Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na dnie sumienia |
Rozdział | Dzień przygód |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Drukarnia J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Pokój w Dolinieckim zameczku przeznaczony na mieszkanie dla świeżo przybyłego gościa, znajdował się na górnem piętrze baszty przeciwległej do tej, która zawierała pracownię hrabiego. Nazajutrz po przybyciu Dembielińskiego do Dolin, żaluzja osłaniająca z wewnątrz jedno z okien tego pokoju podniosła się bardzo wcześnie, tak wcześnie, że na świecie panował jeszcze zmrok zaledwie zaczynający rozpraszać się przed nadchodzącem świtaniem. W pokoju szerokie łoże widniejące z pod nawpół uchylonej kotary zaledwie było dotknięte, na stole dogorywała lampa, chwiejne światło rzucając na rozrzucone arkusze zapisanego papieru, i rozłożoną śród nich mappę Wschodu. Wszystko to dowodziło że człowiek, który tu noc przepędził, zażył snu mało albo i nic wcale. Snać odpoczynek któremu poświęcić zamierzał kilka miesięcy, był dla niego względny; zmniejszył miarę pracy, ale jej całkiem nie wykluczył, bo na papierze nie oschły jeszcze ślady pióra, które nakreśliło na nim mnogie szeregi wyrazów, a mappa poznaczona była na marginesach kreskami i uwagami, oznaczającemi że właściciel jej studjował pilnie miejsce przyszłego swego pobytu. Może to życie rozdzielone między roztargnienia wielkiego świata a ważne czynności i sprawy, nazwyczaiło go do pracy nocnej, czyniąc mu ją, jak często bywa w pewnych warunkach, niemal niezbędną; może też nawykłemu do wrzawy olbrzymich grodów, cisza panująca tu dokoła sen odbierała, jak innym odbiera go gwar i wrzawa? Teraz stanął u okna i przypatrywał się powolnemu świtaniu dnia zimowego, z zajęciem, jakie natura zwykła widokami swemi obudzać w ludziach mało ją znających, albo zespolonych z nią wielką dla niej miłością.
Koniec nocy był burzliwy; przez parę godzin poprzedzających poranek, wichry szalejące na świecie uderzały o ściany zamku z hukiem i jękliwym poświstem, z oddalonych borów dochodził trzask łamiących się dębów i sosen, a w parku i ogrodach gałęzie drzew odrywane od konarów ze stukiem i chrzęstem spadały na ziemię, zdającą się wzdychać pod ciężkim uciskiem gwałtownie wzburzonego, napowietrznego morza. Ale w chwili gdy Dembieliński podniósł żaluzję, grube ciemności poczynały się rozstępować, wichry milkły i z przycichającym coraz szelestem rozlatując się w różne strony, zabierały ze sobą porozdzierane szmaty chmur czarnych, na których miejsce przybywały zdaleka powoli żeglujące szerokie opony białych i szarych obłoków. W górze, na samym środku firmamentu błysnęło parę gwiazd omglonych, ale wnet znikły, bo na wschodzie nie śmiałe zrazu światło jutrzenki wychyliło się z za borów, rzuciło w przestrzeń kilka smug purpury i złota, które zamigotały w powietrzu, i w krótce też znikły przysłonione nawałnicą wielkich płat śniegowych, sypiących się z nadzwyczajną szybkością z białych obłoków, ale bez najmniejszego szelestu zaściełających ziemię. Upłynęło zaledwie pół godziny, gdy cała przestrzeń jak okiem sięgnąć pokryta była grubą warstą miękkiego, śnieżnego puchu; takiż puch osiadł na dachach domostw, oblepił się w około gałęzi drzew, i rozłożyste krzaki krzewów zasypał tak, że wyglądały jak z alabastru rzniętego w filigran. Po chwili płaty śniegowe spadać zaczęły coraz mniejsze i rzadsze; blada, złota tarcza słoneczna wychyliła się całkiem z za borów i rzuciła w świat snop promieni, rozsypujących się w powietrzu i po ziemi w tysiączne roje iskier. Wtedy i popielate obłoki poczęły rozdzierać się w szmaty i rozpływać w różne kierunki; mroźne tchnienie zcięło biały puch na drzewach i krzakach w szron twardy i brylantowy, sople lodowe zwiesiły się z gałęzi drzew, djamentowemi wieńcami koronując szczyty domostw. W powietrzu nastała wielka cisza, a w górze na oczyszczonym z chmur bladym błękicie, świeciło czyste, jasne, smętne słońce zimowego poranka.
W tej samej chwili na dole dało się słyszeć lekkie stuknięcie drzwi wchodowych, i z pod sklepionego zamkowego podjazdu wybiegły raczej niż wyszły na usłany śniegiem dziedziniec dwie kobiety. Kiedy skręcały na drogę wiodącą ku bramie, Dembieliński spostrzegł zróżowiony od świeżości poranka łagodny profil Krystyny; towarzyszką jej była młoda też i ładna dziewczyna, o smukłych delikatnych kształtach, z płowemi, lnianego prawie koloru włosami, wymykającemi się ze wszech stron z pod małego kapturka. Obie mały na sobie krótkie, do zimowej przechadzki zastosowane ubranie; futrzane obuwie okrywało drobne ich stopy, lekkie obcisłe futra wdzięcznie odznaczały młode i kształtne ich kibicie. Spojrzenie Dembielińskiego pomknęło za różowym profilem Krystyny, objętym złotawą ramą zdobiących kapturek soboli. — Dokądże tak rano? — rzekł zcicha do siebie, a twarz jego zadumana przed chwilą, rozpromieniła się miłem widocznie wrażeniem. Po ustach jego pobladłych trochę może od myśli, które oblegały go śród nocy, przemknął uśmiech.
Drzwi wchodowe stuknęły po raz drugi; hrabia Seweryn wyszedł na dziedziniec we wczorajszem swem szaraczkowem ubraniu, i przysłaniając dłonią oczy olśnione blaskiem iskrzącego się śniegu, zawołał. — Krysiu!
Dwie kobiety znajdujące się już w połowie dziedzińca odwróciły twarze; jedna z nich pozostała na miejscu, druga krokiem tak lekkim, jak gdyby zamiast po twardym, chropowatym śniegu, stąpała po gładkiej miękkiej murawie, poskoczyła na spotkanie wołającego ją mężczyzny.
Ojciec i córka powitali się uściskiem ręki, i kilka chwil rozmawiali ze sobą z ożywieniem, poczem pierwszy zwrócił się ku zabudowanium gospodarskim, druga połączyła się ze swą towarzyszką, i wraz z nią przebywszy bramę podwórza, pomknęła drogą kręto biegnącą śród wzgórz i dolin; ku widniejącemu zdala szerokiemu pasowi lasów.
W niespełna godzinę potem, daleko bo o parę wiorst od Dolinieckiego dworu, wązką, całkiem prawie zawianą śniegiem drożyną, dwie młode kobiety szły ku zblizka już ukazującemu się lasowi, a o parę staj za niemi w tym samym kierunku postępował Dembieliński, ubrany stosownie do pory i miejsca. Choć postępował w tym samym kierunku i nie spuszczał ich z oka, jednak nie widać było aby je gonił. Niepośpieszny krok jego, ale zato równy, szeroki i pewny w porównaniu z drobnym lubo dość szybkim krokiem kobiet, pozwoliłby mu zrównać się z niemi a nawet je prześcignąć, gdyby był chciał tego. Ale nie chciał, a szedł rozglądając się do koła, jak człowiek którego otoczyły nieznane lub dawno zapomniane widoki. Twarz jego była poważna i zamyślona; chwilami tylko, gdy zwracał spojrzenie na idące przodem kobiety, malowała się na niej lekka ciekawość.
Kobiety szły nie oglądając się, i wkrótce znalazły się u wejścia do lasu. Wtedy dążący w ich ślady mężczyzna przyśpieszył kroku, jakby obawiał się stracić je z oczu. Po chwili wszyscy troje znajdowali się na dość szerokiej drodze, przerzynającej las gęsty i wyniosły, a w kilka jeszcze minut, oczom Dembielińskiego, który pozostał zawsze w pewnej od kobiet odległości, przedstawił się bardzo wdzięczny zimowy krajobraz. Jakkolwiek wdzięczny a nawet dość niepospolity, krajobraz ten przywołał na twarz mężczyzny wcale inny wyraz, niż ten z jakim przypatrywał się czarodziejskim zmianom poranka, a potem witał miłe zjawisko pojawiające się na dziedzińcu w postaci Krystyny. Uśmiechnął się wprawdzie znowu, ale tym razem z pewną ironją. — Chatka w lesie! — wymówił z cicha; piękna moja kuzynka lubuje się snać w samotnych ustroniach!
Po sposobie w jaki słowa te wyrzekł, znać było iż nie wierzył w chatki w lesie, a lubowanie się w samotnych ustroniach poczytywał za wypływ chorej wyobraźni, i śmiesznego sentymentalizmu. Im dalej jednak postępował, tem ciekawszem okiem ogarniał krajobraz, coraz wyraźniej ukazujący się na promienistem tle dnia zimowego. Być może, iż szydził z chatek w lesie dla tego, że ich nie znał; być może także, iż poznawanie wszystkiego co jest na świecie, było mimowolnem pragnieniem i ambicją jego umysłu; bo pomimo niedowierzającego uśmiechu, przypatrywał się temu co widział z zajęciem, a na twarzy jego ożywionej i rozgrzanej chłodną świeżością poranka, żywa ciekawość mieszała się z niedbałą ironją.
Byłato w istocie chatka w lesie, a raczej schludny i niezbyt mały domek, stojący śród obszernej, półokrągłej polany, i tak zupełnie dokoła otoczony gęstwiną lasu, że widzieć go można było z jednej tylko strony, to jest z drogi, którą postępował Dembieliński. Las był wyniosły, złożony z odwiecznych rozłożystych dębów, klonów i jesionów; podszyty nieprzeniknionym prawie gąszczem młodych drzewek i krzewów. W lecie musiało tu być prawdziwe królestwo zieleni, ptaków, motyli i dzikiego kwiecia; teraz miejsce to wyglądało jak zaczarowany pałac ze ścianami z alabastru wyrzeźbionemi, z blado błękitnym stropem wspierającym się na filarach kryształowych, brylantowemi soplami obwieszonych. Ściany te i filary składały się z dębów, klonów i jesionów, okrytych grubą warstwą olśniewającego szronu. Pomiędzy niemi przeglądała gdzieniegdzie ciemna zieleń jodeł, zwieszających kolczaste gałęzie pod ciężarem oblepiającego je śniegowego puchu. Polana otoczoną była dokoła ogrodzeniem prostem, lecz mocnem i zgrabnie wykonanem, i zasłana gładkim, grubym kobiercem śniegu, po którym niby sieć krzyżowały się wązkie ścieżyny, wiodące od niewielkiego domku do gospodarskich zabudowań, albo okrążające owocowe drzewa i gruppy krzewów, ochronione przed chłodem zimowym słomianem spowiciem. Domek posiadał w górze facjatkę z szerokiem weneckiem oknem, a w dole po dwa spore przezroczyste okna z każdej strony ganku, o parę stóp nad ziemię wyniesionego. Okna te połyskiwały od słonecznych promieni ukośnie przedzierających się przez białe sploty drzew ośnieżonych; z dwóch kominów sterczących nad białym dachem, wiły się w kłębach grube zwoje srebrnego dymu.
Dwie kobiety zmierzały widocznie do owej chatki w lesie, ale szły już nie jednostajnym krokiem. Jedna z nich wyprzedziła nieco drugą, jakby zmęczoną. Idąca przodem stanęła, i obejrzała się za swą towarzyszką, i spostrzegła swego krewnego, idącego ku niej zwykłym sobie, niedbałym krokiem.
— Dzień dobry, śliczna kuzynko — rzekł podając jej rękę — zobaczyłem cię wychodzącą z zamku i udałem się za tobą. Czy się na mnie za to nie gniewasz?
Jeżeli słowami swemi wywołać chciał na twarz Krystyny rumieniec zmieszania, tak częsty na licach dziewiczych, omylił się. Krystyna nie była ani zmieszaną jego widokiem, ani rozgniewaną tem że ją ścigał.
— To rzecz tak prosta, kochany kuzynie — odrzekła; poranek na wsi jest tak piękny, że zapewne chciałeś mu się przypatrzeć.
— Widziałem go przez okno mego pokoju, — z uśmiechem odparł Dembieliński.
— I jakież uczynił na tobie wrażenie?
Mężczyzna wzruszył ramionami. — Jestem profanem pod tym względem, nie umiem wielbić uroków natury.
Krystyna popatrzyła na niego uważnie. — To nie prawda, kuzynie — rzekła — postanowiłeś sobie tylko nic nie uwielbiać...
— Czy wiadomość tę zasięgnęłaś także z pism moich, Krystyno?
— Po części z pism, a po części ze wspomnień.
— Z jakichżeto wspomnień, śliczna kuzynko?
— Ze wspomnień dzieciństwa. Kiedyś, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką, pomagałeś mi kopać grządki na kwiaty, i mówiłeś że pragnąłbyś wszystkie drzewa naszego ogrodu, kwiaty i słowiki zabrać ze sobą do tej granitowej stolicy, w której mieszkałeś.
Mówiła to na wpół z powagą, na wpół z wesołym, prawie figlarnym uśmiechem, ale z ust mężczyzny zniknął uśmiech, brwi jego ściągnęły się lekko.
— Co było to nie jest, kuzynko — wymówił z nagłym chłodem. — Ale do jakiegoż zaczarowanego ustronia przywiodły mię twe ślady? Jestże to siedlisko pobożnego jakiego pustelnika, albo miejsce pobytu dwojga uciekających od świata kochanków?
— Jestto po prostu mieszkanie głównego zarządcy Dolinieckich lasów.
— Czy trudnisz się także leśnem gospodarstwem, kuzynko?
— Nie, kuzynie; mieszkaniec tego domu tak doskonale zna sztukę leśnictwa, że moja interwencja nie jest mu wcale potrzebną.
— A więc jakiś dobry uczynek sprowadził cię tu zapewne. Wstałaś równo ze świtem, aby do samotnej pustelni nieść pomoc komuś cierpiącemu. Będzieżto jałmużna z chleba lub kruszcu, a może pociecha duchowa podana w kształcie modlitwy lub pobożnego napomnienia?
— Ani jedno ani drugie kuzynie; przyszłam tu po prostu dla tego, aby skłonić pewną nieszczęśliwą kobietę do przyjęcia pracy lżejszej niż ta, którą spełnia teraz.
Urwała nagle, bo o kilkadziesiąt kroków ukazała się postać kobieca, na pierwszy rzut oka dziwnie się przedstawiająca. Wychyliła się ona z za ścieżyny wązkiej, zaledwie dostrzegalnym szlaczkiem wijącej się śród zarośli leśnych, i zdala wyglądała na istotę jakąś bezkształtną, zgiętą prawie we dwoje, z garbem na plecach, sunącą się raczej niż idącą. Przy zbliżeniu dopiero można było w niej poznać kobietę odzianą grubym baranim kożuchem. Stopy miała okryte skórzanem obuwiem, ciężkiem i zrudziałem; głowę jej obwiązywała wielka perkalowa chustka spłowiała i bez koloru, jakby stara wynoszona szmata; na plecach dźwigała wielki kosz, upleciony z grubej łozy, opatrzony nakrywą, a wyglądający zdala jak przyrośnięty do pleców, bezkształtny garb. Kosz ten jakkolwiek wielki, nie musiał być ciężkim, bo nic w nim nie było; a jednak niosąca go kobieta zginała się jakby pod wielkim ciężarem. Była już o parę kroków od spoglądającej na nią Krystyny, a jeszcze nie wyprostowała postaci; podniosła tylko twarz, spojrzała i przystanęła. Jeżeli postać kobiety z koszem mogła wydać się dziwną i bezkształtną komuś z daleka na nią patrzącemu, to twarz jej ujrzana z blizka, uderzała czemś tak niezwykłem, nienaturalnem, czemś tak bolesnem a nawet okropnem, że widok jej musiał koniecznie nasuwać domysł jakiejś strasznej historji, jakiegś druzgocącego, piorunującego losu. W twarzy jej dostrzedz można było tu i owdzie zabłąkane linje i kształty, świadczące o dawnej, niepospolitej jej piękności. Ale byłyto raczej urywki linij i odłamy kształtów, wyłaniające się nakształt mar z innego świata, z tła oblicza wychudłego, zbrużdżonego, porytego nawskróś, niby burzą jakąś niszczącą, niemiłosierną a trwającą długie szeregi dni, miesięcy, lat może. Daremnieby kto z rysów tych wyczytać chciał lata tej kobiety. Czoło jej było zmarszczone, zżółkłe, zestarzałe i zwiędłe, jakby miała lat sześćdziesiąt; ale oczy zapadłe, chorobliwą sinością i snopami zmarszczek okrążone, posiadały jeszcze u brzegu zmęczonej powieki rzęsę długą, ciemną, gęstą, z pod której wymykał się ostry połysk źrenic zabarwionych bladym teraz, snać dawniej gorącym szafirem. Pośród policzków wystających u góry a obwisłych w dole, rysowały się usta tak blade, jakby w nich ani jedna kropla krwi nie pozostała, ale tak idealnie nakreślone przez naturę, że nawet zmarszczki gromadzące się w koło nich, nie mogły im odebrać pierwotnej, doskonałej piękności linij; nadawały one im tylko wyraz głuchego uporu, jakby zaciętości jakiejś w milczeniu i cierpieniu. Kształtów kibici kobiety tej nie podobna było odgadnąć pod grubym kożuchem; ale stopy jej drobne z wyraźnym trudem dźwigały ciężkie wiejskie obuwie, a ręce małe były i kształtne pomimo zgrubiałej skóry i nabrzękłości, które ją osiadły niby świadectwa mozolnych prac dokonywanych na skwarach i mrozach.
Zaledwie zdołała podnieść twarz, towarzyszka Krystyny, owa smukła delikatna dziewczyna o włosach lnianego koloru, przystąpiła ku niej z dziwnym pośpiechem, zdjęła z pleców jej kosz, postawiła go na ziemi, poczem niewymawiając słowa ujęła głowę zgiętej kobiety w obie dłonie, i milcząc ciągle, pocałowała jej pomarszczone stare czoło. Kobieta przyjęła uścisk ten w milczeniu, i za całą odpowiedź zaledwie lekko skinęła głową; żaden z rysów jej nie poruszył się najmniejszem wzruszeniem, nic nie drgnęło w tej zbolałej, zoranej twarzy. Ale dziewczyna o lnianych włosach była zato wzruszoną widocznie. Ściągłe, bladawe jej policzki napłynęły ciepłym rumieńcem, wielkie oczy błękitne, odznaczające się dziwną nieruchomością źrenic, napełniły się wyrazem przenikającego smutku. Krystyna wyciągnęła rękę, i ujęła grubą, pokaleczoną dłoń kobiety.
— Znowu tak rano przychodzisz, — rzekła smutnym głosem — i w tak silny chłód, tak daleko....
— Niebardzo daleko, — odparła kobieta, nachylając się po kosz swój, który jednak z pod ręki jej pochwyciła towarzyszka Krystyny. — Po co pani to bierzesz, panno Klaro? — zwróciła się do ostatniej, — to ciężkie.... Co innego ja! przywykłam już do noszenia ciężarów. Niebardzo daleko, — kończyła przerwaną mowę, — trzy wiorsty....
— Musiałaś chyba wstać przed świtem, — z wyraźną litością w głosie wymówiła Krystyna.
— Ja zawsze wstaję przed świtem. Muszę przynieść ztąd mleko, jaja i ptastwo, dopóki nie przebudzą się moi państwo. Idę już....
Zmierzała ku gankowi leśnego domu, gdy na ganku tym ukazała się inna znowu kobieta, którą można było porównać do pięknego dnia letniego, tak była świeża, hoża, promieniejąca uśmiechem rozlanym po całej jej twarzy. Ubiór jej składał się z jasnego perkalowego szlafroczka i dużej chustki zarzuconej na plecy. Na głowie nie miała nic, prócz wielkiej obfitości płowych włosów, nieuczesanych dziś jeszcze, a więc na wpół rozplecionych i roztarganych.
— Panno Krystyno! — zawołała z ganku, — od pięciu minut widzę już panią stojącą na śniegu, ale niemogłam dotąd wyjść, bo mię mój malec nie puszczał. I pani, panno Klaro, przyszłaś także! A i ty tu jesteś, Monilko! zawsze z ciebie ranny ptaszek! Proszę do domu! Kawa ostygnie!
Zobaczywszy nagle opodal nieco stojącego mężczyznę, umilkła i okryła się ściślej chustką. Chodźcie! chodźcie! — zawołała raz jeszcze, i zniknęła w głębi domu.
Krystyna zwróciła się do Dembielińskiego.
— Pójdź z nami kuzynie, — rzekła, — przedstawię cię tej ślicznej gosposi.
Dembieliński zdawał się namyślać. Patrzył na całą scenę z niejakiem zdziwieniem i ciekawością; przez chwilę oczy jego z rodzajem głębszego nawet zajęcia, utonęły w dziwnej twarzy kobiety z koszem, potem widok gospodyni leśnego domku i naiwne jej słowa przywołały mu na usta uśmiech.
— Wszystko co tu widziałem, śliczna kuzynko, — odpowiedział po chwili milczenia, — jest tak oryginalnem i nowem dla mnie, że z chęcią towarzyszyłbym ci dalej w twoich ekskursjach. Towarzyszka twoja, ta panna Klara, jak ją nazywają, przypomina bladą najadę, która połowę życia swego spędziła pod wodą, aż włosy jej spłowiały i oczy stały się szklane; gosposia tego domku ma minę nimfy leśnej, zbyt trochę otyłej; a ta kobieta w kożuchu wygląda zupełnie na skazaną do ciężkich prac księżniczkę...
Mówił to półgłosem, ale ostatni wyraz dojść musiał uszu przybyłej kobiety, jakkolwiek oddaliła się już od rozmawiających, bo stanęła nagle i obejrzała się na mówiącego.
— Kto mię nazywa księżniczką? — zawołała prostując się.
Coś dziwnie ponurego było w jej twarzy, gdy to mówiła; oczy zapadłe błyszczały gniewem z pod długiej rzęsy i nabrzękłej powieki.
— Trzeba niemieć chyba serca, by mię teraz nazywać księżniczką, — zawołała raz jeszcze; — dawniej, to co innego.... Ale teraz....
To „teraz” powtarzało się w jej ustach, jak boleśne syczenie osoby dotkniętej śmiertelnem ukąszeniem żmii. Parę sekund wpatrywała się w Dembielińskiego rozpłomienionym wzrokiem, potem wzruszyła ramionami, wróciła do swej uprzedniej zgiętej postaci, i odchodząc dodała ciszej. — Ludzie! ludzie!
Dembieliński wydawał się nietylko już zaciekawionym, ale nawet wzruszonym.
— Kuzynko, — rzekł zwracając się do Krystyny — przykro mi, że mimowoli obraziłem tę kobietę. Domyślam się, że musi być w tem jakaś historja, którą powszechnie nazywają dramatem. Księżniczka zrobiła zapewne mezaljans, wyszła za swego lokaja lub furmana, familja jej się wyparła, rodzice wydziedziczyli, a niewdzięcznik słodzi gorzałką żal po spodziewanym a nieotrzymanym posagu, i piękność uwiedzioną przez się, odziewa w kożuch barani, śle ją na zarobek z wielkim koszem na plecach. Szkoda, że nie jestem dramaturgiem. Zbierałbym tu tematy....
— Kuzynie, — przerwała Krystyna, — nie ukrywaj przedemną wzruszenia swego pod osłoną żartu. Życie tej kobiety zawiera w istocie dramat, ale nie taki jak przypuszczasz. Chodź ze mną, i przypatrz się jej lepiej.
— Nie kuzynko, — z żartobliwym zawsze uśmiechem odparł Dembieliński — nimfa leśna, która przed chwilą ukazała się tu na ganku, nie miała jeszcze czasu dokończyć swej toalety... byłbym zatem gościem natrętnym. Zresztą dość już miałem dziś wrażeń: widok zimowego poranku, pogoń za tobą, chatka w lesie i blada najada w uroczystem milczeniu całująca w czoło księżniczkę w kożuchu, dostatecznato kąpiel odżywiająca dla takiego zastygłego w prozie jak mój umysłu. Idę sam jeden na dalszą przechadzkę, uciekam od wrażeń...
— Nie uciekniesz od nich kuzynie — odparła Krystyna; są one zawsze, tam gdzie jest serce człowieka i piękność natury.
Zresztą — dodała z uśmiechem — gdy już będziesz ambasadorem i wrócisz do dyplomacji, zasłonisz się nią znowu przed wszelkiemi wrażeniami; ale teraz, tu, patrz na odkryte niebo, na białe rozłogi, na te stada ptaków przeciągające w górze niby ludy wędrowne szukające sobie ojczyzny... Zostanie ci po tem wszystkiem dobre wspomnienie.
Rzekłszy to, zrobiła ręką i głową przyjazny znak pożegnania, i szybkim krokiem wbiegła na ganek domu. Dembieliński poszedł dalej tą drogą szeroką, to kręto sunącą pomiędzy ubrylantowanemi ścianami lasu, to ciągnącą się w prostej linji na wzór alei o rzeźbionych z alabastru sklepieniach, a tak długą, że zdawała się nieskończoną, chociaż w odległej perspektywie niby świetliste wrota widniało niebo błękitne, z przeciągającemi po niem szmatami białych i szarych obłoków. Przez kilka minut Dembieliński zachował na ustach żartobliwy uśmiech z jakim pożegnał Krystynę; ale powoli twarz jego zmieniała się, z żartobliwej stawała się zamyśloną, z niedbałej surową. Brwi panujące nad chłodnemi oczami ściągnęły się w energiczne łuki, oczy wpatrzone w ziemię błysnęły ostrym, ponurym prawie połyskiem. Człowiek ten wcale inaczej wyglądał w samotności niż między ludźmi. Znać w nim było myśl pracującą nad zwaleniem z siebie ciężaru do zwalenia niepodobnego; znać było w nim gorzkie jakieś niezadowolenie, szyderstwem nawet nie dające się odegnać. Szedł zwolna w zamyśleniu, krokiem mniej dumnym i niedbałym jak zwykle, a nawpół spuszczone powieki, nieujęty wyraz zmęczenia rzucały na twarz jego młodą, i nie noszącą na sobie najmniejszego śladu tego niszczącego użycia, tych niezdrowych nałogów, które podkupują zdrowie i siły fizyczne. Fizycznie był on zdrów zupełnie; młodość jego, której snać nie terał w ladajakich uciechach, nie tarzał w pyle rozkładających szałów, doszła właśnie do najpiękniejszej pełni mocy i piękności męzkiej; ale we wnętrzu jego znajdowała się widocznie jakaś głęboka rana moralna, nurtowała go wskróś jakaś choroba niezadowolonego umysłu, buntującego się serca, a kto wie? może i od czasu do czasu budzącego się sumienia.
Szedł długo i zaszedł daleko, opuścił szeroką drogę, i wstąpił na wązką ścieżynę przedzierającą się przez powikłane uploty leśnej gęstwiny. Las dębowy i klonowy zmienił się na bór, w którym grube i niebotyczne prawie jodły i sosny stały przybrane w bieli, niby olbrzymy stróżujące w krainie ciszy i samotności. Spodem rosły tam w innej porze gęste paprocie, a puszyste mchy słały się u podnóża rozłożystych jodeł; ale teraz wszystko to zasypane śniegiem, przedstawiało powierzchnię ułożoną we wzgórza i doliny, ozdobioną takim bogactwem kształtów, że snycerz stanąłby tu w podziwie i radości, wielbiąc mistrzynię naturę, i z arcydzieł jej wyczytując dla siebie czarodziejskie zgłoski piękności. Panowało tu milczenie głębokie, uroczyste; od czasu do czasu tylko szeleścił w oddali powiew mroźnego wiatru, szara chmura przemknęła górą, albo w dole szerokie skrzydła rozpiął z głuchym szelestem wielki ptak czarny.
Dembieliński podniósł głowę, i za pomocą rąk torował sobie drogę pomiędzy gałęziami krzyżującemi się co chwila nad wązką ścieżką, okrytemi lodowym szronem, z którego biała mgła osypywała mu twarz i ramiona. Idąc rozglądał się dokoła, zapuszczał spojrzenia w najdalszą głębię boru, kędy zmrok walczył ze światłem, to niknąc przed niem, to zwyciężając je z kolei. Uchem zdawał się podchwytywać szelesty wiatrów muskających podnóża jodeł, i ptaków rozpinających skrzydła swe na ich konarach. Szelesty te były rzadkie, ale nagle pośród głuchego milczenia rozległ się w oddali szmer wcale inny. Było to jakby powolne i ostrożne sunięcie się po ziemi ciężkiego jakiegoś ciała; gałęzie jodeł i zmarzłe paprocie łamały się z chrzęstem, wyraźnie pod ludzką czy zwierzęcą stopą. Dembieliński stanął i nasłuchiwał. Szmer zbliżał się. Nasłuchujący nie uczynił ani jednego kroku dalej, tylko skrzyżował ręce na piersi, i z uśmiechem wymówił do siebie. — Czy ulubieniec i ambasador najjaśniejszego pana mego i monarchy, zginąć tu ma w gardzieli jakiego wilka lub niedźwiedzia? O! — szepnął znowu po chwili — nie jestto ani wilk ani niedźwiedź, ale zwierzę niebezpieczniejsze jeszcze, bo człowiek! Czyżby las hrabiego miał być siedliskiem Rinaldich, zastawiających sidła na miłośników natury?
W istocie między białą splątaną gęstwiną zaszarzały formy człowieka; po chwili można było rozpoznać grube, wielkie, podarte obuwie, sunące raczej niż stąpające, i zatrzymujące pełzający swój pochód za każdym silniejszym chrzęstem łamiącej się pod ich naciskiem suchej gałęzi, albo uginającej się warstwy zmarzłego śniegu. Mężczyznato był wysoki, barczysty, odziany sukienną siermięgą; torował sobie drogę za pomocą rąk wielkich, czerwonych i nabrzmiałych, których palce giętkie jednak i zwinne pomimo nabrzmiałości, dziwnie zręcznie i pocichu rozgarniały kolczate gałęzie, a łokcie tuliły się do żeber, jak zwykle bywa u ludzi będących pod wpływem obawy. Dembieliński rozpoznawał wyraźnie wszystkie kształty tego człowieka, ale nie widział jeszcze jego głowy; była ona zapewne wtuloną w ramiona, i prostopadle podaną naprzód, co czyniło ją niewidzialną. Nagle, postać ta ukryła się za grubym pniem jodły, a wychyliła się głowa i twarz idącego. Głowa okryta była starą, dziurawą czapką, a twarz całkiem prawie zarosła gęstemi, ognistego koloru włosami, śród których paliła się para oczu czarnych i błyszczących jak żuzle. Oczy te szybkiem, czujnem wejrzeniem obiegały całą widzialną przestrzeń, aż nagle zamigotały niewymownym przestrachem; tam bowiem kędy spodziewały się ujrzeć pustkę i dziką samotność, zobaczyły w spokojnej postawie stojącego człowieka.
Dembieliński stał nieruchomy, plecami oparty o pień starego drzewa, z małą w ręku gałązką jodłową, podniesioną z ziemi; postawa jego była spokojna i niedbała. Oczy wytwornego mężczyzny i leśnego włóczęgi spotkały się, i badały się przez chwilę. Pierwsze baczne były, ale zarazem dumne i nieco drwiące; w drugich zamigotał strach, a potem zagorzała głucha wściekłość. Przez kilka sekund mogło się zdawać że barczysty włóczęga, trzymający wielki kij okuty żelazem, rzuci się jak rozwścieczone strachem i głosem zwierzę na bezbronnego człowieka. Dembieliński widział to, ale nie uczynił najmniejszego poruszenia, nie pochylił się nawet, aby ku obronie swej podnieść z ziemi którąkolwiek z tych grubych, mocnych gałęzi, które tam leżały w wielkiej obfitości, ze szczytów drzew strącone wiatrem; zdawało się, że byłoby mu w tej chwili niepodobnem pochylić głowę. Podniósł ją owszem nieco wyżej, wargi jego nabiegłe żywą purpurą roztworzyły się lekkim, drwiącym uśmiechem; bawił się wciąż gałązką jodłową strząsając z niej drobne pyłki szronu, a tylko po rozdęciu się jego nozdrzy i blasku spojrzenia zatapiającego się w ponurych oczach włóczęgi, znać było, że czuł niebezpieczeństwo w jakiem zostawał, i że zamiast bojaźni, wzbudzało w nim ono pewną rozkosz dumną, drwiącą i pogardliwą. Brzydka twarz włóczęgi zadrżała w nowym przystępie strachu, usta jego zaledwie widzialne śród ognistego zarostu, poruszyły się cicho wyrzeczonem zaklęciem; cała postać gwałtownie rzuciła się wtył, a po chwili słychać było w oddali łamiące się pod ciężkiemi stopami mchy i paprocie, i stłumiony chrzęst szybko rozsuwanych gałęzi. Dembieliński zaśmiał się zcicha.
— Koniec końców, — rzekł do siebie odchodząc zwolna, — dobrze się stało, że głowa moja nie spotkała się z kijem tego potężnego chłopa! Gdybym tak znagła legł trupem, byłaby to niespodzianka nie lada dla tego zacnego hrabiego i dla ślicznej mojej kuzynki! Ciekawym bardzo, jakiebyto wrażenie uczyniło na Krystynie, gdybym został zabity w lesie jej rodziców? — Zaśmiał się znowu półgłosem, ale nagle zamyślił się. — Co mię obchodzić mogą wrażenia tej dziewczyny?
Szedł zwolna, niedbale, zapuszczając się coraz bardziej w głębię lasu. Po kilku minutach jednak stanął, spojrzał na zegarek, i rzekł: — Trzebaby się wszakże ztąd wydostać. Śliczna kuzynka moja ukończyć już musiała ranną swą ekskursję i wrócić w progi swego domu. Chciałbym coprędzej opowiedzieć jej przygodę moją z rozbójnikiem.
Rozejrzał się w około, i zobaczył wdali rzedniejące drzewa, pośród których kręto biegła droga, szersza nieco od ścieżki którą postępował dotąd. Kilkoma szerokiemi krokami przebył dzielącą go od owego miejsca gęstwinę, i stanął na drodze, na której znalazł ślady sań wiejskich wiodących zapewne w czyste pole. Lasy Dolinieckie były wszakże rozległe; a lubo droga którą postępować zaczął Dembieliński uczęszczaną była widocznie, i ku krańcowi gęstego boru zmierzała, to jednak zaledwie po całogodzinnym wytrwałym pochodzie zdołał wyjść na szeroką, otwartą przestrzeń. Przestrzeń ta przecież była nawpół tylko otwarta, bo przysłaniały ją szeregi wzgórz wzniosłych, których najwyższe zwać się już nawet mogły górami. Ludzkich mieszkań nie widać tam było wcale, kryły się one może w dolinach albo na przeciwległych stokach gór; miejsca zaś które Dembieliński po wyjściu z lasu ogarnął spojrzeniem, wyglądało dziko, samotnie, prawie pustynnie a bardzo wspaniale. Orjentować się tu człowiekowi nieznającemu miejsca trudno było, niemal niepodobna. Brzegiem biegły gęsto bory i lasy, to podnosząc się, to uginając wraz z falistym gruntem; z drugiej strony w półkole rozrzucone i w najrozliczniejsze kształty i wysokości wyrosłe pagórki, stały pookrywane białemi oponami, na których tle ciemniały zrzadka karłowate świerki. Szmaty uprawnych pól sterczały wystającemi z nad śniegu kolcami zeschłych ostów i badyli; na najdalszym planie, pod samym skrajem chmurzącego się nieba, widniała szeroka szyba zamarzłego jeziora, jak szkło gładka i połyskująca. Dembieliński stał i patrzył; po ustach jego wił się uśmiech w pół żartobliwy, wpół zachwycony. — Zbłądziłem! — rzekł do siebie, — pani natura życzy dziś sobie widocznie mnie jak najdłużej za towarzysza.
W tej chwili silny wiatr zerwał się z nad jeziora, z przeraźliwym świstem obił się o wzgórza, i całą siłą pędu uderzył w ścianę lasu, na skraju którego stał Dembieliński. Mężczyzna staranniej otulił się futrem. — Całuj mię zimna pani! — wymówił podnosząc głowę, — całuj mię piękna pani! rzadko się widujemy.
Zimna pani wywierała na niego czarodziejskie swe uroki; blada twarz jego zarumieniła się pod mrożącym podmuchem jej pocałunków, w chłodnych źrenicach igrały blaski, niby odbicia olśniewających świateł, rozsianych w przestworzu.
— Lasy i góry, — szepnął po chwili Dembieliński — istna pustynia!
Puścił wzrok po wysokich szczytach, i dodał nagle. — A gdybyto wstąpić na tę najwyższą!.. mógłbym potem powiedzieć sobie, żem raz w życiu głową dotknął obłoków.
Wstępować na najwyższe szczyty było snać jego namiętnością, bo przez kilka minut uparcie patrzył na szczyt najwyższej góry, na którym wzrastało kilka ciemnych, samotnych świerków. — No! — rzekł, — dziś dzień poświęcony awanturom. Puszczajmy się pod obłoki!
W kwadrans potem ktoś stojący pod lasem mógłby go widzieć wstępującego na najwyższą z gór, zębiastym szlakiem podpierających kraniec firmamentu. Nie było to ladajakie zadanie. Góra miała stok stromy, łożyskami strumieni poryty gdzie niegdzie, łamiący się w ostrokanciaste garby i głębokie rozpadliny. Garby oblepione były grubą warstwą usuwającego się z pod stóp śniegu; w rozpadlinach nagromadzona woda zcięta mrozem, przedstawiała powierzchnię szklistą, ślizką. Dla mieszkańca miasta nieprzywykłego do podobnych trudów, pochód ten był mozolny i niebezpieczny; ale Dembieliński miał dosyć sił do przeniesienia trudu, a niebezpieczeństwo miało dlań wyraźnie pewien tajemniczy i nieokreślony powab. Pierś jego oddychała ciężko, ale nogi stąpały mocno; kilka razy zatrzymywał się na chwilę dla nabrania powietrza, i szedł znowu dalej, z głuchym uporem i zaciętością w wyrazie twarzy, z nieokreśloną jakąś namiętnością w połysku oczów. Widząc go tak idącego, możnaby rzec, że wstępował na tę górę tak samo jak szedł w życie: zawzięcie, uparcie, namiętnie i pysznie. Nie chciał znać przeszkód, niedbał o niebezpieczeństwa; zapragnął stanąć pod obłokami, i z podniesionem bladem czołem, pewne swej siły zdobywcze stopy puszczał na śliskie, szkliste przestrzenie, stawiał je nad ciemnemi otworami przepaści. Nakoniec stanął u szczytu góry. Stanął, zdjął z głowy czapkę i ukłonił się nią dokoła. — Pozdrawiam cię pani naturo! — rzekł, — niewierny twój wielbiciel przybył do ciebie w odwiedziny. Kiedyś kochałem cię... kiedyś... dawno...
Ostatnieto były żartobliwe słowa, jakie wyrzekł w tej chwili; zwiała mu je z ust fala gorącego, niezwyciężonego wzruszenia. Pierwszyto raz od lat bardzo wielu znalazł się on sam na sam z dziką, samotną, szeroką naturą. Gdyby natura ta była w porze kwitnięcia, w porze barw, śpiewów i woni pieszczących zmysły, w porze najchętniej opiewanej przez poetów, widok jej sprowadziłby mu może na usta uśmiech niedowierzania, a do umysłu tę siłę odporną, z jaką człowiek zapierający się poezji i szydzący z sielanki, odpycha wszystko co stanowi na świecie wyraz ich najpospolitszy. Ale tu nic nie kwitło, nie śpiewało i nie pieściło. Od śnieżnych przestrzeni wiała pewna groza, niemal posępna; martwość ich była tylko pozorną, bo przy bacznem wpatrzeniu się i wsłuchaniu, oko dostrzegało miljony odcieni, ucho pochwytywało tysiące odgłosów. Nie było tu nigdzie pieszczoty ni wdzięku, ale panowały wszędzie piękność i majestat.
Pora śniegów i chłodów, szronów i wichrów znajdowała zawsze między ludźmi najmniej pierwców i miłośników. Serca miękkie i rzewne lgną do wabnego uroku wiosny, umysły melancholijne skłaniają się ku smętnej lecz łagodnej jesieni; zima posiada surową postać, która przestrasza wesołych, razi rozpieszczonych, martwo i nieponętnie wygląda dla tych, którzy lubują się wdziękiem, a sami nie są dość wysocy, aby pojąć wspaniałość. Ale ludzie ze sfałszowaną, zduszoną, gwałtem do milczenia skłonioną wyobraźnią, z uczuciem poezji zapartem w najdalszy zakąt serca, z umysłem drwiącym, sceptycznym, brzydzącym się oklepanką i pospolitością, mogą deptać pogardliwie po łąkach kwiecistych, omijać bez spojrzenia linje i róże polne, z lekceważącym uśmiechem słuchać trelów słowiczych. Dzikie rozłogi pokryte śnieżną oponą, surowe, milczące niebo z przemykającemi pod niem stadami ciemnych chmur i czarnych ptaków, alabastrowa rzeźba drzew i szkliste szyby zamarzłych jezior, — uspakajają nieufność, usypiają szyderstwo, spędzają straże czuwające nad wyobraźnią. Szyderca i sceptyk nie spodziewa się tu uwielbienia, i dla tego właśnie, pomimo wiedzy swej, zrazu uwielbiać zaczyna. Nikt mu nie zaręcza że znajdzie tu piękność, i dla tego właśnie on ją znajduje. Dla istot czułych i naiwnych, wiosna jest pierwszą literą w abecadle natury; nieufni i nadwerężeni życiem, powinni uczyć się jej naprzód z oblicza zimy.
Dembieliński stał na szczycie góry oparty ramieniem o świerk, i wodził wzrokiem po świetnej panoramie rozłożonej pod jego stopami. Lasy, wzgórza, kręte szlaki wąwozów, szkliste powierzchnie wód zamarzłych, kilka wiosek w głębiach dolin i podnoszące się z nad nich dymy, Doliniecki dwór czołami baszt panujący nad lasami — byłyto szczegóły widoku, pełne bogatej rozmaitości, ale zharmonizowane przedziwnie w rozległy, majestatyczny obraz. Po mroźnym poranku południe nadeszło łagodne; odwilż zawisła w powietrzu. Wiatry lecące z zachodu gnały przed sobą gromady białych i szarych obłoków, które zakryły błękit nieba i słońce, a ziemię orzuciły tym niepewnym odcieniem światłości, która nie jest ani dniem ani zmrokiem, ale posiada widnią dnia i tajemniczość zmroku. Na ziemi i drzewach pogasły brylantowe iskry, górą sunęły coraz gęstsze gromady chmur to chyżych i poszarpanych w drobne szmaty, to ciężkich i nabrzmiałych; z dolin zrywały się ogromne stada ptaków, zawisały nad szklaną szybą jeziora, i z gwarliwem krakaniem, któremu wtórowały chóry szumiących w przestworzu wiatrów, osiadały na stokach gór, aby zerwać się znowu i wznosić się ku ich szczytom. Dembielińskiemu wydało się raz, jakoby jedna z chmur przeleciała tuż nad jego głową, a kruk musnął mu czoło czarnem skrzydłem. Podmuchy wichrów szumiały mu w uszach głosami zagłady, a jednak potężne tchnienia ich wlewały mu w piersi strugi nieznanego dotąd gorącego życia.
W nim jak w naturze, walczyły światłość z ciemnością, zagłada z życiem. To co miał za zduszone i umarłe, czar wspomnień, zmysł wielbienia, poczucie i miłość natury, powstawało z serca jego niby z grobu; natomiast to, o czem myślał iż stanowi i na zawsze stanowić będzie moralną jego istotę: żądza wielkości, nurzanie się w tryumfach, świetne jak wyostrzona stal, i jak ona mordercze szyderstwo, usuwało się w coraz dalszy zakąt jego umysłu, mdlało i milkło. Patrzał i myślał. Może rachował się z przeszłością swą, i widział w niej to, czegoby widzieć nie chciał, o czemby zapomnieć pragnął — bo westchnął ciężko i pochylił głowę, jakby zdjęty nagłą przygniatającą pokorą. Może zapytywał przyszłości, ku jakim zaniesie go portom, bo podniósł czoło i powiódł dokoła siebie oczami nabrzmiałemi dziwnym smutkiem, jakąś tęsknotą dolegliwą lubo nieokreśloną.
Raz jeszcze spróbował uśmiechnąć się tak, jak uśmiechał się zapewne w gorejących światłami salonach, w których zwracał na siebie oczy wszystkich i stąpał po wawrzynach. — Na honor — rzekł — rozbójnik dobrze zrobił, że mię nie zabił! nie skończyłem jeszcze rachunku z życiem... Zaczął te słowa z uśmiechem, ale usta jego nie chciały się ułożyć do żartu i szyderstwa; zadrżały one boleścią jakąś głęboką, jakiemś namiętnem pragnieniem, i powtórzyły ciszej. — Nie skończyłem jeszcze rachunku swego z życiem!
Sporo upłynęło czasu nim obudził się z zamyślenia; zstąpił po stoku góry przeciwnym temu, którym wdarł się był na nią, i pierwszego spotkanego człowieka zapytał o drogę do Dolinieckiego dworu. Mieszkańcy zamku oczekiwali go w jadalnej sali. Wchodzącego pierwsza powitała Ewa; szybko powstawszy, podeszła ku niemu kilka kroków, i ze słodkim uśmiechem podała mu rękę. Powieki jej otoczone były różową obwódką, twarz wydawała się bledszą jeszcze i więcej zwiędłą jak wczoraj. Pragnęła snać bardzo wydać się piękną, więc ubrała się nieco zamłodo dla lat swych, i zajaskrawo dla znękanej swej powierzchowności. Wytworny smak z którego słynęła niegdyś, opuścił ją tym razem, zgłuszony zapewne żądzą namiętną a więc ślepą. W poważnej szacie, jako kobieta lat średnich, Ewa byłaby jeszcze piękną ostatkami dawnej piękności; ale różowa barwa, w jaką się przystroiła, zdawała się szydzić ze zwiędłej jej twarzy, a zalotne uczesanie włosów uwydatniało tylko wklęsłość wychudłych policzków, i otaczające jej skroń i powiekę wieńce drobnych zmarszczek. A jednak z pod tej znużonej, zwiędłej powieki, oczy Ewy świeciły dnia tego dziwną promienistością i słodyczą wejrzenia; patrzyła przez nie ubiegła jej młodość, jakby wydrzeć się z nich pragnęła na świat, zmartwychwstać i zajaśnieć nowem życiem. Dłoń, którą podała gościowi na powitanie, nie była już sztywną i drżącą jak wczoraj, ale objęła jego dłoń uściskiem ciepłym i serdecznym. Zaraz potem jednak Ewa zwróciła się w głąb pokoju, i usiadła obok męża, który z kolei witał przybyłego.
— Byliśmy niespokojni o ciebie, kochany nasz gościu — rzekł serdecznym swym głosem. — Krystyna mówiła nam, że zapuściłeś się w głąb lasu, a wędrówki po stronach nieznanych nie zawsze bywają bezpieczne.
— Panie hrabio — z uśmiechem odpowiedział Dembieliński — z własnego doświadczenia przekonałem się dziś o tej prawdzie, smutnej dla miłośników puszcz i pustyń.
Zwrócił się do Krystyny, i dodał.
— Przepowiednia twoja droga kuzynko, ziściła się. Dolinieckie lasy są widocznie krainą wrażeń i awantur; nie mogłem uciec od nich jakkolwiek chciałem. Po chatce w lesie i księżniczce, nadybałem rozbójnika.
Ewa wydała lekki okrzyk przerażenia, i osunęła się na poduszki sofy; ale Dembieliński nie usłyszał jej okrzyku, i nie spostrzegł nagłego zesłabnięcia, bo oczy jego zdziwione nieco ale zarazem jaśniejące, niedającą się ukryć radością patrzyły na twarz Krystyny, po której tle świeżem i zarumienionem przemknęła błyskawiczna bladość. Byłoto jedno okamgnienie. Piękna dziewczyna z troskliwem zajęciem popatrzyła na gościa.
— Kuzynie! — rzekła — mówisz tonem żartu o rzeczy, która jednak może być zupełnie prawdziwą. Lasy Dolinieckie są bardzo obszerne, i jedną stroną swą łączą się z puszczą na wiele mil rozległą. Z tego zapewne powodu złoczyńcy szukają w nich nieraz schronienia, i pomimo czujnej straży nie zawsze odkrytymi być mogą...
— Czy wiesz, kochany panie — przerwał hrabia żywo poruszając się na swem krześle, że posiadanie tych lasów wkłada na mnie obowiązek tak dla mnie ciężki, iż go, pomimo że jest obowiązkiem, prawie nienawidzę. Wystaw sobie, że każdego prawie roku strażnicy moi chwytają jakiegoś nieszczęsnego, którego ja znowu jako właściciel gruntu oddawać muszę w ręce sprawiedliwości. Tak być musi i powinno, wiem o tem; a jednak tak mi się sprzykrzyło być niejako narzędziem kary, że gdyby nie ekonomiczne względy obowiązujące każdego dobrego obywatela, kazałbym wyciąć lasy moje do ostatniego drzewka. Niechby już ci nieszczęśliwi ukrywali się gdzieindziej, i niechby tam kto inny trudnił się oddawaniem ich na ofiarę sprawiedliwości i bezpieczeństwu publicznemu. Jam do tego nie zdatny. Po każdym podobnym wypadku długo muszę łamać się z sobą, aby zapomnieć, że tam ktoś poszedł na dno topieli z kamieniem u szyi. Wiem, że to nierozsądnie; wiem że zbrodnia niepowinna być tolerowaną; kto staje się szkodliwym, ten zrywa kontrakt wiążący go ze społeczeństwem, a ono ma prawo postąpić z nim tak, jak zapisano w artykułach kontraktu. Wiem o tem wszystkiem, któż zresztą o tem nie wie? każde dziecko o tem wie, i ja wiem; ale cóż chcecie... jam do tego nie zdatny!
Hrabia mówił te słowa nawpół żartobliwie, nawpół z prawdziwem zmartwieniem a nawet pewnym gniewem. Dembieliński słuchał go z wyrazem twarzy żartobliwym a nawet ironicznym nieco zrazu, bardzo poważnym przy końcu.
— Panie hrabio — rzekł — uczucia pana byłyby wielce klopotliwe dla administratora kraju a choćby i najmniejszej prowincji. Porządek przedewszystkiem! tak uczy ekonomja i polityka, przed któremi zwykłem uchylać czoła. Racz mi pan jednak powiedzieć, mnie, który nie przywykłem do towarzystwa filantropów, i samą filantropją znam zaledwie z nazwania, co właściwie sprawia panu to srogie strapienie, które poczuwasz na widok pojmanego przestępcy lub zbrodniarza?
— Ależ panie — żywo zawołał hrabia — jestto naturalnie myśl, że ten przestępca, ten zbrodniarz jest człowiekiem takim jak ja, lubo upadłym; że przyczyną upadku jego były może jakieś straszne, pognębiające okoliczności, którym oprzeć się nie zdołał; że nakoniec jest w nim zapewne choć słaby przebłysk szlachetnej natury ludzkiej, który rozniecony umiejętnie mógłby sprowadzić poprawę; że... że nakoniec jest to ciało skazane na straszne męczarnie, a dusza zgubiona dla wszystkiego co jest na świecie dobrem i uczciwem...
— A więc — z niezwykłem ożywieniem przerwał Dembieliński — a więc pan wierzysz w to, że człowiek może popełnić występek, a jednak nie utracić całkowicie zmysłu szlachetności; że nosząc się przez życie z pamięcią o swym występku, może tęsknić jak potępieniec za niedosięgłą już dlań czystością życia; że korzystając nawet bezpiecznie i na pozór spokojnie z owoców swej zbrodni, w każdym momencie nocy samotnej, bezsennej, przeklinać może tę zbrodnię, okoliczności śród których ją popełnił, i chwilę zesłabnięcia przez którą uległ pokusie? Wierzyszże pan w to wszystko?
Hrabia milczał chwilę, potem odpowiedział z powagą w głosie.
— Wierzę w to wszystko. Wierzę iż niema tak czarnej przepaści, do którejby od czasu do czasu nie zabłądził promień dnia jasnego. Wierzę iż w piersi człowieczej, jako skarb najcenniejszy i najwyższe obdarowanie, istnieje potężna siła dźwigania się. Siłą tą czyści zarabiają sobie na wielkość, zmazani na oczyszczenie. Jest ona rozkoszą tych, którzy pną się coraz wyżej na szczeblach doskonałości, nie upadając nigdy, a męczarnią tych, którzy upadają lub upadli. Trzeba ostatecznego upośledzenia moralnego albo długiego szeregu strasznych występków, aby siłę tę unicestwić w sobie. Bywa to wszakże na nieszczęście ludzkości, ale rzadko. Natury ludzkie nieupośledzone z urodzenia i nie zbrukane ostatecznie życiem, jakkolwiek występne i zbłąkane, duszą się na nizinach błotnych, wzdychają do szczytów słonecznych; zdolne są wydostać się z pierwszych, wstąpić na drugie. Wierzę w to, jak instynktowo wierzy ludzkość cała, zmieniając coraz częściej dawne okrutne sposoby dośmiertnej kary, na zakłady poprawy i umoralnienia; jak wierzył założyciel chrześcjaństwa, gdy opowiadał przypowieść swą o owcy, która zbłąkana powrócić jednak może....
Dembieliński słuchał gorących słów hrabiego ze spuszczonemi oczami; po chwili podniósł je, i ogarnął twarz mówiącego dziwnem wejrzeniem. Była w wejrzeniu tem radość jakaś tajemna, coś nawet podobnego do wdzięczności. Pochylił się nieco jakby chciał otwartą dłoń podać hrabiemu; ale hrabia nie spostrzegając wrażenia sprawionego jego słowami, zatopiony całkiem w myślach, ze wzrokiem zamglonym i utkwionym w przestrzeń, wymówił ciszej i smutnie.
— A jednak zło jest złem, występek występkiem. Jednostka ma prawo litować się nad upadłym człowiekiem, i mimo wszystko miłować go jak brata. Ale społeczność musi strzedz pilnie praw swoich, jeśli ma być porządkiem a nie bezładem. Ile razy miałem w ręku występnego człowieka, płakałem wewnętrznie, alem nigdy nie zwrócił mu wolności. Jestto elementarne prawo porządku zrodzonego wraz z uspołecznieniem się ludzkości, a wyższem nad nie jest to, które rodzi się wraz z człowiekiem, i karę za zło wymierza we własnem jego wnętrzu...
Przy ostatnich słowach hrabiego, Dembieliński zmienił się nagle. Z człowieka roztrząsającego z niezwykłem ożywieniem jednę z najważniejszych kwestyj moralnych, a nawet wzruszonego wyraźnie rozwiązaniem jakie dawał jej hrabia, stał się znowu zimnym, zamkniętym w sobie dyplomatą, z którego twarzy wyczytać niepodobna ani potwierdzenia, ani zaprzeczenia, ani jakiegokolwiek ujemnego czy dodatniego uczucia. Podobnym był w owej chwili do istoty, która nosząc na sobie kamienną skorupę, wychyliła się przez mgnienie oka na zewnątrz, ale ugodzona czemś sobie niemiłem lub nieprzyjaznem, ukryła się w niej nanowo z pośpiechem. Ruchem, który całej postawie jego nadawał pozór obojętnej niedbałości, oparł się o poręcze krzesła, i rzekł z nic nieznaczącym uśmiechem.
— Zapuściliśmy się w poważną dyssertację a zapomnieliśmy o rozbójniku...
Ewa, która nie zdawała się wcale słuchać toczonej przed chwilą rozmowy, ale wodziła po pokoju zamglonemi oczami, które co chwila, nieprzezwyciężonym jakby pociągiem owładane, zatrzymywały się na twarzy gościa, — drgnęła na odgłos ostatniego wyrazu, i wydała powtórny okrzyk przerażenia.
— Rozbójnik — zawołała, — mój Boże! rozbójnik!...
Ewom salonów nie znającym nic na świecie prócz raju, w którym zrodziły się i wychowały, często na mniejszą chwałę Boga i szkodę bliźniego, rozbójnik przedstawia się nie inaczej jak w legendowej postaci. Watowane ściany i puchowe wezgłowia nie powiadają im o tem, że skinienie jednego z ich paluszków białych i drobnych, może zadawać ciosy nie ustępujące w mocy i skuteczności ciosom maczugi rozbójnika. Ewa choć doszła czwartego lat dziesiątka, zawsze jednakowo lękała się ciemnego pokoju, umarłych, cieniów na ścianie, dziadów brodatych, czarnych cyganów i rozbójników. Gdy więc gość jej powtórzył raz jeszcze straszny dla niej wyraz, przysłoniła dłonią oczy i zawołała. — Rozbójnik! mój Boże! rozbójnik!
— Racz się pani uspokoić — z uśmiechem pełnym grzeczności zwrócił się gość do gospodyni domu, — człowiek o którym mówię, nie popełnił w obec mnie żadnego morderstwa, ani mnie nie zabił, skoro mam zaszczyt i przyjemność rozmawiać w tej chwili z panią. Mógł to jednak uczynić, bo rozdzielała nas przestrzeń kilku zaledwie kroków, a podczas gdy on trzymał w ręku olbrzymi kij okuty żelazem, jam zaopatrzony był w prześliczną gałązkę, niewiem już z jakiego krzewu zerwaną, ustrojoną w szron prawdziwie zachwycający...
— Na Boga, — zawołał hrabia zrywając się z siedzenia, — żartujesz pan z wypadku, który mógł mieć straszne następstwa! Gdzie spotkałeś pan tego człowieka, jak on wyglądał?
— Spotkałem go w miejscu samotnem jak leśna głusza, czarownem jak zimowy krajobraz, na który się złożyły odwieczne świerki na wpół przykryte bielą śniegu i zarośle jałowcu rzeźbione w esy i floresy, które podziwiałem, ale których opisaćbym nie potrafił. Człowiek ten stąpał po szeleszczącym i iskrzącym się kobiercu zmarzłych mchów i wrzosów, na sposób niedźwiedzia, który wychodzi ze swego legowiska, baczny dając posłuch leśnym echom, ażali nie przyniosą mu odgłosu kroków myśliwego. Wyglądał zaś jak człowiek który niedawno porównywał moc swego sękatego kija z mocą czaszki bliźniego, a obecnie pragnie powtórzyć to doświadczenie, pożyteczne zapewne raczej niż przyjemne.
— Dziwny zbieg okoliczności — ozwała się Krystyna, z zajęciem i lekkim uśmiechem słuchająca opowiadania gościa; — dziś z rana właśnie przyniesion do Dolin urzędowe zawiadomienie wzywające mieszkańców tutejszej okolicy do udzielania wiadomości o pewnym złoczyńcy. Ma to być dziwnie zuchwały jakiś kontrabandzista, który zabił jednego ze strażników wystrzałem z pistoletu, drugiego ranił, i sam zemknął w głąb kraju.
Hrabia stał zamyślony, jakby wsłuchany w słowa Krystyny i we własną myśl zarazem. Nagle pochwycił rękę mówiącej z żywością, cechującą zwykle jego ruchy gdy był wzruszony, i zawołał.
— Krysiu! może to on! jak myślisz Krysiu, może to on kryje się w naszych lasach?
— Któżto ten on? zapytał Dembieliński zdziwiony nagłem wzruszeniem hrabiego.
— Ojciec mój ma na myśli pewnego człowieka, który prawdopodobnie popełnił już raz...
— Krysiu! Krysiu! — przerwał hrabia, który nie słyszał ani zapytania gościa ani odpowiedzi swej córki, — mówiłem ci dziś, że przypuszczam iż tym poszukiwanym kontrabandzistą jest Rycz...
— Wszakże do ogłoszeń podobnych przyłączany bywa zwykle rysopis — zauważył Dembieliński, coraz więcej snać zajęty niezwykłem zajęciem hrabiego.
— Jest rysopis, jest — mówił hrabia bardziej do siebie niż do innych, — i tento właśnie rysopis nasunął mi przypuszczenie, że kontrabandzistą tym jest Rycz. Czegóżbym nie dał za to, żeby ten człowiek się znalazł! Wszystko musiałoby odkryć się wtedy, i ci biedni, dręczeni, niewinni...
Nie mógł mówić dalej, bo dotknięty boleśnem snać wspomnieniem, zapadł w nagłą zadumę, która twarz jego okryła głębokim smutkiem. Ale Krystyna wzięła z poblizkiego stołu leżący tam zadrukowany papier, i zwracając się do Dembielińskiego rzekła.
— Oto jest rysopis poszukiwanego kontrabandzisty. Powiesz nam kochany kuzynie, czy znajdziesz go podobnym do twego dzisiejszego rozbójnika. „Wzrost bardzo wysoki, ramiona szerokie; cera blada, oczy czarne, włosy i zarost gęste i bardzo czarne“...
— Nie trudź się dłużej, śliczna kuzynko — przerwał Dembieliński, — rysopis nie koniecznie stosuje się do mego rozbójnika. Wzrost i szerokość ramion takie jak w rysopisie, i oczy czarne jak węgle, nieufne, czujne, zuchwałe i zarazem trwożliwe; ale cera nie blada, owszem mocno czerwona, co zresztą może być skutkiem mrozu; włosy jednak i zarost nie czarne lecz rude aż do ognistości.
— Włosy i zarost rude! — zawołał hrabia głosem człowieka zawiedzionego; — a więc to nie Rycz! On je miał czarne jak smoła.
— Ale któżto jest nakoniec ten Rycz? — zapytał Dembieliński z widoczną ciekawością.
— Co pan mówisz? — zapytał wzajemnie hrabia, który nawpół tylko słyszał pytanie gościa, jak bywało zwykle, gdy czyjś głos zwrócony ku niemu, znalazł go zatopionego w nurtach własnych myśli. Krystyna w zastępstwie ojca chciała odpowiedzieć, ale nie odpowiedziała, bo w tej samej chwili weszła do pokoju towarzyszka rannej jej przechadzki, smukła, ładna dziewczyna o włosach koloru lnianego. Szepnęła więc tylko bardzo cicho do Dembielińskiego.
— Kochany kuzynie, proszę cię abyś w obecności Klary nie wznawiał rozmowy o Ryczu; to córka jego.
— Najada, córka zbrodniarza! — również cicho odszepnął Dembieliński; doprawdy kuzynko, zaczynam myśleć, że Doliny są krajem cudowności i tragiczności!
Dziewczyna o lnianych włosach miała w istocie powierzchowność istoty, która długo przebywała w głębokich toniach jakiegoś żywiołu ciężkiego i tłoczącego, a wyszedłszy zeń na ziemię, na zawsze już napiętnowaną została śladami niezwyczajnego życia. Cera jej nie miała chorobliwych oznak, ale tak była bladą, że zaledwie się różniła od lnianej barwy włosów; rysy jej ściągłe, kształtne, uderzały dziwną nieruchomością, tak jak i wielkie błękitne źrenice przybierające chwilami połysk szklany, poruszające się rzadko i bardzo powoli, najczęściej zaś utkwione nieruchomo w jeden punkt, jakby w zapatrzeniu się jakiemś lub zamyśleniu trudnem do przerwania.
Martwota rysów i oczu nie czyniła bynajmniej twarzy dziewczyny bezmyślną, ani sztywną; przeciwnie, malowała się na niej pociągająca łagodność, a każde poruszenie jej źrenic nadawało jej wyraz pojętny, nawet rozumny. Usta tylko delikatnie wykrojone i blade, miały w zarysie i układzie coś dziwnie smutnego. Nie byłto widocznie smutek doraźny, w danej chwili poczuwany; ale ciągły, snać oddawna powzięty i noszony, zrosły jakby z naturą tej dziewczyny i najgłębsze jej tło stanowiący. Chód jej, gdy przebywała obszerną salę, spokojny był i lekki, ale powolny. Powitała Ewę i hrabiego milczącem pocałowaniem ręki, i usiadła obok Krystyny, która przemówiła do niej kilka słów głosem poufałym i przyjaznym. Dembieliński patrzył na dwie młode dziewczyny siedzące obok siebie i jednostajnie ubrane. Nie uśmiechał się; i owszem, wydawał się poważnym i zamyślonym. Myślał zapewne o tem, jaki dziwny zbieg okoliczności umieścić mógł w ten sposób dziecię zbrodniarza obok córki świetnej, wybrednej Ewy, i pasierbicy miljonowego pana Dolin.
Ewa powstała z sofy.
— Moi państwo, — rzekła, — przez całą godzinę mówiliście o rzeczach tak strasznych i tragicznych, że gdybym była nerwową.... ça m’aurait donné des frissons! Na szczęście... nie jestem nerwową!
Głos jej dnia tego więcej niż kiedy zefirowy, i lekkie dreszcze od których szeleściły różowe fałdy jej sukni, zaprzeczały słowom, jakie wymawiała. Wyglądała ona na osobę najbardziej jak być może nerwową, ale widać postanowiła nie okazywać się taką; prostowała swą heljotropową postać, i usiłowała nadać sobie pozór zdrowia i rzeźwości. Postanowiła snać także okazywać się szczęśliwą i zadowoloną ze swego losu, bo uśmiechała się, i z uśmiechem zbliżywszy się do hrabiego położyła rękę swą na jego ramieniu, co widząc możnaby rzec, iż na ramię hrabiego spadło łabędzie piórko.
— Cher comte! prowadź mię do stołu. J’ai faim comme une petite pensionnaire.
Mówiła że była głodną, a jednak przy obiedzie nie jadła prawie nic; zato mówiła wiele, śmiała się i uśmiechała, nieledwie tak, jak gdyby w istocie była młodem dziewczęciem, radującem się z wakacij. Najczęściej zwracała się do hrabiego, mówiła mu po imieniu, czego oddawna już nie czyniła; zadawała mu częste pytania, prosiła o różne drobne przysługi. On odpowiadał jej obejściem się uprzejmem, nawet życzliwem, ale bez radości ani serdecznego wylania, do którego jednak z natury swej był tak skłonny. Przeciwnie, im mówniejszą i bardziej dlań wylaną stawała się Ewa, tem głębsze bruzdy gromadziły się na jego wielkiem, otwartem czole; tem wybitniejszym stawał się ten ciężar tajemny, których chwilami choć rzadko wyraźnem piętnem wybijał się na twarz jego, pochylał w dół głowę, podniesioną zwykle spokojnie i pogodnie. W śmiechu i pośpiesznie rzuconych słowach Ewy, w całej postaci jaką przybrała na siebie, w ubiorze nawet i giestach, czuł on dysharmonję, fałsz, sztukę, które raziły zmysł harmonji, prawdy i prostoty, wysoko w nim rozwinięty. Całą osobę Ewy można było porównać w owej chwili z dysonansem złożonym z tonów najsprzeczniejszych. Ubranie jej świetne, niemal jaskrawe, sprzeczało się z twarzą zwiędłą; śmiech wesoły z wyrazem oczu smutnych, chwilami niemal bolesnym; pozory zdrowia i rzeźwości jakie usiłowała sobie nadać, z postacią noszącą ślady fizycznych cierpień i wszechstronnego próżniactwa, niszczącego siły więcej niż najcięższa praca. Zkąd pochodziły wszystkie te fałsze? dlaczego ta kobieta zrobiła z siebie taki krzykliwy dyssonans? — hrabia nie wiedział i nie myślał o tem. Nie wiedziała o tem także Krystyana, od czasu do czasu spoglądająca na matkę okiem zdziwionem; nie wiedział zapewne i Dembieliński, bo przez cały obiad zachował postać obojętną, niedbałą, wytwornie grzeczną względem gospodyni domu, powściągliwie przyjazną względem hrabiego i Krystyny. Jakkolwiek jednak obchodził się on z kuzynką swą z tą powściągliwą przyjaźnią, która najlepiej tłomaczoną być mogła stosunkiem pokrewieństwa, oczy jego częstem i długiem spojrzeniem zatrzymywały się na jej licu. Zdawało się, że patrzenie na nią sprawiało mu przyjemność, której odmawiać sobie nie widział potrzeby. Patrzył więc często na Krystynę, i przestawał mówić; możnaby rzec, że ogarniały go wtedy jakieś myśli obce prowadzonej przy stole rozmowie.
W jednej z chwil takich, ogniste rumieńce okryły blade policzki Ewy.
— Panie Dembieliński, — rzekła zwracając się do gościa, — czy Krystyna podobna do mnie?
— Nie, pani hrabino, — z wytwornym ukłonem ale poważnie odpowiedział gość; — kuzynka moja posiada rysy familji Dembielińskich. Przypominają mi one siostrę, jedyną jaką miałem, zmarłą wcześnie, a cudownie piękną.
Z twarzy Ewy znikły rumieńce. Przestała nagle mówić i uśmiechać się, kibić jej opadła na poręcz krzesła, jakby zesłabła i nawpół omdlała. Zadając pytanie gościowi łudziła się może przypuszczeniem, że wzrok jego tak często tkwiący w twarzy jej córki, szuka tych linij i kształtów, jakie w młodości odznaczały twarz matki; że widocznie zajmując się córką, zajmuje się on jeszcze wspomnieniami chwil dawnych spędzonych niegdyś z matką. Odpowiedź Dembielińskiego nie pozostawiała cienia tych złudzeń. Patrzył on na Krystynę z upodobaniem, bo przypominała mu utraconą, jedyną siostrę, i tak jak tamta była cudownie piękna. Przy końcu obiadu, zefirowy głos Ewy podniesiony ożywieniem, i śmiech jej podobny do srebrzystej wiolinowej gammy, nie rozlegały się już za stołem. Siedziała nieruchoma, z dwiema głębokiemi, przykremi zmarszczkami na czole, ze zwartemi ustami, których końce zwisły w dół z wyrazem goryczy, z powiekami spuszczonemi i jakby nabrzmiałemi od łez gwałtem pod niemi tajonych. Powstawszy od stołu, tak jak wczoraj pożegnała obecnych skinieniem głowy i uśmiechem, i odeszła do swych pokojów; ale uśmiech jej nie był już wczorajszym słodkim uśmiechem, a krok chwiejnym stał się znowu i omdlałym. Wczoraj było w niej zbudzenie się z apatji do życia; rozkosz na widok człowieka, którego obraz, nie myśląc może o tem, nosiła w sercu i pamięci przez długie lata, nieustannie. Dziś już to odnowione w niej życie sprawiało jej męczarnie; widok któremu oddawała się wczoraj z cichem poczuciem szczęścia i niejako spoczynku, budził w piersi jej burzę uczuć gorzkich, zazdrośnych, i żądz tem namiętniejszych, że późnych i nadaremnych.
Po odejściu Ewy hrabia przeszedł do sąsiedniego pokoju, i twarz oparłszy na dłoni, zamyślił się dziwnie ciężko, głęboko. Znać było, że serce jego miało na sobie jakąś ranę, która od czasu do czasu rozkrwawiała się nowym bolem; że na myśli ciążyło mu brzemię o jakiem zapominał chwilami, ale którego na zawsze z niej zdjąć nie mógł. Krystyna przywykła do odgadywania tych ciężkich momentów, wesoło, przyjaźnie skinęła na Dembielińskiego, i rzekła:
— Matka moja odeszła, ojciec zadumał się, i jestem pewna, że aby przerwać sobie to zamyślenie, weźmie zaraz pierwszą lepszą książkę i zacznie ją czytać, albo uda się do jakiejkolwiek innej pracy. Nie możemy więc korzystać z towarzystwa mamy, niepowinniśmy przeszkadzać ojcu w myślach jego i zajęciach. Za nich oboje ja teraz jestem gospodynią, i zaczynam pełnić mą rolę. Chodź ze mną kochany kuzynie, pokażę ci Dolinieckie skarby, których nie widziałeś jeszcze.
— Patrząc na ciebie, droga kuzynko, patrzę z pewnością na najcenniejszy skarb Dolinieckiego zamku, — odpowiedział Dembieliński postępując za nią. Krystyna popatrzyła na niego uważnie.
— Czy to co powiedziałeś kuzynie, jest komplementem zwyczajnym w stosunku pomiędzy kobietami a mężczyznami, czy też myślałeś jak mówiłeś?
Pytanie to było tak otwarte, że prawie naiwne; a jednak młoda dziewczyna patrzyła w piękną twarz swego krewnego z taką powagą, że widać było, iż nie podyktowała go żadna myśl płocha, że rozumiała dobrze znaczenie swych wyrazów, i pragnęła wywołać odpowiedź również otwartą jak one.
Dembieliński patrzył chwilę w te oczy podniesione ku niemu z czarującem połączeniem niewinności i powagi, szczerości i namysłu.
— Nie powiedziałem ci komplementu, — rzekł, — myślałem tak jak mówiłem. Może się mylę, ale wydajesz mi się kobietą niepospolitą.
— Zdaje mi się, że się nie mylisz, — z uśmiechem odparła Krystyna, — sama usposobienia własne uważam za niepospolite; nie w tem koniecznie znaczeniu, aby były lepsze od usposobień rówiennic moich, ale że są inne. Wypływ to okoliczności śród których wzrosłam i wychowałam się.
Tak rozmawiając przebyli kilka obszernych komnat, i weszli do wspaniałej zamkowej bibljoteki. Prawdziwe skarby nagromadzone tu były nietylko przez hrabiego Seweryna, ale jeszcze przez jego przodków. Sala miała długi szereg okien wpuszczonych w głębokie framugi; pomimo schyłku dnia wpływało do sali dość jeszcze światła, aby można było rozpocząć oględziny. Pośrodku umieszczony był stół wielkich rozmiarów, obciążony ciężkiemi foljałami wspaniałych wydań; nad nim zwieszała się od sufitu ogromna kilkoramienna lampa. Dembieliński rozejrzał się dokoła z widocznem zajęciem, i usiadł na jednym z otaczających stół fotelów o wysokich poręczach, okrytych ciemnego koloru adamaszkiem i oplecionych starożytnemi rzeźbami.
— Kuzynko Krystyno, — rzekł, — zanim zapuścimy się w krainę mądrości, pragnąłbym przedewszystkiem zdać ci sprawę z wrażeń jakich doznałem dziś według przepowiedni twej, trafnej w istocie.....
— I jakież to były wrażenia? — zapytała Krystyna, siadając w pobliżu gościa; — sądziłam kochany kuzynie, że spotkała cię dziś jedna tylko przygoda: spotkanie z rozbójnikiem.
— Byłato przygoda zewnętrzna i dość powszednia. Wszak wnętrze człowieka, kraina uczuć jego i myśli jest także puszczą niezbadaną, w której zachodzić mogą przygody różne, zupełnie dla człowieka niespodziane, a wcale niepospolite.
— Masz słuszność kuzynie Anatolu, — rzekła zamyślona nagle Krystyna. — W krainie uczuć naszych zdarzają się nieraz wcale niespodziewane przygody. Ale, — dokończyła otrząsając się prędko z zamyślenia, jakież były te, których dziś doświadczyłeś?
— Po raz pierwszy od dawna, — zaczął Dembieliński, — spotkałem się oko w oko z panią naturą.
Zatrzymał się na chwilę, jakby wahał się czy ma mówić dalej. Był w nim instynkt skrytości i przyzwyczajenie do powściągania się ustawicznego, które tamowały mu mowę. Krystyna nie spuszczała z jego twarzy swoich dobrych, rozumnych oczu.
— I cóż ci powiedziała kuzynie ta wielka pani?
— Powiedziała mi, że jestem zuchwalcem, który nadaremnie usiłował wyśmiać jej powaby i kusił się o starganie więzów, jakie ona nakłada na każdego, kto z toni i odmętów życia wyniósł z piersi choć jedną niezgasłą iskrę młodości.
— A co jej na to odpowiedziałeś? kuzynie Anatolu.
— Wystawiłem jej w sercu mem ołtarz, i zapaliłem przed nią lampę, która palić się będzie póty, póki zostanę w Dolinach.
— A potem? kuzynie.
— A potem śliczna Krystyno, pęd życia lampę zgasi, ołtarz runie, zuchwalec dziś pokorny stanie się znowu zuchwalcem.
Żartobliwość tonu nie pokryła w zupełności tajemnej goryczy, jaka mieściła się w słowach. Krystyna milczała. Żar cichy, spoczywający na dnie jej źrenic, rozpalał się w płomień łagodny lecz gorący. Dembieliński nie patrzył na nią; przy ostatnich słowach spuścił powieki, których powolne i ciężkie opadanie orzucało zwykle rysy jego wyrazem zmęczenia, dziwnie odbijającem od czerstwości twarzy i męzkiej, dumnej postawy. Milczeli chwilę; Dembieliński podniósł wzrok pierwszy, i zaczął znowu:
— Ogarnęła mię zachcianka głową dotknąć obłoków, wdarłem się na szczyt wysokiej góry; zdawało mi się, że w istocie szary obłok przeleciał mi tuż nad czołem, a kruk musnął mi twarz czarnem, twardem skrzydłem. Nie spodziewałem się wcale, aby podobne zbliżenie się do chmur i kruków, posiadać mogło jakikolwiek powab.
Zatrzymał się znowu. Żartobliwy uśmiech sprzeczał się w twarzy jego z zadumą okrywającą czoło, i silnym blaskiem oczu.
Po chwili milczenia mówił dalej:
— Stojąc na wierzchołku góry, widziałem coś więcej jeszcze niż chmury i kruki. Na krańcu horyzontu spostrzegłem szary punkt, wystający na białem tle nieba i lasów. Poznałem w nim Demblin, starożytne gniazdo rodziny Dembielińskich. Patrzałem na nie przez całe dziesięć minut, poczem przestałem patrzeć, bo.... oczy mię zabolały od zbytniego natężenia nerwu optycznego, i sześciu muskułów rządzących ruchami oka....
Krystyna milczała ciągle; Dembieliński patrzył chwilę na twarz jej, jaśniejącą wśród zmroku niepokalaną bielą czoła, i dwoma gorejącemi brylantami oczu.
— Patrząc na Demblin, — mówił dalej, — myślałem o książce mojej, noszącej tytuł: „Złudzenia“, i postanowiłem zrobić drugie jej wydanie, poprawne, z którego wykreślę rozdział o wspomnieniach, pojętych jako złudzenie wyobraźni...
Uśmiechnął się, lecz uśmiech jego znikł znowu przed opływającem twarz zamyśleniem.
— Patrząc na Demblin, — mówił dalej, — uczyniłem postanowienie, że pojadę tam jutro... pojutrze... Bociany wierne są gniazdom swoim, i wracają do nich z długich podróży.... Ta cnota bociania ma nawet pewien powab, skłaniający do naśladownictwa....
Zapanowało na kilka chwil milczenie.
— Widziałem jeszcze — mówił dalej Anatol, — dużo śniegu. Patrząc na białe obszary myślałem, że dobrze być musi człowiekowi, który się czuje białym jak śnieg....
Nagle zamilkł, brwi jego ściągnęły się jakby pod wpływem silnie poczutego niezadowolenia.
— Dosyć już tej spowiedzi, — rzekł z gestem zdradzającym wolę nazwyczajoną do panowania nad uczuciami. — Jesteś kuzynko spowiedniczką cierpliwą i budzącą zaufanie; ale ja jestem penitentem, na którego nie spłynął jeszcze dar łaski i skruchy. Mówmy o czem innem!
Powiedział „mówmy o czem innem!“ — ale nie mówił nic. Obległy go snać myśli jakieś niezwyczajne, pochłaniające. Zdawał się wsłuchiwać w głęboką ciszę, panującą w wielkiej starożytnej sali, i wpatrywać w drżące cienie zapadającego mroku. Wśród mroku tego zobaczył wyciągającą się ku niemu białą rękę.
— Kuzynie Anatolu, — rzekła Krystyna, — dziękuję ci, żeś opowiedział mi historję dzisiejszych swych wrażeń. Poznałam cię z niej lepiej jeszcze niż znałam dotąd.
Dembieliński przez kilka sekund zatrzymał w dłoni swej podaną mu rękę, ale nie odpowiedział. Może w chwili gdy uczuł rękę swą objętą ciepłym, przyjaznym uściskiem kobiecej ręki, lody jakieś stajały mu w piersi, topiąc głos w fali niepokonanego wzruszenia? — może nie odpowiadał dla tego, że pragnął dłużej wsłuchiwać się w dźwięk tego dziewiczego głosu, w którym nie było ani jednej nuty fałszywej, ale brzmiał przyciszony nieco odgłos serca, przejętego na wskroś jakąś dziwną, głęboką radością? Ale Krystyna prócz tych kilku krótkich słów, nie powiedziała nic więcej. Z przedziwnym taktem uczuła ona, że kiedy ten człowiek skryty i dumny powierzał jej swe wrażenia, których siłę sam przed sobą nawet zmniejszać usiłował, to nie należało przerywać mu żadnem niebacznem słowem; że kiedy potem umilkł, nie trzeba było przedłużać rozmowy. Krystyna otworzyła jedno z wytwornych wydań, które stół obciążały.
— A teraz kuzynie, — rzekła, — z krainy wrażeń, przechodzimy do krainy mądrości.
— Nie, śliczna kuzynko, — swobodnym już głosem odpowiedział Dembieliński, — musimy jeszcze zapuścić się z tobą w krainę tajemnic. Ciekawość moja obudzoną jest do najwyższego stopnia; chcę cię prosić, abyś raczyła powiedzieć mi cokolwiek o owym Ryczu, którym tak żywo zajmować się zdaje szanowny twój ojciec; o córce Rycza, bladej najadzie; o nimfie leśnej preparującej wyborną kawę ze śmietanką; nakoniec o księżniczce w kożuchu.... Przebacz mi, nigdy już tej ostatniej dawać nie będę tego żartobliwego nazwania. Przedziwne linje jej twarzy i delikatność członków w połączeniu ze zmarszczkami młodego widocznie czoła, i okrywającym ją kożuchem, czynią z jej osoby wcielone pathos. Lubię śmiać się, ale z prawdziwego nieszczęścia nie żartowałem nigdy.
— Czyniłeś dobrze kuzynie, — z uśmiechem odpowiedziała Krystyna; — nieszczęście, jakąkolwiek byłaby jego przyczyna, w sercach dobrych budzić musi zawsze szacunek. Osoby o które mię pytasz, połączone są ze sobą węzłem, któryby można nazwać dramatycznym. Niepamiętam już przed ilu laty, bo byłam jeszcze małem dzieckiem, spełniono w N. fałszerstwo na wielką skalę....
— A! — zawołał Dembieliński, — węzeł prawdziwie dramatyczny.... zawiązuje go czarna ręka zbrodni....
Dla czego głos, który wymówił te wyrazy, nagięty do żartobliwego tonu, zadrżał na podobieństwo szarpniętej struny?
— Byłato w istocie zbrodnia, — mówiła dalej Krystyna, — bo fałszerze nietylko zgwałcili prawa uczciwości, ale jak bywa najczęściej w podobnych wypadkach, wtrącili w przepaść hańby i mniejszych lub większych nieszczęść kilku ludzi niewinnych.
— Czy ów Rycz należał do rzędu morderców lub ofiar, — zapytał Dembieliński.
— Są poszlaki — odpowiedziała Krystyna — że Rycz był nietylko wspólnikiem, ale nawet głównym działaczem w popełnionym występku. Wnet wszakże po wybuchnięciu katastrofy zniknął bez śladu, a najpilniejsze poszukiwania nie zdołały go odkryć. Jaką była pierwotna historja tego człowieka, niewiem; słyszałam tylko, że był synem złych i niegodziwych rodziców; że następnie otrzymawszy z łaski jakiegoś krewnego dość staranne wychowanie, nie otrząsnął się nigdy z nizkich nałogów powziętych w dzieciństwie; że nałogi te zaprowadziły go nakoniec na najwyższe szczeble zepsucia i znikczemnienia. Klara była dziecięciem jego bardzo nieszczęśliwem, bo Rycz obchodził się z rodziną swą w sposób najokropniejszy, pozostawiając ją w najsroższej nędzy, często nawet dopuszczając się grubijańskich uniesień, które matka Klary przypłaciła życiem. Kilkoletnie to dziecię piastowało drobne rodzeństwo umierające od chłodu i głodu; codziennie patrzyło na głowę matki swej ugiętą pod srogiemi ciosami ojca, które zresztą i na nią spadały zbyt często. Wrażenia dzieciństwa pozostawiły na umyśle, charakterze, a nawet powierzchowności Klary ślady niestarte. Dziś jeszcze nie może ona bez drżenia wspomnieć o ojcu swym, którego imię samo budzi w niej najstraszniejsze wspomnienia i najposępniejsze uczucia. Wspomnienie o matce wzmaga w niej jeszcze boleść i przerażenie, które ją ogarniają zawsze, ile razy obraz ojca stanie przed jej oczami. Od chwili zniknięcia Rycza, Klara pozostała w Dolinach. Oświata i wykształcenie jakie otrzymała, wzmogły w niej jeszcze ponurość wspomnień dzieciństwa. Jest pracowitą i bardzo użyteczną. Przed trzema laty została główną nauczycielką w szkole dla wiejskich dziewcząt, istniejącej w jednym z Dolinieckich folwarków, i pełni tam swe czynności gorliwie i umiejętnie. Ale ani praca której się oddaje, ani życzliwość jaką jest otoczona, nie mogą stłumić w niej boleści wspomnień i przerażającej myśli o tem, że jest córką zbrodniarza. Pomimo wszelkich ostrożności i zapobiegań, Klara dowiedziała się o podejrzeniu jakie ciąży na jej ojcu co do uczestnictwa jego w fałszerstwie o którem mówiłam; i dla tegoto kuzynie widziałeś ją tak troskliwą i czułą dla biednej Monilki, która jest jedną z najboleśniejszych ofiar tego złego czynu.
— Kochana kuzynko — ozwał się Dembieliński, gdy Krystyna mówić przestała, — proszę cię, abyś opowiedziała mi historję tej nieszczęśliwej kobiety! Tajemnice Dolinieckiego zamku zajmują mię coraz żywiej.
— Historjato krótka — odpowiedziała Krystyna. W czasie gdy popełniono fałszerstwo, Monilka miała lat siedmnaście. Była córką słabego na umyśle, lecz poczciwego i pracowitego urzędnika, i narzeczoną wychowańca mego ojca, młodego człowieka pełnego najpiękniejszych zalet serca i charakteru. Owoż ojciec jej i narzeczony zaplątani zostali w tę nieszczęśliwą sprawę i uwięzieni. Monilka pieszczotliwie wychowana przez ubóstwiającego ją ojca, pozostała sama jedna na świecie ze zranionem sercem i zachwianem zdrowiem. Nie posiadając żadnej z wyższych umiejętności, któreby mogły dać jej sposób do życia, oddała się pracom grubym i ciężkim. Nie chciała nigdy wyjść za mąż, nie chce dotąd przyjąć od nikogo żadnej pomocy. Słowem, ona także jak Klara zapomnieć o przeszłości nie może. Zgorzkniała, nieufna, ustawicznie walcząca z upadającem zdrowiem i niknięciem sił fizycznych, nie przygotowanych do przenoszenia trudów prostej sługi, dla jednej tylko na świecie osoby zachowała pewną życzliwość. Jestto przyjaciołka z lat jej młodych i szczęśliwych, kobieta którą widziałeś dziś kuzynie wychodzącą na ganek leśnego domu.
— Czy i ta także jest ofiarą? — zapytał Dembieliński.
— Nie; ale mąż jej był nią po części. Zajmował on miejsce w tem samem biurze, w którem pracowali ojciec i narzeczony Monilki, i również wplątany w sprawę, utracił swą posadę. Podejrzenie wszakże jakie ciążyło na nim było tak lekkie i pozbawione pozornych nawet podstaw, że nie pociągnęło za sobą innych następst. Wytrącony z kolei którą postępował, wszedł na inną; ożenił się z kobietą, która czekała na niego lat kilka, i dziś jest rządcą lasów Dolinieckich, doskonałym w swym zawodzie.
Krystyna przestała mówić. Dembieliński podniósł twarz, którą dotąd pochylał nizko nad roztwartą książką, i zapytał.
— A cóż się stało z uwięzionymi?
Dla czego, gdy wymawiał proste to pytanie, głos jego brzmiał tak poważnie i przejmująco, jakby z piersi z której wychodził, śmiech i żart uciekły w niedościgłe oddalenie?
— Dotąd jeszcze zostają w więzieniu — odpowiedziała Krystyna z głębokim smutkiem.
Dembieliński powstał z siedzenia.
— Jak dawno... zaczął tym samym co pierwej przytłumionym, poważnym głosem. — Jak dawno... powtórzył i znowu nie dokończył pytania. Twarz jego świeciła śród zmroku bladością marmuru, ręka z nieruchomą mocą oparła się o hebanową płytę stołu. Nagle odszedł i stanął u okna w głębokiej framudze napełnionej półświatłem. Na mrocznem tle szyb profil jego rysował się piękny jak mistrzowska rzeźba, i jak ona nieruchomy. W linjach profilu tego prawidłowych jak symetrja, zgodnych jak harmonja, nie widać było najmniejszego ruchu ni drżenia. Nic w nich nie zdradzało myśli gromadzących się w głowie, ani uczuć powstałych w piersi. Po chwili dopiero ramiona człowieka tego skrzyżowane na piersi, rozprzęgły się; podniósł rękę, i powolnym ruchem powiódł nią po wyniosłem czole. Zarazem zwrócił się twarzą do pokoju.
— Kochana kuzynko — rzekł — twoja nimfa leśna chodzi zapewne spać razem z kurami, które hoduje?
Był to zwrot rozmowy niespodziewany; ale Krystyna obudzona z zamyślenia, odparła ze zwykłą sobie swobodą.
— Moja nimfa leśna, kuzynie, jest bardzo miłą i wykształconą osóbką, która pracuje w dzień, a wieczory przepędza ze swym mężem na czytaniu lub rozmowie.
— Wybornie! — zawołał Dembieliński — więc jeszcze mogę zabrać z nią dziś bliższą znajomość. Do zobaczenia, kuzynko.
Mówiąc to podawał Krystynie rękę z gestem pożegnania.
— Zmrok zapada, wkrótce zupełnie się ściemni — rzekła młoda dziewczyna zdziwiona nieco tą nagłą zachcianką krewnego.
— Nic to nie szkodzi — odpowiedział Dembieliński; o zmroku awantury bywają najczęstsze, a przeznaczenie samo chciało, aby dzień dzisiejszy był dla mnie dniem awantur. Do zobaczenia, droga Krystyno; idę do nimfy leśnej.