Nikt mnie nie zna/Akt
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Nikt mnie nie zna |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom III |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom III |
Indeks stron |
Kochasz męża, to dobrze, bardzo sprawiedliwie,
Bronić nie chcę, nie myślę; lecz nad tém się dziwię,
Że znosisz samochcący dziwactwa szalone,
Któremi zawsze krzywdzi i siebie i żonę.
Ależ dobry mój bracie, krzywdzić mnie nie mogą,
Gdy mi dowodzą razem, jak mu jestem drogą.
Piękny dowód miłości, nieufność bez miary!
Marek, choć sam uczciwy, w nikim nie ma wiary:
Myśli że on jedynie wszystko w karbach trzyma,
Że wszystko w niwecz idzie gdy go w domu niema.
Że już od sług, przyjaciół, od ciebie zdradzony,
Że handel jego upadł, majątek strwoniony.
Dla tego z swych podróży nigdy nie powróci,
Aż cię wprzódy swem śledztwem znudzi i zasmuci;
I wytarte szpiegostwa przywdziewając stroje,
Coraz innym oznacza niebytności swoje.
Prawda, lecz czyż nielepiej, gdy się zdrady boi,
Że zamiast utajenia — bojaźń zaspokoi?
Nie, nie, to ustać musi; moje z nim poznanie
Dla ciebie i dla niego korzystném zostanie.
Bo cóż może wyrównać przyjemnej godzinie,
Gdy się z długiej podróży zbliżamy rodzinie.
Z każdym obrotem koła niecierpliwość rośnie,
Dreszcz nas przebiega, serce uderza radośnie,
Ledwie zoczne przedmioty wzrok łatwo poznaje,
A cóż, gdy się już w kole ukochanych staje?
Ten pierwszy luby zamęt, wzajemne witanie,
Łzy, śmiech, bez odpowiedzi tysiączne pytanie,
Gwar, krzyk, hałas, psów nawet z wrzaskiem skoków krocie,
Wszystko, wszystko rozkoszą przy szczęsnym powrocie.
Ach, któż więcej nademnie zdolny ją ocenić!
Lecz jak Marka przekonać? jak przez żart odmienić?
Śmieszność śmieszności biczem; jej szczypiąca chłosta
Częstokroć tam poradzi, gdzie rozum nie sprosta.
Lecz Marka podejrzliwość...
W śmieszność już przechodzi;
Tej samej zatém broni użyć nam się godzi.
Byle gorzej nie zranić.
Jest! znowu wahanie,
A tu stałości właśnie potrzeba w mym planie.
Już, już będę posłuszną.
Jak długo?
Dzień cały.
Przyrzekasz mi?
Przyrzekam.
Drżyj Marku zuchwały!
Ale wkrótce przyjedzie, tylko co niewidać;
Idź, wypraw dzieci z domu, mogłyby nas wydać,
Sama zaś bądź ostrożną i miej ufność we mnie.
Oby tylko to wszystko nie było daremnie!
(odchodzi)
No, teraz w pana Marka przemienić się muszę.
To zwykły ubiór?
Tak jest. Ach, na moję duszę!
Jak gdybym go widziała! on pozna sam siebie...
A gdy pan zechcesz całkiem udać go w potrzebie,
Niech pan krzyczy gadając, zrzędzi, gdéra, łaje,
Rękoma wciąż rozprawia, a nigdy nie staje.
Dobrze, dobrze. — A ty idź i nakaż surowo,
Aby nikt mi nie chybił i na jedno słowo:
Jestem dziś Marek Zięba i pan tego domu,
On zaś ma być najściślej nieznany nikomu.
Mówiłam i powtórzę. Ale proszę pana,
Mój Kasper także wraca?
Ach moja kochana,
Nie wiem. Ledwiem zasłyszał jaki spisek nowy,
Spotkawszy się, dwie mądre ułożyły głowy,
Raczej, jak Marka naglił do nazwiska zmiany
Jakiś pan Rembosz, panicz wcale podejrzany,
Zaraz nocąm wyjechał by tu stanąć wprzódy.
Ale prawda — był jakiś służący — tak... młody,
Niezgrabny.
To on!
Zawsze coś zrzuci, wyleje.
To on!
Wszystkich roztrąca.
To on!
Wciąż się śmieje.
Ach to on!
Twarz rumiana, nieco głupkowata.
O, mój mąż! niezawodnie.
Znalazła się strata.
Już co głupi to głupi, lecz bardzo poczciwy.
To nie głupi — zły człowiek, to głupiec prawdziwy.
Cóż to za hałas? — Nasz pan! — Od razum poznała.
Chodź,..
W mundurze!
Chodź...
Kasper!...
Ach, będziesz go miała.
(odchodzą).
Kasprze! — Ja dobrze robię?
Panie! doskonale.
Jesteśmy w domu własnym.
Własnym.
Ale!
Ale!
Sza!
Sza!
Nikt tego wiedzieć nie będzie.
Broń Boże!
Nikt z domowych nie poznał.
I poznać nie może.
I żona mnie nie pozna.
Gdzie tam jej pan w głowie!
(śmieje się)
Głupiś! (Kasper się kłania)
W jej głowie jestem — lecz jak się niedowie,
To i wiedzieć nie będzie...
Że to pan w mundurze....
Jak i Bartosz — nie poznać pana temu rurze!
Oczy wytrzeszczał, (śmieje się) śmiał się i wejścia nam bronił. (śmieje się)
A pan jak go pchnie! gdzieś w brzuch, (śmieje się) aż się nam pokłonił.
Godny oficer.
Bartosz?
Głupiś!
Wiem, wiem panie:
Ten co z nami nocował.
Jużci — jego zdanie
Wiele mnie oświeciło; jego mądra rada
Ułożyła plan cały.
Hm! rozum nielada!
Widział, żem spokojny jak każdy mąż bywa,
Któremu już za domem drugi rok upływa,
A w domu młoda żona na boskiej opiece.
Jak moja Marta, prawda?
I choć jak ptak lecę,
By zawsze wpaść znienacka, wszystko nic nie znaczy,
Bo zawsze zły duch jakiś usłyszy, zobaczy;
A jeżeli zajadę skrycie do sąsiada,
Ktoś, gdzieś, jakoś, przed żoną zawsze się wygada.
Raz byłem i śmierć własną ogłosił listami,
Alem w łeb dostał guza słuchając pod drzwiami:
Drzwi pękły, pies zaszczekał, żona nie czytała
I tak spełzła do razu tajemnica cała.
Teraz za tym powrotem konceptu nie stało,
Jakby zręcznie wyśledzić co się w domu działo,
Aż mnie ów godny człowiek swoją radą wspiera:
Daje swój własny pasport w swój mundur ubiera,
I ze mnie Marka Zięby, kupca....
Takie licho!
(śmieje się)
Kasprze, kiedy pan gada, należy być cicho. —
Jadę, wjeżdżam do miasta, u rogatki staję,
Jako Jan Rembosz, były rotmistrz, podpis daję,
Jan Rembosz pisze strażnik co mnie zna oddawna.
Ten, ten z nosem na bakier?... (śmiejąc się)
I co rzecz zabawna,
Żołnierz przede mną: traf! traf!
Jak przed jenerałem.
Co tu śmiechu, gwałt! (śmieje się)
Słowem, tyle dokazałem,
Że nikt mnie nie zna w mieście, nikt mnie nie zna w domu....
Ale słuchajno Kasprze: jak ty powiesz komu!
O! czy ja lada głupiec?
Może tylko żonie?
A fe!
Któż jestem!
Marek Zięba.
Kto, gawronie?
Nie... Rembosz, Marek Rembosz.
Marek?
Jan, Jan, panie.
Proszę cię więc, pamiętaj.
Już, już tak się stanie
Jak pańska prośba każe.
Żeby cię kto dręczył,
Prośbą, groźbą, kułakiem, żeby i umęczył,
Żebym ja sam rozkazał, chciał nawet przymusić:
Nie powiesz kto ja jestem?
Wolę się zakrztusić,
Wolę się...
Koniec końców, nie gadając wiele,
Jak powiesz żem ja jest ja, to ja ci w łeb strzelę.
A ja, ja?
Jakto jaja?
Co teżto pan plecie!
Pletę, pletę?
A jużci.
Chcesz ty wziąść po grzbiecie?
Nie chcę.
Cóż chcesz?
Ja, czy ja, czy nie ja?
Źle w głowie!
Będziesz sługą rotmistrza. Jak się tamten zowie?
Kasper także, jak i ja. Może jaki krewny.
Nazwij się zatem Kasprem; będę nawet pewny
Że myłki....
Cóżbo pan drwi! Czy rozum straciłem!
Jak tylko zapamiętam, to już Kasprem byłem.
Nacóż mam się nazywać?
Gadaj tu rozumnie,
A głupi głupim. (Kasper kłania się)
Kasprem jesteś, Kasprem u mnie,
Ale nie tamtym Kasprem, co się Kasprem zowie.
Już, już wiem to, wiem — mądrej głowie dość na słowie.
Słuchaj: czy wszystko dobrze? (obracając się przed nim)
Mina? — co? — wojskowa? —
Jak Holofernes jaki!
Wzrok?
Jak dzika!
Mowa?
Jak grzmoty! aż strach.
Wąsy?
Jak pańskie rodzone!
Peruka?
Jak przykuta!
Teraz moję żonę
Wyprobuję dokładnie; ale biada! biada!
Pst! — panie! — Marta.
Panno....
Panno! co pan gada?
To moja żona.
Cicho!
Muszę przecie wiedziéć.
Cicho, bo jak cię trzasnę!.. (do Marty) Pani chciéj powiedzieć,
Że rotmistrz Rembosz tu jest, i prosi na chwilę.
Rembosz? — Rotmistrz?
Tak.
A ten?
Luzak.
Tylko tyle!
(śmiejąc się odchodzi).
Śmieje się.
Smieje.
Ale z czego?
Z ciebie może.
Kiedy nie wie żem ja mąż? (po krótkiém namyśleniu).
A ja się założę,
Żem jej wpadł w oko; otóż z podróż zysk w tej dobie:
Człowiek własną małżonkę zbałamuci sobie!
Co to za rozkosz, Kasprze, jak diabeł kulawy....
Kulawy? (śmieje się).
W domu własnym widzieć wszelkie sprawy.
Pst! panie! pani.
Cicho!
Pan rotmistrz, jak wnoszę,
Chce mówić z moim mężem. (Kasper śmieje się)
Kasprze, póki proszę.
Tak, z mężem.
Niech pan siada.
Męża w domu niema.
Wiem.
Ale wkrótce będzie.
Kaduk tu wytrzyma.
Za pozwoleniem.
Słucham.
Mój mąż...
Hultaj!
Pewnie...
Czekaj!
Panu...
Za twój śmiech zapłaczesz mi rzewnie.
Jest znany?
Pan Zięba?
Tak.
Od kolebki prawie;
Dla tego w jego domu czas jakiś zabawię...
Jeśli pani pozwolisz?
Bądź pan jak u siebie.
Zaczekam tu dni parę.
I tydzień w potrzebie.
Mam w sądzie ważną sprawę a nie znam nikogo,
Rady więc pana Zięby wiele mi pomogą.
Dobry to człowiek!
Mój mąż?
Co, niedobry może?
O, i owszem, i owszem, sto razy powtórzę.
Kochasz go zatém?.. Pani... żyjesz z nim szczęśliwie?
I nad tém zapytaniem niemało się dziwię:
Grzeczności i rozsądku niewiele dowodzi,
Kto wstępnym prawie bojem w cudze sprawy wchodzi.
Jednak nie mam potrzeby postępować skrycie;
Tak jest, mój mąż stara się upiększyć mi życie.
Zbyt pewny że w małżeństwie miłość bez ufności
Jest tylko źródłem trwogi, niesnasek, zazdrości,
Na zobopólnej wierze, tej stałej zasadzie,
Pokój domu i szczęście nas obojga kładzie.
I słusznie, bo któż może taką miłość cenić,
Której strzeżeniem tylko wzbrania się odmienić?
Któż zwać jaką osobą przyjacielem może,
Gdy się lęka jej zdrady w każdej życia porze?
Mój mąż nie szuka chluby w tym przykrym sposobie,
Co każdy dobry skutek przypisuje sobie.
Bo cóż boleśniejszego może być dla żony,
Jak słyszeć, że jej cnota, honor nieskażony,
Dobroć, cierpliwość nawet, co tyle zwycięża,
Są tylko dziełem często najgłupszego męża?
Do własnej więc wartości żona nie ma prawa:
(ironicznie) Gdyby nie mąż, jej działem byłaby niesława.
Łatwo obojętnemu rozprawiać w tej mierze,
Ale to strzeżonego, mówią, Pan Bóg strzeże.
Ach, potrafi oszukać, kto oszukać żąda;
A zwykle mało widzi, kto we wszystko wgląda.
Ale mniej jeszcze widzi, kto oczy zamyka.
Tych dwóch ostateczności pan Zięba unika.
Pan Zięba ma więc rozum?
I rzadkie przymioty:
Dzieli ze mną jak radość, tak równie zgryzoty,
Ale nie są mi znane te kwaśne humory,
Te dąsy mężów, gorsze niż najżwawsze spory,
Które chcąc przerwać, trzeba wprzód myśleć godzinę,
Nim się trafem nareszcie odgadnie przyczynę.
I często się wydarza, że za głupstwo sługi,
Za to że jeden zbłądził, albo spił się drugi,
Za to nawet że słota i snopki zmoczone,
Mąż nie mając na kogo, dąsa się na żonę.
Ale i zrzędność także równie przykra wada;
Mój mąż nigdy nie zrzędzi.
Co też pani gada!...
Precz łotrze!
Ani pisnę.
Precz!
Już się nie śmieję.
A niech też kaci porwą! co się tutaj dzieje!
Człowiek z domu, szkoda w dom.
Wszystko przewrócone!
Nigdzie rządu i ładu, każdy w swoję stronę,
A żeby jedna dobra dusza się ocknęła,
Tu, ówdzie jakoś przecie czasami wglądnęła!
Gdzie tylko sam nie zajrzysz, tam się diabeł gnieździ!
Już i po całym domu, jak uważam, jeździ.
Dozorca chrapie w cieniu, słoneczko go razi;
Cieśla ciupie jak przez sen, stolarz jak ćma łazi;
Pan mularz gdzieś na szynku półgarncówkę doi,
A stajnia dotąd jeszcze nieskończona stoi.
I tę ścianę miał wybić, powygładzać wszędzie:
Karnawał dalej przyjdzie, a sali nie będzie.
Kasprze, co to jest?
Surdut pański.
Kasprze.
Panie?
Co to jest?
Krymka pańska.
Czy boskie skaranie!
Nikt nigdy nie zrozumie, choć powiem wyraźnie:
Kazałem sad tam wyciąć, gdzie mają być łaźnie,
A oni w prawo, w lewo cięli dla uciechy,
Tak że zostały tylko płonki i orzechy.
Panie, to pańska laska, znam ja ją niemało.
Kasprze.
Hę?
Kasprze.
Panie?
Co się tutaj stało?
Mnie coś mdło koło serca.
Głowę panu ścisnę.
Głupiś! (Kasper śmieje się) Nie śmiej się.
Dobrze.
Cicho!
Ani pisnę.
Wczoraj przecie przedałem folwark za mogiłą.
Ach!
Wprawdzie za pół darmo, lecz cóż robić było?
Raz się przecie przeklęte długi zaspokoi;
Chodźmy wszystko obliczyć, a czy się co skroi!
Lepiej byłoby może...
Może czy nie może,
Stało się co się stało. — Diabeł nie pomoże!
Ha! słyszałeś?
Słyszałem.
Widziałeś?
Widziałem.
Zatém folwark?...
Sprzedany.
I ja, ja milczałem!
Mogłem słuchać wszystkiego i dotąd tu stoję!
Stajnia, sala, sad, folwark... jeszcze żonę moję...
Zamknięto. (puka) Hej! Mospanie! do diabła, Mospanie!
Nie słyszy. (ironicznie) Ogłuchł biedny. (puka) Daremne pukanie,
Na co ma słyszeć? albo mu źle!... (puka z największą złością)
Hej! do kata!
Ale cicho, czas zawsze ułowić prałata;
A jeszcze czego więcej dowiemy się może.
A to co?
Ale... proszę... bo to... o mój Boże!...
Kubek w kubek pan a pan ten Jegomość nowy:
Tak chodzi, zrzędzi, łaje i grzmocić gotowy.
Śmiejesz się?
Ani pisnę. — Jednak powiem szczerze,
Że który z panów mój pan, sam sobie nie wierzę,
I nie przysiągłbym teraz za nic na tym świecie.
Wiem ja, wiem jakiś mądry, poznasz ty mnie przecie.
Lecz pan nie wie, iż tego co się wyrzekł siebie,
Każdy kto chce, figurę może wziąść w potrzebie.
O... o... o... co za żarty!
Czas na żarty właśnie!
Skądże ty to wiesz? gadaj (z przymuszonym śmiechem)
Ale to są baśnie.
Mnie jeden kuchta w Gdańsku, człowiek godzien wiary,
Klął się, że mu powiadał jeden mularz stary...
Nóżki pańskie całuję, sługa uniżony.
Przecie też pan zawitał, zawitał w te strony;
Nie mam szczęścia być znany, ja to wiem, ja to wiem.
Mój braciszek, to ale.
Kto? — Jak?
Zaraz powiem.
Wszak Jegomość pan Rembosz ze mną mówić raczy?
Hm? — A, tak.
Jan?
Hm? — A, Jan.
Rotmistrz?
Nieinaczej.
Mam tu jego rewersik, rewersik maleńki.
Mój? Czyś Waćpan szalony?
Podpis jego ręki.
W Poznaniu mój braciszek, pan Łapka Gerwazy,
Dał panu po sto czątych...
Sto czątych!
Trzy razy.
Trzy razy! mnie?
A zatém rzecz jasna i czysta,
Że zapłacisz łaskawie dukacików trzysta..
Ja, ja?
Pan, pan.
A! już wiem — nie moje to długi.
Słuchaj mnie panie... panie...
Łapka na usługi.
Panie Łapka: mieć trzysta dukatów to ładnie,
Żeś więc człowiek uczciwy, poznaję dokładnie;
Dam ci...
Czy tylko ważne?
Najważniejszy w świecie
Dam ci dowód ufności — wyznam ci w sekrecie:
Ja nie jestem Remboszem.
Tak?
W pewnym zamiarze
Przybrałem to nazwisko.
A roztropność każe
Odmienić je naprędce.
Pst!
Pst.
Ciszej gadaj.
Zrobiłem ci zwierzenie, przyczyny nie badaj,
I ruszaj sobie teraz bo możesz przeszkodzić.
Doprawdy?
Już tu nie masz po co i przychodzić.
Nie Rembosz?...
Ciszej!
Ciszej.
Jesteś...
Ani słowa!
Ani mrumru.
Słyszą nas. — Chcesz, napisz do Lwowa,
Rotmistrz jak list odbierze, zapłaci do grosza;
A teraz idź i rozgłoś żeś widział Rembosza.
Czegoż się Waćpan śmiejesz?
(w złości do Kaspra) A ciebie co śmieszy?
Z konceptu swego pana wraz ze mną się cieszy.
Za kogożto mnie pan masz? — Czy ja nie mam głowy,
Abym się szczerze nie śmiał z tej wykrętnej mowy?
Ja krok w krok za nim pędzę z samego Poznania.
Ja w Poznaniu nie byłem.
Dość tego gadania.
Kiedy mówię, że zamiar....
Kto się o to pyta?
To jest rewers Waćpana, zapłacisz i kwita.
Nie zapłacę.
Zapłacisz.
Idź do diabła!
Fraszka!
Precz!
Zapłać.
Precz!
Precz!
Pójdę, jak oskubię ptaszka.
Idźże, idź pókiś cały, jeszcze raz ci mówię;
Szukaj, sobie Rembosza, ja się Zięba zowię.
Zięba czy szczygieł, jesteś ptaszku w mojej klatce.
Widziałem pasport, świeżo, zaraz na rogatce;
Próżny więc wykręt, zapłać — niech czasu nie tracę.
A, tego nadto! — zaraz ja ci tu zapłacę.
Kasprze! strąć go ze schodów!
Mam dekret w kieszeni.
Kasprze! precz z nim! (odchodzi do pokoju po lewej stronie)
Poczekaj! koza cię odmieni!
Diabeł nie Łapka! — O fe! — A bodajże zginął! —
(śmiejąc się) Ja chciałem nim zawinąć, a on mną zawinął.
Ledwiem drzwi łbem nie wybił, a tęgom się zaparł.
(pokazując) Ja tak — on siak — jak go pchnę! — ażem nogi zadarł.
Ktoby się był spodziewał że wędzonka taka.....
Tfy! i jeszcze mi za kark dołożył kułaka.
Ale też co tchórz to tchórz! jak dotąd nie było: (śmieje się)
Drapał przez cztéry schody aż się zakurzyło. (śmieje się)
Ha! Marta; muszę także zręcznie ją wybadać.
Marto! kochasz ty męża?
Ach! na cóż mam gadać
O tém, co kiedyś było.
Było? nie jest zatém?
Jak ma być, kiedy mój mąż rozstał się z tym światem.
Co, co? Kasper Dzbankiewicz?
Nie żyje! nie żyje!
Ej fe, fe!... co to gadać. (na stronie) Jak mi serce bije!
To ktoś skłamał! Ależto skłamał jak należy.
Ach, nie!
Nie skłamał?
Ach, nie!
Ona temu wierzy!
I tyle cierpiał!
Cierpiał?
Nie za swoję winę.
Umarł więc?
Umarł.
Kasper?
Kasper.
(siadając i coraz słabszym głosem) Aj!... strach!... zginę!...
Oj! kolki!... och... och... gwałtu!
Wszak byłam w tej chwili,
Widziałam. (płacze)
Cóż widziałaś?
Jak go powiesili.
O, o! fe, fe! złe żarty, fe, fe! brzydkie żarty;
Z tem nie trzeba żartować.
W oczach swojej Marty
Biedny życie zakończył:
Bywaj zdrowa żono,
Mówił. — Bądź zdrów, ja rzekłam — potem go.. złożono...
W ziemię... (szlochając) głęboko...
Biedny! (po krótkim czasie śmiejąc się)
A czego ja płaczę?
I mądry czasem głupi; (na stronie) lecz teraz zobaczę
Czy mnie żona kochała. (do Marty) Cyt, nie płacz kochanie,
Pociesz się, wszakże twój mąż kiedyś zmartwychwstanie.
Co to za dusza była!
Ja wiem, takich mało.
Nigdy mędrcem być nie chciał...
Dobrze ci się działo.
Żal mi go niewymownie.
Bóg ci to nagrodzi.
Żal twój straszny, okropny okrutnie dowodzi,
Że i byłaś i jesteś dobrą białogłową;
Słuchaj mię zatem Kaspra Dzbankiewicza wdowo:
Ja się z tobą ożenię.
Niemożna.
A czemu?
Bom już serce i rękę przyrzekła innemu.
Komu? Niegodna!
Bratu Błażeja mielnika.
Kiedy?
Jeszcze za życia męża nieboszczyka.
A fe! — I kochasz?
Kocham.
Kochałaś?
Kochałam.
Zatem Kaspra zwodziłaś?
Ach, cóż robić miałam!
Marto!
Lecz wybacz Waćpan, oddalić się muszę.
Czekaj!
Adje.
Niewierna! rozszarpię! uduszę!
Jest pan?
Jest.
Gdzie?
Tu.
Gdzie?
Tam.
Proś go do mnie.
Panie!
Idź, nie krzycz.
Nie mam czasu.
Ruszajże bałwanie!
Idę, idę. — A to co! — Czego się pan złości?
(odchodząc) To znowu jakaś łapka; dopókiż tych gości!
Jan Rembosz, lat trzydzieści, mężny i wysoki,
Włos jasny, nos zadarty, czasem jednooki,
Jak mu tego potrzeba; często mundur nosi
Naszego pułku, zatem pułkownik cię prosi....
To nie on — cóż to znaczy? Inna postać cała.
(głośno) Przebacz panie kolego, omyłka się stała.
Jestem Major Sławnicki, mieszkam w tym powiecie,
I choć ze służbym wyszedł, zawszeni żołnierz przecie.
Wczoraj dostałem opis pewnego szulera,
Który się w mundur pułku bezwstydnie ubiera,
Pułku gdziem niegdyś służył, a którego sława
Dotąd do mej opieki nie straciła prawa.
Wszakże i za powinność obaj pewnie mamy,
Znaków naszej zasługi strzedz od wszelkiej plamy.
Dziś więc zdala zoczywszy jakeś tu z nim wchodził,
Rzekłem: może przypadek prędko mi wygodził,
I kto wie, może ten łotr w moje ręce wpada;
Idę, pytam, i proszę — każdy mi powiada,
Że w samej rzeczy Rembosz, ów hultaj przybywa.
Co? Rembosz, Jan? to mój pan! pan tak się nazywa
Rotmistrz, jedzie z Poznania...
Bodajeś skamieniał!
Bodajżeś pękł dwa razy!
Za to żem wymieniał...
Cicho Kasprze przeklęty!
Ale cóż ja robię?...
Idź Kasprze, mój Kasperku, proszę cię, idź sobie,
Bo ci zęby wybiję.
Idę, pójdę, idę.
(odchodzi)
Cóż to?
Nic, nic, to nie tak. (na stronie) Mamże nową biédę!
Jednak?
Kasprze przeklęty!
Mospanie do rzeczy:
Kto jesteś?
Kto? - Nie Rembosz.
Hm! Kto jedno przeczy,
Drugie miewa nazwisko; zatém jak się zowiesz?
Nic nikomu do tego.
Ale przecie powiesz,
Oficerem czy jesteś?
Nie jestem, broń Boże!
A mundur, bratku, nosisz?
Pojutrzę go złożę.
Wiesz, że to kulkę ściąga?
Od kogo?
Odemnie.
Bywaj zdrów.
Wyzywam cię.
Wyzywasz daremnie.
Nie wyjdziesz?
O, nie wyjdę.
Przymuszę w potrzebie.
Bajki!
Na honor, prawda.
Zamknę się u siebie:
Nie najdziesz w domu własnym, drzwi mi nie wybijesz.
Ale u drzwi zaczekam, nigdzie się nie skryjesz,
Wszędzie ścigać cię będę.
Ścigaj sobie wszędzie;
Marek Zięba nie głupi, strzelać się nie będzie.
(odchodzi)
Co? Zięba? jakiś kupiec....
Jak się masz Majorze?
A, Czesław! cóż tu robisz i w takim ubiorze?
Gram komedyą.
Brawo!
I ty także z nami.
Jakto?
Wszystko objaśnię kilkoma słowami,
Ale nie teraz; musisz, by skończyć dokładnie,
Zaraz ztąd odejść.
Dobrze, lecz jak się wykradnie
Ow panicz?
Dzisiaj jeszcze sam ci go przystawię.
Bo jednak....
Bądź spokojny, ufaj mi w tej sprawie:
Będziesz śmiał się wraz ze mną.
No, do zobaczenia.
Do zobaczenia wkrótce.
Wyborne zdarzenia!
Major i Łapka przyszli jak z namowy właśnie.
Ale za Łapką poszlij.
Oho! ten nie zaśnie,
Będzie on tu niebawem.
Kończmy więc te żarty.
O, chce nie chce, grać musi, kto już rozdał karty;
Zatém gdyśmy zaczęli, kończmyże roztropnie,
Inaczej wszystko na nic, a on swego dopnie.
Powie, że w samej rzeczy chciano mu się rządzić,
I jak błądził dotychczas, będzie znowu błądzić.
Nie, nie, nie, tak jak układ, działajmy powoli,
Czekajmy niech on wprzódy zrzeknie się swej roli.
Chodźmy, chodźmy do niego.
Ztąd chodźmy, to lepiej;
Niech nas Pan Rotmistrz szuka, niech nas sam zaczepi.
(odchodzi)
Już go niema — źlem zrobił — wszystko złe z nazwiska.
Trzeba było się zgodzić — sprawa diable ślizka.
Wyzwał mię — może zabić, nikt mu nic nie powie,
Wyzwał mię — wolno strzelać — diabeł nie śpi. Kto wie,
Jeszcze gotów z za płota gdzie do mnie wypalić.
A do kroć sto tysięcy!... chciałbym dom zapalić,
Dom spalić, sam się spalić, wszystko spalić wkoło!...
I żona... gdzie?... I ten łotr... o miedziane czoło!
W moim domu.. lecz gdzie są?.. Co, co on tu robi?
Co robi? — łatwo zgadnąć: dom mi niby zdobi.
Dość tego, dalej. (idzie i wraca) Ale już wytrwałem tyle,
Będę jeszcze cierpliwym i zaczekam chwilę.
(siada w środku)
A fe!, fe! — O, to brzydko! — To obelgą pachnie.
Cóż ci to?
Bartosz wziął kij, i fiu fiu, jak machnie!
Uderzył mię tu, w plecy, raz po raz, trzy razy.
Ja drugi raz nie zniosę podobnej urazy,
Ja wcześnie zapowiadam jasno i dobitnie,
Ja mu co powiem, jak mi jeszcze raz tak przytnie.
Zacóż cię tak pomacał?
Piękna mi macanka!
Za to że moja żona ma sobie kochanka,
I miała nawet jeszcze za mojego życia.
Nie mogłem więc z krwią zimną znieść tego odkrycia,
Chciałem trochę nastraszyć moję panią Martę,
Aż ten Bartosisko, ten!... bo to diabła warte!
To! do niczego! nie wiem naco to pan trzyma,
Nuż do nie. „Nikt tu, wrzaśnie, do niéj prawa nie ma.
Ja z Kasprem nieboszczykiem żyłem jak brat z bratem,
Kto więc wdowie dokucza, może dostać batem“.
Może! — i łup cup, o tu. — Z tego więc wynika,
Że wybił mnie żywego za mnie nieboszczyka.
Kasprze! czyś ty oszalał?
Zapewne! szalony!
Nie wiem jak pan zaśpiewa, jak mu koło żony...
Co! — prędko, pukaj we drzwi, wal, bij, tłucz co siły.
Koło żony... A walże! — choćby drzwi puściły.
Kto tam?
Kto tam.
Otworzyć.
Otworzyć.
(Milczenie).
Cóż!
Cicho.
(Nadsłuchując)
Szepczą.
Szepczą? A walże! (Kasper puka co siły).
A cóż tam za licho?
A cóż tam za licho.
Ja.
Ja.
Ciszej tam, capie!
Ciszej capie.
O łotrze! niechno ja cię złapię!
(Do Kaspra) Pan Rotmistrz Rembosz prosi.
Rotmistrz Rembosz prosi.
Zaraz idę.
Już idzie! niech się pan wynosi.
Ach, wybacz mi Rotmistrzu moje roztargnienie.
Witam cię z duszy, serca.
- (bierze go za rękę, którą tenże wyrywa)
Lecz miałem zmartwienie,
Nie postrzegłem cię pierwej, myśląc o mej stracie.
Kto jesteś, kto? kto?
Cóż to? czy wy się nie znacie?
Wszak pan mówiłeś, że znasz od kolebki prawie.
Jego? ja?
A tak, w szkołach byliśmy w Warszawie.
Ja? z tobą?
Jaś ci to mój, Jaś drogi, kochany.
Aleś mi coś zakaty, Jasiu, podszarzany.
Byłbym cię jednak poznał: ten nos, wzrok — ta broda —
Nieboszczyk sędzia kula w kulę.
Czasu szkoda:
Słuchaj...
Pamiętasz Jasiu różne nasze psoty?
Byłto z ciebie trzpiot wielki! hej, hej, wiek to złoty!
Milczże, do stu kaduków! już cierpię czas długi.
(Do Klary) Kto to jest?
Mój mąż.
Twój?
Mój.
On?
On.
Mąż?
Mąż.
Drugi?
Jednego miałam i mam.
Masz teraz, do kata!
Jednego? nigdyż Zięba nie oglądał świata?
Ja też nim jestem właśnie.
Kto?
Ja.
Ty? ty?
Ja, ja.
Zięba?
Zięba.
Aj gwałtu!
Kasprze, weź hultaja,
Uduś go, zabij!
Zaraz.
Marek?
Marek, Jdzi,
Franciszek Zięba.
To ja.
Do słowa, Bóg widzi.
A któż ja jestem?
Rembosz.
Toż nam się udało!
Będzie tu zaraz strachu i wstydu nie mało.
Kasprze, odepnij wąsy.
Dobrze mu się dzieje.
Zbyt się dręczy.
Tém lepiéj.
Niewierna struchleje!
Cóż.
Wąsy przyprawiane.
Nic więcej nie widzisz?
Nic.
Nie widzisz mnie, męża?
Czy Waćpan z nas szydzisz?
Oto mój mąż.
Źle!
Jakto? Ty mnie nie znasz, Klaro?
Widzę pierwszy raz w życiu.
O straszna niewiaro!
Otóż jestem — tu dekret — tu straż — proszę z sobą.
Jestem Zięba nie Rembosz.
Zawsześ jest osobą,
Która wzięła pieniądze i zapłacić musi.
Idziesz?
Wprzód cię ta ręka jak węża udusi.
Dekret.
Kasprze!
Niegłupim!
Któż mi wytłómaczy,
Co tu się w domu stało? — Co to wszystko znaczy?
Klaro! przestań udawać; na co to się przyda?
Powiedz im kto ja jestem, odpraw tego żyda.
Mój panie, dość już tego.
Przebaczę.
Przebaczam.
Żono!
Skończmy rozmowę, gdzie równie uwłaczam
Sobie jak i mężowi.
Co się ze mną dzieje!
Czy ja śpię, czy ja czuwam? kto tu z nas szaleje?
Klaro, żono! zbierz zmysły, patrz kto w téj osobie.
Ja jestem Marek, twój mąż — przypomnijże sobie,
Nie pamiętasz? w Lublinie, w dzień świętéj Justyny
Poznałaś mnie na balu — miałem fraczek siny —
Upadłem z tobą w tańcu, stłukłem ci kolano,
Potém ci powiedziałem że jesteś kochaną.
Nie pamiętasz? — A potem w Łęczny na jarmarku
Rzekłaś raz pierwszy: kocham ciebie, miły Marku. —
A potém, gdy zapowiedź wyszła już trzy razy,
U ojców kapucynów ojciec Anastazy
Skojarzył nas w Lublinie, dnia piątego Kwietnia;
A potem, nie pamiętasz? była to noc letnia...
Nie pamiętam i nie znam.
Tak? dobrze — (dzwoni) hej! słudzy!
(dzwoni).
Nie znasz, ale mnie poznasz jak poznają drudzy.
Moje dzieci! — powiedźcie razem, głośno, jaśnie:
Kto jestem? (Milczenie). Nie znacie mnie? (Milczenie).
Niech was piorun trzaśnie!
- (Czule).
Ty Marto, żono Kaspra, którąm zawsze lubił,
Któréj nic dać nie chciałem, gdy cię mąż zaślubił,
Którąm już raz wypędził uwiedziony plotką;
Nie znasz mnie? powiedz — nie znasz?
- (Marta wzrusza ramionami).
Poczekaj czeczotko!
(Czule) Ty Filipie, którego rzadko minie kara,
Któremum za karafkę potrącił talara,
Którego nie chcę trzymać, który nie dbasz o to;
Nie znasz mnie? powiedz — nie znasz?
Poczekaj niecnoto!
(Czule) Ty Bartoszu, którego kij często przemierza,
Którego co niedziela wsadzam do szpichlerza,
Który przy bramie stoisz od rana do rana,
Powiedz, powiedz Bartosiu, nie znasz twego pana?
Niewdzięczni! nie znacie mnie! nikt mnie nie zna w domu!
O chwilo zaślepienia, nieszczęścia i sromu!
Teraz? teraz, znacie mnie?
Co to jest? o Boże!
Kasprze! na tobie Zięba zawieść się nie może,
Kasprze! ty wierny sługo, zawsze przy mym boku,
Co mi strzeżesz szkatułki, sypiasz na tłumoku,
Słuchaj, słuchaj mnie, pana: uwalniam od słowa,
Zapomnij jaka była przeklęta umowa,
Powiedz, tu, jakeś Kasper, jak ci miłe zdrowie,
Ach powiedz, kto ja jestem? jak się twój pan zowie.
(Do wszystkich) Cicho!
Jan Rembosz, rotmistrz, jedziemy z Poznania.
O morderco! zabójco! — lecz stój, bez gadania:
Gdzie papiery? gdzie skrzynka?
To się z niéj zostało.
Jak? co?
Siedząc na bryczce trochę się drzémało,
W tém słyszę, ktoś przy skrzynce — nic to, daléj chrapię.
Niech kradnie, myślę sobie, na uczynku złapię —
Ba! już ciągnie, a ja łap — on sobie, ja sobie,
Wtém trzask prask, ucho pęka w tak nagłym sposobie,
Że fik! on leżał w jednym a ja w drugim rowie.
Dwóch nas leżało — on na plecach, ja na głowie.
On się zerwał piorunem, jam się zerwał duchem;
On w nogi, jam został — on ze skrzynką, ja z uchem.
Milcz, milcz! (rzucając się na krzesło na środku stojące)
Dosyć już tego, niegodziwa gębo!
Mój mężu.
Jestem mężem?
Ziębo!
Jestem Ziębą?
Jesteś.
Czémże ty będziesz?
Szwagrem mego pana.
Szwagrem?
Wszystko już dobrze.
Wszystko rzecz udana.
A folwark?
Niesprzedany.
A sad?
Niewycięty.
A major?
Nic nie zrobi.
A Łapka przeklęty?
Już poszedł.
Ach, to dobrze.
Jam namówił Klarę,
By ci za podejrzliwość tę zadała karę.
Panie, teraz czas na mnie — Marto! jak to będzie?
Kasprze, mógłżeś ty wierzyć? jestżeś dotąd w błędzie?
Miałżebyś się odmienić? chcieć mieć mędrszą głowę?
Broń Boże!
Więc wiesz...
Wiem, wiem, spełniałaś...
Umowę.
(Śmiejąc się ściskają).
Przebaczasz mi więc szczerze, żem cię mogła dręczyć?
Przebaczam z duszy, serca, i mogę zaręczyć,
Że nie spełznie daremnie ta nauczka mała;
Podejrzliwość na zawsze władać mną przestała.
I bardzo sprawiedliwie. Wierz mi przyjacielu:
Ta furya bezsenna nigdy nie ma celu;
Nie polepszy dobrego, złe pogorszy życie,
Kto byłby trzpiotem jawnie, będzie łotrem skrycie.
I tysiączne w pożyciu uczą nas przykłady,
Że podejrzliwość bywa matką wszelkiéj zdrady.