Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział W Dolinieckim zamku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
W Dolinieckim zamku.

Dom Doliniecki, służący za pomieszkanie kilku już pokoleniom hrabiów Horskich, nosił nazwę zameczku. Zbudowany na stoku wyniosłej góry, był on niegdyś w istocie obronnym zameczkiem, o czem świadczyły jeszcze opasujące go wąwozy, z dawnych fos powstałe, i wysokie wały, ongi niejednokrotnie pewno jeżące się orężem, lecz dziś ukoronowane dzikim gąszczem kolczastych krzewów, nieprzeniknionemi prawie splotami pnących się roślin, a tu i owdzie ciemnemi ścianami drzew o starych potężnych pniach i szeroko rozpostartych konarach. Budynek nie był zbyt wielki, ale odznaczał się pewnym charakterem powagi i wysokiego smaku, jaki nadawał mu styl architektoniczny śmiały, wyraźnie od innych odkreślony, przywodzący na pamięć dawne dzieje i czyny. Pewna szlachetna ciekawość budziła się w umyśle spoglądającego zdala na dwa rzędy zamkowych okien, długich, wązkich, ze strzelistemi kończynami; czyto wtedy gdy okna te gorzały łuną zachodzącego w dolinie słońca, czyto gdy obejmował je zmrok przejrzystej nocy, wieszając wkoło nich, na tle białych murów, kręgi fantastycznych cieni, padających od spiczastych gzemsów i wklęsłych zagłębień. Górskie powietrze przeczystem kryształowem tłem otaczało dwie okrągłe poważne baszty, wspierające gmach po obu stronach, i podnoszące się wysoko nie iglastemi wieżyczkami, ale ciężkiemi nieco, okrągłemi i płasko zakończonemi wieżami. Miejsce to i całe otoczenie jego złożone z rożnokształtnych gór, rozkosznych dolin, obszernych ogrodów i szyb wodnych, było piękne, silnie przemawiało do umysłu i wyobraźni. Można było patrzeć na nie długo z żywo bijącem sercem, a potem odkryć głowę i oddać pokłon, tak wielkiej naturze, która rodzi cuda, jak ludzkiej mądrości, która je pojmuje, zdobywa, wiąże w harmonję i obraz.
Srebrzysty zmrok zimowego wieczora ogarniał Doliniecki zameczek, kryształowe niebo wysokiem sklepieniem podnosiło się nad dwiema basztami, gruby kobierzec śniegu zaściełającego obszerne dziedzińce i ogrody iskrzył się pod światłem księżyca, jaśniejącego na przezroczystem tle firmamentu, jak wielka, bladoczerwonym blaskiem żarząca się tarcza.
W obszernej sześciokątnej komnacie położonej na wyższem piętrze baszty, przy dużym stole, na którym paliła się jasna, wielka lampa, siedziały dwie osoby — kobieta i mężczyzna.
Komnata była poważną i wyniosłą; wysokie ściany jej całkiem prawie okryte szerokiemi szlakami ciemnego drzewa, rżniętego u dołu w wypukłe smugi, wieńcami arabesek dotykały sufitu, na którym rozpościerały się stare ale mistrzowskie freski. Dwie olbrzymie dębowe szafy rzeźbione na podobieństwo ścian, i zdające się stanowić z niemi jedną całość, napełnione księgami, stały pomiędzy niewielką ilością sprzętów, surowo i starożytnie wyglądających, niemniej przeto cennych i pięknych. U czterech długich, strzelistych okien, wisiała ciężka draperja firanek, barwą i wzorami tkaniny wybornie zgadzająca się z ogólną charakterystyką komnaty, której służyła ozdobą bogatą lecz zarazem prostą.
Mężczyzna i kobieta siedzieli pod jedną z ciemnych rzeźbionych ścian, a postacie ich w pełni oświecone skupiającem się w koło nich obfitem światłem lampy, tworzyły same przez się piękny obraz. Możnaby ich wziąć za ojca i córkę, gdyż włos mężczyzny srebrzył się siwizną, i długa na wpół srebrna broda opadała mu na pierś, a kobieta zdawała się być właśnie w tej najpiękniejszej porze ludzkiego życia, w której młodzieńczość nosząca jeszcze w sobie mnogie ślady dzieciństwa, ustępuje przed młodością świeżą, jasną, silną, ale już poniekąd dojrzałą, lub szybko do dojrzałości zmierzającą.
Byłto hrabia Seweryn Horski i córka hrabiny Ewy, Krystyna Dembielińska.
Od dnia ślubu hrabiego z Ewą upłynęło lat dziesięć; mała naówczas Krysia urosła na piękną kobietę, hrabia postarzał. Nie postarzał on w zwyczajnem, potocznem znaczeniu tego słowa; fizyczna bowiem organizacja jego nie nadwerężona nigdy wpływami złych namiętności i niezdrowych przyzwyczajeń, lecz owszem zahartowana życiem surowem, pełnem fizycznych i umysłowych ćwiczeń, nie nosiła na sobie innych śladów lat upłynionych, jak lekkie posrebrzenie włosów, silniej może zaróżowiona obwódka w koło strudzonych powiek, i mocniejsze podanie się naprzód głowy i karku, cechujące zazwyczaj ludzi ustawicznie pracujących nad książką i piórem... I owszem, dla oka pobieżnie patrzącego, hrabia Seweryn mógłby się wydać młodszym nad swe lata, gdyż cera jego twarzy bladawa lecz czerstwa i jędrna, świadczyła o niezepsutem zdrowiu, a postać zawiędła nieco i sprężysta, zdradzała przyzwyczajenia energiczne i krzepkie, skłaniające miłośnika natury do przepędzania wczesnych poranków pod wiejącem świeżemi powiewy otwartem niebem, wiodące myśliciela w te oderwane światy badań i myśli, śród których dusza zdrowa i bystra, część zdrowia swego i bystrości zapożycza ciału.
A jednak wzrok umiejący patrzeć i dostrzegać, musiałby dostrzedz w fizjonomji hrabiego nieujęte, lecz widoczne ślady postarzenia nie ciała ale ducha... Na wielkiem czole jego, pośród charakteryzujących je nieregularnych wyrzeźbień i wypukłości, wiło się kilka głębokich zmarszczek; ale znać było że nie wyżłobiły je tam ani nagle doświadczane boleści, ani ciosy jednorazowe, ale że powstały one z szeregów ciężkich, smutnych myśli, odnawiających się często i trwających w umyśle długo. W oczach szarych, pięknych, nie formą, ale wyrazem, nie świeciła już dawna pogoda ducha, będącego w zgodzie z całym ustrojem świata; były one zmącone nieco, i również jak zarys, w jaki ułożyły się łagodne usta, odźwierciedlały chwilami walkę wewnętrzną, toczoną z jakąś złą, serce i umysł przygniatającą zmorą. W całej powierzchowności człowieka tego nie było najlżejszego śladu goryczy, ani gniewu, ani zwątpienia i szyderstwa; była ona jak dawniej otwartą nakształt karty wyraźnemi zgłoskami zapisanej, szlachetną i przeważnie dobrą; tylko znać było, że przyciskał ją oddawna ciężar jakiś ciągły, nie znikający nigdy, biorący początek w smutnem jakiemś zjawisku, nad którem rozmyślał on i bolał mimowiednie może, ale nieustannie.
Krystyna była śliczną młodą kobietą, przebywającą dwudziestą wiosnę życia, rozkwitłą w pełni wdziękami ciała, przez które przeglądała piękność wewnętrzna.
Teraz dwie te osoby siedziały naprzeciw siebie przy wielkim stole, dźwigającym mnóstwo najróżnorodniejszych przedmiotów, mogących na długi szereg dni dostarczyć obfitego zajęcia dwojgu ludziom oddalonym od gwaru i rozrywek świata, lecz żyjącym ze sobą wspólnie i nierozdzielnie. Były tam książki i rękopisma, narzędzia i zbiory naukowe, przyrządy do pisania, rysunków i robót kobiecych. Wszystkoto razem wyobrażało pomieszanie tych zajęć, jakim zazwyczaj oddają się mężczyźni, i tych które najpowszechniej tworzą gałęź zatrudnień kobiecych. Tylko że tu pomiędzy jednemi a drugiemi nie było żadnego wyraźnego przedziału; łączyły się one ze sobą węzłem związanych niejako dwóch umysłów ludzkich. Znać było, że to co zajmowało mężczyznę, stanowiło i dla kobiety główne tło życia; a wykwit myśli lub dzieło rąk kobiecych, nie wydawały się mężczyźnie godnemi wzgardy ni lekceważenia, lecz owszem tworzyły dlań źródło wielu uciech, i coraz odnawiających się przedmiotów zajęcia.
Cisza domu, którego inni mieszkańcy spali lub spoczywali w milczeniu, otaczała tych dwoje ludzi; pióro hrabiego szybko posuwało się po papierze, w ręku Krystyny błyskała żwawo poruszana igła. Mężczyzna był całkiem zatopiony w zajęciu, pochłaniającem siły jego umysłu i wyprężającem wszystkie jego władze moralne; mechaniczne zajęcia kobiety, pozwalały jej snuć w głowie różnobarwny wątek myśli.
Krystyna jednak zajęta robotą swą i myślami, które piękną jej twarz ożywiały ruchomą grą fizjonomji, nie zapomniała o drogiej jej snać rzeczywistości; bo kiedy w przyległej komnacie zegar wygłosił dość późną wieczorną godzinę, podniosła głowę i utkwiła oczy w twarzy siedzącego naprzeciw, pochłoniętego pracą mężczyzny. Byłyto oczy wielkie, ujęte w długą, wypukłą oprawę, z ciemnemi źrenicami, które patrzyły z pod gęstych czarnych rzęs jasno, otwarcie i pojętnie. Teraz, gdy obejmowały one spojrzeniem głowę mężczyzny, okrytą nawpół srebrnym włosem, zajaśniały pięknym wyrazem czci i miłości. Patrzyła tak chwilę, potem ozwała się głosem, którego dźwięki mimowoli przypominały muzykę:
— Mój ojcze! pracujesz dziś tak długo!...
W nagięciu głosu z jakiem wymówiła wyraz „ojcze“, zabrzmiał cały skarb uczuć troskliwych i gorących. Toteż brzmienie to odrazu utorowało sobie drogę do organu słuchu pracującego mężczyzny, wsłuchanego w Bóg wie jak liczne i doniosłe głosy, rozlegające się w tej chwili w oddanym nauce jego umyśle. Podniósł także głowę i zapytał:
— Czy mówiłaś co do mnie moje dziecko?
— Tak ojcze, przypomniałam ci, że pracujesz dziś bardzo długo, dłużej niż zwykle. Nie chciałabym przeszkadzać ci w pracy, ale pamiętam że zbytek jej zaszkodził parę razy twemu zdrowiu. Wszak dzieło twe ma się ku końcowi, możesz odpocząć trochę.
Mówiła to z takim uśmiechem, jakim uśmiechać się może kochająca tylko i uwielbiająca kobieta do przedmiotu czci swej i przywiązania. Toteż hrabia uśmiechnął się wzajemnie i odłożył na stronę pióro.
— Dobrze, dziecię — rzekł, — odpocznę.
Odetchnął szeroko, jak ktoś zmęczony w istocie, i dodał: — Gdybyś wiedziała co to za rozkosz przebywać tam, kędym ja był przez te kilka upłynionych godzin!
— Dzięki tobie ojcze, rozumiem rozkosz tę — odparła Krystyna układając w koszyku swą robotę.
— Tak — potwierdził hrabia, — rozumiesz ją w istocie, bo ile razy podzielałaś ją ze mną! Nic z tego co mię zajmuje, nie jest ci obcem.
— Czyliż nie byłam uczennicą twoją, ojcze — odparła Krystyna; — a teraz czyż nie jestem twoim kopistą, sekretarzem, a nawet twoją pomocnicą, bardzo pokorną co prawda, ale przyznaj sam ojcze, że i bardzo użyteczną.
Przy ostatnich wyrazach zaśmiała się swobodnie, a dźwięk jej śmiechu srebrną falą przerznął głuche milczenie starej komnaty, budząc w niej echa młodego życia i wesela. Śmiejąc się pochyliła głowę i przylgnęła ustami do wyciągniętej ku niej ręki hrabiego. Przestała śmiać się, i podniosła na niego oczy promienne i wymowne.
— Mój ojcze! — szepnęła, — mój mistrzu, mój dobroczyńco!...
Wesołość i dziwne uszczęśliwienie rozpromieniło twarz hrabiego. — No, panie sekretarzu — zawołał z żywem poruszeniem, które było u niego oznaką powstającej swobody umysłu, — pełń swą powinność! Oto gruby stos listów zaadresowanych do twego mistrza, oczekuje twoich młodych oczu. Moje zmęczone dziś więcej jak kiedy...
Krystyna białą dłonią przygarnęła ku sobie sporą ilość zapieczętowanych pism, na których widniały charaktery najróżniejszej natury, męzkie i kobiece, wprawne i nieumiejętne, wykwintne i grube jak spracowane ręce, które je kreśliły. Była to zwyczajna korespondencja hrabiego, złożona z odezw współmyślicieli, przyjaciół, ludzi którzy mu zawdzięczali wiele dobrodziejstw, i takich którzy o nie prosili. Krystyna czytała z kolei wszystkie te pisma, a na twarzy jej odbijały się wyraźnie wrażenia, jakie każde z nich wywierało na sercu jej lub umyśle. Mądre wyrazy przyjaciół hrabiego budziły w niej namysł, i szlachetny ogień pojętności lub zapału rozniecały w pięknych jej oczach; proste i serdeczne słowa wdzięczności, lub wymownie a z prawdą kreślone obrazy nieszczęść, układały usta jej w zarys rozrzewnienia i w brzmienie głosu wlewały miękkie, zniżone dźwięki. Ale pomiędzy te perły wielkich myśli i dobrych uczuć ludzkich, mieszały się tu i owdzie ostre krzemienie fałszu i obłudy, a widać było, że w niewymownie przykry sposób raziły zmysł moralny młodej dziewczyny.
Ile razy usta jej wymówiły wyraz tchnący pochlebstwem, udaniem, chciwością lub obłudną pychą, tyle razy brwi jej ściągnęły się jakby mimowoli, w sposób bolesny i zarazem gniewny, a ręka ruchem zniecierpliwienia odrzucała na stronę ćwiartkę papieru.
— Na lewo, ojcze, nieprawdaż? — pytała podnosząc na hrabiego oczy mieniące się żalem i gniewem.
— Na lewo, moje dziecko — potwierdzał hrabia i dodawał: — Tymczasem.
Jak zwykle, tak i teraz pomiędzy ludźmi przybiegającymi do hrabiego po wsparcie i pomoc, znalazło się więcej kozłów niż baranów; więcej takich którzy wyzyskać chcieli jego wspaniałomyślność, niż takich, którzyby w istocie zasługiwali na nią cnotą lub prawdziwem nieszczęściem. Przy czytaniu czwartego lub piątego z tych listów, zdradzających wyraźnie umysł płaski i czołgający się, serce obłudne i rękę chciwą, na białą twarz Krystyny wystąpiły lekkie rumieńce. — Mój ojcze, — zawołała odrzucając na stronę ostatnią przeczytaną kartkę, i zaplatając przed sobą ręce, — mój ojcze! ja nie mogę spokojnie czytać tych pochlebstw nizkich, tych słów nadętych i obłudnych, któremi ludzie otworzyć sobie pragną twą hojną, dobroczynną rękę. Wytryska z nich jakieś przykre światło i razi mi oczy! Nienawidzę fałszu i złości, których listy te są obrazem! Dla czego ojcze nie wzbronisz podobnym ludziom pisać do siebie?
Młoda dziewczyna mówiła to z uniesieniem; w głosie jej brzmiała prawda, policzki rumieniły się, na dnie łagodnych przed chwilą źrenic zapłonął żar cichy lecz namiętny. Hrabia słuchał ją z widoczną radością, z za której jednak przebijało się trochę smutku.
— Moje dziecko! jakże mogę wzbronić przystępu do siebie ludziom chciwym i obłudnym, nie zamykając zarazem drogi prawdziwie nieszczęśliwym i potrzebującym pomocy?
Krystyna spuściła głowę. — Tak, ojcze — rzekła, — kto jak ty oddał się w służbę ludzkości, musi częstokroć wstępować w nizkie, brudne jej zakąty, aby tam pośród śmiecia odszukiwać pereł. Toteż ile razy widzę jak troskliwie zbierasz te brzydkie pisma odrzucone na lewo, i wczytujesz się w nie z natężoną uwagą, jakbyś z nich pragnął przejrzeć do dnia istotę tych którzy je pisali, uwielbienie moje dla ciebie nie ma granic. Ale powiedz ojcze, czy nie myliłeś się nigdy ufając drobnemu światłu błyskającemu śród grubych ciemności, i czy nigdy nie spotkał cię zawód, gdyś podawał rękę pomocną tym o których myślałeś, że są zbłąkani, a którzy w istocie zgubionymi byli?
— Myliłem się często — ze smutną powagą odparł hrabia — i częste spotykały mię zawody. Nieraz rady i prośby moje natrafiały na serce przemienione w twardy głaz, a dobrodziejstwa świadczone przezemnie przyspieszały moralną zgubę tych, którzy z zawiązanemi oczami biegli po stoku przepaści. Ale bywało też i inaczej...
Oczy Krystyny zajaśniały.
— Bywało inaczej! — tak ojcze, wiem z teorji, że bywać może inaczej; mówi zresztą o tem serce moje, które z wielką trudnością wyobrazić sobie może zło bez naprawy, upadek bez powstania. Ale opowiedz mi choćby jeden wypadek podobny, niech widzę! niech się dotknę! Bo ty ojcze, mnie nawet, mnie córce i przyjaciołce twojej nie powiadasz nigdy o rzeczach dokonanych przez ciebie. Opowiedz mi ojcze historję jakiejkolwiek perły, którą odnalazłeś śród śmiecia, jakiejkolwiek zachwianej lub upadającej istoty ludzkiej, której walki i wahania się odgadłeś, aby wesprzeć ją i uchronić od zguby! Opowiedz mi to mój ojcze, opowiedz!
Złożyła ręce i patrzyła na hrabiego z wyrazem takiego błagania w oczach, z jakiem nigdy żadna rówiesna jej dziewica nie błagała swej matki o suknię balową, ani nieba o spuszczenie ku niej na promykach księżyca długowłosego, wyśnionego Romea. W błagających oczach Krystyny zbiegły się w tej chwili wszystkie władze jej duszy, wyhodowanej śród surowej atmosfery pracy i nauki, nieznającej płochych uciech i marzeń, namiętnie rozkochanej w prawdzie, i pięknie i fanatycznie uwielbiającej dobro. Znać było, że młoda dziewczyna ta oddawna patrzyła oko w oko wielkim zagadnieniom ludzkości i jej bytu, i że zagadnienia te pochłaniające jej umysł i serce, obudzały w pierwszym szlachetną ciekawość, drugie zapalały namiętnemi lecz wolnemi od samolubstwa pragnieniami. Czekała z ust przybranego ojca opowieści o jakiemś dobrem śród ludzkości zjawisku, tak jak inne w jej wieku dziewice chciwie oczekują rozwiązania pełnego płochych i sztucznych uczuć romansu. Ale hrabia poruszył się żywo w swem krześle, i z wyrazem zmieszania na twarzy, zawołał.
— Moja Krysiu! czego ty żądasz odemnie? — jakże ja ci mam opowiadać o sobie samym?
Krystyna spojrzała na niego z dziwną powagą.
— Mój ojcze! — rzekła, — nie o próżną ciekawość tu idzie, ani o to, aby wiadomość o jednym więcej dobrym twoim czynie wzmogła moje uwielbienie dla ciebie. Ty znasz pewno te chwile, w których serce i umysł człowieka zranione brzydkim jakim widokiem, pragną ujrzeć, dotknąć się niejako czegoś dobrego i pięknego.
Czoło hrabiego schmurzyło się nagle, a oczy jego z wyrazem wdzięczności nieledwie utkwiły w pochylonej ku niemu twarzy pięknej dziewczyny. Snać słowami jej wywołane, stanęło przed nim wspomnienie wielu chwil takich o jakich mówiła; lecz zarazem przypomniał sobie, że onato była tym dobrym i pięknym widokiem, który osładzał mu gorżkie te chwile.
— Znam takie chwile, Krystyno, — odrzekł zniżonym głosem — i dla tego rozumiem czego żądasz odemnie. Czy pamiętasz obrazy malarza P., przed któremi tyle razy staliśmy w galerjach kilku stolic, podziwiając wielkość pomysłów artysty, i bogactwo artystycznych środków jakiemi zawładnął?
— Pamiętam te obrazy, mój ojcze — rzekła Krystyna; — dnie które wspólnie z tobą spędziłam śród zbiorów sztuki, nie mogą nigdy wyjść mi z pamięci.
Hrabia uśmiechnął się.
— Owóż, mówił dalej, przed dziesięcioma około laty, pomiędzy wieloma innemi listami, otrzymałem jeden, którego treść i forma obudzić zrazu mogły co najwięcej uśmiech politowania. Pisał go zarozumiały i nieumiejętny młodzieniec, który mienił się być skończonym artystą; nazywał mię mecenasem sztuk pięknych i naturalnym opiekunem tych, którzy usługi swe poświęcili muzom; prawił o sławnych moich przodkach, wielkiej fortunie jaką po nich odziedziczyłem, i proponował mi nakoniec nabycie wymalowanego przezeń obrazu, o którym twierdził, że może iść w zawody z pierwszorzędnemi tego rodzaju dziełami dawnych i nowych czasów. List ten odrzuciłem naturalnie na lewo; ale nazajutrz przeczytałem go według zwyczaju mego poraz drugi, i znalazłem w nim kilka wyrażeń, które jeśli nie świadczyły bynajmniej o zdolnościach artystycznych młodego człowieka, to zdradzały pewne szlachetne wzruszenie, żywo odbijające na oschłem i napuszonem tle całego pisma. Piszący nie zaniedbał u dołu pisma swego umieścić adres swej, jak pompatycznie wyrażał się, pracowni. Tegoż dnia jeszcze udałem się do wskazanego miejsca; znalazłem izbę pustą i zimną, kilka sztalug z bardzo lichemi eksperymentami sztuki malarskiej, i dwudziestoletniego zaledwie młodzieńca, z jasnemi nizko na ramiona opadającemi włosami, postacią kształtną lecz wychudłą, i rozmarzonym wzrokiem błękitnych, jakby nawpół tylko przytomnych oczów. Przyszedłem do młodego malarza pod przybranem imieniem, nie wiedział kto jestem, nie czuł tedy potrzeby uniżać się i pochlebiać. Po godzinie rozmowy przekonałem się, że byłto człowiek, który wiele przeczuwał ale nic nie umiał; poryw do sztuki był w nim zupełnie szczery i wrodzony, ale zbłąkany zarozumiałością rodzącą się zwykle z braku wiedzy. Obraz, którego nabycie proponował mi, był utworem wielce lichym pod względem artystycznego wykonania; ale czuć w nim było prawdziwy zapał, myśl usiłującą wydobyć się z pieluch nieumiejętności, nakoniec pewną gorączkę tworzenia, która raz rozjaśniona i w karby ujęta, zamienić się mogła w żywe i wyższe natchnienie. Przy końcu odwiedzin mych powiedziałem młodemu człowiekowi, kim byłem. Zmieszał się bardzo i rozgniewał trochę; ale samo to rozgniewanie się dobrze o nim świadczyło. Pogodziliśmy się wkrótce, i zaprzyjaźnili ze sobą szczerze. Szedłem tam z myślą skłonienia go do obrania innego zawodu, niż ten do którego, jak wyobrażałem sobie, był niezdolnym; lecz ujrzawszy w nim surowy materjał na artystę, dopomogłem mu z całej siły do kształcenia się i doskonalenia, na drodze wskazanej mu wewnętrznie poczutem powołaniem. Usłuchał rad moich, środki jakie mu ofiarowałem, spożytkował dobrze i zacnie. W cztery lata potem ukończył szkołę sztuk pięknych; dwa lata później pierwszy utwor jego pendzla obudzał żywe zajęcie w całym artystycznym świecie znawców i miłośników sztuki. Dziś o malarzu P. wiedzą wszyscy, wie cała niemal Europa.
— Nikt tylko niewie o tem, że znakomity ten artysta jest niejako twojem dziełem — ze wzruszeniem dokończyła Krystyna; a gdy mówiła to, twarz jej jaśniała taką radością, jakby na nią samą spłynęło w tej chwili wielkie jakieś i długo marzone szczęście. — Dziękuję ci ojcze, za opowieść twoją, — rzekła po chwili; wstydzę się teraz mego uniesienia, którem powodowana, radziłam ci odrzucać wszystkie proźby zanoszone do ciebie w słowach zrazu odrażających. Trzeba być twoją uczennicą, aby tak namiętnie ukochać dobro jak jam je ukochała; ale trzeba też przejrzeć na wskróś twoje życie i czyny, aby wiedzieć, że dobro to oplątane pokusami i zgnębione przemocą złego, oczekuje nieraz miłosiernej tylko i mądrej ręki, aby oswobodzić się i zmartwychwstać... Ty ojcze....
— Krysiu! — zawołał hrabia, — przestań mówić o mnie....
Dziewczyna uśmiechnęła się z miłością.
— Przebacz ojcze! wiem że tego nie lubisz, ale mówiłam z serca, i nie mogłam powściągnąć się. Patrz, oto jeszcze jeden list nierozpieczętowany...
— Piękne jakieś pismo! zauważył hrabia pochylając się nad kopertą.
— Zdaje się żem je widziała już kiedyś, — rzekła Krystyna; ale zaledwie rzuciła okiem na podpis, z ust jej wyrwał się wykrzyk radośnego zdziwienia.
— Nie zgadłbyś ojcze, — zawołała, — nie zgadłbyś nigdy od kogo ten list! patrz! — Mówiąc to posunęła pod światło lampy ćwiartkę papieru na której hrabia wyczytał bujnym, śmiałym i kształtnym charakterem nakreślone imię i nazwisko Anatola Dembielińskiego.
— A! — zawołał z widoczną przyjemnością — coteżto pisać do nas może młody, sławny nasz dyplomata?
Krystyna zaczęła czytać:
„Panie hrabio! Jakkolwiek przez długi przeciąg czasu oddalony od stron moich rodzinnych, nie zapomniałem nigdy o tem, iż kiedyś miałem zaszczyt i wysoką przyjemność poznajomienia się z panem w domu krewnej mojej, podówczas Ewy Dembielińskiej, dziś pani hrabiny Horskiej. Interesa i okoliczności, a bardziej jeszcze chęć zobaczenia kawałka ziemi na którym się rodziłem, i starych, dawno niewidzianych znajomych, skłaniają mię do przydłuższego pobytu w okolicach kędy znajdują się głośne z piękności swej i gościnności Doliny. Od wczoraj jestem w N., i jeśli się dowiem, że panu nie wyda się nieprzyjemnem odnowienie krótkiej naszej, dawnej znajomości, z pośpiechem przebiegnę niewielką przestrzeń dzielącą N. od Dolin, aby przez dni parę mieć zaszczyt być pańskim gościem. Przypominając się pamięci pani hrabiny i ślicznej kuzynki mojej, którą zostawiłem malutką Krysią, a znajdę dorosłą panną Krystyną, mam honor pozostawać i t. d.”
Po odczytaniu tego listu, hrabia i Krystyna milczeli parę minut.
Hrabia wydawał się nieco zdziwionym, Krystyna zamyśliła się i oparła czoło na dłoni, jak osoba która sobie przypomina coś z odległej przeszłości. Przypomnienia te wszakże w miłej snać postaci zjawiły się przed wyobraźnią młodej dziewczyny, bo czoło jej gładkie było i jasne, a na różowe usta wykwitł zamyślony uśmiech. Po chwili podniosła głowę, i pierwsza przerwała milczenie.
— Mój ojcze, czy nie uważasz to za rzecz nieco dziwną, że kuzyn mój Anatol od lat wielu mieszkający w obcych krajach, oddany tam tylu zajęciom i używający tylu powodzeń i tryumfów, pomyślał o przybyciu w rodzinne swoje strony, dla tego jak pisze, aby zobaczyć kawałek ziemi na którym się urodził?
— Tak — po chwili namysłu odpowiedział hrabia; pisma człowieka tego nie zdradzają skłonności do uczuć tkliwych, i chęci przenoszenia się w przeszłość. A jednak kto wie...
Zatrzymał się i patrzył w przestrzeń, jakby siłą pamięci wywoływał przed siebie dawno niewidzianą postać człowieka, o którym mówił.
— Kiedy widziałem go — ciągnął dalej po chwili przestanku, — kiedy widziałem go przed dziesięciu laty w domu twej matki, zdawało się, że wrzał w nim wulkan uczuć jakichś zranionych i buntowniczych, namiętności tłumionych wolą, ale porywających. Pamiętam, że piękna ta i w każdym razie niepospolita osobistość uderzyła mię wtedy wyrazem intelligencji, rozlanej po całej jej twarzy, i namiętnej jakiejś energji widniejącej w słowach i ruchach. Ale przykro rażony byłem dziwną niewiarą, którą człowiek ten objawiał głośno i otwarcie; jakimś gorzkim sarkazmem tryskającym mu z ust, ilekroć je otwierał, i tchnieniem pewnej dumy, rzec można pychy, jakie odeń wiało. Wszystkie te cechy dostrzegłem później w świetnych tych pismach, które wychodząc z pod jego pióra rozbiegały się po całej Europie z blaskiem i szumem meteorów. Ale oprócz tego, czy oprócz sarkazmu, dowcipu, wiedzy i świetności, nie zauważałaś nic w pismach kuzyna twego Krystyno?
— Owszem, ojcze, spostrzegłam w nich jeszcze pewną boleść tłumioną i osłanianą śmiechem nieszczerym; jakiś żal niechcący się wydać, ale przebrzmiewający w najweselszym nawet żarcie; jakiś sceptycyzm, który niezadowolony z samego siebie, gwałtem niby wydzierał się ku prawdzie i wierze....
W miarę jak Krystyna to mówiła, hrabia przytwierdzająco skłaniał głową. — Tak, tak, — zawołał. Wszystko to o czem mówiłaś, i ja dostrzegłem także. Człowiek ten dosięgnął celu swej ambicji, zadowolił swą dumę, ale wątpię nieco czy stał się przeto zupełnie szczęśliwym. Kto wie jakie tęsknoty, jaki żal, jakie może zniechęcenie pociągają go teraz w te strony które opuścił, a w których pożegnał wspomnienia dni młodych, świeżych, nieodartych z wiary, niesplamionych niczem...
Krystyna niespokojnie podniosła głowę. — Czy sądzisz ojcze, — spytała z pośpiechem, — że Anatol w ciągu świetnej i rozmaitej choć krótkiej swej karjery, splamił się złym jakim postępkiem?
Hrabia poruszył się żywo. — Niechże Bóg broni, zawołał, abym go posądzał, nie mając żadnych zasad do sądzenia źle o nim. Ale, dziecko moje, niewiara złym jest stróżem życia i niebezpiecznym przewodnikiem sumienia. Człowiek ten żył w świecie, w którym błąd pięknie ustrojony wygląda nieraz świetniej jak sama cnota, a droga po której szedł, sama przez się wymaga już tej zręczności i giętkości, która zapewnia wprawdzie powodzenie postępującemu po niej człowiekowi, ale nie zawsze zgadza się ze ścisłą uczciwością. W każdym jednak razie, kuzyn twój jest człowiekiem niepospolitych talentów, wielkiej energji i żelaznej w istocie pracy, chociaż może praca ta jego rozwijała się w kierunku fałszywym i bezpłodnym.
Krystyna zamyśliła się znowu. — Mój ojcze — rzekła po chwili, — z przyjazdem Anatola spełni się jedno z żywych moich życzeń. Pragnęłam zawsze bardzo zobaczyć go, poznać. Przyznaję, że pisma jego posiadają dla mnie wielki urok. W głębokości myśli i szczerej podniosłości uczuć nie dorównują one twoim pismom, które zresztą całkiem inny mają cel i kierunek; ale jest w nich inteligencja bardzo żywa, wyobraźnia gorąca i bogata, wymowa porywająca; są także ślady wielkiej i wytrwałej pracy, która bądź co bądź obudza szacunek. Ile razy czytałam błyszczące i pełne znaczenia utwory jego pióra, zdawało mi się zawsze, że ten człowiek tłumi w sobie przemocą instynkta miłości i poezji, które jednak spoczywają w nim i buntują się nieraz; że zrywa się do lotu, ale z rozmysłem i smutnem jakieś szyderstwem nad sobą samym trzyma się ziemi; że nakoniec jest w nim jakiś żal za czemś nieokreślony, jakieś udręczenie wewnętrzne, które pokrywa ironją i zagłusza śmiechem. Wszystkoto budziło we mnie zawsze żywą ciekawość, i niewiem dla czego rodzaj współczucia także... A przytem tak dziwnie wyraźnie go pamiętam, że żadna twarz, żadna postać widywana za lat dziecinnych, nie wyryła się w mej pamięci tak głęboko i stale... Nieraz, gdy czytałam jego pisma, zdawało mi się, że słyszę dźwięk jego głosu....
Umilkła i zamyśliła się znowu. Piękne jej oczy jasne i myślące błądziły bez celu po ciemnych ścianach komnaty; w dalekiej głębi źrenic świecił żar łagodny i czysty, ale zdradzający naturę zdolną do uczuć namiętnych, bezgranicznych. A przecież młoda ta dziewczyna, nie zwykła snać była pogrążać się na długo we własnych myślach, jeśli czekało na nią zajęcie, które miała za swą powinność. Wstrząsnęła lekko głową i zrzuciła z niej ciężar zadumy jaki ją ogarnął, a wracając do rzeczywistości, która widocznie była dla niej miłą i szacowną, zwróciła się z uśmiechem do swego towarzysza.
— Ojcze — rzekła, — zagadaliśmy się, a jam nie spełniła jeszcze dzisiejszego mego zadania. Co chcesz abym odpowiedziała wszystkim tym osobom, których listy czytaliśmy przed chwilą?
Po kilku minutach narady z hrabią ujęła pióro, i milczenie zapanowało znowu w starej cichej komnacie. Hrabia roztworzył jednę z swych ksiąg ulubionych, i pogrążył się w czytaniu, Krystyna pisała za niego liczne listy. Musiała znać dobrze stosunki i sprawy przybranego swego ojca, bo zadanie swe pełniła szybko i z łatwością. Piękna i biała, chociaż nie zbyt drobna i wcale nie wypieszczona jej ręka, władała piórem tak wprawnie i umiejętnie, jak przedtem igłą. Skończyła i położyła przed hrabią kilka zapisanych arkuszy papieru.
— A więc ojczulku — rzekła z wesołym uśmiechem — utwory moje czekają tylko twego podpisu.
Hrabia brzmieniem jej głosu oderwany od czytania, podniósł na nią wzrok zrazu mglisty, lecz wnet rozjaśniony i pogodny.
— Teraz, Krystyno, — rzekł ujmując jej rękę, — teraz idź do twej matki.. Wraz z tym wyrazem, na rozpogodzone przed chwilą czoło hrabiego zsunęła się ciężka chmura; powieki jego w dół opadły, jakby trudno mu było i przykro spojrzeć w tej chwili na jasną twarz stojącej przed nim dziewczyny. Ale i jej oczy zaćmiły się nagle smutnem jakiemś uczuciem, powściągnęła je przecież szybko i przyciskając do ust rękę przybranego ojca, której on jej nie wzbraniał, rzekła. — Dobranoc ci, ojcze!
Słowa te były proste i zwyczajne, ale dźwięk głosu jakim je wymówiła zdawał się mówić: „nie smuć się! niech ciężkie myśli nie mącą pogody twego wielkiego umysłu, nie uciskają zbytnim ciężarem twego zacnego serca.” A spojrzenie Krystyny jakie towarzyszyło prostym jej słowom, mówiło jeszcze: „nie bądź smutnym! jest przy tobie serce, które cię kocha i czci bez granic — serce moje!”
Hrabia zrozumiał tę mowę głosu i oczu Krystyny; uścisnął jej ręce, długi pocałunek złożył na jej czole, i szybko wrócił do opuszczonej przed chwilą książki, jakby stosując się do próśb ukochanej córki chciał o czemś nie myśleć, usiłował o czemś zapomnieć.
Krystyna z zapaloną świecą w ręku, zstąpiła ze schodów prowadzących z górnego piętra baszty do wewnętrznych, niżej położonych apartamentów zameczku, i otoczona głęboką ciszą panującą w starej, uśpionej budowie, lekko i cicho przesuwała się przez komnaty zastawione po większej części bogatemi, lecz stare czasy pamiętającemi sprzętami. Komnat takich, pięknych surową i szlachetną pięknością, było kilka; ale dalej charakter mieszkania zmienił się nagle. Z obszernej sali, której ściany za całą ozdobę posiadały kilka obrazów mistrzowskiego pędzla i wielkich rozmiarów, a sprzęty wygodne i wytwornie rzeźbione nie błyszczały przecież żadnem przylepionem do nich świecidłem, Krystyna weszła do okrągłego saloniku, w którym pod ażurową zasłoną, na miękkiej podstawie utworzonej ze sztucznych mchów i kwiatów, paliła się blado różowa lampa. Tu dwa wielkie źwierciadła odbijały w sobie ściany obleczone miękką, jedwabną tkaniną; miękkie draperje firanek opuszczały się niedbale u drzwi i okien — nizkie, atłasem wybite sprzęty wyglądały więcej na cacka wytworne i wątłe, jak na przedmioty do praktycznego użytku służące. Delikatna woń heljotropu napełniła ten bladoróżowy salonik, puszysty kobierzec tłumił odgłos kroków, i pieścił oko harmonją barw nikłych i łagodnych.
W saloniku tym, na miękkiej, nizkiej kozetce leżała Ewa. Przy niej stał hebanowy stolik z lampą i roztwartą książką, głowę wspierała na jedwabiami haftowanej poduszce, a stopy na aksamitnym podnóżku. Miała na sobie falistą miękką suknię bladoliljowego koloru, który spajał się niejako i w jeden ton spływał z bladoróżową barwą saloniku. Była jeszcze piękną, ale inną niż wprzódy pięknością. Z wdzięków jej dawnych pozostała przezroczystość alabastrowej cery, smukłość kibici i bogactwo złotych włosów. Ale błękit oczów nie przypominał już niezapominajek, pobladł i zagasł, a różowe usta tak wdzięczne dawniej, straciły wykwintny zarys, który je odznaczał, a stały się zbyt wązkie, zbyt może zwarte pomiędzy drobniuchną siateczką zmarszczek, które przegradzały je od zapadłych nieco policzków. Kobieta ta zajęta była jakąś robotą; ale cobyto mogła być za robota, jaki cel miała i z czego się składała, niewtajemniczonemu w misterja zajęć podobnych trudnoby bardzo odgadnąć. Były tam jakieś różowe niteczki, cieniuchne jak pajęczyna i poplątane w jakieś gordyjskie misterne węzły; jakieś perełki podobne do kolorowego maku, jakaś igiełka złota bardziej podobna do świecącego żądełka, niż do narzędzia pracy. Ewa trzymała to wszystko w palcach białych zawsze, lecz teraz nieco już przychudych — ale nie zdawała się zbyt zajęta swą robotą. Twarz jej była martwą i dziwnie obojętną, postawa niedbała i jakby cierpiąca; powieki zakrywające nawpół źrenice zimne i blade, poruszały się od chwili do chwili przykremi nerwowemi drganiami.
Krystyna stanęła w progu saloniku, i zatrzymała się przez chwilę nieruchomo, jakby wahała się czy ma postąpić dalej. Skromna, wełniana suknia, i lekkie kroki młodej dziewczyny, żadnego prawie nie uczyniły szelestu; ale Ewa dotknięta snać chorobliwą draźliwością zmysłów, towarzyszącą zazwyczaj rozstrojowi nerwów, drgnęła całem ciałem i wydała słaby okrzyk. Różowa siatka wypadła z rąk jej, które zwisły na suknię bezwładne i nieco drżące. Na twarzy Krystyny odmalował się wyraz przykrego, niemal boleśnego wzruszenia.
— Mamo, — wymówiła szeptem prawie, — czy zrobiłam ci przykrość? weszłam tak cicho...
Ewa odetchnęła z głębi piersi jak osoba, która po gwałtownem wstrząśnieniu zaledwie przyjść do siebie może.
— Chère Christine — rzekła głosem cierpiącym ale bardzo łagodnym — weszłaś tak niespodzianie!...
— Pozwoliłaś mnie mamo przychodzić w tej porze do ciebie, pragnęłam więc skorzystać z twego pozwolenia, i przepędzić z tobą chwil kilka.
Krystyna mówiła to z uśmiechem, i pochylona nieco ku matce, oczami pełnemi przywiązania w twarz jej patrzała.
Zarazem wzięła białą chudą rękę zwisającą niedbale czy bezwładnie pomiędzy atłasowemi fałdami sukni, i chciała ją ponieść do ust. Ale Ewa drgnęła znowu i cofnęła rękę.
— Mon enfant — szepnęła ledwo dosłyszalnie — tak mocno ściskasz moję rękę... Czuję się dziś słabszą niż kiedy...
— Przepraszam cię mamo — z niewzruszoną słodyczą i starannie zniżonym głosem odpowiedziała córka — postaram się być ostrożniejszą...
Cichutko na palcach postąpiła parę kroków, i ująwszy leciuchne hebanowe krzesełko, chciała postawić je obok sofy, na której leżała Ewa. Ale krzesło otarło się o puszysty dywan, i sprawiło tem lekki szelest; Ewa obie ręce podniosła do skroni.
— Christine, Christine! — zawołała trochę niecierpliwie, choć zawsze łagodnie, — miej litość nad memi nerwami...
Krystyna bez najmniejszego już szelestu opuściwszy się na nizki taboret stojący u nóg Ewy, siedziała przez kilka sekund ze splecionemi na kolanach rękami, nie podnosząc oczu, jakby lękała się, aby najlżejszy ruch dłoni jej lub nawet powiek, nie wywołał znowu z piersi matki jęku lub skargi.
Ewa leżała chwilę z przymkniętemi oczami, niby odpoczywając po gwałtownych wstrząśnieniach. Twarz jej chuda i napiętnowana fizycznem cierpieniem, pozbawioną była wszelkiego wyrazu, któryby zdradzał myśl jakąś lub uczucie; i gdyby nie lekkie podnoszenie się piersi, od którego drżały zdobiące jej suknię pajęcze koronki, możnaby myśleć, że zemdlała. Po chwili, zaróżowione jakby od strudzenia i pociemniałe jej powieki, podniosły się z ciężkością; wzrok jej w którym malowała się wyraźnie omdlała, ruchu i życia pozbawiona dusza, upadł na świeżą, jasną, i pomimo chwilowej nieruchomości pełną młodego i zdrowego życia twarz Krystyny. Widok ten nie zdawał się sprawiać na niej żadnego, ani ujemnego, ani dodatniego wrażenia. Lekkie tylko zmieszanie zamigotało w bladych jej źrenicach, i poruszyło wargami. Uczuła snać, że powinna była przemówić do córki, a myśl ani serce nie poddawały jej ustom żadnego wyrazu. Poruszyła się na sofie, podjęła zwolna głowę obciążoną jak dawniej bogatemi splotami złocistych włosów, i opierając ją na dłoni, wymówiła zcicha:
— Jakie te wieczory zimowe długie... długie...
Krystyna podniosła spuszczone dotąd powieki. Oczy jej tak jasne, spokojne, i taką pełnią przytomnego umysłu i żywych uczuć świecące wtedy gdy znajdowała się sam na sam z przybranym ojcem, zmącone były teraz, i tak jak oczy Ewy zamigotały niespokojnem zmieszaniem. Widocznem było, że znajdując się sam na sam z matką, młoda dziewczyna nie wiedziała w jaki sposób przemówić może, aby dźwięk jej głosu nie sprawił przykrego wstrząśnienia temu zesłabłemu, ciepiącemu ciału; aby jej słowa nie ubodły i nie zraniły tej omdlałej, chorobliwie rozdraźnionej duszy. Umysł jej bystry i otwarty, charakter szczery i serce przyzwyczajone do ufności bez granic i wynurzań się niczem nie krępowanych, cierpiały srodze pod naciskiem przymusu jaki nad niemi zaciążył, i nie mogły od razu nagiąć się do rozmowy, w której głos jej, myśli i uczucia, musiały być jednostajnie tłumione i nastrajane do sztucznych, naturze jej niewłaściwych tonów.
— Jakie te wieczory zimowe długie... długie... długie — powtórzyła Ewa mówiąc tym razem więcej do siebie jak do córki, a w szepcie jej cierpiącym, choć zawsze łagodnym, zabrzmiał jęk istoty bezgranicznie, bezdennie, rozpacznie znudzonej.
— Tak, mamo — szepnęła Krystyna nastrajając głos swój do skali głosu matki, — wieczory zimowe są w istocie bardzo długie, szczególniej dla ciebie, która chcesz zawsze przepędzać je samotnie.
Ewa wzruszyła lekko ramionami. — Z kimże przepędzaćbym je miała?
Słowa te żywym rumieńcem okryły białe lica dziewczyny. Pochyliła się ku matce, i patrząc na nią wzrokiem pełnym miłości i błagania, szepnęła: — Gdybyś chciała mamo przepędzać je ze mną... z ojcem...
Ewa poruszyła się na pozór niedbale, lecz w istocie tak aby usunąć się od córki, która pochyliła ku niej głowę i wyciągnęła rękę z pieszczotą i prośbą.
— Mon enfant! — rzekła z przymuszonym uśmiechem, — sto razy powtarzałaś mi już tę prośbę, ale wiesz przecie że jestem tak osłabioną, iż nie mogę rozmawiać ani słuchać niczyich rozmów. Obecność moja przeszkadzałaby wam tylko w waszych zajęciach...
Gdy to mówiła, w głosie jej i wyrazie twarzy czuć było lodowatą obojętność, połączoną z tą niechęcią jakiej doświadcza człowiek, ile razy podają mu rzecz jakąś której on nie chce, która nie bawi go, nie zajmuje i w niczem nie umniejsza trapiącej go nudy. Krystyna rozumiejąc ruch matki, którym ona uchyliła się od jej pieszczoty, wyprostowała, miękko przed chwilą pochyloną swą kibić; oczy jej, które rozpromieniły się były wyrazem prośby i miłości, ochłodły znowu, i z niezwalczonym smutkiem schyliły się ku ziemi.
Ewa uczuła znowu potrzebę przemówienia do córki. — Cóżeście dziś robili z hrabią? — zapytała z lekkiem ziewnięciem.
— Przez część wieczoru ojciec pisał i czytał jak zwykle, jam szyła suknię dla jednej z małych dziewczynek świeżo przyjętych do naszej szkółki. Potem zajmowaliśmy się korespondencją ojca... rozmawialiśmy...
Ewa patrzyła na córkę, szerzej nieco niż wprzódy otwartemi oczami. Wydawała się zdziwioną.
— Jacyście wy szczęśliwi — ozwała się po chwili — że was to wszystko zajmuje, bawi. — Znowu wzruszyła lekko ramionami. — Ty naprzykład Krystyno, szyłaś sama suknię dla biednej jakiejś dziewczyny, tak zupełnie jakbyś nie mogła kazać ją uszyć której ze sług naszych... Nie rozumiem potrzeby ranienia sobie rąk grubą jakąś, szorstką materją, skoro kto inny wyręczyć nas w tem może za pieniądze.
— Myślałam mamo — łagodnie odpowiedziała Krystyna, — że w niczem nie przyczyniłabym się do dobrego uczynku, jeślibym biedne dziecko przyodziała za pieniądze, których mogę mieć zawsze tyle ile zechcę, od ciebie mamo i od ojca. Lubię szyć dla biednych, bo zdaje mi się że każde poruszenie mojej igły sprawia komuś cierpiącemu przyjemność i ulgę... Dzieci i starzy są najbiedniejszymi pośród biednych. Ojciec założył w Dolinach szkołę dla pierwszych, dom ochrony dla drugich, a ja przecie od dwóch już lat jestem główną dozorczynią obu tych zakładów.
Wesoły uśmiech okolił znowu usta Krystyny, oczy jej zaświeciły żywo i swobodnie. Widać było, że wspominając o zajęciach, które wypełniały dnie jej, pochłaniały myśli, i treścią swą stanowiły cel ukochany młodego jej życia, zapomniała o przymusie, który ciążył nad nią odkąd weszła do tej blado różowej, wonią heljotropu i atmosferą nudy przesiąkniętej komnaty. Z wesołym uśmiechem na ustach i rozpromienionym wzrokiem mówiła dalej.
— Dzieci nasze uczą się nieźle; są pomiędzy niemi nieposłuszne i leniwe, ale staramy się je poprawić. Ta zima pomyślniejszą jest jak przeszła; lud niechętny zrazu nabrał ufności, i gromady ludzi cisną się każdego tygodnia w dzień wyznaczony, prosząc o przyjęcie dzieci ich do szkółki. Onegdaj mamo, była u nas wielka uroczystość; dzieci bowiem zdawały egzamin, i ojciec wybierał z pomiędzy nich te, które zdolnościami i dobrem prowadzeniem się zasłużyły na wysłanie ich do szkół wyższych. Kiedy po skończonym akcie wracaliśmy do domu, byłam tak szczęśliwa, że choć już kilka dni upłynęło, mam jeszcze serce pełne tego szczęścia... Bo gdybyś wiedziała mamo...
Ewa podniosła rękę do skroni.
— Christine! — przerwała słabym głosem, — tak głośno mówisz!...
Młoda dziewczyna w zapale opowiadania podniosła w istocie głos nieco nad nizką, szepcącą skalę, do jakiej naginała go dotąd; ale z twarzy Ewy poznać można było, że nie tento dźwięk czysty i melodyjny, jaki wychodził z ust jej córki, zranił ją i sprawił jej przykrość. Ona pozazdrościła tej pełni życia i uczuć odźwierciedlającej się w słowach Krystyny, tego szlachetnego, bezsamolubnego szczęścia, czerpanego z pracy w imię uczciwych i pożytecznych celów podejmowanej. Krystyna umilkła i patrzyła na matkę wzrokiem, który mglił się daremnie tłumioną żałością. Ewa nie spuszczała z niej oczów i lekki rumieniec występował na blade, chude jej policzki.
— Czego tak patrzysz na mnie Krystyno — zapytała nagle i z trochą niecierpliwości w głosie; — wyglądasz tak, jakbyś miała wnet się rozpłakać. To mię denerwuje...
Młoda dziewczyna nie mogła pohamować się dłużej i drżącem ramieniem otaczając kolana matki, pochyliła na nie głowę.
— O moja kochana, droga matko! — zawołała, — gdybyś chciała tylko, gdybyś chciała... jakżebyśmy wszyscy byli szczęśliwi...
— Gdybym chciała — przeciągle i jakby ze zdziwieniem powtórzyła Ewa, — czegoż mogłabym chcieć? co mogę uczynić aby was uszczęśliwić i samej być szczęśliwą?
Wątła jej kibić wyprostowała się nieco, usiadła i mówiła dalej jednostajnym, cichym głosem:
— Was zajmuje i bawi wszystko: natura, nauka, ludzkość... Widziałam nieraz, jak ty i hrabia zachwycaliście się jakimś promykiem słońca zabłąkanym śród drzew zieleni, albo soplami lodu, o których mówiliście, że piękniejsze są nad djamenty; jak długiemi godzinami przypatrywaliście się przez lunetę albo i bez niej gwiaździstemu niebu; jak po całych prawie dniach zrywaliście na polach trawy i zioła, lub szukaliście w lasach owadów. Słyszałam wasze rozmowy... mawialiście o słońcach, jakby one zblizka was obchodziły, i o ludziach, jakby od ich dobrobytu, cnoty i szczęścia, zależał własny was dobrobyt, wasza cnota i wasze szczęście... Jesteście bardzo szczęśliwi. Na każdem miejscu nieba i ziemi wytryskają dla was coraz nowe źródła uciechy i zajęcia... znacie trawy i gwiazdy, niby dobrych przyjaciół, z którymi się żyje i rozmawia; zajmujecie się ludźmi, jak gdyby oni wszyscy stanowili jedną z nami rodzinę... Cóż więc chcesz abym dzieliła z wami? jakież szczęście dać wam, albo wziąć od was mogę? — jam nie zdolna do tego wszystkiego co stanowi osnowę waszego życia i szczęścia. Lubiłam niegdyś gwiazdy, bo niebo niemi posiane wydawało mi się pięknem; ale nie wiedziałam ani wiem o nich więcej, jak o tem co się dzieje na dnie morza lub w głębokościach ziemi; kwiaty bawiły mię barwą i wonią, ale oddawna stały mi się obojętne. A ludzie... miałam ich dosyć i więcej nie chcę... nie czuję dla nich nienawiści ani niechęci, ale też i żadnej miłości... Nudzą mię, nic więcej... wszystko mię nudzi... Jestem słabą, chorą kobietą... mam nerwy rozstrojone nadzwyczajnie i ciągły ból głowy... Młodość moja przeszła, życie uchodzi... Nie jestem jeszcze bardzo starą, ale wydaje mi się, jakobym dawno umarła i chodziła po świecie siłą niezależną odemnie powodowana. Ten pokój, to mój grób... lubię go, bo mi w nim wygodnie... zbyteczne światło nie razi tu moich oczu, gwar nie dochodzi uszu... Tylko ten heljotrop u okna zbyt silnie kwitnąć zaczął; każę go jutro wynieść, bo nie lubię kwiatów bujnie kwitnących i wydających woń zbyt silną... Zresztą, nie wiem wcale co się dzieje za tym pokojem, i wiedzieć nie chcę, bo niema na świecie nic coby mię obchodziło... Pustka... pustka... i pustka...
Ostatnie wyrazy Ewa wymówiła głosem bardzo już cichym i z głową opadłą na poduszkę. Przestawszy mówić zamknęła oczy, a przykry jakiś wyraz rozlał się po całej jej twarzy. Nie był to smutek, ani żal, ani boleść, ale niesmak jakiś głęboki, jakieś zniechęcenie do wszystkich i wszystkiego, apatja ogarniająca zarazem władze jej fizyczne, moralne i umysłowe. Niepodobna wyobrazić sobie smutniejszego i większe politowanie wzbudzającego obrazu jak ten, który przedstawiała kobieta ta leżąca bez ruchu i życia na miękkich atłasowych wezgłowiach; białe jej dłonie bezsilnie zwisły po obu stronach sukni; na czole pięknem jeszcze, kilka bruzd wystąpiło z pod osłony gęstych, kędzierzawych włosów; nieruchome, blade wargi zwarły się w ledwie dostrzegalną, ostro zakreśloną linję, a drobne zmarszczki wystąpiły wyraźniej, i smutnym wieńcem przedwczesnej starości okrążyły zapadłe oczy i chude policzki. Krystyna siedziała długo wpatrzona w twarz i postać matki. Oparła skroń na dłoń i milczała. Ciężkie myśli musiały ją ogarniać, bo brwi jej zbiegły się i jasne czoło utraciło zwykłą swą pogodę. Kilka razy chciała coś wyrzec, ale żal i obawa zamykały jej usta; chciała wyciągnąć ramiona dla tego zapewne, aby ogarnąć niemi tę biedną, wpół zamarłą istotę, która jednak była jej drogą; ale powstrzymała się, bo wiedziała z doświadczenia, że uściskiem swym rozdraźni tylko bardziej nerwy swej matki, a nie wykrzesze z jej serca ani jednej iskry uczucia. Siedziała więc i milczała, aż wielka łza wypłynęła z pod jej powieki, i blaskiem brylantu zajaśniała na ciemnej rzęsie...
W tej chwili Ewa otworzyła oczy. Ujrzawszy łzę córki i tę twarz tak świeżą zwykle, w tej chwili pobladłą od smutku, podniosła się żywo na siedzeniu.
— Otóżto — zawołała, — przebyłaś ze mną kilka chwil zaledwie, a już jesteś smutną i płaczesz... Takieto szczęście dać ja mogę tym, którzy go odemnie żądają... tak było zawsze...
O czem Ewa przypomniała sobie gdy tak mówiła, jakie wspomnienia i wyrzuty stanęły przed nią w postaci tak groźnej i przerażającej, że blade źrenice jej strzeliły posępnym ogniem i wpatrzyły się w przestrzeń z wyrazem głuchego, tłumionego gniewu? Krystyna nie wiedziała o tem, nie znała życia i przeszłości swej matki; nie wiedziała jaka choroba moralna podkopała pierwsze, jakie winy i błędy obarczały drugą. Toteż wyraz pewnego zmęczenia wybił się na twarz jej, nie wiedziała już co ma mówić i czynić, aby chociaż na chwilę wyrwać swą matkę z tego okropnego stanu, w jakim ona pogrążoną była.
— Mamo — ozwała się usiłując głosowi swemu nadać dźwięk swobodny i wesoły, — jutro zapewne będziemy mieli niespodziewanego gościa.
Ewa obudziła się z zamyślenia i wzruszyła ramionami.
— I cóż mię to obchodzi? Ja nie potrzebuję wcale gości, i wiesz dobrze iż nigdy nawet nie ukazuję się tym, którzy przybywają do hrabiego.
— Ale gość o którym mówię — ciągnęła Krystyna, — przybędzie raczej do ciebie mamo i do mnie, niż do ojca. Jestem pewna że będziesz mu rada, bo będzie nim...
— Christine — szeroko poziewając przerwała Ewa, — nie mogę dłużej z tobą rozmawiać. Je suis au bout de mes forces, i potrzebuję spoczynku. Dobranoc ci moje dziecko...
Krystyna wstała z nizkiego swego siedzenia, nie probując kończyć rozpoczętą rozmowę. Wiedziała dobrze, iż matka przepędzanie z nią paru godzin dziennie, uważała sobie za obowiązek, który pełniła przez jakieś poczucie przyzwoitości czy ustępstwa. Ale obowiązek ten ciężył jej widocznie, i zaledwie kilka słów zamieniwszy z córką, radaby ją była coprędzej pożegnać; nie miała jej nigdy nic do powiedzenia, nie lubiła jej słuchać, słowem czuła w niej istotę różną od siebie o całe niebo. Może zazdrościła córce, może wstydziła się jej jasnych, otwartych, promienistych oczu; może nakoniec obecność córki mordowała zesłabły jej umysł i rozdraźniała do reszty rozstrojone nerwy. Łagodna przecież i apatyczna, z trudnością zdobywała się na słowo pożegnania; czuła to może, iż ono raniło serce młodej dziewczyny. Ale gdy raz uczyniła wysilenie i wyrzekła to słowo, wszelkie usiłowania Krystyny w celu przedłużenia rozmowy, wprowadzały ją tylko w rozdrażnienie i nerwową niecierpliwość. Pożegnawszy raz córkę, zamykała zwykle oczy, krzyżowała ręce na piersi i skłaniała głowę na poduszkę, wyraźnie okazując, iż potrzebuje bezwarunkowego spokoju, i że każdy wyraz, każda najlżejsza choćby pieszczota, byłyby jej nietylko obojętne, ale nawet przykre. Krystyna wiedziała o tem wszystkiem; toteż zaledwie głowa jej matki opadła na miękkie wezgłowie, a powieki okryły zagasłe źrenice, powstała, i stąpając na palcach opuściła blado-różowy salonik. Znalazłszy się za progiem, odetchnęła głęboko, jak po wielkiem zmęczeniu, ale zarazem opuściła na pierś głowę ciężką smutkiem jaki ją ogarniał. Kiedy lekkim lecz powolnym krokiem przebywała szereg starych wyniosłych komnat, twarz jej była bladą i ciemne brwi ściągnięte, jakby pod wpływem dotkliwego bólu, a promyk świecy którą niosła w ręku, przeglądał się w oszklonych łzami jej źrenicach.
Po odejściu Krystyny Ewa leżała jeszcze chwil kilka z zamkniętemi oczami, potem otworzyła je i sięgnęła ręką po roztwartą, leżącą na stole książkę. Byłato książka treści ulotnej i bawiącej; ale Ewa nie znalazła w niej snać rozrywki ni przedmiotu zajęcia, bo przebiegłszy oczami parę kart zaledwie, powolnym, apatycznym ruchem odłożyła ją na stronę i westchnęła. Westchnienie jej zmieszało się z ziewnięciem i spłynęło w nie całkiem; kobieta poruszyła się niecierpliwie. — Mój Boże — wymówiła cicho, — mój Boże! mój Boże!
Trudno byłoby określić, jakie uczucie wyraziło się w tym jej cichym, trzy razy powtórzonym okrzyku. Bardzo wprawne tylko ucho mogłoby w nim dosłyszeć dźwięk głuchego zniecierpliwienia, przemocą wydobywającego się z krępujących wszelkie uczucie ciasnych oków apatji. Wyciągnęła rękę i zadzwoniła. Nie upłynęło parę sekund, gdy w progu zjawiła się panna służąca. Byłato ta sama co przed laty dziesięciu Aloiza, zestarzała nieco, niemniej jednak dość czerstwa jeszcze, świeża i ładna dziewczyna. Ewa zrobiła ręką parę milczących gestów. Aloiza zrozumiała je i zaczęła krzątać się po saloniku. Zapuściła rolety, przysunęła wygodny fotel przed gotowalnię, z ozdobnej szuflady wydobyła niemniej ozdobne narzędzia i przybory toaletowe. Pulchna i krzepko zbudowana ta panna służąca, wydawała się w tej chwili istotą napowietrzną. Suknia jej i stopy nie sprawiały najmniejszego szelestu, żadna z jej czynności nie spowodowała najmniejszego szmeru ni stuknięcia. Byłato doskonale wykształcona garderobiana pani zdenerwowanej, kapryśnej, skłonnej do spazmów i przestrachów. Ewa wodziła za nią omdlałemi oczami, w końcu podniosła się, chwiejnym krokiem przebyła salonik, i usiadła przed gotowalnią. Ona także gdy szła wydawała się jakąś nadprzyrodzoną, bezcielesną istotą, uplecioną z mgły i półświateł. Zaledwie dotykała ziemi tak była lekką, a wlokąca się, powłóczysta jej suknia, podobną była do blado-liljowych fal wodnych płynących zwolna i cicho. Aloiza zapaliła kilka świec stojących na gotowalni, i zaczęła rozplatać włosy swej pani. Ewa patrzyła na twarz garderobianej swojej odbitą w źwierciedle, a przypatrywanie się to zdawało się ją zajmować.
— Aloizo! — wymówiła po kilku minutach milczenia, — czy ty się różujesz.
Rumiane policzki dziewczyny zarumieniły się jeszcze bardziej.
— Ach! pani! — zawołała, — czyliżby to być mogło?
— Ciszej! tak głośno mówisz — jęknęła Ewa, i dotknąwszy się skroni ręką, mówiła po chwili dalej:
— Myślałam że różujesz się, bo masz zawsze takie rumieńce...
Spojrzała w lustro już nie na twarz dziewczyny, ale na swoją własną, i szepnęła:
— Blada jestem jak trup...
— Pani ciągle cierpiąca — nieśmiało wtrąciła Aloiza.
— A ty? — tonem krótkim choć zawsze łagodnym rzuciła Ewa.
— Ja pani, zdrową zawsze jestem.
— Dla czego? — jak pierwej zapytała pani.
Służąca zarumieniła się znowu mocniej. — Niewiem — odparła cicho, — snać już mię tak Bóg stworzył...
— Dobrze cię Bóg stworzył — zakończyła Ewa, i kilka minut pani i sługa milczały znowu.
— Powiedz mi Aloizo — ciągnęła po chwili Ewa, — o czem ty myślisz wtedy, gdy pokończysz swe zajęcia i nic nie robisz?
— Zdarza się to tak rzadko...
— No, ale gdy się to zdarza, o czem myślisz?
Aloiza myślała chwilę. — Czemużbym pani powiedzieć tego nie miała? — rzekła, — pani dla mnie byłaś i jesteś tak dobrą... Myślę o biednych rodzicach moich, którym dopomagam, o domu rodzinnym, który opuściłam tak dawno, o losach sióstr, braci moich, nakoniec o własnej swej przyszłości.
— Jakże ty wiele miewasz myśli! i ty kochasz rodziców twoich i braci i siostry?
— Kocham, pani — wymówiła Aloiza, a gdy to wymawiała, w głosie jej zabrzmiała szczera prawda, i twarz o prostych, choć dość kształtnych rysach, drgnęła wyrazem niezwykłego ożywienia.
Oczy Ewy zamigotały przykrem światłem; możnaby rzec iż spotkały się z widokiem, który je raził. Niecierpliwym trochę gestem wskazała na swe warkocze, które Aloiza rozplatała i splatała, i rzekła krótko: — Prędzej!
Służąca pochyliła głowę, i delikatną, zwinną ręką pełniła swą robotę. Ewa oparła twarz na dłoni, i nie spuszczając oczu z odbitego w lustrze obrazu garderobianej, ozwała się po chwili:
— A o przyszłości swej co myślisz?
— Pani wie o tem oddawna — szepnęła dziewczyna nie podnosząc spuszczonych powiek.
— Niewiem już teraz; dawno się nie pytałam o to.
— Zawsze to samo...
— Zawsze myślisz o Ignacym, czy tam Antonim...
— O Ignacym, pani. Tak, zawsze myślę o nim. Od lat pięciu jesteśmy zaręczeni, ale nie możemy się pobrać... on bardzo biedny...
— I dla tego że on biedny, nie chcesz zostać jego żoną? — przerwała Ewa podnosząc zwolna głowę. Na bladą twarz jej wystąpił słaby rumieniec. — Źle robisz — dodała silniejszym jak wprzódy głosem, — źle robisz, źle robisz!...
— O pani! — zawołała służąca, — ja lękam się biedy!
— A! — zawołała Ewa i urwała nagle. Rumieniec jej zwiększył się, zaledwie dostrzegalny, ironiczny uśmiech okolił usta.
— Pójdziesz więc zapewne za kogoś bogatego, kto się o ciebie stara lub starać będzie, — wymówiła po chwili.
Garderobiana podniosła głowę, oczy jej zaświeciły.
— Nie, pani — odparła z mocą, — lękam się biedy i dla tego jestem nieszczęśliwą. Zdaje mi się, że ludzie najczęściej bywają nieszczęśliwi dla tego, że się lękają. Ale jeżeli nie pójdę za tego kogo kocham, nie pójdę też za nikogo... Bo jakżebym całe życie oszukiwać kogoś mogła?
Na te wyrazy Ewa drgnęła, jakieś gorące ognie i blaski przepłynęły po czole jej i zapłonęły w źrenicach. Wkrótce jednak zgasły, a na twarzy kobiety został tylko wyraz niewymownego niesmaku, gorzkiego niezadowolenia, głuchego jakiegoś gniewu połączonego z bezwładnem zmęczeniem.
Ziewnęła szeroko i rzekła: — Zanadto filozofujesz, Aloizo. Myślałam, że rozerwę się rozmawiając z tobą... ale znudziłaś mię... daj mi penioar i idź sobie.
Aloiza milcząc spełniła rozkaz i miała odejść, kiedy Ewa zwróciła ku niej głowę.
— Przynieś mi konfitur! — rzekła. — Słabo mi... potrzebuję się posilić...
Po krótkiej chwili na hebanowej gotowalni śród kryształowych flakonów z perfumami, stała prześliczna tacka srebrna, istne arcydzieło jubilerskiej sztuki, a na niej kilka spodeczków z wytwornemi przysmakami. Ewa pochyliła się nad tacką; ale zaledwie parę razy przytknęła do ust złoconą łyżeczkę, odrzuciła ją z niesmakiem i niezadowoleniem. — Weź to i idź sobie! — rzekła.
Po chwili była samą. Siedziała zatopiona w głębokim fotelu, z grubemi uplotami złocistych włosów nad czołem ukrytem w dłoni. Do uszu jej z oddalonej komnaty doszedł odgłos uderzającego zegara. Nie było jeszcze zbyt późno, jeszcze parę kwadransów brakowało do północy.
— Spać mi się nie chce — szepnęła Ewa, — ciekawam bardzo dla czego spać mi się nie chce? Usypiam zwykle nad rankiem, wtedy gdy inni wstają doskonale wyspani... szczęśliwi!
Wzruszyła ramionami i ziewnęła. Poziewanie to połączone z brakiem chęci do snu, rozgniewało ją widać i zniecierpliwiło znowu. Splotła ręce i szepnęła jak pierwej: — Mój Boże! mój Boże! mój Boże!
Nagle jakby sobie o czemś przypomniała, podniosła się z fotelu, i żywszym już nieco krokiem przeszła do przyległego pokoju. Pokój do którego weszła był więcej kaplicą niż pokojem mieszkalnym; było tam wprawdzie nieco sprzętów do powszedniego użytku służących, ale w głębi znajdował się ołtarz urządzony całkiem po kościelnemu, z obrazem świętym i kilkoma stopniami, a po obu stronach jego stały bardzo piękne posągi wyobrażające apostołów czy męczenników. Przed obrazem paliła się na srebrnym zawieszona łańcuchu alabastrowa lampa; na stopniach leżała duża książka do nabożeństwa w aksamit oprawna, złotemi wyciskami i klamrami przyozdobiona. Kilka obrazów biblijnej treści wisiało na ścianach wyniosłych i poważną przyobleczonych barwą; bukiety i wieńce ze sztucznych kwiatów uplecione otaczały ołtarz, świetnością barw swych walcząc ze zmrokiem. Byłoto oratorjum, w którem od kilku może stuleci zwykły były modlić się panie Dolinieckiego zameczku. Ewa nie często tam wchodziła, ale wieczoru tego czuła ona więcej niż kiedy ciężar nieznośnego swego życia. Ogarniało ją zniecierpliwienie, zdawna niezwyczajne omdlałym jej uczuciom; paliła ją zazdrość poczuwana do wszystkiego i wszystkich; zdawało się jej nawet, że jakoby pragnienia jakieś i bunty głucho zawrzały w zesłabłej i niedołężnej jej piersi. Nieszczęśliwa ta istota pozbawiona jedynych stałych i bezzawodnych świateł życia, jakiemi są: miłość i praca, szukała w okół siebie czegokolwiek, coby wzmódz i utrwalić mogło tę niespodzianą błyskawicę, jaką uczuła w sobie, jaka na mgnienie oka ożywiła ciężką, pochłaniającą ją obumarłość. Próbowała czytania, rozmowy, źwierciadła, przysmaków; a gdy wszystko wzmagało tylko nudę jej i rozdraźnienie, udawała się do Boga z nieokreśloną nadzieją pociechy i uspokojenia.
Uklękła przy stopniach ołtarza, i otworzyła bogato oprawną księgę. Westchnęła i podniosła oczy na obraz; ale westchnienie jej słabe było i podobne zawsze do poziewania, z w źrenicach bladych i zgasłych najmniejsza nie roztlała iskierka. Zaczęła modlić się a raczej czytać z książki modlitwy. Daremnie przecież skupiała myśli i naprężała uczucia; pierwsze pozostały oporne i rozproszone, drugie chłodne i leniwe. Po kilkanaście razy zaczynała modlitwę, przerywała ją, i wracała do początku. Umysł jej nie wtórował słowom, które wymawiały usta, wyobraźnia milczała, serce pozostawało martwe. A jednak doświadczała ona niekiedy chwil gorącej ekstazy, odrywającej ją od ziemi i od niej samej, a mocą rozgorzałej fantazji, przedstawiającej oczom jej ducha światy jakieś nieznane, nadziemskie, upajające. Pamiętała ona o tem, i całą mocą na jaką zdobyć się mogła, przyzywała teraz ku sobie chwilę podobną. Pragnęła zatopić się w jakiemś ekstatycznem rozmyślaniu, oddać się pochłaniającej kontemplacji, doświadczyć jakiegoś odurzającego, gorączkowego zachwytu. Ale chwile takie nie przychodzą na zawołanie; źródło swe biorąc w imaginacji, kapryśne są i niestałe jak ona. Szczera miłość tylko i głęboka wiara zdolne rodzić co chwila nowe, nigdy nie wyczerpujące się uciechy ducha, a Ewa z natury swej i kierunku jaki wzięło jej życie moralne, nie mogła kochać i wierzyć.
W modlitwie jej, w podniesieniu jej oczów ku niebu lub obrazowi świętemu, sama tylko panowała wyobraźnia. Symbol ubrany w uploty barw i czarodziejstwa sztuki, owiany mgłą woni i tonami śpiewów, uderzał jej zmysły u przebijał się przez nie w tę dziedzinę umysłu, kędy samowładnie panuje imaginacja. Idea wielkiego, jedynego Boga, potężnego Stwórcy i ożywczego Ducha wszechrzeczy, nie mogła wniknąć w głębię jej istoty przez ciasne te otwory; miłość dla nauki naiwnej i prostej jak dziecię, ale mądrej jak filozofja wszystkich wieków i pokoleń, nie objęta rozumem, nie wniknęła w jej serce.
Ewa widziała symbol tylko, wierzyła w symbol, i zachwycała się symbolem. Tajemniczy urok symbolu wprawiał ją niekiedy w gorączkę i ekstazę, które jednak jak wszystko sztuczne i nie biorące źródła z samego dnia istoty ludzkiej, wyczerpały się w końcu.
Ewa klęcząca u stopni ołtarza z bogatą księgą w ręku, nie doświadczyła pożądanych uniesień. Symbole święte nie chciały tym razem służyć znudzonemu jej umysłowi, ani podsycać błędnego ogniska, który jak niewytłómaczony kaprys sfałszowanej ludzkiej natury, błysnął w ostygłem jej łonie aby wnet zgasnąć. Gruba księga z rąk jej wypadła, ona sama osunęła się na stopnie ołtarza blada i zimna jak marmur posągów, które wychylały z pośród zmroków mądre, pogodą wyniosłych duchów rozświecone oblicza.
Jęknęła i pochyliła na pierś głowę. — Nie mogę, — szepnęła, — nie mogę nawet modlić się! wszystko ostygło we mnie, omdlało, zamarło!
Załamała ręce i wpatrzyła się w rzeźbione twarze męczenników. Posępny wzrok jej, błądzący po szlachetnych rysach nad któremi unosiły się korony uwite z cierni, zdawał się pytać: „jakim sposobem wy, coście przenieśli najsroższe męczarnie, mogliście na świat patrzeć takiemi jasnemi, pogodnemi oczami? Z kąd wzięła się wyniosłość i gładkość czoła waszego? Kędy było źródło tego wytrwania, tej odwagi niezłomnej, tych uniesień ognistych, przez które ponieśliście śmierć chwalebną i zostaliście świętymi? I jam cierpiała, ale cierpienia moje zamiast płomieniem ożywczym, były dla mnie lodem, który ścina krew w żyłach; grobowym kamieniem przywalającym serce i tamującym jego bicia! I oto nie mogę teraz podnieść głosu do Boga, a w sobie, koło siebie, nad sobą nie czuję, nie słyszę, nie widzę nic... prócz pustki i próżni. Dla czegoście wy przez bole i męki stali się tak piękni, a ja tak brzydką? Z jakich uczuć utworzone w was było to cudowne naczynie, z którego wykwitła wasza mądrość, odwaga, świętość?” Pytała tak myślą, i gotowa była samym świętym niebieskim zazdrościć ich uczuć, ich życia, ich męczeństwa płodnego, wtedy gdy nędza w którą ona popadła była tak suchą jak grunt jałowy, tak niepłodną jak twarda, bezduszna opoka. Pytała i patrzyła w piękne, podniosłe oblicza posągów, ale nie zdolna była wyczytać z nich odpowiedzi, nie zdolna była usłyszeć niemej wymowy ich rysów, którą jej oni odpowiadali: „Miłość i wierność były źródłami mądrości naszej, odwagi, i świętości; pracowaliśmy w pocie czoła, kochaliśmy i pozostaliśmy wiernymi samym sobie. Dla tego oblicza nasze pośród męk nie utraciły pogody, a płomienie serc naszych nie zgasły w ciernistych objęciach bólów.
Ewa nie pojęła wyraźnie tej odpowiedzi, ale ją nieokreślenie uczuła. Zrozumiała że brakowało jej czucia, że nie umiejąc nigdy doskonale kochać i wiernie wytrwać, zmarniała śród cierpień, bo były one bezużyteczne, chorobliwe, fałszywe i leniwe jak całe jej życie.
Znękana sama sobą, zziębła, zrozpaczona tem że rozpaczać nawet nie mogła, zgięła się jak wiotka trzcina, aż czołem dotknęła stopni ołtarza. — Boże mój! zawołała, pozwól mi czuć, żyć, zmartwychwstać! — niech to będzie boleść najsroższa, żal bez granic, rozpacz bez miary, ale niech ja czuję, niech żyję!
Gdy Ewa w nawpół oświetlonem oratorjum przepędzała w ten sposób noc bezsenną i dręczącą, daleko z tamtąd, na górnem piętrze budowy był człowiek, który nie spał także.
Hr. Seweryn po odejściu Krystyny długo jeszcze oddawał się ulubionym swym pracom, a kiedy nakoniec powstał i zmęczonemi, zamglonemi oczami rozejrzał się wkoło, wzrok jego napotkał pogodne niebo zimowe, które zasiane gwiazdami i posrebrzone blaskiem księżyca, zaglądało do wielkich okien surowej i zatopionej w cieniu jego komnaty. Stanął u okna i patrzył chwilę na uśpioną ziemię, objętą milczeniem nocy i osłonioną białym, migocącym brylantowemi skrami kobiercem śniegu. Daremnie jednak tym razem natura, którą znał tak zbliska i tak bez granic kochał, stawiła mu przed oczy obraz pełen majestatycznej piękności i uroczystego spokoju; wzrok jego utkwiony w jednym punkcie mglił się uczuciem głębokiego smutku, zmarszczki przedwcześnie brużdżące wyniosłe jego czoło, zagłębiły się pod wpływem myśli, które zadumane stały nad grobem pogrzebanego jakiegoś uczucia, i zdziwione zapytywały serca i losów, dla czego podniosła się mogiła tam, kędy powinny były zakwitnąć życie, miłość, szczęście?
Okno przy którem stał hrabia, umieszczone w części muru tworzącej wypukłe zaokrąglenie baszty, pozwalało ogarnąć okiem tę część budowy, w której znajdowały się okna pokojów Ewy. Spojrzenie hrabiego wypadkiem upadło na blado-różowe światła, dwiema strugami wydzierające się na zewnątrz przez kryształowe szyby i przezroczyste osłony. Dojrzał je i nie mógł już oderwać od nich wzroku. Patrzył na te okna, a łagodne oświecające blaski wydały mu się żałobnemi ogniami, płonącemi nad grobem. Byłto grób w który położyła się jedyna miłość, jaką w życiu swem złożył u stóp kobiety, jedyne pragnienie osobistego szczęścia jakiemu się poddał. Czystych i surowych obyczajów, poważnych nawyknień umysłu, żyjący bardziej w świecie wiedzy i oderwanych pojęć, niż ziemskich, życiowych doświadczeń, nie znał on tych przelotnych uczuć i łatwych rozkoszy, które innym ludziom długo a niekiedy i przez życie całe, starczą za miłość wielką, doskonałą, ale jedyną. Miłość taka zrodziła się w nim dla Ewy; ale zabita tem niezbłaganem prawem, które roztrąca żywioły nie jednakiej natury, i niepodobieństwom zabrania łączyć się w trwały węzeł, miłość ta stopiła się w ogniach zawodów i rozczarowań, pozostawiając po sobie w sercu szlachetnego człowieka ból milczący, dumny, cichy lecz ciągły, ciężki, dojmujący. Hrabia, patrząc teraz na blado-różowe okna Ewy, przebiegał w myśli całe dzieje wspólnego z nią życia. Mogłoż zresztą życie to nazwać się wspólnem? skoro ani przez dzień jeden nie dzielili oni ze sobą tego, co stanowiło najgłębszą treść ich istot? On ufny z natury, oczarowany zewnętrznemi jej powabami, rozkochany nietylko może w niej, ale w idei wdzięku, słodyczy, tkliwości niewieściej, których ona wydawała się mu żyjącem wcieleniem, łudził się chwilę i nie dostrzegał, że w sercu kobiety żyło coś, co ona ukryć przed nim usiłowała; żyły jakieś żale, wyrzuty, wstydy, — cała słowem przeszłość stargana własną jej ręką, i teraźniejszość przez nią samą zamieniona w jedno kłamstwo. Uczony marzyciel nie dostrzegł zrazu tej twardej obok niego istniejącej rzeczywistości; jedno słowo Ewy, jeden jej uśmiech starczył mu za najuroczystszą przysięgę i najpewniejszą rękojmię wzajemnej jej miłości. Ale serce jego, pomimo właściwej mu naiwnej wiary, zbyt było nawykłem do odczuwania serc innych; umysł, pomimo częstych roztargnień i zapatrywań się w odległe światy, zbyt bystro umiał patrzeć, gdy raz zwrócił się ku otaczającym przedmiotom, aby złudzenie to długo trwać mogło. Dostrzegł wszystko, zrozumiał że oszukanym został.
On, oszukanym! On, dla którego prawda była klejnotem, poszukiwanym w labiryntach wiedzy i toniach własnych myśli, najwyższym ideałem życia, religją serca i rozumu!
Odtąd pomiędzy nim a Ewą wszystko było skończone. Nie mogąc szanować kobiety, człowiek ten nie mógł jej kochać, ale litował się nad nią, bolał nad upadkiem natury ludzkiej jaki w niej widział, i usiłował podnieść ją, wzmocnić, uszlachetnić. Nie mogąc już w niej widzieć kochanki i żony, pragnął uczynić ją towarzyszką swą i przyjaciołką, napełnić jej życie szlachetnemi pracami i myślami, oderwać ją od przeszłości, która ją brudziła, a utworzyć przyszłość jeśli już nie szczęśliwą, to przynajmniej spokojną, rozumną i pożyteczną dla niej i dla innych. Ale dzieło udoskonalenia, tak jak każde dobre dzieło ludzkie, możebnem bywa wtedy tylko, gdy powstaje z miłości, z niej czerpie siły i wytrwanie. Grunt serca ludzkiego wtedy tylko wydać może owoce dobre i piękne, gdy jest zapłodnionym miłością. Hrabia nie kochał już Ewy, ale kochał dobro i prawdę, które pragnął zaszczepić w niej, a może niejako wskrzesić tylko. Ale ona nie kochała ani jego ani tych idei, które on wskazywał jej za słońca przewodnie, wzmacniające i pocieszające. Słaba natura jej znalazła w sobie siłę odporu, aby znużyć wszelkie usiłowania, zniweczyć wszelkie nadzieje odmiany. Miękka i rozpieszczona, z niechęcią i obawą odwracała się od rzeczy surowych i poważnych; uciekała do błyskotliwych rozrywek, drobnostkowych zajęć, najwyszukańszego zbytku, a jednak wszystko to wystarczyć jej nie mogło. Zepsuta, sfałszowana ta istota nie posiadała jednej ujemnej namiętności, która częstokroć zapełnia całe życie, pociesza i zaspakaja podobne kobiety; nie posiadała namiętności dla oklasków i hołdów.
Próbowała bawić się strojami i balami, lecz po roku rzuciła je zmęczona, zniechęcona, chora. Jakkolwiek słabe były, i prowadzonem od dzieciństwa sztucznem życiem przygłuszone te dobre instynkta, jakie nosiła w sobie, nie milkły one w niej całkiem nigdy, dokładając udręczenia wstydu i wyrzutów do dręczącej ją nudy. Aż stopniowo popadła w tę apatję bezwładną, w tę obumarłość ducha tem sroższą, że połączoną z niezmierną chorobliwą draźliwością fizyczną. Byłoto owo smutne znihilizowanie duszy człowieczej, ta kara najokrutniejsza, prędzej lub później dotykająca tych, którym błędny kierunek życia wrzuci serca, głowy i ręce w bezzaradną, próżniaczą bezczynność. Upływały lata, a w Dolinieckim zamku dwoje ludzi żyło pod jednym dachem, nie widując się z sobą prawie, nie mając ani jednej wspólnej myśli, któraby ich wiązała.
Przed laty była chwila, w której hrabia uczuł gwałtowny, nieposkromiony ból, na widok nieszczęścia, które jego, namiętnego miłośnika dobra, wskazywało na wieczne, codzienne, cochwilne przypatrywanie się złemu; które wydzierało mu nie tylko domowe szczęście zgodne z naturą jego bo ciche i serdeczne, ale nawet nadzieję drogą każdemu pragnącemu rozszerzyć koło miłości swych i obowiązków — nadzieję ojcowstwa. Niechciał mieć dzieci, którychby Ewa była matką; byłyby to bowiem dzieci fałszu, zrodzone na świat z fatalnym zadatkiem obojętności ojca dla matki, win matki przeciwko ojcu — a on myślał, że tylko harmonja zrodzić może harmonję, prawda prawdę. Dziwnem przecież zrządzeniem losu w najcięższej tej chwili, gdy cała dusza jego łamała się z pochłaniającą ją boleścią, dziecię Ewy, dziecię jej właśnie przybiegło mu z pomocą. Lubił dzieci jak lubił wszystko co było czyste, niewinne, jasne, i chętnie rozciągał nad niemi swą opiekę, jak nad wszystkiem co potrzebowało jego pomocy. Dziecię to było blisko niego, żyło z nim w jednych ścianach, serce miało gorące i czułe, umysł bystry i pojętny, piękność zewnętrzną zachwycającą; ale bez niego, łatwoby mogło ukształtować się według kalekiego wzoru swej matki. Dziecię to żyło samo jedno, otoczone najemnemi oczami i rękami; on także był samotnikiem, za jedynych towarzyszy długich dni i bezsennych swych nocy mając księgi swe i myśli, słońca niebieskie których badał bieg i obroty, i malowane oblicze swej matki, ukochane lecz nieme. Ileż nici, pociągów, ileż punktów zetknięcia istnieć musiało pomiędzy dwojgiem tych istot ludzkich, z których jedno potrzebowało opieki i kierunku aby nie stać się kalekiem i nieszczęśliwem, drugie pragnęło kochać i dobrze czynić, aby znaleźć pociechę i zapomnienie!
Krystyna stała się uczennicą ojczyma swego, córką jego serca i myśli, potem przyjaciołką czułą i rozumną, towarzyszką miłą i czynną pomocnicą. W przejrzystem jak kryształ a ognistem sercu dziewczęcia, zrodziła się wielka miłość dla człowieka, który stał się ojcem jej i nauczycielem; zbudziły się w niem wszystkie piękne i szlachetne miłości, jakie napełniały pierś jego, i za główną osnowę służyły jego życiu. Zapał do prozelityzmu jaki stanowił jeden z najwybitniejszych rysów charakteru hrabiego, i którym powodowany, gotów był zawsze pogrążyć się choćby w kałuży, aby wydźwignąć zapadłego w nią brata, dotknąć się własną dłonią trędowatej choćby twarzy, aby obmyć plamy szpecące drogie dlań ciało bliźniego, — ten zapał ku sprowadzaniu coraz nowych hołdowników do stóp świętych dla niego ołtarzy, nie mógł znaleźć dla siebie płodniejszego pola. Optymista często i marzyciel w poglądach swych na ludzi tym razem trafił na grunt zawierający w swem łonie obfitą żyłę złota i pokład djamentów. Piękną duszę wprowadził na piękne drogi; potem wzbijała się już ona o własnych siłach w słoneczne wysokości, kędy płonęła cała w ukochaniu wszystkiego co było pięknością, wielkością, ideałem. Miłość ta tem ognistszą i wyłączniejszą była w młodej dziewczynie, że uczucia jej nie rozdrabiały się na maluczkie kaprysy i upodobania, że rozumiała dobrze to co kochała, że serce jej z natury namiętnem było i skłonnem do miłości bez granic, że nakoniec posiadała ona w osobie swej matki ciągle stojący przed jej oczami obraz moralnych wykrzywień, obraz upadku natury ludzkiej, o którego przyczynach i źródłach w zupełności niewiedziała, ale który tem większą nienawiść budził w niej ku złemu, że ofiara która mu ulegała była jej drogą.
Hrabia zamyślonemi oczami patrząc na oświecone śród nocy okna pokojów Ewy, myślał o tych dwóch kobietach, z których jedna stała mu się źródłem wysokich uciech, światłem i błogosławieństwem dni jego samotnych, a druga wniosła mu w życie żywioł zawodu, rozczarowania, i smutne może godziny tęsknoty, jaką poczuwać musi każde serce, gdy szlachetnym i prawym żądaniom jego nie stanie się zadość.
Nie był znękanym, ani zniechęconym, nie czuł zwątpień ani goryczy, ale spadła nań chwila ciężkiego smutku. Oderwał oczy od tych blasków tak sztucznych, słabych i nikłych, jak była natura kobiety której oświecały mieszkanie, i skierował je tam, kędy nad uśpioną ziemią podnosiło się niebo srebrne, przezroczyste, wysokie, rozpalone mirjadem świateł wiekuistych, potężnych jak Moc która je stworzyła. Myśl jego wraz ze wzrokiem popłynęła w górę. Okiem mędrca i poety zmierzył te świetne szeregi stróżujące w krainach nieskończoności, i odnalazł pomiędzy niemi nie jedno słońce, nie jednę gwiazdę, której znał imię, której dróg i natury uczył się w długich godzinach mozolnej pracy umysłu i wielkich zachwytów serca. Od trosk osobistych, od fałszu jaki rozbrzmiał we własnem jego życiu, oderwała go nieśmiertelna pogoda panująca w królestwie natury, niezachwiana harmonja, której akordy wyraźnie pochwytywało ucho jego, przywykłe do wsłuchiwania się w niepojętą dla innych mowę przedwiecznych praw rządzących wszechświatem. Im dłużej patrzył, im dłużej czytał z wielkiej karty gwiaździstego nieba, tem jaśniejszem stawało się czoło jego, tem piękniejszemi blaskami gorzały źrenice otrząśniete z cieniów troski i smutki, jakie zaćmiły je na chwilę.
Zwrócił się ku komnacie swojej, i potoczył po niej jasnym już wzrokiem. Tu były prace jego, myśli i czyny; tu przelane na papier wyniki długich badań i mozolnych dociekań się jego, oczekiwały pory w której wyjdą na świat, aby siać pomiędzy ludźmi wiedzę o rzeczach pięknych i prawdziwych; ztąd od lat wielu mnóstwo cierpiących i znękanych odchodziło z ukojeniem w duszy, nadzieją w sercu i światłem w umyśle; tu nakoniec rozlewało się dziewicze tchnienie tej pięknej, kochającej, rozumnej istoty, która żyjąc u boku jego, była rozkoszą jego oczu, pociechą jego serca, arcydziełem jego życia.
I pomimo ciężkiego zawodu jaki rozbił w perzynę szlachetne marzenia całej jego młodości, pomimo cichego smutku, który spoczywał na dnie jego piersi, i wraz z nią chyba położyć się mógł w mogiłę, pomimo głuchej ciszy jaka panowała w koło niego, nieprzerwana żadnem biciem kochającego, blizkiego serca, — uczciwy i pracowity człowiek ten uczuł się tak szczęśliwym, że w całej istocie jego zabrzmiał nanowo hymn nieskończonej wdzięczności za wszystkie skarby i dostojeństwa, jakie dostały mu się w udziale.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.