<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Nikt mnie nie zna
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

SCENA I.
Klara, Czesław, Marta.
(Marta stoi i trzyma surdut, laskę i kapelusz).
Czesław.

Kochasz męża, to dobrze, bardzo sprawiedliwie,
Bronić nie chcę, nie myślę; lecz nad tém się dziwię,
Że znosisz samochcący dziwactwa szalone,
Któremi zawsze krzywdzi i siebie i żonę.

Klara.

Ależ dobry mój bracie, krzywdzić mnie nie mogą,
Gdy mi dowodzą razem, jak mu jestem drogą.

Czesław.

Piękny dowód miłości, nieufność bez miary!
Marek, choć sam uczciwy, w nikim nie ma wiary:
Myśli że on jedynie wszystko w karbach trzyma,
Że wszystko w niwecz idzie gdy go w domu niema.

Że już od sług, przyjaciół, od ciebie zdradzony,
Że handel jego upadł, majątek strwoniony.
Dla tego z swych podróży nigdy nie powróci,
Aż cię wprzódy swem śledztwem znudzi i zasmuci;
I wytarte szpiegostwa przywdziewając stroje,
Coraz innym oznacza niebytności swoje.

Klara.

Prawda, lecz czyż nielepiej, gdy się zdrady boi,
Że zamiast utajenia — bojaźń zaspokoi?

Czesław.

Nie, nie, to ustać musi; moje z nim poznanie
Dla ciebie i dla niego korzystném zostanie.
Bo cóż może wyrównać przyjemnej godzinie,
Gdy się z długiej podróży zbliżamy rodzinie.
Z każdym obrotem koła niecierpliwość rośnie,
Dreszcz nas przebiega, serce uderza radośnie,
Ledwie zoczne przedmioty wzrok łatwo poznaje,
A cóż, gdy się już w kole ukochanych staje?
Ten pierwszy luby zamęt, wzajemne witanie,
Łzy, śmiech, bez odpowiedzi tysiączne pytanie,
Gwar, krzyk, hałas, psów nawet z wrzaskiem skoków krocie,
Wszystko, wszystko rozkoszą przy szczęsnym powrocie.

Klara.

Ach, któż więcej nademnie zdolny ją ocenić!
Lecz jak Marka przekonać? jak przez żart odmienić?

Czesław.

Śmieszność śmieszności biczem; jej szczypiąca chłosta
Częstokroć tam poradzi, gdzie rozum nie sprosta.

Klara.

Lecz Marka podejrzliwość...

Czesław.

W śmieszność już przechodzi;
Tej samej zatém broni użyć nam się godzi.

Klara.

Byle gorzej nie zranić.

Czesław.

Jest! znowu wahanie,
A tu stałości właśnie potrzeba w mym planie.

Klara.

Już, już będę posłuszną.

Czesław.

Jak długo?

Klara.

Dzień cały.

Czesław.

Przyrzekasz mi?

Klara.

Przyrzekam.

Czesław (śmiejąc się).

Drżyj Marku zuchwały!
Ale wkrótce przyjedzie, tylko co niewidać;
Idź, wypraw dzieci z domu, mogłyby nas wydać,
Sama zaś bądź ostrożną i miej ufność we mnie.

Klara.

Oby tylko to wszystko nie było daremnie!
(odchodzi)




SCENA II.
Czesław, Marta.
Czesław.

No, teraz w pana Marka przemienić się muszę.

(wdziewa obszerny surdut i krymkę czerwoną — bierze kapelusz i laskę)

To zwykły ubiór?

Marta (śmiejąc się).

Tak jest. Ach, na moję duszę!
Jak gdybym go widziała! on pozna sam siebie...
A gdy pan zechcesz całkiem udać go w potrzebie,
Niech pan krzyczy gadając, zrzędzi, gdéra, łaje,
Rękoma wciąż rozprawia, a nigdy nie staje.

Czesław.

Dobrze, dobrze. — A ty idź i nakaż surowo,
Aby nikt mi nie chybił i na jedno słowo:
Jestem dziś Marek Zięba i pan tego domu,
On zaś ma być najściślej nieznany nikomu.

Marta.

Mówiłam i powtórzę. Ale proszę pana,
Mój Kasper także wraca?

Czesław.

Ach moja kochana,
Nie wiem. Ledwiem zasłyszał jaki spisek nowy,
Spotkawszy się, dwie mądre ułożyły głowy,
Raczej, jak Marka naglił do nazwiska zmiany
Jakiś pan Rembosz, panicz wcale podejrzany,

Zaraz nocąm wyjechał by tu stanąć wprzódy.
Ale prawda — był jakiś służący — tak... młody,
Niezgrabny.

Marta.

To on!

Czesław.

Zawsze coś zrzuci, wyleje.

Marta.

To on!

Czesław.

Wszystkich roztrąca.

Marta.

To on!

Czesław.

Wciąż się śmieje.

Marta.

Ach to on!

Czesław.

Twarz rumiana, nieco głupkowata.

Marta.

O, mój mąż! niezawodnie.

Czesław.

Znalazła się strata.

Marta.

Już co głupi to głupi, lecz bardzo poczciwy.

Czesław.

To nie głupi — zły człowiek, to głupiec prawdziwy.

Marta (biegnąc do okna).

Cóż to za hałas? — Nasz pan! — Od razum poznała.

Czesław (odciągając ją od okna).

Chodź,..

Marta.

W mundurze!

Czesław.

Chodź...

Marta.

Kasper!...

Czesław (wyprowadzając ją za rękę).

Ach, będziesz go miała.
(odchodzą).





SCENA III.
Marek, Kasper.
(Marek w mundurze zbyt przestronnym, czarna peruka i duże wąsy, Kasper także w peruce z wąsami, zawsze tuż koło pana stoi, nastawia ucha gdy ten mówi i często się śmieje hi hi hi.)
Marek.

Kasprze! — Ja dobrze robię?

Kasper.

Panie! doskonale.

Marek.

Jesteśmy w domu własnym.

Kasper.

Własnym.

Marek (palec na ustach).

Ale!

Kasper (podobnież).

Ale!

Marek.

Sza!

Kasper.

Sza!

Marek.

Nikt tego wiedzieć nie będzie.

Kasper.

Broń Boże!

Marek.

Nikt z domowych nie poznał.

Kasper.

I poznać nie może.

Marek.

I żona mnie nie pozna.

Kasper.

Gdzie tam jej pan w głowie!
(śmieje się)

Marek.

Głupiś! (Kasper się kłania)
W jej głowie jestem — lecz jak się niedowie,
To i wiedzieć nie będzie...

Kasper.

Że to pan w mundurze....
Jak i Bartosz — nie poznać pana temu rurze!
Oczy wytrzeszczał, (śmieje się) śmiał się i wejścia nam bronił. (śmieje się)
A pan jak go pchnie! gdzieś w brzuch, (śmieje się) aż się nam pokłonił.

Marek.

Godny oficer.

Kasper.

Bartosz?

Marek.

Głupiś!

Kasper.

Wiem, wiem panie:
Ten co z nami nocował.

Marek.

Jużci — jego zdanie
Wiele mnie oświeciło; jego mądra rada
Ułożyła plan cały.

Kasper.

Hm! rozum nielada!

Marek.

Widział, żem spokojny jak każdy mąż bywa,
Któremu już za domem drugi rok upływa,
A w domu młoda żona na boskiej opiece.

Kasper.

Jak moja Marta, prawda?

Marek.

I choć jak ptak lecę,
By zawsze wpaść znienacka, wszystko nic nie znaczy,
Bo zawsze zły duch jakiś usłyszy, zobaczy;
A jeżeli zajadę skrycie do sąsiada,
Ktoś, gdzieś, jakoś, przed żoną zawsze się wygada.
Raz byłem i śmierć własną ogłosił listami,
Alem w łeb dostał guza słuchając pod drzwiami:
Drzwi pękły, pies zaszczekał, żona nie czytała
I tak spełzła do razu tajemnica cała.
Teraz za tym powrotem konceptu nie stało,
Jakby zręcznie wyśledzić co się w domu działo,
Aż mnie ów godny człowiek swoją radą wspiera:
Daje swój własny pasport w swój mundur ubiera,
I ze mnie Marka Zięby, kupca....

Kasper.

Takie licho!
(śmieje się)

Marek.

Kasprze, kiedy pan gada, należy być cicho. —
Jadę, wjeżdżam do miasta, u rogatki staję,
Jako Jan Rembosz, były rotmistrz, podpis daję,
Jan Rembosz pisze strażnik co mnie zna oddawna.

Kasper.

Ten, ten z nosem na bakier?... (śmiejąc się)

Marek.

I co rzecz zabawna,
Żołnierz przede mną: traf! traf!

Kasper (śmieje się).

Jak przed jenerałem.

Co tu śmiechu, gwałt! (śmieje się)

Marek.

Słowem, tyle dokazałem,
Że nikt mnie nie zna w mieście, nikt mnie nie zna w domu....
Ale słuchajno Kasprze: jak ty powiesz komu!

Kasper.

O! czy ja lada głupiec?

Marek.

Może tylko żonie?

Kasper.

A fe!

Marek.

Któż jestem!

Kasper.

Marek Zięba.

Marek.

Kto, gawronie?

Kasper.

Nie... Rembosz, Marek Rembosz.

Marek (biorąc go za ucho).

Marek?

Kasper.

Jan, Jan, panie.

Marek.

Proszę cię więc, pamiętaj.

Kasper (macając się za ucho).

Już, już tak się stanie
Jak pańska prośba każe.

Marek.

Żeby cię kto dręczył,
Prośbą, groźbą, kułakiem, żeby i umęczył,
Żebym ja sam rozkazał, chciał nawet przymusić:
Nie powiesz kto ja jestem?

Kasper.

Wolę się zakrztusić,
Wolę się...

Marek.

Koniec końców, nie gadając wiele,
Jak powiesz żem ja jest ja, to ja ci w łeb strzelę.

Kasper.

A ja, ja?

Marek.

Jakto jaja?

Kasper.

Co teżto pan plecie!

Marek (w złości).

Pletę, pletę?

Kasper.

A jużci.

Marek.

Chcesz ty wziąść po grzbiecie?

Kasper.

Nie chcę.

Marek.

Cóż chcesz?

Kasper.

Ja, czy ja, czy nie ja?

Marek.

Źle w głowie!
Będziesz sługą rotmistrza. Jak się tamten zowie?

Kasper.

Kasper także, jak i ja. Może jaki krewny.

Marek.

Nazwij się zatem Kasprem; będę nawet pewny
Że myłki....

Kasper.

Cóżbo pan drwi! Czy rozum straciłem!
Jak tylko zapamiętam, to już Kasprem byłem.
Nacóż mam się nazywać?

Marek.

Gadaj tu rozumnie,
A głupi głupim. (Kasper kłania się)
Kasprem jesteś, Kasprem u mnie,
Ale nie tamtym Kasprem, co się Kasprem zowie.

Kasper.

Już, już wiem to, wiem — mądrej głowie dość na słowie.

Marek.

Słuchaj: czy wszystko dobrze? (obracając się przed nim)
Mina? — co? — wojskowa? —

Kasper.

Jak Holofernes jaki!

Marek.

Wzrok?

Kasper.

Jak dzika!

Marek.

Mowa?

Kasper.

Jak grzmoty! aż strach.

Marek.

Wąsy?

Kasper.

Jak pańskie rodzone!

Marek.

Peruka?

Kasper.

Jak przykuta!

Marek.

Teraz moję żonę
Wyprobuję dokładnie; ale biada! biada!





SCENA IV.
Marek, Kasper, Marta.
Kasper (ciągnąc za połę Marka).

Pst! — panie! — Marta.

Marek (do Marty)

Panno....

Kasper (na stronie do Marka).

Panno! co pan gada?
To moja żona.

Marek.

Cicho!

Kasper (jak wprzódy).

Muszę przecie wiedziéć.

Marek (do ucha Kasprowi)

Cicho, bo jak cię trzasnę!.. (do Marty) Pani chciéj powiedzieć,
Że rotmistrz Rembosz tu jest, i prosi na chwilę.

Marta (wstrzymując się od śmiechu).

Rembosz? — Rotmistrz?

Marek.

Tak.

Marta.

A ten?

Marek.

Luzak.

Marta.

Tylko tyle!
(śmiejąc się odchodzi).





SCENA V.
Marek, Kasper.
Kasper (zadziwiony)

Śmieje się.

Marek.

Smieje.

Kasper.

Ale z czego?

Marek.

Z ciebie może.

Kasper.

Kiedy nie wie żem ja mąż? (po krótkiém namyśleniu).
A ja się założę,
Żem jej wpadł w oko; otóż z podróż zysk w tej dobie:
Człowiek własną małżonkę zbałamuci sobie!

Marek.

Co to za rozkosz, Kasprze, jak diabeł kulawy....

Kasper.

Kulawy? (śmieje się).

Marek.

W domu własnym widzieć wszelkie sprawy.





SCENA VI.
Klara, Marek, Kasper.
Kasper (ciągnąc za połę).

Pst! panie! pani.

Marek.

Cicho!

Klara.

Pan rotmistrz, jak wnoszę,

(Kasper śmieje się pomimo znaków swego pana)

Chce mówić z moim mężem. (Kasper śmieje się)

Marek (cicho do Kaspra wykręcając mu rękę).

Kasprze, póki proszę.

(do Klary)

Tak, z mężem.

Klara.

Niech pan siada.

(siadają, Kasper siada za krzesłem Marka)

Męża w domu niema.

Marek.

Wiem.

Klara.

Ale wkrótce będzie.

Kasper (niemogąc dłużej wytrzymać, parska śmiechem).

Kaduk tu wytrzyma.

Marek (do Klary)

Za pozwoleniem.

(wstaje, bierze Kaspra za kołnierz i za drzwi wyprowadza)
Kasper wkrótce wraca cicho i staje za krzesłem, zatykając sobie gębę, aby się nie śmiał (siadając).

Słucham.

Klara.

Mój mąż...

Marek (do siebie).

Hultaj!

Klara.

Pewnie...

Marek (do siebie).

Czekaj!

Klara.

Panu...

Marek (do siebie).

Za twój śmiech zapłaczesz mi rzewnie.

Klara.

Jest znany?

Marek.

Pan Zięba?

Klara.

Tak.

Marek.

Od kolebki prawie;
Dla tego w jego domu czas jakiś zabawię...
Jeśli pani pozwolisz?

Klara.

Bądź pan jak u siebie.

(Kasper obiema rękami gębę sobie zatyka).
Marek.

Zaczekam tu dni parę.

Klara.

I tydzień w potrzebie.

Marek.

Mam w sądzie ważną sprawę a nie znam nikogo,
Rady więc pana Zięby wiele mi pomogą.

(po krótkiém milczeniu)

Dobry to człowiek!

Klara.

Mój mąż?

Marek.

Co, niedobry może?

Klara.

O, i owszem, i owszem, sto razy powtórzę.

Marek.

Kochasz go zatém?.. Pani... żyjesz z nim szczęśliwie?

Klara.

I nad tém zapytaniem niemało się dziwię:
Grzeczności i rozsądku niewiele dowodzi,
Kto wstępnym prawie bojem w cudze sprawy wchodzi.
Jednak nie mam potrzeby postępować skrycie;
Tak jest, mój mąż stara się upiększyć mi życie.
Zbyt pewny że w małżeństwie miłość bez ufności
Jest tylko źródłem trwogi, niesnasek, zazdrości,
Na zobopólnej wierze, tej stałej zasadzie,
Pokój domu i szczęście nas obojga kładzie.
I słusznie, bo któż może taką miłość cenić,
Której strzeżeniem tylko wzbrania się odmienić?

Któż zwać jaką osobą przyjacielem może,
Gdy się lęka jej zdrady w każdej życia porze?
Mój mąż nie szuka chluby w tym przykrym sposobie,
Co każdy dobry skutek przypisuje sobie.
Bo cóż boleśniejszego może być dla żony,
Jak słyszeć, że jej cnota, honor nieskażony,
Dobroć, cierpliwość nawet, co tyle zwycięża,
Są tylko dziełem często najgłupszego męża?
Do własnej więc wartości żona nie ma prawa:
(ironicznie) Gdyby nie mąż, jej działem byłaby niesława.

Marek.

Łatwo obojętnemu rozprawiać w tej mierze,
Ale to strzeżonego, mówią, Pan Bóg strzeże.

Klara.

Ach, potrafi oszukać, kto oszukać żąda;
A zwykle mało widzi, kto we wszystko wgląda.

Marek.

Ale mniej jeszcze widzi, kto oczy zamyka.

Klara.

Tych dwóch ostateczności pan Zięba unika.

(Kasper wstrzymuje się od śmiechu)
Marek.

Pan Zięba ma więc rozum?

Klara.

I rzadkie przymioty:
Dzieli ze mną jak radość, tak równie zgryzoty,
Ale nie są mi znane te kwaśne humory,
Te dąsy mężów, gorsze niż najżwawsze spory,
Które chcąc przerwać, trzeba wprzód myśleć godzinę,
Nim się trafem nareszcie odgadnie przyczynę.

I często się wydarza, że za głupstwo sługi,
Za to że jeden zbłądził, albo spił się drugi,
Za to nawet że słota i snopki zmoczone,
Mąż nie mając na kogo, dąsa się na żonę.
Ale i zrzędność także równie przykra wada;
Mój mąż nigdy nie zrzędzi.

(Kasper parska śmiechem w ucho swemu panu)
Kasper (śmiejąc się).

Co też pani gada!...

Marek (zrywając się).

Precz łotrze!

Kasper.

Ani pisnę.

Marek (chwytając go za kołnierz).

Precz!

Kasper (chcąc się wyrwać).

Już się nie śmieję.





SCENA VII.
Klara, Marek, Kasper, Czesław.
(Marek trzymając Kaspra za kołnierz, zostaje w tej pozycyi — trochę przy stronie. Obydwa nie spuszczają oka z Czesława, który nie widząc ich niby i do Klary wciąż mówiąc, po przed nich chodzi).
Czesław.

A niech też kaci porwą! co się tutaj dzieje!

Człowiek z domu, szkoda w dom.

(rzucając kapelusz o stół)

Wszystko przewrócone!
Nigdzie rządu i ładu, każdy w swoję stronę,
A żeby jedna dobra dusza się ocknęła,
Tu, ówdzie jakoś przecie czasami wglądnęła!
Gdzie tylko sam nie zajrzysz, tam się diabeł gnieździ!

Marek (puszczając kołnierz).

Już i po całym domu, jak uważam, jeździ.

Czesław.

Dozorca chrapie w cieniu, słoneczko go razi;
Cieśla ciupie jak przez sen, stolarz jak ćma łazi;
Pan mularz gdzieś na szynku półgarncówkę doi,
A stajnia dotąd jeszcze nieskończona stoi.
I tę ścianę miał wybić, powygładzać wszędzie:
Karnawał dalej przyjdzie, a sali nie będzie.

Marek (nie spuszczając oka z Czesława).
(na stronie mówi z Kasprem aż do końca sceny)

Kasprze, co to jest?

Kasper.

Surdut pański.

Marek (coraz trwożliwiej).

Kasprze.

Kasper.

Panie?

Marek.

Co to jest?

Kasper.

Krymka pańska.

Czesław.

Czy boskie skaranie!
Nikt nigdy nie zrozumie, choć powiem wyraźnie:
Kazałem sad tam wyciąć, gdzie mają być łaźnie,
A oni w prawo, w lewo cięli dla uciechy,
Tak że zostały tylko płonki i orzechy.

Kasper (ciągnąc za połę).

Panie, to pańska laska, znam ja ją niemało.

Marek.

Kasprze.

Kasper.

Hę?

Marek.

Kasprze.

Kasper.

Panie?

Marek.

Co się tutaj stało?
Mnie coś mdło koło serca.

Kasper.

Głowę panu ścisnę.

Marek.

Głupiś! (Kasper śmieje się) Nie śmiej się.

Kasper.

Dobrze.

Marek.

Cicho!

Kasper.

Ani pisnę.

Czesław.

Wczoraj przecie przedałem folwark za mogiłą.

Marek.

Ach!

(wsparty na Kasprze zostaje w osłupieniu aż do końca sceny)
Czesław.

Wprawdzie za pół darmo, lecz cóż robić było?
Raz się przecie przeklęte długi zaspokoi;
Chodźmy wszystko obliczyć, a czy się co skroi!

Klara.

Lepiej byłoby może...

Czesław.

Może czy nie może,
Stało się co się stało. — Diabeł nie pomoże!

(odchodzą do pokoju po prawej stronie)




SCENA VIII.
Marek, Kasper.
Marek (po długiém milczeniu).

Ha! słyszałeś?

Kasper.

Słyszałem.

Marek.

Widziałeś?

Kasper.

Widziałem.

Marek.

Zatém folwark?...

Kasper.

Sprzedany.

Marek.

I ja, ja milczałem!
Mogłem słuchać wszystkiego i dotąd tu stoję!
Stajnia, sala, sad, folwark... jeszcze żonę moję...

(chce drzwi otworzyć)

Zamknięto. (puka) Hej! Mospanie! do diabła, Mospanie!
Nie słyszy. (ironicznie) Ogłuchł biedny. (puka) Daremne pukanie,
Na co ma słyszeć? albo mu źle!... (puka z największą złością)
Hej! do kata!
Ale cicho, czas zawsze ułowić prałata;
A jeszcze czego więcej dowiemy się może.

(Kasper, który stał zamyślony, zaczyna śmiać się nagle)

A to co?

Kasper (śmiejąc się).

Ale... proszę... bo to... o mój Boże!...
Kubek w kubek pan a pan ten Jegomość nowy:
Tak chodzi, zrzędzi, łaje i grzmocić gotowy.

Marek (chwytając za piersi).

Śmiejesz się?

Kasper.

Ani pisnę. — Jednak powiem szczerze,
Że który z panów mój pan, sam sobie nie wierzę,
I nie przysiągłbym teraz za nic na tym świecie.

Marek.

Wiem ja, wiem jakiś mądry, poznasz ty mnie przecie.

Kasper.

Lecz pan nie wie, iż tego co się wyrzekł siebie,
Każdy kto chce, figurę może wziąść w potrzebie.

Marek.

O... o... o... co za żarty!

Kasper.

Czas na żarty właśnie!

Marek.

Skądże ty to wiesz? gadaj (z przymuszonym śmiechem)
Ale to są baśnie.

Kasper.

Mnie jeden kuchta w Gdańsku, człowiek godzien wiary,
Klął się, że mu powiadał jeden mularz stary...





SCENA IX.
Marek, Kasper, Łapka.
Łapka (powoli się wsuwając).

Nóżki pańskie całuję, sługa uniżony.
Przecie też pan zawitał, zawitał w te strony;
Nie mam szczęścia być znany, ja to wiem, ja to wiem.
Mój braciszek, to ale.

Marek.

Kto? — Jak?

Łapka.

Zaraz powiem.
Wszak Jegomość pan Rembosz ze mną mówić raczy?

Marek.

Hm? — A, tak.

Łapka.

Jan?

Marek.

Hm? — A, Jan.

Łapka.

Rotmistrz?

Marek.

Nieinaczej.

Łapka.

Mam tu jego rewersik, rewersik maleńki.

Marek.

Mój? Czyś Waćpan szalony?

Łapka (odsuwając się pokazuje).

Podpis jego ręki.
W Poznaniu mój braciszek, pan Łapka Gerwazy,
Dał panu po sto czątych...

Marek.

Sto czątych!

Łapka.

Trzy razy.

Marek.

Trzy razy! mnie?

Łapka.

A zatém rzecz jasna i czysta,
Że zapłacisz łaskawie dukacików trzysta..

Marek.

Ja, ja?

Łapka.

Pan, pan.

Marek.

A! już wiem — nie moje to długi.

(odprowadzając go na stronę)

Słuchaj mnie panie... panie...

Łapka.

Łapka na usługi.

Marek.

Panie Łapka: mieć trzysta dukatów to ładnie,
Żeś więc człowiek uczciwy, poznaję dokładnie;
Dam ci...

Łapka.

Czy tylko ważne?

Marek.

Najważniejszy w świecie
Dam ci dowód ufności — wyznam ci w sekrecie:

(odprowadzając go jeszcze dalej — Kasper za nimi postępuje)

Ja nie jestem Remboszem.

Łapka (ironicznie).

Tak?

Marek (oglądając się).

W pewnym zamiarze
Przybrałem to nazwisko.

Łapka.

A roztropność każe
Odmienić je naprędce.

Marek.

Pst!

Kasper.

Pst.

Marek.

Ciszej gadaj.
Zrobiłem ci zwierzenie, przyczyny nie badaj,
I ruszaj sobie teraz bo możesz przeszkodzić.

Łapka.

Doprawdy?

Marek.

Już tu nie masz po co i przychodzić.

Łapka.

Nie Rembosz?...

Marek.

Ciszej!

Kasper.

Ciszej.

Łapka.

Jesteś...

Marek.

Ani słowa!

Kasper.

Ani mrumru.

Marek (odprowadzając w drugą stronę, Kasper za nimi postępuje).

Słyszą nas. — Chcesz, napisz do Lwowa,
Rotmistrz jak list odbierze, zapłaci do grosza;
A teraz idź i rozgłoś żeś widział Rembosza.

(Łapka śmiać się zaczyna. Kasper, z razu zadziwiony, śmieje się potem z nim razem).

Czegoż się Waćpan śmiejesz?
(w złości do Kaspra) A ciebie co śmieszy?

Łapka.

Z konceptu swego pana wraz ze mną się cieszy.
Za kogożto mnie pan masz? — Czy ja nie mam głowy,
Abym się szczerze nie śmiał z tej wykrętnej mowy?
Ja krok w krok za nim pędzę z samego Poznania.

Marek.

Ja w Poznaniu nie byłem.

Łapka.

Dość tego gadania.

Marek.

Kiedy mówię, że zamiar....

Łapka.

Kto się o to pyta?
To jest rewers Waćpana, zapłacisz i kwita.

Marek.

Nie zapłacę.

Łapka.

Zapłacisz.

Marek.

Idź do diabła!

Łapka.

Fraszka!

Marek.

Precz!

Łapka.

Zapłać.

Marek.

Precz!

Kasper.

Precz!

Łapka.

Pójdę, jak oskubię ptaszka.

Marek.

Idźże, idź pókiś cały, jeszcze raz ci mówię;
Szukaj, sobie Rembosza, ja się Zięba zowię.

Łapka.

Zięba czy szczygieł, jesteś ptaszku w mojej klatce.
Widziałem pasport, świeżo, zaraz na rogatce;
Próżny więc wykręt, zapłać — niech czasu nie tracę.

Marek.

A, tego nadto! — zaraz ja ci tu zapłacę.
Kasprze! strąć go ze schodów!

Łapka.

Mam dekret w kieszeni.

Marek.

Kasprze! precz z nim! (odchodzi do pokoju po lewej stronie)

Łapka.

Poczekaj! koza cię odmieni!

(szamotając się z Kasprem wychodzą — słychać upadnięcie za drzwiami).




SCENA X.
Kasper.
(wchodzi, kołnierz podniesiony, peruka przekrzywiona i najeżona) (poprawiając i ocierając suknie).

Diabeł nie Łapka! — O fe! — A bodajże zginął! —
(śmiejąc się) Ja chciałem nim zawinąć, a on mną zawinął.
Ledwiem drzwi łbem nie wybił, a tęgom się zaparł.
(pokazując) Ja tak — on siak — jak go pchnę! — ażem nogi zadarł.
Ktoby się był spodziewał że wędzonka taka.....
Tfy! i jeszcze mi za kark dołożył kułaka.
Ale też co tchórz to tchórz! jak dotąd nie było: (śmieje się)
Drapał przez cztéry schody aż się zakurzyło. (śmieje się)





SCENA XI.
Kasper, Marta.
Kasper (na stronie).

Ha! Marta; muszę także zręcznie ją wybadać.
Marto! kochasz ty męża?

Marta.

Ach! na cóż mam gadać
O tém, co kiedyś było.

Kasper.

Było? nie jest zatém?

Marta.

Jak ma być, kiedy mój mąż rozstał się z tym światem.

Kasper.

Co, co? Kasper Dzbankiewicz?

Marta.

Nie żyje! nie żyje!

Kasper.

Ej fe, fe!... co to gadać. (na stronie) Jak mi serce bije!

(po krótkiem namyśleniu zaczyna się śmiać i coraz mocniej za każdą odpowiedzią Marty)

To ktoś skłamał! Ależto skłamał jak należy.

Marta.

Ach, nie!

Kasper.

Nie skłamał?

Marta.

Ach, nie!

Kasper.

Ona temu wierzy!

Marta.

I tyle cierpiał!

Kasper.

Cierpiał?

Marta.

Nie za swoję winę.

Kasper.

Umarł więc?

Marta.

Umarł.

Kasper.

Kasper?

Marta.

Kasper.

Kasper (trzymając się za boki i zachodząc się od śmiechu).

(siadając i coraz słabszym głosem) Aj!... strach!... zginę!...
Oj! kolki!... och... och... gwałtu!

Marta.

Wszak byłam w tej chwili,
Widziałam. (płacze)

Kasper (drwiąc).

Cóż widziałaś?

Marta.

Jak go powiesili.

Kasper (zrywając się).

O, o! fe, fe! złe żarty, fe, fe! brzydkie żarty;
Z tem nie trzeba żartować.

Marta.

W oczach swojej Marty
Biedny życie zakończył:

(Marta płacząc mówi dalej, Kasper rozczula się powoli)

Bywaj zdrowa żono,
Mówił. — Bądź zdrów, ja rzekłam — potem go.. złożono...
W ziemię... (szlochając) głęboko...

Kasper (w głos płacząc).

Biedny! (po krótkim czasie śmiejąc się)
A czego ja płaczę?
I mądry czasem głupi; (na stronie) lecz teraz zobaczę

Czy mnie żona kochała. (do Marty) Cyt, nie płacz kochanie,
Pociesz się, wszakże twój mąż kiedyś zmartwychwstanie.

Marta.

Co to za dusza była!

Kasper.

Ja wiem, takich mało.

Marta.

Nigdy mędrcem być nie chciał...

Kasper.

Dobrze ci się działo.

Marta.

Żal mi go niewymownie.

Kasper.

Bóg ci to nagrodzi.
Żal twój straszny, okropny okrutnie dowodzi,
Że i byłaś i jesteś dobrą białogłową;
Słuchaj mię zatem Kaspra Dzbankiewicza wdowo:
Ja się z tobą ożenię.

Marta.

Niemożna.

Kasper (z ukontentowaniem).

A czemu?

Marta.

Bom już serce i rękę przyrzekła innemu.

Kasper.

Komu? Niegodna!

Marta.

Bratu Błażeja mielnika.

Kasper.

Kiedy?

Marta.

Jeszcze za życia męża nieboszczyka.

Kasper.

A fe! — I kochasz?

Marta.

Kocham.

Kasper.

Kochałaś?

Marta.

Kochałam.

Kasper.

Zatem Kaspra zwodziłaś?

Marta.

Ach, cóż robić miałam!

Kasper (w złości).

Marto!

Marta.

Lecz wybacz Waćpan, oddalić się muszę.

Kasper.

Czekaj!

Marta (wybiegając).

Adje.

Kasper.

Niewierna! rozszarpię! uduszę!

(biegnie za nią — Major go zatrzymuje we drzwiach)




SCENA XII.
Major, Kasper.
Major.

Jest pan?

Kasper (chcąc odejść).

Jest.

Major.

Gdzie?

Kasper.

Tu.

Major.

Gdzie?

Kasper (chcąc odejść).

Tam.

Major.

Proś go do mnie.

Kasper (obracając się).

Panie!

Major (potrącając go)

Idź, nie krzycz.

Kasper (chcąc odejść).

Nie mam czasu.

Major (pchnąwszy ku drzwiom).

Ruszajże bałwanie!

Kasper.

Idę, idę. — A to co! — Czego się pan złości?
(odchodząc) To znowu jakaś łapka; dopókiż tych gości!





SCENA XIII.
Major (dobywa list i czyta).

Jan Rembosz, lat trzydzieści, mężny i wysoki,
Włos jasny, nos zadarty, czasem jednooki,
Jak mu tego potrzeba; często mundur nosi
Naszego pułku, zatem pułkownik cię prosi....





SCENA XIV.
Major, Marek, Kasper.
Major (na stronie).

To nie on — cóż to znaczy? Inna postać cała.
(głośno) Przebacz panie kolego, omyłka się stała.

Jestem Major Sławnicki, mieszkam w tym powiecie,
I choć ze służbym wyszedł, zawszeni żołnierz przecie.
Wczoraj dostałem opis pewnego szulera,
Który się w mundur pułku bezwstydnie ubiera,
Pułku gdziem niegdyś służył, a którego sława
Dotąd do mej opieki nie straciła prawa.
Wszakże i za powinność obaj pewnie mamy,
Znaków naszej zasługi strzedz od wszelkiej plamy.

(Marek coraz mocniej zmieszany)

Dziś więc zdala zoczywszy jakeś tu z nim wchodził,
Rzekłem: może przypadek prędko mi wygodził,
I kto wie, może ten łotr w moje ręce wpada;
Idę, pytam, i proszę — każdy mi powiada,
Że w samej rzeczy Rembosz, ów hultaj przybywa.

Kasper.

Co? Rembosz, Jan? to mój pan! pan tak się nazywa
Rotmistrz, jedzie z Poznania...

Marek (na stronie do Kaspra).

Bodajeś skamieniał!
Bodajżeś pękł dwa razy!

Kasper.

Za to żem wymieniał...

Marek.

Cicho Kasprze przeklęty!

Kasper.

Ale cóż ja robię?...

Marek.

Idź Kasprze, mój Kasperku, proszę cię, idź sobie,
Bo ci zęby wybiję.

Kasper (wzruszając ramionami).

Idę, pójdę, idę.
(odchodzi)





SCENA XV.
Major, Marek.
Major.

Cóż to?

Marek.

Nic, nic, to nie tak. (na stronie) Mamże nową biédę!

Major.

Jednak?

Marek.

Kasprze przeklęty!

Major.

Mospanie do rzeczy:
Kto jesteś?

Marek.

Kto? - Nie Rembosz.

Major.

Hm! Kto jedno przeczy,
Drugie miewa nazwisko; zatém jak się zowiesz?

Marek.

Nic nikomu do tego.

Major.

Ale przecie powiesz,
Oficerem czy jesteś?

Marek.

Nie jestem, broń Boże!

Major.

A mundur, bratku, nosisz?

Marek.

Pojutrzę go złożę.

Major.

Wiesz, że to kulkę ściąga?

Marek.

Od kogo?

Major.

Odemnie.

Marek.

Bywaj zdrów.

Major.

Wyzywam cię.

Marek.

Wyzywasz daremnie.

Major.

Nie wyjdziesz?

Marek.

O, nie wyjdę.

Major.

Przymuszę w potrzebie.

Marek.

Bajki!

Major.

Na honor, prawda.

Marek.

Zamknę się u siebie:
Nie najdziesz w domu własnym, drzwi mi nie wybijesz.

Major.

Ale u drzwi zaczekam, nigdzie się nie skryjesz,
Wszędzie ścigać cię będę.

Marek.

Ścigaj sobie wszędzie;
Marek Zięba nie głupi, strzelać się nie będzie.
(odchodzi)





SCENA XVI.
Major, Czesław.
Major.

Co? Zięba? jakiś kupiec....

Czesław (wchodząc).

Jak się masz Majorze?

Major.

A, Czesław! cóż tu robisz i w takim ubiorze?

Czesław.

Gram komedyą.

Major.

Brawo!

Czesław.

I ty także z nami.

Major.

Jakto?

Czesław.

Wszystko objaśnię kilkoma słowami,
Ale nie teraz; musisz, by skończyć dokładnie,
Zaraz ztąd odejść.

Major.

Dobrze, lecz jak się wykradnie
Ow panicz?

Czesław.

Dzisiaj jeszcze sam ci go przystawię.

Major.

Bo jednak....

Czesław.

Bądź spokojny, ufaj mi w tej sprawie:
Będziesz śmiał się wraz ze mną.

Major (odchodząc).

No, do zobaczenia.

Czesław.

Do zobaczenia wkrótce.





SCENA XVII.
Czesław, Klara.
(Klara weszła przy końcu sceny i stała przy drzwiach)
Czesław.

Wyborne zdarzenia!

Major i Łapka przyszli jak z namowy właśnie.

Klara.

Ale za Łapką poszlij.

Czesław.

Oho! ten nie zaśnie,
Będzie on tu niebawem.

Klara.

Kończmy więc te żarty.

Czesław.

O, chce nie chce, grać musi, kto już rozdał karty;
Zatém gdyśmy zaczęli, kończmyże roztropnie,
Inaczej wszystko na nic, a on swego dopnie.
Powie, że w samej rzeczy chciano mu się rządzić,
I jak błądził dotychczas, będzie znowu błądzić.
Nie, nie, nie, tak jak układ, działajmy powoli,
Czekajmy niech on wprzódy zrzeknie się swej roli.

Klara.

Chodźmy, chodźmy do niego.

Czesław.

Ztąd chodźmy, to lepiej;
Niech nas Pan Rotmistrz szuka, niech nas sam zaczepi.
(odchodzi)





SCENA XVIII.
Marek.

Już go niema — źlem zrobił — wszystko złe z nazwiska.
Trzeba było się zgodzić — sprawa diable ślizka.

Wyzwał mię — może zabić, nikt mu nic nie powie,
Wyzwał mię — wolno strzelać — diabeł nie śpi. Kto wie,
Jeszcze gotów z za płota gdzie do mnie wypalić.

(po krótkiém milczeniu)

A do kroć sto tysięcy!... chciałbym dom zapalić,
Dom spalić, sam się spalić, wszystko spalić wkoło!...
I żona... gdzie?... I ten łotr... o miedziane czoło!
W moim domu.. lecz gdzie są?.. Co, co on tu robi?
Co robi? — łatwo zgadnąć: dom mi niby zdobi.
Dość tego, dalej. (idzie i wraca) Ale już wytrwałem tyle,
Będę jeszcze cierpliwym i zaczekam chwilę.
(siada w środku)





SCENA XIX.
Marek, Kasper.
Kasper.

A fe!, fe! — O, to brzydko! — To obelgą pachnie.

Marek.

Cóż ci to?

Kasper.

Bartosz wziął kij, i fiu fiu, jak machnie!
Uderzył mię tu, w plecy, raz po raz, trzy razy.
Ja drugi raz nie zniosę podobnej urazy,
Ja wcześnie zapowiadam jasno i dobitnie,
Ja mu co powiem, jak mi jeszcze raz tak przytnie.

Marek.

Zacóż cię tak pomacał?

Kasper.

Piękna mi macanka!
Za to że moja żona ma sobie kochanka,
I miała nawet jeszcze za mojego życia.
Nie mogłem więc z krwią zimną znieść tego odkrycia,
Chciałem trochę nastraszyć moję panią Martę,
Aż ten Bartosisko, ten!... bo to diabła warte!
To! do niczego! nie wiem naco to pan trzyma,
Nuż do nie. „Nikt tu, wrzaśnie, do niéj prawa nie ma.
Ja z Kasprem nieboszczykiem żyłem jak brat z bratem,
Kto więc wdowie dokucza, może dostać batem“.
Może! — i łup cup, o tu. — Z tego więc wynika,
Że wybił mnie żywego za mnie nieboszczyka.

Marek.

Kasprze! czyś ty oszalał?

Kasper.

Zapewne! szalony!
Nie wiem jak pan zaśpiewa, jak mu koło żony...

Marek (zrywając się).

Co! — prędko, pukaj we drzwi, wal, bij, tłucz co siły.
Koło żony... A walże! — choćby drzwi puściły.

Czesław (za drzwiami).

Kto tam?

Kasper (powtarzając panu).

Kto tam.

Marek (chodzi dużym krokiem i dyktuje Kasprowi).

Otworzyć.

Kasper (do drzwi).

Otworzyć.
(Milczenie).

Marek.

Cóż!

Kasper (posłuchawszy).

Cicho.
(Nadsłuchując)
Szepczą.

Marek.

Szepczą? A walże! (Kasper puka co siły).

Czesław (za drzwiami).

A cóż tam za licho?

Kasper (powtarzając).

A cóż tam za licho.

Marek.

Ja.

Kasper (do drzwi).

Ja.

Czesław (za drzwiami).

Ciszej tam, capie!

Kasper (powtarzając).

Ciszej capie.

Marek.

O łotrze! niechno ja cię złapię!
(Do Kaspra) Pan Rotmistrz Rembosz prosi.

Kasper (powtarzając do drzwi).

Rotmistrz Rembosz prosi.

Czesław (za drzwiami).

Zaraz idę.

Kasper (odskakując).

Już idzie! niech się pan wynosi.





SCENA XX.
Marek, Czesław, Klara, Kasper.
Czesław.

Ach, wybacz mi Rotmistrzu moje roztargnienie.
Witam cię z duszy, serca.

(bierze go za rękę, którą tenże wyrywa)

Lecz miałem zmartwienie,
Nie postrzegłem cię pierwej, myśląc o mej stracie.

Marek.

Kto jesteś, kto? kto?

Klara.

Cóż to? czy wy się nie znacie?
Wszak pan mówiłeś, że znasz od kolebki prawie.

Marek.

Jego? ja?

Czesław.

A tak, w szkołach byliśmy w Warszawie.

Marek.

Ja? z tobą?

Czesław (chcąc go uściskać, czego ten unika).

Jaś ci to mój, Jaś drogi, kochany.
Aleś mi coś zakaty, Jasiu, podszarzany.
Byłbym cię jednak poznał: ten nos, wzrok — ta broda —
Nieboszczyk sędzia kula w kulę.

Marek.

Czasu szkoda:
Słuchaj...

Czesław.

Pamiętasz Jasiu różne nasze psoty?
Byłto z ciebie trzpiot wielki! hej, hej, wiek to złoty!

Marek.

Milczże, do stu kaduków! już cierpię czas długi.
(Do Klary) Kto to jest?

Klara.

Mój mąż.

Marek (odskakując).

Twój?

Klara.

Mój.

Marek.

On?

Klara.

On.

Marek.

Mąż?

Klara.

Mąż.

Marek.

Drugi?

Klara.

Jednego miałam i mam.

Kasper (uderzając w ręce).

Masz teraz, do kata!

Marek.

Jednego? nigdyż Zięba nie oglądał świata?

Czesław.

Ja też nim jestem właśnie.

Marek (po krótkiém zdziwieniu)

Kto?

Czesław.

Ja.

Marek.

Ty? ty?

Czesław.

Ja, ja.

Marek.

Zięba?

Czesław.

Zięba.

Kasper.

Aj gwałtu!

Marek.

Kasprze, weź hultaja,
Uduś go, zabij!

Kasper (cofając się).

Zaraz.

Marek (do Czesława).

Marek?

Czesław.

Marek, Jdzi,
Franciszek Zięba.

Marek (do Kaspra).

To ja.

Kasper (do Czesława).

Do słowa, Bóg widzi.

Marek (do Czesława).

A któż ja jestem?

Czesław i Klara.

Rembosz.

Kasper (śmieje się).

Toż nam się udało!

Marek (do siebie).

Będzie tu zaraz strachu i wstydu nie mało.
Kasprze, odepnij wąsy.

Czesław (do Klary na stronie).

Dobrze mu się dzieje.

Klara (podobnież).

Zbyt się dręczy.

Czesław (podobnież).

Tém lepiéj.

Marek (na stronie).

Niewierna struchleje!

(przystępując do Klary wąsy w ręku).

Cóż.

Klara.

Wąsy przyprawiane.

Marek.

Nic więcej nie widzisz?

Klara.

Nic.

Marek.

Nie widzisz mnie, męża?

Klara.

Czy Waćpan z nas szydzisz?
Oto mój mąż.

Kasper.

Źle!

Marek.

Jakto? Ty mnie nie znasz, Klaro?

Klara.

Widzę pierwszy raz w życiu.

Marek.

O straszna niewiaro!





SCENA XXI.
Marek, Klara, Czesław, Kasper, Łapka, Urzędnik policyi i straż.
Łapka.

Otóż jestem — tu dekret — tu straż — proszę z sobą.

Marek.

Jestem Zięba nie Rembosz.

Łapka.

Zawsześ jest osobą,
Która wzięła pieniądze i zapłacić musi.
Idziesz?

Marek.

Wprzód cię ta ręka jak węża udusi.

Łapka (pokazując).

Dekret.

Marek.

Kasprze!

(Łapka kryje się za urzędnika, Kasper cofa się w przeciwną stronę).
Kasper.

Niegłupim!

Marek (do siebie).

Któż mi wytłómaczy,
Co tu się w domu stało? — Co to wszystko znaczy?

(W ciągu rozmowy Marka z Klarą, Czesław w głębi rozmawia z Łapką i urzędnikiem, którym zdaje się rzecz objaśniać).

Klaro! przestań udawać; na co to się przyda?
Powiedz im kto ja jestem, odpraw tego żyda.

Klara.

Mój panie, dość już tego.

Marek.

Przebaczę.

Klara.

Przebaczam.

Marek.

Żono!

Klara.

Skończmy rozmowę, gdzie równie uwłaczam
Sobie jak i mężowi.

Marek (na stronie).

Co się ze mną dzieje!
Czy ja śpię, czy ja czuwam? kto tu z nas szaleje?

(Do Klary).

Klaro, żono! zbierz zmysły, patrz kto w téj osobie.
Ja jestem Marek, twój mąż — przypomnijże sobie,
Nie pamiętasz? w Lublinie, w dzień świętéj Justyny
Poznałaś mnie na balu — miałem fraczek siny —
Upadłem z tobą w tańcu, stłukłem ci kolano,
Potém ci powiedziałem że jesteś kochaną.
Nie pamiętasz? — A potem w Łęczny na jarmarku
Rzekłaś raz pierwszy: kocham ciebie, miły Marku. —
A potém, gdy zapowiedź wyszła już trzy razy,
U ojców kapucynów ojciec Anastazy
Skojarzył nas w Lublinie, dnia piątego Kwietnia;
A potem, nie pamiętasz? była to noc letnia...

Klara.

Nie pamiętam i nie znam.

Marek.

Tak? dobrze — (dzwoni) hej! słudzy!
(dzwoni).
Nie znasz, ale mnie poznasz jak poznają drudzy.





SCENA XXII.
Ciż sami, Marta, Filip, Bartosz.
(Stają w rzędzie po prawéj stronie, po lewéj Łapka i Czesław, na przodzie Klara z jednéj, Kasper z drugiéj strony).
Marek.

Moje dzieci! — powiedźcie razem, głośno, jaśnie:
Kto jestem? (Milczenie). Nie znacie mnie? (Milczenie).
Niech was piorun trzaśnie!

(Czule).

Ty Marto, żono Kaspra, którąm zawsze lubił,
Któréj nic dać nie chciałem, gdy cię mąż zaślubił,
Którąm już raz wypędził uwiedziony plotką;
Nie znasz mnie? powiedz — nie znasz?

(Marta wzrusza ramionami).

Poczekaj czeczotko!
(Czule) Ty Filipie, którego rzadko minie kara,
Któremum za karafkę potrącił talara,
Którego nie chcę trzymać, który nie dbasz o to;
Nie znasz mnie? powiedz — nie znasz?

(Filip wzrusza ramionami),

Poczekaj niecnoto!
(Czule) Ty Bartoszu, którego kij często przemierza,
Którego co niedziela wsadzam do szpichlerza,
Który przy bramie stoisz od rana do rana,
Powiedz, powiedz Bartosiu, nie znasz twego pana?

(Milczenie, Bartosz wzrusza ramionami).

Niewdzięczni! nie znacie mnie! nikt mnie nie zna w domu!
O chwilo zaślepienia, nieszczęścia i sromu!

(Zrzuca mundur, perukę i obraca się przed nimi w prawo i lewo).

Teraz? teraz, znacie mnie?

(milczenie, Marek wybiega na sam przód sceny)

Co to jest? o Boże!

(po krótkiém zastanowieniu)

Kasprze! na tobie Zięba zawieść się nie może,
Kasprze! ty wierny sługo, zawsze przy mym boku,
Co mi strzeżesz szkatułki, sypiasz na tłumoku,
Słuchaj, słuchaj mnie, pana: uwalniam od słowa,
Zapomnij jaka była przeklęta umowa,

Powiedz, tu, jakeś Kasper, jak ci miłe zdrowie,
Ach powiedz, kto ja jestem? jak się twój pan zowie.
(Do wszystkich) Cicho!

Kasper (okazawszy, że wie o co idzie).

Jan Rembosz, rotmistrz, jedziemy z Poznania.

Marek.

O morderco! zabójco! — lecz stój, bez gadania:
Gdzie papiery? gdzie skrzynka?

Kasper (pokazując ucho żelazne).

To się z niéj zostało.

Marek.

Jak? co?

Kasper.

Siedząc na bryczce trochę się drzémało,
W tém słyszę, ktoś przy skrzynce — nic to, daléj chrapię.
Niech kradnie, myślę sobie, na uczynku złapię —
Ba! już ciągnie, a ja łap — on sobie, ja sobie,
Wtém trzask prask, ucho pęka w tak nagłym sposobie,
Że fik! on leżał w jednym a ja w drugim rowie.
Dwóch nas leżało — on na plecach, ja na głowie.
On się zerwał piorunem, jam się zerwał duchem;
On w nogi, jam został — on ze skrzynką, ja z uchem.

Marek.

Milcz, milcz! (rzucając się na krzesło na środku stojące)
Dosyć już tego, niegodziwa gębo!

(Czesław wszystkich odprawia, potem on z jednéj, Klara z drugiéj strony Marka stoją — Kasper i Marta trochę w głębi przy przeciwnych stronach).




SCENA XXIII.
Marek, Klara, Czesław, Kasper, Marta.
Klara.

Mój mężu.

Marek (w zapomnieniu).

Jestem mężem?

Czesław.

Ziębo!

Marek (jak pierwéj).

Jestem Ziębą?

Czesław.

Jesteś.

Marek.

Czémże ty będziesz?

Czesław.

Szwagrem mego pana.

Marek.

Szwagrem?

Klara.

Wszystko już dobrze.

Czesław.

Wszystko rzecz udana.

Marek.

A folwark?

Czesław.

Niesprzedany.

Marek.

A sad?

Czesław.

Niewycięty.

Marek.

A major?

Czesław.

Nic nie zrobi.

Marek.

A Łapka przeklęty?

Klara.

Już poszedł.

Marek (wstając).

Ach, to dobrze.

Czesław.

Jam namówił Klarę,
By ci za podejrzliwość tę zadała karę.

Kasper (zdejmując perukę i wąsy).

Panie, teraz czas na mnie — Marto! jak to będzie?

Marta.

Kasprze, mógłżeś ty wierzyć? jestżeś dotąd w błędzie?
Miałżebyś się odmienić? chcieć mieć mędrszą głowę?

Kasper.

Broń Boże!

Marta.

Więc wiesz...

Kasper.

Wiem, wiem, spełniałaś...

Marta.

Umowę.
(Śmiejąc się ściskają).

Klara.

Przebaczasz mi więc szczerze, żem cię mogła dręczyć?

Marek.

Przebaczam z duszy, serca, i mogę zaręczyć,
Że nie spełznie daremnie ta nauczka mała;
Podejrzliwość na zawsze władać mną przestała.

Czesław.

I bardzo sprawiedliwie. Wierz mi przyjacielu:
Ta furya bezsenna nigdy nie ma celu;
Nie polepszy dobrego, złe pogorszy życie,
Kto byłby trzpiotem jawnie, będzie łotrem skrycie.
I tysiączne w pożyciu uczą nas przykłady,
Że podejrzliwość bywa matką wszelkiéj zdrady.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.