Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku)/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku)
Podtytuł Z papierów po Glince
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗             ∗


Za czasów, gdy Książę, młody jeszcze był Miecznikiem litewskim, dwór w Nieświeżu i życie nie było podobne do tego, jakie waszmość widzisz dzisiaj. Krew w Księciu kipiała, na całym świecie było mu ciasno, a że go otaczała młodzież, w której także bujne życie grało, działy się u nas czasem rzeczy, które dziś strach przypominać, siwe włosy kołem stają.
W okolicy Nieświeża drżało wszystko przed nami, a gdy Książę z przyjacioły i drużyną przeciągał jadąc na polowanie, albo do innych dóbr, przez wioskę szlachecką, uciekało przed nim co żyło, bo pod szalony humor, w pierwszym impecie dokazywał, nic poszanować nie chcąc.
Nie raz to przypłacił i grubo, nie raz się potem nagryzł sam, gdy go potem szał odszedł; ale pochlebcy mu bębenka podbijali, czasem wziął za punkt honoru, żeby co najryzykowniejszego dokazać — i — i stawił choćby życie na kartę.
Bywały u nas takie zapusty, żeśmy dnia od nocy rozeznać nie mieli czasu, ani się policzyć z dniami, nie jeden z nas życiem przypłacił.
Tu się Wiśniowski przeżegnał, westchnął, i pobożnie pięścią w piersi uderzywszy, kieliszek duszkiem wychylił.Ł
Tegoby i na wołowej skórze nie spisał, jakieśmy mieli uciechy i ile się tam przed spowiedzią wielkanocną nagrzeszyło. Książę, gdy raz sobie cugle puścił, już go nic powstrzymać nie mogło, a gdy kto próbował hamować — i sam oberwał i popchnął go jeszcze, bo dla punktu honoru, gotów był na wszystko. Jednego razu, jak dziś pamiętam, wracaliśmy z polowania, wszyscy podchmieleni, powiem prawdę pijani śpiewając: Zając sobie siedzi pod miedzą...
Wierzcie nie wierzcie, tak było jak powiem. Jechaliśmy bryczkami, bo konie wierzchowe zhasane były, w każdej bryczce po cztery w poręcz zaprzężone. W tem pierwsza, co szła przodem, w której Książę siedział z Wołodkowiczem, stanęła. Było to nad Niemnem. Prom stał z drugiej strony, a przewoźnik położywszy się gdzieś w krzakach, usnął. Nuż gukać, nuż strzelać. Bywaj! czy pijany był czy głuchy, promu jak niema tak nie ma.
Książę począł kląć. W tem krzyknie nagle do woźnicy, uderzywszy go w kark pięścią:
— Ściągnij lice i wpław!
Chwilę się namyślał, ale książę poprawił:
— Wpław! słyszysz!...
Brzeg był dosyć wysoki, rzeka szeroka, głębina ogromna, ale gdy Książę kazał, musiało to być. Niewiele myśląc, przeżegnał się woźnica, ściągnął lice, batem po koniach i w wodę. Bryczka skórą wybita spłynęła, konie też płynąć poczęły, ale że silne były i rwały okrutnie, przybili szczęśliwie do brzegu. Druga bryczka też przeszła, trzecia się wywróciła, szczęściem, tamci pływać umieli i choć konie woda uniosła, ludzie się uratowali. Reszta u brzegu na prom doczekała, ale wprzódy nim go posłano, przewoźnicy po pięćdziesiąt bizunów dostali, ledwie się ze snu gorzałczanego porwawszy.
Wszyscy, co tej sztuki dokazali, płynąc, odmawiali zdrowaśki i strach ich tak wytrzeźwił, że na drugi brzeg przybyli jakby na czczo.
Innym razem z polowania wracając, w moich oczach Sołoczyński pijany głowę z wózka zwiesił, obręcz z koła zerwała się i czaszkę mu strzaskała, że ani — Jezus, nie pisnął. Przywieźli go tak do ganku z głową zwieszoną, ale w niej już mózgu nie było.
Mieszkał podówczas w Słuczczyźnie szlachcic, niemajętny, ale rodu starego, powagi wielkiej, Wojżbunem go zwano, imię miał Mikołaj, a tytuł nosił Wojskiego. Znać kiedyś dawniej urząd ten sprawiał albo on, albo ojciec, bo tytuły nie raz na dzieci jure  haereditario, acz caduco, przechodziły. Wiosczynę jedną miał, zwała się Rabka Czerwona, dla rozróżnienia od Czarnej Rabki, którą dziedziczyli Sulistrowscy. Rozpowiadali ludzie o tych Wojżbunach, że ród niegdyś miał być możny bardzo, że kilkanaście wsi posiadali, ale im nie szło, nie szło i zeszło na tę jedną Rabkę.
Wojski żonaty był primo voto ze Strzemińską, niezamożną szlachcianką, którą zawcześnie utraciwszy, ożenił się po raz wtóry z równie też niemajętną panną Łaską; z tych pono Łaskich, co niegdyś senatorskie krzesła zasiadali, poselstwa sprawiali, na dworach królów przemieszkiwali, a w końcu na nic zeszli, wszelako o prozapii swej nie zapominali do ostatka i nosili się wysoko.
I ta druga żona odumarła go zawczasu, zostawiwszy mu córkę jedynaczkę. Chowała się ona przy ojcu, a stary Wojżbun sam ją prawie na ręku wykołysał. I wyszło to na prawdziwe cudo piękności, ale po Wojżbunach i po Łaskach wzięło dumę i hardość, śmiałe było, butne coś amazońskiego i rycerskiego mając w sobie.
Ludzie o niej prawili niestworzone rzeczy, o jej piękności, rozumie, odwadze i hardości. Każdy ją był ciekaw zobaczyć, ale mało kto mógł i śmiał się tam posunąć, bo z jednej strony ojciec czujny stał na straży, a z tym też żartów nie było, z drugiej ona sama nie bardzo do siebie ludzi przypuszczała.
Choć naówczas młodziuchną była jeszcze, mówiono, iż zaswatano ją, i miała narzeczonego, niejakiego Tomka Dulembę, którego ojciec znaczne dobra w okolicy dziedziczył. Opowiadano sobie, jak się ich dwoje kochało, a niecierpliwie oczekiwało, żeby rodzice na ślub pozwolili. Zwlekano z tem, wedle starego zwyczaju, żeby konia do siódmego roku nie brać w uprząż, a chłopca przed trzydziestym nie żenić. Stary Dulemba kazał mu wojskowo służyć w kawalerji i kupił mu w niej podchorąztwo, dając poczet sowity, aby chłopak nie był obcym rycerskiemu rzemiosłu i między ludźmi się obcierał. Nie mało to kosztowało, ale też uczyło wiele i stosunki się zawiązywały nie ladajakie, gbyż w kawalerji i towarzysze byli nie lada. Dulemba stojąc z regimentem niedaleko, często, gdy mu się zatęskniło, na konia siadłszy ukradkiem, pięć mil kłusował po to, żeby swojej miłej twarz zobaczyć z daleka, pokłonić się jej i nazad znowu do obozu.
Zazdroszczono chłopcu szczęścia tego, chociaż go był wart, bo i urodziwy i roztropny i serdeczny i do wypitej i do wybitej, kochany był powszechnie.
Panna też od dzieciństwa do niego nawykłszy, bo to się w okolicy razem chowało, miłowała go bardzo. Starzy jednak oba znajdowali, że z małżeństwem nie było co tak spieszyć, aby oboje dorośli i sił do życia nabrali. Dulemba szczególniej w synu się lękał zadomowienia przed czasem, wiedząc, że gdy się z ukochaną ożeni, nie ruszy się pewnie za próg od swego szczęścia i gniazda.
Tymczasem ludzie panną Wojszczanką oczy paśli i zachwycali się. Kędy się tylko pokazała, biegła do niej młodzież jak do cudownego obrazu. A no, próżno mu się było przypatrywać i głowę tracić, bo...

Wzdychał pan do obrazu
A obraz doń ani razu.

Śmiała się Wojżbunówna ze wszystkich tych adoratorów. Po okolicy nosiła się sława panny Felisi szeroko, mówiono, że takiej piękności osobliwej drugiej na całą Koronę i Litwę próżno szukać było. Paplano o niej często i na Nieświezkim dworze, niepotrzebnie Księciu nabijając tem uszy. Gadał nieustannie Wołodkowicz, klnąc się, że piękniejszej nie widział, napomykali inni, aż ciekawość Księcia Miecznika rozbudzili do najwyższego stopnia. A zajątrzyli go i tem, że o Dulembie też szczęśliwym napomykali, że tam już dla nikogo przystępu nie było, bo klamka zapadła; i o starym Wojżbunie, iż opryskliwy był, nieprzystępny i do domu swojego nierad wpuszczał. Zdawało się jakby ludzie się naposiedli, aby Księcia do niecierpliwości, do wzięcia na kieł doprowadzić, a to był właśnie ten czas, że mu dosyć powiedzieć było, iż czego nie można, aby mu się właśnie tego zachciało, a gdy co sobie uroił, już go od tego nikt i obcęgami nie odciągnął.
Pamiętam, już mi się to nie podobało, gdy raz w czasie wieczornej pijatyki, wzięto na zęby Wojżbunównę, a ciągle powtarzano, iż ten książęcy kąsek szlachcicowi się dostanie, a Miecznik naówczas zżymnął się i krzyknął:
— Milczałbyś panie kochanku, przecie to nie po ślubie, a choćby i tak było, jakbym zechciał..
Wołodkowicz się rozśmiał.
— Nie wszystkiego chcieć można...
— Milcz! — powtórzył książę groźno — ja tego panie kochanku, nie znam... co nie można.
Na tem się skończyło, ale pamięć miał dobrą, a ludzie też nieopatrzni przypominali ciągle.
Nadeszła jesień, było to jakoś przed Najświętszą Panną Zielną, wieczoru jednego znowu pił okrutnie, szlachty różnej było huk. Miecznik w mniejszem kółku ze swoimi wybranymi w gabinecie siedział, a jak to u nas pospolita rzecz, iż się wszystkie rozmowy na kobietach kończą, znowu tedy mówić zaczęto o pięknościach. Naówczas książę był do kobiet strasznie zapamiętały, krewki z natury, cugli sobie i hamulca założyć nie umiał. Ale dlań jeszcze, byle młoda, a piękna, choćby prosta chłopka, wszystko było równo. Po Nieświeczczyznie całej, po ekonomskich i małych szlacheckich dworkach hasało się, dokazywało, muzyki sprowadzało, gościło po tygodniach, a gdy oficyalista lub szlachcic pokrzywdzony larum podniósł, dostawał naprzód na kobiercu, jeśli nadto głośno wrzeszczał, a potem z kasy konsolację. I kończyło się to weselem i zastawą lub posażkiem.
Do tego się nawykło, iż wszystko uchodziło bezkarnie.
Aż w końcu te amory porywcze w zgrzebnych koszulach, choć je na batysty przebierano, przestały smakować. Zbrzydził je książę, czegoś więcej szukając w kobiecie, niżeli samej owej piękności, co się tylko uśmiechać umiała, gadać nic, albo mało co, a rozumieć nie wiele.
Znowu tedy tego wieczoru począł pan Wojniłowicz opisywać Wojżbunównę, a gdyby był naumyślnie to czynił, żeby księcia ciekawość zaostrzyć, inaczejby sobie nie począł. Rozwodził się detalicznie, bo niedawno ją gdzieś widział: a jaka rączka, a jaka nóżka, a jakie kosy czarne, a jakie liczko białe... a co to za wejrzenie, a głos jaki słodki, a rozum męzki, a śmiałość rycerska... i t. d. i t. d.
— Ale bo ją, panie kochanku, przechwalacie — rzekł Książę.
— Nic a nic! gdyby Książę pan ją widział sam, powiedziałbyś co i my... jeśli nie więcej... Przecie wszyscy zgodni jesteśmy, bo drugiej takiej nie ma. Na biedę, że się z nią spotkać i widzieć ją nawet trudno; z domu rzadko wyjeżdżają, chyba do kościoła...
Książę spytał.
— A gdzież parafia?
Wołodkowicz wymienił kościół, poczęto się sprzeczać, aż któryś podochocony dorzucił:
— Dajcie już pokój; choć Radziwiłł, ale tam już zaglądać nie ma po co.
Miecznik się zerwał z siedzenia, ogniem mu oczy zapałały: odwrócił się doń i krzyknął:
— Kto to waści powiedział, panie kochanku?
A po chwili jakby sam do siebie mruknął:
— Jak zechcę, to zobaczę... a jak mi się podoba, to ją będę miał! panie kochanku...
Nikt mu już nie odważył się sprzeciwić...
Jesień była piękna, polowania następowały jedne po drugich. Przed samą N. Panną Zielną zadysponowano całe tabory, sieci i namioty i łowiectwo w lasy... Czy umyślnie czy przypadkiem trafiło się tak, iż obóz rozbito w miejscu niedalekiem od kościoła parafialnego, do którego Rabka Czerwona należała. Zanosiło się tu nie na dzień ani dwa, ale na tygodnie.
W sam dzień świąteczny nigdy nie polowano, odpoczynek był. Książę samotrzeć tylko, ubrany niepocześnie, jakby się nie chciał dać poznać, wybrał się na nabożeństwo, wiedząc pewnie, że tam Wojżbunówne zobaczy.
— Przyznam się — dodał Wiśniowski — żem był z Księciem w kościele, bo mi kazał jechać z sobą. Zajechaliśmy przed kościołek mały, drewniany na uboczu pod sosnowym laskiem, wśród jałowców stojący, ubogi, ale schludny. Ludu w nim, na cmentarzu, do koła było mnóztwo... Z fur, któremi włościanie i szlachta poprzyjeżdżała, jakby jarmark się zrobił. Nawieziono mnóztwo ziela, kwiatów, zboża, wianków do święcenia, do kościoła ledwie się przez zakrystję docisnąć było można. Księcia nie bardzo kto tam znał w okolicy, a w tej opończy, w jakiej przybył umyślnie, mało się go kto mógł domyśleć.
Wcisnęliśmy się jakoś i dotarli do przysłonionego kąta po za boczny ołtarz, aby nas nie łatwo mógł kto zobaczyć i odkryć. Szlachty różnej, nawet i takiej, co w postołach chodzi choć przy szabli, było siła; wmięszaliśmy się między nią i zniknęli...
Właśnie naprzeciwko nas, w pierwszej ławce, siedziała z ojcem Wojżbunówna. Ojciec stary, siwy, figura poważna, choć koło niego ubogo było, na senatora wyglądał. Szaraczkowo się zawsze nosił, jak to starzy Litwini byli nawykli, w makowym kontuszu. Łeb łysy, włosów już na nim mało co, kresa przez czaszkę od pałasza taka, że małoby się w niej palec nie schował. Znać za młodu rąbać się lubił. Obok niego klęczała córka: choć malować taka w niej krasa... słuszna bardzo, szykowna, wejrzenie śmiałe, oczy czarne, usta dumne. Patrzała w dużą książkę rozłożoną przed nią, i wzroku prawie nie odwróciła od niej przez całe nabożeństwo. Wojski też ręce, w których koronkę trzymał, złożywszy, na pamięć pacierze odmawiał. Książę się wpatrzył w pannę tak, że o modlitwie zapomniał; przez całą sumę oka z niej nie spuścił, i po suplikacjach ludzie już wychodzili, a on jeszcze patrzał na nią. Gdy się pospólstwo do drzwi ruszyło, przebrał się przez lud, drogę sobie torując, młody i piękny mężczyzna, w mundurze kawalerji i submitował się ojcu i pannie. Stary go uśmiechem przywitał, a Wojżbunówna rękę podała i razem z kościoła wyszli. Za nimi i myśmy się wysunęli niepostrzeżenie. Wózek niepoczesny, parą końmi zaprzężony, a raczej kałamaszka stała, czekając na nich; młody Dulemba dosiadł konia i tak razem do Rabki pociągnęli. Myśmy się tylko przyglądali, jak chłopak z konia się do panny schylał i rozmawiał z nią wesoło.
Książę też zaraz potem do swoich koni się dostał i nazad do lasu. Przez całą drogę nie powiedział ani słowa, zadumany był jakiś i chmurny.
W lesie, jakem mówił, formalnym leżeliśmy obozem, jakby na wyprawie przeciwko nieprzyjacielowi, tylko żeśmy się nie okopywali i hulajgrodów nie było... Zresztą nic nie brakło, bo nocami nawet, więcej dla fantazji niż z potrzeby, warty stawiano, a zrana trąbiono pobudkę... Pośrodku obozu rozpięty był wielki namiot wezyrski z pod Wiednia, w którym były ścianami poprzegradzane kompartymenta i miejsca dla dworu dosyć. Tuśmy z księciem jadali, jeśli słota lub zimno na dworze nie dozwalało. Nieco opodal stały namioty pomniejsze dla służby dworu, szałasy dla czeladzi, dla koni, naprędce sklecone kuchnie i spiżarnie...
Ile z nami i za nami wozów szło, ile ludzi, ile koni, ile zapasu potrzeba było, ażeby to wszystko czasem po tygodniu i dwa przeżywić, trudno zliczyć. Takich łowów jużeśmy później rzadko widywali.
Codzień inny, opatrzony wcześnie ostęp, obławami i sieciami ostawiano. Chłopstwa spędzonego z wiosek okolicznych bywało po kilkaset — a to częścią pod gołem niebem, częścią pod szałasami też leżało nieco opodal... Chleby, ogórki, piwo, wódkę, furami dla nich wożono. Wieczorami było i śmiechu i hulanek i figlów i gawęd do późna, bez pijatyki często gęsto się też nie obchodziło. Tego dnia, jako w uroczyste święto, i strzelcy i obława i goście odpoczywali pod namiotami, a Książę raczył suto...
Powróciwszy z kościoła, gdyśmy do namiotu weszli, zastaliśmy już wszystkich z bigosem oczekujących na gospodarza. Postrzegli nas z daleka kucharze i dymiące misy weszły jednemi drzwiami, gdyśmy drugiemi wchodzili.
Książę się odwrócił do Wołodkowicza i rzekł ze śmiejącą się twarzą:
— No, panie kochanku, co prawda to prawda, mieliście słuszność, nie ma, nie było i nie będzie piękniejszej nad Wojżbunównę!! Raz mi tylko z przypadku w oczy spojrzała, a dotąd wzrok jej siedzi we mnie i nierychło się go pozbędę. Przebiła mnie jak sztyletem...
Zaczęto się śmiać, winszować i żartować, a dopiekać, jak to bywa przy kieliszkach. Jeden i drugi powtórzył, że tam się nie ma po co posuwać...
— Radziwiłł się z Wojżbunówną nie ożeni — rzekł Wołodkowicz — a do niej, gdyby i Dulemby nie było, innej jak przez kościół nie ma drogi...
Miecznik tylko popatrzał ostro na mówiącego i rzekł:
— Zobligowałby mnie bardzo, ktoby mi, panie kochanku, okazję nastręczył, żebym też piękną Wojszczankę mógł zobaczyć z blizka, a choćby z nią pomówić.
— I o to nie łatwo — odparł Wołodkowicz — bo nigdzie nie bywają radzi, z domu ich wydobyć trudno; ale, któż wie... trafić się może.
Zasłyszeli to ludzie, a że Księciu każdy się starał dogodzić z serca, ten i ów myśleć począł gdzieby i jak Wojszczankę mu pokazać.
Zręczność się nie nastręczyła, aż dopiero w zapusty. Zdaje się, że tam ktoś i podrobić to musiał. Oddawna szło o to bardzo panu sędziemu Zabielle, żeby też raz choćby, Radziwiłła miał u siebie. Byli ci Zabiełłowie ludzie, jak wiadomo, niegdyś bardzo majętni i pięknie spokrewnieni, ale nieładem fortunę puścili. Świeciła się jeszcze szczątkami, mimo długów, procesów i rozmaitego ratunku, który tylko oddalał ruinę.
Sędzia w Nieświeżu często bywał. Nosił się po francuzku, choć języka tego nie umiał i nie rychło strój ten przywdział. Smakowały mu stosunki książęce i rad się pańskiej trzymał klamki. Choć majątku ledwie resztka była, występowano przy okazji tak, żeby Radziwiłłom zrównać. Śmiał się z tego książę Miecznik, śmieli się drudzy, ale pompa nie ustawała. Sędzia sześcią końmi jeździł, z których i jednego nie było bez kalectwa, służba miała barwę paradną choć łataną, dworu ćma się uwijała, której gdy do Nieświeża z sobą przywiózł na przekarmienie, to się wygłodzeni jak szarańcza do mis rzucali, że przy nich nikt się już nie pożywił, ani miał co polizać.
W zapusty namówił ktoś Zabiełłę, ażeby wieczór wyprawił, zaręczając mu, że i Radziwiłł przyjedzie, jeźli tego dokażą, aby Wojżbunówna u nich była, bo ją Miecznik widzieć chciał z blizka. Sędzia wziął na kieł i zaklął się, iż Wojskiego namówi, uprosi, choćby przed nim miał uklęknąć. Jakoż pojechał sam zaraz; ale nadaremnie molestował, męczył, klękał, Wojski wręcz dał rekuzę. Nie dano mu za wygraną; pojechała nazajutrz pani sędzina, w nadziei tej, że się kobiecie nie odmawia niczego. Siedziała cały dzień, i zmęczyła tak Wojżbuna, iż się nareszcie zgodził z córką przybyć do P...
Zabiełło pobiegł zaraz do Nieświeża księcia zapraszać, który nie rad do takich domów uczęszczał, gdzie ceremonii było wiele a swobody mało i ostatecznie kończyło się tem, iż przypłacić musiał.
Na pierwszym wstępie Sędzia oświadczył, iż Wojski z córką na ten dzień przybyć mu przyrzekł.
— Mówiono mi, że W. Ks. Mość ciekaw zbliska oglądać to nasze domorosłe cudo, które się na świat rzadko pokazuje. Otóż może choć na tę wędkę wdzięków panny Wojszczanki zwabię Księcia do siebie.
Książę się zarumienił.
— Mój mości dobrodzieju, panie kochanku — odezwał się — miło mi zawsze sobie zaskarbiać serca obywatelskie... i nie dla panny Wojszczanki, ale dla służenia im, przyjadę.
Uradowany Zabiełło zebrał prawdziwe pospolite ruszenie na mil dziesięć dokoła. Dom mieli spory, stary, drewniany, sal w nim dużo, choć nizkich, ale wcale obszernych; na tę jednak uroczystość, choćby dwa razy większy dwór nie starczył. Poopróżniano więc i pobielono na nowo izby, z których wyrzucono łóżka i pościele, aby tych gości jako tako pomieścić. Kapelę Zabiełło sprowadził ze Słucka, cztery moździerze wystawiono w dziedzińcu i od ogrodu, dla ogłaszania wiwatów. Zkąd na ten występ pieniędzy sędzia wziął, Bogu tylko i żydom było wiadomo. Dosyć, że paradnie się dzień ten obchodzić zabierano.
Mróz był trzaskający, ale we dworze jak w łaźni; izby pełne, że się drzwi zamykały z trudnością. Opisywać to ciężko i nie ma po co, boć Waszeć nieraz godów takich świadkiem bywał. Dla tego samego, że Radziwiłł miał przybyć, szlachta się zbiegła, on też jechał ze dworem znacznym.
Gdyśmy przybyli pod obiadową godzinę, czekali gospodarstwo w ganku, mimo zimna, a moździerze oznajmiły radosną nowinę. Nie obeszło się bez mowy jednej, którą miał sam sędzia, a drugą rejent Pacewicz, nie licząc przydłuższych i wyuczonych komplementów.
Tłok i ścisk, że się ledwie można było za księciem tam dobić. Kobiet co najpiękniejszych było mnóztwo, a naprzód dwie sędzianki, hoże i śliczne gdyby róże, ale to wszystko gasło przy Felisi Wojżbunównie, która po prostu była ubraną, a po niej na żadną spojrzeć się nie chciało. Książę wszedłszy zaraz ją zoczył, lecz zbliżyć się nie mógł. U stołu go posadzili przy starej gospodyni, a z drugiej strony Infułat. Wojżbunówna siedziała opodal. Uważałem jednak, iż mało co jedząc ciągle oczyma ku niej strzelał, o czem ona zdawała się ani wiedzieć, ani suponować nawet.
Pierwsze zdrowie Księcia Miecznika z trąbami i moździerzami się ozwało, potem poszły i inne. Wzięła się ochota okrutna, że na klęczkach potem pito zdrowia jedne po drugich na zabój, i końca temu nie było. Książę się chciał wymknąć, ale koło niego się wszystko skupiało, więc do późna go nie puszczono. Dopiero, gdy polskiego zagrała kapela, gospodynię wziąwszy wstać mógł, aby tańce rozpocząć. Po pierwszym nastąpiły wnet inne, od których się już Miecznik wymówił, ale od kieliszków, któremi go obsedowano, nie mógł. Drugi i trzeci raz powtórzono zdrowie jego, za wszystkie dziękować musiał i to wielkim puharem, któremuby inny rady nie dał. Ale naówczas!! nam się to naparstkami wydawało...
Nierychło go wyzwolił Wołodkowicz i ja, żeśmy trochę mogli się przejść pomiędzy gości. Wszędzie tłum był na biedę taki, iż sobie z trudnością drogę, musieliśmy torować. Drąc się jakby przez gęstwinę w lesie, dobiliśmy się tak gdzie stała Felisia Wojżbunówna, a koło niej panien kilka. Za wrzawą rozmawiać nawet było trudno, musieliśmy czekać, aż się muzyka uciszy i tancerze odpoczywać będą.
Musiano pewnie Wojżbunównie powiedzieć co o Księciu, jak to ludzie zwykle plotą i powtarzają, że się kilka razy odzywał: nie ma jak Felisia Wojżbunówna! bo gdy się ku niej zbliżył, dziewczynie lice krwią całe zapłynęło, i z oczu poznać było można, iż w sobie gniew hamować musiała.
Nie przedstawiano księcia, bo go tam wszyscy znali, ani panny, bo jej piękność już ją zalecała wszystkim.
Zbliżył się więc książę Miecznik wąsa pokręcając i odezwał:
— Nigdy w życiu nie tańcuję i nie mam ochoty do innego, chyba do tatarskiego tańca; ale gdybym miał szczęście z panną Wojszczanką pójść, gotówbym nietylko w tany, ale choć do piekła...
Spojrzała nań wielkiemi temi, czarnemi oczyma zagniewanemi, pomilczała chwilę i odezwała się tak śmiało, jakby do lada szlachcica mówiła:
— Nie pospolity to honor dla mnie. że W. Ks. Mość raczyłeś na ubogą szlachciankę zwrócić oczy... ale ja też tańcuję mało i to tylko z tymi, których znam blizko... a choćby z największym panem i choćby do nieba nie poszłabym dla fantazji...
Książę, który się takiej hardej nie spodziewał odpowiedzi, zamilczał chwilę. Nierychło dopiero, zaczął ciszej:
— Rzadko się to Radziwiłłom trafia, żeby ich z kwitem odprawiano; dla osobliwości przyjmuję ten despekt, jaki mi panna Wojszczanka wyrządziła, ale w sercu pamięć o nim zachowam.
— Nie jest to despekt żaden — zimno odezwała się Wojżbunówna, która całą zachowała przytomność — jeśli Książę masz fantazję dziś poskoczyć, toć jest w czem wybierać sobie do pary.
— Właśnie, Mościa panno, jam z tych co im, panie kochanku, najlepiej smakują zakazane owoce — odezwał się Radziwiłł — no, i z tych, co się nie lękają sięgnąć po nie, choćby je ciężko zdobywać przyszło.
Pomilczała trochę Wojżbunówna, a dziwnie jej pięknie było z gniewem, którym pałała... Ruszyła ramionami.
— Me rozumiem W. Ks. Mość — rzekła.
— A jakże mówić mam, byś mnie WPanna chciała zrozumieć? — odparł Radziwiłł.
— Nie tak jak w pałacach do pięknych i wyuczonych pań mówią, ale tak jak do nas prostych szlachcianek bracia nasi mówić nawykli.
— Tego języka mi się, panie kochanku, uczyć nie trzeba — odezwał się Książę ożywiając coraz — myśmy też szlachta z kośćmi i skórą a nie żadna cudzoziemska dzicz...
— Co Radziwiłł, to nie my drobna szlachta — mówiła Wojszczanka — każdy ma swe miejsce na świecie i swojego pilnować powinien. Kanarki z wróblami nie idą w tany... a my szare wróble.
Księciu się policzki zarumieniły.
— Strasznie mnie panna Wojszczanka chłoszczesz za nie moją winę — odezwał się — a gdybym jej chciał posłuchać i żyć tylko ze swemi, toćbym chyba do grobów familijnych zstąpić musiał, gdzie pradziadowie leżą. Tego sobie jeszcze nie życzę, panie kochanku... a według mojego zdania, piękność w kobiecie choćby tronu ją czyni godną. Pannie Felicji w koronieby chodzić.
— Wolne żarty, Mości Książę, ja ani mitry nawetbym nie chciała — zawołała Wojżbunówna — cierniowe to korony...
Książę się obejrzał do Wołodkowicza i szepnął:
— Z tą nie łatwa rozmowa...
Wojżbunówna, jakby odejść chciała i uniknąć dalszych zaczepek, posunęła się krok, Miecznik jej zastąpił drogę.
— Czyśmy się już z panem Wołodkowiczem tak WPannie naprzykrzyli, że od nas zamyślasz uciekać? Namby też na słońce się popatrzeć chciało...
— Mości Książę — przerwała Wojżbunówna — wielki to honor dla mnie bawić W. Ks. Mość, ale ja się nie czuję na siłach ani w humorze...
— A cóż humor popsuło? — spytał Miecznik — chyba za kim tęsknota?
— Mogłoby to być — odezwała się szybko Wojszczanka — ale nie wiem czy w zapusty obowiązana jestem do spowiedzi.
Zagryzł Miecznik usta.
— Dosyć — rzekł — że w tym gościnnym domu Sędztwa, jedna panna Wojszczanka nie łaskawa na mnie...
— Ani łaskawa, ani niełaskawa — odezwała się Wojżbunówna. — Książę mnie po raz pierwszy widzisz, ja W. Ks. Mość znam tylko przez ludzi, zkądżeby łaska lub niełaska urodzić się miała?
— A jakże mnie Asińdźka przez ludzi znasz, panie kochanku? — spytał Książę — źle czy dobrze?
Wojżbunówna śmiało mu spojrzała w oczy...
— Nie zwykłam ludziom zbytnio dowierzać — rzekła.
Księcia coraz bardziej mięszały te śmiałe odpowiedzi, głową kręcił i wąsa targał.
— Znać to z mowy, że mnie przed Asińdźką obgadano — mówił dalej — nie byłabyś dla mnie tak — (tu się książę zaciął, i wyrazu stosownego nie znalazłszy, dołożył) — tak... okrutną.
Wojżbunówna posłyszawszy to, rozśmiała się chłodno, a Miecznik zmięszany coraz bardziej, nasrożył się.
— Księciu ani o moją grzeczność, ani o prostactwo nie wiele chodzić może — odpowiedziała — nie zabawi chwili, a wszystko się to zapomni.
— Nie tak to łatwo! panie kochanku! o! nie tak łatwo — zawołał Miecznik — jeszczeby się dobre słowo mogło rychlej wygluzować z pamięci, ale ostre.. nigdy...
— Ostregom też nie powiedziała — zawołała Wojszczanka.
— A jeszczeż mało? — zapytał Miecznik.
— W. Ks. Mość nawykłeś zbytnio, że przed nim na twarz padają, a my tego nie uczeni... nie potrafimy.
Ruszyła ramionami, znowu chcąc odejść, Miecznik nie puszczał...
— I tak mnie Waćpanna chcesz odprawić, bez dobrego słowa? — rzekł.
Ta popatrzała nań...
— Jeśli starczy, pokorna sługa W. Ks. Mości...
To mówiąc nizko, się pokłoniła, oczy podniosła i szydersko nieco dodała:
— Stopy całuję W. K. Mości...
Gdy to rzekłszy ruszyła się iść, już jej Miecznik nie zatrzymywał, ale my cośmy go znali, po licuśmy poznać mogli, iż strasznie był wzburzony. Wkrótce potem, mimo usilnych prośb Zabiełłów, mimo zaklęć gości co go otaczali, uparł się jechać a na odjezdnem poszedł Wojżbunównę wyszukać dla pożegnania. Gdy go zobaczyła zbliżającego się, gniewem jej twarz zapałała.
— Nie chcę odjeżdżać bez pożegnania — rzekł Książę — a na odjezdnem chciałbym pannę Wojszczankę upewnić, że choć nie łaskawa na mnie, ja się odprawić tak nie dam i dokuczać jej będę, aż się doproszę, panie kochanku, lepszego przyjęcia...
Skłonił się nizko.
— Ja W. Książęcą Mość upewnić mogę, iż jaką mnie dziś widzisz, taką będę zawsze... bo jestem uparta..
— A ja też! a ja też! — podchwycił Radziwiłł — i nie łatwo się mnie zbyć.
Wojszczanka dygnęła i co żywiej ustąpiła. Ledwieśmy siedli do sań, bośmy we czterech jechali razem ogromną budą na gryndżach, Książę krzyknął:
— Gotowem na wszystko, a tę dumną jejmościankę, trzeba poskromić! Piękna jak bogini, ale też tony sobie daje. Nie będę miał pokoju, póki na swojem nie postawię!
Ja i Wołodkowicz i ilu nas tam było, poczęliśmy zaklinać i prosić, aby to sobie z głowy wybił, opowiadaliśmy o dumie Wojżbunów i Łaskich, o chłopcu, którego panna kochała, o niepodobieństwie zbliżenia się; ale to było wszystko grochem na ścianę, milczał, ile się zaś razy odezwał, swoje prawił, nie chcąc ani słuchać.
Nazajutrz taż sama litania: Wojżbunówna na śniadanie, na obiad i na wieczerzę, o nikim i o niczem nie mówił, tylko o niej. Wiedząc, że ani ja, ani Wołodkowicz, ani żaden z naszych mu tej sprawie nie posłuży, trzeciego dnia, jakeśmy się dowiedzieli, wezwał Włocha, który był przy teatrze nieświezkim, zwał się Tramotano... Człek był wesół, figlarz, na wszystko gotów, a że już od lat wielu przy dworze wisiał, różne funkcje sprawując, znał całe sąsiedztwo, miał u ludzi łaski, bo ich bawił i wszrubowywał się wszędzie. Książę go nie lubił, choć się nim bawił, a żartował sobie z niego i figle mu płatał bez litości. Miał to jedno dobrego w sobie włoszysko, że czy żart był mokry, piekący, śmierdzący, czy bolący, nigdy się zań nie pogniewał; znosił wszystko, pewny będąc, że się każda rzecz, imby przykrzejszą była, tem lepiej opłaci. Przytem, Tramontano nigdy się nie wahał podjąć niczego, nie przebierając ani w rzeczy, ani w środkach.
Niestary jeszcze, ale już łysawy, z włosami i oczami czarnemi, zdrów, silny, z ciałem jakby napęczniałem, cery blado-żółtawej, zawsze w krygach i w migach, nigdy chwilę nie mogący ustać spokojnie. Tramontano miał minę kuglarza, a poniekąd nim i był.
Sztuki różne pokazywać umiał, gdy było potrzeba, bardzo zręcznie, z kartami wyprawiał szczególnie co chciał, tańczył mimo tuszy lekko, jak motyl i wesół był na rozkazanie. Po polsku się nauczył mówić żle, ale rozumiał dobrze, a gdy mu wyrazu nie stawało, na sposób włoski gestykulacją się sztukował. Śmiechyśmy z niego mieli, ile razy nam humoru brakło.
Nie wiedzieć zkąd Księciu przyszło, takim, mosanie — z pozwoleniem — błaznem, się posłużyć; pewnie dla tego chyba, że innyby takiej służby się nie podjął. Dosyć że, jakem się później od samego Tramonty dowiedział, do gabinetu go wziął i odezwał się do niego, swoim sposobem: — Słuchaj ty skurczypałko, panie kochanku, masz rozum i sprytu dość — spróbujże czy mi tego dokazać możesz, aby w zapusty do jakiego szlacheckiego domu ściągnąć Wojskiego Wojżbuna z córką. Nigdzie nie bywają, a ja pannę widzieć chcę; do nich zaś jeszcze mi nie czas jechać... Rozumiesz?
Włoch żądał instrukcji, dokąd i jak? ale Książę się ofuknął: — Gdybym wiedział dokąd i jak, tobym, panie kochanku, skurczypałko ty jakiś, ciebie nie potrzebował. Na to twój rozum, albo jeśli ci go brak, to go choć od djabła pożycz sobie. A jeszcze ci to powiem tylko, że kto chce przyjęcie urządzić takie, aby na niem Wojżbunówna była, co go ono kosztować będzie, zapłacę i z nawiązką.
Włoch odmówić nie śmiał, ale poszedł z nosem na kwintę, tak mu się rzecz wydała trudną. Radził się we dworze przyjaciół, nikt mu nie umiał nic dobrego nastręczyć, aż drugiego dnia kazał sobie konie dać i pojechał.
Nie było go dzień, nie było dwa i trzy. Wieczorem, trzeciego, gdy na pokojach koncert był, bo Książę naówczas i sam grywał, jak hetman Ogiński, ale fałszował, że uszy więdły, patrzymy, Włoch u drzwi stoi, ręce na piersiach złożone i niby z pobożnością wielką i zachwyceniem przysłuchuje się grze książęcej.
Filut zawsze, skarbiąc sobie łaski książęce, wpadał w admirację, kiedy Miecznik grać poczynał. I tym razem oczy wywracał, aż mu białka świeciły, wzdychał, i łzy, których nie było, ocierał. Postrzegliśmy go wprzód nim Książę, który tyłem do drzwi przy pulpicie stał.
Ciekawość nas brała dowiedzieć się, co też dokazał? bośmy zakłady między sobą porobili o to, czy też dokaże tej sztuki, czy nie.
Z miny miarkując zdawało się, że Włoch na swojem postawił. Musieliśmy, choć niecierpliwi, czekać, aż się koncert ukończy. Tylko co Książę od pulpitu odstąpił i odwrócił się, wnet Włocha stojącego z tą miną ubłogosławioną ujrzał, i nie zważając na to, że kapela grała, chwycił go do gabinetu.
Myśmy iść za nimi nie mogąc, musieli czekać ukazania się Miecznika. Z twarzy Włocha, nawykłego do maskowania się, wyczytać nie było łatwo, ale z naszego Księcia, jak z drukowanej i to wielkiemi literami książki, kto chciał, wszystko wydecyfrował. Nie było na świecie człowieka, coby jak on, twarzą prawdę mówił. Rankor, gniew, smutek, wesołość, co miał w duszy, wszystko nosił na wierzchu. Gdyby był utaić co chciał (a często wielceby mu się to było przydało), nie potrafiłby. Przezroczysty był tak za młodu, jak go Wmość widzisz dzisiaj.
Gdy po półgodzinnej prawie konwersacji, wyszedł do sali Miecznik, wszyscyśmy odgadli, że Włochowi udać się musiało.
Szedł za nim Tramontano pokorny, skromny, jak zwykł bywać kot, gdy złasuje co w garnku.
Kapela dokończywszy grać milczała, ale stała jeszcze. Książę kazał zawołać pryncypała i grać marsza Sobieskiego. Słyszałeś go Waćpan pewnie nie raz? wiesz co to za muzyka, od której włosy na głowie wstają i kipiątek w żyłach płynie. Huknęli tedy marsza, a Miecznikowi się twarz rozjaśniła. Tramontano w kąt poszedł.
Po muzyce wieczerzę dano, wesołość była wielka, lecz Książę się ani słówkiem nie wygadał z niczem. Myśmy Włocha oblegli. — Mów! Zaklął się, że nie ma jeszcze nic, że... to, że owo i zbył nas psim swędem. Ciekawość paliła, z Księcia tyle tylko widać było, iż rad czemuś, ale mówić też nie chciał. W dni kilka, z rana! Miecznik mnie zawołać kazał.
— Słuchaj ty, wąsalu — rzekł do mnie, jak był zwykł przy dobrym humorze — ty jeden milczeć umiesz. Pod wieczór niech na przypadek konie będą gotowe do sanek... pojedziemy może gdzie... ty, Wołodkiewicz, Koręga i kilku ludzi. Wielkiego dworu nie trzeba, ale odziać się od święta, żeby wstydu nie było.
— Dokądże, Mości Książę?
— A! dokąd? a tobie co do tego? zaraz mi, panie kochanku, inkwizycyę będziesz zaprowadzał? Przed siebie i kwita.
Poszedłem do koniuszego i rozkazy zaniosłem. Zmierzchać zaczynało, gdy Książę wyszedł od siebie ubrany. Ażem się zadziwił, bo suknie wziął stare, wyszarzane, jakby umyślnie, a do nich guzy, spinki, różne łańcuchy a wisiadła co najkosztowniejsze. Jedno się z drugiem kłóciło. Kazano saniom zachodzić. Od ganku Książę tylko rzekł:
— Ruszaj!
— Dokąd?
— Przed siebie! na groblę! dowiesz się, panie kochanku, kpie jakiś.
Za groblą dopiero kazał znowu do Zabiełłów jechać. Nie słychać tam było o żadnem przyjęciu, ani zabawie, ale u nich mało kiedy gości nie było.
Gdyśmy przed dworem stanęli, świecił jak latarnia. W dziedzińcu ludzi stało mnóstwo, którzy się przez okna przypatrywali, co się wewnątrz działo. Muzykę słychać było i pary się przesuwały, znać tańczono. Gdy nasz woźnica z bata począł palić, a dzwonki od sań zabrzęczały, wybiegł w ganek pan Zabiełło.
— Co ja widzę! — zawołał — Książę pan! o niewysłowiona łasko pańska!
A Książę na to:
— Po drodze, panie kochanku, do miłego sąsiada... jeśli wstąpić wolno?
Wyszli słysząc szum w ganku i inni goście, zdumienie tedy wielkie, applauzy, kielichy — i z ponalewanemi, śpiewając: „To pan, to pan, to dobrodziej nasz!“ — wprowadzili nas w tryumfie na salę.
Niebyło w niej takiego tłumu jak ostatnim razem, przecież osób dużo, kobiet szczególniej. Spojrzałem, Wojżbunówna siedziała też, a zobaczywszy Księcia, zaczerwieniona wstała, jakby się cofnąć chciała, ale tyle tylko, że się za inną pannę ukryła. Mieliśmy ją już na oku. Kapela marsza grała, kazano z moździerzy ognia dawać. Szlachta koniecznie na rękach nieść żądała Księcia, ale im się nie dał. Przystąpiła pani Sędzina, wnet i inne damy. Zabiełłowie, jak to byli ludzie mądrzy, a o słabości miecznika dla pięknych twarzy wiedzieli, na własnych córkach nie chcąc fundować łask pańskich, bo te mu i pierwszym razem w oko nie wpadły, Wojżbunównę zaś dziką myśląc z głowy wybić, postawili, nie bez zamiaru, ubogą kuzynkę Wojszwiłłównę, a wystroili ją jak lalkę, z czem na prawdę nie do twarzy jej było. Wojszwiłłówna urodziwa, nie można powiedzieć, wzrostu pięknego, świeża, hoża, śmiała dosyć, mogła się była podobać, tylko nie przy Felisi i nie wówczas, kiedy Miecznik już z tamtą miał na pieńku.
Spełzło to tedy na niczem, choć ją ciągle na przód podsuwali, i Zabiełłowa Księciu tę „sierotę“ przedstawiała sama, i sadzili ją blisko, i biedna dziewczyna oczyma, jak umiała manewrowała. Jednak się to na nic nie zdało, bo Książę też z projektem tu przybywszy, tak chodził, aby z unikającą go Wojżbunówną się spotkać.
Nie wcześniej to jednak nastąpiło, aż po wieczerzy, gdy się od stołu ruszono. Wojszczanka zmykać chciała, zaszliśmy jej drogę.
— Cóż to za szczęście moje, którego się dziś anim spodziewał — odezwał się Miecznik, — iż pannę Wojszczankę spotykam!
— I jam się też wcale nie spodziewała nawet byś Książę moje nazwisko pamiętał.
— Nazwiska, możebym mógł zapomnieć, ale twarzy, nigdy — dodał Książę.
Dziewczę się zarumieniło, lecz łacno poznać było można, iż nie z radości, ale z gniewu.
Popatrzała milcząca i roztargniona, jakby szukając miejsca, którędyby się wymknąć mogła. Natośmy jednak poradzili, ażeby Książę choć rozmową się ukontentował.
— Jak państwu Sęstwu zazdroszczę, że są pana Wojskiego sąsiadami — dodał Książę — bo do Nieświeża choć nie daleko, ale wątpię, czybyście raczyli...
Panna Felisia oczy podniosła.
— Mości Książę — rzekła — wysokie progi na nasze nogi; my u tych tylko bywamy, których u siebie ugościć możemy. Ojciec stary, a ja nie bardzo bawić się lubię.
— A cóż asińdźka lubisz? — spytał Książę.
— Spokój mój domowy — odpowiedziała Wojżbunówna.
— E! e! — zawołał Miecznik — grzech to jest, bo Pismo święte powiada, że światła korcem przykrywać się nie godzi. Lice asińdźki takie promieniste, iż go przed światem chować, kryminał!
— Nie mogę Księciu za komplement podziękować bo go za żart biorę — rzekła Wojżbunówna — a jeśli Książę sądzisz, że to szlachciance głowę zawróci, żal mi, bo się omylisz bardzo.
Miecznik stał medytując co mówić dalej; Wojszczanka nie mogąc wynijść, bośmy ją kołem opasywali, kręciła się tylko, nóżką tupała i ramionami ruszała.
— Czyste oblężenie! — usłyszałem ją mruczącą.
— Myślałem, że dziś pannę Wojszczankę zastanę łaskawszą — rzekł Książę.
Nie odpowiedziała nic, udając, że nie słyszy.
— Los tedy zadrwił ze umie — mówił dalej — bo mi pokazał zdala sperandę szczęśliwości, na to, by mi zawód uczynił okrutny.
— Jaka to szkoda — odezwała się panna Felisia — takich pięknych słów dla takiej prostaczki jak ja. Innaby, M. Książę, umiała je ocenić, a ja nawet nie rozumiem co znaczą. Życzyłabym tak drogie klejnoty zachować na lepszy użytek.
Miecznik wąsy zakręcił.
— Juściż nie może to być — rzekł po namyśle — żeby ta, co tak ostrych słówek dobierać umie, moich nie rozumiała; ale widzę to, nie miały szczęścia się podobać, ani one, ani ja!
Na twarzy dziewczęcia rosła niecierpliwość i oburzenie. Przyznam się, że mnie jej już żal było; ciągle się wyrwać usiłowała, a Książę znaki dawał nam, abyśmy jej puścić się nie ważyli. Jakby zdesperowana wreszcie główkę podniosła, popatrzała długo na miecznika, Bóg raczy wiedzieć z pogardą czy litością, bo to się oboje we wzroku mięszało i wybuchnęła:
— W. Ks. Mość podobaćbyś się mógł słudze swej w jeden tylko sposób.
— A to jaki? nauczże mnie Asińdźka, chętnie posłusznym będę.
— Gdybyś o niej chciał zapomnieć! — dygnąwszy, dokończyła panna.
Oniemiał Książę, w oczach mu się jakoś zaćmiło, słowa na ustach nie znalazł, zabełkotał coś niewyraźnie.
— To trudno, panno Wojszczanko dobrodziejko — rzekł w końcu — a tem trudniej, że z nakazu myśmy nic czynić nie zwykli, a przeciwnie zawsze na swojem postawić. Im trudniej, tem milej dokazać, co się postanowiło.
— W. Ks. Mość postanowiłeś więc? — zapytała — co? chyba mnie na ludzki śmiech narazić?
— Nie, panno Wojszczanko, ale serce jej skłonić, aby mi więcej sprzyjało — rzekł Miecznik bez ogródki.
— I dziwną do tego Książę obrałeś drogę — zawołała żywo panna — sługa W. Ks. Mości.
Ukłoniła się, dodając z wielką niecierpliwością: prawdziwe utrapienie!...
— Ja się tak zbyć nie daję! — szepnął miecznik — zobaczymy!?
W tej chwili panna upatrzywszy lukę między nami, wyśliznęła się nią, wybiegła i znikła, a na salę więcej nie powróciła. Zabawa trwała w noc późną, i Miecznik wesołego udawał, ale my, cośmy go znali, widzieliśmy, że w nim gniewem wrzało. Powróciliśmy do Nieświeża w najciemniejszą noc i zawieruchę, bo się za nic uprosić nie dał, aby albo do dnia zabawić, lub zostać i nocować, choć mu już pokoje wyporządzono. A że to był wilczy czas i stada chodziły aż pod wioski się podkradając, łatwośmy mogli z niemi się spotkać. I strzelb z sobą naweteśmy nie brali. Ze dniem, dwa razy się w drodze wywróciwszy, wróciliśmy do Nieświeża, wszyscy w takich humorach, że ino przekleństwa słychać było, a cośmy naczęstowali potem kułakami służbę, aniby zliczył.
Wszyscyśmy sądzili po tej wyprawie, iż na tem będzie koniec, że się Księciu gwiazdki z nieba odechce, ale w nim nietyle miłość może grała, co obrażona duma.
Nie mówił nikomu nic; już się na wiosnę brało, bo w tym roku wczesną była, gdy jednego dnia wierzchowe konie kazał gotować i dworskich zadysponowano kilkudziesięciu, a choć błoto było i drogi okropne, wielką paradą, pod dywdykami, w rzędach.
Uroczystości żadnej nie było, o żadnej dostojnej figurze nie słyszeliśmy, zaproszenia Książę nie odebrał żadnego, głowyśmy łamali co za fantazja. Do dnia wszystko w pogotowiu być miało. Wyszedł z garderoby ubrany jak na fest, posiadaliśmy na konie, nie wiedząc dokąd i po co, aż: do Rabki Czerwonej!! — zawołał.
W głowie się to nam nie mieściło. Przez całą drogę umyślnie baraszkował z nami dla niepoznaki, iż kwaśny był i aprehensyę miał, że mu się te odwiedziny nie powiodą.
— Cóż ty na to? panie kochanku! — zagadnął Wołodkowicza.
— Mnie się zdaje, że łamane sztuki dokazywać, wartoby Tramontanie zostawić — rzekł Wołodkowicz.
— Cóżto za łamane sztuki?
— Wszak do Rabki jedziemy?
— A do Rabki, a cóż to za sztuka, panie kochanku? przecież nas przyjąć muszą.
— Kto wie jak! — mruknął Wołodkowicz.
— Myślisz, że mnie źle przyjąć może, panie kochanku? — zawołał — a toby chyba zapaśną głowę musiał mieć w kuferku.
I tak całą drogę zaczepiał to jednego, to drugiego, aż z południa zobaczyliśmy dworek, a Książę kłusem ruszyć kazał. Brama przed nim stała ogromna, ciężka, zamczysta, ale się czeladź nasza rzuciła do niej, otwarła i z pompa wielką zajechaliśmy w dziedziniec.
Można sobie wyobrazić jakie ta kawalkata, nagle jak z nieba spadła, wrażenie zrobiła tam, gdzie jej jeszcze nigdy nie bywało. Ludzie dworscy jedni uciekali, drudzy się na płoty powdzierali, na drabiny, żeby się temu przypatrzyć. Drób, który się pasł w dziedzińcu, kury, indyki, gęsi, pierzchnęły krzycząc, drepcząc i podlatując na wsze strony.
W ganku nie było nikogo. Książę siedział na koniu, a ze dworku dochodziło nas tylko stukanie drzwiami. Nikt nie wychodził naprzeciw.
Książę wreszcie zsiadł, dał mnie znak i Wołodkowiczowi, abyśmy mu towarzyszyli do środka, a reszcie przy koniach pozostać kazał. Otworzyły się drzwi w lewo i w nich Wojski się pokazał, lekko Księciu się kłaniając, a ręką zapraszając do środka.
— Jużem, panie kochanku, myślał — ozwał się Miecznik — że Waszmości w domu nie zastałem, bo nas tylko gęsi i kury przywitały.
— Mości Książę — odparł poważnie gospodarz — co za dziw, żeśmy na przyjęcie nie spieszyli; któż to się pod tą ubogą strzechą takiego mógł spodziewać gościa? Sądzę, że chyba przypadek tu W. Ks. Mość sprowadził.
— Nie, panie kochanku, umyślnie przybyłem — rzekł Miecznik — na uczciwość. Krzywdę mi czynicie, że ani u mnie bywacie, ani mnie znać nie chcecie. Turcy mówią, panie kochanku, że gdy góra nie chciała przyjść do Mahometa, Mahomet poszedł do góry. Otóż i ja tak, panie kochanku.
Wojski się uśmiechnął smutnie.
— Był czas, Mości Książę — odezwał — kiedy Wojżbunowie do Radziwiłłów jeździli, i ich u siebie przyjmowali, ale ten przeszedł. Zeszliśmy na chatę pod strzechą, trzeba się swoją mierzyć piędzią, Mości Książę. Nie mam czem Radziwiłła przyjmować.
— Panie Wojski, niechby córki Jegomości nam tylko twarz zaświeciła, stanie za wszystko.
Wojżbun zasępił się, wyprostował i nabrał wyrazu surowszego jeszcze.
— Mości Książę — odparł — moja córka dla zabawy magnatów nie stworzona; proszę nie wspominać o niej!
— Dla czegoż — spytał książę.
— Dla tego, że W. Ks. Mość w konkury do niej nie przybywasz, a w zaloty ja nie dopuszczę.
To mówiąc się skłonił.
— Niegościnnie mnie WM. przyjmujesz! panie Wojski! panie kochanku...
— Nie mogę inaczej.
— Toć przecie, jeśli nie z grzeczności, to z respektu dla Radziwiłła, który ma pułki i ludzi tyle, że sobie obelgi nie da wyrządzić, wypadałoby, panie kochanku, być grzeczniejszym.
— Wojżbunowie, M. Książę, ze strachu nikczemności robić nie zwykli.
— Panie kochanku — rozśmiał się Książę — dalipan mnie wyzywacie?
Wojski ramionami ruszył, ręce w kieszenie od kapoty włożył i stał wcale nieporuszony.
— Książę mi grozisz?
Miecznik czerwieniał coraz.
— WMość mnie jątrzysz? Przecie koronaby z głowy Wojszczance nie spadła, żeby wyszła się nam pokazać.
— Ani ona, ani ja sobie tego nie życzę — odparł Wojski.
Książę się przeszedł parę razy po ciasnej izdebce, jak gdyby wcale tego do serca nie brał.
— Panie Wojski, panie kochanku — odezwał się — wy tu tak na wsi siedząc, sam na sam z kurami i gęsiami, musicie czytywać dużo historyj starych?
Szlachcic nie zrozumiał, popatrzył się na Miecznika i nie odpowiedział nic.
— Hę? — spytał po chwili.
— Bo ja właśnie myślałem, panie kochanku, czyście wy czytali tę ciekawą historyę o królu czy książęciu hiszpańskim, który był sobie upodobał ubogą szlachciankę kastylską. Otóż, panie kochanku, gdy raz i drugi dziewczyna się tyłem obróciła, a ojciec mu drzwi przed nosem zamknął, panie kochanku, książę się rozjątrzył, pogniewał i powiadają, fatalna jakaś z tego wypadła awantura.
Wojski słuchał.
— Tej historyi wprawdzie nie czytałem — rzekł — pierwszy raz o niej słyszę; ale, Mości Książę, co się mogło trafić w Hiszpanii, za barbarzyńskich jakichś czasów, dziś nikogo nie obchodzi. Dziśby takie książątko powlekli do trybunału, i jak Zborowskiemu łebby ścieli, alboby, jak Dymitra, tego co porwał Halszkę Ostrogską, zabił pierwszy lepszy.
Książę zaczerwieniał mocno.
— I... nie — rzekł spokojnie — i...nie, panie kochanku; ja Jegomości powiem co by było: sypnąłby pieniędzmi i szlachtę zagodził, a fantazji pańskiej zadośćby się stało.
Wojski pobladł, a Miecznik zakręciwszy się, czapkę na głowę nałożył i dodał spokojnie:
— Dobranoc Waszeci, panie kochanku, dobranoc, a może do zobaczenia! do zobaczenia!
Wojżbun stał jak skostniały, bo mu gniew słowa jeszcze wyrzec nie dał, gdy myśmy się już wynieśli, na konie wsiedli i kłusowali napowrót do Nieświeża.
Od tego dnia poczęła się wewnętrzna walka w Księciu, i nieustanny spór z temi co go otaczali. Myśmy go opamiętać się starali, inni podbechtywali, a oliwy dolewali do ognia. W sąsiedztwie między szlachtą wieść się zaraz rozeszła o tem, jedni bij zabij na Miecznika, drudzy to w żarty i śmiech obracali. Donoszono do Nieświeża, że się Wojski odgrażał, iż na Księcia obławę ze szlachty zbierze i zapoluje nań jak na odyńca, co szkodę robił w polu. Pewnie to zmyślono, ale Książę się burzył i wołał: — Dam ja mu odyńca! zobaczymy, jak się skończy między nami. Może go prędzej kłem odyniec rozporze, niż on go wziąć potrafi!!
Spokojniejsi ludzie pewnieby go byli umitygowali wreszcie, gdyby nie szajka tych, co wszędzie siać biedę potrzebują, aby się na niej pożywić. Ci słówka przynosili, wyzwania, odgróżki coraz nowe, a choć się Księcia od nich strzegło i pilnowało, nie wiedzieć jakiemi drogami to się cisnęło do niego, tak, że ledwie z jednego ochłonął, już drugie nie wiem zkąd przyszło, żeby mu nie dać opamiętać się i ostygnąć.
W takiej niepewności i obawie przetrwaliśmy do jesieni, a nie było prawie dnia, żeby o Wojżbunach mowy lub wspomnienia nie było.
Gdy czas na łowy przyszedł, Książę nakazał na pierwsze miejsce, gdzieśmy wprzódy obozowali, tabory myśliwskie prowadzić. Uderzyło to nas tem bardziej, że zwierza w tej części puszczy tak dalece nie było, a gdzieindziej i więcej i łatwiej go było dostać. Ledwieśmy tam stanęli, samo sąsiedztwo Rabki Wojżbunów przypomniało. Zaczęto o nich przebąkiwać, i po kieliszkach, ktoś się dał słyszeć, że szlachcic Księciu odprawę dał nie ładną.
Miecznik to posłyszawszy, mruknął.
— Czekaj, sprawa nieskończona, koniec dzieło chwali...
Nazajutrz rano Łowczy zameldował polowanie w odstępie o trzy ćwierci mili od obozowiska.
Książę zaraz z wieczora, co nigdy się nie trafiało, powiedział, żeby myślistwo sobie szło samo, bo on wypocznie. Niesłychana to na owe czasy była rzecz, żeby Miecznik spoczywać potrzebował. Zdziwiło to nie pomału. Łowczy chciał odłożyć wyprawę, ale Książę nie dopuścił.
— Jedźcie sobie bezemnie, panie kochanku, niech i drugim się co dostanie, żeby się mieli czem chwalić.
Towarzystwo książęce, faworyci i przyboczni dostali rozkaz, żeby też odpoczywali. Markotny był od rana i zamyślony, ale nie mówił nic; wychodził przed namiot, popatrzał na las i wracał. Około południa po myśliwsku się odział, ale bogato i wykwintnie, róg złocony na jedwabnym sznurze przewiesił przez plecy, konie kazał posiodłać i przyprowadzić, a dosiadłszy swego, zawołał:
— A co? panie kochanku, pojedziemy Wojżbunównę zobaczyć. Stęskniło mi się za nią!
Wszystkim się jakoś niemiło zrobiło, awantura zdawała się pewna, nikt jednak nie śmiał, ani uwag czynić, ani się przeciwić. Jak mak siał, zamilkli wszyscy, na konieśmy siedli i pokłusowali za nim. Jemu, ani nam mówić się nie chciało, cała droga zeszła w milczeniu, aż się ów dworek w Rabce Czerwonej pokazał. Pamiętam go, jakbym widział wczoraj. Stał przyparty ogrodem do brzezinki, która się za nim kawał ciągnęła. Szlachecki ubogi domek z wysokim dachem, dwa słupki chude w ganku, po dwa okna z obu stron jego. Jeden płot opasywał dziedziniec z daleka, drugi pleciony ładnie, pod samemi oknami bronił kwiatków, które przy nich rosły, aby ich przechodząca do studni trzoda nie psuła.
Brama owa staroświecka zasłaniała nam dom w części, bo była mało nie tak wielka jak sam dwór, z daszkiem krytym słomą, zamczysta, obronna. Wysadzona wierzbami droga prowadziła do niej.
Zdala już widać było, że wrota stały zaparte. W ganku z rękami w kieszeniach stał, jak się zdawało, sam gospodarz, któregośmy się po makowej kapocie domyślali.
Książę puścił się tęgim kłusem, wprost na bramę; wszyscy za nim, podjechali; hajduk z konia skoczył i rzucił się, cugle mu na kark założywszy, do furtki, aby przez nią się dostać do dziedzińca i wrota nam odemknąć. W tem z ganku głos się silny odezwał:
— A kogóż to tam Pan Bóg prowadzi?
Hajduk niepewny, obejrzał się na Księcia, co miał odpowiedzieć.
— Melduj pana Haraburdę! — zawołał miecznik.
Hajduk powtórzył głosem drżącym.
W tem z ganku znowu spokojnie zawołał Wojski.
— Haraburda? siła ich po świecie, jakiż tytuł?
— Stolnikowicz Smoleński! — począł Książę. Stary Wojżbun ponuro i dziwnie się uśmiechał.
— A no! otwórz wrota.
Zaczęły się stare podwoje, piszcząc na drewnianych zawiasach, roztwierać, a nimeśmy dojechali do ganku, stary Wojżbun na chwilę znikł i wnet wrócił spokojny, nasępiony, obok siebie na ławce położywszy strzelbę. Nic to nam dobrego nie zwiastowało.
Pierwszy z konia zsiadł sam Miecznik i dotknąwszy czapki, submitował się.
— Jacek Haraburda, Stolnikowicz Smoleński, w przejeździe z respektem.
— Bardzom wdzięczen — ponuro odparł Wojski, spoglądając na Księcia, z takim wyrazem w twarzy dziwnym, iż na żart to wcale nie zakrawało. — Haraburdów po świecie dużo znam; którychże to waszmość jesteś, tych co robią burdy, czy tych, co szukają guza?
— Ja? panie kochanku — odparł Książę — guzów nie szukam, ale chętnie je rozdaję, jeśli mi się zręczność nawinie.
Wojski sucho, szydersko śmiać się począł.
— Mój Stolnikiewiczu — rzekł — kto guzy rozdaje ten i oberwać może. Znać, żeście byli w dobrej szkole u Księcia Miecznika litewskiego, boście nawet jego przejęli przysłowie. Wielki to pan, ale mu jeszcze ze dwu guwernerów daćby trzeba, ażeby go chodzić po świecie nauczyli.
Spojrzeli sobie w oczy. Miecznik wąsa zakąsił, Wojski rękę na strzelbie położył.
— A Waszmość, panie kochanku — rzekł Radziwiłł — z Księciem Miecznikiem nie masz znajomości? to szkoda; onby go polityki i dworszczyzny nauczył trochę.
— Za stary jestem, abym się uczył — odparł Wojżbun — z Miecznikiem ani się wiele znam, ani bliżej poznawać pragnę. Wysokie progi na moje nogi... i... młodego piwa, póki się nie ustoi, nie pijam.
Książę aż drgnął na to młode piwo.
— Jam ci to, jak się Waść, panie kochanku, sam domyśliłeś, przyjaciel pana Miecznika — rzekł gniewnie — cóż będzie, gdy mu doniosę, panie kochanku, że go tak niewystałem piwem robicie?
— To będzie, czego sobie właśnie życzę — odparł Wojżbun ponuro — Książę Miecznik mnie tak będzie obchodzić jak ja jego.
— Niekoniecznie — podchwycił gorączkowując się Książę — niekoniecznie, panie kochanku. Ja go lepiej znam od Waszmości, może właśnie zażąda się zbliżyć do kogoś, który go nie znając odpycha i znać nie chce!
— Juściż nikogo zmuszać do przyjaźni nie można; na świecie dosyć miejsca dla wszystkich, żeby się łokciami nie potrącali. Ja księcia znam mało, ale go ludzie lepiej znają i osądzili tak, że ja zdala się od niego trzymać wolę.
Na te słowa, Miecznik się już pohamować nie mógł, i w bok się wziąwszy, nie zważając na strzelbę, na której się Wojżbun opierał, krzyknął:
— Ludzie go osądzili, ale tacy ludzie jak Wy. Dosyć już tej komedji, panie Wojski: jam do was i do waszej pięknej córuni przybył w gościnę... Znacie mnie.
Staremu twarz zapałała i ręka zadrgała, po wszystkich ciarki poszły.
— Do mnie jak do mnie, ale do córuni! a wam co do niej? Hola! hola, Mości Książę, ona gości takich nie potrzebuje.
I jedną rękę trzymając na strzelbie wciąż, drugą wskazał na wrota. Książę milczał chwilę, jakby niepewny co pocznie. Obejrzeliśmy się po sobie, z hajdukami i służbą nie było nas i dziesięciu.
— Radziwiłł, mospanie, panie kochanku, tak się wygnać za wrota nie da! — krzyknął — kiedym przybył w gościnę, to w niej zostanę.
I uderzył się po szabli.
Wojski, który się gwałtu żadnego nie spodziewał i dla postrachu tylko nie nabitą strzelbę chwycił z kołka, a w domu też, jak się później okazało, nikogo nie miał oprócz jednej kobiety i wyrostka, zawahał się, dłoń mu drżała, brwi się ściągały. Ludzie wszyscy byli w polu, nawoływać ich próżno myśleć było. Książę dokończywszy parł się do drzwi, gdy mu je Wojżbun ze strzelbą w ręku sobą zasłonił i głosem od gniewu drżącym począł wołać coraz donośniej:
— Cóż to jest? gwałt? najazd? rozbój w biały dzień? Ani krokiem dalej, Mości Książę. Dom mój jest przybytkiem i świętym dla obcych być powinien, co prawo szanują. Ani krokiem dalej!
Na krzyk ten i hałas, który wewnątrz domu posłyszeć łatwo było, wybiegła Wojżbunówna, jak stała, ubrana po domowemu, z kosami rozpuszczonemi, lecz piękniejsza jeszcze niż gdyśmy ją strojną widzieli. W ręku niosła w pomoc ojcu szablę, o której był zapomniał, oczy miała ogniste i śmiało niemi zmierzyła Księcia.
Wojski szablę pochwycił drugą ręką. W tem widząc, że się tu na coś niedobrego zanosi, bo i Miecznik za rękojeść trzymał, towarzysze przypadli i zaczęli Księcia prosić a hamować, żeby się do oręża nie porywał.
— Kiedyście tchórze, piecuchy, gnójki! to idźcie do stu tysięcy precz — odparł rozogniony — a ja tu się sam bez was z tym szlachetką rozprawię...
Wojski blady, słowa nie mówiąc, z szablą w jednej ręce, z drugą na strzelbie opartą stał i czekać się zdawał zaczepki. Za nim córka, niezlękniona wcale, oczyma pełnemi gniewu mierzyła nas, z pogardą. Książę wzrok ku niej skierowawszy, rozśmiał się i ręką posłał całusa.
— Nie potrzebuję już do niegościnnego waszego chlewka dobijać się — krzyknął głośno — postawiłem na swojem, bom waszą dziewkę zobaczył, Mości Wojski. Na ten raz mi dosyć, a poczekawszy zobaczemy, panie kochanku. Jak zechcę, toć Rabka nie forteca, zdobyć potrafię i Rabkę i córkę... Słyszysz, Wojski, pawie kochanku, zapisz to sobie dla pamięci. Córkę Waszeci będę miał, choćby mnie to licho wie co kosztowało, klnę się. Musi moją być, dziś, jutro nie wiem. Co Radziwiłł powie, tego dotrzyma.
Struchlałemu starcowi słów zabrakło w pierwszej chwili, pobladł jak trup i pochylił się. Wojżbunówna podtrzymując go, podniosła ściśniętą pięść przeciw nam. Wszyscy staliśmy jak struchleli, gdy Miecznik odskoczył, z ganku, szablę chowając do pochew, zakomenderował:
— Na koń! i sam na swojego skoczył.
Braliśmy się do strzemion co rychlej, gdy Wojski ochłonąwszy nieco, strzelbę wlokąc za sobą, szablę podniósłszy, blady, drżący, słaniając się wybiegł przed ganek, jak wściekły.
— Słuchaj ty, Mieczniku litewski, ty, co swojemi szałami poczciwe kalasz gniazdo, młokosie ty opętany, jeśli się nogą ośmielisz stąpić na mój grunt, tak mi Boże dopomóż i Najświętsza męko Jego, jak psu ci w łeb strzelę!
Słysząc to u nas wszystkich życia zabrakło niemal, wiedzieliśmy, że Książę takiego despektu nie zostawi nie pomszczonym; było to wyzwanie, którego skutki łatwo nam przewidzieć było.
Książę się rozśmiał, a raczej ryknął jak niedźwiedź raniony. Drugi raz w życiu słyszeliśmy z ust jego taki głos, pierwszą razą, gdy szlachcica pakułą zabił.
— Stara pałko bez mózgu — zakrzyknął — zapłacisz ty mi to, zapłacisz sowicie. Do miłego i prędkiego zobaczenia, do zobaczenia...
I już spiąwszy konia, spojrzawszy na pannę, której od ust ciągle urągliwe posyłał pocałunki, w czwał puszczając się do wrót, jak nieprzytomny powtarzał: do zobaczenia! do zobaczenia!
Myśmy parli za nim.
Lecieliśmy tak, jak opętani, bez drogi, może jaki kwandrans, jeden hajduk z koniem razem w rów wpadł; dopiero wśród pola Miecznik konia osadził nagle, aż mu pysk zakrwawił i tylne nogi w piasek po pęciny się zaryły. Stanęliśmy; Książę pot ocierał z czoła, śmiał się dziko, niezdrowym śmiechem, zębami zgrzytając.
— Słyszeliście, ze psy mnie odprawił — zawołał — i toby jemu i jej płazem ujść miało?... jak Bóg żywy, panie kochanku, nie może to być, chyba Radziwiłłom jutro świnie paść. Dziewkę wezmę, choćbym głową nałożył, a staremu gębę stulę na wieki wieczne.
Spojrzał po nas jakby chciał, byśmy mu potakiwali; ale się nie odezwał nikt, milczeli wszyscy. Co za dziw! mój dobrodzieju, każdy z nas swoją chatę, swojego starego i siostry przypominał.
— Stary łbem to przypłaci! — mówił Książę rozwścieczony — takiej odprawy nie zniosę! To mu nie ujdzie na sucho, lub nie będę Radziwiłłem. Marszcie się na mnie, czy nie — dodał do nas — to mi wszystko jedno, nie pójdziecie wy zemną, spędzę tysiąc ludzi na tego zuchwałego warchoła i...
Jeden stary Parczewski ośmielił się przez zęby wycedzić:
— Wolne żarty, Mości Książę; szlachcic językiem meł, to tam jeszcze nic tak wielkiego, ale się porwać na dom, to wieżą pachnie.
— Choćby i pieńkiem! panie kochanku — podchwycił Miecznik — kto kocha Radziwiłła, ten go nie opuści, a kto parszywa owca, niech do domu idzie spać, pal was djabli.
I konia batem ściągnąwszy, puścił się znowu.
Milcząc, potrwożeni jechaliśmy za nim aż do obozu. Tu jeszcześmy z koni nie zsiedli, gdy Książę kazał zwijać tabor i do drogi do Nieświeża się sposobić.
Nim jednak zatrąbiono raz i drugi na zbór, nim się to wszystko pościągało, nim konie z paszy wzięto, wozy uładowano, namioty poskładano, zaczęło się na dobre zmierzchać.
Wszyscy chodzili jak potruci, nikt słowa nie śmiał rzec, patrzeliśmy w oczy jeden drugiemu, każdy ważył co ma począć i co go spotkać może.
Wtem Książę wina kazał podawać, choć nikomu pić się nie chciało, bośmy i tak byli gdyby pijani. Z nim jednak teraz spierać się nie było sposobu; gdy kielichy ponalewano, musiał każdy rad nie rad chlipać. Jakoś to nas poniewoli orzeźwiło, dodało męztwa i poczęliśmy z sobą się naradzać a bąkać co robić? Starzy zaklinali, aby mu się nie sprzeciwiać i już go nie jątrzyć bo znali tę naturę i krew Radziwiłłowską, że gdy jej tamy stawią, groble wyrywa.
Mówili — wyszumi się; tym czasem co który do niego zagadał, usta mu zamykał powtarzając nieustannie:
— Despekt Radziwiłła spotkał!... Trzeba szlachcica rozumu nauczyć! Powiada Parczewski o wieży; wolę wieżę siedzieć in fundo, niż oplwany chodzić.
Kazał tedy pić i wypróżniać i nalewać coraz, a gdy mu się opierali i wypraszali niektórzy, do tego przyszło, że podochocony pistoletem groził, taki go był szał opanował.
I nam też w głowach szumieć poczynało.
Wino bywa dobrym doradzcą, ale bywa i najzdradniejszym. Obóz już był zwinięty, a my na kłodach siedząc przy rozłożonem ognisku, piliśmy i pili. Co którego gąsiora dokończono, Książę go o pień kazał trzaskać, a sam kielichy w garści dusił, drugiemi ciskając gdy je dopił, tak, żeśmy myśleli, iż szkła zabraknie.
Około północka, Książę wstał, Łowczemu coś począł szeptać, ludzi z obławy natychmiast kazał rozpuścić, dając po tynfie na głowę. Myśliwych dworu, przyjaciół, służby zostało może głów do pięćdziesięciu.
Noc poczynała być zimna, ale po winie, mało się tego czuło; gwiazdy świeciły niby, choć mimo to ciemno było jak w rogu, bośmy księżyca nie mieli. Nagle kazano konie siodłać, i hasło w drogę!
— Co ja mam długo czekać i truć się tą obelgą i nosić ją jak kamień za pazuchą? — począł Miecznik — kto zemną trzymać chce, niech jedzie zemną; kto mnie dziś odstąpi, niech mi się nigdy więcej nie pokazuje na oczy. Wóz lub przewóz wolny każdemu, panie kochanku, droga otwarta, jak sobie kto pościele, tak się wyśpi.
Ze dworu Księcia nikt mu ani myślał stawić oporu; czeladź, hajduki, dwornia, wszystko to byli ludzie zapamiętali determinowani, z nim i za niego w ogień i w wodę! Dla nich to była gratka i satysfakcja iść na awanturę, bo po niej zawsze się coś za guzy dostało.
My, szlachta i przyjaciele Radziwiłłowscy, samiśmy nie wiedzieli co począć. Odstąpić go hurmem i dać mu samemu z tą hałastrą jechać, zdawało się najniebezpieczniejszem. Każdy z nas wyobrażał sobie, że go jeszcze potrafi od ekscesu powstrzymać.
Chwila dla nas była, Bóg widzi straszna, jakiej w życiu nie pamiętam. Głowy podchmielone, trwoga jakaś, niepewność a razem szał i zapamiętanie. Dworacy i służba poczęli wołać.
— Choćby w piekło z Księciem!
— Prowadź nas, my za tobą!
— Górą Radziwiłł!...
— Górą nasi! i t. p.
Jeden tylko Rejten młody ośmielił się wystąpić. Lubił go Miecznik bardzo. Na koniu już między nami stał, ale konia bułanego mierzynka, jak dziś pamiętam, zmusił się cofnąć na kilka kroków. Jakbym go jeszcze widział: maleńka, czupurna figurka, łeb wysoki, wąsik czarny zakręcony do góry, oczy wypukłe, czapka na baker, rękę do góry podniósł i począł wołać:
— Książę Mieczniku na rany Pańskie, co czynisz! opamiętaj się! Najazd na dwór, czy to Radziwiłłowska sprawa? Pójdę za tobą w ogień i w wodę, ale nie w błoto, ale nie na rozbój przeciwko bezbronnym. Co ci jest! Książę! opamiętaj się, zlituj!... Szlachcicowi pogodną godziną, spokojniuteńko damy sto batów; ale na dwór, wara! Dziś na jego dom najedziesz, a jutro na mój, ja w to ręki maczać nie chcę i nie będę.
— A! ty! skóro bycza! — krzyknął Miecznik do szabli się biorąc — i ty się śmiesz nazywać moim przyjacielem, a nie chcesz żebym mojego honoru bronił?
— Nie pozwalam abyś go kalał! — odparł Rejten — wyzwij na rękę Wojskiego, pójdę z tobą, dam się zasiekać, ale od kobiety, wara!
Książę podbiegł wprost na niego z koniem, z szablą dobytą; Rejten ani drgnął, stał.
— Bij, siekaj, to ci wolno! to zniosę od przyjaciela; ale z tobą na rozbój nie pójdę, a dopóki mi sił i głosu stanie, hamować cię będę, bo... tak mi sumienie każe.
— Skurczypałko ty, jakiś! — począł Książę wymyślać, unosząc się coraz więcej gniewem i grożąc mu ciągle szablą. Ale poskoczyli drudzy i zasłonili Rejtena a Księcia pohamowali. Rejten powoli konia zwrócił i milcząc na bok stępią odjechał.
Miecznik szablę do pochew schował i mrucząc umitygował się nieco, nie spozierając już nawet w tę stronę, kędy Rejten mu zszedł z oczu.
— Za mną! kto z Radziwiłłem trzyma! — krzyknął i puścił się przodem, za nim wszyscy. Rejten jak był, tak sam jeden w lesie na obozowisku pozostał i do domu pojechał.
Co się później działo z nami, trudno mi opowiedzieć. Cały ten wieczór pomięszał mi się tak w głowie, że mało co szczegółów pamiętam. Dworaków, hajduków, leśnictwa i posłusznego na skinienie księcia tłumu tego na pół pijanego, rozgorzałego, cztery razy tyle było co nas przyjaciół Miecznika. Wszyscy oni wraz otoczyli go i z wrzaskiem a odgróżkami puścili się ku Rabce Czerwonej.
Nie było sposobu tak go odstąpić, żeby choć największemu nieszczęściu i szaleństwu zapobiedz. Tętniała ziemia pod kopytami koni, lecieliśmy jak opętani, nie jeden się z koniem przewalił, nie jednego stratowano, na oślep się tak darło przez noc czarną, a konie smagano batami. Hałastra pokrzykiwała.
Zdala wreszcie zamajaczała nam ta nieszczęśliwa Rabka; bo, choć noc była późna, świeciło jeszcze we wszystkich oknach i w dziedzińcu widać było ludzi przesuwających się z latarkami.
Zbliżając się do dworu, zwolniono kroku, ale się Miecznik nie opamiętał, kto mu słowo śmiał rzec to go popchnął; Łowczemu kazał naprzód dwór ostawić dokoła pocichu, jak na wilki polując, ażeby się żywa dusza wymknąć nie mogła.
Z tego co widać było na dziedzińcu i w domu, łatwośmy się domyślali, że Wojski nastraszony musiał się z córką w drogę do Słucka lub jakiego innego miasteczka wybierać, wiedząc już co go czeka.
Tak było w istocie. Pakowano wozy, gdyśmy się do parkanu i dziedzińca przybliżyli.
Miecznik sam dysząc i klnąc jechał przodem. Aż pod wrota same postępowano w milczeniu, wtem nagle, dokoła rozległy się krzyki dzikie, ludzie książęcy ze wszystkich stron się w podwórze i na dworek rzucili.
Czeladź bezbronna, która przy wozach się kręciła, garstka mała, przestraszona, pierzchnąć zaczęła, gdzie kto mógł, do obór, do dworu, w krzaki. W ganku tylko pokazał się Wojski z szablą na ręku i ze strzelbą. Za nim córka stała z pistoletami. Oficjalista jakiś mknął pod ławę na ganku i na czworakach się trzymał.
Bramę wyłamano natychmiast, tak, że jedno skrzydło z trzaskiem na ziemię runęło, płoty też walić zaczęto i ludzie wdzierali się ze wszech stron, pieszo, konno, aby prędzej.
Nie zważając na strzelbę w ręku Wojżbuna, który się już przymierzył i celował, książę z koniem dotarł aż ku niemu. Wtem słyszę, rozległ się strzał; dym mi księcia zasłonił, a ludzie wrzasnęli przeraźliwie. Myśleliśmy że, uchowaj Boże, trafiony był Miecznik, bo się na siodle pochylił. Ale nie, patrzę, skoczył z konia i z szablą wprost na Wojskiego, za nim drudzy, czy hamować czy pomagać, Bóg wiedział.
Jeszczem widział jak Wojżbunówna ręką niepewną, podniósłszy pistolet, strzeliła, napróżno, i jak na Wojżbuna cisnęli się ludzie z szablami, płatając go. Zasłaniał się im, aż... słyszę:
— Jezus, Marja! — upadł na ziemię i wszystko się w ganku zwinęło, skłębiło w kupę, ani poznać przyjaciela od nieprzyjaciela, tylko wrzask uszy rozdziera.
Sądny dzień tam nastał...
Ten i ów jak szalony strzela, bije, wywleka ludzi, rwie się, krzyczy. Wojżbunówna przypadła do leżącego na ziemi we krwi własnej ojca; patrzę, a tu z jednej strony Miecznik, z drugiej Łowczy chwytają wydzierającą się, krzyczącą, lamentującą, i niosą gwałtem ku koniom.
Zamęt się wszczął, żeśmy jeden drugiego nie widzieli i opamiętać się nie mogli co się z nami dzieje. Jam z konia nie zsiadł, ale potrącany, pchany, głowę straciłem, mój też kary począł, nie patrząc kogo, tylnemi nogami bić. A tu dwornia i czeladź rozpasawszy się dokazuje, dom rabują, niosą co kto chce, tłuką znalezionych ludzi.
Nie mogłem już na to dłużej patrzeć; wstręt, żal, ból mnie porwał okrutny, począłem się z koniem wyciskać z tłumu... i obrzydzenie mając do tych okropności, posunąłem się do bramy, żeby uciec z tego djabelstwa i nie patrzeć na nie. Żal mi było tych ludzi, ale żal i poczciwego Księcia naszego, który się uniósł tak fatalnie. W oczach mi się ćmiło, w głowie zawracało, łez miałem powieki pełne, sam nie wiedziałem długo co czynię, anim też się spostrzegł jak koń mnie, czy ja konia wyprowadziłem na pagórek za dwór, gdziem dopiero przystanął odetchnąć.
Nie rychłom się rozpatrzył, że, nie wiedząc jak, wjechałem na mogiłki, między krzyże, i nuż się z cmentarza dobywać napowrót na pole. Zły to był omen! W tym samym momencie, czy od kłaków i strzelania, czy od umyślnie podłożonego ognia zaczął się z jednej strony palić dworek, a z drugiej zabudowania folwarczne. Wiatr dął, a że to wszystko stare było, drewniane, suche jak pieprz, więc we trzy pacierze może, stało całe w płomieniach! Ja stoję a stoję, widzę na tej jasnej łunie, jak szatany czarne uwijają się cienie, już nie wiem rabując czy ratując. Miał widać Wojski zapas prochu gdzieś w izbie, więc nagle jak strzeli i buchnie! Jezus! Marjo! iskry się podniosły na budynki, głównie całe porozlatywały, ludzie wrzasnęli. Kiedy niekiedy krzyk, aż się krew w żyłach ścinała. Zwiesiwszy głowę, puściłem już koniowi cugle — idź, nieś dokąd chcesz.
Gdym się rozglądać począł, Księcia Miecznika nie postrzegłem już nigdzie, anim mógł zmiarkować co się z nim stało.
Goryczą i żółcią zapływało we mnie wszystko; największą miałem złość do tych, co głupiem drażnieniem, przypominaniem, podżeganiem do tego nieszczęścia doprowadzili. Wiedziałem dobrze, iż choć Radziwiłłowi wiele ujść mogło bezkarnie, nietylko szlachta, ale panowie Sapiehowie, Ogińscy, Tyszkiewicze, Massalscy płazem mu tego nie puszczą.
Ani wiem sam jak mnie mój kary, rozumniejszy naówczas odemnie, wywiódł na drogę i sam ją sobie wybierając, bom się na niego zupełnie spuścił, wyprowadził do folwarku na Sierzputowszczyznę. Prawda, żem tam często jeździł, z dzierżawcą, niejakim Szyłejką, będąc od dzieciństwa w przyjaźni.
Noc była głęboka, a raczej na dzień się zbierało, koguty piały, gdym oprzytomniawszy począł się, stojąc pod płotem, rozpatrywać gdzie jestem. O kilka kroków tylko była brama, i wartownik nocny w kożuszku na przeciw mnie wyszedł.
Kazałem mu otworzyć, wjechałem. Szyłejko jeszcze naówczas żonaty nie był, nie potrzebowałem z nim ceremonii robić, wartownikowi kazałem do okiennicy zapukać. Nim on się tam śpiących dobudził, czas był rozmyśleć się co powiedzieć. Nie chciałem się wcale z tem wydawać, gdzie i z kim byłem, ani zkąd jechałem po nocy.
Trzeba było kłamać. Szyłejko bosy, w berlaczach, wilczurę tylko narzuciwszy na ramiona, wyleciał przestraszony.
— Co to jest? — zawołał — sam jeden? zkądże? coś się tak przypóźnił? co u kaduka? czyś co spłatał? gadaj!
Weszliśmy do izby; uplotłem mu bajkę z potrzeby, żeśmy z księciem polowali w sąsiednich borach, żem się z koniem obłąkał, szukając drogi, tułał całą noc po zaroślach i lasach, i ledwie nad ranem do niego dobił. Zaraz tedy ognia rozpalili, wszedłem do izby i rzuciłem się na tarczan jak nie żyw.
Szyłejko dopiero spojrzawszy mi w oczy krzyknął:
— Ty jak Piotrowin z grobu wyglądasz? Co ci jest? strachuś się najadł czy co?
— Zmęczyłem się.
— A pewnieś głodny?
Mnie i marcypanaby się w tej chwili nie chciało, poprosiłem go tylko o lada jakie posłanie i cokolwiek, choćby kulbakę, pod głowę. Chciał mnie rozpytywać, lecz słowa dobyć nie mógł. Poprosiłem go o kwaśne ogórki, aby wino i żółć przetrawiły we mnie, i ległem spać co prędzej, by się od gadania i kłamania uwolnić.
Na sen mi się wcale nie brało, choć zmęczony byłem jakbym plagi wziął najokrutniejsze, i kości w sobie czułem wszystkie. Przeleżałem z zamkniętemi oczyma do dnia, myśląc i przemyślając co się tam stać mogło i co się jeszcze z tego wszystkiego wywiąże.
Szyłejko wstał zaraz, bo w gorzelni pędził, i woły już miał na stajni, musiał dojrzeć sam, gdy im brahę zadawano. Jam leżał i leżał sam, medytując.
Nic się odemnie nie dowiedział. Już dzień był wielki, gdy polewkę przełknąwszy, pożegnałem go i kazałem sobie konia podać; okazało się dopiero po dniu, żem miał szpetnie na łopatce oszarpniętą skórę do żywego. Złożyłem to przed Szyłejką na las i krzaki... Pojechałem ztąd pomału, nie śpiesząc, do Nieświeża, raczej błądząc nie jadąc, odpoczywając, koniowi folgując. Nie pilno mi do biedy było...
Drugiego dnia dopiero stanąwszy, wprost ze szkapą poszedłem do stajni. Pierwszego masztalerza, któregom spotkał, pytam: — A Książę?
Nie odpowiedział mi nic. Spojrzałem po ludziach: niektórzy z tych, co z nami byli, są, innych nie ma. Wszyscy chodzą nasępieni i milczący. W stajni konia oddawszy, powlokłem się wprost do mojego mieszkania na skrzydło. Ludzi w dziedzińcach było mało, a ci, których spotkałem, twarze mieli dziwne, powywracane. Com którego spytał, bąknął, przez zęby cedząc, ni to ni owo. Nie dziwują się, że mnie widzą, nikt się nie dowiaduje gdziem bywał...
W oficynie, w sieni zdybuję dopiero starego Piotrowskiego, który z nami był...
— Co słychać? zmiłuj się...
— A tyś uciekł z placu? — zawołał.
— Ani sam wiem co się ze mną stało, powiedz ty mi!
Wziął mię na swoją kwaterę i zamknęliśmy się.
— Gdzie Książę?
— Nie ma go!
— Ale mu się nie stało nic złego?
— To co mogło najgorszego — powiada Piotrowski — bo głupstwo zrobił szalone, które mu się na nic nie zda, chyba na to, żeby ludzką nienawiść przeciw sobie rozbudził a gryzł się potem sam...
— Ale gdzież jest?
— Na folwarku o milę ztąd...
— Porwał Wojżbunównę?...
— A jużciż... Pociechy z niej mieć nie będzie, bo jak szalona się rwie i z błotem go miesza...
— A stary zabity?
— Jeśli żyw, to mu się nie wiele należy, bo go szpetnie popłatano jak szczupaka...
Poczęliśmy oba lamentować, ale co pomogą takie żale po czasie... Wieczorem wybrałem się na pokoje — nikogo, pusto... Wołodkowicz błądził wąsa kręcąc, oczy w ziemię spuściwszy. Chodził jak chmura z piorunami, a co usta otworzył, to klął.... Spojrzał na mnie, ja na niego.
— A co?
— A co?
— Nic! — ruszył ramionami — skaranie Boże i kwita.
Wziąłem go na stronę, zaklinając, żeby mi wszystką prawdę powiedział...
— Mów... proszę... jak jest i jak się to skończy?
— Co ty chcesz? — rzekł niecierpliwie. Źle się stało, a Bóg jeden wie jak się skończy.
Od niegom się też dowiedział, że Wojżbunównę zawieźli na folwark, i że Książę jej nie odstępował. Co się tam działo, nikt nie umiał powiedzieć, ale zmartwieni byli i powarzeni wszyscy. Część ludzi z Księciem została i folwarku pilnowała. W Nieświeżu pustki były i cisza. Tak minął dzień, dwa, ba i tydzień cały, a książę się nie pokazywał. Przysyłano tylko po różne rzeczy i ludzie się na służbie mieniali. Przed obcymi mówiono, że Książę był na polowaniu, ale niewiadomo w jakie udał się lasy. Ósmego dnia zrana, gdym nie spiesząc się ubierać, o godzinie dziewiątej jeszcze w opończy siedział, przyleciał Piotrowski do mnie.
— Książę powrócił!
— A cóż?
— Nic nie wiem, ale jest.
Poszedłem tedy na służbę.
Na pokojach było dosyć ludzi, Miecznik nierychło się pokazał. Spojrzałem zdaleka i znalazłem go zmienionym: twarz miał obrzękłą, oczy czerwone, czoło chmurne, posępny był i milczący, jak człowiek nie rad z siebie. Ten i ów wystrzelił z konceptem, nie roześmiał się wcale. Pogrzebowe były humory.
Po obiedzie dopiero, tu i owdzie sznurkując, począłem się dowiadywać i przekonałem, że Wojżbunówna — uciekła. Jakim się to sposobem stało, nikt jeszcze nie wiedział, posądzano różnych, że jej do tego przez litość dopomogli, lecz wszyscy się uniewinnili. Trzymał ją Książę na folwarku, dom był cały ostawiony do koła, przy drzwiach i oknach dzień i noc straże. Nikt oprócz jednej panny garderobianej i Księcia do niej nie wchodził.
Pomimo to w tydzień po przywiezieniu jej tam, zniknęła. W alkierzu przy pokoju okno było wyjęte, a ci co pilnowali, leżeli pod niem pijani tak, że się ich dobudzić nie było podobna. Później się okazało, że narzeczony panny, Dulemba, nie mogąc jej ratować siłą, pracował różnemi sposoby, dopóki jej nie uwolnił.
Rozesłano pogonie na wszystkie strony i trakty; Książę sam chciał pędzić, lecz nigdzie nie było ani śladu.
Tak się ta smutna tragedja szlachecka skończyła na pozór, na twarzy księcia Miecznika i w całem obejściu się jego, humorze, zostawiwszy po sobie ślady. Opryskliwy się stał, dumny, gniewny, i nierychło go to obeszło.
Miałem naówczas wioszczynę zastawem w Nieświeżczyźnie, z łaski Księcia, uprosiłem więc sobie konia i pojechałem spocząć do domu, aby licha zapomnieć.
Po szlachcie szeroko się rozniosła wieść o napadzie na Rabkę; na Księcia pioruny rzucali niektórzy, odgrażali się i wywoływali, że mu to kiedyś odpłacą, ale ci, co z Radziwiłłów żyli, bronili też zajadle, w śmiech i żarty obracając całą sprawę. Pamiętam jednego poczciwca, co na całe gardło wołał: Gdyby Księciu Jegomości zachciało się mi wykraść moją Kachnę albo Julisię, anibym mruknął; tać to posag pewny, a mężówby znalazły na kopy. Jednakże nie wszyscy to tak brali. Jam milczał, Bogu tylko wiadomo co mnie to kosztowało, Księcia kochając, a nie mogąc mu tego przebaczyć. Tydzień na wsi siedziałem zamknięty, gryząc się a desperując. Przyjechał do mnie, dowiedziawszy się, żem w domu, Szyłejko i zaraz na progu pogroził.
— A toż i ty tam był — rzekł — a przedemnąś zmilczał! niepoczciwy!
— Gdzie? jak co? — chciałem się wykręcać, nie było sposobu.
Szyłejko mruknął tylko:
— Niech Bogu Książę dziękuje, że go kula nie trafiła, na którą zasłużył.
Od Szyłejki się też dowiedziałem na pewno, że Dulemba pannę wykradł i do Wilna ją odwieziono, gdzie Wojżbun także z ran się wyleczył, a doktorowie obiecywali, iż go na nogi postawią. W starym życia było tyle, iż mimo ran i strasznego krwi upływu, mimo boleści jaka go dotknęła, przychodził do siebie.
Wszyscy sądzili powszechnie, że teraz proces kryminalny Księciu wytoczą, i lada dzień, co godzina woźnych i pozwów się spodziewano. Zdawało się to tak nieuchronnem, iż się tylko dziwiono opóźnieniu. Posyłano na zwiady daremnie; ile się razy jaki prawnik pokazał w Nieświeżu, myślano, że od Wojżbunów. Miecznik wiedział, iż przypłacić musi i to nie mało, jeśli się zechce od wieży, od infamii może i przykrego świecenia oczyma uwolnić. Tymczasem ów proces nie przychodził, ani słychać było o nim.
Przebywszy jakiś czas na wsi mojej, gdy mi się zanudziło i zatęskniło za Nieświeżem, powróciłem tam, żeby się czegoś pewniejszego dowiedzieć, bo po wsiach same chodziły plotki.
Zastałem wszystko po dawnemu. Na oko nie było zmienionego nic, porządek i obyczaj zwykły, szlachty gotowej na wszelkie usługi pełen zamek i pokoje. Poszedłem i ja się Księciu pokłonić.
Chociaż udawał wesołość, znać było, że się nie swój czuł, blady był, zasępiony, i lada najmniejsze przeciwieństwo wpadał w taki gniew, że ludzi strachem nabawiał.
Z założonemi w tył rękami, chodził po całych dniach z pokoju do pokoju, a gdy kto do niego przemówił, dwa i trzy razy powtórzyć musiał, nim go Książę zrozumiał.
Zobaczywszy mnie:
— Zguba się znalazła — rzekł — a gdzieżeś to ty bywał, panie kochanku?
— W domu się trochę gospodarowało!
Głową pokręcił i poszedł odemnie. Nie okazał mi ani żalu, ani gniewu, owszem łaskaw bardzo był dla mnie. Dowiedziałem się, że do Rejtena posyłał Wołodkowicza, żeby przyjechał do Nieświeża, zaklinając się, iż złego słowa nie powie, bo żalu doń nie ma. Ale ten nie prędko się tu znowu znalazł, bo sam miał żal, którego się pozbyć nie mógł. Drugiego dnia sam mnie zaczepił:
— A może tobie czego potrzeba na gospodarstwo? nasienia pewno dobrego nie masz? to gadaj.
Podziękowałem za łaskę, ale obsiać się było, dzięki Bogu, czem.
Przez cały dzień przyglądając mu się z daleka, czytając z jego twarzy, łatwom wyrozumiał, że cierpiał, tylko się z tem ukryć pragnął, bo nie lubił, aby go konsolowano, i w sobie wszystko przetrawiał. Koncepta wymyślał, choć mu się nie udawały. Śmieli się z nich tylko ci, co gotowi byli i płakać dla łaski pańskiej i na pogrzebie tańcować. Tych on nie lubił, choć ich znosił przy sobie, a przy okazji niemiłosiernie się z niemi obchodził.
Wszystko się jakoś nie wiodło, i myśliwstwo, i zabawy, i pijatyka, i teatr, i muzyka. Wymyślano różne różności, nic w smak nie szło. Proces jak miecz Damoklesa wisiał nad głowami, bo zdawał się nieuchronny. Zatoczy się bywało wózek przed oficyny, albo pokaże jaka figura nowa, którą można za kauzyperdę wziąć zdala, wnet posyła Książę: kto? z czem? Byle się drzwi otwarły a nowa twarz w progu, ot i pozwy. Gotując się do tej sprawy, ludzi, co byli na polowaniu, aby nie było komu świadczyć, porozsyłano po różnych dobrach Radziwiłłowskich; były i konferencje prawników, i narady jak się bronić, i wszelkiego rodzaju wcześnie przedsiębrane ostrożności.
Tak upłynęło jakoś miesięcy kilka i powoli ludzie się uspokoili. Jednego ranka wpada do mnie Wołodkowicz, oznajmując, że Książę sobie życzy, abym mu towarzyszył mającemu w jego interesie jechać do Wilna.
— A no, dobrze, skoro Książę każe.
Anim się spytał nawet z czem i po co jedziemy? Co mnie do tego? Gęba Wołodkowicza miała odpowiadać za wszystko, a jam był tylko dla bezpieczeństwa i straży około szkatułki dodany.
Poszedłem na zamek, Książę mi powtórzył:
— Jedźże, panie kochanku z Wołodkowiczem, żeby się w drodze biedactwo nie nudziło; będziecie sobie w warcaby lub marjasza na zdrowaśki grać mogli.
I Wołodkowicz i Książę pędzili niezmiernie; ledwieśmy się uwinęli ze śniadaniem, konie i służba stała w pogotowiu. Do pieniędzy zawsze dodawano hajduków, po jednym, po dwu, barczystych chłopów, coby się i djabła nie ulękli. Mieliśmy ich też przy sobie. Konie były doskonałe bieguny, a o kości nasze mało komu chodziło, więc jazda poszła raźno. Wołodkowicz ze mną po swojemu i po młodemu baraszkował, żartowaliśmy, pletli co ślina do gęby przyniosła; o Wojżbunównie nikt i nie pomyślał, bo to się prędko na świecie wszystko zapomina. Już pod samem Wilnem, stanęliśmy na popas w karczmie w lesie, aby tylko konie wytchnęły. Tymczasem zerwała się burza wiosenna i jak to one mają zwyczaj, nad lasami hulać, a sosnom łby kręcić, gdyśmy sądzili, że rychło przeminie, szalała do wieczora. Piorun walił po piorunie, jodły się paliły jak świece, a myśmy się tylko patrząc żegnali, bo ot, ot zdawało się w karczmę palnie. Nie było sposobu wyruszyć, aż Wołodkowicz kląć zaczął słotę. Dotąd nie miarkowałem z czem jedziemy.
— A cóż bo ci tak pilno? — zapytałem — Wilno nie uciecze.
— Mnie ono nie pilno — rzekł — ale Księciu, i dla niegobym już rad być z powrotem. Sprawa mu ta dogryza, że spoczynku nie ma.
— Jakaż to sprawa? — spytałem.
Wołodkowicz był w dobrym humorze i usta mu się rozwiązały.
— Alboż nie wiesz? — począł — przecieżeś w tej biedzie z nami był, jeśli nie do końca, to na zagajeniu. Tać to nie o co idzie, tylko o tę nieszczęsną Felisię Wojżbunównę i o Rabkę Czerwoną, bodajbyśmy ich byli nie znali!
Dopiero się rozgadał, że książę za Wojżbunówną jeszcze szalał, że mu jej i ojca żal było, że na sumieniu niespokojny, że nie mógł się dotąd ukoić i krzywdy im wyrządzonej sobie przebaczyć. Chciał koniecznie naprawić to, o ile było w możności.
Może, gdyby był szlachcic, obyczajem pospolitym, proces mu wytoczył, wziąłby na kieł i bronił się; lecz doniesiono Księciu, iż Wojżbun stary z ran się wyleczywszy, gdy go adwokaci namawiali na rozpoczęcie sprawy, miał im odpowiedzieć, nie jeden raz, ale po kilka razy powtarzając:
— Nie do sprawiedliwości ludzkiej, ale do Bożej się uciekam. Nie pozwę Radziwiłła przed trybunał inny, tylko na sąd ostateczny, przed tego Sędziego, co wszystkich nas sądzić będzie na Józefatowej dolinie. Po co nam pozywać? łba mu nie zetną, a córki mej wstydu, moich utrapień i krwi mi wylanej nie wynagrodzi mi niczem, na toby całej Radziwiłłowszczyzny nie stało. Nie żądam od niego nic... Bóg pomści mnie. Nie poszanował mojego dziecka, nie będzie miał dzieci... umrze bezpotomnym!
Księciu to wszystko powtórzono; udawał, że się śmieje, ale mocno wziął do serca. Naprzód przez plenipotenta posłał Wojżbunom pięć tysięcy czerwonych złotych, które Wojski ze wzgardą i oburzeniem odrzucił; teraz ponownie przez Wołodkowicza wyprawiał już piętnaście, byleby z Wojżbunami polubownie skończyć.
Wiedziano o tem, że Dulemba chciał się z panną żenić i na kolanach ją o to prosił, aby go nie odpychała; ale Wojszczanka odpowiedziała mu, iż do niczyjego domu sromu swego wnieść nie chce i nigdy nie pójdzie za nikogo.
Książę się tem gryzł, tak, że spać, ani jeść nie mógł, wołając nieustannie: — A niechże mnie kto od tych Wojżbunów raz uwolni! Dam, co zechcą.
Wołodkowicz, ufając swej swadzie i zręczności, dał słowo Księciu, że na starym zgodę wymoże, a mnie chciał mieć za świadka, aby potem ludzie nie mówili, iż trudu skąpił, lub tym podobnie. Długośmy mówili o tem. Wołodkowicz ręczył, iż nie było jeszcze nigdy przykładu, aby Książę co tak wziął do serca.
Uważałem, że mój towarzysz do zbytku sobie ufał; wyjechał z Nieświeża z tą pewnością, iż Wojżbuna nie w ten to inny sposób weźmie; ale gdym ja począł wątpić, i on jakoś zmilkł z przechwałkami. Teraz i jemu się już to coraz mniej łatwem wydawało.
Burza się nie ustatkowała aż pod noc. Mieliśmy przed sobą lasy same i piachy straszne, po których noga za nogą wlec się było potrzeba; jednakże Wołodkowicz podnocowawszy, konie drugi raz napoiwszy, gdy burza ustała, przed świtem ruszyć kazał. Tak drzemiący dowlekliśmy się do Ostrej Bramy, gdy się godzinki poczynały. Tuśmy się wysiedli pomodlić. Ludzi było niewiele, przedemną tylko klęczała kobieta w żałobie grubej, młoda jeszcze, której twarzy dojrzeć nie mogłem, ale piękna figura pańska i jakaś szlachetność w niej, kazała się domyślać bodaj jakiej księżnej incognito. Gdy śpiewanie się skończyło, a kobieta wstała i obróciła się ku nam chcąc odejść, poznałem w niej Wojżbunównę.
Zimno mi się zrobiło, gdy mnie oczyma zmierzyła. Coś w niej takiego było, jakby z grobu na pomstę wstała i do żywych nie należała; piękności nie utraciła, ale owa młodość i wesele, jakiemi czarowała dawniej, ustąpiły jakiejś takiej powadze uroczystej, że mi się zdała niby męczennicą, z pierwszych wieków chrześciaństwa, o których w Żywotach Skargi czytywałem. Miała na sobie majestat boleści, a dla chrześcian przez boleść odkupionych, jest on na ziemi największym z majestatów i ma w sobie potęgę wielką.
Caluteńka była w czerni i zasłonie czarnej, przy której twarz gdyby marmur błyszczała. Ażem się cofnął, a Wołodkowicz też ją poznawszy zżymnął się, jakby upiora mściwego zobaczył. Może być, że i ona sobie jego twarz przypomniała, gdyż ujrzeliśmy ją w tył się też cofającą, jakby na węża nadeptała, i co miała iść podle nas, obeszła zdaleka, nawet oczu już na nas nie podniósłszy.
Gdyśmy i my wstali, pieszo za bryczką idąc do Bernardynów, bo Wołodkowicz w żadnej gospodzie, dla pieniędzy które wieźliśmy, stawać nie chciał, rzekłem do niego:
— A co? zły omen, twarz Wojszczanki i jej strój nic mi dobrego nie wróżą.
Wołodkowicz udał, że fantazji nie traci, ale na prawdę i on już mniej sobie ufał.
Poszliśmy tedy do klasztoru, gdzie nas ojcowie, jak nie można lepiej, przyjęli. Szkatułkę zaraz hajducy odnieśli do Gwardyana, a my umywszy się i przyodziawszy, ruszyliśmy na zwiady.
Na przyjaciołach Radziwiłłom w Wilnie nie zbywało, co krok tu było wspomnienie ich zapisane, a ludzi im oddanych i klientów domu ćma nieprzeliczona. Poszliśmy naprzód do Kardynalii, gdzie Książę kazał widzieć się i radzić z niejakim Harkiewiczem. Była to na pozór mała figura, ale przez niego się wielkie rzeczy robiły. Harkiewicza tytułowano Pisarzowiczem, bo choć był stary i siwy, własnego tytułu żadnego nie miał. U Radziwiłłów też ani plenipotentem, ani prawnikiem, ani żadnym oficyalistą nie był. Dawano mu od niepamiętnych czasów mieszkanie na tyłach w Kardynalii, i z kasy rocznie, tytułem gratyfikacji wypłacano złotych tysiąc. Harkiewicza, choć na pozór nic nie znaczył, obawiali się wszyscy jak ognia. Ktoby nań patrzał, wziąłby go za najniewinniejszego w świecie człowieka, zdawało się, że nigdy nic nie robił i na nic się nie oglądał, a wiedział wszystko.
Z rana szedł naprzeciwko do kościoła św. Jana na prymaryę każdego dnia, nie chybiając nigdy, zawsze jednakowo ubrany, kontusz niezmiernie długi po kostki, szabelka mała, czapka bardzo wysoka pikowana i stercząca, wąsik, jak sznureczek, twarzy pół łokcia, gęba szeroka, zamknięta i zaciśnięta, jakby go przez pysk płatnął i zaszył. Z kościoła zaraz w prawo do garkuchni szedł na piwo grzane ze śmietaną, bo kawy nie lubił; polewkę przełknąwszy, ulicą wprost przed Ratusz na Imbary, i tu słota, czy pogoda, spacerował. Gdy lato, w sieni ratuszowej szukał sobie schronienia.
Obiad zawsze jadł u przyjaciela, niejakiego Hanusza, który był urzędnikiem przy magistracie; poczem odbywał już do późnego wieczora pielgrzymki niby bez celu, po ulicy niewielkiej, od sklepu do sklepu, z każdym się wdając w gawędkę, około zamku, po kanoniach i t. p.
Znali go w Wilnie wszyscy jak zły szeląg, ale nikomu on tam nie szkodził, nikt doń zęba nie miał, oprócz sług Radziwiłłowskich, na których miał baczne oko.
Gdy od niego list przyszedł, było to znakiem, że się coś stać musiało ważnego, bo pisywać nie lubił, i będąc zmuszony, gryzmolił jak kura, że trudno było odczytać a trudniej zrozumieć. Miał taki sposób wyrażania się zagadkowy, że trzeba się z nim było znać, aby dociec, co chciał powiedzieć. Najczęściej w liście samym nie było nic, dopiero w przypisku stała enigma.
Harkiewicza, dopytawszy na tyłach jego mieszkania, nie zastaliśmy, a całe drzwi były zapisane kredą nazwiskami osób, co nas poprzedziły. Kawałek kredki na ten cel uczepiony był na sznurku. Musieliśmy iść go szukać pod Ratusz, na Imbary. Po pikowej czapce wysokiej Wołodkowicz go poznał w tłumie. Zbliżył się.
— Czołem, czołem! zkądże Bóg niesie?
— Z Nieświeża.
— A Książę?
— Zdrów, kłaniać się każe!..
Wołodkowicz się doń zbliżył i począł mu coś do ucha szeptać, na co on nic nie odpowiedziawszy, zapatrzył się na stragan przekupki blisko stojący.
— Niech-no pan zobaczy — zawołał wskazując na sznurku figi — jakie to u nas w Wilnie przedziwne owoce włoskie sprzedają, warto im dać gęby... Takich w Nieświeżu nie dostanie.
Znając dziwaka, Wołodkowicz się rozśmiał.
— My tu, panie Pisarzowiczu, nie potośmy przyjechali.
— Wiem, wiem, na kołduny! no i to się znajdzie.
Popatrzaliśmy nań — stał, głową przerzucając na wszystkie strony.
— Czy uwierzycie państwo — zawołał — jakie to dziś czasy nastały! Ludzie zgłupieli zupełnie. Wczoraj na moje oczy widziałem Łazarowicza, któremu burmistrz Hendrych dał w ucho, ale zlekka, jak on za to pięćdziesiąt czątych odmówił. Pieniędzy jak plewy.
Tymczasem szliśmy dalej. Wołodkowicz począł rozpytywać o domek na Zarzeczu, w którym Wojskiego szukać trzeba było.
— Ino na dach patrzcie, — rzekł Harkiewicz — gdzie dudki siedzą, tam ich pewno znajdziecie.
Nie było sposobu dopytać nic, a tu czas upływał.
— Kazał nam Książę się z panem poradzić — zakończył mój towarzysz — cóż nam radzicie?
— Hm? co ja radzę? — odparł Pisarzowicz. Gdyby Książę się mnie był spytał o radę, temu pół roku, możebym ją był znalazł; teraz, ta kieszeń, w której nosiłem rady, przedarła się i wszystkiem pogubił po bruku.
— Wiesz co, — odezwał się do Wołodkowicza wskazując — jeżeli chcesz, poradzimy się indyczki.
Indyczką zwano przekupkę siadającą z różnemi rupieciami na Imbarach. Wyglądało to na żarty, ale od Harkiewicza znosić trzeba było wszystko. Wziął pod bok Wołodkiewicza i poprowadził go do przekupki.
— Jejmość! Sławetna pani Pawłowo — zawołał — przyszliśmy do niej po radę.
Indyczka się wzięła w boki i patrzała na nas, coraz to nosem pociągając, bo chustki znać zapomniała w domu.
— O cóż to Jasnym panom chodzi? — spytała.
— Jeden mój znajomy sumienie sobie okaleczył — rzekł Harkiewicz — co tu na to robić? Przykładaliśmy plaster złoty, nic nie pomaga; co gorzej, kalecząc siebie, drasnął i czyjegoś honoru... Tamten sobie nic przykładać nie daje.
— Hm? Co waćpan mącisz, plączesz po swojemu, panie Pisarzowicz! — krzyknęła przekupka — daj ty mi święty pokój z sumieniem, i ustąp się, bo ludziom łokieć mój zasłaniasz.
— Widzisz asindziej — dodał Pisarzowicz — kiedy pani Pawłowa rady dać nie umie, cóż ja dopiero, będąc sto razy od niej głupszy! Ona ma kamienicę na Łotoczku, a ja w komornem siedzę na Kardynalii.
Mieliśmy już odchodzić, gdy Harkiewicz wziął Wołodkowicza pod rękę.
— Chcesz rady? idź, zjedz flaków z imbirem, napij się dobrego wina, przejdź się po zamkowej górze, wykąp się w Wilii, konie popaś, piernika kup na gościniec i wracaj do Nieświeża, a mnie do nóg Księcia Jegomości racz złożyć.
To mówiąc odszedł.
Myśleliśmy, że pół waryata — i nie oglądając się, poszliśmy na Zarzecze.
Wojski mieszkał u krewnych, w nędznym dworku starym, pokrzywionym i brudnym. Ledwieśmy się do niego dopytali. Wojżbunowie stali na pięterku nizkiem, do którego się po wschodkach lichych w ciemnościach drapać było potrzeba. Zapukaliśmy do drzwi, i Wołodkowicz nie czekając pozwolenia i nie pytając wszedł. Stary leżał na łóżku, ale ubrany, nikogo przy nim nie było. Obok na stoliku książka od nabożeństwa, a na niej różaniec kapucyński. Ręce miał pod głową założone, twarz wybladłą i pozapadaną, po skroniach żyły jak sznury. Dość nań było spojrzeć, aby ochota odeszła od konwersowania.
Spojrzał na nas długo, i poznawszy znać kłaniającego mu się Wołodkowicza, wstał szparko, jakby go sprężyna podniosła, zadygotał, siadł, rękami się wspierając obiema na łóżku.
— Czego ty tu chcesz? czego? czego? — zakrzyczał — pokoju mi i tu jeszcze nie dajecie? wy, Radziwiłłowscy służalce! Znam was wszystkich, na twarzy wam wypisano, żeście się ludźmi być wyrzekli, wiem z czem przychodzicie! Tyś Wołodkowicz przyjaciel od serca tego Miecznika, który ani serca nie ma, ni sumienia. Imię nosisz szlacheckie, poczciwe, a lokajską pełnisz służbę. Czego chcesz? co ci twój pan kazał powiedzieć??
Wołodkowiczowi krew twarz zalała.
— Panie Wojski — rzekł jąkając się — i wiekowi pańskiemu i żalowi się przebacza obrażające wyrazy. Służę Radziwiłłowi nie dla chleba, ale dla przyjaźni. Posłuchaj pan: Książę chwilowej krewkości swej żałuje. Każdy człowiek uledz może gorączce i zapamiętaniu. Bóg raczy wiedzieć, czyście go sami do tego nie doprowadzili. Aleć wszelki żal i gniew ma miarę i granice.
— Są takie żale, którym miary nie ma — odrzekł Wojski wzdychając. — Spokoju u was tylko proszę, więcej nic. Dajcie mi pokój! zapomnijcie o mnie! Uciekłem od waszej bandy aż tu, a i tu mnie ścigacie, ludzie bez sumienia, ludzie bez litości!
— Panie Wojski — przerwał Wołodkowicz — ja posłem tylko jestem, posłów ni wieszają, ni ścinają, książę Miecznik...
— Nie wspominaj mi go! Czego to zwierzę dzikie chce odemnie? Niech będzie spokojny! Nie pozwę go przed ludzi, wiem to dobrze, iż Wojżbun z Radziwiłłem, choćby najświętszą miał sprawę, to jej nie wygra. Nie potrzebuję od niego nic. Powiedzcie mu jeszcze raz wy, co mu już musieli odemnie mówić drudzy, co powtarzam zawsze; Ja, Wojżbun, pozywam go przed trybunał Wszechmocnego i Sprawiedliwego Boga, za krzywdę moją! Na ziemi z nim i do niego nie mam nic, rozprawimy się gdzieindziej. Jest Bóg! jest Bóg! — dokończył ręce podnosząc ku niebu.
Wołodkowicz przejęty chwilę zmilczał.
— Panie Wojski — dodał opamiętawszy się — ja przynoszę panu od Księcia przyznanie się do winy, w imieniu jego proszę was o przebaczenie. Nie ma grzechu, któregoby skrucha nie zmazała.
— Ale są takie, za które całe życie pokuty nie starczy — przerwał Wojski. — Sprawy tej ani on, ani ja, ani ludzie sądzić nie będą, ale Pan Bóg!
I powtórzył z wyrazem takim, że mnie dreszcze przeszły:
— Jest Bóg! jest Bóg!
Wołodkowicz pomięszany, już nie wiedział z jakiej beczki zacząć.
— Panie Wojski — odezwał się obcesowo — nie ma tu co długo rozprawiać. Za szkody zrządzone w Rabce, za spalony dwór i zabudowania, Książę przysyła przezemnie piętnaście tysięcy czerwonych złotych.
Usłyszawszy to Wojski, w furyi, zerwał się z pięściami ściśniętemi z łóżka, i począł rękami rzucać.
— Pieniędzmi, pieniędzmi chce mi płacić ten krezus obrzydły! — zakrzyczał — u was się wszystko na dukaty redukuje; cześć, poczciwość, rany, łzy, spokój, wstyd, honor, wszystko! Znikczemnieli magnaci nauczyli was wszystko sprzedawać i za wszystko brać pieniądze, alem ja jeszcze się rodził, gdyśmy inni byli — i pokazał nam drzwi.
— Precz!
Wołodkowicz stał cały w potach, a co się ze mną działo przez ten czas, nie wypowiem, krew mnie ogniem w twarz piekła. Gdyśmy się z miejsca nie ruszali, Wojski podniósł głowę i powtórzył nakazująco:
— Wynoście się ichmość, proszę, tu nie karczma, za drzwi! za drzwi!
— Panie Wojski — zawołał Wołodkowicz — na miłość Bożą was zaklinam, ochłońcie z gniewu, dla miłości Chrystusa przebaczcie.
— Nigdy! — rzekł Wojski ponuro — nigdy! Moje rany i krew moją przebaczyłem dawno, ale sromu imieniowi memu zadanego, ale ohydnego gwałtu, porwania mojego dziecięcia, nigdy, przenigdy! Gdy konać będę, a ksiądz mi nakaże przebaczenie dla zbawienia, zbawienia się wyrzeknę a nie daruję, bo nie mogę! bo gdybym rzekł: przebaczam, skłamałbym, a Bóg widzi serce moje! Nie! Wyzywam go na Sąd Boży, bo na ziemi dla mnie nigdzie sprawiedliwości nie ma. Ząb za ząb, dziecko za dziecko. Zejdzie bezdzietny, powiedz mu to, jeśli ty sumienie masz Wołodkowicz: pozywam go na sąd Boży!
Mówił już i powtarzał jedno, jak nieprzytomny, a ręką wskazywał na drzwi...
Wołodkowicz uparty ani się ruszył. Wtem drzwi, zaraz przy łóżku będące od drugiej izdebki, otworzyły się i weszła Wojżbunówna w czerni, taka, jakeśmy ją widzieli u Ostrej Bramy, a może straszniejsza jeszcze. Patrzeć na nią nie było podobna, takim splendorem żałoby i rozpaczy była okrytą; takim, że gdyby z nim wyszła przed trybunał złożony bodaj z samych Radziwiłłów, osądziliby za nią, a potępili Miecznika...
Nie potrzebowała słów, by się skarżyć, dosyć jej stanąć było i okazać się. Oczy miała zapadłe, wypłakane, twarz bladą, usta sine, brwi ściągnięte. Ubrana jakby po zakonnemu, wyszła przez drzwiczki uchylając głowę, potem podniosła się, wyprostowała, ręce założyła na piersi i stanęła, śmiało patrząc na Wołodkowicza, który się kroków parę cofnął.
— Nie dręczcież ojca mojego — rzekła głosem, w którym jakby łzy czuć było — nie dosyć wam tego coście na dom i głowy nasze zanieśli? Czy chcecie go dobić? mnie dobić, aby występku śladu nie zostało? Nie mogąc szablami, dorzynacie nas słowami i wstydem. Gdzie uciec od was? dokąd się schronić? Już na tej ziemi kąta spokojnego nie mamy.
I odwróciła się ku ojcu, który stojąc blady, drżał.
— Idźmy my ztąd — dodała — gdy ich się pozbyć nie można.
Wojskiemu znowu się ręka podniosła i wskazywał na drzwi. Spojrzeliśmy na siebie, nie było tu co dłużej popasać; skłonił się Wołodkowicz zły i kwaśny, poszliśmy. Obu nam pot zimny ciekł z czoła; kawał uszliśmy Zarzeczem, nim słowo się z ust dobyło.
— Cóżem miał czynić? — wybuchnął wreszcie Wołodkowicz. Byłeś świadkiem. Z niemi żadnej rady nie ma. Daremna rzecz! złe się stało, zapomnieć o tem potrzeba; póki oni sami nie ochłoną i refleksya im nie przyjdzie lepsza.
Uszliśmy zaledwie kilka kroków, gdy patrzymy, stoi w pikowanej czapce Harkiewicz, jakby na nas czekał.
— Piękny dzień, mocpaneńku — zawołał zdala — chodziliście pewnie do łaźni? Na Zarzeczu dawniej łaźnie były sławne i postrzygaczów dużo mieszkało.
Nie było mu co odpowiadać, przyłączył się do nas, a po chwili zapytał Wołodkowicza:
— Domyślam się, że musieliście z sobą przywieść złoty plaster, o którym nie wiem czy ja mówiłem, czy Indyczka, ale mniejsza o to... Jakiej on jest wielkości, czy nakryje całą ranę?
Nam już było tak markotno, że Wołodkowicz bez ogródki odpowiedział:
— Mam z sobą piętnaście tysięcy czerwonych złotych.
Harkiewicz się za głowę pochwycił, a bardziej za czapkę.
— Jezusie Nazareński — zawołał — ileby to poczciwej szlachty i szlachcianek za te pieniądze kupić można!
Szliśmy milczący.
— Wiesz asindziej co? — dodał Harkiewicz — jest tutaj niejaki Dulemba, biedne, poczciwe chłopczysko, któremu jedna panna odmawia swej ręki pod tym pozorem, że się jej raz niedźwiedź dotknął. Co ona temu winna, co on temu winien, tego ja nie wiem. Niedźwiedź poszedł w las i po barciach miód sobie wydziera. Gdyby tego Dulembę skaptować, możeby się na co zdało.
Ani mnie, ani Wołodkowiczowi nie trafiło do przekonania, ale nie sprzeciwialiśmy się i poszli do Bernardynów na obiad. Z tej aprehensji, jakiejśmy doznali, ani on, ani ja nie tknęliśmy nic. Postawił przed nami gwardyan gąsior wina, tyle tylko żeśmy podchmielili ze smutku. Wołodkowicz zamiast szukać Dulemby, do którego nie wiedzieć jak było przystąpić, wziął na rozum i po stole poszedł do Gwardyana, przed którym całą sprawę mógł wyspowiadać, a nie była też ona tajemnicą. Począł go prosić, czyby on, jako osoba duchowna, nie mógł pośredniczyć do zgody.
Brał już to na siebie sam, jeśliby się księdzu ta interwencya udała, że mu przyrzekł pięćdziesiąt fur legominy w jesieni i dwadzieścia pięć baranów.
Gwardyan podjął się zrazu ochotnie bardzo, zawinął się wnet i poleciał. Myśmy tymczasem na miasto poszli, do znajomych, na oględziny.
Odbywał się właśnie jarmark Ś.-Jerski, można było różnych rzeczy dostać; więceśmy się po budach włóczyli, a potem po mieście, co krok znajomych spotykając, z Lidzkiego szczególniej, i co krok: — Jak się masz? Co ty tu robisz? Góra z górą! — Natrafiliśmy tu i na Szyłejkę, który przyjechał za pokupkami do domu, a na prawdę, żeby się rozerwać, bo oprócz trochy szafranu, migdałów i rodzenków i kandyzowanego cukru, więcej podobno nic nie zawiózł na Sierzputowszczyznę. Szyłejko całą sprawę znał, z Dulembami był dobrze, przyszło mi na myśl przez niego sprobować z młodym się zetknąć. Szyłejko przyrzekł go przysposobić, ale zapowiedział, iż pono nic z tego nie skorzystamy, bo Dulembie panna już drzwi zamykała, widzieć go nie chce nawet, i zapowiedziała mu, że ani za niego, ani za nikogo w świecie za mąż iść nie chce. Dulemba lamentował, rozbijał się, pod oknami próżno błądził.
Przyrzekł mi Szyłejko, że nas jakoś sprowadzi, bośmy jemu pomagać byli gotowi, byle on nas wspierał nawzajem. Wołodkowicza już korciało nazad do klasztoru i niedługo zabawiwszy kopnęliśmy się oba, Furtjanaśmy spytali, czy już Gwardyan powrócił? Odpowiedział, że jeszcze nie. Im dłużej bawił, tem dla nas lepsza zwiastowała się nadzieja. Chodziliśmy oczekując na niego, i różnym świętym obrazom po nad drzwiami cel się przypatrując. Już nieszpory się kończyły, gdy nareszcie chód dał się słyszeć i nasz poseł się pokazał; ale z miny zaraz widać było, iż nic nam dobrego nie przynosił z sobą. Otworzył drzwi celi milcząc, weszliśmy za nim, spuścił kaptur, dobył chustki z rękawa, czoło otarł, westchnął.
— Przepadła legomina i barany! — zawołał — nic nie zrobiłem!
I ręce rozpostarł.
— Bóg widzi, szło mi o łaskę książęcą więcej niż o jałmużnę, przemawiałem rzewnie do ojca i do córki (otarł znowu pot kroplisty z czoła). Kamienni ludzie, powiadam wam, kamienni! Nagryzłem się, namęczyłem, nahuczałem, darmo...
Cóż więcej pytać było?
Nazajutrz przyszło skosztować Dulemby: poczciwy chłopiec spił się z nami i spłakał. Wołodkowicz mu się zaklął, że panna oprócz tego, iż ją gwałtem porwano... i na ludzkie narażono języki, nie miała Księciu nic do wyrzucenia, bo ją szanował. Żal było Dulembie i jej, i tych piętnastu tysięcy, ale próżno probował, zaklinał, prosił; dano mu odprawę. Staliśmy dwa dni czekając i nim się posługując. Wreszcie u panny otrzymał audencję, ale po to tylko, aby mu zaprzysięgła, iż niczyją nie będzie.
— W lat dwadzieścia — rzekła mu — ludzieby mogli dzieciom naszym przypominać, iż ich matka porwaną była przez dzikiego magnata i w jego mocy zostawała. Niech pamięć tego nieszczęścia na nikogo nie spada, niech ona ginie zemną.
Tak się nasza niefortunna podróż skończyła, i zyskaliśmy na niej tylko tyle, żeśmy pannom nieświezkim pierników przywieźli z jarmarku.
Wołodkiewicz jak do Wilna pędził, tak potem do Nieświeża na raku lazł; nie pilno mu było, jak to mówią po prostu: — kpa oberwać — a tego był pewnym.
Droga, choć w najśliczniejszy czas wiosenny, zeszła nam smutnie i nudno. Przybywszy do Nieświeża, jeszcześmy z bryczki zsiąść nie mieli czasu, gdy Książę przysłał dworzanina, aby Wołodkowicz, jak stał do niego spieszył. Jam do stancji poszedł, nie mając po co iść na burę.
Wieczorem Książę się nie pokazał, mój towarzysz chodził milczący, wąsa pokręcając i w sufit patrząc. Dowiedziałem się tylko od niego, że Książę kazał te piętnaście tysięcy złożyć w depozycie u Bernardynów, a Wojskiemu przez plenipotenta oznajmić iż one tam leżeć będą, aby je zabrał kiedykolwiek zechce.
Lecz upłynęło pono lat pięć, czy więcej, gdy Księciu przyszło w kontrakty płacić komuś, a pod ręką naówczas nie było pieniędzy; wypadkiem sobie przypomniano te piętnaście tysięcy. Kazano zapytać, czy jeszcze były? Bernardyni odpowiedzieli, że się o nie nikt nie zgłaszał.
Doszło do Księcia, iż go stary Wojżbun pozywał przed trybunał Boży i przeklinał na bezdzietność; z początku jeszcze nie brał tego tak do serca, potem coraz więcej. Po pierwszem ożenieniu Księcia, które się nie powiodło, jak wiadomo, począł Wojżbunównę przypominać i przed swoimi zaręczał, że mu ona z pamięci nigdy na chwilę nie wychodziła. Sam będąc z poufałymi, często wzdychał i powtarzał:
— Nie ma dla mnie, nie było i nie będzie kobiety jak ta jedna. Małom ją widział, krótko znałem, a w sercu mi się zapisała, iż jej wyrugować nie mogę.
W ciągu następnych lat znacznie się Książę ustatkował i spoważniał, hulanki w Nieświeżu coraz były rzadsze.
Zdawało się, że czas zatrze wspomnienie tej nieszczęśliwej godziny, lecz wszyscy to zważali, iż Księciu się tęskniło bez żony, a amory mu wszelkie tylko dysgust sprawiały.
W Rabce Czerwonej przez lat kilka nikogo nie było oprócz dzierżawcy, który ją na nowo odbudowywał. Później dowiedzieliśmy się, iż Wojski z córką powrócił na wieś. Księciu także zaraz o tem doniesiono. Żyli Wojżbunowie tak zamknięci, iż Wojski stary, który się już ledwie włóczył o kiju, umyślnie za dworem małą kapliczkę w brzezince pobudować kazał, ażeby do kościoła jeździć nie potrzebował. W domu u siebie żywego ducha nie przyjmowali, sami też ani za wrota nie wychodzili. Nikt ich nie widywał, oprócz włościan i jednego oficjalisty. O pannie mówiono tylko, iż jak wdziała żałobę zaraz po wypadku, tak jej już nie zrzuciła i nosiła się zawsze czarno a w kirze, w sukni jakby zakonnej, z paciorkami u pasa. Tego co opowiem, sam też świadkiem byłem, nie od ludzim się dowiedział — ciągnął dalej Wiśniowski — więc mogę poprzysiądz sumiennie, iż tak było a nie inaczej. Może gdyby mi to kto mówił, nie spełnabym dał wiarę, ale oczom i uszom własnym, jakże jej odmówić??
Przez te lata, Książę coraz jakośna mnie łaskawszym był, a że się przekonał, iż milczeć umiałem a byłem doń szczerze przywiązanym, zwierzał mi się często takich rzeczy, o których i najbliżsi niewiedzieli; kochał ich, ale paplaniny się obawiał, o mnie zaś wiedział, że jak mi palec na ustach położył, milczałem jak grób.
Dobrych lat kilka upłynęło od owego najścia na Rabkę Czerwoną, gdy Książę jesienią z małym pocztem wybrał się w te same lasy na polowanie. Kazał mi jechać z sobą, szlachty też było dosyć, a strzelców z fuzjami sznurkami powiązanemi nie brakło. Wieczorem jakoś, w Sobotę, gdyśmy już po polowaniu odpoczywali, na którem nikt z nas w oczy zwierza nie widział, i na śmiech jeden ubił wiewiórkę, Książę mnie kazał zawołać do namiotu, pod którym, kompanii się pozbywszy, siedział sam jeden.
Zastałem go ubranym, ale nie tak jak do łowów: szabla u boku, kontusz, żupan, twarz miał jakąś poruszoną niespokojną.
— Wiśniowski — rzekł, zobaczywszy mnie podnoszącego płotek i wchodzącego do izby — szykujno się, pojedziesz ze mną.
— Dokąd, Mości Książę?
— A zaraz: dokąd? co tobie do tego, panie kochanku, pojedziesz ze mną, to dosyć; odziej się przystojnie, żebyś Radziwiłłowi wstydu nie zrobił. W odwiedziny jedziemy, ty i ja, samowtór. Konie już kazałem wyprowadzić za bór, aby nas odjeżdżających nie spostrzeżono, bo niepotrzeba... Znajdziesz mnie za Męką Pańską, na drodze. Tylko żwawo panie kochanku.
Poszedłem duchem się przeodziać, choć nie bardzo było w co, i pobiegłem wnet, ani się domyślając dokąd i po co jedziemy. Gdym kłusem zdyszany, pod Bożą Mękę dopadł, Książę już na koniu siedział. Obejrzał się tylko na mnie, i nimem się strzemienia uczepił, pókłusował już polem.
Dopędziłem go o staje. Jechaliśmy bez drogi. Konia parę razy popędził Książę i poczęliśmy biedz wyciągniętego, nie patrząc czy rów czy dół, czy miedza; to już końska była sprawa dawać sobie z tem radę. Ani słowa do mnie nie zagadał, jam też nie śmiał. Jechaliśmy długo, poczęło się powoli zmierzchać. Okolicę doskonale znałem: zmiarkowałem zaraz, że ku Rabce jedziemy, i zrobiło mi się zarazem straszno i przykro.
Po kiego licha budzić takie wspomnienia, kiedy to już przyschło i przebolało?
Wtem i Rabka nowa się pokazała. Książę prościuteńko się na dwór kierował. Oczom nie chciałem wierzyć, myśląc tylko, co to z tego będzie?
Podjechaliśmy pod wrota, stał chłop koło nich. Książę słowa nie mówiąc zsiadł przed bramą, na mnie skinął, jam też zeskoczył, oddaliśmy chłopu konie, a sami po cichu weszli boczną furtą w podwórze.
Tu nikogo nie było, cicho, sroki siedziały na płocie, kilka gęsi piło w kałuży koło studni. We dworze w jednem oknie już się świeciło. Okiennice jeszcze nie były pozamykane, więceśmy nawet widzieć mogli, co się wewnątrz działo. Siedział na krześle Wojski przed kominem, a córka tak samo ubrana jakieśmy ją w Wilnie widzieli, w czerni cała, stała przy nim sparta na poręczy. Książę popatrzał, rozmyślać się zdawał jeszcze, widziałem jak się przeżegnał i ku sieni postąpił.
Mnie, rad byłem czy nie, cofnąć się nie było sposobu. Zapukawszy zaledwie zlekka do drzwi, Książę otworzył je i wszedł, kołpak zdejmując zgłowy.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Oczy Wojskiego i córki podniosły się nań, i osłupieli.
Na twarzach ich bladość trupią postrzegłem i przerażenie; Wojżbunówna drgnęła i na tył się pochyliła nieco, jakby oczom wierzyć nie chciała. Wojski nie mogąc wstać, niespokojnemi rękoma chwytał za poręcze.
Milczenie trwało minut parę. Książę u progu stał, patrząc na pannę, z wyrazem błagającym o litość, prawie z pokorą, choć to cnota była nie Radziwiłłowska.
— Mości Wojski — począł powoli — masz bezbronnego winowajcę przed sobą. Przyszedłem tu samowtór, abyś się na mnie pomścił jako chcesz, a winę mi darował. Byłem prawda szalonym panie kochanku, ale widzicie, że za szaleństwo pokutować umiem. Nie darmo tu u waszego proga stoję; wiem, że popełnionej krzywdy inaczej nagrodzić nie mogę jak... prosząc o rękę panny Felicji... i ot ja, Radziwiłł, panie kochanku, uniżam się przed Waćpanem, żądając abyś mnie przyjął na zięcia.
Wyrzekłszy te słowa, Książę odetchnął, jakby mu wielki ciężar spadł z serca, patrzał i czekał.
Wojski milczał jak przybity, uszom nie wierząc. Jam się wpatrzył w pannę, której bladość powoli ustępowała, kolory jej powracały, oczy się zaczynały iskrzyć; cofnęła się krok w tył, rzuciwszy ramionami. Ojciec popatrzał, jakby na nią odpowiedzieć zdawał. Oczyma, nic nie mówiąc, musieli się rozumieć z sobą; aż Wojski począł:
— Wielki honor dla mojego domu, wielka to cześć zaprawdę, po sromocie wielkiej, ale w tej sprawie ja nie roztrzygam.
Wskazał ręką na córkę.
— Mów ty.
Felicji oczy zapałały.
— Jabym miała rękę oddać temu co mi cześć odjął — zawołała — nigdy! W sercu zamiast poszanowała i miłości, mam wzgardę i nienawiść, która w nie wrosła, której nigdy wyrwać nie potrafię. Nie żonąbym była, ale nieprzyjacielem domowym i mścicielem honoru mojego. Nie nigdy! Zapóźno, Mości Książę, dziś to wygląda na urągowisko.
— Bóg mi świadek, panie kochanku — zawołał Książę — mówię szczerze, przybyłem tu jako skruszony pokutnik. Obraz Waćpanny pokoju mi nie dając, ścigał mnie ciągle, w sumieniu go mojem nosiłem... kocham pannę Felicję.
Wojszczanka okiem mściwem i gniewnem rzuciła na Księcia, wzruszyła ramionami i chciała nic nie mówiąc wyjść. Wojski, który znać też pozostać nie chciał, wyciągnął ku niej rekę, bo już bez podpory i pomocy chodzić nie mógł. Zbliżyła się więc do niego, aby się sparł na jej ramieniu.
Widząc, że oboje z izby chcą przed nim uchodzić, Książę się zmięszał i począł wołać:
— Panie Wojski! na miłosierdzie Boże na rany Pańskie was zaklinam, panno Felicjo, miejcież acaństwo litość nademną, ażeby ją Bóg miał nad wami. Nie chcecie mnie, odpychacie, znoszę afront ten jako zasłużony, choć go nigdy żaden z moich antenatów nie doznał, gdy się o panującej krwi księżniczki starali; ale powiedzcież mi przynajmniej, że mi przebaczacie. O przebaczenie prosi Radziwiłł!
Wojski nie miał czasu ust otworzyć, gdy się Wojżbunówna odwróciła.
— Mości Książę, nie do nas, ale do Pana Boga iść trzeba o przebaczenie. Za sponiewierane życie ludzkie i cześć należy pokuta. Cierp WMość jak my cierpieliśmy i cierpiemy. Widzisz żałobę, którą mnie okryłeś na całe życie; noś ją także, niech ci sumienie dojada jak mnie srom gniecie; niech ci Bóg przebaczy, ja nie mogę...
Zwróciła się doń żywo:
— Chybabym cię konającym widziała! — dodała, może bez myśli.
Tem słowem rzuciwszy mu w oczy, wyszła, ojca drżącego prowadząc z sobą. Zostaliśmy sami w pustej izbie.
Książę stał chwilę jak skamieniały, patrząc to na ogień, to na krzesło puste. Nierychło się opamiętał, ręką potarł po czole; kołpak był mu na ziemię upadł, podniosłem go i podałem. Machinalnie zgniótł w ręku, obejrzał się, odetchnął i wyszliśmy na podwórze.
Ciemno było i cicho. Książę, który podówczas w sile wieku był i nie zachwiał się nigdy, ledwie się na nogach trzymał; omackiem wysunęliśmy się z sieni, nie mówił słowa do mnie, powoli ku bramieśmy się skierowali, ja za nim. Jużeśmy dochodzili do niej, gdy głowę do mnie zwrócił i rzekł sucho a porywczo:
— Ani słowa o tem, rozumiesz, panie kochanku, milczeć.
Za furtą stróż stał z końmi w ręku, Książę sięgnął do kieszeni, wyjął garścią nie patrząc co o ile, i rzucił mu; siedliśmy na konie, i ruszyli zwolna. Obejrzałem się ukradkiem na dworek i oświecone okna, w izbie ani w ganku nikogo widać nie było.
Przez drogę zrazu nic do mnie nie mówił, z głową spuszczoną na piersi jechał, koniowi cugle puściwszy, konie też nas, nie my je prowadziliśmy napowrót.
Gdyśmy na gościniec wydobyli się, odetchnął i zatrzymawszy konia zrównał się zemną.
— Teraz panie kochanku, jam już nic nie winien: szlachta głupia, wola ich! W sumieniu się czuję wolnym i przekleństwa ich ścigać mnie nie mogą. Czegóż u kaduka więcej jeszcze żądają?? Co ty mówisz?
Ja nie mówiłem nic. Książę wyzywał.
— Cóż mam powiedzieć? — rzekłem — Jeśli Książę się czujesz spokojniejszym, Bogu dziękuję.
— Zupełnie spokojnym, panie kochanku. Wiele mnie to kosztowało, alem na sobie wymógł. Dziewka mi się podobała, ożeniłbym się; mitra Radziwiłłowska dosyć wielka, by wszystko pokryła, nawet ich ladajakie szlachectwo! panie kochanku! Wielka mi rzecz. Wojżbunowie! pal ich djabli!
Tak się uspakajał i zagadywał mnie razy kilka, choć znać było, że się jeszcze gryzł i nie rad był temu co się stało; powtórzył mi potem, abym milczał. Ciemną nocą dojechaliśmy do obozu. U Bożej męki postawiony masztalerz oczekiwał na nas, tuśmy zsiedli, konie mu oddali i pieszo poszliśmy do namiotów; na rozstaniu Książę jeszcze się raz zbliżył do mnie, rękę mi położył na ramieniu i rzekł cicho:
— Ani słowa o tem, panie kochanku, nikomu, proszę. Jutro każę, aby ci od Ś. Wojciecha dożywociem puścili Wiskitki.
Schyliłem mu się do kolan, ale nie patrząc już na mnie, do namiotu wszedł i znikł.
Mnie znajomi cały wieczór po obozie szukali, po lesie hukali, myśleli, żem na polowaniu się gdzie obłąkał i w puszczy został. Gdym się pokazał, sypnęli się do mnie z pytaniami, gdziem był? Alem się dla miłości Księcia i Wiskitek wykłamał, że na przełaj przeszedłszy pod psy, w lesie błądziłem. Wierzyli czy nie, tak to się zatarło, domyślali się co kto chciał.
Nazajutrz powróciliśmy do Nieświeża. Bóg wie co się Księciu stało: napadła go jakoś w rychle ochota do zabawy wielkiej, do hulanki, udawał tak wesołego, jakeśmy go dawno nie widzieli. Na zamku dzień w dzień prawie assamble, bale, fety, koncerta, a co amorów było pozaczynanych i niepokończonych, zliczyć trudno. Może mu się zdawało, że pamięć tej nieszczęśliwej przygody w sobie zagłuszy, choć w istocie odżywiało ją to tylko więcej.
Nastąpiły w kraju wypadki, które w istocie o wszystkiem na świecie zapomniećby zmusiły, gdyby Książę sumienia poczciwego nie miał, które mu nieustannie winę popełnioną przypominało.
Słyszeliśmy go nieraz po winie i w największym ferworze, z tem imieniem Felisi na ustach. Towarzyszyło mu ono w naszem tułactwie po świecie i powróciło z nami do domu. Lata upływały, Książę ile razy mu co na pamięć Rabkę przywiodło, zżymał się i stękał na myśl o Wojżbunach. Czasem lada słówko przypadkiem wyrzeczone, imię podobne, twarz, najmniejsza okoliczność, nawet polowanie, przypomniało Wojszczankę... oczy zaraz spuszczał, i widać było, że się jeszcze z sobą nie pogodził.
A gdzie już, gdzie za nami były lata naszej młodości!
Trafił się ubogi chłopak jakiś, tyle tylko, że Wojżbuna mający nazwisko, w żadnem nie będący pokrewieńswie z tamtemi: Książę go na dwór wziął, do wojska promował, jurgielt naznaczył i o własnem dziecku pamiętał.
W Rabce zaś, Wojżbunów dawno już ani śladu nie było. Wojski w parę lat po tych naszych nocnych odwiedzinach zmarł; panna Felicja, jak mówiono, folwark zaraz komuś sprzedała i z okolicy się wyniosła bez wieści. Głucho coś mówiono o tem, jakoby do Wilna poszła i do klasztoru wstąpiła.
Gdyśmy po długiej naszej niebytności powrócili do Nieświeża, któregośmy się prawie oglądać już nie spodziewali, drugiego dnia mnie Książę posłał do Rabki o Wojżbunach się wywiadywać, gdyż o śmierci starego mówiono ni to ni owo. Pojechałem do szlachcica co wioskę kupił, ni przypiął ni przyłatał się go czepiając, aby się nieznacznie prawdy dowiedzieć. Wróciłem z czem pojechałem, bo nowy dziedzic od plenipotenta nabywszy folwark, o bożym świecie nie wiedział. Powtórzył mi tylko, iż od ludzi słyszał, ut fama fert, że panna Felicja zaraz po zgonie ojca do klasztoru wstąpiła.
Tylem mu przywiózł, ale to go nie zaspokoiło; powiedział mi, iż da sto czerwonych złotych temu, kto mu się dokładnie dowie, co się z Wojżbunówną stało. Ale to już były stare dzieje, i żeby dwieście Książę obiecał, niktby się na nie nie pokusił, chyba kłamstwem, a jabym ich też nie zrobił, gdyby nie przypadek.
Pojechawszy do Wilna za sprawą książęcą, a był czas gorący, skorciało mnie licho, zmęczonemu, chłodniku dopadłszy, nim się uraczyć. Byłem głodny bardzo i niepomierniem go użył. Ledwiem od miski wstał, poczułem, że mi coś niedobrze. Wziąłem się do mojego zwykłego lekarstwa, wódki z pieprzem, ale i to już nie pomogło. Rzuciło mnie tegoż dnia w taką opętaną febrę, żem nazajutrz w malignie ludzi nie poznawał. Chłopcam tylko jednego miał z sobą, i to takiego ślamazarnika, że siadłszy przy mnie, ręce łamał, płakał a rady żadnej dać nie mógł. Gdy paroksyzm cokolwiek odszedł, nie było innej rady, musiałem się kazać zawieźć do szpitala do Panien Miłosiernych.
Dali mi tam, jako książęcemu słudze, izdebkę osobną, schludną, i tylkom w niej legł, weszła panna starsza z drugą siostrą obejrzeć mnie, co mi jest i czego mi potrzeba. Poznali zaraz że febra, ale nie dobra. Mnie zaś, mogę powiedzieć, że na chwilę choroba odstąpiła, gdym na pannę przybyłą ze starszą popatrzał. Nie mogłem od niej oczu oderwać, tak mi się coś w jej twarzy przypominało.
Ale gdzie i jak ja ją widziałem, tegom sobie nie mógł na żaden sposób przywieść do pamięci.
Ona też popatrzała na mnie, jakby jej coś twarz moja mówiła, ale wprędce zwróciła się do panny starszej, która właśnie dysponowała co mi dać i co ma czynić ze mną.
W kilka godzin po położeniu się w szpitalu, przyszedł drugi piekielny paroksyzm tego febrzyska, a naprzód ziębienie takie, że mi zęby dzwoniły, potem srogi ból głowy i gorączka do nieprzytomności.
Co się naówczas zemną działo, anim wiedział, aż nazajutrz, gdy osłabiony obudziwszy się, otworzyłem oczy i ową siostrę znowu ujrzałem siedzącą przy łóżku mojem.
Wpatrzyłem się w nią, nim spostrzegła, że się przebudziłem, i jakby mnie nagle olśniło, poznałem w niej, zmienioną bardzo, Wojżbunównę.
W istocie ona to była. Wiek na twarzy jej zostawił ślady, ale coś jej z dawnej piękności pozostało. Byłem i pewnym siebie, i wątpiłem zarazem; chwilamibym przysiągł, tom się wahał. Po chorobie nie bardzo wierzyłem oczom. Postanowiłem ją wybadać.
Febra też nie ustąpiła zaraz, choć mnie jakąś goryczką okrutną, żółtą, gęstą i brzydką poili ciągle, tylko się po trosze paroksyzmy zmniejszały. Drugiego dnia, gdy mi się ciągle ta Wojżbunówna roiła, ozwałem się do siostry siedzącej przy mnie, pytając jak jej było na imię.
— W zakonie Marja — rzekła i popatrzała na mnie uważnie. — Gdzieś ja waćpana widziałam, ale niepomnę gdzie?
— I mnie się to zdaje — odparłem — ale gdybyś siostra była tą, którą sądzę, łatwobym powiedział gdzie i jak, i kiedy widzieliśmy się. Mnie się zdaje, jakbym przed sobą miał pannę Felicję Wojżbunównę, córkę Wojskiego z Rabki Czerwonej.
Zarumieniła się, wzdrygnąwszy na to imię, zawahała nieco, ale wnet dodała śmiało:
— Tak jest, byłam nią, byłam, ale dziś sługą jestem Bożą i ubogich sługą... w zakonie Marja.
Spuściła oczy, milczeliśmy.
— Nie ma więc już tu co przeszłości przypominać — rzekłem — alem ja pannę Wojszczankę oglądał we dwu godzinach jej życia, których do zgonu nie zapomnę.
Zaczęła drzeć, łzy jej się z oczu potoczyły, porwała za chustkę, ale nie rzekła słowa.
— Byłem tego nieszczęsnego wieczora w Rabce, za który Książę nasz do dziś dnia pokutuje i zapomnieć go nie może. Prawda, żem patrzeć nie chcąc na to co się działo, uszedł z placu. Byłem i tego wieczora, gdy przyszedł sam ze mną prosić o przebaczenie i o rękę waćpanny, a obojgu otrzymać nie mógł.
Zdawało się, że siostrze Marji słów zabrakło, łzy się tylko po cichu toczyły na złożone ręce białe. Jam trochę z gorączki, a trochę od serca mówił dalej:
Gdy już Pan Bóg tak zrządził, żem tu siostrę spotkał, bo nie co innego w tem widzę jak wyraźną wolę Bożą, niechże mi się godzi z tego korzystać, i powiedzieć jej, iż Książę do dziś dnia losem się jej niepokoi. Pan Bóg mi świadkiem, że gdyśmy po tułactwie do domu powrócili, posłał mnie zaraz do Rabki, abym się o państwo dowiadywał, a że tam nic mi powiedzieć nie umieli, naznaczył nagrodę za to, kto mu pewną przyniesie.
Siostra Marja milczała ciągle ze spuszczonemi siedząc oczyma.
— Wszystko to przeszło — rzekła — zapomniane, pogrzebione. Cierpiałam sama tyle, iż nauczyłam się cierpiącym ulgę przynosić. Widzicie mnie szczęśliwą. Wiedział Bóg co czynił, ciernistą drogą prowadząc mnie ku sobie.
I tak, coraz ciszej mówiąc, szmerem prawie niedosłyszanym skończyła, a podawszy mi lekarstwo, wyszła zaraz.
W chwilę potem już ją inna siostra zmieniła przy mnie, znać umyślnie, gdyż się lękała, abym jej tych dawnych wspomnień znowu na pamięć nie przywodził. Siostra Walerja była bardzo wesoła staruszka, nad potrzebę rozmówna. Zacząłem się ją wypytywać o siostrę Marję, jak dawno była w zakonie i czy od nowicjatu w Wilnie poczęła, wzmiankując tylko o tem, iż z naszych stron pochodziła. Zaczęła mi się tedy rozwodzić z wielkiemi nad nią pochwałami, jak to była osoba przykładna, pobożna i cnót pełna, że ją w zakonie nad inne powszechnie poważano i szanowano, i że ją podwakroć panną starszą wybrać chciano, ale przełożeństwa przyjąć nie chciała. Dodała, iż gdy który klasztor porządku potrzebował a pilności, tam ją posyłano, a rzadko długo na którem miejscu pozostać mogła, tak wszędzie pożądaną była.
Rozgadała się staruszka, ręce składając a ledwie ją świętą nie czyniąc. Przekonałem się z jej mowy, iż w klasztorze o niczem nie wiedziano.
Febra ta paskudna dwa tygodnie mnie w szpitalu trzymała, alem już siostry Marji nie zobaczył, pilnowały mnie inne, aż na odchodnem, uparłem się jej podziękować i pożegnać.
Wyszła więc z infirmerji na korytarz do mnie.
— Jeśli się tam kto w istocie na świecie mną zajmuje — rzekła — jak waćpan twierdzisz, na Chrystusa pana proszę was i zaklinam, nie powiadajcie wcale o mnie. Niech ludzie zapomną, jakbym już w grobie była.
— Tego ja uczynić nie mogę — odpowiedziałem — gdyż wiadomość ta privatim księciu udzielona, nikomu nie może zaszkodzić, siostrze przykrości żadnej uczynić, a klasztorowi korzyść przyniesie.
I takeśmy się rozstali.
Gdym, jak z krzyża zdjęty, powrócił do Nieświeża, zastałem pana naszego w dobrym humorze; począł sobie ze mnie żartować, żem się jak baba febrze dał i na łacińską poszedł kuchnię, kiedy mi łacno było, przy pierwszym paroksyzmie pozbyć się tego licha końskiem lekarstwem. W Nieświeżu ją tak kurowali, krupnikiem z wódki z imbirem i pieprzem tureckim; bywało że czasem z chorobą i chorego nie stało, ale kto mocny, wytrzymał i wstał zdrów.
Wieczorem widząc go tak w dobrem usposobieniu, gdyśmy się sami zostali, a on mnie począł o Wilno pytać, czy się Kardynalia nie zwaliła, czy Bekieszówki kto do kieszeni schowawszy nie wyniósł, czy się nieboszczykom Radziwiłłom pochowanym u Bernardynów kłaniałem i t. p., odezwałem się:
— Wszystko to dobrze, Mości Książę, ale ja u W. Ks. Mości mam dług!
— Ty, u mnie, panie kochanku! a to coś osobliwego! — zawołał — chyba ci za to trzeba zapłacić, żeś u mnie Wiskitki wziął?
— Nie, mości Książę, ale Radziwiłłowskie słowo dla mnie święte, a jam się dowiedział gdzie Wojżbunówna, i mam sto dukatów.
Rzucił się tedy, i przystąpiwszy do mnie, położył mi ręce obie na ramionach.
— Cóżeś się ty, panie kochanku, dowiedział?
Dopierom mu wszystko wyśpiewał. Słuchał milczący, kazał sobie jej słowa powtarzać, opisywać jak wyglądała, ale zaraz posmutniał.
— Na imię Wojżbunówny — rzekł — trzeba klasztorowi wyznaczyć zasiłek, dopóki jej życia. Wasan mi to urządzisz, aby ona o tem nie wiedziała, tylko panna starsza. Sto dukatów wysłużyłeś sobie, i to ci, panie kochanku, jutro zapłacić każę, jeśli w kasie pieniądze są, bo ty sam wiesz, że u mnie teraz grosza ze świecą szukać trzeba.
Taką mi historję opowiadał Wiśniowski, dodając jeszcze o Dulembie, iż długo napróżno konkurując o pannę, wreszcie abszyt z wojska wziął i na wsi zakopał się przy starym ojcu. Potem się już nie ożenił wcale. Siedział na wsi i piosenki młode śpiewał powzdychiwając, wierny tej pierwszej miłości, której się nie pozbył nigdy. Księciu o nim doniesiono i radby go sobie był w jaki sposób pozyskał, lecz nie znaleźli na to sposobu.
Nigdy noga jego nie postała w Nieświeżu, a gdy na drodze bywało spotkał się z Księciem, poznawszy po dworze, przesadzał rów i w pole ruszał, żeby na niego nie patrzeć. Książę był z tego markotny w początku, a na ostatku gniewny, ale jedno ni drugie nie pomogło.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.