Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział „Powiedz twej matce, że kiedyś wrócę“
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
„Powiedz twej matce, że kiedyś wrócę.“

Stary zegar wiszący nad starem, ulubionem biurem hrabiego Seweryna, południową uderzał godzinę, kiedy hrabia wysłał starego sługę swego Krzysztofa do apartamentów swej żony z zapytaniem, czy widzieć ją może w tej chwili. Po kilku minutach Krzysztof wrócił i oznajmił, że pani hrabina prosi pana hrabiego.
Jakkolwiek hrabia usłyszał słowa na jakie z niepokojem zdawał się oczekiwać, nie powstał zrazu, i patrzył przed siebie z takim wyrazem, jak człowiek spotykający się oko w oko z koniecznym, ale trudnym do spełnienia obowiązkiem. Po chwili wszakże przemógł tajemne ogarniające go wstręty, szybkim ruchem porwał się z siedzenia, i zwykłym sobie szparkim krokiem, z postacią jak zawsze podaną naprzód, przebiegł raczej niż przeszedł liczny szereg komnat, przedzielający surową jego pracownię od różowego saloniku pani domu. W saloniku tym, Ewa siedziała jak zwykle w pół leżącej postawie, otoczona delikatną wonią heljotropu i blado-różowem światłem, padającem od przyobleczonych tą barwą ścian i sprzętów. Daremnie jednak zabarwione te światła spływały na twarz jej schyloną nad maluchną w ręku książeczką; nie nadawały jej one kolorytu zdrowia i świeżości. Noc bezsenna i leniwo spędzony poranek, poorały jej lica nowemi śladami nudy i zmęczenia; rój drobnych zmarszczek otaczających usta i oczy, zwiększył się i stał się widoczniejszym; cała postać więcej jeszcze niż wczoraj miała pozór omdlały i bezsilny. Ujrzawszy hrabiego, Ewa podniosła się lekko; spojrzenie jej spłynęło zwolna na twarz męża z wyrazem wpół obojętnym, wpół cierpiącym.
— Bon jour — szepnęła ledwie dosłyszalnie, i wyciągnęła ku przychodzącemu chudą rękę, przez której przezroczystą i białą jak alabaster skórę, przeglądała sieć liljowych żyłek.
— Dzień dobry ci Ewo — odrzekł hrabia, dotykając z lekka podaną mu rękę, — widzę, że jesteś ciągle cierpiącą.
Na twarz jego, jak wczoraj na twarz Krystyny, wybił się wyraz przymusu. Kobieta westchnęła. — Bywają istoty — wymówiła cichym, rozwiewnym głosem, — których przeznaczeniem jest cierpieć wiecznie.
— Przeznaczenie Ewo nie jest tak okrutnem i niemiłosiernem — odpowiedział hrabia; — człowiek niedotknięty żadną z dwóch klęsk: ciemnoty i nędzy, sam stwarza przeznaczenie swoje, i sam jest za nie odpowiedzialnym.
Gdy hrabia wymawiał te słowa, głos jego łagodny zazwyczaj, nabrał surowego nieco brzmienia. Po bladych ustach kobiety przesunął się ledwie dostrzegalny uśmiech goryczy i urazy.
— Bądź co bądź — wymówiła słabym głosem, — jeżeli za stworzone niby przez siebie przeznaczenie, człowiek jest odpowiedzialnym, to chyba tylko przed sobą samym.
Hrabia poruszył się żywo. — Nie, nie — zawołał, — i przed innymi także, i przed innymi Ewo!
Ewa podniosła dłoń do skroni. — Cher comte — rzekła, — przykro mi to bardzo, ale zmuszoną jestem prosić cię abyś mówił ciszej.
Twarz jej przybrała wyraz takiego nerwowego naprężenia i rozdraźnienia, że hrabia spojrzał na nią łagodnie znowu i z litością.
— Przebacz Ewo — rzekł poważnie, — jeśli uniosłem się mimowoli. Byłoto tem bardziej niepotrzebne, że kiedyś często rozmawialiśmy o podobnych przedmiotach, nie mogąc nigdy zrozumieć się ani zgodzić. Nie utrudzałbym cię dziś nawet moją obecnością i rozmową, gdybym nie uważał za konieczne oznajmić ci o prędkiem zapewne przybyciu do Dolin gościa...
Ewa skinęła ręką. — Mój Boże! — rzekła, — słyszałam już wczoraj o tym jakimś gościu od Krystyny; ale doprawdy tak mię to mało obchodzi. Wiesz dobrze hrabio, że oddawna przestałam być światową kobietą... moje cierpienia...
— Nie przeszkodzą ci zapewne powitać z przyjemnością dawnego znajomego twego, a dziś jednego z najgłośniejszych w Europie pisarzy i dyplomatów — przerwał hrabia.
Ewa podniosła się, zagasłe oczy jej błysnęły i utkwiły w twarzy hrabiego z niecierpliwem pytaniem. Ale hrabia był zupełnie spokojny; nie wiedział on nigdy o stosunkach jakie niegdyś łączyły żonę jego z człowiekiem o którym myślał, i sądząc że ma tylko do spełnienia prosty obowiązek, ciągnął dalej:
— Znając Ewo oddawna przyjęty przez cię zwyczaj nieukazywania się ludziom przybywającym do Dolin, chciałem zwrócić twoją uwagę, że gdybyś i teraz uczynić tak miała, byłoby to niegrzecznością i nieprzyzwoitością tem większą, że jako blizki krewny Krystyny, pan Dembieliński ma prawo do życzliwości i gościnności naszej.
Kiedy hrabia kończył mówić, Ewa siedziała wyprostowana z rękami kurczowo splecionemi i przyciśniętemi do kolan. Oczy jej otworzyły się szeroko, krwisty rumieniec oblał policzki, czoło i szyję.
— A więc — zaczęła, — a więc ten gość... to on... Nie mogła powiedzieć nic więcej. Nagle powstała i stanęła przed mężem, jakby niewidzianą jakąś siłą dźwignięta i skrzepiona.
— Dobrze hrabio — rzekła, — dobrze...
Znowu głos jej urwał się w piersi, ale zrobiła wysilenie i dokończyła:
— Będę uprzejmą gospodynią dla... krewnego mojej córki.
Hrabia powstał, ukłonił się i odszedł. Wzruszenie Ewy nie zdziwiło go wcale; przypisać je musiał nerwowej drażliwości i wysileniu jakie uczynić musiała nad sobą, aby zgodzić się na przyjęcie roli gospodyni domu, od której usunęła się była oddawna.
Ewa stała wciąż nieruchoma z osłupiałym wzrokiem, który jednak szklił się łzami i gorzał nagle rozbudzonym posępnym ogniem. Po chwili z piersi jej wydarła się długa gamma okropnego śmiechu. Osunęła się na sofę i ujmując głowę w obie dłonie, zawołała. — On! on! przyjedzie! — będzie tu! dziś, zaraz może! O ironijo losu! o nędzne serce moje!
Serce to uderzało w istocie pod atłasową suknią z tak gwałtowną mocą, jakby miało rozsadzić wątłą, niedołężną pierś, której nie umiała być stróżem i kierownikiem. Wszystkie długoletnie żale i tęsknoty, cały czar wspomnień, cała gorycz gryzących trwałych jak wieczność wyrzutów, cała siła zdławionej przemocą lecz nigdy nie umarłej zupełnie jedynej miłości życia, zmieszały się teraz w kobiecie tej w chaos palący i zawrotny, wstrząsnęły do głębi jej istotą, rozpaliły jej głowę, pierś i dłonie. Chwiała się jak upojona, wodziła dokoła oczami, które nic nie wiedziały, i machinalnie niby ale ustawicznie powtarzała: — On! on tu! po tylu latach! po tylu... tylu...
Nagle porwała się, i jednym poskokiem stanęła przed zwierciadłem. Myśl o upłynionych latach przywiodła za sobą myśl inną. Patrzyła przez chwilę na obraz swój odbity w zwierciadle; patrzyła, patrzyła aż oczy jej nabrzmiały łzami, które obfite i gorące potoczyły się po policzkach. — On mię nie pozna! — zawołała załamując dłonie; — zbrzydłam, zestarzałam...
Niecierpliwym, gorączkowym ruchem targnęła taśmę dzwonka. — Aloizo! — zawołała, — suknię mi daj... błękitną... nie... liljową... białą... jaką chcesz... Uczesz mię tak jak dawniej, dawniej... wtedy, kiedy byłam...
Ukryła twarz w batystowej chustce, i zapominając o obecności sługi, zapominając już o wszystkiem, zawołała ze łkaniem: — Wtedy, kiedy byłam jego narzeczoną!
Gdy się to działo w saloniku Ewy, w jednym z pokojów położonych na wyższem piętrze, przy oknie wychodzącem na obszerne podwórze, siedziała Krystyna. Siedziała przy oknie, ale nie patrzyła ani na podwórze, ani na szeroką drogę, która zaczynając się u stóp murowanej, żelazem okratowanej bramy, biegła już dalej w świat, to zapadając w dolinę i niknąc, to ukazując się znowu na wysokiem wzgórzu, to krętemi zawrotami obiegając wąwozy i rozpadliny, utworzone gwałtownemi zwrotami i wylewami krzyżujących się we wsze strony rzek i strumieni. Z obu stron drogi, włoskie topole i rosochate wierzby zwieszały gałęzie okryte brylantowym szronem; jezioro połyskiwało w oddali wielką szybą lodową; ukryte w dolinach wioski, rzucały pod rozpogodzone niebo grube, kędzierzawe kity czarnego lub zlekka osrebrzonego dymu. Piękny i obszerny widok ten nie zwracał w tej chwili na siebie uwagi Krystyny; trzymała ona w ręku wielki arkusz dziennika, którego szpalty przebiegała oczami pełnemi zajęcia i niecierpliwej nawet ciekawości. Byłto dziennik krajowy, uwiadamiający publiczność o przybyciu do kraju Anatola Dembielińskiego. Sprawozdawca pisał w następny sposób:
„Żadnemu z czytelników, którzy od lat dziesiątka poznajamiają się z treścią szpalt naszego pisma, obcem nie jest nazwisko p. Dembielińskiego. Skoro jednak teraz powitać mamy u siebie młodego rodaka tak zaszczytnie znanego na polu zagranicznej dyplomacji i literatury, sądzimy iż nie będzie zbytecznem w ogólnym zarysie przedstawić obraz tej krótkiej lecz świetnej karjery, ze wszech miar zasługującej na baczną i życzliwą uwagę.
„Pan Dembieliński przed dziesięcioma laty opuścił kraj i stale osiedlił się w stolicy jednego z najpotężniejszych mocarstw Europy. Jakkolwiek bardzo jeszcze podówczas młody, ale wychowany w wielkiem mieście i przez dwa lata zajmujący dosyć wysokie w hierarchji urzędowej stanowisko ober-sekretarza Senatu, oznajmionym już był z misternemi sprężynami, które kierują życiem wielkiego świata, i działaniami osób postawionych u steru najważniejszych spraw państwowych. Naturalne bardzo pragnienie sławy, ambicja idąca najczęściej w parze z wielkiemi zdolnościami i przez nie w zupełności usprawiedliwiona, obecność nareszcie i wysokie w stolicy X. położenie jednego z członków rodziny Dembielińskich, były zapewne powodami, które młodego rodaka naszego pociągnęły w obce kraje, skłoniły go do szukania sobie coraz obszerniejszej widowni, coraz rozleglejszego pola rozwoju i działalności. Pierwsze ukazanie się p. Dembielińskiego w wybrednych salonach olbrzymiego grodu, zjednało mu ogólną sympatję, i to gorączkowe niemal zajęcie, jakie zazwyczaj obudza w towarzystwach każda indywidualność wybitna, niezwykłą energją i wyższą intelligencją nacechowana. Korzystne to dla młodego rodaka naszego wrażenie zwiększyło się znacznie, niebawem przezeń wydaną broszurą polityczną noszącą tytuł: „Racjonalizm i uczuciowość w polityce.“ Nie widzimy potrzeby rozpisywać się teraz o treści tego pisma, ani o wpływie jakie ono wywarło śród szerokich kół publiczności europejskiej — ponieważ we właściwym czasie i miejscu zdaliśmy o tem czytelnikom naszym obszerne sprawozdanie. Powtórzymy tu tylko cośmy mówili i uprzednio, że byłto jeden z tych śmiałych rzutów talentu, który głośno i odrazu daje znać o sobie światu; byłto także jeden z tych utworów pióra, które chociaż nie ustalają się na firmamencie literackim jako słońca stałe i wiekami niewzruszone, jednak podobne do meteorów świetnie przelatujących po przez szerokie przestrzenie, smugę blasku i sławy pozostawiają na czołach swych twórców. Myśli i poglądy zawarte w pomienionej broszurze, w dziwny sposób godziły się z zasadami i dążnościami rządu, któremu pan Dembieliński zamierzał ofiarować swe usługi; a najbliższym tego skutkiem było zajęcie przezeń dość zaszczytnego i wysokiego miejsca w ministerstwie spraw zagranicznych odnośnego państwa. Tu już wrota karjery i powodzeń otworzyły się na oścież przed młodym naszym rodakiem. Nie będąc bogatym, p. Dembieliński posiadał jednak dostateczne środki dla godnego utrzymania pozycji swej i niezależności wśród wykwintnego i błyszczącego świata, którego stał się mieszkańcem. Części tych posiadanych przez się środków użył on wkrótce na założenie politycznego dziennika, który przyjęty zrazu przez publiczność z ostrożnością i lekkiem niedowierzaniem, bardzo prędko zyskał sobie szerokie, z wielu tysięcy abonentów złożone koło zwolenników. Dziennik ten kierowany ręką zręczną, umiejętną i pracowitą, stał się niebawem dla właściciela swego dzielnym środkiem zdobywania fortuny, rozgłosu i wpływów. Te ostatnie zwiększały się w miarę, jak w polityce europejskiej wzrastała ilość kwestij dyplomatycznych trudnych, powikłanych i gwałtownie rozwiązania dopominających się. Niewiele lat upłynęło, a p. Dembieliński uchodził za jednego z najzdolniejszych i najbardziej wpływowych publicystów; zarazem zdobył on sobie sławę świetnego i zajmującego pisarza, tak licznemi utworami własnego pióra, pomieszczanemi w szpaltach dziennika i w feljetonach, jak też książką większych rozmiarów, którą wydał w pięć lat po wyjeździe swym z kraju, pod tytułem: „Złudzenia i marzycielstwo w życiu jednostek i narodów.“ Któż zresztą z czytelników naszych oświeconych i mniej lub więcej oznajomionych z literaturą obcą ostatniego lat dziesiątka, nie zna i nie pamięta utworu tego, tyle w swoim czasie budzącego rozgłosu, zajęcia, namiętnych literackich starć i polemik? Komuż z ludzi czytających nieznanemi być mogą te feljetony kreślone piórem zaostrzonem nakształt żądła, ale żądła do którego natura przykleiła bystre i silne skrzydła orle, aby niem szybowało po szerokich przestrzeniach, godząc choćby w same oblicza słoneczne, jeśli te zawadzały mu w drodze, lub wydawały mu się nie tem właściwie za co je inni mieli ludzie! Co do nas, wiele już razy objawiliśmy zdanie nasze o tych literackich i politycznych pracach, a raczej rzutach i polotach p. Dembielińskiego. Nie godząc się w zupełności na poglądy i wnioski, które wysnuwały się z pod jego pióra, odmówić im nie możemy prawdziwie samodzielnej śmiałości, bystrych choć nieraz na paradoksy natrafiających dociekań się rozumowych, a przedewszystkiem olśniewającej niemal świetności i zadziwiającej lekkości, które każdemu z utworów jego nadawały pozór długiego rzędu djamentów nanizanych na nić błyszczącą jak złoto, a delikatną jak misterny i przezroczysty wątek pajęczyny. Bądź co bądź, w kilka zaledwie miesięcy po wyjściu na świat owej książki z treścią mającą związek zarówno z losami jednostek, jak z różnemi drogami, któremi zazwyczaj postępują narody i rządy, p. Dembieliński mianowanym został pierwszym sekretarzem, co znaczy, przybocznym towarzyszem, a jak najczęściej bywa i doradzcą ministra. Odtąd fama publiczna nieustannie głosiła o wielkich i coraz większych wpływach, jakie wywierał w odnośnych sferach rządowych. Najwyżej położone osoby dawały radom i zdaniom jego chętny posłuch; dziennik jego nabył w wielkiem państwie ważności i znaczenia półurzędowego organu. Jak w gabinetach dyplomatów, tak w salonach będących punktem zebrania najświetniejszych towarzystw stolicy, powodzenie i poklask nie opuszczały go ani na chwilę. Jeżeli mamy wierzyć kronikom miejscowym, niepospolita powierzchowność młodego dyplomaty, wrzące dowcipem i świetne śmiałością pisma jego, z których dyplomatyczna powściągliwość nie wykluczała całkiem przebłysków energicznej i namiętnej natury, w połączeniu z prędko nabytą sławą i fortuną, która wysokiej już pono doścignęła cyfry, zyskały mu względy nie jednej z królowych, dzierżących w wielkim świecie stolicy berło piękności i bogactwa; sprowadziły niejednokrotnie przypuszczane do serca jego szturmy czarujących spojrzeń i uśmiechów. Ale jak często bywa u ludzi pochłoniętych jedną wyłącznie myślą i dążnością, serce to zostało dotąd nieczułem na wymierzone ku niemu pociski figlarnego a potężnego bożka. Pan Dembieliński, jak to wiemy z dobrych źródeł, przybywa dziś w odwiedziny do ojczystego kraju, wolny od matrymonjalnych więzów, w kwiecie wieku i najpełniejszym rozkwicie sił męzkich, bo liczy sobie podobno lat zaledwie trzydzieści kilka; zwieńczony wawrzynami trjumfów i okryty zaszczytami, które zwiększyły się teraz przez świeże zamianowanie go uwierzytelnionym ambassadorem państwa X. przy jednym z dworów. Można mieć nadzieję, że tę nowo przyjętą, trudną a ważną misję, p. Dembieliński spełni ze zwykłym mu talentem, i nieodstępującem go dotąd ani na krok powodzeniem, tembardziej iż przywiązane do niej trudy i obowiązki nie są dlań zupełną nowością; w kilku już bowiem razach wysyłany był przez rząd któremu służył, do rozmaitych stolic z poleceniami dyplomatycznemi, z których wywiązał się ku zadowoleniu mandantów swych i sławie własnej.“
W dzienniku cała jeszcze długa szpalta zapełnioną była tym samym przedmiotem; znajdował się tam nawet rozbiór nowo wydanej przez Dembielińskiego broszury, która jakoby ostatecznie spowodować miała zamianowanie go na godność ambassadora. Ale Krystyna nie czytała już dalej; ręce trzymające dziennik opuściła na kolana, i zamyślone oczy utkwiła w jednym punkcie przestrzeni. Rzecz dziwna jednak! — po przeczytaniu tylu świetnych o krewnym swym wieści, młoda dziewczyna wydawała się trochę smutną. Patrząc na nią w tej chwili możnaby rzec, że zastanawiała się głęboko nad jakiemś zjawiskiem, które jednolite i samemi blaskami okryte dla innych, jej przedstawiało się w postaci złożonej i nawpół ocienionej błędnemi jakiemiś lecz nieodłącznemi odeń cieniami. Długoletniem przyzwyczajeniem wprawiona do bacznego zaglądania w głębię każdej rzeczy, a przytem z natury już obdarzona umysłem bystrym i przenikliwym, zapytywała ona samą siebie, ażali jaskrawe i uderzające w oczy świetności te i blaski o których czytała, nie kryły pomiędzy sobą jakich tajemnych mgieł i cieniów; a ten szlak promienistego życia podobny do przelatującego górą szumnego meteoru, ażali nie zbłąkał się w gwałtownym swym zawrotnym biegu i nie natrafił na czarne łono groźnej jakiejś chmury, któraby legła na nim, i wraz z nim leciała w przestrzeń niewidzialna lecz ciężka?
Krystyna musiała niezawodnie zadawać sobie podobne pytania, bo zamyślała się coraz więcej. Może pomimo poważnej i surowej niemal atmosfery pracy i nauki śród której wzrosła, wyobraźnia jej była ognistą i skłonną do dzierzgania na tle fantazji ponętnych widzeń i obrazów? Może na wewnętrznej istocie jej, obok wszelkich innych cech charakteru i umysłu hrabiego, odbił się też znamionujący go lekki odcień marzycielstwa? Może dziewczyna ta o sercu młodem, świeżem, rozkwitłem, zajmowała się człowiekiem, który miał przybyć w progi jej domu nie jak zwyczajnym oczekiwanym gościem, ale jak ponętną dla wyobraźni, ciekawą dla umysłu zagadką, której rozwiązania szukała nieraz w kartach jego ręką zapisanych, we wspomnieniach przylatujących do niej od dni dziecinnych? Wspomnienia te wyraźnie uprzytomniać się musiały w jej pamięci, bo przypomniała sobie ostatnie słowa Dembielińskiego, któremi pożegnał ją wtedy, gdy jako małe dziecko czepiała się jego ramion i prosiła aby pozostał. — „Powiedz twej matce że kiedyś wrócę“ — szepnęła Krystyna. — Pamiętam, byłyto ostatnie jego słowa. Blady był i miał łzę w oku... tak, miał łzę w oku... mógłżeby być tylko... tylko dyplomatą! Nie; on musi być koniecznie człowiekiem także, z tajoną może lecz żyjącą poezją w sercu i wyobraźni, z ideałem przed sobą, którego jeżeli nie sprawdził, to do niego tęskni choć śmieje się i szydzi...
Tak w Dolinieckim zameczku dwie kobiety oczekiwały gościa oznajmionego, z dalekich przybywającego krain. Oczekiwały go one każda po swojemu, wedle natury swej i kierunku jakim uległy życia ich i przyzwyczajenia. Ewa siedziała przed źwierciadłem, i drżącemi, rozpalonemi rękami owijała w koło zwiędłego czoła grube zwoje złocistych włosów; ze łzami w pobladłych źrenicach rachowała swe wdzięki i te które pogasły, i te które pozostały jeszcze; a od czasu do czasu przyciskając dłoń do falującej piersi, usiłowała stłumić i do milczenia skłonić nagle rozbudzone, lecz tem gwałtowniej szamocące nią żale i wyrzuty. Krystyna spokojna i przeczysta jak zbliżający się ku południowi poranek dnia pogodnego, jasny wzrok zapuszczała w toni własnych myśli. Nie było tam jeszcze żadnego żalu, żadnego przypomnienia popełnionej winy, żadnego cienia samej sobie czynionego wyrzutu; tylko jak w falach wody roziskrzonych gorącą łuną południowego słońca, tak w myślach młodej dziewczyny drżały i przemykały szybko smugi ogniste, przeczucia może i przepowiednie blizkiego wytrysku uczuć, teraz jeszcze spoczywających na dnie pod osłoną gładkich, liljowych przezroczy.
Żadna z dwóch tych kobiet nie spostrzegła drobnego, czarnego punkciku, który ukazał się w oddali na białej drodze osadzonej wierzbami i topolami, krył się kilka razy po za wypukłościami gruntu, zdawał się przelatywać owinięte śnieżystym płaszczem góry i doliny, rósł, zwiększał się, przybierał coraz określeńsze, wyraźniejsze formy. Byłyto wytworne sanie z bogatym zaprzęgiem, które przebywszy nakoniec bramę podwórza, z bystrością niemal błyskawiczną przeleciały znaczną przestrzeń, i zatrzymały się pod sklepionym zamkowym podjazdem. Zaledwie minęło kilka sekund jak umilkł brzęk uprzęży wstrząsanej gwałtownym biegiem dzielnych koni, gdy do widnej obszernej sieni zamkowej, ozdobionej, jak całe zresztą wnętrze zamku, ze starożytną i niby dumnie kryjącą się wspaniałością, wszedł mężczyzna otulony bogatem futrem, z lekką czapeczką narzuconą na gęste, jak las kruczo-czarne włosy. Rzucił futro na ręce lokaja, który spotkał go u drzwi, niedbałym ruchem zdjął z głowy lekkie jej przykrycie, i powolnem spojrzeniem rozejrzał się wokoło.
W pięknej starożytnej sieni znajdowało się w jednę ze ścian wprawione szerokie lustro. Mężczyzna przystąpił ku niemu, i kilkoma wprawnemi ruchami ręki poprawił mały nieład, jaki w ciągu podróży mógł zajść w układzie włosów jego i ubrania. Potem jakby nieprzywykły i nie lubiący długo patrzeć w źwierciadło, zwrócił się w inną stronę, i począł wkładać jasną rękawiczkę na rękę białą i gładką jak u kobiety, ale o kształtach silnych, giętkich i męzkich. Wszystko to czynił powoli, z pewną niedbałością ruchów, na pierwszy rzut oka mogącą wydawać się zarówno dumą i powściągliwością, jak zamyśleniem lub znużeniem. Twarz jego o pięknych, wydatnych rysach, powleczona była jednostajną matową bladością, odbijającą niemal jaskrawo od głębokiej czerni zarostu otaczającego ją wązkiem owalnem półkolem. Z pod bladego i silnie pomiędzy brwiami zbrużdżonego czoła, patrzyły oczy czarne jak aksamit, bez żadnego prawie połysku, z obojętnym i niedbałym, ale rozumnym i zamyślonym wyrazem. Usta przybyłego miały młodzieńczą, purpurową barwę, ale z zarysu w jaki ułożyło je długoletnie zapewne przyzwyczajenie, znać było iż milczały często i chętnie, a jeśli się otwierały, to przemawiały dumnie, z namysłem, a często może i szyderstwem. W ogólności cała powierzchowność przybyłego uderzała tak niepospolitemi cechami, że nie mogła niezwrócić bacznej uwagi i nie obudzić ciekawości w każdym, ktoby na nią raz spojrzał. Człowiek ten stał w obszernej sieni zamkowej, profilem zwrócony do okna, które na całą postać jego obfite rzucało światło; machinalnie i powoli dopełniał czynności wkładania rękawiczki, i spojrzeniem, przez obojętność którego przeglądała zrośnięta snać z naturą jego badawczość, rozglądał się po wysokich ścianach ozdobionych pięknemi freskami i płaskorzeźbami, wykonanemi w zżółkłym od starości marmurze. Nagle oczy jego podniosły się w górę i utkwiły w jednym punkcie. U szczytu wązkich, ślimakowato ku górnym piętrom wijących się wschodów, ozwał się szelest lekkich kobiecych kroków, a po kilku sekundach z po za muru kryjącego pierwszy skręt wschodów, wybiegła Krystyna. Wybiegła, spojrzała w dół, stanęła, i wyciągając rękę jakby zdala już powitać chciała gościa, zawołała. — Anatol!
Przybyły podniósdł w górę obojętne i badawcze swe oczy, i już ich więcej nie spuścił ku ziemi. Przystąpił parę kroków, zatrzymał się i znowu patrzył. A było w istocie na co patrzeć. Młoda dziewczyna przedstawiała w tej chwili widok prześliczny. Radość jaką poczuła a może i głębsze jakieś wzruszenie, oblało całą jej twarz promienistym uśmiechem i rumieńcem. Po wydaniu mimowolnego zapewne wykrzyku, w którym zabrzmiało imię przybyłego, stała przez chwilę nieruchoma, jakby nieśmiała lub wahająca się, a szeroki pas błękitnego światła wnikający przez okna od rozpogodzonego nieba, obejmował ramiona jej i głowę mgłą przezroczą i świetlistą, na białe czoło i czarne jak heban warkocze rzucając kilka złotych, migocących smug słonecznych. Wielkie, ciemne jej oczy, świeciły z pod nawpół spuszczonych powiek blaskiem łagodnym lecz silnym; różowe wargi wpół roztwarte uśmiechem, drżały zlekka, i wspólnie z rumieńcem, który podniósł się aż na czoło a opłynął szyję, nadawały tej dziewiczej, jasnej twarzy, wyraz namiętny i wzruszony. Trwało to wszakże zaledwie kilka sekund.
Krystyna jakby zawstydzona własnem zawstydzeniem, poczęła szybko zbiegać ze wschodów, wraz z nią spływał także ku dołowi pas błękitnego światła, krętą, przezroczystą wstęgą owijając się i rozwijając w koło smukłej i delikatnej, lecz zdrowiem i siłą nacechowanej jej kibici. Wtedy i przybyły mężczyzna postąpił naprzód, usta jego straciły w tej chwili zwykły im surowy i lekko szyderski zarys, a uśmiechały się uprzejmie niemal z radością. Zaledwie Krystyna znalazła się na ostatnim stopniu wschodów, wyciągnął rękę i ujął jej dłoń, którą ona podała mu ruchem serdecznym i już śmiałym. — Poznałam cię, kuzynie Anatolu, poznałam od razu — wyrzekła głosem zdradzającym pierś kobiecą, miękką lecz zarazem silną i pełną uczuć.
Gość nie spuszczał z twarzy jej oczu uważnych i badawczych, po których aksamitnem tle przemknął szybko jakiś błysk gorętszy. — Byłażbyś pani doprawdy tą małą Krysią, którą pożegnałem przed dziesięciu laty... Rysy te same, ale...
— Ale z dziecka urosłam na kobietę — odparła Krystyna — rzeczto prosta kuzynie; dziesięć lat upłynęło, a jam miała wtedy dziewięć i pół, czyni to razem cyfrę lat dziewiętnastu i pół, dostateczną, aby dziecko nie było już dzieckiem...
Mówiąc to uśmiechnęła się swobodnie, i ze szczerą prostotą ściskała dłoń krewnego. Ale jego usta ułożyły się znowu w lekki zarys ironii. Skłonił się trochę żartobliwie, i rzekł.
— Jesteś kuzynko pierwszą kobietą jaką spotkałem tak zuchwale i otwarcie mówiącą o swoich latach. Na wielkim świecie młode panny nie kończą nigdy drugiego lat dziesiątka...
Krystyna zaśmiała się wesoło. — Ubliżasz kuzynie paniom wielkiego świata. Słowa te wymówiła już w pierwszej od wchodu komnacie, i weszła do niej wraz z gościem.
— Rodzice moi — rzekła — nie wiedzą o twem przybyciu drogi kuzynie; pójdę oznajmię matce. Zrobiła parę kroków, ale Dembieliński ujął i przytrzymał ją w swej dłoni.
W przytrzymaniu tem czuć było siłę człowieka, który przywykł aby życzenia jego spełnianemi były; siłę despotyczną nieco, ale złagodzoną więcej niż grzecznym, bo uprzejmym wyrazem twarzy.
— Pozwól kuzynko abym jeszcze chwilę popatrzył na ciebie — rzekł głosem, w którym ozwało się parę brzmień miększych jak dotąd. Chociaż tak hardo liczysz swoje lata, niewiesz jeszcze zapewne o tem, że wspomnienia z oddalonej przeszłości wywierają wpływ nie pozbawiony uroku dla takiego nawet jak ja prozaika i realisty. A ty kuzynko, przynosisz mi jedno z takich wspomnień, przytem jesteś dla mnie prawdziwą niespodzianką...
Różowy obłok rumieńca przemknął znowu po twarzy dziewczyny. Nie spuściła jednak oczu z twarzy mężczyzny; patrzyła w nią z pogodą i otwartością duszy śmiałej, bo czystej.
— Niespodzianką? — powtórzyła tonem lekkiego zdziwienia — dla czego niespodzianką, kuzynie?
Dembieliński powiódł zwolna spojrzeniem po sukni jej, która ciemna barwą i prosta krojem, nie odznaczała się niczem prócz dobrego smaku; podniósł wzrok ku włosom splecionym w kilka grubych, prostych warkoczy, i strojącym jej głowę na wzór wiejskich dziewcząt lub greckich posągów; popatrzył jeszcze chwilę na rysy jej ruchome jak młodość i wrażliwość, a zarazem jasne i spokojne jak powaga i czystość. Spuścił na chwilę oczy ku ziemi, jakby olśniony lub namyślający się, i rzekł.
— Myślałem że jesteś podobną do wszystkich kobiet twego stanu i położenia, a przytem nie spodziewałem się abyś była tak piękną...
Tym razem przykre wzruszenie zmąciło pogodę źrenic Krystyny — Dembieliński to spostrzegł.
— Przebacz kuzynko — rzekł pospiesznie — jeśli obraziłem cię zbyteczną może śmiałością. Ale serdeczne powitanie twoje, a także związki pokrewieństwa, dały mi pewne prawa do szczerości. Zresztą, sama najlepiej wiedzieć o tem musisz, że jesteś piękną.
Dziewczyna spoważniała nagle. — Wiem o tem, — odpowiedziała głosem pewnym i zupełnie spokojnym.
Na twarz Dembielińskiego wybił się wyraz zdziwienia; zarazem po ustach jego przewinął się znowu zaledwie dostrzegalny, ironiczny uśmiech.
— Jeśli tak dobrze wiesz o swej piękności — rzekł — musisz nią być bardzo dumną, kuzynko?
Krystyna wzruszyła lekko ramionami i uśmiechnęła się. Wyciągnęła rękę ku oknu, i patrząc na błękite niebo, rzekła zwolna.
— To niebo kuzynie, i to słońce, które na niem świeci są piękne, miljon razy piękniejsze, niż może być jakakolwiek twarz ludzka. Wszelka piękność jest wypływem niezależnej od nas rozlanej w naturze harmonji; niedorzeczni tylko mogą się nią pysznić.
Dembieliński słuchał z uwagą, a obojętny wyraz jego twarzy, tajał przed widocznie ogarniającem go zdziwieniem. Ale z ust jego nie całkiem zniknął cechujący je zarys ironji.
— Rozumujesz kuzynko, jak naturalista lub filozof; a jednak na cóżby wam kobietom przydała się piękność, jeśli nie na dogodzenie dumie waszej, do poczuwania zresztą której, posiadacie wszelkie prawo, jako królowe świata i najpiękniejsze z istot stworzonych?
Wypowiedział to na pozór wytwornie i grzecznie, a istotnie z lekceważeniem z jakiem do kobiet i o kobietach mówią mężczyzni, nawykli do uważania je za ponętne, przyjemne, konieczne fraszki. Ale Krystyna przy pierwszych słowach jego zaczęła się uśmiechać, a przy ostatnich, długa srebrna gamma śmiechu z ust jej trysnęła. Śmiała się jak dziecko, któremu powiedziano coś niezmiernie zabawnego, bez cienia gniewu, urazy, ni przymusu. Śród tego śmiechu ciemne źrenice jej zajaśniały jak brylanty, a biała dłoń opadła na rękę gościa, i objęłą ją szczerym uściskiem.
— O kuzynie — zawołała — powiedziałeś rzecz bardzo, bardzo zabawną, przebacz, że się śmieję.... Nie, kochany kuzynie; kobiety wszystkie w ogóle, nie są jak mówisz paniami świata. Królami jego są tylko duchy ludzkie, mężne i pracujące bez względu na to, czy są duchami męzkiemi lub kobiecemi. Wiem na pewno, że sam myślisz tak w głębi, ale...
Zatrzymała się, a po chwili dopiero dokończyła. — Ale znajduję cię takim zupełnie, jakim cię sobie wyobrażałam.
— To jest... pytał Dembieliński.
— To jest — zaczęła Krystyna, uśmiechnęła się, i po chwili dodała — powiem ci o tem później...
Dembieliński nie zaraz odpowiedział. Wyraźniejsze jeszcze jak wprzódy zdziwienie malowało się na jego twarzy. — A takiego jakim znalazłaś mię, jakże mię witasz Krystyno? — wymówił zwolna, z pewną wzruszoną nieco powagą w głosie.
Zwróciła na niego wzrok jasny i łagodny, i rzekła. — Witam cię Anatolu słowem serdecznego pozdrowienia. Bodajbyś śród naszej ciszy wiejskiej i pod dachem rodziców moich znalazł uspokojenie, jeśli go potrzebujesz; odszukał i posiadł wszystko to, czego doścignąć może nie mogłeś na szerokim świecie.
Dembieliński raz jeszcze utonął oczami w licu dziewczyny, jaśniejącem teraz głęboką, nawskróś przenikającą dobrocią, i jakąś dziwną podniosłością bystrej i wysoko mieszkającej myśli; potem pochylił się nieco, i ustami dotknął lekko jej ręki. Przyjęła ten hołd skromnie i po prostu, nie spuściła powiek, nie zarumieniła się nawet tym razem, tylko uśmiechnęła się wesoło i rzekła.
— Jak na pierwsze spotkanie po tak długiem niewidzeniu się, prowadziliśmy kuzynie rozmowę dość oryginalną. Dawno już przecie pora abym cię poprosiła w głąb domu. Matka radaby zapewne powitać cię jak najprędzej.
Przy ostatnich wyrazach głos Krystyny stał się mniej pewnym, snać nie wiedziała dobrze czy twierdzenie jej jest prawdziwe, skierowała się jednak ku drzwiom, uprzejmym gestem wskazując drogę gościowi. Ale Dembieliński ostygł nagle; jeżeli powitanie i rozmowa z młodą dziewczyną zajęły go, a może trochę i wzruszyły, to ostatnie jej słowa starły z twarzy jego wzruszenie to aż do najmniejszego śladu. Obojętny i niedbały jak wprzódy, postąpił parę kroków za piękną swą przewodniczką, gdy nagle przez drzwi od przedpokoju, z ożywioną nadzwyczajnie twarzą, z postacią jak zawsze podaną naprzód, wbiegł hrabia Seweryn.
— Witajże w progach moich, szanowny gościu — zawołał zaraz od progu, z ręką wyciągniętą ku przybyłemu i gotową do serdecznego uścisku. — Zobaczyłem zdaleka sanie twoje odjeżdżające od ganku, i biegłem coprędzej aby cię powitać. Przebacz że spóźniłem się trochę.
Na widok hrabiego, w dumnych i chłodnych oczach gościa zamigotała iskra niespokojna. Byłoto jakby przypomnienie jakieś przykre, jakby wahanie się dziwne w człowieku tak pewnym siebie, może nawet jakieś nagle poczute i gwałtownie cofnięte wewnątrz uczucie wstydu, — gdyż na czole, pośród zamyślonych bruzd leżących pomiędzy brwiami, ukazało się i szybko zniknęło parę smug bladego rumieńca. Trwało to przecież zaledwie sekundę, po której Dembieliński przyjął ofiarowaną mu dłoń gospodarza, i na uprzejme słowo jego odpowiedział również uprzejmie, choć z większym nieco chłodem i powściągliwością.
Dwaj mężczyzni weszli w głąb domu i przechodzili zwolna długi rzęd komnat, kierując się ku pokojom Ewy. Pomimo zwykłych sobie obojętnych ruchów, i chłodnego, powściągliwością nacechowanego wyrazu twarzy, gość wydawał się wyraźnie zajęty, jakby trochę zaciekawiony a nawet zdziwiony postacią człowieka, w którego progi wstępował. Hrabia miał na sobie wcale nie wykwintne ubranie z szarego sukna, zapięte pod samą szyję, podobne do tego, jakiego używają zwykle ludzie oddający się mechanicznej jakiejś pracy pod otwartem, zimowem niebem. Z obu kieszeni jego surduta wystawały jakieś narzędzia, ślusarskie czy ciesielskie; można było pomiędzy niemi rozpoznać niewielki świder, podobnąż piłkę, młotek, wszystko to lekkie ale mocne i wyrobione z żelaza.
Przestępując próg przedpokoju, hrabia wyjął z kieszeni, pomiędzy narzędziami zabłąkane rękawiczki, i począł je nakładać na ręce. Snać wychodząc z domu zabrał je, aby ochronić ręce swe od zimna, ale zajęty pracą czy myślami, przypomniał sobie o nich wtedy dopiero, gdy były już niepotrzebne; rozmawiając przecież z gościem, zajęty i roztargniony, spełniał on teraz czynność, która machinalnie nasunąć się musiała jego myśli. Nie mogło to przecież ujść uwagi gościa, że każda z rękawiczek innej była barwy, i że małe i chude ręce hrabiego, silnie zaczerwienione od mrozu, nosiły na sobie ślady widoczne często wykonywanych prac fizycznych. Cała zresztą postać ta drobną była, chudą i podaną naprzód, a jednak jędrną, zdrową, dziwnie szlachetną a nawet wyniośle wyglądającą. Pomimo szaraczkowego surduta, u którego niedostawało paru pętlic i guzików, pomimo narzędzi wystających z kieszeni, pomimo rąk zziębłych i małego wzrostu, człowiek ten nosił na sobie pewne cechy niepospolitości, które zdołałyby wyróżnić go śród największego tłumu; a kiedy przebywał obszerną salę napełnioną licznemi portretami swych przodków, rysy twarzy i cała powierzchowność jego nie sprzeczały się bynajmniej, ale owszem wybornie harmonizowały ze szlachetnemi i dumnemi obliczami mężów, których krew płynęła w jego żyłach, a pomiędzy którymi znajdował się nie jeden wielki niegdyś istotną mądrością i cnotą.
— Co prawda — mówił hrabia — nie spodziewałem się powitać pana tak prędko; nie myślałem abyś do wiejskiej naszej ustroni tak uprzejmie pośpieszyć raczył.
— Panie hrabio — z wykwintną grzecznością odpowiedział Dembieliński — łaskawą odpowiedź pana na list mój wczorajszy otrzymałem dziś rano, i nie straciłem ani chwili czasu. Przestrzeń zresztą pomiędzy N. a Dolinami jest tak nieznaczną, żem przebył ją w niespełna godzinę.
— Z daleka przybywasz pan do ojczystego kraju — zaczął znowu gospodarz.
— Tak — mówił gość — i daleką również mam przed sobą drogę.
— Wiem, wiem — zawołał hrabia — udajesz się pan na Wschód, odziany godnością poselską; ogłosiły nam to dzienniki. Pozwól, abym ci na wstępie do domu mego powinszował....
— O panie hrabio — z uśmiechem i lekkim ukłonem przerwał Dembieliński — nie masz mi pan czego winszować; sąto wszystko znikomości... Prochem jesteśmy wszyscy i w proch się rozsypiem...
Hrabia, jakby uderzony temi słowami, z rodzajem skupionej uwagi spojrzał na swego gościa. Dembieliński miał na ustach jeden z tych uśmiechów lekkich i obojętnych, z jakiemi ludzie światowi wymawiają słowa do których nie przywiązują żadnego szczególnego znaczenia; ale w tej samej chwili spuścił oczy, a powieki jego opadające wdół, powoli i jakby ciężko, rzuciły mu na całą twarz nieokreślony wyraz zmęczenia.
Tymczasem Krystyna inną stroną domu udała się do pokojów matki. Weszła tam jak można było najciszej, stąpając jak zwykle na palcach, i strzegąc pilnie każdego swego kroku, aby nie sprawił najlżejszego choćby, ale niespodziewanego szelestu. Niedaleko wszakże od progu zatrzymała się zdziwiona — ujrzała bowiem swą matkę w postaci od dawna niewidzianej.
Ewa nie leżała na sofie, jak to było jej zwyczajem o każdej porze dnia lub wieczoru, ale stała na środku swego różowego saloniku, w błękitnej fałdzistej sukni, której głęboki wykrój odkrywał białą i kształtną jeszcze jej szyję, a kunsztownie związana szarfa uwydatniała szczupłość i giętkość kibici. Złociste włosy jej podniesione wysoko, splecione w warkocze i skędzierzawione w drobne loki, odkrywały całkiem czoło, nie pochylone cierpiąco jak bywało oddawna, ale owszem podniesione i zróżowione, czy lekkim rumieńcem, który oblewał także jej policzki, czy też żywym odblaskiem różowych, przezroczystych firanek, nawpół zasłaniających okna, przez które wnikały blade ale obfite promienie zimowego słońca. Atmosfera pokoju tego była przejęta zwyczajną tu wonią heljotropu; tylko dziś, do delikatnej tej woni łączył się żywszy i energiczniejszy zapach perfum, ulotniony zapewne z otwieranych przed chwilą, napełniających gotowalnię flakonów. Ale ani różowa ze wszech stron ogarniającą ją łuna, ani ożywiony ruch szybkiej po pokoju przechadzki, którą przerwało wejście Krystyny, nie zdołały przywrócić tej zwiędłej kobiecie dawno utraconej świeżości; nie starły z jej twarzy śladów długich dni przebytych w targaniach się wewnętrznych zrazu, a potem w omdlałem, apatycznem lenistwie. Młodości przystający krój jej sukni, wykwintny i zalotny układ włosów, rumieńce nawet opływające wychudłe, zapadłe policzki, i iskry żarzące się w spłowiałych, zmęczoną powieką osłonionych źrenicach, przyoblekły ją we wdzięk jakiś smutny bo sztuczny, w każdym szczególe zdradzający przykre jakieś rozdrażnienie, i nienaturalne, zapóźne pragnienia.
— Krystyno — ozwała się Ewa zwracając głowę ku wchodzącej córce — proszę cię bardzo, abyś nigdy więcej nie wchodziła do mego pokoju tym cichym, jakby skradającym się krokiem. To do niczego niepodobne, i wygląda tak, jakbyś chciała pokazać przed światem, że jestem wiecznie chorą albo kapryśną.
Mówiła to zwykłym sobie łagodnym, rozwiewnym głosem, w którym jednak drgała pewna tłumiona niecierpliwość.
— Moja matko... zaczęła Krystyna.
— Moja Krysiu — przerwała Ewa szarpiąc nieznacznie cienkiemi palcami batystową chusteczkę, którą trzymała w ręku, — wybij sobie z głowy to śmieszne wyobrażenie — że jestem chorą i kapryśną. Chciałabym bardzo, abyś odtąd obchodziła się zemną, aby wszyscy obchodzili się ze mną jak z zupełnie zdrową i najszczęśliwszą w świecie kobietą.
Krystyna ukryła zdziwienie, które ogarnęło ją zaraz u wejścia, i rzekła. — Moja matko, bardzo się cieszę szczęśliwą zmianą, która zaszła w twojem zdrowiu; co zaś do mego obejścia się z tobą, pragnę aby ci ono było zawsze przyjemnem.
Ewa nie odpowiedziała, i zaczęła znowu szybkim krokiem przechadzać się po pokoju. Łagodny głos córki, w którym drżał jednak starannie tajony smutek, rozbroił może ten gniew tłumiony, nieokreślony, jaki na jej widok uczuła w sobie; spojrzenie jej bowiem upadło parę razy na twarz Krystyny, łagodniejsze już jak wprzódy, i jakby zawstydzone.
— Moja matko — po krótkiej chwili milczenia ozwała się znowu młoda dziewczyna — przyszłam tu, aby ci oznajmić przybycie gościa.
Ewa stanęła nagle jak przykuta do miejsca.
— Jakiego gościa? — zawołała drżącym głosem, a przezroczyste ręce jej zadrżały pod koronką chusteczki.
— Krewny nasz, Anatol Dembieliński, przyjechał przed kilku minutami, i wkrótce zapewne zapyta o pozwolenie widzenia się z tobą.
W tej chwili w przyległej sali ozwały się rozmawiające głosy męzkie. Ewa drgnęła. Jakże dawno, jak dobrze znanym jej był jeden z tych głosów! jaki tłum przypomnień dzwięk jego przywołał do jej głowy! jaką falę wzruszenia wlał w pierś jej od tak dawna ostygłą! Młodość, piękność, gorące marzenia, namiętne nadzieje szczęścia, wszystko co utraciła, wszystko czego wyrzekła się, co pozostało daleko za nią i mąciło jej dni czarem wspomnień i goryczą wyrzutów, stanęło teraz przed tą kobietą, niby tłum mar powstałych z mogiły na wezwanie tego głosu, który energiczny choć stłumiony, drżący trochę pomimo przedziwnej swobody i czystości brzmienia, ozwał się teraz w przyległej komnacie. Ewa wyprostowała się, oczy jej pałały, pierś przyciśnięta trzęsącą się dłonią, oddychała z trudnością. Otworzyła usta i przez chwilę nie mogła nic wymówić. A głos, ów głos tak czarowny i straszny zarazem dla niej, zbliżał się coraz, dźwięczał już tuż, tuż za jej progiem.
— Panie hrabio — mówił Dembieliński stojąc o parę kroków za drzwiami salonu Ewy — lubo miałem kiedyś przyjemność znać zblizka żonę pańską, nie ośmielam się przekroczyć jej progu bez pozwolenia. Lata niewidzenia się dzielą nas, a piękne panie rzadko chowają pamięć o dawnych znajomych.
— Krystyno — wymówiła Ewa, zbliżając się ku drzwiom krokiem, który nagle stał się pewny i silny — proś tu... pana Dembielińskiego!
Dziewczyna otworzyła drzwi na oścież, i z uprzejmym uśmiechem rzekła do przychodzących: — Matka moja prosi panów abyście wejść chcieli.
Dembieliński stanął na progu, w całej piękności swej wyniosłej, kształtnej, prawdziwie męzkiej postaci. Różowe światła szerokiemi pasami błądzące w atmosferze pokoju okoliły mu głowę, podnosząc do gorącego tonu i tak już namiętną bladość jego twarzy. Daremnie oczy jego obojętne i ledwie na dalekiej głębi źrenic połyskujące wewnątrz cofanemi blaskami, chłodnem i ściśle tylko grzecznem wejrzeniem spotkały się z oczami Ewy; daremnie krok jego powolny był i niedbały, a surowo zarysowane usta wymawiały wyrazy powszedniej, nic nieznaczącej grzeczności; widać w nim było jakąś myśl palącą, falami uderzającą do czoła; jakieś wzruszenie wpół szyderskie, wpół dumne, wpół radośne, z jakiem witał stojące przed nim w postaci kobiety, marzenie jego młodości, chwilę srogiego, nigdy niezapomnianego rozczarowania, może cel zawziętej w urazie, mściwej, pysznej a lata trwającej myśli.
Ręka Ewy dotknęła na mgnienie oka dłoni gościa, ale wnet jakby spiorunowana, opadła bezwładnie pomiędzy fałdy sukni.
— Panie! — wyszeptała, — bardzo się cieszę... bardzo się cieszę żeś pan chciał przypomnieć sobie o nas.
— Pani — odrzekł Dembieliński głosem zupełnie pewnym i wykwintnie grzecznym, — jam nigdy nie zapomniał...
Dla obojętnych słuchaczów były te słowa prostą tylko grzecznością. Ale Ewa zrozumiała widać znaczenie ich głębsze, a dla niej srogie, bo z lekko różowej jaką była, stała się bardzo bladą; powiewna, delikatna postać jej zachwiała się i osunęła na najbliższą sofę. Hrabia wskazał gościowi sąsiedni fotel. Z ledwie mogącym się ukryć niepokojem spoglądał on na żonę, obawiając się może jednego z często przytrafiających się u niej wybuchów niczem nie spowodowanych spazmów, albo też upartego milczenia, które teraz byłoby najwyższą nieprzyzwoitością. W obawie tej nic nie było dziwnego, gdyż ludzie tacy jak hrabia, nie lubią wystawiać na widok publiczny swych nieszczęść domowych. Ale tym razem obawa okazała się próżną; Ewa bardzo prędko podniosła głowę i spojrzała na gościa okiem suchem, błyszczącem, i nie zapowiadającem wcale spazmów ani kapryśnego milczenia.
— Dawno nie widzieliśmy się z panem — zaczęła mówić prędko i silniejszym jak zawsze głosem; — nawet, rzeczto dziwna trochę, żeśmy się z panem nie spotkali w żadnym punkcie Europy. Wprawdzie nie byłam nigdy w mieście, które pan zamieszkiwałeś, ale przecież musiałeś pan od czasu do czasu odbywać podróże. Ja podróżowałam długo... zaraz po ślubie naszym; Seweryn był tak względnym i uprzejmym mężem, że powiózł mię do Włoch, do kraju, qui a toutes mes préférences... Byłam w Wenecji... pływałam gondolą... czyś pan pływał kiedy gondolą po weneckich kanałach? Je vous assure, że przejażdżki te mają powab zupełnie odrębny... Płynąc u stóp starego pałacu dożów patrzyłam na balkon, z którego dożowie rzucali złote obrączki w błękitne fale morza, i myślałam... o znikomości i nietrwałości wszelkich chwał ziemskich...
— Pani hrabina miałaś wielką słuszność myśleć w ten sposób o chwałach ziemskich — z lekkim ukłonem przerwał Dembieliński; — szczęśliwi — dodał z uśmiechem, — którzy pragnienia serc swych zamknąć mogą w szrankach ciepłego pokoju...
— O tak, tak — przytwierdziła Ewa, i z tą samą co wprzódy żywością mówiła dalej. Z Włoch udaliśmy się do Szwajcarji... Alpy widziałam tylko zdaleka, bo niemam dość sił do wstępowania na znaczne wysokości... Z wielką zato radością przybyłam do Paryża, gdzie bawiłam się wybornie kilka miesięcy przeszło... Od kilku lat nie podróżuję już wcale. Seweryn parę razy wyjeżdżał za granicę z Krystyną, ale ja zostawałam... Pokochałam wieś... Doliny są w prześlicznem położeniu... Od rana do wieczora patrzeć mogę przez okna moich pokoi na najpiękniejsze krajobrazy... góry... jeziora...; w lecie rzeki i strumienie wzbierają i zataczają fale swe do samego prawie parku... Pan lubisz piękne krajobrazy? jeżeli mię pamięć nie myli, to przypominam sobie żeś pan lubił kiedyś śpiew słowików... W Dolinach słowików mnóstwo śpiewa w maju... prawdziwy chór...
W ten sposób Ewa mówiła przez parę jeszcze minut; byłto prawdziwy grad słów, które wypadały z jej ust przerywane, ale pośpieszne. Przytem uśmiechała się ciągle. Suche jej oczy błyszczały, blade chude ręce czyniły w powietrzu gesta, które utraciły zwykłą swą miękkość i powolność, a stały się dziwnie ożywione, ostre i niemal gorączkowe. Chciała widocznie pokazać się nietylko uprzejmą i swobodną, ale wesołą, zdrową i szczęśliwą. Naraz jednak zabrakło jej oddechu; pragnąć utaić słabość, która ją ogarniała, zaśmiała się prawie głośno, ale wnet potem oparła ramię o poduszkę sofy, głowa jej zwisła na piersi, uśmiechnięte przez chwilę usta zwarły się, a zebrane w koło nich drobne zmarszczki uwyraźnione i nieruchome, rzuciły znowu na twarz jej, znikłe z niej na chwilę piętno cierpienia i zwiędnięcia.
Wtedy i na twarz Dembielińskiego spadł na jedno mgnienie oka wyraz dziwnie przykry. Byłto wyraz niby zawodu połączonego ze zniechęceniem, a nawet zawstydzeniem. Być może iż widok kobiety tej tak boleśnie i dumnie silącej się na okazanie się mu wesołą i szczęśliwą, a w gruncie tak bezsilnej, znękanej i zwiędłej, — poruszył w sercu jego strunę litości, i zawstydził w nim tę myśl zawziętą i mściwą, która przez długie lata żyjąc w pysznej jego głowie, przywiodła go teraz przed tę kobietę, w pełni męzkiej jego mocy i chwały. Może pomyślał, że cel dla jakiego wstępował w te progi był bardzo małym; albo poczuł, że trjumf który obiecywał sobie odnieść nad tą istotą podupadłą na ciele i duszy, zamiast radości i dumy, przyniósł mu wrażenie smutku i wstydu przed samym sobą. Na ustach jego purpurowych, młodzieńczych prawie, wisiał ten uśmiech uprzejmy lecz powszedni, z jakim światowi mężczyzni zwykli słuchać miłego im na pozór, a w gruncie lekceważonego szczebiotania światowych kobiet; ale powieki jego opadły znowu w dół powoli, ciężko, i rzuciły mu znowu na twarz wyraz nieokreślonego, tajemnego zmęczenia.
— Pani hrabina pokochała wieś — zaczął mówić powoli i jakby z namysłem, — nie dziwię się temu wcale, a nawet ośmielam się wyrazić, że zwrot ten jej gustu cieszy mię wielce jako dawnego i zawsze życzliwego jej przyjaciela...
Zatrzymał się; Ewa podniosła nagle wzrok migocący dolegliwą obawą. Lękała się widocznie szyderstwa tego człowieka; wszystko co znosiła i na co się zdobywała od kilku minut, wyczerpało już do dna wątłe jej siły. Ale obawiała się daremnie; w Dembielińskim nic nie zapowiadało w tej chwili chęci szydzenia. Oczy jego przysłonione były powiekami, z ust nawet zniknął niedawny uśmiech; zimnym był, obojętnym ale poważnym.
— Pani hrabina pokochała wieś — powtórzył po krótkiej chwili milczenia. — Wszystkie kobiety wieś kochać powinny; słabe ich piersi potrzebują powietrza świeżego, niezmąconego temi upajającemi jadami, które składają atmosferę wielkiego miasta. Jady te słodkie są wprawdzie i uspasabiają ludzi do wiecznego, szalonego ruchu; ale mają zarazem własność trującą, której obronić się nie mogą natury słabe. My mężczyzni walcujem tam zawzięcie, ze wszech stron ogarnięci płomieniami tryskającemi z wulkanicznego gruntu. Nie jednego z nas płomienie rzucą pod obłoki w szacie ze złota i purpury, na widok całemu światu; nie jeden też całym ciężarem ciała swego i duszy runie w ziejącą ogniem paszczę, spłonie i spopieleje... Taki już nasz los... taka zresztą własna nasza wola.. Ale kobiety zasłabe są, aby w szalonym, długim walcu nie upaść; a zapiękne, aby można było bez żalu patrzeć jak spadają w gorące odchłanie i popieleją... Kobiety powinny kochać wieś i żyć na wsi. Człowiek przywykły patrzeć na nie jako na szalone tancerki, prędzej lub później mające uschnąć, spopieleć w płomieniach, albo jak lotne mgły rozwiać się bez śladu w podmuchach balowych zefirów, — na wsi tylko i z wielkiem swem zdziwieniem spotkać może kobietę zdrową, spokojną, rozkwitłą na wzór tej biblijnej lilji, w obec piękności której, bladły i znikały bogactwa Salomonowe...
Wymawiając ostatnie wyrazy Dembieliński podniósł zwolna powieki, a spojrzenie jego przeciągłe i poważne, spoczęło na twarzy siedzącej naprzeciw Krystyny. Ona take patrzyła na niego i nie spuściła powiek przed jego spojrzeniem; przeciwnie, zamyślone jej oczy utkwiły w oczach patrzącego na nią mężczyzny, z tą cichą mocą, która stanowiła główny czar jej wzroku.
Jeżeli Dembieliński ostatniemi wyrazami swemi tak widocznie do niej zwróconemi, spodziewał się wywołać rumieniec lub wyraz zmieszania na białe, spokojne lice pięknej dziewczyny, przypuszczenie to jego zostało omylonem. Krystyna podniosła czoło, które schylało się dotąd pod wpływem zamyślenia, i pierwszy raz w ciągu rozmowy głos zabierając, rzekła:
— Nie zgadzam się, kuzynie Anatolu, na sąd twój o wpływie atmosfery miast wielkich na ludzi w ogóle, a na kobiety w szczególności. Mężczyzni i kobiety wtedy tylko upadają w ogniste otchłanie i popieleją, jeśli w sobie samych nie posiadają stróżów wiernych i zawsze czynnych.
— I jacyżto mogą być ci błogosławieni stróże? — zapytał Dembieliński, badawczy wzrok zapuszczając na samo dno źrenic mówiącej.
— Stróżami tymi — łagodnie odparła Krystyna, — mogą być tylko: dla serca, miłość ideału — dla umysłu, wytrwałe ku niemu dążenie.
Dumne, purpurowe wargi gościa zadrżały cichym śmiechem. — Miłość! ideał! — wyrzekł zwolna i z naciskiem, — jakże zachwycające brzmienie posiadają wyrazy te, gdy wychodzą z ust pięknej kobiety! Paniom też przypadło z woli losu i natury mówić i marzyć o ideałach, nam pozostała twarda rzeczywistość...
— Ideał kuzynie — przerwała Krystyna, — jest najpiękniejszą rzeczywistością.
Uśmiech z ust jego przeszedł do oczów, które strzeliły nagle stalowemi połyskami.
— Ideał żyjący w rzeczywistości, widzialny, dotykalny... o! taki jest w istocie dziedzictwem płci obojga. Dla jednych posiada on włosy z połyskiem złota i oczy błękitne jak niezabudki; drugim przedstawia się w postaci źrenic gorejących jak czarne brylanty i lica śniadego jak...
— Kuzynie — przerwała Krystyna, — ja nie o takim ideale mówiłam...
Tym razem karminowy rumieniec oblał czoło jej i policzki. Byłto może wstyd czystego, prostego umysłu, nie przywykłego do wykwintnej zwierzchu, lecz zbyt swobodnej w gruncie szermierki słów światowych, albo gniew myśli, która uczuła się niepojętą.
— Ja nie o takim ideale mówiłam — powtórzyła, — ja mówiłam o ideale powszechnym, przedwiecznym, o ideale prawdy, cnoty i piękności...
Dembieliński nie spuszczał z niej oczów, których przedchwilne ostre połyski, gasły ustępując przed piękniejszym, łagodniejszym blaskiem.
— I pani wierzysz w ten przedwieczny, powszechny ideał? — zapytał głosem, w którym powaga walczyła z oddźwiękami uciekającej niby ironji.
Krystyna uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Wierzę.
Gdy wymawiała ten jeden wyraz, twarz jej nie miała już rumieńca; białą była, spokojną i jasną, jak gwiazda żadną mgłą nie przysłoniona. Tylko ten cichy żar, który zwolna i niby w oddali palił się w głębi jej źrenic, zagorzał silniej i strzelił snopem świetlistych promieni. Z tą niepokalaną białością lica i z tym gorącym żarem w pogodnych oczach, wyglądała w istocie jak jedna z tych wspaniałych dość skromnych lilii, w obec których gasły przepychy i wspaniałości bogactw Salomonowych.
Być może, iż dumny, szyderski gość, który życie swe spędził na przypatrywaniu się przepychom i wspaniałościom nowożytnych Salomonów, i na gorączkowej za nimi gonitwie, uczuł pewną tajemną rozkosz na widok tej kobiety, którą sam porównał przed chwilą do lilji zdolnej zaćmić wszystkie ich świetności, bo patrzył na nią długo i uważnie, — tak długo i uważnie, iż zaledwie po kilku sekundach zmienił kierunek wzroku, aby zwrócić go na hrabiego, który zadawał mu jakieś pytanie. Rozmowa stała się ogólniejszą; prowadził ją głównie hrabia, który rzadko już teraz pogrążał się w porywające go dawniej co chwila nurty własnych myśli, i nie tak często jak przed laty, popadał w zadum i roztargnienia. Snać wpływy lat upłynionych zespoliły umysł jego z rzeczywistością, od której odrywał się niegdyś uciekając niby w ulubione oderwane światy; jedno straszne, piorunujące roztargnienie jakiego się dopuścił, w części przynajmniej broniło go od innych. Krystyna i Dembieliński odzywali się rzadko. Ona zdawała się być pochłoniętą jakiemś dziwnem rozważaniem, odbywającem się w tajemnicy jej myśli; on zwykł snać częściej milczeć jak mówić, a mówić zawsze z namysłem, z pewną wagą i miarą, i teraz ważył i rozmierzał swe słowa. Ewa odpoczywała. Opuszczona na poduszki sofy, wodziła po twarzach obecnych suchym, błyszczącym wzrokiem; kilka razy prostowała kibić i otwierała usta, aby przemówić, ale brakowało jej zawsze myśli, głosu lub siły. Ale kiedy otworzyły się drzwi od sąsiedniej sali i lokaj oznajmił podany obiad, powstała jakby na nowo wzmocniona chwilowym spoczynkiem, i szybko postępując ku hrabiemu z nieledwie wesołym uśmiechem rzekła:
— Cher comte, proszę cię podaj mi ramię. Pan Dembieliński zechce ofiarować swoje Krystynie. Jesteście państwo blizcy krewni i trzeba abyście się wzajemnie poznali.
Hrabia zdziwiony był tym wesołym tonem Ewy i okazaną mu jej uprzejmością. Nie było jednak w naturze człowieka tego odtrącać od siebie oznaki czyjejkolwiek życzliwości; a może jeszcze czuł się wdzięcznym Ewie za wysilenia, jakie czyniła ku pokryciu przed obcymi rodzinnych smutków ich i rozdziałów.
Dwie pary przebywając kila obszernych komnat, oddaliły się nieco od siebie. W połowie drogi Dembieliński zwrócił się ku swej towarzyszce, i tonem swobodnego żartu przemówił:
— Kuzynko! mam do ciebie prośbę. Pokaż mi proszę ten ideał, o którym mówiłaś przed chwilą z takim ślicznym zapałem.
— Nie potrzebuję pokazywać ci go kuzynie Anatolu — z uśmiechem odrzekła Krystyna, — żyje on w tobie samym.
Dembieliński zaśmiał się, ale z przymusem.
— Mylisz się kuzynko, niema we mnie żadnego ideału. Jeśli był kiedy, to umarł dawno.
Młoda dziewczyna przecząco wstrząsnęła głową.
— Nie — odpowiedziała, — spojrz tylko dobrze w siebie samego.
— Patrzyłem — wyrzekł Dembieliński.
— I widziałeś — dokończyła Krystyna.
— Co widziałem? — zagadnął gość.
— Światło ideału, które pociągało cię ku sobie, chociaż postanowiłeś nie iść ku niemu.
Tym razem dziwny ogień błysnął w czarnych i milczących jak otchłań oczach mężczyzny.
— Krystyno? — zawołał głośniej nieco niż zwykł był mówić, — zkąd ty wiesz o tem?
— Z pism twoich kuzynie i ze wspomnień jakie zachowałam o tobie — odparła Krystyna.
Dembieliński nie odpowiedział już nic, i szedł dalej w milczeniu z brwią nieco ściągniętą, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Na jedno mgnienie oka twarz ta dumna, obojętna, niedbała, pokryła się wyrazem bolesnym, niemal ponurym.
Przy stole gość i gospodarze zdawali się ściślej z sobą poznajamiać i wzajemnie zbliżać ku sobie. Serdeczna gościnność hrabiego, otwarte i swobodne obejście się Krystyny, wpłynęły może na zamknięte w sobie, skłonniejsze do milczenia niż do wywnętrzania się usposobienie gościa. Rozmowa toczyła się o przedmiotach dalekich ale zajmujących, i coraz stawała się żywszą. Dembieliński mówił tak jak pisał, świetnie, dowcipnie, porywająco; o rzeczach znanych umiał opowiadać w sposób ukazujący je w postaci całkiem nowej. W rozmowie jego jaśniała żywo piękna intelligencja, której nie było obcem ani niezrozumiałem nic z tego, co działo się i istniało w dziedzinie ludzkiej umysłowości. Dumny i szyderski przybysz począł widoczną znajdować przyjemność w wysoko ukształconem, i tak poprostu lecz szczerze uprzejmem towarzystwie, w jakiem się znalazł. Oczy jego z badawczym i poważnym wyrazem zapuszczały się z kolei w twarz hrabiego i Krystyny. Snać wielki pan ten w szaraczkowem odzieniu, z czołem surowego myśliciela a ustami łagodnemi jak u kobiety, i ta piękna jak słońce jaśniejąca dziewczyna, córka sławnej niegdyś z wykwintu i rozpieszczenia kobiety, przybrane i ukochane dziecię miljonera, ubrana w prostą, wełnianą suknię, z włosami zaczesanemi bez śladu pretensji i zalotności, pogodna, śmiała, mówiąca o rzeczach poważnych i trudnych z uśmiechem niemal dziecięcej swobody i wesołości, — snać obie osoby te, tak niepospolicie ze swą wzniosłą prostotą wyglądające pośród otaczających je ram bogactwa i starożytnej wspaniałości, budziły w umyśle jego żywą ciekawość i przyjazne jakieś, choć może zrazu nieufne trochę zajęcie. A niewiele trzeba było posiadać warunków, daleko mniej niż posiadał ich Dembieliński, aby w gospodarzu domu tego obudzić życzliwe uczucie i wywołać oznaki szczerej przychylności. Człowiek ten niezrażony niczem, lgnął zawsze do ludzi, pociągany tajemnym niby magnesem, jakim przejęte było własne jego serce; zbliżał się do nich z tem z góry powziętem wyobrażeniem, że jeśli nie są doskonałymi, to z pewnością stać się takimi mogą. Szanował on oddawna piękną intelligencję, energiczną i wytrwałą pracę Dembielińskiego; a jeśli i miał cokolwiek do zarzucenia drodze jaką on obrał, albo zasadom które wygłaszał, to zarzuty te ukryły się teraz w najdalszej głębi pobłażliwego i chętnego zawsze do myślenia dobrze o innych jego umysłu. Ewa nawet nie naruszała w niczem tej harmonji, jaka zapanowywała stopniowo w małem gronie tych ludzi, niepodobnych wprawdzie do siebie z wielu względów, ale połączonych jednostajnością wysokiej oświaty, i wzajemną ku sobie życzliwością. Cicha i spokojna jak dziecię spoczywające po długim płaczu, Ewa siedziała nieruchomo prawie na swem miejscu gospodyni domu, zrzadka tylko i zcicha wrzucając do rozmowy słowo lub uśmiech. Słowa te nie były już gorączkowe, ani uśmiechy przymuszone; jakaś niewypowiedziana słodycz granicząca prawie z uczuciem szczęścia rozlała się po bladej, zwiędłej jej twarzy; oczy jej przygasłe i okrążone drobnemi zmarszczkami, ale barwą i wyrazem przypominające w tej chwili niezapominajkowe, łagodne oczy dawnej, pięknej Ewy, nieustannie prawie tkwiły w twarzy gościa. Zdawało się że przypominała coś sobie, i że cała jej dusza nagłem wstrząśnieniem oswobodzona z okowów apatji, tajała w smętnej słodyczy wspomnień. Dembieliński zwracał się ku niej często z rozmową, i oddawał jej te drobne przysługi, do jakich sąsiedztwo przy stole często podaje sposobność. Słowa jego zwrócone do niej, uważne były i nieledwie serdeczne; a ruchy i spojrzenia pełne uprzedzającej grzeczności, graniczącej z uszanowaniem. Czy pragnął wynagrodzić zadaną jej dziś srogą boleść, i wymazać z własnej pamięci ten trjumf nad słabą kobietą, który zdala zdawał mu się pożądanym, a osiągnięty upokorzył go przed samym sobą? Czy ona odgadła ten zwrot zaszły w jego uczuciach, i ucieszyła się nim jak czemś, co uwalniało ją od srogich męczarni? Patrzała na niego i kilka razy z niezmiernem wysileniem cofnęła łzę gwałtem dobywającą się z pod powieki. Byłato łza gruba, paląca; ale ustąpiła wnet przed uśmiechem sprowadzonym na usta jakąś tajemną, niemal radosną myślą. Powstawszy od stołu, Ewa zbliżyła się znowu do męża.
— Kochany Sewerynie — rzekła głosem łagodnym i zupełnie pozbawionym cierpiących brzmień, jakie cechowały go wczoraj jeszcze, — naszego gościa zostawiam tobie i Krystynie, a sama pójdę do moich pokojów na krótką godzinkę. Ale wieczór spędzimy razem, i jeśli zgodzisz się na to, w twojej pracowni na górze. W moim pokoju niema kominka, a wiem, że ty i Krystyna lubicie spędzać wieczory zimowe przy kominkowym ogniu. Jestem pewna także, że i gościowi naszemu nie będzie nieprzyjemnem przypomnieć sobie ten wiejski zwyczaj mieszkańców północy, do których on sam z urodzenia należy.
Rzekłszy to pożegnała wszystkich skłonieniem głowy i uśmiechem, i odeszła krokiem jakkolwiek powiewnym i powolnym, nie chwiejnym jednak ani słabym.
W godzinę potem zmrok zapadł zupełny, ale w pracowni hrabiego, w starej poważnej komnacie umieszczonej na górnem piętrze baszty, jasno było od żywego ogniska, szeroko i wesoło płonącego na wielkim, dawne snać czasy i obyczaje pamiętającym kominie. Różowe i złote światła migotliwemi szlakami opływały ciemne lamperje ścian, uwydatniając delikatne, zdobiące je rzeźby, wywołując z cieniów powikłane wieńce kwiatów i liści, i figlarne pyzate główki podtrzymujących je genjuszków. Z tej fali chwiejących się, świetnych świateł, wyłaniało się także parę wielkich płócien namalowanych mistrzowskim pendzlem, przedstawiających poważne historyczne sceny. Na wielkim stole zarzuconym książkami, rękopismami, listami, rysunkami i robotami kobiecemi, paliła się jak zwykle lampa, bladem swem światłem tworząc malowniczy uplot z gorącemi, jaskrawemi blaskami ogniska. W pokoju tym cztery osoby zgromadzone tu tak niespodzianie, przepędzały długi, zimowy wieczór. Ewa cicha, słodka i nieruchoma jak przed godziną, siedziała w pobliżu kominka, tak jednak, że twarz jej kryła się w cieniu. Hrabia prowadził rozmowę z ożywieniem, które kazało domyślać się przyjemności, jakiej doświadczał znajdując w gościu swym człowieka z równym mu, choć może innemu kierunkowi podległym umysłem. Krystyna w przyległym pokoju urządzała herbatę.
— Jak widzę kuzynko — rzekł Dembieliński przyjmując podawaną mu przez nią filiżankę, — nauka i sztuka, którym oddajesz się z takim zapałem, czego dowody widzę w twoich rozmowach i tych pięknych rysunkach, pozostawiają ci dość czasu do trudnienia się gospodarstwem?
Krystyna chciała odpowiedzieć, ale Ewa ozwała się z pośpiechem:
— Krysia odkąd dorosła, wyręcza mię w zajęciach domowych, których jak pan pamiętasz może, nie lubiłam nigdy.
Dembieliński zwrócił się znowu ku Krystynie. — A ty kuzynko czy lubisz te zajęcia?
Piękna dziewczyna stała naprzeciw ogniska cała oblana gorącem światłem. — Lubię — odrzekła po chwili namysłu, — lubię wszystko co jest na świecie.
Dembieliński uśmiechnął się. — Na świecie są różne rzeczy — rzekł, — dobre i piękne, złe i brzydkie. Czy lubisz także te ostatnie kuzynko?
— Na szczęście kuzynie, mało ich dotąd spotykałam.
— A gdybyś je spotkała? — zapytał mężczyzna z dziwnem na nią wejrzeniem.
— Pragnęłabym na ich miejscu postawić dobre i piękne.
Dembieliński odwrócił od niej wzrok zamyślony i wpatrzył się w ogień. — Zło jest upartem — mówił zwolna.
— Ale dobro jest zaraźliwem, kochany panie — wesoło dorzucił hrabia, który przerwał przechadzkę po pokoju, i stanął pomiędzy dwojgiem rozmawiających.
Dembieliński zwrócił się ku mówiącemu. W twarzy jego tak zimnej i niedbałej z rana, dostrzedz można było pewną ledwo dostrzegalną zmianę. Chłód jej zdawał się zwolna tajać, z zarysu ust zniknęło szyderstwo.
— To pewna, panie hrabio — wyrzekł po chwili milczenia, — że cisza panująca w tym pięknym domu pańskim jest także zaraźliwą. Od kilku godzin zatapiam się w niej wzrokiem i słuchem jak w żywiole całkiem dla mnie nieznanym, wydaje mi się nawet, jakby żywioł ten wpływał we mnie samego. Muszę przyznać, że jakkolwiek nie znałem go dotąd całkiem, a może właśnie dla tego, że go nie znałem, znajduję w nim pewien niewytłomaczony i wcale oryginalny powab.
Hrabia z widoczną przyjemnością słuchał słów młodego dyplomaty. — A jednak — rzekł, — kto tak wytrwale pracował jak pan, musiał przepędzać często długie dni i noce śród ciszy i skupienia.
— Tak — odparł gość — ale byłato cisza wcale inna. Za oknami huczała nigdy nieustająca wrzawa wielkiego miasta, w uszach dźwięczały chaotyczne i ostre głosy słyszane wczoraj, dziś, w każdej chwili przez miesiące i lata długie; w głowie krzyżowały się myśli niespokojne lecące w takt z tym miljonopiórym smokiem, który zwie się światem. Tu nic nie przerywa milczenia, z łona świeżej i dzikiej natury płynącego w te ściany; zaklęte niem burze milkną, niepokoje ustają; nic nie przeszkadza patrzeć w samego siebie, w życie a nawet w świat, który wyraźniejszym i zrozumialszym jest zdaleka niż zblizka.
Skoro gość przestał mówić, Ewa poruszyła się lekko, i wychyliła pod światło ogniska bladą, łagodną twarz swą, dotąd ukrytą w cieniu.
— Panie Dembieliński — rzekła drżącym trochę lecz dość silnym głosem — jeżeli cisza wiejskiego naszego ustronia posiada dla pana powab o którym mówisz, pozostań pomiędzy nami póty, póki cię ów smok olbrzymi nie porwie znowu na swe miljonopióre skrzydła.
Umilkła jakby zmęczona temi kilkoma wyrazami, odetchnęła głęboko, i powtórzyła: — Pozostań pan...
Powtórzyła to z prośbą w głosie. Dembieliński z lekkiem zdziwieniem spojrzał na mówiącą, ale twarz jej znowu ukryła się w cieniu.
— Pani — zaczął z pełnym uszanowania i wdzięczności ukłonem.
Ale hrabia nie pozwolił mu dojść do słowa. — Kochany gościu — rzekł podając mu dłoń roztwartą, ciepłą i szczerą — powiedz otwarcie, jak długo zamierzasz przebywać w ojczystych stronach, i czy bardzo ci śpieszno zająć oczekujące na cię miejsce poselskie?
— Spieszno mi nie jest — odpowiedział Dembieliński; — książę P. którego będę miał zaszczyt zastąpić, dla widoków tak swoich osobistych jak rządu któremu służy, pozostanie na miejscu swem jeszcze kilka miesięcy. W połowie lata dopiero obowiązany jestem do zajęcia jego stanowiska, a cały ten czas postanowiłem poświęcić odpoczynkowi ciała i umysłu, na co też i otrzymałem pozwolenie Monarchy.
— A więc, kochany panie — zawołał hrabia — należysz do nas; połowę przynajmniej czasu przeznaczonego na odpoczynek, który słusznie ci się należy, oddać nam musisz. Krewnych blizkich o ile wiem nie masz; zresztą wszyscy ludzie którzy lubią się i rozumieją, są sobie krewni. A nigdzie pewnie nie znajdziesz głębszej ciszy jak ta, która miły wpływ wywarła tu na ciebie; od znudzenia zaś strzedz cię będą moje bibljoteki, zbiory, obrazy, które spólnie z sobą samym ofiaruję na twe usługi.
Dembieliński dziękował hrabiemu milczącym uściskiem dłoni, który jednak cieplejszym był i serdeczniejszym, niż można było spodziewać się po zimnej, niedbałej jego postawie. Wydawał się zamyślonym, patrzył chwilę w ogień i nie odpowiadał.
— Pozostań pan z nami — raz jeszcze powtórzyła Ewa, i znowu na światło ognia wysunęła twarz, zróżowioną tym razem rumieńcem niepokoju i obawy. Obawiała się widocznie odmowy gościa, i ręce jej splotły się mimowili pomiędzy fałdami sukni z prośbą, która jeśli nie gwałtowną, wymowną była jednak. Oczy Dembielińskiego przesunęły się zwolna po jej twarzy, niby pragnąc wyczytać z niej, czy słowa które mówiła były szczere; potem podniosły się tam, kędy nieruchoma i milcząca w różowej łunie ogniska stała Krystyna. Któż wytłomaczy dla czego wzrok pięknej dziewczyny, przezroczysty i głęboki jak tonie spokojnego morza, a jasny jak tęczowe łono brylantu, zmienił nagle blady koloryt twarzy gościa? Byłożto migotliwe odbicie błądzących w przestrzeni jaskrawych świateł, albo nagłe podniesienie się w piersi młodego mężczyzny fali wzruszenia nieznanej, śpiącej dotąd? Po wyniosłem, zbrużdżonem w zamyślone fałdy czole Dembielińskiego, przemknął błyskawiczny rumieniec, i przez chwilę człowiek ten zimny, dumy, wyrachowany, wydawał się człowiekiem niespodzianie wzruszonym.
— Panie hrabio — rzekł — pani hrabino, czuję się nietylko zaszczyconym ale i uszczęśliwionym łaską i względami jakie mię tu spotkały z ich strony. Jestem pewny że nie potrafię lepiej użyć krótkiej chwili spoczynku, jak pozostając pośród państwa.
Ewa nie odpowiedziała nic, głowa jej opadła na tylną poręcz fotelu; odetchnęła głęboko jak ktoś, z czyjej piersi spadł wielki ciężar. Ale Krystyna zwróciła się do ojca.
— Ojcze! rzekła, kuzyn Anatol mówił mi że pozostawił w N. sekretarza.
— Poślemy po niego i umieścimy go tu — odrzekł hrabia.
— Nie panie hrabio — odpowiedział Dembieliński ściskając znowu dłoń gospodarza — sekretarz mój pozostanie w N.; komunikować się z nim będę za pośrednictwem służącego, który tu ze mną przybył. Teraz zresztą nie będzie mi on często potrzebnym.
Po tej rozmowie Dembieliński milczał długą chwilę, i zamyślonym wzrokiem patrzył w ogień. Bruzdy między brwiami jego stały się głębsze i wydatniejsze; nawpół spuszczone powieki nadawały znowu twarzy jego dziwny wyraz zmęczenia, okrywający ją chwilami. Czy żałował że tak niespodzianie związał się danem przyrzeczeniem? — czy wsłuchiwał się w tę ciszę, która otoczyła go tak znagła, i śród której głośniej może przemawiały jakieś myśli i uczucia, zagłuszone i uśpione wrzawą świata i namiętnem ku upatrzonym celom dążeniem?
Około północy Ewa weszła do różowego saloniku swego, i milczącem skinieniem ręki odprawiła oczekującą na nią przy gotowalni Aloizę. W dniu tym zużyła ona więcej siły moralnej niż kiedykolwiek w swem życiu; ta słaba istota przebyła wszystkie liczne odcienia duchowego procesu: piorunującej burzy wspomnień, krwawej obrazy, i powstałej z letargu dawnej, jedynej życia miłości. W tej chwili jednak uczucia jej nie miały w sobie nic gwałtownego, i rzecz dziwna, nic nawet boleśnego.
Siły fizyczne tylko, rozpieszczone miękkością i próżniactwem, opuściły ją gdy znalazła się samą. Osunęła się, raczej upadła na najbliższą sofę; głowa jej nieruchoma legła na poduszkach śród złotej fali rozplecionych włosów, i ręce zwisły ku ziemi. A jednak, pomimo tej bezwładnej postawy, pomimo nawet łez, które powolnym lecz obfitym strumieniem płynęły z pod przymkniętych powiek, na twarzy jej nie było wyrazu cierpienia. Podobną była w tej chwili do dziecka, które uśmiecha się płacząc przez sen. Cała moralna istota jej uśpiona tak długo w okowach duchowego lenistwa i pognębiającej apatji, budziła się do życia. Wracające to ku niej życie spotykała Ewa uśmiechem, a łzy płynęły z pod powiek jej ciągle, i powoli.
Noc miała się ku końcowi, kiedy ta tak dziwnie płacząca i zarazem uśmiechająca się kobieta wyprostowała się na owem miękkiem siedzeniu. Usiadła, ogarnęła włosy ze zroszonej twarzy, powolnym ruchem splotła ręce, i podniosła je w górę.
— Jak prędko, jak prędko wysłuchałeś mię, Boże — szepnęła zwracając oczy ku wpół otwartym drzwiom kaplicy, przez które wymykało się światło blado gorejącej u ołtarza lampy; wczoraj jeszcze prosiłam cię o boleść, o rozpacz, ale i o uczucie i o życie! Teraz czuję że żyję...
Położyła dłoń na sercu, uśmiechnęła się znowu, i dodała: — Tyś wskrzesił mię, Anatolu!
Pozostała tak chwilę nieruchoma, z imieniem kochanka młodości swej na ustach; ale po chwili twarz jej zmieniona nagle opadła na splecione dłonie.
— O jakże ja kocham go! jakże ja kocham go jeszcze! — zawołała z głębi piersi, która podniosła się kilku gwałtownemi łkaniami. — Jutro zobaczę go — wymówiła po chwili — jutro, pojutrze i przez wiele dni, codzień...
I znowu uśmiechnęła się.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.