciski kopyt dwu koni. Krumir obrał więc sobie drogę przez łożysko rzeki. Ażeby śladu nie stracić, wystarczyło nam dobrze uważać na oba brzegi.
Całą godzinę jechał ścigany rzeką, a potem wyszedł z wody i ruszył prosto w kierunku zachodnim. O milę mniej więcej na zachód od Tarfani płynie ku południowi równolegle z nią inna rzeczka, która się z nią łączy powyżej Gafsy. Rzeczką tą jechał Krumir tak samo jak poprzednio przez wody Tarfani. Wreszcie opuścił rzeczkę i ruszył w kierunku Uelad Szahia.
Tymczasem pochodnie wypaliły się do końca. Zbliżała się północ, a że zarówno nam, jak i koniom potrzeba było spoczynku, przeto rozłożyliśmy obóz, postawiliśmy straż i spróbowaliśmy zasnąć. Udało się to wszystkim z wyjątkiem Alego en Nurabi, którego kilkakrotne niepowodzenie naszych wysiłków przyprawiło o rozdrażnienie, nie pozwalające mu usnąć. Kiedy śpiących zbudzono o świcie, szejk jeszcze oczu nie zamknął.
Po odmówieniu modlitwy porannej wypiliśmy trochę wody, zagryźliśmy daktylami, a posiodławszy konie, rozpoczęliśmy jazdę na nowo.
Zbliżaliśmy się dzisiaj do owych mniej odwiedzanych krain, w których leży sporna jeszcze do dzisiaj granica między Algieryą a Tunezyą. Mieszkający tu i ówdzie Beduini prowadzą z sobą ustawiczne spory. Jest to wogóle okolica niebezpieczna i krwią przesiąknięta, gdyż krwawy odwet pożera tam rokrocznie więcej ofiar, niżby kto przypuszczał. Tutaj musieliśmy być bardzo ostrożni.
I Krumir miał się dobrze na baczności. Okazał wprost zdumiewającą znajomość kraju i udowodnił tem, że zasłużył w zupełności na miano el Chabir. Nie ominął najmniejszej wklęsłości gruntu, najbardziej samotnego krzaka, żeby nie wyzyskać go jako osłony przed niepowołanemi oczyma. Pokonywał wszelkie trudności z przewidującą pewnością, godną podziwu i świadczącą niezbicie, że nie poraź pierwszy przejeżdżał te strony. Należało także wziąć pod uwagę to, że Mochallah niewątpliwie bardzo utrudniała mu ucieczkę, dlatego można było przypuścić, że przywiązał ją w ten sposób do konia, iż była zupełnie w jego mocy.
O koło południa dostaliśmy się do gór Szania, skąd przez Dra el Haua można spojrzeć w najniebezpieczniejszą część Tunezyi. Jest to kraina szotów i sebch. Hen, w dole, wprost na południe, przeżyłem raz na szocie Dżerid tak okropną przygodę, że na jej wspomnienie dzisiaj jeszcze wstają mi włosy na głowie. Niema nic tak podstępnego jak szoty. Leżą sobie tak jasne i pogodne, lodowata ich powierzchnia połyskuje tak zapraszająco, a jednak pod tą uśmiechniętą powierzchnią czyha śmierć.
Na południe od Dżebel Aures i wschodnich odnóży tej masy górskiej; rozciąga się lekko falista równina z zagłębieniami, pokrytemi pokładami soli. Jako pozostałości dawnych wielkich jezior lądowych noszą one w Algieryi nazwę szotów, w Tunezyi zaś sebch, a składają się, licząc od zachodu na południe, z trzech wielkich szotów: Melrir, Rarsa i Dżerid, zwanego także el Kebir. Ponieważ blizko dochodzi strefa el Areg[11], z której wiatr południowy niesie ustawicznie na północ drobny piasek lotny, przeto wszystkie wklęsłości Szotu pokryte są po większej części głębokiemi ruchomemi masami piasku, a tylko w samym środku zachowała się znaczna ilość wody. Pokrywa ją skorupa soli, a pod nią znajduje się tylko na głębokość jednego metra jasnozielona, niezmieszana woda. Potem na pięćdziesiąt i więcej metrów sięga w głąb miałki piasek płynny, który z cichą, iście dyabelską pewnością zatrzymuje i chowa w sobie wszystko, pod czem załamie się solna skorupa.
Powłoka ta nie tworzy tak jak lód równej, gładkiej płaszczyzny, lecz zagina się w szereg falistych zagłębień i wypukłości. Grubość jej wynosi przeciętnie może dwadzieścia, często jednak tylko dziesięć, a nawet i mniej centymetrów, a barwa jej podobna jest do niebieskawo połyskującej powierzchni roztopionego ołowiu. Idąc po niej, wywołuje się krokami odgłos, podobny do dźwięku ziemi w Solfatarze pod Neapolem. Lotny piasek, będący w ustawicznym ruchu, zabarwia ciemniej zagłębienia w skorupie, potem nabiera coraz, to więcej ciężaru, aż wkońcu przedziera się pod skorupę i zostawia po sobie nowe białe miejsce. Kiedy smum dmie od południa, sól trzeszczy i zgrzyta na wszystkie boki, spiekota wypala bańki i wyżera dziury i szpary, wskutek czego cała budowa się zmienia. Jeszcze gorzej działa pora deszczowa. Wilgotne opady rozpuszczają sól na głębszych miejscach, skorupa zapada się w wodę i utrzymuje się na pływającym piasku, albo jeśli piasek ten jest bardzo lekki i drobny, wydostaje się na górę i nadaje takiemu miejscu pozoru zupełnej zwartości. To też wstępować można tylko na niektóre miejsca tych szotów i to z największem niebezpieczeństwem dla życia. A jednak, chociaż trudno w to uwierzyć, prowadzi kilka dróg w poprzek tej podstępnej pokrywy solnej, a to dzięki ożywionemu handlowi między Tunisem a słynnemi z obfitości daktyli krainami Suf i Belad el Dżerid. Drogi te są jednak co najmniej, powiadam co najmniej, tak samo niebezpieczne, jak zdradzieckie ścieżki na bezdennych bagnach Laponii. Mając zaledwie stopę szerokości, zmieniają się one w sposób niespodziany, a trudny do zauważenia i wywołują w przechodniu uczucie, jakiegoby doznał, gdyby musiał w zimie przejść po zlodowaciałym, gładkim i wzniesionym na kilka piąter szczycie dachu. Często zapada się ścieżka tak głęboko, że woda dochodzi koniowi powyżej brzucha, czasem sprowadza wędrowca zwodnicza fata morgana na bok w pewne objęcia śmierci. Bród taki oznaczają często małe kupki kamieni, zwane przez Beduinów „gmair“, lecz znaki te pochłania często woda, albo syn pustyni z zemsty nadaje im inne położenie. Biada wówczas nieostrożnemu, jeśli jeden k rok zboczy z drogi; sebcha się otwiera, człowiek znika, pływający piasek obejmuje go w ciężkim, mokrym uścisku, a nad nim zamyka się papkowata, lecz pozornie silna i twarda skorupa, aby dalej: czyhać na nową ofiarę.
Kto się chce puścić taką ścieżką, musi mieć pewnego, trzeźwego i przytomnego przewodnika, w przeciwnym razie będzie zgubiony. Jako przewodnicy po szotach, czyli chabirowie, słyną Merazigowie, mieszkający na południowym brzegu szotu. Jeśli jakie towarzystwo, albo nawet karawana chce przejść przez sebchę, musi najpierw wybłagać sobie pomoc Allaha. Potem rusza przewodnik przodem, sondując dokładnie cal po calu, zanim nogę postawi. Za nim idą z poganiaczami wielbłądy, jeden za drugim, a nawet z głową przywiązaną do ogona poprzednika. Ilekroć pokażą się miejsca niebezpieczne, przewodnik się waha, wielbłądy i konie parskają trwożnie, lecz wszystko musi iść naprzód, niepowstrzymanie naprzód, bo ani na chwilę nie powinna noga zatrzymać się na cienkim, chwiejnym, trzeszczącym i bryzgającym wodą gruncie, jeśli nie chce utonąć. Jest to zataczanie się nad grobem, nad piekłem, a kiedy nareszcie uczuje się drugi brzeg pod nogami, wszyscy oddychają głęboko, a mężczyźni zwracają się twarzą ku wschodowi, aby zawołać „hamdullillah“ i podziękować Bogu na kolanach za to, że potworowi nie pozwolił otworzyć paszczy. Na początku ubiegłego stulecia przechodziła przez szot el Kebir karawana, złożona z przeszło tysiąca wielbłądów i wielu ludzi. Nieszczęśliwym przypadkiem zapadło się kilka gmairów, wielbłąd naczelny zboczył ze ścieżki i zniknął w głębi, a za nim poszły inne. Wszystko zginęło w ciągnącej się papce, która zamknęła się nad karawaną, a w pół godziny potem wyglądała skorupa solna tak, że nic nie świadczyło o straszliwym wypadku. Tak utonęły setki tysięcy w tej mydlastej otchłani, a ilekroć ktoś nie wrócił już do duaru, odmawiali jego najbliżsi surę śmierci, dodając jeszcze te słowa: „Ruhh es sebcha, duch szotu, sprowadził ich z drogi i wpadli w pływający ogród piasczysty. O Allah, zbaw ich!“
Wedle wierzeń ludzi, mieszkających dokoła szotu, przebywa ruhh es sebcha w głębinach wody i otwiera wrota śmierci, ilekroć na sebchę wstąpi człowiek, który nie zwrócił wpierw w modlitwie twarzy ku Mekce, jeśli niewierny, albo wielki grzesznik kroczy ponad głębią zionącą, podnosi się duch szotu, okazuje nad wyziewami błyszczące miasto lub kwitnącą uah[12], a kiedy uwiedziony tem człowiek chce pośpieszyć do zwodniczego obrazu, pada w ramiona niemego abu jahja[13].
To wszystko przyszło mi na myśl, kiedy stanęliśmy na wyżynie Szahia. Aż do tej chwili jechał Krumir zupełnie tak, jak powiedział Abdukowi. Jeśliby słowa jego miały sprawdzić się i nadal, musiałby się zwrócić na południe i dążyć przez Dra el Haua i Dżebel Tarfani do Seddady. Widocznie jednak znalazł jakiś powód do zmiany kierunku, gdyż ślady skręciły na południowy zachód, a potem wprost na zachód.
Jechaliśmy tymi śladami między Szahia i Dra el Haua aż do zmroku wieczornego, kiedy znowu skierowały się na południowy zachód. Zmęczyliśmy rzeczywiście siebie i zwierzęta, a dokładne badanie tropu wykazało, że zbieg był przed nami tylko o godzinę drogi. To skłoniło nas do zatrzymania się z chwilą, gdy ciemność zaczęła zapadać. Po nocy łatwo było go minąć, mógł nas spostrzec za prędko, bylibyśmy go stracili. Postanowiliśmy dołożyć starań, żeby nazajutrz przed południem go doścignąć.
Rozsiodłaliśmy konie, dojechawszy do krzaków rożkowych, i urządziliśmy sobie z siodeł i der posłania.
— A jednak on mnie oszukał — rzekł Sar Abduk. — Nie pojedzie przez Seddadę i Neftę, lecz przez Asludż do Tuggurtu.
— Czy zna także tę drogę? — zapytałem.
— On zna tu wszystkie ścieżki. Przecież to chabir. Nawet na szocie zna wszystkie gmairy i głębie. Jego ruhh es sebcha nie zmyli; on prowadził podróżnych przez szot Rarsa i na el Toserija i es Suida[14]. Ja sam jechałem z nim przez Rarsa i koń jego ani raz nie stąpił fałszywie.
— Ja jechałem już także przez Dżerid. To przez sebchę Rarsa wiodą także ścieżki?
— Dokoła tej sebchy mało jest miejscowości zamieszkałych i dlatego niema tam pewnych ścieżek. Tylko bardzo śmiały Bedawi puści się na sól niebezpieczną.
— Jak daleko stąd do Asludż, które dzieli sebchę Rarsa od Melriru?
— Musiałbyś jechać od rana do wieczora.
— A do najbliższego punktu Rarsy.
— Możesz się tam dostać za trzy godziny.
— Wobec tego musimy spróbować odciągnąć Krumira od szotu, bo puści się na sól, a my wtedy nie będziemy mogli ścigać go dalej.
— Nie odważy się na to.
— Czemu nie?
— Musi prowadzić jednego konia, a ścieżka dla dwu zwierząt za wązka.
— Sądzisz więc, że nam nie ujdzie, jeśli go na szot zapędzimy?
— Napewno nie ujdzie.
— Poświęci jednego konia z dziewczyną, a sam wstąpi na szot; wówczas umknie nam z bułanem, na którego siędzie.
— To zestrzelimy go z siodła.
Brzmiała w tem taka pewność siebie, że sam w to uwierzyłem.
— Sidi — zapytał Achmed es Sallah — czy spełnisz mi jedną prośbę?
— Owszem, jeśli tylko potrafię. O co ci chodzi?
— Ty strzelasz lepiej od nas wszystkich. Weź na siebie Krumira, a mnie zostaw Mochallah!
— Chętnie, o ile tylko będzie to możebne. Jeśli jednak nie zajdzie konieczna potrzeba, nie będę strzelał. Nie należy napróżno przelewać krwi ludzkiej. Wolimy go dostać żywcem.
— To zrań go, a potem go osądzimy.
Z tego i z innych rozmów widać było, że na jutro spodziewano się końca pościgu. Anglik także tak myślał.
— Hm! — rzekł, kiedy zawiadomiłem go o zamiarach towarzyszy.
— A więc jutro kończy się sprawa? Szkoda!
— Jakto?
— Gdzie znajdziemy potem nową przygodę?
— Jakoś to będzie. Zresztą, czy musimy ciągle mieć przygody?
— A cóż? Jeździć może każdy, jeść i pić także. Yes! Zostawcie Krumira mnie! Wypróbuję na nim moją rusznicę.
— Tego nie zrobimy, sir! Warto przecież dostać go nieuszkodzonego.
— Ale jak? Nie będzie przecież taki głupi i nie stanie spokojnie, kiedy zechcecie go pojmać!
— Tu nieda się nic z góry oznaczyć; trzeba czekać, jak się wypadki ułożą.
— To słuszne, ale hm! Coś mi na myśl przychodzi.
— Co takiego?
— Znacie chyba sznur skórzany, zwany lassem, lub lariatem. Możnaby sobie zrobić coś takiego i pochwycić go na to.
— Sir, to myśl niezła! Niema tu wprawdzie rzemieni, ale są silne sznury z leffu[15]. Umiem władać lariatem. Może uwijemy sobie coś takiego?
— Well!
W kwadrans potem miałem mocny lariat, aby się zaś przekonać, czy potrafię nim pewnie władać, ćwiczyłem się pomimo ciemności na gałęziach krzaku rożkowego. Próba wypadła zadowalająco. Miałem zatem broń, zapomocą której mogłem Krumira dostać w ręce żywcem.
Postawiwszy straż, położyliśmy się spać w tej miłej nadziei, że jutro o tym czasie zadanie nasze będzie już spełnione. Ponieważ zasnęliśmy bardzo wcześnie, przeto zbudziliśmy się nazajutrz jeszcze przed świtem, a chociaż tropu raczej domyślaliśmy się, niż widzieli go wyraźnie, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Może po małej godzinie jazdy dostaliśmy się na małą dolinkę, porosłą krzakami akacyi. Tu spędził Krumir noc razem z pojmaną. Czuł się tu tak bezpiecznym, że nawet ogień rozniecił. Mochallah przywiązana była do drzewa, co poznać było można dobrze po śladach. Ostatnie odciski, pozostawione przez ludzi i zwierzęta, były tak świeże, że Krumir mógł być zaledwie o pół godziny drogi przed nami.
Ruszyliśmy więc naprzód ze wznowionym zapałem. Z doliny wjeżdżało się na wzgórze, a kiedy dostaliśmy się na szczyt, zatrzymaliśmy wszyscy mimowoli konie. Od południa błyskał ku nam z dalekiego widnokręgu szot Rarsa, a ruhh es sebcha wabił nas bogatym blaskiem swego mieszkania, abyśmy zjechali z wyżyny, na której znajdowaliśmy się teraz. Od sebchy aż do nas ciągnęło się rozległe morze piasku, prawie bez roślinności, a po prawej ręce kłusowały dwa konie: siwy i bułan. Na pierwszym z nich siedziała postać kobieca, a na drugim Krumir, którego poznaliśmy natychmiast.
— Allah ’l Allah! — zawołał Ali en Nurabi w radosnym tryumfie, zerwał strzelbę z rzemienia przy siodle i puścił się pędem po zboczu.
Ta nieostrożność miała się niebawem na nim zemścić. Powietrze poranne zaniosło okrzyk szejka do uszu Krumira, bo odwrócił się zaraz, a spostrzegłszy nas, widocznie nas także poznał, gdyż tylko przez chwilę się zawahał ze strachu, potem zaś ruszył ventre a terre oboma końmi.
Wszyscy ruszyli w ślad za szejkiem Uelad es Sebira, tylko Achmed trzymał się przy mnie.
— Czemu nie jedziesz z nimi? — zapytałem go z uśmiechem.
— Ponieważ ty zatrzymałeś się tutaj — odpowiedział. — Z pewnością wiesz, dlaczego to czynisz?
— Pewnie, że wiem. Popatrz, jaki łuk zatacza sebcha na prawo; po tym łuku oni pojadą. My natomiast ulżymy sobie i podążymy wprost na koniec łuku.
W ten sposób nadrobimy ten kawał drogi, o który Krumir jest jeszcze przed nami. Naprzód!
Ruszyliśmy w opisanym właśnie kierunku najpierw kłusem, potem krótkim, a wkońcu wyciągniętym cwałem. Klacz Achmeda była znakomita, a ponieważ ja dotąd nie wysilałem zbytnio karego, toteż biegły oba konie całkiem równo. Zwolna stawał się piasek coraz to głębszy, mimoto nie zmniejszaliśmy naszej chyżości. Krumir uważał tylko na tamtych prześladowców, a nas jeszcze nie spostrzegł, chociaż my byliśmy dlań niebezpieczniejsi. Można było przewidzieć, że go nie dościgną; biała klacz i bułan przewyższały ich konie w rączości, chociaż zniosły już niemałe trudy.
Wtem zwrócił się Krumir na prawo i zobaczył nas. Rzucił wstecz głową z uporem i podpędził konie do większej szybkości. Jechał równolegle z brzegiem szotu, a ponieważ miał pod sobą głębszy piasek niż my, przeto ja nie musiałem jeszcze użyć tajemnicy mego ogiera. Krumir był ciągle jeszcze przed nami. Jadąc ciągle po cięciwie łuku, nie wątpiliśmy, że go dościgniemy.
Tak upłynęło z pół godziny. Coraz to bardziej zbliżaliśmy się do błyszczącego zwierciadła szotu, koniec łuk u sam leciał ku nam poprostu. Zostawiwszy za sobą już dawno naszych towarzyszy, dotarliśmy do zatoki, wysuwającej się z szotu w głąb lądu. Krumir był tuż przy niej, ja w tej samej wysokości, tylko o kilometr od niego, a przy mnie wciąż jeszcze Achmed. Wtem zmieniła się przed nami panorama. Szot cofnął się nagle, ustępując miejsca szerokiemu półwyspowi, wcinającemu się weń daleko. Krumir podniósł się na siodle, wydał głośny okrzyk radości i machnął wzgardliwie ręką. Następnie zwrócił nagle konie na lewo i popędził wprost ku szotowi.
— Allah kerihm! — krzyknął Achmed. — Pędzi na sól!
Nie odpowiedziałem wcale, ponieważ nie było czasu na słowa, szarpnąłem tylko konia w tym samym kierunku i położywszy mu rękę między uszyma, zawołałem:
— Ri, Ri, Ri!!!
Koń przestraszył się poprostu dźwięku mego głosu, wypchniętego z gardła przerażeniem. Zdawało się, że całkiem ziemi nie dotyka. Poznał po krzyku, że przyszedł nań czas udowodnienia, że jest „Wiatrem “. Domyśliłem się, że Krumir szuka ujścia ścieżki przez szot, a gdyby się Mochallah raz tam dostała, byłoby po niej. Musiałem więc dopędzić uprowadziciela, zanimby dojechał do brzegu sebchy. Miałem wrażenie, że przestrzeń, znajdującą się przedemną, rzucał ktoś poza mnie, a chociaż półwysep wchodził daleko w solne jezioro, mimo to niknął poprostu w moich oczach. Zbliżałem się do ściganego coraz bardziej, stopniowo dzieliło mnie od niego dziesięć, ośm, pięć, trzy, wreszcie tylko jedna długość konia.
Podniosłem lariat prawą ręką, ale w jeźdźca nie mogłem mierzyć, bo w takim razie byłby przepadł koń drogocenny, który w szalonym rozpędzie byłby pobiegł dalej na sól. Musiałem więc zarzucić pętlę przez głowę bułana. Wtem dobiegłem do Krumira i zawołałem:
— Stój!
— Masz, szatanie! — odpowiedział.
Krzyknąwszy te dwa słowa, podniósł rękę z pistoletem do góry. Ja rzuciłem lariat w powietrze, a w tej samej chwili huknął jego strzał. Pochyliłem się szybko wstecz i szarpnąłem konia w bok, aby się pętla ściągnęła, a ten ruch ocalił mi życie, ponieważ kula przeleciała tuż przedemną. Mój kary nie był ujeżdżony do lassa, nie mogłem więc nagle go zatrzymać, gdyż byłby się przewrócił. Powstrzymałem tylko jego bieg. Naraz pętla zacisnęła się, bułan stanął dęba i runął.
Krumir nie widział jeszcze nigdy lariatu, dlatego brakło mu koniecznej w takim wypadku przytomności umysłu, którą byłby okazał, gdyby był prędko przeciął sznur. Wszelako był natyle zręczny, że wyskoczył z siodła podczas upadku. Dostał się wprawdzie nieuszkodzony na ziemię, ale klacz, którą prowadził za cugle, powlokła go kawał drogi za sobą. Gdy zaś na chwilę stanęła, wskoczył na siodło za Mochallah i pognał dalej.
To wszystko tak szybko się stało, jak tylko się da pomyśleć, ja zaś nie mogłem temu przeszkodzić, ponieważ pętla lariatu okręciła się dokoła kuli u siodła, czyli ja przywiązany byłem do bułana. Zanim opanowałem mego ogiera i dobyłem noża, ażeby przeciąć lariat, Krumir siedział już na klaczy, a w kilka sekund potem wpadł na solną skorupę, dźwięczącą jasno pod kopytami jego konia. Ja ruszyłem za nim natychmiast. Nie myśląc o niebezpieczeństwach tej jazdy, nie spuszczałem tylko oka z tego, który jak strzała mknął przedemną po zwierciadlanej płaszczyźnie. Ruhh es sebcha wabił mnie do siebie. Ale czy tylko mnie? Usłyszawszy za sobą tętent, oglądnąłem się i ujrzałem z przerażeniem Achmeda na soli, pędzącego za mną na swojej klaczy. Ta krótka chwila, którą straciłem przy przewróconym bułanie, pozwoliła mu mnie doścignąć.
— Zawracaj! — zawołałem, a właściwie wrzasnąłem, ryknąłem na całe gardło.
— Allah akbar, sidi, ja ciebie nie opuszczę! — doleciała mnie jego odpowiedź.
Nie troszczyłem się już dalej o niego, bo musiałem całą uwagę skupić na siebie i Krumira. Dotychczas była skorupa równomiernie mocna, naraz spostrzegłem wynurzający się szereg gmairów jako nieomylny znak, że niebezpieczeństwo blizkie. Równa dotąd skorupa zaczęła się falisto wznosić i zagłębiać; wypukłości błyszczały metalicznie, a w zagłębieniach leżał podstępny piasek lotny. My mimoto gnaliśmy przez te wzniesienia i doły. Grunt dudnił, drżał, chwiał się, zgrzytał i trzeszczał pod nami. Nie był to już ów dźwięk pełny, brzmiący uspokajająco, lecz dziwnie płaczliwy i świszczący, że powodował mimowolnie kłapanie zębami. Wkrótce zrobiło się jeszcze gorzej. Doliny fal zaczęły wyglądać gąbczasto jak śnieg topniejący, były często pod wodą, która bryzgała nam ponad głowy, całe płaszczyzny trzęsły się, chwiały i kipiały pod kopytami rozszalałych koni. Śmierć leciała z nami, przed nami, obok nas i pod nami. Nie odwracałem oka od Saadisa el Chabir, obecnego naszego przewodnika, jedynego chabira, który mógł nas ocalić. Gdzie on podrywał konia, tam ja czyniłem to samo, naśladowałem każdy ruch jego, skierowywałem ogiera w te same miejsca, po których przechodziła jego klacz. To samo czynił za mną Achmed. Była to moja najstraszniejsza jazda w życiu. Zdawało mi się, że to jakiś okropny sen. Tętna biły mi gwałtownie, skronie paliły, porwała mnie jakaś gorączka i miałem wrażenie, że lecę za tym szalonym łowcem przez zwały chmur, pozbawione podstawy i łączące się gdzieś z sobą. Brzegi zniknęły już dawno, znajdowaliśmy się w samym środku bezgranicznego zatracenia, a każdy krok zwiększał we mnie przekonanie, że gdyby przerażająca szybkość koni zmniejszyła się choć trochę, musielibyśmy utonąć. Skorupa soli była miejscami tak cienka, że tylko przez jedno mgnienie oka mogła na sobie utrzymać mknące po niej kopyta. Nie miałem czasu spojrzeć na zegarek. Lecieliśmy tak może dwadzieścia minut, lecz mnie wydały się one dwudziestu wiecznościami.
Wtem zauważyłem, że klacz się zmęczyła pod wpływem podwójnego ciężaru. Krumir postanowił jej ulżyć, ale gdy zobaczyłem, co chciał w tym celu zrobić, włosy mi dębem stanęły na głowie. Postać jego zasłaniała mi dotychczas Mochallah, teraz jednak ujrzałem, że kierując konia lewą ręką, rozluźniał prawą więzy, trzymające dziewczynę na koniu. Potem doleciał mnie okrzyk śmiertelnego strachu. Krumir poderwał Mochallah z siodła, by ją zrzucić z konia, ona jednak przyczepiła się do niego z siłą rozpaczy, uwiesiła mu się rękoma u prawej nogi i wlokła się tak za nim. Na to zbój podniósł pięść i uderzył dziewczynę w głowę; ręce jej puściły go natychmiast, a ona spadła nie na ścieżkę, lecz obok niej. Tu nogi jej nie znalazły oparcia, płynna sól się poddała i dziewczyna zaczęła tonąć. W tej samej chwili nadbiegł tam mój ogier, ja schyliłem się całkiem nizko i pochwyciłem dziewczynę prawą ręką za ramię. Nie puściłem jej, a szybkość biegu dopomogła sile mej ręki, że lekka postać dziewczyny zakreśliła w powietrzu wielki łuk i upadła wpoprzek siodła przedemną.
Było to dziełem dwu sekund. Za mną zabrzmiał głośny, radosny okrzyk Achmeda. Siwce Krumir ulżył, mój kary natomiast nie odczuł widocznie zwiększonego ciężaru, dzięki temu pogoń na śmierć i życie nie przerwała się ani na chwilę. Jak długo jednak można było jeszcze to wytrzymać?
Nie było widać żadnego znaku, ani jednej kupki kamieni, nic, tylko falujące pola stężałej soli, przewalające się szumowiny piasku, rozbryzganą wodę i podlatujące w górę piany.
Wtem ujrzałem nareszcie przed sobą ciemny pas, który, choć zrazu bardzo oddalony, zbliżał się do nas szybko. Dzięki Bogu! Krumir obrał drogę, przecinającą tylko część sebchy. Gdyby był chciał przejechać przez całą szerokość szotu, wynoszącą w tem miejscu o koło trzydziestu kilometrów, bylibyśmy zgubieni. Upłynęła jeszcze jedna minuta, potem druga, pas był już całkiem blizko, grunt trząsł się jeszcze, pienił się i trzeszczał pod nami, ale naraz wydał dźwięk twardy i mocny. Pędziliśmy po mocnej skorupie ku pewnej w podstawach ziemi.
— Allah ’l Allah! — zawołał Krumir.
— Hussah, skacz za mną, Achmedzie! — krzyknąłem.
Kary przeleciał jak ptak przez szeroki, bagnisty brzeg szotu, dzielący skorupę solną od stałego gruntu, a zaraz za mną wylądował także Achmed szczęśliwie. Konie nasze ubiegły jeszcze kawałek, zanim stanęły.
Lecz gdzie podział się Krumir? Biała klacz tkwiła zadem w bagnie, a o kilka kroków przed nią leżało jego ciało na ziemi.
Zsiedliśmy i pomogliśmy najpierw koniowi wydobyć się z błota, a potem przystąpiliśmy do jeźdźca. Zmęczona klacz skoczyła za blizko, a wyrzucony z siodła Krumir uderzył głową o ziemię i skręcił kark.
— Boże bądź miłościw jego duszy! — rzekłem zaczerpnąwszy głęboko powietrza.
— Allah jenarl al barrasz — Niech Bóg potępi tego trędowatego! — dodał Achmed i przystąpił do Mochallah, którą ja tymczasem położyłem na piasku.
— Sidi, ona nie żyje! — zawołał przestraszony.
Zbadawszy dziewczynę, oświadczyłem:
— Żyje, tylko zemdlała!
Na to wziął ją Achmed na ręce i zaczął całować w oczy, usta i policzki, dopóki się nie przebudziła. Ja tymczasem zająłem się końmi, które stały z szeroko rozwartemi nozdrzami i robiły silnie bokami. Natarłem je mocno i zwróciłem się znów do Achmeda. Poczciwcowi łzy stanęły w oczach, chciał rozmawiać z Mochallah, lecz nie dostawał odpowiedzi. Ona na razie nie rzekłszy ani słowa, zawisła mu na szyi i potem jeszcze wydawała z siebie tylko dźwięki nieartykułowane.
— Oszczędzaj ją, Achmedzie es Sallah! — prosiłem. — Wycierpiała wogóle bardzo wiele, a ostatnie pół godziny wyczerpało ją bardziej niż zdoła kobieta znieść bez ciężkich skutków.
— Tak, sidi, to było okropne! Czem jest el areth, czem abu ’l afrid wobec tej sebchy! Ruhh es sebcha pozwolił ujść nam, gdyż nie jesteśmy złoczyńcami, lecz Krumira przecież wkońcu zatrzymał. Oby dusza jego zamieszkała w dżehennie razem z najgorszymi dyabłami! Nigdy nie zapomnę tej jazdy!
— Ja także nie; możesz mi wierzyć. Zdaje mi się, że runąłem z tysiąca minaretów, nie poniósłszy szkody ani razu.
A ja, sidi, dziękuję ci, że ocaliłeś perłę córek, Mochallah, kiedy Krumir chciał strącić ją w otchłań!
— Nie mów teraz o tem! My dwaj jesteśmy rozdrażnieni i nie tak prędko odzyskamy spokój. Pomóż mi Krumira przywiązać do klaczy, potem weźmiesz Mochallah do siebie na konia i pojedziemy poszukać naszych ludzi.
— Czy znasz, sidi, kierunek, w którym mamy się ich spodziewać?
— Znam. Jechaliśmy na południowy zachód, musimy więc wracać ku północnemu wschodowi.
Wkrótce ruszyliśmy z powrotem. Ja jechałem na przedzie, prowadząc za cugle białą klacz, a za mną szczęśliwy Achmed es Sallah. Ze skarbca słów wybierał najsłodsze wyrazy, aby pokazać swej „perle córek“, jak nieskończenie się czuje szczęśliwym.
Już popołudniu dostaliśmy się do tej części półwyspu, z której zaczęła się nasza jazda straszliwa. Kiedy skręcaliśmy dokoła ostatniego rogu, nie zauważyli nas jeszcze nasi ludzie, ponieważ wszyscy siedzieli na brzegu, nie odwracając oka od błyszczącej po wierzchni, na której zniknęliśmy rano. Wystrzeliłem z jednej lufy w powietrze, a wszyscy poderwali się z ziemi, gdy zaś nas dostrzegli, zabrzmiał jeden wielki, nieopisany okrzyk radości. Niebawem otoczono nas dokoła i zasypano tysiącem pytań. Tylko jeden stał na uboczu, trzymając w objęciach uratowaną córkę i patrzył na swoją klacz rozpromienionemi oczyma; był to Ali en Nurabi.
— Hamdullillah, odzyskałem obie! — zawołał wkońcu. — Achmedzie es Sallah, ty dotrzymałeś słowa, przeto ja także pamiętam o mojem. Niechaj Mochallah, córka mojego serca, będzie twoją! Ale teraz opowiedzcie nam, jak was Allah prowadził i kto wziął duszę temu zbójowi, na którym rany nie widać.
— Pozwól mnie opowiedzieć, sidi! — poprosił Achmed.
— Dobrze! — odpowiedziałem.
Uczyniłem chętnie zadość życzeniu zacnego i wiernego człowieka w nagrodę za to, na co się odważył. Sam usiadłem obok Anglika, ażeby mu w jego ojczystym języku opowiedzieć o naszej jeździe. On skurczył swoje długie nogi, zaplótł ręce na kolanach i słuchał z największem zaciekawieniem. Kiedy skończyłem, odetchnął głęboko i przyznał się szczerze:
— Wiecie, sir, że lubię przygody, ale takiej nie życzyłbym sobie! Najlepiej mieć pod nogami trochę stałej ziemi, jeśli się idzie na przechadzkę. Yes! Ależ ten Achmed, to dyabeł nie człowiek; pojechał za wami na ten staw! Ale nareszcie ma swoją Mochallah, a teraz zaręczyny, wesele i wyprawa! Czy wiecie, co ja mu obiecałem?
— Wiem.
— No?
— Pięćdziesiąt funtów.
— I dostanie je, gdyż zasłużył sobie na nie rzetelnie. Well!
W godzinę potem staliśmy na silnej skorupie szotu i wybiliśmy w niej dziurę.
— Ludzie — rzekł Omar Altantawi poważnie — weźcie jego ciało i rzućcie w otchłań lotnego piasku, gdzie chciał wtrącić dziecko naszego brata. Niech ruhh es sebcha ma jego kości, zaś dusza jego niech baczy na to, czy przejdzie przez most, wiodący do raju! On złamał przysięgę, bluźnił przeciwko Bogu i prorokowi, a to najcięższy ze wszystkich grzechów. Allah illa Allah, we Mohammed rassul Allah!