W zimowy wieczór (opowiadanie)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł W zimowy wieczór
Pochodzenie W zimowy wieczór
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1888
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W ZIMOWY WIECZÓR.
Wieczór był niepóźny, ale bardzo ciemny; na niebie, usłanem chmurami, nie świeciła ani jedna gwiazda, wiatr posuwiście hasał, wirującemi słupy wzbijał się w górę, gamami szumów, jęków, gwizdań śpiewał w głębokiej kotlinie, na której dnie leżał równy, szeroki szlak zamarzłej rzeki. Rzeka, wąskie jej wybrzeża, wysokie ściany kotliny majaczyły w grubych ciemnościach mętną białością okrywającego je śniegu. Z jednej strony, na górze, panowała zupełna pustka, tu i owdzie tylko przerywana czarnemi, cienkiemi liniami drzew, z drugiej strony, wyżej jeszcze, wiejskie domostwa kreśliły na tle ciemości łańcuch grubych, czarniejszych niż ona punktów. Połyskiwały też one rzędem drobnych świateł, podobnych do czerwonawych, mrógających oczu.

Zdaleka, nisko, nad samym szlakiem rzeki posuwała się postać zupełnie samotnego człowieka. Na tle mdławej białości śniegu wydawała się ona cienką linią, szybko przerzynającą grube, ale mniej od niej czarne ciemności.
Wznoszące się ze stron obu wysokie ściany kotliny, zmniejszały jej rozmiary; możnaby myśleć, że jest to nieskończona małość, płynąca po morzu nieskończonej wielkości. Wielkie morza nocy i samotności rozlewały się wkoło niej; zbałwanione, szumiące wichry zdawały się nieść ją po szerokiem, dzikiem, ponurem łonie natury, wobec której sił, gróźb i ogromu była ona kroplą, okruchem, ziarnem piasku, źdźbłem trawy, upadłem na dno przepaści...
Jednak, pomimo pozorów nadawanych mu przez otoczenie, człowiek idący po dnie przepaści silnym być musiał, bo jak zręczny i wyćwiczony pływak porze wzburzone wody, tak on szybko, niezachwianie, w linii prostej prół posuwiste fale i wirujące słupy wichrów. To co go otaczało — jakkolwiek czarne, dzikie i bezludne — nie czyniło kroku jego powolnym, ni trwożnym. Wzamian coś go z tyłu popychało, gnało, parło coraz dalej, coraz gwałtowniej. Ku czemu? Ku jakiemuś może punktowi wybawienia czy schronienia, widzialnemu tylko jego oczom, ciemnością i uderzeniami wichrów oślepianym; a może i tym oczom nawet nieznanemu i tylko ognistemi zgłoskami wypisującemu na tle nocy naglący krzyk: Naprzód! naprzód! byle dalej!
Szedł prędko, równo, w linii niezachwianie prostej, cicho jak widmo, sunące po mniej czarnych niż ono ciemnościach; czasem tylko u stóp jego rozlegało się krótkie, metaliczne stuknięcie kija o wystający zpod śniegu kamień wybrzeża.
Wtem stanął, jak wryty stanął i głowę podniósł ku rozciągniętemu na górze łańcuchowi czarnych punktów, czerwonawemi światełkami mrógających. Na łańcuch ten widocznie patrzył, a w pogwizdy wichru, który zpod stóp jego wybuchnął wirującym słupem, wmieszał się okrzyk ludzki, zdziwienia pełen, z jednego tylko, lecz przeciągłego dźwięku złożony:
— A!
Zadziwił się. Kilka minut patrzył w górę i raz jeszcze, ale już cichszy i krótszy wykrzyk rzucił pomiędzy dwa nieskończenie długie jęki wichru:
— A!
Potem szedł znowu dalej, lecz znacznie powolniej niż przedtem.
Po ruchach jego głowy poznać można było, że z usilnem wytężeniem wzroku spoglądał na rzekę, na szczyt przeciwległej ściany, pusty i tylko rzadkiemi liniami cienkich drzew majaczący, na mdławo bielejące zagłębienia i garby tej wyniosłości, u której stóp postępował zwolna, coraz wolniej.
... Niegdyś, niegdyś w błękicie i złocie letniego dnia, nad tą rzeką schylała się młoda jeszcze chłopka, w pstrej spódnicy do wysokości kolan podniesionej, z pralnikiem, którym silna jej ręka rozgłośnie uderzała o szare płótna, przykryte płynnym kryształem wody. Tuż za nią, z łozinowego kosza, osłoniętego czerwoną chustą, wydobywało się na świat boży małe, pyzate, lnianowłose dziecię i ciekawemi, chciwemi świata oczami patrzyło na błękity i złoto dnia letniego, na usiany kamieniami piasek wybrzeża, na płynne kryształy wody i schyloną nad niemi, białym pralnikiem szare płótna uderzającą, na silnych i nagich nogach, jak na potężnej podstawie opartą matkę...
Znowu stanął. Tam, gdzie na górze ostatniem ze wszystkich światełkiem mrógał ostatni czarny i nieco od innych grubszy punkt łańcucha, od dołu wspinać się zaczynała droga szeroka, po mniej stromej niż gdzieindziej spadzistości sunąca coraz wyżej. Z jednej jej strony stały w ciemnościach i zcicha szumiały sosny, z drugiej wiły się kręte, niewyraźne cienie płotków, na których, niby na poręczy wschodów bogacza, śnieg rozesłał puszyste poduszki.
Stanął, na drogę pnącą się w górę wytężonym zapewne wzrokiem patrzył i znowu w szum wichru, lecącego po ściętych teraz kryształach rzeki, wmieszał się okrzyk ludzkiego głosu, pełen zdziwienia:
— A!
Długo stał w początku drogi. Wahał się, czy z samym sobą walczył? Kijem silnie uderzył o kamień, rękę do głowy podniósł i wnet ją wzdłuż ciała opuścił.
Zwolna, coraz wolniej iść zaczął drogą, wspinającą się po spadzistej górze, coraz wyżej...
...Niegdyś, niegdyś drogą tą na tę górę wchodził chłop wysoki i silny, białą koszulą świecąc w jesiennej mgle, bose stopy zatapiając w piasku, a na plecach niosąc sieć, przez której szerokie oka połyskiwały srebrne łuski i różowe skrzela rybie. A za nim wyrostek bosonogi, z hardo odrzuconą głową, z zawieszoną na ramię wyższą od niego wędą, biegł jak młode źrebię, grzywę rozwiewając, podskakując ku braciom, którzy ciekawie wyglądali zza płota, dzieje połowu opowiadając tak rozgłośnie i tryumfująco, że głos jego daleko rozlegał się po wsi i pomiędzy rzadkie sosny wpadając, rozbijał się nad mogiłami w tysiąc śpiewnych, wesołych dzwonków...
Wszedł pomiędzy sosny i kilka razy potknął się o mogiły, niskiemi krzakami otoczone, śniegiem przysypane i tuż przy ziemi niskiemi krzyżami sterczące. Jak olbrzym domki liliputów, szerokiemi kroki przestępował mogiły i krzaki, kierując się ku czemuś, co czerniało pośrodku wiejskiego cmentarza, znacznie wyższe od krzaków a niższe od drzew, które teraz pod dotknięciem wiatru głośno zaszumiały i ciszej, przeciągle westchnęły.
Stanął i zbliska patrzył na ściany cmentarnej kapliczki, na drzwi jej próchniejące, wykrzywione, jednak zamknięte. W westchnienia drzew, zwolna poruszających w ciemnościach wachlarze swych gałęzi, wmieszał się dźwięk ludzkiego głosu, do westchnienia podobny:
— A!
Rękami uczynił parę żywych poruszeń, coś metalowego zadzwoniło mu w palcach i chwilę dzwoniło przy drzwiach, aż otworzyły się one i ukazały głąb kapliczki czarną w górze dwoma małemi oknami, jak mgławo srebrnemi plamami świecącą. Wszedł i na chwilę zupełnie zlał się z czarną ciemnością, ale wkrótce u wysokości jego piersi błysnął ognik latarki, który przecież najcieńszej nitki światła na niego nie rzucił. Była to latarka kryta, mała; światło jej wąskim i chwiejnym strumieniem wymykające się zza małej szyby, blaszanem półkolem z trzech stron osłoniętej, odwrócił od siebie, a skierował ku niskiemu ogrodzeniu, za którem u ściany, na wielkich plamach pleśni, mętnie zamajaczyły linie rozpiętego na krzyżu Chrystusa. Z wielkiego, drewnianego, prostaczą ręką wyrzeźbionego krucyfiksu, wąski i chwiejny strumyk światła przesunął się nieco dalej i oświecił obraz, na który Bóg Ojciec w falującej, szkarłatnej szacie dłoń trzymał na białawym globie, Bóg Syn w spłowiałych szafirach dwa palce wznosił w górę, a Bóg Duch św. białym gołębiem z rozpiętemi skrzydły, ulatywał aż pod czerwoną ramę obrazu.
Znowu strumyk światła zakołysał się w czarnej przestrzeni i upadł na wielką, grubą szmatę papieru, bez ram wiszącą u wystającej deski ściany. Tam św. Jerzy z rozwiniętym nad głową proporcem pędził na koniu, malowanym w białe i czarne pręgi, a w chwiejnym strumieniu światła postać ludzka, kształty zwierzęce i linie proporca ukazując się, to znikając, tu wydłużając się, tam skracając, tworzyły całokształt dziwny, naturze nieznany, do apokaliptycznych potworów albo rycerzy podobny. Dokoła kapliczki przeciągłej, rozpaczniej westchnęły drzewa, wiatr z jękiem wpadł przez szczeliny okien i zaszamotał starą kartą, która wzdęła się i, jak skrzydło ptasie, z szelestem uniosła się w górę. Zdawać się mogło, że apokaliptyczny rycerz zrywa się z miejsca, na którem go przykuto i z proporcem, podobnym do kosy, na koniu o lwiej grzywie, wnet w przestrzeń uleci. W jęki wiatru, przez szczeliny okien wlatujące, wmieszał się szept ludzki, gruby, przerażony:
— Jezusie miłosierny! ratuj duszę moje!
...Niegdyś, niegdyś pacholę chłopskie w świąteczną sukmankę odziane, przez matkę za rękę tu przyprowadzone, klękało u drzwi tej kapliczki i z trwogą, która walczyła z zachwytem, wznosiło błękitne, niewinne oczy na wielki krucyfiks i wymalowanego śród papierowej karty konnego rycerza z proporcem...
Latarkę zgasił. Wyszedł z kapliczki, drzwi jej pozostawił otworem i nie zatrzymując się już ani na chwilę, wysoki nawet wśród wysokich sosen, powoli znowu, krokami olbrzyma przestępował krzaki i mogiły.
Z cmentarza wszedł na drogę, szerokość jej przebył i rękę położył na wrotach pierwszej z rzędu zagrody wsi. Zanim je otworzył, wytężonym wzrokiem na chatę w głębi podwórka stojącą popatrzył i raz jeszcze przeciągle wymówił:
— A!
Głową zakołysał, jak ktoś głęboko, bez granic zdziwiony.
Wrota skrzypnęły, drobny cień psa szybko i z głośnem szczekaniem od progu chaty posunął się podwórkiem; zza okna mrógającego w ciemnościach czerwonawem światłem, słychać było głos gruby, silny, ale świeży, młodzieńczy, prędko, długo, nieprzerwanie opowiadający o czemś, opowiadający, opowiadający...




Była to chata starego Szymona Mikuły, który teraz w obszernej i niskiej izbie siedział na zydlu, przy ustach trzymając wielką glinianą fajkę, na krótkim cybuchu osadzoną. Miał zapewne lat przeszło sześćdziesiąt, lecz nie wyglądał wcale na jednego z tych ojców rodzin, których synowie okładają razami, lub zpod strzechy, już ich niepotrzebującej, wypędzają. Na tle odymionej ściany, o którą opierał szerokie i trochę tylko przygarbione plecy, w mdłem świetle palącej się na stole lampki z wysokim kominkiem, postać jego, w białe płótno przyodziana, zarysowywała linie potężne; grube kłęby dymu, które nieustannie z ust wypuszczał, zasłaniały to odsłaniały głowę wielką, nad czołem wyłysiałą, a z tyłu otoczoną wieńcem siwych włosów i rysy duże, ściągłe, rumianą cerą powleczone, bujnym, twardym wąsem zjeżone, oświecone dwojgiem oczu błyszczących i mądrych, które zpod gęstych i obwisłych brwi spoglądały ze spokojną energią i ostrą przenikliwością.
Ręce jego, z których jedne zasunął pod przepasującą koszulę czerwoną taśmę, a drugą fajkę przy ustach trzymał, wielkie, silne, żylaste, zdradzały przechowaną wybornie zdolność do pracy i żelazną siłę ujęcia. Łatwo było domyśleć się, że gdy ten starzec wstanie, wyprostuje się i przemówi, wszyscy tu obecni śpiesznie i pilnie spełnią wszystko, cokolwiek im spełnić rozkaże. Obecnych zaś w izbie tej było wielu, a wszyscy w tej chwili siedzieli lub stali nieruchomo, w milczeniu, w postawach takich, w jakich uwagę ich i ciekawość pochwyciło opowiadanie, którego słuchali.
Najstarszy syn Mikuły, bednarz, chłop około czterdziestoletni, rękę z heblem, którym wygładzał leżący przed nim ząb brony, oparł na ławie i ponuro opuścił twarz, tak okrytą gęstwiną czupryny i zarostu, że pośród niej, jak iskry pośród zarośli, błyskały czarne ogniste oczy. Żona jego, równa mu prawie wiekiem, stała przed kominem, na którym palący się ogień od stóp do głowy blaskiem swym oblewał kibić jej wysoką, wyprostowaną, silną, z głową dumnie w tył odrzuconą i skrzyżowanemi u piersi ramiony. Tuż za tą poważną, o pięknych rysach i energicznej postawie gospodynią chaty, w cieniu nieco, za przezroczystem kołem i wysoką prząśnicą kołowrotka, siedziała córka Mikuły, która przed chwilą przędła, ale teraz, z ręką podniesioną ku płowej kądzieli znieruchomiała, ponsowe usta rozwarła i wszystko w niej: krępa kibić i ciemne ręce, zadarty nos i rumiane policzki, błękitne oczy, a nawet rudawe włosy, po wąskiem czole rozrzucone, zdawało się być zaczarowanem w zdumieniu i przerażeniu. Przerażoną też, ale bardziej jeszcze zaciekawioną wydawała się stara, mała, szczupła babula, która przy samej ziemi, na niecce dnem do góry przewróconej siedząc, miała przed sobą sito pełne strąków fasoli. Łuszczyła je była przed chwilą i z kilku jeszcze strąkami w kościstej, żółtej ręce, głowę jakby oklejoną okrągłym czerwonym czepkiem wysuwała pod światło ognia, które dziwne rumieńce kładło na jej pomarszczone czoło i migotliwe iskry krzesało w zapadłych lecz bystro biegających oczach. Ciekawą też i zadziwioną wydawała się młodziutka, jak jutrzenka świeża, jak brzoza wysmukła, żona młodszego syna Mikuły. Na zydlu, w świetle lampki, siedziała ona naprzeciw ponurego bednarza i u piersi, okrytej granatowym kaftanem kołysała paromiesięczne dziecię. Wielki kosz z łozy, w którym spało inne niemowlę, na grubych sznurach zwisał u odymionej belki sufitu, obok szerokiego tapczana, zasłanego sianem i okrytego radnem. Dwie dziewczęce, frendzlami płowych włosów przysłonione głowy, pochylały się nad izbą ze szczytu wysokiego i rozłożystego pieca; zza szerokich pleców bednarza wychylało się płowowłose, piętnastoletnie pacholę, z kłębami sznurów na kolanach i z iglicą do wiązania więcierzy w ręku. W pełnem oświetleniu lub chwiejnych półświatłach, dwanaście tych istot ludzkich różnej płci i różnego wieku, nieruchomą grupą napełniało niską izbę, w której wiele miejsca zajmowały gospodarskie statki, rybackie narzędzia i rozłożyste krośna tkackie. Pośrodku izby stał opowiadający. Był to młodszy z dwóch synów Mikuły, trzydziestoletni, wysoki, zgrabny człowiek, którego postawa i ubiór okazywały pewność siebie, połączoną z dążeniem ku niejakiej już wytworności. Tylko co znać powrócił z drogi, bo jeszcze nie zdjął zgrabnego kożuszka, od którego czarnego baraniego kołnierza silnie odbijała rudawość jego krótko przystrzyżonej brody i świeża rumianość cery. Złote włosy z rudawym odcieniem, na tył głowy odrzucone, okazywały czoło bielsze od twarzy, śmiałe i roztropne. Trzymał jeszcze bicz, którym w podróży konie poganiał i z żywemi giestami ramion i głowy, opowiadał:
— Dalbóg prawdę mówię! Żebym zdechł jeżeli kłamię! Cały świat był dziś w miasteczku i wszyscy tak o tem gadali, że i targu żadnego nie było. Wszyscy gadają, że to jest Bąk, ten sam, coto dziesięć lat temu ze spólnikami, żeby im dobra nie było! troje ludzi zamordował...
— Żydów, zdaje się, czy co? — rękę ku włosom niosąc, mruknął ponury bednarz.
— A toż — potwierdził opowiadający — dwóch Żydów i jednę babę, co wtedy u nich nocowała, zamordowali, a całego bogactwa trzydzieści rublów u nich znaleźli. Wtenczas jego złapali i przekonali się, że to ten sam Bąk, który już przez kilka lat gdzieściś indziej w dalekich stronach dokazywał... Kramy odbijał, pieniądze chfałszował i tylko tyle, że jeszcze nie zabijał... aż tu i zabijać zaczął... aż tu i sąd nad nim zrobili, do katorgi jego osądzili i na wieczne czasy na Sybir osądzili, a on z turmy uciekł. Uciekł szelma, odzienie inne włożył i na robotnika do jakiejś chfabryki poszedł... Poszedł na robotnika do jakiejś chfabryki i był tam rok, dwa roki, trzy roki, za fałszywym paszportem był... Aż i tam jego złapali i bili za to, że uciekał, nie żart jak bili, gadają, że sto pletni szelma dostał...
— Aj! — żałośnie jęknęła młodziutka kobieta, dziecię w ramionach kołysząca.
— Aaaa! — ze zdziwienia głową zakołysała baba.
Pacholę zza pleców bednarza wyglądające, szeroko otworzyło oczy, których pogodę i niewinność zmąciła trwoga.
— Wytrzymał! Ot mój Boże! i wytrzymał! — nie zmieniając poważnej postawy i ramion nie rozplatając, zauważyła gospodyni.
— Ale! — wykrzyknął opowiadający — czort duszy jego nie wziął! W bolnicy trochę poleżał i w Sybir go pognali. Zagnali go het, aż na sam koniec świata, żeby już drugi raz nie uciekał. A on wziął i taki uciekł...
— Z katorgi uciekł? — fajkę z ust wyjmując po raz pierwszy odezwał się stary Mikuła.
— Ale tatku, z katorgi, był tam rok, dwa roki, trzy roki, aż nogi wziął za pas i hajda w świat! Słyszę, po calutkiem cesarstwie pisma rozesłali. Do gubernatorów i do policmejstrów i do stanowych i do wołostnych kancelaryj pisma rozesłali, że mówią taki a taki z katorgi uciekł, że mówią, szukać jego i łapać wszystkim kto tylko żyje przykazuje się... Słyszę, po calutkiem cesarstwie szukali, rok, dwa roki szukali, aż ot!... Kab jeho wołki zduszyły... tut znaleźli...
— Aj! — zza kołowrotka wrzasnęła Hanulka.
Gospodyni ramiona rozplotła i po raz pierwszy przestrach roztworzył nieco jej piękne i jeszcze rumiane usta.
Hdzie? — ozwał się znów Mikuła — hdzie tut znaleźli? Z durnego gadania, durniom pociecha...
— Dalbóg tatku! — niezadowoleniem ojca żywo dotknięty, szeroko ramieniem i batem rozmachując, wykrzyknął opowiadający. — Żeby mnie choroba ruszyła, jeżeli łgę! Tut znaleźli... o dwie mile od nas siedział... w chfabryce znów robotnikiem był, za fałszywym paszportem znów był... Ot i fałszywy paszport poznali, ot już i łapać mieli, a on nie dureń, wziął i znów uciekł... psia jego krew... jaki mądry! cha, cha, cha, cha!
Sam jeden śmiał się, inni milczeli, a Mikuła brwi ściągając, zapytał:
— A nie breszesz Aleksy? A nie wymyślił, żeby baby straszyć?... A próbował kiedy baćka zwodzić? A?
Teraz, młody chłop, strwożone nieco spojrzenie zrazu na ojca rzuciwszy, z obrazą w głosie odpowiedział:
— Jeżeli ja łgę, to i pisarz łże. Od pisarza ja najwięcej i nasłuchał się o tej hawanturze, bo do kancelaryi pismo przyszło, że on tu tylko co był i znów przepadł... to musi jeszcze daleko nie zaszedł, to żeby jego szukać i łapać... takie pismo przyszło...
— Może i chfotografią do kancelaryi przysłali? — zapytał bednarz.
Aleksy z pogardą ręką machnął.
— Z takich jak on chfotografii nie rysują... z innych rysują... Ale pisarz mówił, że pismo przyszło... Szukajcie, mówi, jeżeli Boga kochacie, szukajcie, a to, mówi, całemu światu wielka bieda będzie... Rozboje będą, mówi, złodziejstwa, grabieże będą... to i to będzie... A jak jego kto złapie, to zaraz do turmy odstawim, mówi... Już teraz, mówi, nie sto pletni jak wprzódy, ale dwieście jemu wsadzą zato, że drugi raz uciekał... w kajdany mocne, żelazne okują i na calutkie już życie do katorgi zaprzęgną... ot jak!
Nikt nie poruszał się i nic nie mówił. Mogło się zdawać, że przez tę spokojną, ciepłą, ludną izbę przepłynęło ponure widmo, z głową potępieńca i krwią ociekającemi plecami. Nakoniec Mikuła wyprostował się, fajką o brzeg stołu uderzył, popiół z niej otrząsając i z ręką wyciągniętą ku leżącym na stole, przez syna z jarmarku przywiezionym pieniądzom, wymówił:
— Sprawiedliwie! tak szelmom wszystkim robić trzeba. Niechaj nie dokazują, cudzego nie ruszają, niewinnej krwi nie marnują, bo tego zabronił nam Pan Bóg najwyszejszy, a wszystkim niewinnym ludziom od niesprawiedliwości i krzywdy obrona i ubezpieczenie być powinno. Hodzi! — kilka zmiętych asygnat za koszulę włożył i po wszystkich obecnych, po synach, synowych, córce i wnuczkach wodził błyszczącemi oczami, które w tej chwili przybrały wyraz surowy i twardy. Grube zmarszczki falowały mu po szerokiem czole, w całej postaci malowała się wyraźnie myśl, której jednak nie wypowiadał, że gdyby ktokolwiek z tych, na których patrzył, wstąpił na taką drogę, po jakiej szedł tamten, u samego jej początku pierwszy i nieubłagany opuściłby na niego tę wielką, żylastą z bronzu zda się wykutą swą rękę...
— Hodzi! — wymówił i po worek z tytuniem sięgał.
Wszyscy milczeli. Wiedzieli, że ilekroć stary wyraz ten wymówi, wszelkie spory i sprawy rodzinne i inne stanowczo rozstrzygniętemi zostają. Aleksy bat oparł o ścianę i do żony zbliżył się i pochylony jedną ręką po plecach ją głaskał, a palcem drugiej wodził po uśpionej twarzy i czerwoną czapką okrytej głowie niemowlęcia. Bednarz posunął heblem po nawpół wygładzonym zębie brony; kołowrotek Hanulki zaturkotał; gospodyni garnek z gorącą wodą z komina wyjmowała...
Drzwi skrzypnęły, do izby wpadł najprzód ujadając i warcząc, nasrożony, zjeżony, kudłaty kundel, a zaraz potem ozwało się przy progu wymówione pozdrowienie.
— Niech będzie pochwalony...
Głos, który je wymówił, gruby był, ochrypły i czuć w nim było przyśpieszony oddech.
— Na wieki wieków... — chórem odpowiedzieli przytomni. Mikuła z dłoni czyniąc sobie daszek nad oczami, ku drzwiom spoglądał; gospodyni oczy od ognia odwróciła; hebel bednarza i kołowrotek Hanulki umilkły znowu.
— Panie gospodarzu i pani gospodyni — mówił u progu głos gruby i ochrypły — podróżny jestem i łaski waszej proszę. Pozwólcie godzinkę w ciepłej chacie posiedzieć; ogrzeję się i dalej pójdę... długo wam nie dokuczając...
— Prosim! wejdźcie sobie i posiedźcie — odpowiedział stary.
— Czemu nie? wejdźcie, bądźcie łaskawi, i ogrzejcie się sobie — grzecznie zaprosiła gospodyni.
W szeroki pas światła od ogniska padający wszedł człowiek rosły, barczysty, lecz bardzo chudy, w ubraniu, składającem się z wysokich bótów, wsuniętych w nie spodni z grubego sukna i dość cienkiego, na jednem ramieniu szeroko rozdartego surduta. Do podróżowania w wietrzną noc zimową ubiór ten nie był stosownym; to też od chłodu może twarz jego bardzo wydłużoną i kośćmi policzków sterczącą okrywała bladość, przypominająca cienki żółtawy papier. Do zmiętej bibuły podobnem było jego czoło wysokie, powiększone jeszcze małem wyłysieniem, za którem pobłyskiwały rudawe włosy. Rudawy wąs ocieniał mu wąskie usta; podłużne oczy, źrenicą tak szafirową, że zdala uwagę ta ich barwa zwrócić musiała, szybkiem, wszystko zda się odrazu widzącem spojrzeniem ogarnęły całe wnętrze izby.
— Siądźcie, bądźcie łaskawi, odpocznijcie! — od komina nie odchodząc przemówiła gospodyni. — Jasiek! — na syna zawołała — podaj panu stołek!
Nazywała go panem, bo surdut miał na sobie, a chociaż u progu przemówił tym językiem, jakim w tej chacie mówiono, znać było, że nie posługiwał się nim zwyczajnie.
Usiadł na stołku, gruby kij z żelaznem u końca okuciem pomiędzy kolanami umieścił i silnie zatarł długie, czerwone, z grubemi palcami ręce. Podniósł przytem twarz i uśmiechnął się tak, że wyglądał wpół bezmyślnie, wpół wesoło.
— Oj, zimno, zimno — zajęczał — i głodno! — dodał, ale żartobliwość z twarzy mu nie znikała. Możnaby myśleć, że skarży się żartem.
Wiater dziś taki, że nie daj Boże — zauważył Aleksy.
— Chcecie jeść? — głowę znad roboty podnosząc i ciekawie na przybyłego patrząc, zapytał bednarz.
Znowu ręce zacierać zaczął.
— Zjadłbym, pewno że zjadłbym sobie, gdybym co miał, ale na drogę zapasu nie wziąłem.
Uśmiechał się żartobliwie, na podobieństwo kpiarza, który towarzystwo zabawić i wesołością swą ująć dla siebie pragnie, ale ochrypły głos skrzypiał jak niewysmarowane koło wozu, a wzrok chciwie w głębi komina tonął.
— Dwa dni w drodze — zaczął znowu — gdzie! pamięć mi w głowie zamarzła, czy co? już dwie niedziele w drodze... Idę, taj idę, taj szukam, czego nie zgubiłem i niewiadomo tylko czy znajdę... cha, cha, cha, cha!
Mówił głośno, jeszcze głośniej śmiał się, kij wysunął się mu zpomiędzy kolan i upadł na ziemię; schylił się i podniósł go z niezmierną gibkością i szybkością ruchów. Wszyscy milczeli. Nikt tu, prócz ojca rodziny, rozkazów żadnych nie wydawał. Mikuła obojętnie na przybyłego patrzył, a potem zwolna ku starszej synowej głowę zwrócił:
— Krystyna! majesz szto iści? jeżeli masz, to gościa potrachtuj...
Tołkanica z makiem je — odpowiedziała.
Stary otoczył się kłębem dymu.
— Zdaleka? — zapytał.
Gość z wytężeniem na niego patrzył.
— Z Prus — odpowiedział.
— Pewno do jakiej chfabryki, bo najwięcej miemców do chfabryk idzie...
— Pan Miemiec? — cienkim głosem i z nadzwyczajną ciekawością zapytało piętnastoletnie chłopię.
— Ja nie Niemiec, ale z Niemiec idę... do fabryki idę, gdzie płócienka robią, bo słyszę zarobek dobry... a niedaleko ztąd, słyszę, koszary budują... może tam najmę się, bo i mularstwo znam... byle zarobić, byle żyć...
— Oj, to prawda! biednemu człowiekowi byle zarobić, byle żyć! — z głębokiem zrozumieniem potwierdziło parę głosów.
Krystyna postawiła na stole misę, pełną kartoflanej kaszy, szarej, od przymieszanego do niej maku, zastygłej i tak stwardniałej, że ją nożem krajać było trzeba. Położyła też przy misie nóż i spory kawał czarnego chleba. Kiedy chodziła po izbie, ruchy jej były poważne, twarz spokojna, a głowę ciągle dumnie trochę podnosiła. Może przewodniczące jej położenie w ludnej chacie, może zgodne pożycie z mężem i szczęśliwe macierzyństwo oblekały ją cechami powagi i osobistej godności. Była też grzeczną.
— Jedzcie, bądźcie łaskawi, — zapraszała gościa.
Długie, chude, czerwone jego ręce, pochwyciły najprzód chleb i do ust go podniosły, lecz niespokojne oczy zdawały się jeszcze czegoś szukać po stole.
— Nie gniewajcie się panie gospodarzu... ale zmarzłem jak kość... żeby można dostać kieliszeczek wódeczki... wódeczki!...
Żarłocznie chleb przeżuwając, znowu giestem wesołego kpiarza ręce zacierał.
— Czemu nie można? można! — spokojnie odrzekł gospodarz. — Krystyna, daj wódki!
Bednarz głowę znad roboty podniósł, oczy mu chciwie błysnęły. Krystyna, przyniosła butelkę i kieliszek z grubego, zielonawego szkła, który gospodarz w połowie napełnił i do ust go niosąc, ku gościowi głowę skłonił.
— Na zdrowie! — rzekł i wypił powoli, prawie po kropli.
Kiedy gość brał napełniony po brzegi kieliszek, grube palce jego drżały.
— Na szczęście! — odpowiedział i odrazu z chciwością sporą miarkę trunku w gardło sobie wlał.
Bednarz patrzył na starego i nieśmiało trochę po butelkę sięgał. Stary milczał. Bednarz więc wypił i butelkę ku bratu wyciągnął.
— Aleksy, piej!
Nie choczu, nie budu pici, żonka zabroniła! — odmówił młody chłop i na całą izbę głośnym śmiechem parsknął. — Dalibóg zabroniła! — mówił dalej, — jak przyczepiła się do mnie: nie pij Aleksy i nie pij! Kiedy mnie choć troszkę lubisz, kiedy Boga najwyszejszego boisz się, nie pij! Przysięgnij, że nie będziesz pić, przed krzyżykiem przysięgnij! Widzę ja, że nijak nie odczepię się od babskiego języka, wziąłem, taj przysiągłem i już musi rok będzie, jak wódki nie pokosztowałem.
— Może ja łgę, Jelenka, a? czy ja łgę?
Młoda kobieta w serdecznym śmiechu białe zęby ukazując, ręką po twarzy go pogładziła.
Kab ty skis, kiedy ty przez moje gadanie pić przestał?... sam wielki taki wyrósł, to i rozumu nabrał...
Baba wstała z niecek, do stołu podeszła i na butelkę patrzeć zaczęła.
Piej! — rzekł do niej stary.
Z kieliszkiem w ręku pokłoniła się wszystkim dokoła i wypiwszy, rękawem koszuli zapadłe usta otarła.
Gość wlepił w nią oczy tak, jakby rysy jej rozpoznawać usiłował. Ogromne kawały kaszy pożerał, okruchy jej z garści do gardła wsypywał, a w miarę tego jak głód zaspokajał, coraz ciekawiej i uporczywiej przypatrywał się wszystkiemu i wszystkim. Chwilami zdawało się, że czegoś lub kogoś wzrokiem szukał. Spoglądał na tapczan, potem na szczyt pieca, potem znowu na tapczan. Nagle zapytał:
— A żonka wasza, panie gospodarzu, żyje?
— Już dawno umarła... z dziesięć roków już będzie jak umarła... — zagadała baba, wypitą wódką skrzepiona i ożywiona... — tego samego lata umarła, jak mnie ze dworu odprawili... wtenczas mnie Szymon do swojej chaty przytulił; niech jemu Pan Bóg najwyszejszy zato we wszystkiem dopomoże... Krystynie w gospodarstwie dopomagaj, powiedział...
— Umarła — przerwał gość, a znieruchomiałe jego oczy tkwiły znowu w twarzy rozgadanej baby; — a wam, matko, Nastula na imię... we dworze gospodynią folwarczną byliście...
— A toż! — z uradowaniem wykrzyknęła baba.
— A zkądże wy o tem wiedzieć możecie? — zagadnął Aleksy.
Ale przybyły pytania tego nie usłyszał, czy na nie odpowiedzieć nie chciał. Po ścianach teraz oczami wodził.
— Dawnoście, panie gospodarzu, tę chatę zbudowali?
Powoli, obojętnie Mikuła odpowiedział, że chata jest starą, a tylko niedawno podniósł ją trochę, przegniłe zręby nowem drzewem zastąpił, większe okna wyciął.
— Ja też patrzę, że izba jakby niezupełnie ta co była...
— Alboż byliście tu kiedy? — zapytał bednarz.
Nie odpowiedział znowu. Jeść nie przestając, oglądał się dokoła. Na bednarza i na Aleksego długo popatrzył i nagle jakoś rzekł:
— Ot jak. Starej już niema! — A po chwili dodał. — I Jaśka niema!
— Jakiego Jaśka? — fajkę od ust odejmując i bystro na gościa patrząc, zapytał stary.
— Ot, jakiego! — zaśmiał się gość; — a toż waszego trzeciego syna, panie gospodarzu!
— Czy wy tutejsi, że tak wszystko wiecie? — zagadała Jelenka.
Musi byliście tu kiedy? — zza czerwonych powiek, wlepiając w niego spłowiało, ale ciekawe oczy, przemówiła baba.
— Widać ze wszystkiego, że wam tu być nie pierwszyzna, — ozwał się Mikuła.
Tak oblężony pytaniami, przybyły zrazu twarz ku stołowi pochylił, a potem z głuchą jakąś złością mruknął.
— No, byłem, byłem... to i co że byłem!
W mgnieniu oka jednak złość czy niecierpliwość poskromił i obojętnie mówił:
— A byłem tu... za robotnika najmowałem się wtedy, kiedy nowy dwór budowali... przy budowaniu nowego dworu pracowałem...
— Dawno to już było, może i ze dwadzieścia lat temu, — zauważył Mikuła.
— Więcej niż dwadzieścia, — poprawił gość.
— Nie żart, jak wtenczas dużo cudzych ludzi do tego budowania przychodziło... — zauważył bednarz.
— A dużo. I ja przychodził...
Stary uważnie na gościa popatrzył.
— Cościś mnie mroczy się w oczach... albo zdaje się, że was znam... albo zdaje się, że nie znam...
— Jak Boga kocham — zagadała baba — kab ja z tego miejsca nie wstała, kiedy i mnie nie tak samo... albo zdaje się, że was znam... albo zdaje się, że was nie znam... Musi wy kiedy ze mną rozmawiali, jak przy budowaniu nowego dworu byli...
Przybyły uśmiechał się i z dziwną uporczywością patrzył na jej wyschłe, pomarszczone, jak wosk żółte ręce.
— Oj, rozmawialiście ze mną, matko, — zaczął, — rozmawialiście nie raz, nie dwa i nie dziesięć razy... oj, przynosiliście mnie w tych rękach swoich chleb nasmarowany miodem albo masłem, któreście z pańskiej spiżarni pod sekretem brali... cha, cha, cha, cha! — Śmiał się głośno, z podniesioną twarzą, a oczy mu gorzały, jak dwa rozżarzone węgle.
Kab mnie dziś w nocy uduszyło, kiedy pamiętam!... Nie pamiętam... czy ja z wami rozmawiała, czy nie rozmawiała, czy wam kiedy chleb dawała, czy nie dawała, niczego nie pamiętam... tylko mnie zdaje się, że albo was znam, albo was nie znam... taki znam! taki nie znam!... a! co to takiego?
Dwie pary oczu: jedna bystra i przenikliwa, zpod siwych, obwisłych brwi spoglądająca, a druga spłowiała, od ciekawości połyskująca i żywo biegająca pod czerwonemi powiekami, wpatrywały się w przybysza, który zaniepokoił się, znowu ręce zatarł, bezmyślnie rozśmiał się i ze stołka powstawszy, szerokiemi krokami do komina poszedł. Tu, w całej wysokości swej wyprostowany, ręce za plecy założył i wzrok spuścił ku dziewczynie, która przy zbliżeniu się jego prząść przestała i w zalęknieniu czy zawstydzeniu ręce na kolana opuściła. Ze spuszczonym ku niej wzrokiem przemówił:
— A ty córka gospodarza?
Odwracając od niego twarz zarumienioną, szepnęła:
— Ale! córka.
Musi najmłodsza? Musi tobie dwudziestu lat niema...
— A niema...
— A starsza siostra, Maryśka, żyje czy umarła?
— Żyje...
— Za mąż poszła?
— Poszła...
— Gdzież ona? w tutejszej wiosce?
— W Dubrowlanach... w mężowskiej chacie siedzi...
— Aha! w mężowskiej chacie... we własnej chacie... to dobrze... Ach, ach, ach...
Jak powiew wiatru, westchnienie gwałtowne i krótkie pierś mu podniosło. Zamilkł.
Przy długim stole rozmawiano. Piętnastoletni Jasiek swawolnie przekomarzał się z babą, że potajemnie drugi kieliszek wódki wypiła, ona uderzając się pięścią w pierś krzyczała.
Breszesz jak pies! Kab mnie chwolera porwała, kiedy wypiłam!
Bednarz mówił coś do żony, zpod ściany kołowrotek biorącej, Jelenka śmiała się głośno z kłótni Jaśka i baby. Jedne tylko tam usta milczały, powoli ciągnąc dym z krótkiego cybucha i jedna para oczu, zza przezroczystego dymu, zpod siwych, obwisłych brwi ciągle, przenikliwie patrzyła na stojącego przed kominem gościa.
Wtem, nad gwarem, podniósł się donośny, pewnością siebie brzmiący głos Aleksego. Bokiem do stołu przyparty, szeroko rozłożył się on na zydlu i z głową mimowoli jakby, lecz zawsze podnoszącą się hardo, ku gościowi zawołał:
— A o Bąku nie słyszeliście tam czego, po świecie chodząc, ha?
Wszyscy umilkli, odpowiedzi ciekawi, ale i gość przez dobre pół minuty milczał. Potem spokojnie odpowiedział.
— Czemu nie słyszałem? słyszałem. Cały świat o nim tylko teraz gada.
— A gadają, nie daj Boże nikomu, żeby tak o nim ludzie gadali! — zawołał młody chłop. — A jak myślicie; złapią jego, czy nie złapią?
— Może złapią, może nie złapią... — flegmatycznie odpowiedział gość.
— Dobrze byłoby żeby złapali, a to pisarz mówił, że jak broń Boże nie złapią, wszystkim bieda będzie... rozboje, mówi, będą, grabieże będą, to i to, mówi, będzie... Coto, szelma taki, jeżeli na wolności zostanie, czy mało jeszcze biedy ludziom narobi...
Czort jego złapie, kiedy on taki mądry — wykrzyknął bednarz, którego drugi kieliszek wódki trochę rozchmurzył; — dwa razy uciekał... to i teraz uciec potrafi...
— Jużto mnie największa ciekawość, jak on mógł wtenczas, dziesięć lat temu, z turmy uciec. Już nie raz i nie dwa razy w mieście był i turmę widział... Mury takie, o, Jezu! sołdaty ze sztykami wszędzie... ptakiem trzeba być, nie człowiekiem, żeby wylecieć ztamtąd... A on wyleciał... Kab jeho... ot mądry! Ścianę zębami przegryzł, czy co?
— Ej nie, — krótko wymówił gość.
— A jakże? Bo żeby i kratę żelazną rozpiłował, toby przez okno wyskoczyć nie mógł... przez takie wysokie okno... jakby na kamienie z trzeciego piętra buchnął, toby mu odrazu dusza z ciała uciekła...
Teraz, stojący przed kominem człowiek, z rękami wciąż za plecy założonemi, swobodnie kołysać się zaczął w obie strony, zlekka przestępując z nogi na nogę. Było w tem poruszeniu się coś, co miejskiego dandysa przypominało. Z góry patrzył na przemawiającego doń młodego chłopa.
— On nie wyskakiwał przez okno, ale wyleciał... — z drwiącym uśmiechem przemówił.
— Chyba na tych skrzydłach, które mu czort przypiął, — obruszył się bednarz.
— Nie na skrzydłach on wyleciał...
— To może na wiedźmowej łopacie... — zażartował Aleksy.
Kobiety i niedorosły Jasiek zawtórzyli jego śmiechowi.
— Na parasolu, — wyrzekł gość.
Wszyscy umilkli. On kołysał się przed kominem jeszcze swobodniej i po wszystkich obecnych z góry wzrokiem wodził. Może tak fanfaroni uliczni chełpią się przed zebraną w szynku publicznością wyższym stopniem swej uczoności i biegłości w światowych sprawach.
— Głupstwo — mówił — dla niewiedzącego, to zdaje się cud, a dla wiedzącego, głupstwo! Ot jak on zrobił, ten Bąk, kiedy z turmy uciekał... — Wziął swój kij, który przedtem, tuż przy sobie w kominie był oparł i odpowiednio nim giestykulując, opowiadał.
— Wziął parasol, wielki taki parasol, rozpiął go, w dół ot tak obrócił, i razem z parasolem, ot tak hyc przez okno... Żeby bez parasola, toby na łeb na szyję zleciał i kark złamał... ale parasol spuszczał się w dół pomaleńku, pomaleńku, bo wiatr jemu prędko zlatywać nie pozwalał, aż spuścił się do samej ziemi... a Bąk tyle tylko, że jak długi wyciągnąwszy się na bruku, nosem o kamień uderzył... Z nosa krew pociekła i kości okrutnie zabolały, ale co tam! za pas nogi wziąwszy, hajda w świat! Trzy lata potem jego szukali. Parasol pod turmą zaraz znaleźli, a jego trzy lata darmo szukali... cha, cha, cha, cha!
Przy tem opowiadaniu cała jego długa, koścista twarz zajaśniała doskonałą, dziecięcą prawie wesołością. Wyglądał jak niedorosłe chłopię, które z filuterną przekorą opowiada o popełnionej psocie.
Obecni, w zdumieniu podnieśli twarze i pootwierali usta. Wśród ogólnego milczenia, głos gruby i surowy zza kłębów dymu wymówił:
— A wyż zkąd wiecie jak to było?
Hetoż prauda? zkąd wy wiecie? — zawtórzyło pytaniu parę głosów.
Jakby w natarczywości tych pytań niechętne dla siebie wyzwanie usłyszał, zuchwale głowę podjął i zpod brwi, które zbiegły się groźnie, rozpłomienionem okiem dokoła powiódł.
— A wiem! to i co że wiem! rozumnego gadanie, głupiemu dziw... Aaaa! gęby pootwierali!... zkąd wiem? — Albo to ludzie języków nie mają i nie opowiadają... opowiadali, a ja słuchał... Pfuj!
Splunął i nagle zaniepokoił się znowu, zmąconym wzrokiem dokoła rzucił, na kij swój spojrzał, ręce zatarł. Aleksy hardo w twarz mu patrzył.
— Cościś wy, panie, — zaczął — bardzo już dużo o tym Bąku wiecie. Może wy kiedy jego i widzieli?
Lekceważąco ramionami wzruszył.
— A gdzie ja jego mógł widzieć? Nie widziałem. Z Prus idę... więcej jak dwadzieścia lat w tych stronach nie byłem.
— To szkoda, bo żebyście go widzieli, tobyście nam powiedzieli jak on wygląda... Łatwiej byłoby złapać... Oj, złapałbym ja go, złapał z wielką ochotą i wprzód nimby policya dowiedziała się o nim, sambym mu kawał skóry z pleców zdarł...
— Pi, pi, taki młody a jużby ludziom skórę z pleców zdzierał! — uśmiechnął się przybyły,
— A kiedyż on rozbójnik! — zrywając się z ławy krzyknął młody i sierdzisty chłop; — sam pisarz dziś mówił: kramy odbijał, mówi, pieniądze chfałszował, a już najgorsza rzecz, mówi, że troje ludzie ze spólnikami swymi zabił... czy to bestyi takiej żałować? Oj, oj, i jakbym ze skóry łupił!... niech drugich nie ubija...
Cicho! cichocie Aleksy! Nie kryczy tak! — ciągnąc za połę rozpiętego kożucha uspokajała męża młoda żona. Bednarz ręką z heblem w powietrzu zamachnął.
Kab jemu tak dobra na świecie nie było, jak on niewinnych ludzi pogubił...
— Oj, — jęknęła Hanulka — jeszcze i teraz może rozbijać zacznie...
— Pewno że zacznie... — zagadała baba; — coto, rozbójnik taki, w krwi ludziej wykąpany...
Kab jemu kości pokruciło... Kab jego paralusz naruszył...
— Czy zacznie, czy nie zacznie, — ponuro odezwał się bednarz, — a łapać jego trzeba, bo jeszcze szajkę sobie dobierze i konie będzie kraść...
— Niedoczekanie jego! — zawołał Aleksy; — będzie on konie kradł, jak kat jemu dwieście pletni w plecy wsadzi...
— Aj, aj, — piskliwie wrzasnęła Hanulka.
— A tobież co? — obruszył się Aleksy, ale zaraz spojrzał na żonę, która całą swą szczupłą kibić naprzód podając, lamentowała także.
— Oj, oj, oj! a! a! oj, oj!
Stara Nastula wyschły policzek na dłoni oparła i głośno wzdychała:
— Bożeż mój, Boże! oj, Bożeż miłosierny...
Piętnastoletni Jasiek stał jak skamieniały, z oczami wytrzeszczonemi, aż obydwie ręce do ust przyłożył i trzęsącym się głosem zahuczał.
— Hu, hu, hu, hu!
— Ot przelękli się, że rozbójnik pletniami dostanie! — zaśmiał się Aleksy.
Przybyły nie stał już teraz w tak wyprostowanej jak wprzódy postawie. Kiedy Aleksy pierwszy raz wspomniał o pletniach, widać było jak pod cienkiem suknem podartego surduta łopatki jego poruszać się zaczęły i powoli podnosiły się w górę; kark zaś, jakby pod nagłem uderzeniem w dół opadł i broda dotknęła piersi.
— Ciekawość, czy szelma wytrzyma? — mruknął bednarz.
— Ojej! i jak wytrzyma! — twierdził Aleksy; — jeszcze potem w łańcuchach na koniec świata pójdzie, a jak przyjdzie tam gdzie jemu być przykażą, to od rana do nocy młotem pod ziemią będzie walił, albo taczki ciągał...
— Oj, biednyż on, taki biedny! — westchnęła Jelenka i trzymane w ramionach niemowlę mocniej do piersi przycisnęła.
— Oj, naco jemu było na ten świat przychodzić? Naco Pan Bóg najwyszejszy na ten świat jego przysyłał? — wzdychała Nastula.
— Jaby zdaje się nie wytrzymała... wzięłabym, tajbym się utopiła... — prawiła Hanulka.
Krystyna znad statków, które myła, wyprostowała się, ramiona znowu u piersi skrzyżowała i wysoka, silna, kształtna, ciemnemi oczami w ogień patrzyła. Piękne jej usta kurczyły się trochę i zsunęły się ciemne brwi. Kiedy wszyscy umilkli, odezwała się głębokim basowym głosem:
A taki i tego kiedyściś matka na rękach swoich nosiła i kołysała...
Przybyły nagle ku niej się zwrócił. Długo na nią patrzył, aż pochylił się prawie ku samej jej twarzy i grubym, świszczącym szeptem wymówił:
— Pilnujcie wy dobrze swego synka, oj, dobrze swego Jaśka pilnujcie, żeby on nigdy takim nieszczęśliwym nie był...
Kobieta ze zdziwieniem i trochę z przestrachem głowę odgięła, ale gość prędkim ruchem zwrócił się w inną stronę izby, w tę stronę gdzie pod ścianą za stołem siedział gospodarz chaty. Mikuła milczał dotąd; zwyczajem jego znać było, że wszystkim wprzódy mówić pozwalał, a potem, zdaniem swojem spór lub rozprawę rozstrzygał i kończył. Rękę z fajką w powietrzu zawiesił i powoli, spokojnie przemówił:
— Sprawiedliwie. Nad takim i Pan Bóg najwyszejszy litować się nie przykazał. Sprawiedliwie, już nam te koniokrady, grabieżniki, chfałszowniki i inne szelmy dość nadokuczali. Czyto niewinne ludzie na to harują, żeby oni ich dobrem, a broń Boże i krwią, karmili się i poili? Niewinnym ludziom od wszelakiej krzywdy obrona i ubezpieczenie być powinny, a żeby dla takich ciężkich grzechów nijakiej kary nie było, nie możno, nijak nie możno. Hodzi.
Przybyły wpatrywał się w mówiącego i słów jego słuchał z takiem wytężeniem, tak chciwie, że aż wargi jego rozwarły się i zesztywniały rysy, a tylko powieki nad znieruchomiałemi źrenicami prędko, prędko mrógały. Stary umilkł, a on jeszcze kilka sekund patrzył, słuchał, jakby słowa jakiegoś jeszcze nie wymówionego oczekiwał. Nakoniec koścista twarz w ogniu mu stanęła, namiętny błysk strzelił ze źrenic. Ręką machnął.
Hodzi! — powtórzył i zaśmiał się krótko, ostro. — Dobrze wam, panie gospodarzu, mówić hodzi! Ale czy temu, kogo jak dziką bestyą po świecie gnają, aby dognawszy na gorzkie jabłko zbić, a potem do katorgi zapędzić, hodzi czy nie hodzi? to już on tylko w swojej duszy wie, świat, ludzi i dzień urodzenia swego przeklinając! Każdego człowieka nieszczęście spotkać może i żadna matka nie wie, kogo tam... na rękach swoich kołysze...
Przelotnie na Krystynę i na Jelenkę spojrzał, zachłysnął się, ślinę głośno przełknął, umilkł.
— Każdego nieszczęście spotkać może, — spokojnie i powoli odezwał się Mikuła, — ale taki już najgorszejszy, który drugiego człowieka ubija...
— Najgorszy, najgorszy! — powtórzył, — a wiecież wy, panie gospodarzu, że najgorszość czasem blisko, oj, jak bliziutko najlepszości leży... i żeby nie zdarzenie jakie, albo tam... różności, co ich wszystkich przeliczyć trudno, możeby zamiast tej najgorszości była najlepszość...
W gardle mu zaschło. Szerokiemi krokami ku stołowi podszedł, kieliszek wódką napełnił, jednym haustem ją przełknął i do komina wrócił.
Hodzi! — zaczął znowu, ciągle ku staremu Mikule zwrócony, — dobrze wam mówić, hodzi! A czy wy wiecie jakim sposobem ten Bąk, którego teraz jak dziką bestyą ścigają, żeby go na gorzkie jabłko zbić, pierwszy raz w biedę wpadł? Może pierwszy raz w biedę on wpadł za takie głupstwo, że i plunąć nie było na co, a bieda trzęsie tego, kto na niej jedzie... Oj, panie gospodarzu, jak trzęsie! tak, że czasem w człowieku duszę podszewką do góry przewróci! Wszelka dusza ludzka ma podszewkę, tylko, że u jednego wyjdzie ona na wierzch, a u drugiego nie wyjdzie... ot co!
Znowu podszedł ku stołowi, ale wódki już nie pił. Machinalnie wyciągnął rękę ku butelce, lecz nie dotknąwszy jej, znowu do komina wrócił. Nozdrza jego rozdymały się i poruszały, brwi podnosiły się, to opadały; natura gwałtowna, zuchwała, zgorzkniała tryskała mu z oczu ponurym ogniem, piersi podnosiła szybkim oddechem. Śmiał się jednak, przed kominem znowu stojąc.
Hodzi! — powtórzył jeszcze, jakby ten wyraz z ust starca wyszły utkwił w nim jątrzącem ostrzem. — Żeby to tym wszystkim dyabłom, które duszę ludzką targają, każdy miał moc powiedzieć hodzi! i żeby już one tak, od tego jednego słowa i uciekały! U jednego te dyabły śpią, a w drugim obudzą się i na potępienie jego prowadzą. A czy wy myślicie, panie gospodarzu, że jak dyabły duszę ludzką na potępienie prowadzą, to jej ktokolwiek wybawić się od nich pomoże? cha, cha, cha, cha! słominki nikt nie poda, żeby człowiek za nią uczepić się mógł i z jamy wyleźć. Kiedy człowiek pośliźnie się i jak świnia w gnój wpadnie, czy jest na świecie kto taki, coby zlitował się i na suche pole go wyprowadził? Ho, ho! nikt i nie obejrzy się, a jeżeli obejrzy się, to na to tylko, aby nogą popchnąć? Czasem i samemu smród obrzydnie... uciekać od niego zażąda — gdzie tam! nie pozwolą! Huż ha! Jak charty lisa gonią aż dogonią, nazad w smród zapędzą, i targają, męczą, dopóki znów do krwi kąsać nie zacznie! A co ma robić? Kiedy wojna, to wojna! Kiedy przepadać, to już wprzód dobrze najadłszy się i napiwszy, a choć i łeb cudzy roztrzaskać, to co? I tak zgubienie, i tak zgubienie... Niechajże przynajmniej wrogi popamiętają... a kto wróg? cały świat wróg, kiedy nikt ratować ani myśli... a każdy zgubić żąda...
Znowu ku stołowi, ale już ze skrzyżowanemi ramionami poszedł i trochę naprzód pochylony, Mikule w twarz spojrzał. Stary od paru minut już całą górną część swego potężnego ciała naprzód pochylił i na gościa swego tak przenikliwie patrzył, że aż ręka, trzymająca fajkę, na ławę mu opadła. Teraz oczy ich po raz pierwszy spotkały się w długiem spojrzeniu; głos gościa urwał się jak rozerwana struna. Odwrócił się, znowu przed kominem stanął, ale nozdrza poruszać się mu przestały i znacznie ciszej niż przedtem mówić zaczął:
— Czyto właśnie każdy odrazu już do głębokiej jamy wleci? Nie każdy. Może i ten Bąk nie odrazu ludzi zabijał. Ot ciekawość, jaka to jego historya? Gdzie on urodził się i w jakiemto miejscu matka jego na rękach swoich nosiła i kołysała? Musi on wtenczas jeszcze rozbójnikiem nie był, musi on po jakiejś drabinie schodził, póki zeszedł aż tam, zkąd już ani Bóg, ani dyabeł jego nie wyciągnie. Nie wiem tam, co on takiego robił, nim ludzką krew rozlał, ale słyszę jak rozlał, samego siebie zląkł się i z turmy uciekłszy do chfabryki pracować poszedł. Czy dali spokojnie pracować?... Nie dali. Złapali i znów w smród zagnali... Znów uciekł, a uciekając, jak jemu kto na drodze stanął, może i drugi raz, czy ja wiem? krew ludzką rozlał... Ale potem słyszę w chfabryce dwa lata znów spokojnie przesiedział... Bardzo już może zląkł się i siebie samego i tej kary co jego czekała... Albo to kto dowiadywał się, co on tam sobie myślał i zamierzał? Czort chyba do niego dowiadywał się... więcej nikt...
Dotąd wszyscy w milczeniu, zaciekawieni i zdziwieni, słuchali mowy jego zuchwałej i namiętnej zrazu, a teraz coraz więcej żałosnych nut przybierającej. Ale Aleksy dłużej już milczeć nie mógł.
— Ej, ej! panie! — zawołał — cościś wy już nadto bronicie rozbójników!
Gość wyprostował się znowu i młodemu chłopu w same oczy spojrzał.
— Oj, oj! — z szyderstwem w głosie i poruszeniem głowy odpowiedział; — w ciepły kożuch wlazł i kontent że mu dobrze! A nad takim, z którego i skórę zaraz zedrą, żadnego już zlitowania mieć nietrzeba? — Stary Mikuła fajkę od twarzy odjął, krzaczyste brwi zsunął i twardo, krótko, srogo wymówił:
— Nietrzeba?
Możnaby myśleć, że dwa te wyrazy gościowi w twarz rzucił i że on uderzenie ich poczuł, tak szybko całem ciałem zwrócił się ku staremu i z cichym śmiechem, parę szerokich kroków uczyniwszy, tuż przy nim usiadł.
W tej chwili drzwi izby skrzypnęły znowu, parę osób weszło i przy kominie wszczęły się rozmowy. Ale przybyły zdawał się wcale tego nie spostrzegać, na stołku tuż przy gospodarzu usiadł, szerokiemi, ale kośćmi chudych łopatek, sterczącemi zpod surduta, plecami ku izbie się zwrócił i łokciem szeroko na stole oparty, twarz swą ku twarzy starego pochylił. Blisko nich nikogo nie było: Jelenka z dzieckiem, które obudziło się i zapłakało, pod przeciwległą ścianą usiadła, Aleksy hałaśliwie wiódł rej przy kominie, bednarz u przeciwnego końca długiego stołu nożem coś około zęba brony robił. Tylko stara Nastula, w której bezzębnych ustach niepostrzeżenie dla wszystkich ze trzy czarki wódki zniknęło, pośpiesznym ruchem wsunęła się tuż prawie pod ramię przybyłego i z chciwą ciekawością ucho ku niemu pochyliła. Wkrótce też usłyszała półgłosem wymówione słowa:
— Panie gospodarzu, a co z waszym Jaśkiem słychać?
— Z jakim Jaśkiem? — szorstko odrzucił stary.
— A z trzecim waszym synem... Dwóch tu jest, a trzeciego niema... czy wy już o nim ze wszystkiem zapomnieli, panie gospodarzu?
Za plecami pytającego dłonie jakieś głośno splasnęły i babski piskliwy głos zagadał:
A kab ja wieku swego nie dożyła! Kab mnie język w kół się obrócił! Kab mnie ręce jak te gałęzie wierzby powykręcało, kiedy ja o nim zapomniała, o Jaśku moim najmilszym, o sokoliku moim biednieńkim... Toż ja jego, kiedy on na świat rodził się, od matki przyjmowała, toż ja jego na rękach swoich nie raz i nie dziesięć razy nosiła... swoich dzieci nie miała, ale jego miała i polubiła jak rodzimeńkiego synka...
Głowa baby, czerwonym czepcem oblepiona, z kosmykami białych włosów na pomarszczonem czole, z policzkami od wódki zarumienionemi, trzęsła się i w obie strony kołysała tuż nad ramieniem przybyłego, w samo prawie ucho rzucając mu gorące i wódką cuchnące oddechy. On głowę nieco w tył odgiętą na ręku opierał, z przymróżonemi oczami zawodzenia jej słuchając. Ale wkrótce przerwał je pytaniem:
— To wy, panie gospodarzu, ze wszystkiem już Jaśka nie pamiętacie? Onże wasz pierwszy był... najstarszy...
Jakby przemocą z milczenia wyrwany, stary chmurnie odrzekł:
— Czemu nie pamiętam? Pamiętam... a wyż jego dobrze znali?
— Oj, i jak dobrze! Tęgi chłopiec był z niego, roztropny, śmiały....
— Nadto już śmiały — mruknął stary, popiół z fajki wytrząsając. — A wy słyszeli co jemu wydarzyło się?
Widocznie, pomimo zachmurzenia i przenikliwych spojrzeń, które czasem na gościa rzucał, ochotę do mówienia o najstarszym synie uczuwać zaczynał. Ale stara Nastula zawiodła znowu:
— Oj, wydarzyła się jemu bieda, bieduleńka! oj, kab im Pan Bóg grzechów ich nie darował, jak oni jemu, młodzieńkiemu i durnieńkiemu wtenczas nie darowali! Zgubili oni jego, jak tego psa zmarnowali... nieboszcyca matulka jego mnie bratanicą przychodziła... a on mnie babulką nazywał...
Gość starego Mikuły zapytał:
— A cóżto jemu wydarzyło się takiego?
Stary przez pół minuty szczękami poruszał, jakby twardego coś przeżuwał. I nie chciało mu się z tym nieznajomym mówić i do mówienia ochota go brała.
— Ot — zaczął — z głupstwa poszło... może on pierwszy raz i za sprawiedliwość pokutował... Proces nam Dubrowlańcy, sąsiedzi, kab im dobra nie było, wytoczyli... nu, mnie gromada za planipotenta wybrała, ja do miasta jeździł i z hadwokatem gadał, tym znaczy, co przed sądem nas bronił. Do miasta Jaśka z sobą brałem i do hadwokata brałem, tak sobie bez przyczyny... Nadto już jego lubiłem, a kiedy czego naparł się, to i na wszystko pozwalałem... Kab mnie Pan Bóg najwyszejszy za te pobłażanie jemu nie karał...
Baba w mowę mu wpadła:
— Oj, lubili jego i hołubili wszyscy dobrzy ludzie i na wszystko jemu pozwalali, bo nadto mileńki był i łaskawy... rączki bywało na szyję zarzuci i tuli się do człowieka jak ten baranek, a oczki miał jak te wasilki w życie...
Stary na zawodzenie baby nie zważając, coraz już chętniej dawne dzieje z pamięci wywodził.
— Nie żart, jaki on był rozumny, ale nadto już zuchwały i ze wszystkiem nie taki, jak inne chłopcy... Ani u niego robota, ani zabawa nie była taka jak u wszystkich. Kiedy pracuje, to rwie jak ten koń ognisty, a kiedy hula, to tak, że i rady nie dasz. Bywało że za szyję obejmuje i całuje, mało nie udusi, a innym razem hardo postawi się i żeby tam nie wiem komu, jak osa rzuci się w oczy. Łajał ja jego dobrze, ale najwięcej pobłażał... a taki nic złego on wtenczas i nie robił... — Zamyślił się, głową trząsł. — Na zgubienie ja jego brał z sobą do miasta i do hadwokata, — prawie już gadatliwie mówił dalej. — Słuchał on co my z sobą gadali, słuchał i wracając bywało mówi: «tatku, ja tego ubiję, kto nam niesprawiedliwie ziemię zabierać przyjdzie!» Ja tylko śmieję się. Młody, taj durny, myślę. A ziemia sprawiedliwie do nas należała, ale przedawnienie zaszło i proces my przegrali, Dubrowlańcy ziemię odbierać przyszli, a my zawzięli się nie oddawać Nie oddamo i nie oddamo! Całą gromadą bywało wyjdziem i napastników tych, kab im Pan Bóg grzechów ich nie darował, przepędzamy. Dokazywali wszyscy, dokazywał i Jasiek. Nu myślę, dobrze. Kiedy wszyscy, to i niechaj i on. Aż tu na wiosnę mówią: urędnik przyjedzie i Dubrowlańcom ziemię oddawać będzie. Bieda! Z urędnikiem nie to co z chłopami. My rękami machnęli. Niechaj będzie i tak! niechaj będzie i nasza krzywda! Pan Jezus więcej cierpiał! Ale nie wszystko my, jak potrzeba było, przeliczyli. Nie przeliczyli my tych młodych, a nadto zuchwałych, co na swój rozum brali i zmowę robili... Przyjechał urędnik, jakiś wysoki i dwóch niższejszych z sobą przywiózł i dawaj po polu chodzić, temu to, a temu to przeznaczać i darowywać... A nasze chłopcy jak wypadną z kosami, taj z grabiami, taj z kijami... może dwudziestu ich było, a mój Jasiek przed wszystkimi jak jaki jenerał... Urędników przepędzili...
Baba nagle w okrutny gniew wpadła. Pięścią jednej ręki o dłoń drugiej uderzyła, krzycząc:
Kab jemu Pan Bóg nie darował, że on taki zuchwały był... Kab on wskróś ziemi przepadł, jak on siebie samego marnie zgubił...
— On już przepadł! nie przeklinajcie babulko — ku wpółpijanej babie zwracając się, sarknął przybyły i znowu pilnie starego słuchać zaczął.
A stary rozgadał się na dobre. Może i nie myślał o tem do kogo mówi; mówił, bo go ból stary, prawie zapomniany znowu za serce ugryzł, a wspomnienia o najstarszym utraconym synie mgły ubiegłych lat rozpędzały...
— Znaczy — mówił — bunt. Znaczy sprzeciwienie się władzy. Nu, do turmy ich wzięli i sąd nad nimi robili. Innych wypuścili, albo trochę tylko ukarali, a jego na trzy lata turmy osądzili... zaczynszczyk, mówią. Nu, dobrze. Trzy lata nie wiek. A jemu tylko ośmnasty roczek wtedy szedł... Niebardzo ja smucił się, że on tam trzy lata posiedzi. Rozumu, myślę, nauczy się, łagodności nauczy się...
— Nauczył się? — zapytał przybyły; — cha, cha! Cóż, czy nauczył się? A?
Stary w ziemię patrząc, wielką głową trząsł.
— A-le! nauczył się Kab hetak czorci złe dusze uczyli! Jak powrócił do domu, to i dnia spokojnego w chacie już nie było. Siądzie bywało i opowiada, jak złodzieje po nocy kraść chodzą i wszystkie zamki otwierają. «Na wszystko są sposoby, mówi, a ja wszystkie sposoby wiem» albo, mówi: «ochota to ludziom po takich chatach siedzieć: biedować i harować, kiedy na świecie tyle bogactwa jest i do niego łatwym sposobem dojść można». Ja jego kułakiem w plecy: «Ot tobie, mówię, łatwy sposób o złodziejstwie i paskudztwie niejakiem nie myśleć!» A on do mnie: «Nie biej, tatku, bo ucieknę i tyle mnie zobaczycie!» Za czapkę i do karczmy. Pić nauczył się. Wprzódy nie pił, wiadomo, dziecko, co jemu 17 latek ledwie skończyło się. A tam i tego nauczył się. Upije się, bywało, i po całej wiosce hawantury dokazuje: z parobkami bije się, dziewczęta łapie... Ja do niego dobrym sposobem: «czy tobie wstydu niema, Jaśku? czy ty Pana Boga nie boisz się?» A on w śmiech: «ej, tatku, mówi, albo ja takie rzeczy widział? albo ja o takich nasłuchał się... tam będąc? Wy głupi, w swojej wiosce siedzicie i nic nie znacie, a ja teraz uczony!» Oj, uczony on zrobił się, jak trzy lata w turmie pobył, uczony! Kab tych gubernerów, co jego tam uczyli...
Przybyły śmiał się, cichym, długim, piersiowym śmiechem. Potem, głową trząść zaczął.
— Oj, panie gospodarzu, w wiosce swojej siedzicie, ziemię rękami swemi drapiecie i nic nie znacie! Żebyście tych gubernerów zobaczyli i żebyście posłyszeli, jak oni waszego synka nauczali, toby was, panie gospodarzu, może z samego strachu paralusz naruszył... — Stary, żywym ruchem głowę podniósł i znowu z takąż uwagą jak kilka razy przedtem na przybyłego popatrzył. W głosie, jakim wymawiał on ostatnie słowa, były jakieś dźwięki, które o słuch jego ze szczególniejszą mocą uderzyły.
Sztoż heto? — wyrzekł powoli, — albo ja was kiedyściś znał, albo ja was nie znał?... czysta odura! Kto wy taki?
Ale w tej chwili przybyły zaniepokoił się i twarz odwrócił ku kominowi, dokoła którego coraz większy wszczynał się ruch i gwar. U ognia ciągle podsycanego, zamiast dwóch kołowrotków Hanulki i Krystyny, które stały tam przedtem, znalazło się pięć. Dwie dziewczyny weszły już były wprzódy i z kołowrotkami swemi po obu stronach Hanulki usiadły, a teraz, tylko co, przybyła jeszcze jedna, którą Aleksy żartami witał, a Krystyna uprzejmie zapraszała, ażeby usiadła przy niej. W chacie Mikuły rozpoczynała się zimowa, gwarna, długa wieczornica.
Przybyły, bystro na skupioną u ognia grupę ludzi popatrzył i znowu zwrócił się ku staremu. Ale Mikuła z wzrokiem w ziemię utknionym, z cybuszkiem w ustach, pogrążył się już w zwykłem sobie milczeniu. Zza dymu, ulatającego mu z ust i fajki, twarzy jego prawie widać nie było; czasem tylko głową kołysał, jakby myśl nad czemś wytężał, jakby we wnętrzu swem mocno dziwił się czemuś. Nastula zato, coraz większą ochotę do rozmawiania z nieznajomym okazywała. W sposób tajemniczy i przez nikogo niespostrzeżony, butelka z trochą jeszcze wódki na dnie znalazła się tuż przy jej łokciu. Załzawionym jej oczom przybyło blasku, wyschłym rękom żwawych i sprężystych giestów. Jak w szczypce, schwyciła w garść rękaw surduta przybyłego.
— To wy naszego Jaśka znali, — i nie zawodząc już jak wprzódy, ale prędko i cicho trzepać zaczęła, — pewno wtedy jego znali, jak przy budowaniu nowego dworu byli... Biednyż on, biedny! Nacierpiał się on, nacierpiał od rodzonego baćka, nim na wieczne czasy w świat sobie poszedł...
Oczami ku staremu Mikule rzuciła i głos zniżając, tajemniczo ciągnęła dalej:
— Bił! jak tego psa, bił własnemi rękami, kijem, czem popadło... Kab ja z tego miejsca nie wstała, kiedy łgę... Jak pierwiej pobłażał i hołubił, tak później, kiedy biedulek z turmy powrócił, bił... Za rozpowiadanie o złodziejach, i za pijaństwo, i za hultajstwo, za wszystko, bywało, bije, taj bije... «Ja jemu, mówi, te paskudztwa, które on stamtąd poprzynosił, z ciała i z duszy wybiję!» Bywało, matka do jednej ręki jemu przyczepi się, a ja do drugiej i krzyczym: «oj, nie męcz ty, Szymonie, rodzonego dziecka, grzechu na duszę nie bierz, bo jak do reszty w złość wpadnie, z chaty uciecze i duszę swoję zgubi!» A on nas, jak te bulby z rąk pootrząsa i jak zwierz tylko sapie, taj mruczy: «Będzie jemu bieda ode mnie, oj będzie kiedyściś bieda, jeżeli nie poprawi się! Ubiję, a łotrem na wieki zostać nie pozwolę!» I z drugimi synami już inaczej zaczął... I dla drugich już srogości nabrał: «Pobłażał ja starszemu, mówi, i ot na jakiego on wykierował się... młodszym już pobłażania żadnego ode mnie nie będzie». Oj, piekłoż, piekło zrobiło się wtenczas w chacie... Matka, bywało, płacze, płacze, aż w niemocy legnie, baćko jak ten zwierz rozjuszony tylko za Jaśkiem oczami wodzi, żeby go na czem złapać i karać, młodsze chłopcy, jak te zające, ze stulonemi uszami chodzą, a Jasiek nieborak cierpiał i cierpiał, jak ta trzaska wysechł, jak ta chmura zasępił się i już, zdaje się, troszkę spokojności i upamiętania przychodzić na niego zaczęło... Upokorzył się przed ojcem, upokorzył się przed rodzonym, słuchać zaczął... aż tu raptem, wziął taj uciekł... Nie wytrzymał taki i uciekł!... Może on od ręki ojcowskiej, co nad jego młodością zlitowania nie miała uciekł... Może on od naboru, znaczy, od tego, żeby go w sołdaty nie wzięli uciekł... Może jego kto taki, z kim on w turmie zaznajomił się namówił... wziął taj uciekł... i oczy nasze już jego, mileńkiego, nigdy nie widziały, i uszy nasze jego głosiku, srybnieńkiego, nigdy nie słyszały... Matka po nim płakała, i siostra płakała, Maryśka starsza, Hanuli jeszcze na świecie nie było i zdaje się po ścianach tej chaty, chatynki jego rodzonej łezki po nim ciekły... tylko baćko o nim nigdy ani zagadał, nigdy nie zlitował się, synka swego rodzonego, najstarszego nigdy nie pożałował... taki on już srogi!
Trudno byłoby powiedzieć napewno, czy przybyły słuchał lub nie słuchał, tajemniczej, to śpiewnie zawodzącej gadaniny wpół pijanej baby. Łokciem o stół oparty, na długiej kościstej ręce głowę oparł i powieki przymknął... Możnaby myśleć, że zadrzemał i że przykre mary tułały się po jego uśpionym mózgu, bo wargi jego wydęły się tak, że rudawe wąsy ostrą kępą sterczały mu pośród twarzy. Wtem, niespodzianie, ramię ku butelce wyciągnął i zbliżywszy ją do ust, resztę znajdującego się w niej trunku parą chciwemi łykami połknął. Ze stukiem butelkę na stole stawiąc, zaśmiał się i drwiąco na babę popatrzył.
— Oj, ty głupia babulo! jeżeli ani razu nie pożałował, to czemuż najstarszego wnuka Jaśkiem nazwał? A? musi kiedy najstarszy wnuk na świat przyszedł, on o najstarszym synku swoim wspominał? A?
Mikuła ocknął się z zamyślenia, fajkę nieco od ust oddalił, całem swem wielkiem ciałem pochylił się ku gościowi, a prawą rękę do czoła podniósł.
— W imię Ojca... i Syna... — zaszeptał. Ale gość powstał, stołek na którym siedział ze stukiem odsunął i szerokiemi krokami ku przeciwległej ścianie odszedłszy, w cieniu, przy karmiącej dziecko Jelence usiadł. W tej samej chwili drzwi rozwarły się i zamknęły z trzaskiem, do izby wpadła dziewczyna wysoka, barczysta, zdyszana, z ospowatą, rozognioną od szybkiego biegu twarzą i kołowrotek u progu postawiwszy, krzyknęła:
— Ratujcie! dzieuczata, kiedy Boga kochacie, ratujcie, chłopcy! iduć! — Za oknem dały się słyszeć głośne tupania, śmiechy, hukania. Ktoś po szybie zabębnił i w ścianę kijem uderzył. Dziewczyny z wizgiem, z krzykiem, ze śmiechem pozrywały się z siedzeń i ku drzwiom się rzuciły.
— O Jezu! zamykajcie drzwi! zamykajcie! nie puszczajcie! zaraz len palić i głupstwa wygadywać będą! ludzie! ratujcie! rozbójników tych nie puszczajcie!
Murem przed drzwiami stanęły, zamykający je skobel z całych sił przytrzymując. Jedna zapalone polano z komina schwyciła i z niem jak z gorejącą chorągwią w obronnej postawie stanęła; druga, wiadro pełne wody ku ziemi chyliła, trzecia zydel przyciągnęła i drzwi nim przywaliła. Potrzebą odparcia napastników przejęły się tak silnie, że naprawdę strach ich ogarnął. Głosy ich stawały się coraz piskliwsze; Hanulka czerwona od natężenia z jakiem skobel przyciskała, drżeć zaczynała. Dwie dziewczynki, z których starsza zaledwie dziesięcioletnią była, obudzone krzykiem, jak kłódki zsunęły się z wysokiego pieca i starszym dopomagając, najwięcej sprawiały hałasu. Bose ich stopy jak motyle migotały pomiędzy kraciastemi spódnicami dziewcząt, frendzle płowych włosów podnosiły się to opadały na białe koszule i od snu zaróżowione twarze. Ale najgłośniej ze wszystkich krzyczała i najszerzej suchemi lecz sprężystemi ramiony rozmachiwała stara Nastula. Przemocą wbiła się w gromadę dziewcząt i ku drzwiom się parła.
— Puszczajcie! — krzyczała, — a hetoż jaka moda, żeby chłopców na wieczernicę nie puszczać? A jakażto wieczernica, kiedy na niej chłopców niema? A zaco wy ich karzecie? a zaco wy ich nieboraków na mrozie trzymacie?
Hanulkę odepchnęła, drzwi naoścież rozwarła i w boki się wziąwszy, ku ciemnej sieni zawołała:
Chadzicie, chłopcy! Nu, chutko chadzicie!
Sienie napełniły się ciężkim tupotem; w drzwi wtłoczyło się czterech młodych parobków. Dziewczyna, polano zapalone w ręku trzymająca, na inną zawołała:
— Ulana, lej wodę! Kiedy Boga kochasz, lej!
Ogromna, ospowata Ulana wiadro ku ziemi przychyliła; woda szeroką strugą rozlała się po podłodze z gliny ubitej. Ale dla napastników nie było to żadną przeszkodą. Ze stukiem zydel przewrócili, i jeden z nich z rąk uciekającej dziewczyny wydzierał płonące polano.
— Aj! ludzie! — krzyczała; — ratujcie ludzie!
— A będziesz mówiła: lej! a będziesz do złego namawiała?
W mgnieniu oka, do pierwszej z brzegu kądzieli płomień przytknął. Len prysnął iskrami, prząśnica jak zapalona świeca zajaśniała. Wielka Ulana wybuchnęła głośnym płaczem. Płonący len do niej należał.
— Oj, żeby was Pan Bóg za moję szkodę pokarał! żeby wy...
— A będziesz lać wodę? A będziesz wodę pod nogi lać ludziom? — z płaczącą draźnili się chłopcy.
Bednarz i Aleksy w parę sekund ogień w prząśnicy rękami zgasili; Krystyna pocieszała skrzywdzoną, po nową kądziel dla niej do bokówki idąc. Pocieszyła się też natychmiast i tak jak inne za kołowrotkiem usiadła.
Nastula drzwi zamknęła, bo zimno z sieni szło do izby. Chłopcy, z których jedni byli w kożuchach, inni w siwych siermięgach, a wszyscy w ciężkich wysokich bótach, teraz dopiero przed gospodarzem domu się skłonili.
— Dobry wieczór! — chórem huknęli.
Nie odpowiedział. Czyżby zadrzemał? Wszyscy jednak wiedzieli, że stary Mikuła ospałym nie był, że długie gwarne wieczornice lubił i uprzejmie na pozdrowienie gości odpowiadał, a czasem nawet, choć rzadko, grubym śmiechem wtórzył swawolom młodzieży. Dziś milczał. Ręka z fajką u piersi mu zawisła i wszystkie fałdy wielkiego czoła w dół się osunęły, ciężką chmurą wisząc nad krzaczystemi brwiami. Spał czy dumał? gniewał się czy wspominał? Chłopcy do komina odeszli i za dziewczętami stanąwszy, papierosy zapalali, Nastula znowu na przewróconych nieckach usiadła i gadała, gadała, suchemi ramionami rozmachując; kołowrotki zaturkotały chórem, hucznie, nad ich turkotem szumne, wesołe wzniosły się rozmowy. W izbie zrobiło się bardzo gorąco i duszno.
U ściany przeciwległej tej, pod którą siedział stary Mikuła w cieniu, na zydlu, u którego końca, przy samych już prawie drzwiach stała beczułka, woń kwaszonej kapusty wydająca, toczyła się rozmowa, turkotem kołowrotków i gwarem wesołych głosów głuszona. Przybyły siedział tam obok Jelenki, która, żadnego udziału w napełniających izbę swawolach i żartach nie biorąc, karmiła, a potem na rękach kołysała swe paromiesięczne dziecko.
— Wesołe u was wieczornice — zaczął.
— A wesołe — odpowiedziała.
— Dawno wyszłaś za Aleksego?
— A już na przyszłego Piotra cztery lata będzie.
— A wieleż teraz masz lat?
Uśmiechnęła się i wstydliwie głowę pochyliła,
— Czy ja wiem? Musi na Jerzego dwadzieścia skończę...
— Phi! — gwizdnął gość — stara z ciebie kobietka. No, a dobrze ci tu żyć?
— Czemu nie dobrze? I bardzo dobrze, daj Boże kab tak do wieku było.
— Aleksy dobry, a? nie bije?
Zarumieniła się.
— Jeszcze tego nie było — nieco gniewnie sarknęła.
— A lubi?
Teraz zachichotała zcicha i zamiast odpowiedzi, niemowlę głośno w czoło pocałowała.
— Chleb w chacie zawsze jest? — zapytał jeszcze.
— Chwała Bogu, jest. Jeszcze tego nie było, żeby chleba zabrakło. Czego niema, a chleb zawsze jest.
— Bednarz pewno dużo zarabia?
— A zarabia. I mój zarabia, i baćko zarabia... jak przy gospodarstwie roboty niema, z Jaśkiem ryby w rzece łapie i w miasteczku sprzedaje, wprzódy sam jeden na ryby chodził, a teraz ze dwa już roki jak z Jaśkiem chodzi...
— Z Jaśkiem chodzi — powtórzył gość, w ziemię patrzeć zaczął i umilkł.
U komina, z turkotem kołowrotków i gwarem głosów zmieszały się chrzęsty rozkąsywanych orzechów i łuszczonych ziarn słonecznikowych. Chłopcy zza koszul wyjmowali okrągłe gniłki i częstowali niemi dziewczęta; one drożyły się, przysuwane im pod same twarze garście z przysmakiem odpychały, a potem niechcąc niby, przyjmowały, jadły i odwzajemniały się chłopcom, orzechy i ziarna na nich rzucając. Ile razy rzucony orzech ugodził kogo w czoło lub policzek, albo garść ziaren rozsypała się po czyim baranim kołnierzu, tyle razy zza kołowrotków wybuchały śmiechy. Jeden z parobków, za Hanulką wciąż stojący, najmniejszy w swawoli udział przyjmował, wciąż coś dziewczynie do ucha szepcząc. Wielka Ulana, między dziewczętami rej wiodąca, zawołała na niego, aby zagadkę jaką powiedział. Wiedzieli wszyscy, że nikt tyle i tak pięknych zagadek nie umie, co krępy Damian, z głową okrytą włosami tak czarnemi i kędzierzawemi, że zlewały się one prawie w jednę całość z czarnym baranim kołnierzem kożucha. W tej kruczej gęstwinie włosienia czerwieniły się tylko tłuste policzki i świeciły czarne błyszczące oczy.
— Kiedy zagadki, to niechaj będą zagadki — na natarczywe wezwanie dziewcząt odpowiedział, wyprostował się, na całą izbę chrząknął, więcej jeszcze policzki wydął i z jedną ręką na kłębie opartą, zaczął:

Jedu, jedu,
Ni dorohi, ni śledu,
Konia biczom pohaniaju,
Na śmierć pohladaju.

Umilkł i wszyscy milczeli. Parę kołowrotków umilkło.
— No sztoż heto? — kpiącym tonem zapytał mądry Damian.
Nikt słowa zagadki znaleść nie umiał. Dziewczęta z zakłopotaniem ku sobie zerkały, chłopcy lekceważąco i żadnej niby wagi do nierozwiązalnej im zagadki nie przywiązując, papierosy palili i końcami nóg przytupywali. Damian, drugą ręką wziął się za boki:
— A toż czółno! — wzgardliwym tonem wymówił.
— A prawda! — chórem zawołało kilka głosów i wszyscy, słowa zagadki powtarzając, zadziwili się.
— A-a-a-a! jedu, jedu, ni dorohi, ni śledu... Wiadomo, na wodzie... konia biczom pohaniaju... znaczy wiosłem wodę... a-a-a! prawda! taki to czółno!
— Czemuż ty, Damian, pocichu mnie nie powiedział, to jabym zgadła — półgłosem zagadała Hanulka.
Dobra, to ja jeszcze jednę powiem. — Znowu policzki wydął, chrząknął i zaczął:

Pełen chlewiec,
Biełych owiec,
Ozdin baran bleje.

Skończywszy nachylił się, nibyto orzech z ziemi podniósł, a Hanulce w same ucho szepnął:
— Język!
— Język! — wśród powszechnego milczenia zawołała dziewczyna.
— A-a-a-a! — zadziwili się znowu wszyscy; — prawda! niema co! prawda! Ot rozumna! Taka młodzieńka, a taka rozumna! Czy tylko tobie Damian nie powiedział? Pewno powiedział? praudu skaży!
Dziewczyna jak piwonia czerwona, kryjąc się za kądziel, błagalnie ku mądremu parobkowi oczy wznosiła.
— Nie powiedziałem! — wykrzyknął Damian — breszecie! nic nie powiedziałem. — I jakby chciał burzę nowych zapytań od siebie i ulubionej dziewczyny odpędzić, zaraz dodał:
— Chcecie? to jeszcze jednę powiem! — Filuterny uśmiech rozsuwał tłuste jego policzki, z czarnych oczu śmiech tryskał:

Maleńkaja, czarnieńkaja,
Wsiu kołodu woroczaje.

— Nu szto heto? — zapytał, garścią usta zakrywając.
Nastula w szerokim śmiechu bezzębne usta otworzyła i ramionami ku niemu zamachała:
— Oj, kab ty skis z zagadką taką! Oj, nie raz i nie dwa słyszała ja tę zagadkę! Toż to pchła!
Głosem duszonym przez garść, którą usta zakrywał, potwierdził:
— A toż pchła! — Czarne jak węgiel oczy nad wielką ręką błyszczały, śmiały się, po chichoczących dziewczętach z tryumfem spoglądały. Drugą ręką pokryjomu obejmował kibić Hanulki, granatowym kaftanem ściśniętą.
Przybyły, obok milczącej Jelenki siedząc, zagadek i towarzyszących im żartów słuchał ze szczególną pilnością i ciekawością. Dłonie na kolanach oparł i cały naprzód pochylony uśmiechać się zaczął, najprzód słabo i niewyraźnie, potem coraz szerzej i jakby rozkoszniej. Ile razy u komina wymówiono rozwiązanie jednej z zagadek, głową ruch potwierdzający czynił; komuś, ktoby na niego patrzył, zdawaćby się mogło, że wszystko co mowiono było mu dobrze znanem, tylko zapomnianem zostało i przypominało się teraz, przypominało natarczywie, rój wspomnień za sobą wiodąc. Nikt przecież w tej chwili uwagi na niego nie zwracał; wkrótce też i sam uśmiechać się przestał, na sąsiadkę znowu spojrzał.
— Czemuż ty tam nie idziesz bawić się ze wszystkimi? — zapytał.
Wraz z niemowlęciem kołysząc się to w tył, to naprzód, odpowiedziała:
— Nie chcę... niechaj sobie bawią się zdrowi!
— A mówiłaś, że dobrze ci żyć... to czegóż smutna? Musi Aleksy niedobry, a! pewno niedobry? Musi tak już w rodzie u nich, że wszyscy niedobrzy?
Z chciwą ciekawością w młodą kobietę oczy wlepił. Ona nie na niego, ale w przestrzeń patrząc i kołysać się nie przestając, odpowiedziała:
— Ej nie. I Aleksy dobry, i wszyscy dobrzy, tylko ja nadto Mikołajka mego odżałować nie mogę...
— Jakiego Mikołajka?
— A synka...
Tu cichym, ale śpiewnie zawodzącym głosem opowiadać zaczęła, że przed kilku miesiącami zmarł synek jej starszy, półtora roku mający. Takieto śliczne było dziecko. Chodził już, mówił, nie żart jaki już był rozumny. Wszyscy po nim płakali, nawet dziadek, choć taki srogi, płakał, ale potem zapomnieli, nawet ojciec rodzony zapomniał. Ona tylko nijak zapomnieć nie może. Pochyliła się nad niemowlęciem i ciszej dokończyła:
— Wiadomo, dziecko, takie maleńkie jak ta jagoda skociło się ze świata... jak ta kruszyna w ziemię wpadło...
Po okrągłym, różowym jej policzku płynęła duża łza i jak brylant błysnąwszy, na granatowy kaftan upadła.
W napełniającym izbę gwarze, opowiadanie młodej matki wydawało się delikatną, nieśmiało brzęczącą struną; łza jej upadła w śmiechy i hałasy, jak cicha kropla rosy w swawolne i szumne fale potoku. Na świeżą jak poranek zasmuconą twarz jej przybyły patrzył, patrzył szerzej niż zwykle otwartemi oczami i łzie jej przypatrywał się dopóty, dopóki nie przestała wilgotną plamką świecić na granatowem suknie kaftana. Coś widocznie dlań niezwykłego uderzyło go, zadziwiło, zbudziło w nim strunę jakąś trwożną, smętną, której dotąd nigdy może w sobie nie słyszał. Jak wicher gwałtowny i krótki westchnienie pierś jego szeroką i zapadłą podnosiło:
— Ach, ach, ach!
Wzamian, z twarzy młodej matki smutek nagle zniknął. Ożywiła się ona i oczami, ku bawiącej się u komina gromadce spoglądającemi ciekawie, wesoło błysnęła.
— Oj — wykrzyknęła — bajki gadać będzie!... Nastula bajki gadać będzie...
Szybkim ruchem zwróciła się ku gościowi.
— Posłuchajcie tylko... mojeż wy mileńkie, posłuchajcie! Ona ślicznie bajki gada, nie żart jakie śliczne...
Baba, u samej ziemi, na przewróconych nieckach siedząca, zpomiędzy dwóch kołowrotków wychylała pod światło ognia głowę w czerwonym, okrągłym czepku i mówić zaczynała. Wśród powszechnego milczenia, przy wtórze kołowrotków głos jej stary, przewlekły, szepleniący, rozchodził się po izbie:
— Było sobie trzech braci: dwóch rozumnych, a trzeci dureń. Powyrastali i żenić się im pora przyszła. Baćko ich i pyta.
— Którego z was synkowie najprzód ożenić?
Starszy mówi:
— Mnie, bo ja najstarszy.
Drugi mówi:
— I mnie, tatku, już pora.
A dureń także odzywa się:
— A i mnie już dawno byłaby pora.
— Nu — mówi baćko — idźcież wszyscy do lasu, a który najprędzej dużo jagód uzbiera, tego ja pierwszego ożenię.
Poszli oni wszyscy do lasu i tak zbierają, tak zbierają jagody, że ani wyprostują się. Aby tylko prędzej nazbierać, zbierają i zbierają. Rozumni do durnia podeszli i pytają:
— A co, durniu? czy dużo jagód zebrałeś?
— Ej — mówi dureń — już ja zaraz i do domu sobie pójdę.
Pozazdrościli rozumni durniowi, wzięli zabili go, nóż w serce wsadzili...
— Aj! — jęknęło parę kobiecych głosów.
— Nu, nu, tak zaraz wzięli i zabili! — niedowierzająco i z powagą, bajce przesadę zarzucił jeden z parobków. Baba, z wyrazem głębokiego przekonania, głową trzęsąc powtórzyła:
— Wzięli i zabili, nóż w serce wsadzili, w ziemię zakopali, piaskiem przysypali, zamiast krzyżyka, nad głową zasadzili wiśnię i poszli do domu.
Aż tu tą samą drogą jedzie pan; zobaczył wiśnię i myśli sobie:
Wyrąbię ja tę wiśnię i zrobię z niej dudkę.
Wyrąbał wisienkę, zrobił z niej dudkę, jedzie sobie i gra, a ta dudka śpiewa:

Nie graj panoczku, nie graj,
Serduszka mego nie targaj,
Mnie bracia zabili,
Nóż w serduszko wbili,
Czerepkiem oczy nakryli
Piaseczkiem zasypali,
Wisienkę zamiast krzyża zasadzili...

Dziwuje się ten pan, dziwuje się, a dudka prosi i prosi, żeby on na niej nie grał.

— Aaa! — przerwało znów parę wykrzyków zdumienia.
Taki śpiewała ta dudka, taki prosiła... nu!
Nastuli oczy, jak dwie srebrne iskry błyszczały, zwiędłe wargi jej, coraz więcej wyrazu przerażenia nabierały. Z łokciami, opartemi o kolana i rozwartemi w powietrzu rękami, prawiła dalej.
— Przyjechał ten pan do tej wioski, gdzie durniowi bracia i ojciec żyli, zaskoczyła jego nocka, przyszedł on do nich i prosi, żeby jemu przenocować pozwolili. Pozwolili jemu przenocować, odprzągł on konia, do chaty wszedł i do gospodarza mówi:
— Jechałem ja — mówi — przez taki i taki las, patrzę, aż stoi sobie wisienka, taka równa, taj wysoka. Ja tę wisienkę zrąbał i dudkę z niej zrobił. A żeby ty wiedział, jak ta dudka gra. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby dudka tak grała. Weź stary i pograj troszkę.
Wziął ten chłop dudkę, grać na niej zaczął, a ona śpiewa:

Nie graj tatulu nie graj
Serduszka mego nie targaj,

Mnie bracia zabili,
Nóż w serce wsadzili,
Czerepkiem oczy nakryli,
Piaseczkiem przysypali,
Wisienkę zamiast krzyża zasadzili.

Zdziwił się stary i dał dudkę synom swoim, żeby oni na niej zagrali. Grają oni, a dudka śpiewa:

Nie grajcie braciszkowie, nie grajcie,
Serduszka mego nie targajcie,
Wyście to mnie zabili,
Czerepkiem oczy nakryli,
Piaseczkiem zasypali,
Wisienkę posadzili.

Wtenczas wszyscy domyślili się, że rozumni zabili durnia, na mogiłkę poszli, piasek odgarnęli i wszystko tak znaleźli, jak dudka opowiedziała.
Wtedy tych braci do kancelaryi zabrali i do turmy wsadzili.
Baba mówić przestała, a nikt nie odzywał się jeszcze, kołowrotki obracały się powoli, powoli, a z ich osłabłym turkotem mieszały się od czasu do czasu wydawane głośne westchnienia. Zdawało się, że z opowiedzianej bajki wypłynęły widma mordu i kary i niewidzialną chmurą w upalnem powietrzu tej izby zawisły. Jeden Aleksy zawsze wesoły i butny, drwiąco uśmiechał się i na ucho Damianowi szeptał:
— Ot zlękły się baby bajki! Nu, jaż im jeszcze lepszego strachu napędzę!
Wysunął się do sieni, a po dwóch minutach, z trzaskiem drzwi otwierając, na całą izbę krzyknął:
— Ratujcie ludzie! kto w Boga wierzy, ratujcie! Bąk idzie! rozbójnik Bąk idzie! ot, ot, już przyszedł! z takim wielkim ostrym nożem przyszedł! Hu, hu, hu, hu!
Dziewczęta wrzasnęły i pochowały się za kądziele; nawet Krystyna drgnęła i na dziewczynki u nóg jej siedzące trwożliwie spojrzała; Jasiek krzyknął przeraźliwie i schował się za szerokie plecy ojca. Mężczyźni, z których paru przelękło się też zrazu, wkrótce poznali się na żarcie i śmiechem huknęli. Uspokoiło to i kobiety. Poważna Krystyna w gniew wpadła.
Nie duryś Aleksy! — na mężowskiego brata krzyknęła; — ochota ludzi straszyć! Wstydź się!
Ale popłoch nie zaraz ustał. Znać wszyscy obecni dnia tego o Bąku słyszeli; parobcy z jarmarku przywieźli o nim opowiadania straszne; nasłuchały się ich kobiety. Hanulka ręką serce przyciskała.
— Bije, oj, jak bije i uspokoić się nie może! — jęczała.
Wielka Ulana kroplisty pot z czoła ocierała.
Wszystkie wyrzekały.
— Oj, kab ciebie Aleksy... żeby takiego strasznego człowieka śród nocy wspominać... jeszcze nie daj Boże czego i wywróżysz! jeszcze i naprawdę kiedy przyjdzie...
— A przyjdzie! Z takim wielkim, ostrym nożem przyjdzie! — zażartował jeszcze młody chłop.
— Aj! — krzyknęło znowu parę głosów.
Hodzi! — stanowczo wymówiła Krystyna i w silniejszy ruch kołowrotek swój puszczając, dodała; — ot, zaśpiewajmy lepiej.
Głos miała piękny, rozległy, poważny, jak cała jej postać; wiedzieli wszyscy, że choć od szesnastu już lat mężatką była, śpiewać lubiła bardzo. Równą, długą nić powoli snując z kądzieli, rozgłośnie, poważne zawiodła.

«Oj woły moje, da połowyje,
Czemuż wy nie orecie,
Oj, leta moje, leta mołodzieńkie,
Czemu wy marnie idziecie...»

Chór głosów różnych: srebrnych i czystych, piskliwych i fałszywych, zgodnie przecież podjął:

«Kab wołom moim da pasza była,
To jeny pooralib,
Kab letom moim, da rozkosz była,
To jeny pohulalib...»

Wielką, przewlekłą, wzdymającą się, to opadającą falą płynęła pieśń w dusznem powietrzu izby, kołowrotki jej wtórowały równym, ale powolnym i przyciszonym turkotem; złotawo w blaskach ognia lśniły z kądzieli snujące się nici i błyskały, czasem brzękały na piersiach dziewcząt różnobarwne sznury paciorek. Nad dziewczętami wiły się i w komin ulatywały błękitne dymy papierosów, połyskujących w cieniu jak nadpowietrzne iskry i z cienia wyglądały czerwone policzki, kudłate głowy, rozpromienione oczy parobków. Z obu stron Krystyny dwie dziewczynki przysiadły na ziemi i nagie nogi daleko pod blask ognia wysuwając, głowy okryte płowemi frendzlami na kolana matki opuściły. Czerwony czepiec Nastuli kołysał się w obie strony, aż opadł na krawędź komina. Baba usnęła.
Ale właśnie w tej chwili stary chłop samotnie i w milczeniu u ściany siedzący, powieki podniósł. Zdawaćby się mogło, że z głębin jakichś, jemu tylko znanych, fale pieśni na powierzchnię życia go wyniosły. Podniósł powieki i z osłupiałą uporczywością wpatrzył się w przeciwległy punkt izby. Przed chwilą, gdy Aleksy z hałasem drzwi otwierając huknął: Bąk idzie! rozbójnik Bąk idzie! gość obok Jelenki siedzący zatrząsł się całem ciałem i jak miną podrzucony, zerwał się z miejsca. Wprzódy bajki przez Nastulę opowiadanej słuchał z większem jeszcze wytężeniem uwagi, niż wprzódy zagadek, jak w tęczę wpatrywał się w babę, uśmiechając się, czasem oczami radośnie błyskając. Wykrzyk chłopa wyrwał go z zasłuchania i nakształt iskry elektrycznej zatrząsł całem jego rosłem, lecz chudem, wyniszczonem ciałem. Porwał się z miejsca, kij swój, który pomiędzy kolanami trzymał w ręku mocno ścisnął i ku drzwiom się rzucił. Ale prawie zaraz wybuchnął śmiech parobków, oznajmiający, że słowa Aleksego obecni za żart poczytali. Przybyły zatrzymał się i do odejścia wciąż się mając, chwilę jeszcze zmąconemi oczami po izbie wodził. Na ściany na sufit, na komin blaskiem ognia buchający patrzył i patrzył, aż wzrokiem spotkał u ściany siedzącą, nieruchomą postać starca. Powoli w dół ku ziemi opuszczać się zaczął. Za beczułką, na glinianej podłodze przysiadł, widać było, że tylko na chwilę przysiadł, kij w obu spuszczonych rękach trzymając. Całe ciało jego ukryło się za beczułką, zza której tylko stalową iskrą pobłyskiwało okucie jego kija i nad którą wznosiła się jego głowa. Na tę głowę spojrzał Mikuła powieki wznosząc i nie odrywał już od niej osłupiałych oczu. W padającym na nią z komina ukośnym szlaku światła, półcieniem otoczona, głowa ta wydawała się zawieszoną w powietrzu i uporczywie, nieruchomo na starego Mikułę patrzyła. Stary rękę do czoła podniósł i gwałtownie zaszeptał:
— W imię Ojca i Syna...
Potem ręka jego powoli w dół osuwać się zaczęła, palce, jakby władzy pozbawione, rozwierały się, sztywniały, aż fajka wysunęła się z nich i na ziemię upadła. On tego nie spostrzegł.
— Jezu Chryste! — zaszeptał znowu i cały naprzód pochylony patrzył na twarz, która z przeciwległej strony izby na niego patrzyła i coraz podobniejszą stawała się do maski tragicznej, chudej, wynędzniałej, kośćmi policzków pod zapadłemi skrońmi sterczącej, żałością niezmierną, niby wewnętrznem łkaniem wstrząsanej. Wykrzywione jej usta były silnie zwarte, a jednak przemawiała ona, wyraźnie do starego przemawiała: «Tatulu, czy poznajecie mnie? oj, tatulu, przypomnijcie sobie, jaki ja kiedyś był i zobaczcie, jaki ja teraz!»
— Jezu Chryste najmiłosierniejszy, zmiłuj się nad nami! — zaszeptał stary.
U komina przewlekle, chóralnie rozlegała się strofa pieśni:

«Wzojdzi miesiaczeńku,
Jak mlinowoje koło,
Wyjdzi dzieuczyno, serce jedynieńkie,
Perehowory do mieni słowo...»

Twarz znad beczułki wyglądająca, w powietrzu jakby zawieszona, do starego przemawiała, wyraźnie przemawiała: «Pamiętasz ty talulu, oj, czy pamiętasz ten dzionek letni, słoneczny, kiedy ty na górę wchodził, sieć z rybami na plecach niosąc, a ja za tobą bosy biegł i skakał po piasku, z radości tak krzycząc, że aż rozlegało się po wiosce i między sosny, nad mogiłki, dzwonkami leciało? Pamiętasz tatulu, oj, czy pamiętasz?...
U komina pieśń z wtórem kołowrotków wzmagała się coraz i rosła, zdawało się, że ściany chaty rozsadzała:

«Jak mnie do ciebie wyjści,
Do ciebie howoryci,
Koli ludzie śmiejutsia,
Szto mnie z toboju nie życi...»

Głowa nad beczką, w powietrzu jakby zawieszona, powoli trząść się zaczęła, powiekami ku staremu Mikule mrógając. «Nie żyć mnie z tobą tatku, nie żyć mnie w tej chacie, gdzie chleba nigdy nie brakuje i ludzie w zgodzie żyją, czasem na wesołe wieczornice schodząc się i weseląc. Przypadkiem ja tu zaszedł, sam nie wiedząc gdzie idę, byle dalej zajść i uciec od tego co mnie z tyłu goni, oj, tak goni, że aż mnie skóra na plecach cierpnie, to piecze... Przypadkiem ja tu przyszedł i nie wytrzymał, taj do chaty zaszedł, ale mnie tu nie żyć... Zaraz wstanę, taj pójdę, bo grzechów dużo na świecie popełniłem, ażeby za nie żadnej pokuty nie było, nie możno tatku... ty sam powiedział i osądził że nie możno...»
Ku trzęsącej się nad beczką głowie, głowa starego także trząść się zaczęła. Zdawało się, że odpowiada, powtarza:
— Nie możno synku, nijak nie możno!
Nagle wyprostował się stary, lecz silny Mikuła, ogromną żylastą rękę po oczach przesunął i gwałtownym szeptem zaklął:
— To i zgiń, przepadnij, kiedy taki... Pfuj, maro z tamtego świata! jaka nieczysta siła ciebie po świecie wodzi? Zgiń, przepadnij! Szerokiemi plecami do izby się zwrócił, a do ściany twarzą tak ponurą i groźną, jak gromowa chmura.
— Zgiń i przepadaj, kiedy taki — powtórzył. O chropowatą ścianę oparł wielkie, wyłysiałe, w sto fałd i zmarszczek wyrzeźbione czoło. Nic już wiedzieć nie chciał.
Izbę napełniał teraz wesoły, swawolny śpiew:

«U polu krynica,
U jej woda saczytsia,
Mołodyj mołojczyk,
Wielkij ladauczyca,
Robić on nie chocze,
Ani pracować,
Tylko pić, hulaci,
Dzieuki namawlaci».

Tym razem kobiety śpiewały same, parobcy nietylko nie wtórzyli im jak wprzódy basowemi, oderwanemi nutami, ale nawet śpiewania ich nie słuchali. Czy obrażały ich zawarte w pieśni żarty «z młodego mołojczyka?» Czy ważniejsza od śpiewów sprawa do głowy im przyszła? Skupili się w ścisłą gromadę, szeptali o czemś pomiędzy sobą, czasem urywane słowa wykrzykiwali. Nagle pieśń urwała się w połowie strofy, jak wstęga nożem przecięta; a w ciszy, która zaległa izbę, rozległ się śmiały, butny głos Aleksego:
— A paszport, panie, masz? Pokaż, panie, paszport, niechaj my wiemy kto ty taki!
Stary Mikuła znowu twarzą zwrócił się ku izbie i z wielkiemi dłońmi, o kolana opartemi siedział jak struna wyprostowany, zpod ciężkiej chmury zmarszczek na to co działo się u drzwi izby patrzący. U samych prawie drzwi izby sześciu mężczyzn otoczyło beczkę, nad którą przed kilku minutami wznosiła się sama jedna głowa przybyłego. Na czele gromadki, Aleksy w rozpiętym kożuchu, z zapalonym papierosem w ustach i głową butnie podniesioną do przybyłego przemawiał:
Inni mu wtórzyli.
— Paszport pokażcie... teraz bez paszportu nikomu nie można włóczyć się po świecie...
— Może ty Bóg wie kto — grubo i posępnie krzyknął bednarz — a my odpowiadać za to będziemy, że ciebie nie złapali...
— Może ty ten Bąk, którego za niewinną krew ludzką ścigają! — przenosząc głosem innych zawołał mądry Damian. Nie darmo nazywano go mądrym Damianem: on pierwszy przed chwilą, spojrzawszy na siedzącego za beczką gościa, nową jakby zagadkę Aleksemu i bednarzowi szepnął:
— Może to Bąk!
Zza beczki zerwał się człowiek groźny, z okiem rozbłysłem wściekłością ściganego zwierzęcia, z rozdętemi nozdrzami, ze srogiem przekleństwem na ustach. Zerwał się, kij swój żelazem okuty podniósł i szeroko nim zamachnąwszy, ku drzwiom poskoczył. Ale w mgnieniu oka parobcy za ramiona go pochwycili.
Rozległy się hałaśliwe krzyki:
— To ty taki! Zamiast paszportu kij nam pokazujesz! ho, ho! dobry ty musi ptaszek...
— Bąk, pewno Bąk... łapajcie, trzymajcie!
— Trzymajcie ludzie, kiedy Boga kochacie, nie puszczajcie!
Przerażone dziewczęta, na podobieństwo owiec, zbiły się u komina w niemą od trwogi gromadkę: wielka Ulana na piec nawet ze strachu lazła, dwie małe dziewczynki do ziemi przypadły i twarze schowały w spódnicy matki, która przed ogniem stanęła, ramiona u piersi skrzyżowała i ciemnemi, zamyślonemi oczami na odgrywającą się u drzwi scenę patrzyła. Stara Nastula tylko nie widziała i nie słyszała nic; z głową o krawędź komina opartą spała, od czasu coś przez sen pomrukując i pośpiewując.
U drzwi walczono. Chwytanego nie łatwo było pochwycić. Silny choć chudy, sprężysty, z członkami do walki znać wyćwiczonemi, wydzierał się on chwytającym go rękom, łokciami i nogami napastników uderzając. Wzmagało to ich zaciętość. Łajali i klęli. Nakoniec Aleksy pierwszy, potem bednarz, najzaciętsi lub najsilniejsi, pochwycili go tak silnie i zręcznie, że żadnego już poruszenia uczynić nie mógł.
— Postronków! — zawołali — hej baby! postronków dawajcie!
Ale Krystyna ramion nie rozplotła. Patrzyła, patrzyła, a zamyślone jej oczy zdawały się powtarzać:
Taki i tego kiedyściś matka na rękach swoich nosiła i kołysała!
Od krawędzi komina dygocący głos uśpionej baby zanucił:

«Nie grajcie braciszkowie, nie grajcie,
Serduszka mego nie targajcie...»

A zpomiędzy gromady chłopów głos pokorny, błagalny, od trwogi dygocący przemawiał:
— Puśćcie mię ludzie, jeżeli Boga w sercach macie, jeżeli zbawienia duszy żądacie, puśćcie. Ja wam nic złego nie zrobię, pójdę ztąd, zaraz pójdę, na wieczne czasy z oczu wam przepadnę, tylko puśćcie, oj, puśćcie...
Parobcy zaśmieli się szydersko, groźnie i dalej o postronki do bab wołali, ale starego Mikułę dygocący, błagalny głos, który pośród gromady parobków przemawiał, nakształt czarodziejskiej siły z ławy podniósł. Jak wysoki stanął, rękami zamachał, usta otworzył i nic nie powiedziawszy, z otwartemi usty, znowu na ławę opadł. U krawędzi komina śpiąca baba zanuciła:

«Nie graj tatulu, nie graj,
Serduszka mego nie targaj,
Braciszkowie mnie zabili...»

Aleksy do sieni, zapewne po postronki, których kobiety nie podawały, skoczył. Chwytany zaszamotał się znowu i wychylił się nieco zpomiędzy otaczających go postaci i ramion. Zmalały był, skurczony, plecy mu poruszały się i głowa wtulała w ramiona tak, jakby już skóra jego kurczyła się i drgała pod uderzeniami pletni. Struga bladości trupiej spadła mu na twarz, nieopisana męka wykrzywiła usta i miotała skórę czoła, która to podnosiła się ku złotawym włosom, to opadała ku oczom biegającym i rozrzucającym dokoła błagalne spojrzenia. Wydawał się w tej chwili zbiornikiem najsroższych cierpień świata: arcynędzarzem.
— Przypadkiem do was zaszedłem — zdyszanym głosem mówił — przypadkiem, na godzinkę, bez żadnej złej myśli... byle odpocząć... i zaraz pójdę... pójdę... nic złego nie zrobię... tylko mię puśćcie, jeżeli Boga w sercu macie... jeżeli kroplę litości... jeżeli zbawienia duszy... puśćcie... na rany Jezusa Pana... oj, ludzie!...
Krystyna teraz głośno wymówiła:
— A taki i tego kiedyściś matka na rękach swoich nosiła i kołysała...
A tuż prawie przy ziemi, senna baba śpiewnie mruczała:

«Braciszkowie mnie zabili,
Nóż w serce wsadzili...»

Hodzi! — rozległ się po izbie głos wszystkie inne przenoszący, do rozkazywania nawykły.
Hodzi! puszczajcie jego! rozstąpcie się i puszczajcie!
Mikuła wstał znowu z ławy i już na nią jak wprzódy nie opadł, ale ciężki, wielki w swem białem odzieniu, twardą taśmą przepasanem, prosty, choć z głową na pierś spuszczoną, ku środkowi izby postąpił.
— Puśćcie jego i rozstąpcie się! — powtórzył!
Po chwilowem zdumieniu i wahaniu rozstąpili się parobcy; jeden Aleksy, ze sznurami w ręku z sieni powracający, sprzeciwić się spróbował:
Heto Bąk, baćku! jak Boga kocham, Bąk!
Ponuro spojrzał nań stary.
— Milcz! — wymówił, a na stojącego przed nim ze zgarbionemi plecami człowieka wzrok pełen błyskawic podniósł:
Idzi — rzekł — idzi...
Po chwilowej przerwie dokończył:
I bolsz nie hreszy!
Ale ten nie szedł jeszcze, na starego patrzył, aż parę szerokich kroków uczynił, na ziemię runął i do wielkiej, bosej, pyłem okrytej stopy Mikuły ustami przylgnął. Łzy jak groch toczyły się po policzkach starego. Prędkim ruchem za koszulę sięgnął, w ręku mu zaszeleściły papierki, ku leżącemu nachylił się i wyprostował się natychmiast.
Bolsz nie hreszy! — powtórzył i z naleganiem, ze strachem jakby kilka razy wymówił:
Idzi... idziże... chuczej idzi...
Po sekundzie zaś, wielkie ręce splatając, dokończył szeptem:
Z Bohom!




Na dworze było ciemno, niebo chmurami usłane nie świeciło ani jedną gwiazdą, wiatr posuwiście hasał, wirującemi słupy wzbijał się w górę, gamami szumów, jęków, gwizdań śpiewał w głębokiej kotlinie, na której dnie leżał szeroki szlak zamarzłej rzeki. Nisko, nad samym szlakiem rzeki szedł znowu człowiek zupełnie samotny. Na tle mdławej białości śniegu wydawał się on cienką linią, szybko przerzynającą grube, ale mniej od niej czarne ciemności. Wznoszące się ze stron obu wysokie ściany kotliny zmniejszały jego rozmiary. Możnaby myśleć, że był on nieskończoną małością, płynącą po morzu nieskończonej wielkości. Wielkie morza nocy i samotności obejmowały go dokoła; zbałwanione, szumiące wichry zdawały się niosą go po szerokiem, dzikiem, ponurem łonie natury, wobec której sił, gróźb i ogromu był on kroplą, okruchem, ziarnem piasku, źdźbłem trawy upadłem na dno przepaści...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.