Więzień (Geffroy, 1907)/CII-CXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Geffroy
Tytuł Więzień
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia A. Rippera
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Enfermé
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CII.

Karetka więzienna uwozi tedy Blanquiego z północy na wschód, ku morzu i odległej wyspie. Pierwsza stacya dłuższa wypada w Auray, potem mijają Pikardyę, Normandyę, Bretanię, i wreszcie zjawia się morze. Ostatnim postojem na kontynencie jest mała stara mieścina, o krzywych małych, drewnianych domkach, skupionych nad rzeką. Teren jest tu podmokły, nierówny, domki tedy stoją chaotycznie, a całość wygląda na obozowisko, wpół zniszczone w potyczce. Ale piękną i majestatyczną jest rzeka, snująca się ku morzu szafirową wstęgą, i pięknem jest jasne niebo, tego zakątka. W małym cichym porcie, pewnego ranka, wobec kilku ledwo ciekawych, snujących się tu i owdzie, więzień pod strażą porucznika żandarmeryi ruchomej, Lebruna wsiada na statek żaglowy i odjeżdża do nowego miejsca kary.
Przywódca socyalistyczny i oficer zbrojny od stóp do głowy i bacznie śledzący każdy ruch konwojowanego płyną w dół rzeki, przebywają zatokę Morbihan i wydostają się na pełny ocean. Ale statek nie wpłynął do portu cytadeli, sterczącej na wyspie skalistej. Blanqui ledwo mógł dostrzedz zarysy małej osady, port, płachtę spokojnej wody basenu, prześwietlającej przez las masztów, i białe plamy żagli. Sternikowi polecono przybić w Port Fouquet na północnym wschodzie wyspy, po drugiej stronie przylądka, na którym stoi cytadela. W miarę zbliżania się, gdy statek sunie wzdłuż brzegu, co chwila ukazuje się oczom nowy port, widać sylwetkę żołnierza stojącego na posterunku, tu i owdzie stare reduty porosłe trawnikami, od mchów zrudziałe i rdzy, leżące odwieczne, wielkie kule działowe i same działa porzucone. Patrząc, czujesz, że staczano tu walki krwawe, obmyślano sposoby obrony i zniszczenia jednocześnie, a fale morza niosły daleko grzmot przeciągły armat.

CIII.

Wylądowali u cypla skalnego zamykającego prostokąt Port-Fouquet. Od wody wiodła ścieżka kuta w skale. Poszli nią w górę kilkaset kroków i znaleźli się w domu ocienionym wiązami, superintendenta Fouquet, dziś należącym do kompleksu gmachów więziennych. Dom ten z podwórzem, kędy rosną wiązy, broniony murami, otoczony rowami ma wygląd pańskiej rezydencyi, piękny jest i trwały choć kamienie jego okryły zielone mchy i ruda rdza osiadła na żelaznej bramie. Odrazu poznać można, że powstał w XVII. wieku. Olbrzymich jego beczkowych sklepień krużganków i wieżyc nic nie szpeci jak w Mont, zaledwie tu i owdzie nastrój psuje krata świeża w ostrołukowem oknie, lub budka żołnierza stojącego na warcie.
Blanqui zapisany został w rejestrze więziennym pod datą 2 listopada 1850 i od tej pory, przez trzy miesiące odsiadywał karę w niewielkim pokoju pierwszego piętra. Z okna swej celi mógłby dostrzedz dach, czuby drzew, kawał drogi, kilka zagonów pola, trawnik, morze i strzęp nieba. Ale wszystkiego tego jeno mógł się domyślać, odgadywać, stojąc pośrodku pokoju. Podobnie bowiem jak w Mont-Saint-Michel, nie wolno mu było zbliżyć się do okna, wychylić głowy i rąk na powiew świeżego, czystego powietrza. Pewnego dnia żołnierz strzelił do wyglądającego więźnia, który widocznie nie dość prędko wykonał rozkaz cofnięcia się w głąb celi.

Pobyt w owej pańskiej rezydencyi zakończył się w lutym roku 1851. Przeprowadzono Blanquiego do więzienia centralnego. Idąc, widział zdala osady podmiejskie miasta nadbrzeżnego Koseriére, ogrody i drzewa i pierwszy to raz od kilku miesięcy odetchnął pełną piersią. W więzieniu głównem spotkał się z innymi więźniami. Było ich razem około sześciuset, a strażników i żołnierzy przeszło drugie tyle.

CIV.

Trzeba minąć mnóstwo podwórców, ogrodów, otoczonych małymi domkami, przejść krętych kurytarzy, by wreszcie dostać się do miejsca przechadzek, obszernej łąki, gdzie dyskutują o klęsce ostatniej rewolucyi więźniowie w godzinach wolnych od wpatrywania się w szare ściany cel. W ich życiu gorączkowem, pozbawionem wszelkiego przejawu siły w czynie, zjawienie się nowego towarzysza jest sprawą ważną. Zwyciężeni są wprawdzie, ale nikt ich nie pozbawił złudzeń, zachowali cały swój upór, wiarę, zacietrzewienie, pośród murów więzienia trwa dalej organizacya bojowa, jak czasu rewolucyi, są tu grupy, oddziały, frakcye, rozbrzmiewają tesame hasła, tesame żyją zawiści, są przywódcy, są podejrzani. O Blanquiego kłócono się zawsze najzacieklej. Miał i tu swych wiernych stronników, odpierających zarzuty, broniących go, gestykulujących. W godzinach codziennej przechadzki bezustannie bywał tematem rozpraw dokument Taschereau. Ostatecznie Barbés, posiadający znaczną liczbę stronników, królujący nad nimi, jak władca absolutny postanowił zgotować Blanquiemu przyjęcie. Za jego ukazaniem się, z kilkudziesięciu piersi zabrzmieć miał okrzyk: „Niech żyje Barbés! Precz z Blanquim!“ Ale ukazanie się jego wywarło niezmierne wrażenie. Poznano go zaraz. I na widok człowieka wychudłego, małego wzrostu, bladej twarzy, na której błyszczały płomienne, znamionujące niezłomną wolę oczy, cisza się uczyniła. Rzucił na wrogów i przyjaciół dziwny jakiś urok. Szeptano jeno: Blanqui... Blanqui... Nazwisko jego podawane z ust do ust zbudziło ukryte namiętności, wyzwoliło okrzyki tłumionego podziwu. Nie padły słowa obelżywe, powitanie uplanowane nie nastąpiło. Nienawiść zagasła na widok bladego człowieka o włosach posiwiałych w kazamatach Mont-Saint-Michel. Przesunął się jak cień, ściskając po drodze wiele dłoni, które się doń wyciągnęły, nie drgnąwszy nawet na widok zaciekłości wrogów, rąk wyzywająco skrzyżowanych na piersiach. Cicho — spokojnie, jak zawsze, poszedł zająć swą celę w więzieniu.

CV.

Skrzydło gmachu więziennego gdzie siedzi Blanqui zwrócone jest ku zachodowi. Budynek to niski długi, przytykający jedną stroną do łąki przechadzek, a z drugiej otoczony murem, tworzącym tu zaułek bez wyjścia. Po oknami budynku leży mały skrawek urodzajnej ziemi. Morze jest bardzo blisko, ledwo pięćdziesiąt metrów odległe, słychać je nawet, ale widzieć go stąd niepodobna. Całe terytoryum tego skrzydła obiega mur, pięcio metrowej wysokości, a kaźnie mają wprost na ten mur zwrócone drzwi i okna. Wtyle, poza kaźniami jest długi kurytarz, łączący cele i poszczególne części więzienia. Tym to kurytarzem chodzą strażnicy i ronty wojskowe.

Gdy się otworzy drzwi pomalowane na zielono widać celę. Jestto mały pokoik, zawierający łóżko żelazne, krzesło i stół. W ścianie są jeszcze drugie drzwi, wiodące do kaźni sąsiedniej. Republika tedy nie zastosowała do pokonanych przez siebie systemu odosobniania w więzieniu. Towarzyszem Blanquiego był Cazavan, student medycyny, chudy smagły południowiec, zawsze czynny i zdecydowany, który bezpośrednio po osadzeniu w więzieniu Belle-Ile, w Chateau-Fouquet usiłował uciec, ale został schwytany i odtąd zostawał pod ścisłym nadzorem.

CVI.

Blanqui zajmował celą czternastą, a Cazavan piętnastą. Obie kaźnie łączyły drzwi, tworząc w ten sposób z więzienia rodzaj pomieszkania. Zresztą nie trudno było o towarzystwo. O pewnej godzinie otwierały się wszystkie drzwi na korytarz, a więźniowie wychodzili swobodnie, składali sobie wzajem wizyty, wolno im było rozmawiać, jeść wspólnie, czytać i palić tytoń... W celi Barbésa, pod liczbą 29, codziennie, o godzinie dozwolonej odbywało się zgromadzenie. Tytoniu było dość, rozmowa ożywiona, koleżeństwo niewzruszone. Cela Barbésa była głównem centrem politycznego życia, tam obradowało zgromadzenie, żywiące złudzenie, iż przechowywa nietkniętą ewangielię rewolucyi.
Blanqui nie miał wstępu do tego przybytku. Ów cień padający od afery z dokumentem Taschereau, chociaż dla najzażartszych wrogów niczem więcej, jak cieniem nie był, wystarczył do obłożenia klątwą człowieka, którego się zresztą i tak zawsze bano, z powodu gryzącej krytyki, jaką do wszystkiego stosował, a bardziej jeszcze z powodu dumnego i tajemniczego zachowania się. Pochwycono tedy czemprędzej ów pretekst i oto klub został odrazu pozbawiony niezmiernie cennego człowieka, który był wprost koniecznym dla przeciwwagi pustej frazeologii, rozgłośnemu patosowi lekkomyślnego i próżnego Barbésa. Ale wynikało już z samego stan u rzeczy, że Blanqui musiał zawsze być odosobnionym w każdej partyi republikańskiej. Wraz z wykształceniem klasycznem przejął też związane z niem tradycye i przez większą część życia pozostał konspiratorem w guście Restauracyi, posługując się nawet formułami, które wówczas stanowiły hasła bojowe i były znakami rozpoznawczymi. Ale w istocie rzeczy Blanqui umysłem wyprzedzał o wiele taktyką własnego stronnictwa. Pierwszy z pośród współwyznawców, odgadł, że polityka musi być nauką, podobne mieć formy jak wszelkie innych nauki, i do nauki tej położyć fundamenty z pewników społecznych. Chociaż był człowiekiem czynu, jedyny może posiadał równocześnie zmysł krytyczny, pośród falangi działaczy, którzy nie domyślając się nawet konieczności ujęcia siły w systemat, zadowalniali się tem, że szli mężnie do szturmu, w pewne dni, gdy zapał republikański wezbrał w ich bohaterskich sercach, a naiwne mózgi osłoniła krwawa mgła upojenia wojowniczego.
W takiem środowisku, dużo czasu upłynąć musiało nim ktoś się spostrzegł, że Blanqui, poza przywodzeniem na barykadzie i wyłamywaniem bruku zdolny jest do czegoś więcej jeszcze. Nie wiedziano, że jest pilnym i bystrym badaczem walki sprzecznych interesów, nurtujących w społeczeństwie, znawcą ludzi, spoglądających na nich z pewnego rodzaju pogardą, a więc zimnym i niedowierzającym, wreszcie uczonym, praktykiem, który zna Francyę, jak znaćby ją powinien minister spraw wewnętrznych, a który zarazem, jak przystało na ministra spraw zagranicznych zna całą Europę. Toteż mimo wszystko, z bezprzykładną wiernością stało przy nim kilku ludzi, a ludzie ci wierzyli niezachwianie, że on jest właśnie owym utajonym, wielkim mężem stanu przyszłości, upragnionym, wyczekiwanym organizatorem wielkiej rewolucyi socyalnej. Ludzie ci zdolni byli stawić czoło wszystkiemu, a nie wszyscy byli nawet wtajemniczeni w jego plany. Wielu nie wiedząc nic zgoła, czuło cześć głęboką dla jego umysłu i ślepo ufało sile. Ale w roku 1851 nie wielu ich było w więzieniu Belle-Ile-en-Mer. Później dopiero, za cesarstwa miała się rozróść i wzmódz na sile partya blanquistoów, przeważną ilość członków zwerbowawszy pośród studentów medycyny dzielnicy łacińskiej. Teraz, czasu niewoli na wyspie, Blanqui żył cicho w tym dziwnym falansterze, wedle upodobania oddając się samotności, albo obcując z kilku znajomymi. Myśli jego są teraz pogodne, często bywa nawet wesoły, dowcipkuje, lub słucha konceptów, a z największem upodobaniem uprawia kawałek ziemi pod oknem swej kaźni. Sadzi tam truskawki, i chodzi po trawniku bez surduta w wielkim, słomianym kapeluszu na głowie, nieco pochylony bacznie śledzi wzrost roślin, czasem bierze się do ręcznej, wytężającej pracy, a czasem rozmawia półgłosem z Cazavanem.
Chociaż samo zjawienie się Blanquiego obróciło wniwecz wrogie, planowane manifestacye, wiedział on dobrze, że na tem się nie skończy, że czekają go cierpienia nowe. Toteż od samego początku chcąc poznać teren, po którym mu kroczyć przyjdzie, postanowił pójść naprzeciw złemu, z najlepszą wiarą przystąpić do rzeczy, wywołać dyskusyę jawną. W tym celu uprosił towarzysza niedoli, by przedłożył Barbésowi propozycyę następującą: Niech Barbés, w obliczu wszystkich więźniów wystąpi na rozmowę z nim. Nie wolno używać pomocy żadnych obrońców, adwokatów. Będzie to pojedynek między Barbésem a Blanquim wobec dwustupięćdziesięciu słuchaczy.
„Pilno mi — tak kończy — zerwać maskę z twarzy rzekomego Bayarda i ukazać go we właściwej postaci Tartufa, pilno mi przedstawić oczom wszystkich próżnego, zawistnego arystokratę, który przypadkiem zabłąkał się do obozowiska ludowego.“
Barbés zrazu przystał, ale potem zażądał różnych zmian w warunkach spotkania. I Blanqui nie odrzucił zmian, ale jako człowiek ostrożny postawił ultimatum, że warunki zostaną spisane i punktacye przez obu podpisane. Blanqui miał racyę. Wiedział, że w celu skaptowania sobie pomocników i obrońców Barbés rozdał więźniom bony, opiewające na dwa franki każdy, miał nawet jeden taki bon w ręku.
Punktacye, przedłożone Barbésowi brzmiały jak następuje:
„Dyskusya przeprowadzoną zostanie wyłącznie pomiędzy Barbésem i Blanquim, z wyłączeniem wszystkich innych. Każde wtrącenie się, każdą uwagę, jakiejkolwiek treści by była, skarci przewodniczący i uważanem to będzie, za obelgę rzuconą zgromadzonym. Blanqui i Barbés z góry potępiają tego rodzaju wybryki i piętnują je jako złe i niewłaściwe, bez względu na to, kto by się ich dopuścił. Każdy z dyskutujących będzie mówił dowolnie długo, ale raz przerwawszy, zmuszonym będzie czekać, aż przeciwnik skończy swą replikę. Wolno w ten sposób naprzemian przemawiać kilkakrotnie, a dyskutujący z góry godzą się nie przerywać sobie wzajem, bez względu na treść przemówienia. Nadzór nad dyskusyą spoczywa w rękach prezydyum złożonego z trzech osób. Prezydenta wybiera całe zgromadzenie, a potem jednego członka naznacza Blanqui, drugiego Barbés. Zadaniem prezydyum jest jedynie utrzymywać spokój wśród zgromadzonych. Nie wolno pod żadnym warunkiem, żadnemu z jego członków mieszać się do dyskusyi, ani przerywać któremukolwiek z mówców. Jednakże gdy już obaj przeciwnicy trzykrotnie wymienią zdania, prezydyum może zgromadzeniu przedłożyć do uchwały wniosek o zamknięcie dyskusyi.

Cytadela Belle-lle-en-Mer 14 grudnia 1851“.
Warunki nie były trudne, ale choć Barbés zgodził się słownie, podpisać jednak nie chciał.

„Wolałby był — mówi Blanqui kiermasz, gadaninę ogólną. Byłby wysłał naprzeciw mnie kilku swoich adwokatów, deklamatorów, ze swej kliki. Zmuszony byłbym ucierać się z nimi, a sam Barbés z uroczystą miną, jako widz nasycałby się widowiskiem. Ale ja chciałem pojedynku i tylko pojedynku“.
Nie udało się tedy Blanquiemu. Barbés zwołał wprawdzie zgromadzenie, ale mówiono na niem jeno o procedurze samej. Jeden z przyjaciół Blanquiego napomknął o warunkach, które Barbés w zasadzie przyjął. Barbés zaprzeczył. Fontaine i Peyra twierdzili, że przyjął, dawali słowo honoru. — Przyjąłem słownie — poprawił się Barbés, — ale nie podpisałem. Zły zresztą, że osoba jego i postępowanie poddane zostały dyskusyi zawołał wkońcu. — Niech kto idzie zawołać pana Blanquiego!
Na owo wyrażenie: „pana Blanquiego” powstał szmer niezadowolenia i ośmiu więźniów zredagowało deklaracyę, w której oświadczyli, że nie mają prawa sądzić Blanquiego. Na to podniosły się także inne głosy: „I my! I my! Precz z wydawaniem wyroków! To ohydne! To wstrętne!” Powstała wrzawa, wyzywać się wzajem poczęto, czynić sobie wymówki i wreszcie wszyscy rozeszli się zwaśnieni.
Blanqui od samego przybycia swego, to jest od listopada, miewał dla więźniów dwa razy w tygodniu odczyty z zakresu ekonomii politycznej. Właśnie nazajutrz przypadał odczyt. Zgromadziła się wielka liczba słuchaczy, przybyło też wielu robotników, a wszyscy protestowali przeciw prześladowaniu Blanquiego. Powtarzano ciągle: Burżuje chcą pognębić naszych! Zawadzają im widocznie! Nie dajmy się! Wśród więźniów są teraz dwie, wyraźne partye, oddzielili się już republikanie mieszczańscy od rewolucyjnego proletaryatu, któremu przywodzi Blanqui. I ci ostatni są liczniejsi. Blanqui stwierdza to w listach kilkakrotnie, dodając, że dzięki jeno tej przewadze liczebnej swojego stronnictwa, nie został gdzieś pokryjomu zabity.
Owa próba wywołania dyskusyi, jak widzimy, dała Blanquiemu spokój i bezpieczeństwo osobiste. Odtąd nie zwraca wcale uwagi na zachowanie się i czyny przeciwników. Uczynił to dopiero w swym „Manifeście do ludu“. Napisał go w odpowiedzi na prośbę Barthelemyego o toast na bankiet pamiątkowy „Société des Egaux “, który odbył się 24 lutego pod prezydencyą Ludwika Blanc. Blanqui skorzystał z nadarzającej się sposobności i wyjawił w manifeście co myśli o polityce i politykach roku 1848, opowiedział ich czyny, troski i pragnienia. Szło mu głównie o to, by się dowiedzieli Barbés i Ludwik Blanc, co o nich sądzi. Wiedział, że manifestu podczas uczty nikt czytał głośno nie będzie, zależało mu jeno na powiadomieniu spiskujących przeciw sobie. Zresztą w innej drodze manifest stał się dostępnym ogółowi. Blanqui posłał swemu szwagrowi brulion do przeczytania, a ten go opublikował. Zawrzało wśród ludzi, którzy znajdywali zupełnie słusznem, że oni napadają na Blanquiego, ale pojąć nie mogli, że napastowanemu przysługuje prawo gromić swych pogromców.
Poza tem jednem wystąpieniem, Blanqui nie spowiada się ze swych myśli, czasem jeno daje kilka oderwanych zdań w poufnych listach do przyjaciół. I tak w marcu 1851 roku opisuje z humorem zaciekłość agitatorską, politykomanię i plotkarstwo kwitnące w więzieniu. Opowiada, że Barbés, Albert i Spółka zorganizowali tutaj rząd tajny, jakby rzeczywiście stali u steru państwa, lub jutro mieli pochwycić władzą w swe ręce. Zapędzili się tak daleko, że rozdzielają między siebie posady, stanowiska, wyznaczają sobie rangi, dzieląc się jednocześnie pieniędzmi, winem i tytoniem. Barbés jest owym rogiem obfitości, z którego sypią się dobrodziejstwa, a otaczają go przyszli dostojnicy, których obowiązkiem na razie jest kaptować zwolenników. Napastują oni wprost każdego więźnia mówiąc mu: „Czyś oszalał, że stoisz po stronie Blanquiego? Ależ on nie dojdzie nigdy do niczego, nie ma najmniejszych widoków. Pomyśl jeno, jutro wybucha rewolucya, zwycięża... i czemże ty zostaniesz? Niczem! Barbés będzie wówczas u steru... no i całkiem słusznie pominie cię“.
Ujadanie na Blanquiego nie ustaje ani na chwilę. Wszyscy przeciwnicy codziennie nazywają go zdrajcą, utajonym dyktatorem, agentem policyi Cromvella, szpiegiem, pretendentem do tronu napoleońskiego. Blanqui w liście wspomnianym pogardliwie wyraża się o Barbésie, ale widne to raczej z tonu, niż ze słów. Opowiada, że robi zawsze i wszędzie jedno, to jest i tu sieje rozterkę, podobnie jak to czynił w Mont-Saint-Michel, ściga go swą nienawiścią i oszczerstwami, co zresztą stanowi od dziesięciu lat jego specyalność, wreszcie rzuca się nań z tyłu, jak w Bourges, zapewniwszy sobie wpierw sympatyę i protekcyę „Wysokiej Izby“ i „Jaśnie Wielmożnego pana prokuratora generalnego“.
Blanqui sam się nazywa „paryasem“ swego czasu, wspomina o ścigającej go opinii, iż jest szpiegiem, wreszcie kończy zapewnieniem, że z reputacyi, jaką ma u ludzi nie robi sobie i tyle, co z mniemania, jakieby o nim miało stado dzikich byków.
Ale nie wszystkie myśli poświęca owym próżnym dysputom. W innym liście z tego czasu, pisze do przyjaciela, któremu zmarł ktoś z blizkich: „Ja sam nie lubię, by mnie pocieszano. Wielki ból serca gaśnie powoli w walce życiowej, chaosie wydarzeń, w tym całym rozgwarze, który nas otacza, wirze, który nas porywa i ciągnie ze sobą. Zdziwi cię to, ale zauważysz, że łzy twe zwolna osychają, w miarę jak coraz więcej dni dzieli cię od nieszczęścia. W ten sposób ludzie i rzeczy zwolna staczają się w przepaść wieczystego zapomnienia i zatraty. Bądź zdrów“.
W tym liście, wspominając swego ojca, pisze:
„Był to człowiek idealny, łagodny, łatwy w pożyciu, pobłażliwy i nieporównany filozof. Po nim mam w spadku tę odrobinę cierpliwości i rezygnacyi, która chroni mnie i przy życiu utrzymuje. Zapewniam cię, że inaczej dawno bym już zmarł z rozpaczy“.

CVII.

Warunki życia w więzieniu były znośne, klimat wyspy łagodny, a już prawdziwą roskoszą więźniów była owa rozległa, usiana kwiatami łąka, roztaczająca się pośrodku wielkiego prostokąta budynków. Miała długości dwieście pięćdziesiąt metrów, a sto dwadzieścia pięć szerokości. Jakże łatwo było tam zbierać się dowolnie w grupy, albo też zażywać samotności, unikać spotkań, nie słyszeć słów przeciwnika, poszeptać z zaufanymi, albo urządzić zgromadzenie. Najbardziej hałaśliwem było stronnictwo Barbésa. Zazwyczaj zwolennicy jego, wprost z kaźni swego przywódcy udawali się na przechadzkę, gdy wybiła godzina odpowiednia i kończyli na świeżem powietrzu dysputę. Dalej, wolnym krokiem spacerowali tutaj obojętni, nie biorący udziału w polityce, ludzie tęskniący za rojnemi ulicami, mozołem dnia roboczego i ciszą wieczorów, kiedy to wracali do podmiejskich swych domostw po dniu czynnym i ruchliwym. Z pośród zwolenników Blanquiego, część jedną stanowili sprzymierzeńcy dawni, tutaj odnalezieni, reszta, byli to pozyskani świeżo uczniowie, ale ludzie pewni, bo miał już taki talent zdybywania partyzantów, że kto go raz uznał, wiernym zazwyczaj na zawsze zostawał. Często jednak Blanqui wyraźnie dawał poznać, że pragnie samotności, więc albo przesiadywał po całych godzinach u otwartego okna, zapatrzony w jasne, czyste niebo, albo kroczył po łące szybko, zdala od innych, często stając w zamyśleniu, i potem krył się wśród drzew ogrodu, położonego na stokach cytadeli. Czasem zażywał przejażdżek. Nie wielką przestrzeń, po jakiej mu się swobodnie poruszać dozwolono, przebywał wierzchem, ubrany jakkolwiek, na ośle, w wielkim, słomianym kapeluszu na głowie i wówczas, patrząc na zamyślonego wędrowca, niktby nie poznał w nim polityka, którego żywiołem jest dyskusya, agitacya i walka.

CVIII.

Zdarzały się dni burzliwe. Łąka czasem, w godzinach rozluźnienia się dyscypliny więziennej, zamieniała się w forum, gdzie wśród rozgwaru deliberowano nad kwestyami politycznemi i społecznemi pierwszorzędnej wagi. W namiętnych słowach wyrażały się tu wszystkie teorye, próby, zamysły, tętniące, kilka miesięcy wstecz, rozgłośnie po klubach. Dochodziły one do Belle-Ile stłumionem echem, ale umysły ludzi przyzwyczajonych do tego chwytały je niby tuby akustyczne zwiększając stokrotnie doniosłość, przetwarzając w strawą konieczną, połykając żarłocznie. Myśli wszystkich zwrócone były w tym czasie na Francyę, zmienioną w cesarstwo grudniowym zamachem stanu, który dla więźniów był ostatecznem zamknięciem całego, długiego okresu działalności. Uchem łowili ostatnie pogłosy zamierających rewolucyj europejskich i wydawało im się, że już teraz nic nie będzie prócz milczenia grobowego, że to co nastąpi we Francyi, Niemczech, Włoszech, całej Europie, będzie jeno echem przeszłości, że na nic nowego, nic jasnego niema nadziei. Zdawało się, iż wybiła ostatnia godzina, a garść więźniów to resztka armii wierzących, skazana na bezwład, niemoc, stos ognia rzucony na polarny ocean nicości po to, by wypalił do reszty i spopielał.
Mimo wszystko ci ludzie energiczni, robotnicy przedmieść, idący do niedawna w pierwszych szeregach, ciągle gotowi iść na zdobycie niepodobieństwa, nie upadli na duchu. Przeciwnie opanowała ich egzaltacya, wspomnienia przybrały olbrzymich czynów kształty, na usta ich wybiegały słowa zapału, deklamowali całe rapsody snów o szczęściu, budowali oparte na twardych, logicznych podwalinach systematów, rajskie grody dobra i piękna, piętrzyli w niebo koronkowe, drżące w powiewie wiatru konstrukcye tęsknot. Potrzeba wewnętrzna rytmu, jednolitości w ruchu, skryta na dnie każdej duszy, po burzliwych dyskusyach parła ich do wywnętrzenia bardziej harmonijnego i wówczas rozbrzmiewały śpiewy patryotyczne i rewolucyjne.
Gdy się dosyć nagadali o wszystkiem możliwem, wywnętrzyli z frazesów, częstokroć naprzód znanych, dosyć naprzerywali mowcom, to jest gdy użyli sobie na złudzeniu wolności, wstępywaniu na nieistniejące trybuny, gdy już się znużyli pozorami, wówczas budziło się w nich pożądanie silniejszego narkotyku. Śpiew chóralny dawał im poczucie, jakby biegli do szturmu, jakby tyrania już leżała zmiażdżona, śpiew łączył ich silnem braterstwem tonów, wcielał w rytm kosmicznej harmonii. Ileż pieśni uleciało z okola twardych murów, ileż „Marsylianek“, „Chant du dèpart“, „Chant des ouvriers“ niesionych wichrem słyszały fale morza, drzewa, kwiaty i niebo.
Zwyczajnych, wolnych mieszkańców Belle-Ile, zgoła nie przerażało, że więźniowie śpiewają i mówią o pożarach, piciu krwi i t. p. okropnościach. Przeciwnie, czasu przechadzki pełno było ludzi po pobliskich drogach, a nawet blankach murów cytadeli. Słuchano wykrzyków, namiętnych przekleństw, wołania o broń, oswojono się z całą tą nomenklaturą i polubiono religię rewolucyjną, tak podobną w swych objawach, litaniom i śpiewom kościelnym. Dla większości mieszkańców małej mieściny, odbywających wieczorny spacer po szczupłej przestrzeni, śpiewy i mowy więźniów przedstawiały się jako regularne widowiska i koncerty. Weszły w modę. Bo i prawda. Jakże miło posłuchać. Zdaje się człowiekowi, że bierze udział w produkcyach dobrze wyćwiczonej trupy, przybyłej ze stolicy, to i owo zostanie w głowie, a potem, po kolacyi, przed spaniem można sobie pogwarzyć o zasłyszanych sprawach ze znajomymi, przy szklance wina.

CIX.
Poza sprawami ważnemi, przymusowi członkowie falansteru więziennego oddawali się także rozrywkom i zabawom towarzyskim. W jednej z wielkich sal, zastępującej w czas słotny łąkę, urządzano przedstawienia teatralne. Naturalnie pomysł i wykonanie w pierwszej linii były zasługą Paryżan. Nie zapomnieli teatrzyków ludowych bulwaru du Crimè, nie wyzbyli się sympatyi dla słynnych swego czasu aktorów, a około godziny siódmej, gdy w stolicy publiczność się tłoczy do drzwi teatrów, gdy ponad stosami pomarańcz błyszczą latarnie o czerwonych reflektorach, podobne słońcom na scenie produkowanym, więźniowie czuli, że im brak czegoś. Żyłkę teatralną mieli nawet tu, w cytadeli, przeto prędko się wziąwszy do rzeczy, urządzili scenę, kulisy, podium, ławki, wystarali się o jakiś klawicymbał do orkiestry i rozpoczęli studyować role. Na pierwszym planie postawiono oczywiście sztuki, modne czasu przebywania więźniów w Paryżu. Ale trudno było dostać egzemplarze drukowane. O ile się to udało, przedstawienie szło doskonale. Gorzej znacznie wypaść musiało, gdy grano z pamięci, a aktorzy zniewoleni byli wypełniać własnym konceptem duże nieraz luki w tekście. Naturalnie było mnóstwo braków w inscenizacyi, światło lamp i świec nie wystarczało, w półmroku przesuwały się przed oczyma widzów niepewne sylwetki aktorów, a międzyakty ogłaszano okrzykiem: „Otwierać drzwi“! Z zamiłowaniem wykonywano wszystkie role, nawet najbłahsze i silono się na grę, jakby widzami nie byli współwięźniowie rozbawieni, niby dzieci i skłonni do najdalej idącego pobłażania, ale jak gdyby na drewnianych ławkach siedzieli wszyscy wykwintnisie i melomani stolicy. Długo utrzymało się wspomnienie pewnej sztuki, w której „amantka“, zapomniawszy udać się naprzód do golibrody, wstępuje na scenę z większemi jeszcze wąsami, jak jej romantyczny kochanek.

CX.

Podczas tych wspólnych zajęć i rozrywek zapominano naturalnie o zawiści i sporach. Zapominano o nich także w pewnych dniach, gdy przypadały ważne rocznice i uroczystości. Obchodzono tedy zgodnie „pełne chwały dni lipcowe“, dzień 24 lutego i opłakiwano razem wypadki czerwcowe. Wówczas odbywały się wspólne biesiady, uczty, podczas których, winem, przez kilka dni naprzód oszczędzanem, wznoszono toasty dla żywych i zmarłych, a w mowach wspominano o pomordowanych i czyniono przysięgi pomsty. Czasem ponad głowami ludzi zbitych, niby na barykadzie w jednę, zwartą masę ukazywał się czerwony sztandar, godło buntu. Skąd się wziął, nie wiadomo, ktoś go znalazł, przemycił, czy uszył ze skrawków... dość, że zjawiał się wzniesiony w górę przez kogoś energiczniejszego. Rozwijano go także w chwili pogrzebu któregoś ze zmarłych więźniów. W takich momentach występywała na jaw cała ohyda i groza przymusowego pobytu na samotnej wyspie i bezprawie wyroku. Jakto, więc ten biedak nie ujrzy już ani swoich blizkich, ani rodzinnego miasta? A iluż z pośród tych co jeszcze żyją czeka los podobny? I podobnie, jak wybuchają nieraz namiętności tłumów, eskortujących wóz żałobny, toczący się powoli na wzgórza Pèr-Lachaise, podobnie i tu, śmierć budziła instynkty wolności, zrywała się burza, zjawiał się sztandar czerwony, a z wszystkich piersi ulatywała namiętna, dzika nuta Marsylianki. Niby eskortując zmarłego, żywi przemaszerowali zazwyczaj kilka razy dokoła łąki, pełni poczucia własnej niemocy, ironii tego dreptania na miejscu bez możności wyjścia poza bramę, u której stały wzmocnione straże.
I zawsze przy takich okazyach wybuchały protesty przeciw złym pomieszkaniom, przeciw żywności. Były to rewolty dziecinne, bunty więzienne, które tłumiono natychmiast, puszczając na malkontentów wojsko, karząc celkami i odbierając zwyczajne pożywienie. Dyrektor, którego dopiero co in efigie powieszono, wlec kazał winowajców do ciemnych kazamat, piwnic zalanych wodą, skazywał on przywódców rozruchów na chleb i wodę, gromił w okrutny sposób więźniów, którzy wyrzucali jedzenie, podpalali słomę swych sienników, i innych oskarżonych o wzniecanie nieporządków i kłótni z dozorcami. Dozorcy także nie wszyscy mieli łagodne usposobienie. Pewnego dnia, jeden z więźniów został ciężko raniony motyką. W piwnicach Chateau-Fouquet rozgrywały się sceny zupełnie takie jak w kazamatach MontSaint-Miehel. Potem znów wracał spokój i trwał czasem dłużej, czasem krócej, ale zawsze czuć było w powietrzu burzę. I trudno nawet, by było inaczej w miejscu, gdzie żyło razem tylu pokrzywdzonych, pognębionych siłą pięści prawa.

Naprawdę smutne, były jednak jeno owe zawiści dzielące pokonanych, przepaść wieczyście ziejąca pomiędzy Barbésem i Blanquim, sekciarstwo, doprowadzające do tego, że towarzysze broni sztyletowali się oczami i wzajemnie pogardzali sobą. Hańbą nadto było, wyznać to musimy, że z niskiej zazdrości, ten i ów dopuszczał się denuncyacyi, zdrady, że wydawał nieraz autora jakiejś demonstracyi, przywódcę buntu, lub donosił o usiłowanych próbach ucieczki. Zresztą cóż dziwnego. W każdem zbiorowisku ludzkiem gnieżdżą się choroby moralne, zbrodnie i podłości, wszędzie obok bohaterstwa dostrzedz można łajdactwo.

CXI.

Blanqui czytał, robił wypiski z książek lub rozmawiał. Zawsze był z pozoru spokojny, ale myśl jego niestrudzona, bez ustanku przebiegała świat cały z końca w koniec. Ciągle prosił matkę, siostrę, przyjaciół, którzy dotąd wiernymi pozostali, o książki, dzienniki, miesięczniki, karty geograficzne, a lektura stanowiła całą jego pociechę. Pod tym względem był nienasycony i za pobytu na Belle-Ile pochłonął całą bibliotekę. W tym czasie osiągnął pięćdziesiąty rok życia i teraz dopiero opanował wszystkie swe zdolności, doszedł do równowagi umysłowej, zyskał szeroką podstawę dla myśli, zdobył jasny pogląd na całokształt zjawisk i własną istotę.
Zagłębiał się w kwestye polityczne, ekonomiczne, filozoficzne, szukał z mozołem drogi poprzez gęstą mgłę metafizyki, zajmował się naukami przyrodniczemi, robił wypiski z czytanych książek, sprawozdania z nich dla siebie samego, wreszcie odpowiadał na otrzymywane liczne listy. Odpowiedzi owe, pisane do osób nadsyłających mu swe prace, są to istne recenzye literackie, obszerne, ścisłe i staranne. Pisywał też artykuły do dzienników, fejletony i refleksye polityczne na temat wydarzeń, o których wieści dochodziły go listownie, lub przez „Monitora“. W liście pisanym w listopadzie, roku 1851 do obywatela Rougée, przepowiedział bliski zamach stanu. W roku 1853, omawiając grożącą wojnę krymską, i w r. 1855 pisząc o jej wybuchu, podejmuje i omawia temat napoleoński: „Czy Europa ma być republikańską, czy kozacką“.
Za pobytu na Belle-Ile pisze w r. 1852: „Stała anarchia jest przyszłością rodzaju ludzkiego“. W tymże czasie jasno i kategorycznie oświadcza się przeciw Mazziniemu. Wogóle tutaj notuje wiele, a w zapiskach znajdujemy pośród wielu innych, następujące zdania: O tłumie: Niech inni palą przed nim kadzidło, ja mu hołdu nie złożę. Nie mógłbym czcić krokodyla... O swojem osamotnieniu: Sam z prawdą swoją, choćby wszyscy byli przeciwni, choćby mieszkaniem było nędzne poddasze, o jakże słodką jest samotność taka... O działaczach z roku 1848: Chcieli wzniecić zapał w sferze interesu, ja w sferze sumienia... W reszcie czasu pobytu na Belle-Ile-en-Mer zajmował się Blanqui żywo astronomią, usiłował nawet dać nową hypotezę kosmogoniczną.
W ten sposób, wbrew opinii ogółu Blanqui rósł ciągle na duszy i szlachetniał w samotności. Nie mógł jednak tej opinii zmienić. W owym czasie „ma lat 51 jest szczupły i nieco pochylony“ — jak pisze o nim Hipolit Gastille. Jest spokojny, w pracy odnalazł pogodę filozoficzną, napełniło go przeświadczenie fatalizmu ironicznego, warunki wśród jakich żył uznał za niezbędne 1 predestynowane dla takiej, a nie innej ewolucyi swej osobowości. Z jego późniejszych czynów, oraz z relacyj osób, z którymi rozmawiał i obcował ciągle w Belle-Ile przekonywamy się, że właśnie tu, a nie gdzieindziej zarysował się definitywnie jego charakter, ustaliły poglądy i nabrały przejrzystości krystalicznej.
Pogoda umysłu nie miała nic wspólnego z rezygnacyą. Nawykły był z dawna przemyśleć każdą myśl do końca, wyzwolić wszystkie siły, więc i teraz nie zadawał sobie żadnego przymusu. Żył w więzieniu, jakby tam miał dokonać swego żywota, jednocześnie nie pozbywał się nadziei wydobycia się z niewoli, a nawet myśl ta zawsze obecna była w nim, zawsze ważna. Stawiał ją na równi z wewnętrznym nakazem nabywania coraz więcej wiedzy.
Wodząc wzrokiem po karcie Europy, gdzie rozgrywają się losy tylu plemion, gdzie takich cudacznych nieraz dokonywała zmian dyplomacya, wymazując narody i państwa, wpisując inne, obcinając i dokładając napowrót ziemi i morza, patrząc na to, Blanqui nie zapomniał jednak o owym, małym zakątku, gdzie go los rzucił. Wystarał się o kilka książek i broszur zawierających opis Bretanii. Były tam wzmianki o Belle-Ile, znalazła się też mapka, z której, chociaż pobieżnie powziąć było można wyobrażenie jak wygląda okolica najbliższa i jak się przedstawiają widoki ucieczki. Któż wie? Może łatwiej jak mniemają wszyscy jest wydostać się z tej, pozornie tak pilnie strzeżonej wysepki. Właśnie morze, najlepsze zamknięcie mogłoby się może zamienić w wyzwolenie. Wystarcza przecież zdać się jeno na fale i wyczekać, aż się ukaże okręt angielski lub hiszpański. Fale same wyniosą zbiegów na pełne morze, w dal ogromną, gdzie niema żołnierzy, kluczników, gdzie nie dobiegnie odgłos strzału armatniego, zwiastującego, że więzień uciekł. Tak, wszystko to prawda, ale jak wykonać?
Niedługo przekonał się Blanqui, że niema co nawet kusić się o ucieczkę od strony „Pałacu“. Pobieżnie jeno obejrzał miasto i wyspę w dniu przyjazdu, ale nie trzeba było długich badań, by spostrzec, że części północnej strzeżono najpilniej, że tam koncentrował się ruch wojsk, groźnie sterczała tu w górę cytadela, czarny, długi gmach więzienia głównego, jeżyły się forty, tutaj też pełno było zawsze ciekawskich, dozorców i urzędników więziennych.
Choćby zresztą przyjąć za prawdopodobne, że właśnie ten rozgardyasz sprzyjał ucieczce, to zaprzeczyć nie było można, że pas morza, dzielący wyspą od lądu, był wąski, że ciągle pełno tam było statków, a prócz tego regularnie krążyły tu rządowe parowce komunikacyjne, linii Belle-Ile-Auray, -Guiberon, -Houat! -Hoedik. Zresztą i tak trzebaby wydostać się z terytoryum francuskiego, opłynąć wyspę i znaleźć się na południowym jej brzegu czyż więc nie lepiej odrazu tam się zwrócić?
W pobliżu miejscowości Sauzon, na północno-wschodnim brzegu, sześć kilometrów od „pałacu“, ludność jest rzadsza, ale sytuacya geograficzna tasama. Podobne trudności są po stronie Locmarii, bo i tutaj pas wody dzielący od lądu jest zbyt wąski i nadto uczęszczany. Znacznie lepsze widoki daje brzeg południowy, a zwłaszcza cypel południowo-wschodni tam, gdzie znajduje się tzw. „morze dzikie“ (Mer Sauvage). Najsposobniejszym dla celów ucieczki jest Port Goulphar, cicha, pewna przystań, gdzie zawsze pełno małych, niepozornych łódek miejscowych rybaków i pilotów, których burza zaskoczyła w drodze powrotnej do domu po dziennej pracy. Cicho tam, woda głęboka, prądów żadnych, stamtąd więc wypadnie ruszyć.
Blanqui i Cazavan domyślali się tego wszystkiego raczej, niźli wiedzieli. Cóż znaczy w takim razie mapa i książka? Informacyi lepszych dostarczyła im dopiero pani Blanqui, która późną jesienią 1852 przybyła na Belle-Ile. Matka Blanquiego miała już wówczas 75 lat. Przywiozła ze sobą wnuka, chłopca piętnastoletniego i pierwszy to raz syn i ojciec mogli z sobą pomówić seryo.

CXII.

Pani Blanqui zeszła pieszo całą wyspę, począwszy od „pałacu* do Sauzon, Bangor, i Locmaria. Towarzyszył jej dawny znajomy, republikanin Emil Houchoua. Staruszka zamieszkała na czas jakiś we wsi Kervillaouen, położonej u stóp latarni morskiej w wąwozie Port Goulpharu. Wysoko wznoszące się skały sprawiają, iż wieś i wąwóz zawsze niemal pogrążone są w cieniu, a roślinność tego miejsca przesiąknięta jest wodą, bujna, w większej części złożona z mchów lepkich, oślizłych i alg czepiających się wszystkiego. Stąd mogła pani Blanqui bez przeszkody przyglądać się rzeczom i ludziom. Sam nawet domek, gdzie mieszkała, będący własnością marynarza-wieśniaka, mieścił szynk wioskowy, gdzie po całych dniach pełno było rybaków i przewoźników. Około piątej po południu tłumnie schodzili się tutaj na jabłecznik, albo wódkę. Byli to ludzie dziwni, z pozoru szorstcy i nieogładzeni, ale spojrzenie każdego niemal jasne było i szczere. Niewątpliwie znalazłby się pośród nich śmiałek, któryby się podjął dopomóc do ucieczki. Ryzyko nie było wielkie, a żadnej nie sprawiało trudności w skalistym Port Goulphar wsiąść w łódkę w nocy i dać się ponieść odpływającym falom. Wydobywszy się raz na pełne morze łatwiej już przeczekać, aż się nawinie jakiś okręt. Zresztą nie trzeba było nawet zbyt daleko szukać. W niewielkiej odległości od Belle-Ile przepływały co dnia statki różnych państw europejskich.

CXIII.

Na wiosnę, roku 1853, Blanqui i Cazavan powzięli stanowczą decyzyę. Już od dawna myśl ucieczki nie opuszczała ich, ale samo postanowienie wytwarzało się w nich powoli, niejako zbliżało się niepostrzeżenie. Z niezmierną ostrożnością gotowali się do wykonania zamysłów, czynili wymknięcie z niewoli możliwem, zwolna nabierali zaufania do prac podjętych, upewniali, że wszystko szczęśliwie pójść musi.
Blanqui, od samego niemal przybycia swego, dziwnie się zachowywał wobec kryminalnych przestępców. Odnalazłem sam starych dozorców i ci mi opowiadali, że Blanqui był dla tej kategoryi więźniów wprost niegrzeczny, robił minę, jakby ich nie widział wcale, nie słyszał co mówią. Gdy już w żaden sposób nie mógł uczynić inaczej, odpowiadał oschle i krótko, ale najczęściej obracał się plecami i pozostawiał pytania bez odpowiedzi. Tak postępował stale, aż nareszcie kryminalni nabrali przekonania, że nie warto się doń odzywać, że jestto człowiek brutalny, zarozumiały, mający wszystkich w pogardzie, wróg całego rodzaju ludzkiego. Jakby czekał tej chwili Blanqui. Przestał niemal całkiem rozmawiać. Nigdy nie odpowiadał na wołanie. Nie odwracał głowy, nie pozwalał sobie na najlżejsze poruszenie, gdy jeno posłyszał zbliżające się kroki, lub zgrzyt rygli i zasuw u drzwi swej kaźni. Nie przerywał zajęcia, więc albo pisał dalej, albo czytał, albo też pochylony nad mapą trwał w głębokiem zamyśleniu, czy tonął w marzeniach. Gdy leżał na łóżku nie drgnął nigdy nawet. Głowa dalej była sparta na ręku, książka otwarta, oczy jeno zamykał Blanqui, udając, że śpi. W pierwszych dniach strażnicy i klucznicy, wołali nań, trącali, nastawali na to, by się obrócił, lub odezwał. Ale nic to nie pomogło. Pewnego ranka naczelnik dozoru więziennego we własnej osobie zjawił się w celi, ale jego uniform jaskrawy, szamerowany gęsto srebrem, nie wywołał większego efektu, jak ciemno zielone, naszywane żółtymi galonami uniformy zwyczajnych kluczników. Napominania i grożenie ciemnicą na nic się nie zdały, więc nie pozostało nic innego, jak zgodzić się milcząco na ten kaprys więźnia. Postępowanie takie, ćwiczenia takie powtarzane z wytrwałością co dnia, w ciągu całych tygodni, a wreszcie miesięcy wywarły na reprezentantach władzy więziennej podobny skutek, jak opryskliwość na kryminalnych. Przestano na te dziwactwa zważać, Blanquiemu dano spokój. Klucznik otwierał drzwi, wołał: Blanqui!... naocznie przekonywał się, że zwierzyna jest w sidłach i szedł dalej, nie przestąpiwszy nawet progu kaźni. Tosamo działo się u Cazavana, który stał się dziwnie prędko mrukiem i odpychającym wszystkich swą opryskliwością maniakiem milczenia.

Zwolna, nieznacznie ustalił się ten zwyczaj u kluczników. Nie fatygowali się oglądaniem bliższem swych pupilów. Cazavan z zamiłowaniem obracał się teraz plecami do drzwi i pochylał nisko nad stołem, zarzuconym papierami, Blanqui, czy to leżąc, czy też pisząc miał zazwyczaj na głowie swój ogromny, słomiany kapelusz, którego używał podczas przechadzek. Kapeluch ten rzucał cień na całą twarz, przysłaniał oczy, a z pod jego kresy wyglądała ledwo krótka, rudawo siwa broda. Przesiadywali teraz długo wieczorami i dziwnie się zabawiali. Wysilali się mianowicie na to, by po całych godzinach trwać bez poruszenia w pozycyi wypchanej lalki, z karkiem sztywnym, opuszczonemi rękami, leżącej gdziekolwiek, jak ją rzucono. Klucznik, ujrzawszy to poraz pierwszy, może i zbliżył się, podejrzywając atak apoplektyczny, ale wnet powrócił do wygodnego zwyczaju wykrzykiwania od progu nazwisk. Kaźń poczęli więźniowie jakoś licho oświecać wieczorami, klucznik, licząc na światło wewnątrz celi, nie zawsze brał latarkę no i... nadszedł czas wykonania planu ucieczki.

CXIV.

Rozpoczął się dramat krótki, ale wstrząsający, błyskawicznie przesunęło się kilka scen, i zdało się, jakoby wola ludzka mocowała się z losem.
Piątego kwietnia przypadł właśnie nów. Noc obrano ze względu na ciemność. Obaj spiskowcy, zaraz popołudniu wzięli się do fabrykowania manekinów. Z poduszek, ubrań, kapeluszy i trzewików utworzyli coś, co mogło od biedy udawać ludzi, pochylonych nad stołami, obróconych plecami do drzwi, potem zapalili lampy i udali się na zwykłą, wieczorną przechadzkę, unosząc ze sobą dwie liny węzłów pełne, mające po kilka drewnianych szczebli i haki żelazne po obu końcach. Podczas przechadzki Blanqui i Cazavan najspokojniej rozmawiali z innymi, nie zdradzili niczem swych zamiarów. Tylko gdy inni wrócili, oni zostali, skorzystawszy ze sposobnej chwili, gdy powstał przy wejściu ścisk i uwaga dozorców skierowała się na drzwi główne. Uciekli do ogrodu i skryli się wśród wysokich tyk fasoli. Siedzieli tam dosyć długo, dobrze schowani mogli przeczekać cały ruch wieczorny, dotrwać aż w cytadeli pokładą się wszyscy na spoczynek i nareszcie zapanuje spokój. Wówczas będą mogli wyjść, względnie iść dalej omackiem, wśród gęstego, siekącego deszczu, który właśnie począł padać i wkrótce przemoczył ich obu nawskróś.
Tymczasem skończyła się pora przechadzki, więźniowie wracali to pojedyńczo, to parami, lub po kilku, jedni krokiem żwawym, inni leniwie, niechętnie, a dokoła nich uwijali się dozorcy, niby psy owczarskie, co ogarniają stado owiec wracające z pola do zagrody. Nareszcie znikli we drzwiach wszyscy, bramy zostały pozamykane i zapanowała wielka, smutna cisza, zwisająca, niby chmura ponad każdem domostwem zamkniętem, gniotąca tu zwłaszcza. Krążyć poczęły ronty, kroki roztętniły się po kurytarzach, otwarto drzwi kaźni: Blanqui! Cazavan! Jak zawsze żaden nie odpowiedział na zawołanie, ale są obaj... Blanqui w słomianym kapeluszu czyta, czy medytuje nad książką, Cazavan pisze, pochylony nad swoim stołem. Z trzaskiem zapadły drzwi jedne, drugie, zgrzytnęły rygle, ront poszedł dalej.

CXV.

Ukryci w ogrodzie badali wciąż jeszcze sytuacyę. Ale nie dostrzeżono widocznie ucieczki, nie słychać bieganiny, nie widać błyskających tu i owdzie latarek, cisza głęboka, deszcz pada, ciemno i powietrze gęste aż od mgły. Trzeba teraz uniknąć spotkania z rontem ostatnim, trzeba wyjść z pośród tyk fasoli. Pomiędzy łąką, a ogrodem warzywnym była niezbyt głęboka studnia. Za pomocą zabranych lin, czepiając się cembrowiny spuścili się obaj do tej studni, na szczęście około czterech metrów obwodu mającej i tam z nogami w wodzie, dygocząc ze zimna przesiedzieli przeszło półtorej godziny. Wyszli dopiero gdy ucichły krok i oddalającego się rontu ostatniego, zlani wodą, zmęczeni, z bolącemi rękami i nogami. Otoczyła ich noc i mgła. Szczękając zębami, śmiejąc się po cichu i klnąc zarazem, omackiem poczęli szukać drogi. Z trudem wydrapali się na pierwszą palisadę. Właśnie gdy byli na szczycie uderzył dzwon. Zwycięstwo! Był to znak, że kontrola kaźni skończona. Manekiny spisały się doskonale. Teraz szło jeno o to, by minąć ogrody, przeskoczyć dwa niskie murki, przekraść się około dwu posterunków reflektorowych, wreszcie, na mur forteczny otaczający zakład karny, najeżony tłuczonem szkłem zarzuciwszy okrycia, wydobyć się na wolność. Wszystko poszło gładko. Wnet znaleźli się poza więzieniem. Ale zagrodziły im drogę mury fortecy i szkarpy obwarowań. Nie wiedzieli, iż od wewnątrz prowadzą na szczyt wygodne schody, czy nie mogli w ciemności doszukać się ich, dość, że napróbowawszy się daremnie zarzucić na mur linki z hakami, poczęli wdzierać się na mury przy pomocy scyzoryków i kawałków drzewa, które, niby stopnie wbijali w szczeliny kamieni ciosowych. Namęczyli się nie mało, ale za to niebawem ze szczytu dojrzeli światło latarni morskiej w Bangor. Zejście na dół nie przedstawiało już wielkich trudności. Spuścili się po linach swoich, znaleźli na zewnątrz cytadeli, minęli rząd armat, przekroczyli jednę, potem drugą fosę i w końcu omijając miasteczko poszli ku morzu. Odetchnęli, roztaczało się wokół szczere pole, a morze nęciło obietnicą wolności.

CXVI.

Ciepły wiatr powiał, mgła znikła, ale deszcz padać nie przestawał. Zbliżali się zwolna ku portowi. Tam zaczynała się ich właściwa droga, wiodła z przystani prosto na południe, za obręb wód francuskich. Wyszedłszy z „pałacu“ musieli przebyć wyspę w całej jej szerokości, by się dostać do latarni morskiej. Minęli jednę jeszcze fabrykę sardynek, nowy rów i kilka domów, stojących na uboczu, których okna i drzwi zwrócone były w pole, a tyły wychodziły na drogę. Potem czekała ich jeszcze droga przez Cosquet, małą wioskę, mającą mniej więcej dziesięć domów i młyn stojący na nboczu. Przez godzinę przeszło Blanqui i Cazavan szli zupełną pustacią. Jak okiem sięgnąć, nie było widać nic, ni człowieka, ni domu, ni drzewa nawet. Dopiero po jakimś czasie ukazała się na widnokręgu aleja jodłowa. Drzewa sterczały wysoko pniami ogołoconymi z gałęzi. Wreszcie z poza wzgórza, na którem przeczuli raczej, jak dostrzegli grupę domów osady, wynurzyły się wieże kościelne, a latarnia poczęła rzucać błyski, ukazywać się i znikać. Wszystko to zjawiło się ich oczom dopiero później, ale przez długą chwilę nie widzieli nic, szli równią nagą, wymarłą, żwirowiskiem przymorskiem, zastygłem w jakiemś tajemnem milczeniu, gdzie ni krok nie zatętnił, ni głos się nie zerwał żaden w powietrze. Była cisza niezmierna, taka, iż zdawało się, że poprzez mgłę i deszcz słychać zegary bijące w domach o całe mile odległych i odgłos ten przejmował drżeniem, jak przeraźny krzyk ptaka nocnego.

CXVII.

Zbiegowie nie mieli odwagi iść drogą, zbliżali się tedy do latarni morskiej ścieżkami, wędrowali na przełaj pól, poprzez potoki, rowy, bagniska, krzaki kolące i nareszcie po trzygodzinnym uciążliwym marszu, nieznaną okolicą w ciemności, obłoceni, pokaleczeni o ciernie znaleźli się u stóp latarni. Zmęczeni byli bardzo, zadyszani, przemokli, wprost nasiąknięci wodą, ekryci potem i krwią.
Powiedziano im, że na morze wywiezie ich niejaki Jean-Louis, mieszkający w osadzie Radenec. Nie wiadomo jednak, gdzie szukać owego Radenec. Zbiegowie czas jakiś wałęsają się pośród domów, wreszcie zjawia się wieśniak w koszuli, którego zbudziło chodzenie pod jego domem. Blanqui wypytuje:
— Jak nazywa się ta miejscowość?
— Vague.
— A daleko stąd do Radenec?
— Dziesięć minut drogi.
— Znasz pan rybaka zwącego się Jean Louis?
— Znam.
— Czy nie zechciałbyś pan nas do niego zaprowadzić. Ofiarujemy 5 franków za fatygę. Nagle zjawia się inny człowiek i zadaje zbiegom szereg natrętnych pytań. Deszcz tymczasem wzmaga się w ulewę.
Odpowiadają jak umieją: Muszą, dla spraw nader ważnych, dziś jeszcze opuścić wyspę. W reszcie pytający zgadza się wskazać drogę i prowadzi ich do mieszkania wiadomego przewoźnika w Radenec, które leży powyżej Port-Glaulphar, za wioską Quérel.
Stanęli na miejscu około godziny drugiej rano. Oczom ich ukazał się dom niski, świeżo postawiony, mający ponad drzwiami wyrytą datę: 1848. Tuż obok była stajnia połączona ze spichlerzem. Pukają. I naraz ukazuje się Jean Louis.
— Zaszła omyłka, — mówi — jestem wieśniakiem nie zajmuję się ani rybołostwem, ani przewoźnictwem.
Ale z za jego pleców wychyla się człowiek inny, a miły, młody głos mówi:
— Ja za to jestem marynarzem i przewiozę panów najchętniej, jeźli będzie to jeno możliwem.
Blanqui i Cazavan ujrzeli przed sobą młodego, dwudziestoletniego chłopca, o dobrych, uczciwych oczach i mądrej fizyognomii. Tak się przynajmniej wydało Blanquiemu.
We trzech tedy rozpoczynają naradą. Trzeba nareszcie wyznać całą prawdą. Czynią to i ofiarują za przewiezienie 500 franków. Młody marynarz oświadczył na to, że odgadł zaraz jak sprawy stoją, uściskał z najwyższym entuzyazmem obu i przysięgał po wielokroć, że najwyższą roskosz sprawi mu, gdy im dopomoże do odzyskania wolności. Ale tej nocy niema mowy o wyjeździe. W istocie, gdy zbliżyli się do brzegu, ujrzeli spienione bałwany tłukące z zaciekłością w skały. Trzeba było zrezygnować i przeczekać do jutra. Młody człowiek powiedział też, że nie będzie mógł sam ich powieźć, bo jest w służbie i o świcie musi opuścić Belle-Ille. Ale obiecał przysłać swego przyjaciela, równie jak on sam pewnego i gorliwego do przysługi.
Blanqui i Cazavan nie posiadają się z radości. Tuż obok słychać szum fal morskich, tych fal, które ich poniosą za chwilą. Czują się już wolnymi. Zapomnieli o trudach i zimnie, rozradowani serdecznem przyjęciem, piękną, poważną twarzą młodego chłopca, jego zapałem. Są pewni, że nie mogli wybrać lepszego przewodnika. W małej, niskiej salce, do której ich wprowadzono wyliczają zaliczką pieniężną, na poczet sumy przeznaczonej wybawcy, płacą 35 franków człowiekowi, który ich tu przyprowadził z Vague, a 40 franków dają staremu Jean-Louis. Obliczają, że po całej wypłacie zostanie im jeszcze dość złota i klejnotów, na podróż statkiem, który ich przyjmie na pokład, oraz na życie przez czas jakiś w obcym kraju, dokąd ich los zagna. Ale trzeba czekać odpływu. Młody człowiek odszedł, by wszystko przysposobić, zbiegów przedtem ukrywszy w spichrzu nad stajnią, gdzie wchodzić musieli po drabinie. Stary Jean-Louis podjął się przynieść im czegoś do zjedzenia, wziął jeszcze 5 franków i wyszedł. Znalazłszy się za drzwiami zabarykadował więźniów wielkim kojcem, stosem desek, okłotami słomy i czem jeno mógł. Blanqui i Cazavan nie podejrzywając nic złego wyglądali dymnikiem.

CXVIII.

Świt zastał ich tam jeszcze, ujrzeli pierwsze promienie słońca. Cóż za cudny dzień, jaki ranek! Morze przyszło i cofnęło się, już teraz ledwo słychać poszum jego fal. Wokoło cisza. Nie słychać kroków, nikt się nie zbliża do domu, nie widać nikogo jak oko sięgnąć może.
Promienie słońca złocą wszystko wokoło. Co począć? Czekać, czy wyjść, skierować się do portu, poszukać łódki? Ale którędy iść i gdzie ją można znaleźć, w jakiej rozpadlinie skalnej? Godzina szósta. Z dzwonnicy kościelnej w Bangor rozbrzmiewa dzwonek na Anioł Pański... Nagle jakiś szelest w dali, słychać kroki. Ale nie jest to ostrożny, i chwiejny zarazem krok marynarza. Wnet słychać, że idzie więcej ludzi, cała gromada, maszeruje jakby oddział wojska miarowo. I nagle, w dali ukazują się zielone mundury strażników, srebrne galony Laculla, naczelnika dozoru więziennego, idzie cała brygada żandarmeryi „pałacu“. Idą prosto do stajni, otaczają dom, wstępują na drabinę. Słychać, jak Laculle z dołu wydaje rozkaz żołnierzom, by rzucili na dół wszystko co tam znajdą w śpichrzu.
Przepadło. Zbiegów, leżących jeszcze na słomie chwytają silne ręce. Rozlegają się dobroduszne śmiechy. Potem dozorcy obydwu popychają do drzwi i zrzucają na dół z wysokości 8 do 10 stóp, nie dając dotknąć drabiny, na dole zmuszają uderzeniem kolby do powstania, szarpią, wloką po błocie. Teraz, ci ludzie silni, cierpliwi, są celem naigrawań, a to dlatego, że nie zdołali dzieła swego doprowadzić do końca. Drwiny czekają tego, kto wyzwolił się jeno w połowie.
Podłość ludzka miała tu różnorakie pole do popisu. Donosiciele, którzy zgłosili się w zarządzie więziennym z doniesieniem o ucieczce, podnieśli kwotę 100 franków nagrody, po 50 franków za zbiega. Równocześnie wewnątrz więzienia nastąpiła denuncyacya. Różne drobne fakty zaostrzyły uwagę dozorców. Coś podejrzywano. Naczelnik dozoru zarządził tedy nadzwyczajną kontrolę. Nie brakło jednakże nikogo. Blanquiego i Cazavana zastano siedzących i pracujących późno w noc przy świetle lamp. Ale niestety jeden z współwięźniów lepsze miał od dozorców oczy. Był to starzec siwobrody, powstaniec z roku 1830. Przyszła nań jakaś zła chwila, pozazdrościł może zbiegom. Wzruszył ramionami i rzekł: „Ależ to są lalki... nie widzicie, że to są lalki?
Teraz skończone wszystko. Więźniów trzymają silne ręce i nie puszczą tak prędko! Bez wzęględu na deszcz, który znowu zaczął padać rozebrano obu do naga przed domem wieśniaka nazwiskiem Jean, Marie Portugal, szukano za bronią i pieniądzmi. Broni nie mieli. Ale mieli złote monety i trochę klejnotów. Cazavan opasany był skórzanym trzosem, Blanqui miał zaszyte pieniądze w koszuli flanelowej i także dokładną mapę Belle-Ile w kieszeni. Na widok złota rozległy się wykrzyki. Ktoś powiedział: „A to się dopiero obłowili w roku 1848“. Inni potakiwali. Dokoła pojmanych tłoczyli się z głuchym pomrukiem ciemni, zawistni chłopi, cuchnący gnojem. Wreszcie ubrano obu, a proceder ten śledzili znów ciekawscy. Jakaś jeno kobieta w tłumie płakała.
Wszystko przepadło. W przyszłości nikt nie zostanie już dopuszczony do więźniów, a Blanqui i Cazavan zostaną rozdzieleni. Lalki nie wprowadzą już w błąd nikogo. Naprzód, marsz! Więźniów czeka celka ciemna i szykany wszelkiego rodzaju. Blanqui i Cazavan z dumą i wzgardą wielką znosili szyderstwa, kopnięcia, uderzenia kolbą. Ale teraz iść nie chcą. Blanquim wstrząsają dreszcze, dostał febry. Przez całą godzinę nie można było zmusić żadnego z nich, by wracał do więzienia. Zdecydowano się posłać po karetkę więzienną i do niej wrzucono pojmanych, związanych tak silnie, że krew występowała z pod sznurów. Jadą, a za nimi biegną spojrzenia chłopów, którzy z nad zagonu podnoszą głowy i gapią się bezmyślnie, czasem zabrzmi okrzyk radosny, jakby ktoś, w głębi swej nieświadomości cieszył się mocno tem co się stało. Na połowie drogi spotkał konwój oddział piechoty wysłany w sukurs. Blanqui sam opisał ową drogę powrotną. Oto jego słowa:
Był piękny ranek, cichy, ciepły, wilgotny. Deszcz ustał, morze szumiało jeszcze, ale czuło się, że fale układają się już do spokoju, a lekki południowo wschodni powiew obracał skrzydła wiatraków. Niebo było srebrzysto szare, ale chmury wznosiły się wysoko, a pośród nich ukryte świegotały raźno skowronki. Rozprysły się tęczowe bańki, pogasły miraże cudne, baśń czarodziejska przeżyta tej nocy skończona. Przed nami równy, prosty, szeroki gościniec wiodący do więzienia, tu i ówdzie jeno urozmaicony barwnymi domkami i zielenią sadów.“
Taką to drogą jedzie Blanqui i mimo febry ma czas zauważyć, że: „Drogą tą idzie dorodna, wiejska dziewczyna o wspaniałej cerze. Ubrana jest odświętnie. Wraca z targu. Patrzy na pojmanych, a w bezmyślnych jej, pięknych oczach jaw i się uśmiech szczerego zadowolenia“.
Chłopi wrócili do swego nawozu, a przewodnik pewnie odpoczywał w domu i liczył zarobione tej nocy pieniądze.

CXIX.

Człowiek, któremu zaufali, zdradził i wydał w ręce siepaczy zbiegów pełnych wiary, nadziei, radości. Poszedł do zarządcy więzień, podjął kwotę wyznaczoną donosicielowi, i dołączył ją do sumy, którą dostał od zdradzonych. Źle patrzył Blanqui w twarz tego chłopca, może radość zamgliła mu wzrok, a może dusza czarna przewodnika skryła się i dostrzedz jej nie można było w spojrzeniu. Nie dawniej jak przed kilku laty, równie podłej zdrady dopuszczono się na księżnej de Berry, donosiciel mógł znać ten fakt i wziąć sobie za wzór swego poprzednika, którego imię stawiła pod pręgierz pogardy historya. Wiem kto to. Nazwisko jego mam zapisane wśród notatek, mógłbym je wymienić, kilka liter wysłanych do drukarni i podane by zostało na wieczną pogardę. Ale ostrze miecza pomsty ugodziłoby dziś już, w niewinnych. Zdrajca umarł, zostawiwszy potomstwo, dzieci i wnuki. Wiedzą one o hańbie przywiązanej do nazwiska i odcierpiały ją nieraz. Gdy któreś z nich się zbliżało, milkły rozmowy, wzrok się od nich ludzki odwracał, gdy wyciągali do kogoś ręce, byli jako żebracy odtrącani od progu. I pocóż karać jeszcze surowiej niewinnych? Blanqui miał największe prawo postawić donosiciela pod pręgierz opinii, a nie uczynił tego. Milczał pełen pogardy i nie uważał za stosowne, by o marnym człowieku świat się miał dowiedzieć, dlatego, iż popełnił łajdactwo. Wydał nań wyrok niepamięci, uszanujmy go przeto i pomińmy zbrodniarza, jakby nigdy nie istniał. Niech spoczywa nieznany, obrócony w nicość, niby jedna kupka popiołu więcej wśród popieliska przeszłości.

CXX.

Musiano go jednak, póki żył, nienawidzić i unikać. Przekonałem się o tem w toku zbierania materyałów i notat do niniejszej książki, zmuszony przyjrzyć się wszystkiemu z bliska, ziemi i niebu, pozapisywać nazwiska ludzi, posłyszyć co mówią o interesujących mnie wypadkach. I oto dowiedziałem się, choć zrazu nie chciano przyznać się i zbywano mnie niczem... że zdrada ta oburzyła wszystkich do żywego i uczucia tego nie skrywano wobec zbrodniarza. Wspomnienie nieudałej ucieczki Blanquiego w roku 1853 nie zatarło się jeszcze dotąd na Belle-Ile. Ludzie, z którymi rozmawiałem, czynią dotąd aluzye do tego wydarzenia, choć więcej jak półwieku minęło. Mówią tajemniczo, a zapytani wprost nie chcą odpowiadać, wahają się, badają oczyma natręta, który im pytanie zadaje. Dopiero po jakimś czasie, „po znajomości“ zrazu szeptem, potem głośno rozpowiadają szeroko i długo jaką drogą posuwali się uciekający z „pałacu“ aż do Petit-Cosquet, i dalej, do Querel, opisują spichrz i stajnię w Radenec gdzie spali i gdzie rano zostali przychwyceni Blanqui i Cazavan. O przewoźniku, który obiecał zbiegom, że ich wywiezie z Port-Goulphar na pełne morze, mówią wszyscy z nietajonem obrzydzeniem.
A dom, zbudowany za pieniądze judaszowe i resztki mienia więźniów uciekających z katorgi, stoi dotąd. Stoi przy samej drodze, piękny jest, okazały. Ale... „straszy w nim“. Tak mówią. Podobno „straszy“ tam Blanqui. Dwa razy już w dziwny sposób zapalił się ten dom, a nikt nie wykrył podpalacza. Raz spalił się cały dach. Poważni rybacy, przewoźnicy i kobiety Belle-Ile niechętnie wspominają „dom Blanquiego“ stojący na rozstaja dwu dróg, niedaleko morza. Nie budują się jeno blisko i temu tak i samotny zawsze i cichy dom zdrajcy.

CXXI.

Gdy się wieść o ucieczce Blanqui ego rozeszła po więzieniu, przyjaciele Barbésa natychmiast skorzystali ze sposobności, by dowodzić, że jestto finta policyi, bo wogóle osadzono go w cytadeli jeno dla pozoru. Gdy zbiegowie wrócili, tamci oczywiście musieli swe łajdactwo odszczekać. Za karę dostali się obaj na 29 dni do ciemnej celi. Na lewo od bramy głównej znajdywało się wejście do ohydnych piwnic. Schodziło się do nich rynsztokiem, którym płynęła też woda i pomyje. W ogromnych, zielonych drzwiach, tkwił olbrzymi klucz. Otwarłszy zardzewiały zamek bramy wchodziło się w ciemny kurytarz gdzie widniały otwory numerowanych cel, okropnych „zapominek“ pobudowanych z grubego szutru i przesiąkłych wodą kamieni.
Były to typowe kazamaty, czarne, straszne, gdzie za całe umeblowanie mieli więźniowie tapczan z wiązką słomy, zrobiony z dwu desek, jednej poziomej i drugiej skośnej, pod głowę. Trzecia deska w murze utkwiona służyła za półkę dla ochrony chleba przed szczurami. Okropny jest tu pobyt pod ziemią, bez światła niemal. Niepodobna pracować, czytać, wąski jeno snop promieni pada na przeciwległą ścianą z okienka okratowanego, na które z zewnątrz patrząc trzebaby się schylić do samej ziemi. Ale i ta odrobina światła wsiąka zaraz w ciemność, niknie, jak kropla jasna w czarnym oceanie. Wspiąwszy się na palce, przez okienko owe dostrzedz można kawałek nieba, koniec zielony gałęzi z ruszającymi się liśćmi. Ale to nie trwa długo, wnet człowiek zmęczony opada na tapczan, pogrąża się w mroku piwnicznym znękany i beznadziejny. Ów pałac książęcy ma zakątki gorsze od chlewów, ukryte za kląbami wiązów, przysłonięte przecudną siatką rzeźby i bluszczu. Toteż niedługo cieszy się równowagą umysłu więzień, zamknięty w takim grobowcu, skazany na zupełną bezczynność. Ledwo kilka chwil w ciągu dnia może oddychać lepszem powietrzem, po przechadzce wraca do wilgotnej, cuchnącej nory. Wielkiej trzeba siły i odporności, by wbrew smutkowi i ciemni, niedostatkowi i rospaczy stawić czoło wszystkim chorobom, czającym się w lodowatych mrokach, by uchronić się od melancholii lub szaleństwa.
Ale wiemy, że Blanqui był odporny. Opis swej nieudałej ucieczki zamyka zdaniem, które uważać można za formułę jego życia: „Cierpliwość zawsze i ciągle, rospacz i rezygnacya... nigdy!“
Już zresztą zapoznał się dawniej z podziemiami w pałacu. Ukarano w ten sposób jego i innych po nieudałej próbie ucieczki 24 więźniów, dwa lata temu. Usiłowali oni zbiedz przez podkopy i piwnice cytadeli, ale ich zdradzono. Uczynił to jeden ze spiskowców, który odznaczał się niezwykłym zapałem gdy szło o układanie planu ucieczki, a potem złagodniawszy bardzo udał się wprost do zarządu więzienia i złożył zeznanie. Blanqui odsiadywał też karę w celi gmachu głównego. Było tam znośniej, nie tak ciemno, ale strasznie dawały się we znaki zamknionemu nagie, białe mury, czarne, kute drzwi i duszno było niezmiernie, gdyż cała kaźń miała dwa i pół metra szerokości i trzy długości. Wyszedł stamtąd osłabiony, blady na twarzy, z przeźroczystemi rękami, ale wogóle zdrowy, z umysłem jasnym, niezmąconą myślą. Umiał doskonale przystosować się do życia więziennego, w porę zdecydować się na to co nieuniknione, obejść tem, co mieć można, a strzedz zarazem rzeczy najważniejszej, życia duszy, życia wnętrznego. Wyszedł przeto po dość długim pobycie z podziemi „pałacu“ nietknięty duchowo, silny i panujący nad sobą, wyniósł stamtąd jeno katar opłucnej, ale wyleczył się niebawem.
Wola jego wielka i przezorność niezwykła skierowywały go często do zajęć dziwnych, które dalej stojący osądzili dziecinnemi i fantastycznemi. Przyczyniło się to do opinii maniaka, jaka przylgnęła do Blanquiego. A jednak drobiazgowość odnośnie do pożywienia, czystości itp... były to jeno metody obronne, były to sposoby ustrzeżenia umysłu, przez troskę o ciało. Blanqui bardzo rzadko jadał mięso, prawie nigdy nie pił wina, żywił się przeważnie rzeczami suchemi, które dawano więźniom, oraz rybami gotowanemi, jarzynami, a zwłaszcza fasolą i soczewicą. Dozorcy wyjść nie mogli z podziwu, na widok jak Blanqui uporczywie unika wszelkich sosów, jak wyciąga kawałki pożywienia z różnych zapraw, oczyszcza z wszystkich czarniawych zup i polewek, w których je podawano. Wybierał starannie kawałki twarde, oddzielał je od płynów, krajał i suszył przed włożeniem do ust. Fasolę naprzykład, mył i obierał ziarno po ziarnie. Soczewica była jego ulubiouą potrawą, bo w niej to, jak sądził, znajduje się najwięcej soli fosforowych, tak potrzebnych dla funkcyj mózgu. Niemal łakomym był też na mleko i owoce. Mleka miał tu ilość dostateczną, choć pewnie jakość nie musiała być nadzwyczajna, owoców, trudno było zazwyczaj dostać, zjawiały się rzadko i skutkiem specyalnego zbiegu okoliczności. W Belle-Ile dojrzewają wprawdzie owoce w osłonionych od wiatru murami ogrodach, ale są one dostępne jeno wybrańcom losu, lub znajomym właścicieli. Blanqui poprzestawać musiał tedy na tem, co mu od czasu do czasu przysłała matka, i siostry, otaczające go wciąż czułą opieką.
W końcu ustaliła się opinia co do Blanquiego. Powiedziano, że jestto osobistość dziwna, maniak, niepojęta istota, pełna podejrzliwości, ironii i nienawiści. I było w tem nieco prawdy. Nie mógł innych żywić uczuć do otoczenia, w którem przeczuwał samych wrogów, domyślał się nienawiści i podstępu, musiał unikać zastawionych sideł, a nawet strzedz się, by go nie otruto.

CXXII.

Oto co pisze Blanqui dnia 6 października 1853 r.:
„Dzisiaj już nie żyję pośród więźniów politycznych, buntowników osadzonych w cytadeli, otacza mnie gromada ludzi zgnębionych słabych wypatrujących oczy w stronę Paryża, skąd nadpłynąć ma łaska cesarska. Nieprzejednanych mało, bardzo mało!“
Ale mówiąc o nastroju mas i sytuacyi jaką cesarstwo wytworzyło we Francyi, wyraża nadzieję, że naród się zbudzi i powstanie.
W tym to właśnie czasie, około listopada 1853, miało miejsce jeszcze jedno zajście Blanquiego z Barbósem. Przy okazyi zakładania składkowej biblioteki więziennej Barbés oświadczył, że podpisze się na liście i da książki, pod warunkiem jednakże, że nie będzie tam figurowało nazwisko Blanquiego. Tego ostatniego poprostu rozśmieszyła ta dziecinna metoda okazywania bezsilnej złości, ale w jednym z listów z owego czasu, dnia 26 listopada tak wyraża się o szarlataneryi swoich przeciwników: „Radbym, by byli jeno głupi, ale nie, biorą ponadto dwulicowość za talent dyplomatyczny, a nikczemną obłudę za geniusz. Trudno się z nimi przeto zgodzić, ot poprostu pogardzam trochę tymi wszystkimi ludźmi, którzy mnie kąsają. Zwłaszcza przywódca ich, to awanturnik, krzykacz, a zarazem człek do niczego niezdatny i bezsilny“.
Większość listów adresowana do obywatela Rougée, współwięźnia, który po uwolnieniu z Belle-Ile osiadł w Londynie.
Z innego listu, pisanego w lutym 1854 dowiadujemy się, jakiemi uczuciami natchnęła go śmierć brata Adolfa. „Niezmiernie przygnębiła mnie śmierć Adolfa — pisze. — Gdy ci umiera brat zdaje ci się, że część twego ja żyć przestała, że wyrwano płat żywego mięsa z ciebie samego. Cierpi równocześnie ciało i dusza. Rozdarcie owo odczułem tem boleśniej, że na grobie Adolfa nie potrzebuję składać w ofierze zmarłemu, żadnej wrogiej myśli, ni uczucia. W sporach naszych i dysputach, nawet w swarach, nigdy o co innego nie szło, jak jeno o sprzeczne poglądy polityczne. Nigdy nie było ani cienia niechęci osobistej. Ale szkoda mi i tego. Cóż robić. Tolerancya nie należy do zalet partyi, której członkiem, był nieboszczyk. Umiera przedwcześnie. Przez całe życie był silny, konsekwentny i wolny od słabostek. Nie chorował nigdy, nie pojmuję więc na co zmarł. Nie piszesz mi ani słowa o tem, a podobno choroba jego była długa i pełna cierpień. Doprawdy chciałbym coś bliższego wiedzieć, choć to smutne. Byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś dowiedział się i doniósł mi...

CXXIII.

W jesieni, roku 1854, Barbés został uwolniony i gdy go jeno zabrano z Belle-Ile nastąpiła zaraz ogromna ulga w stosunkach więziennych. Wszyscy uradowali się w głębi duszy, zarówno wrogowie, jak i zwolennicy. Przyczyna tego uwolnienia była dość dziwna. Był to czas, kiedy skutkiem zawikłań na Wschodzie, wybuchnąć miała wojna krymska. Barbés napisał do pani George Sand list, którego ustęp dokładnie maluje ówczesne jego poglądy:
„Pyta mi się pani — pisze — czy ciekawi mnie kwestya wschodnia i wojna z Turcyą? Ależ rozumie się, niezmiernie! Wyznam pani, że gorąco pożądam, by Rosya została pobita przez naszych małych żołnierzyków. Doprawdy, pewny jestem, że się spiszą dzielnie i radbym ich już widzieć w szeregach“.
List ten pokazano Napoleonowi III i po jego przeczytaniu cesarz podpisał ułaskawienie Barbésa nie obostrzone żadnymi warunkami. Dokument ten nadszedł na Belle-Ile 5 października 1854, Barbés odrzucił łaskę cesarską, a w dwa dni potem wygnano go za mury cytadeli. Pojechał tedy do Paryża i zaraz 11 października ogłosił w gazecie „Moniteur officiel“ list, w którym oświadcza, że odrzuca łaskę cesarską i protestuje przeciwko traktowaniu, jakiego doznał. W zakończeniu mówi, że pozostanie dwa dni w Paryżu, by dać czas policyi dla osadzenia go w więzieniu. „Po upływie tego czasu, — pisze — w piątek wieczór sam udam się na wygnanie“. Podał nawet, że mieszka w hotelu Księcia Alberta, przy rue Sain Honorè. Czekał rzeczywiście, jak zapowiedział, a gdy nie zjawiała się policya, dnia oznaczonego wyjechał do Brukseli, stamtąd do Hiszpanii, Portugalii, potem zawrócił do Holandyi i osiadł w Hadze. Do Francyi nie wrócił już wcale.
Dziwny to zbieg okoliczności, ale nikomu chyba ani przez sen nie przyjdzie na myśl podejrzywać Barbésa. I Blanqui, jak zawsze nietykący ludzi samych, całą moc swej wymowy i oryentacyi kierujący na ideje i fakty polityczne, nie wspomina o tem ani słowa. Ale mimowoli, wobec zarzutów, jakimi go zasypano, gdy ze swej strony, w roku 1844 odrzucił podobne ułaskawienie przyznane mu ze względu na zdrowie, przychodzi na myśl pytanie: Co byłby powiedział Barbés i jego zwolennicy, gdyby podobna łaska cesarska nieproszona była spadła na Blanqniego?

CXXIV.

Po wyjściu z kazamat „pałacu“, Blanqui zajął napowrót swą kaźń, i wrócił do zwykłego życia więziennego, ale strzeżono go teraz pilnie, poodbierano różne ulgi, pozamykano drzwi łączące go z innemi celami, a na spacerach śledzono go ustawicznie. Nie było nic innego do zrobienia, jak pogodzić się z koniecznością i cierpieć, czekając przypadku.
W owym to właśnie czasie dojrzała w jego duszy filozofia życia więziennego, uplastyczniły się poglądy na świat, ludzi i metody życia. Poznał, że takim już będzie jego los do końca, i że jeno w tych warunkach, określonych przemocą silniejszych, trzeba uformować sobie istnienie bujne, pełne i godne człowieka. Poznał, że tu zarówno jak n a swobodzie życie to musi się składać z rzeczywistości i marzeń, że takiem uczynić je musi on sam i uwierzył, że przebiedz można świat z końca w koniec, choć wokół mury twarde i godziny płyną jednostajnie, zabójczo podobne do siebie przez lata całe. Takiej nabrał pewności i począł żyć zgoła inaczej jak dotąd. Odzyskał wolność, a jego wielkie podróże po światach znanych i nieznanych równie ciekawe były i rzeczywiste jak innych turystów, ciekawsze nawet może i bardziej realne, bo odczuwał silniej, rozważał głębiej wszystko, co ujrzał, mając dużo, dużo czasu na wsłuchiwanie się w swe myśli, nie potrzebując żyć naprawdę, co tyle sił zabiera.
Rok 48 i przeżycia własne w tym czasokresie przyniosły mu gorzką dań doświadczeń odnośnie do kwestyi wolności człowieka i doniosłości jego czynów. Wszak wówczas nie był zamknięty w cytadeli, mógł się dowolnie poruszać, chodzić ulicami, rozmawiać z ludźmi, publikować nawet swe poglądy i budować plany. Mógł to wszystko czynić i czynił, ale to wszystko mogło też wieść do nicości, i zaprawdę częstokroć rozmach najwyższy grzązł i zmieniał się w bezruch, lub co gorsza czyny wydawały rezultat sprzeczny z założeniem, prowadziły do celów innych zgoła. Ruszał w obranym kierunku, czuł pęd wprzód, i wreszcie po latach przybywał w miejsce obce, spostrzegał, że stoi odwrócony plecami do pożądań śnionych i tęsknionych ideałów.
Przez ciąg kilku miesięcy był panem swego losu, pewnie stąpał po paryskim bruku i mężnie stawił czoło wirowi zmotanych sił społecznych, szukających dyrektyw i wskazań, któredyby iść i spełniać się w czynach. Ale nietylko się nie poddał, energicznymi ruchy wydobył z chaosu elementy pokrewne, ocenił co należy usunąć z drogi i w części nawet usunął zawały, tamujące ów potok społeczny. Widział przynajmniej jasno, którędy runie i od jutra już może pocznie sobie żłobić regularne łożysko, a widzieć w razach takich, znaczy nieledwie: dokonać. I cóż się dzieje? Nagle, nie wiadomo czemu zjawia się, nie mające żadnej podstawy oszczerstwo Taschereau i zatrzymuje rękę w połowie ruchu odcina wodza od mas armii rewolucyjnej. Jestto nic, bo niema ni krzty prawdy, a jednak czyni, że odtąd dokoła Blanquiego zostają się jeno jego zwolennicy, a on sam przemienia się w przywódcę sekty jeno, grupy, widomą głową partyi blanquistów. Na tem stanowisku utrzymał się już, zło nie strąciło go niżej, a nawet w dniach 17 kwietnia i 15 maja wziął rozmach silny i stanął na chwilę na czele. Ale wysiłek to był, wysiłek w ciężkich bardzo warunkach, to też po klęsce poniesionej nie przyszło zwycięstwo, nie nastąpiło uchwycenie równowagi, trzeba się było ukryć, potem poddać. Gdy mu wytoczono ostatnią bitwę, czuł już dobrze, że osłabły jest, że wyczerpały się siły, uszły przez otwory ran krwawiących i że koniec działalności publicznej się zbliża.
Tutaj dopiero, w Belle-Ile, wśród ścian cytadeli, Blanqui pojął jasno ten cały tok swego życia. Tutaj też nauczył się jak żyć dalej.
Począł teraz życie ciche, bez wybuchów namiętności, rozgłosu, niemniej jednak intenzywne.
Z ciemni przeszłości wyłonił się kształt określony. Wspomnienia czynów dokonanych i dzieł zamierzonych i tu poczęła się działalność twórcza myśli. Z wyobraźni i oglądań się wstecz na to, co było niegdyś utworzył sobie więzień świat cudny, pociągający barwami tęczy.

CXXV.

Z listu Blanquiego, pisanego dnia 30 października 1857 roku, do przyjaciela, pewnego adwokata w Brukseli dowiadujemy się o losach rodziny jego. Jeden z braci, Gustaw Henryk zmarł w Cayenne 5 września 1856 roku. Matka mieszka pod ten czas w Paryżu, w dzielnicy St. Antoine, przy ulicy ontreuil 110. Od czasu zamknięcia w Saint Michel, ledwo cztery, czy pięć razy zdołała odwiedzić syna.
Nareszcie dnia 1 grudnia 1857, prawie w trzy lata po próbie ucieczki, po 7 latach niewoli w Belle-Ile, Blanqui został wypuszczony z cytadeli. Wraz z 31 innymi, pośród których znajdywał się też Delescluze, został przewieziony na Korsykę.
Podróż trwała ośmnaście dni, z czego dziesięć dni spędził więzień na morzu, cztery w dokach Kadyksu, gdzie ładowano węgiel, trzy w porcie Ajaccio i wreszcie cały dzień wieziono go z Ajaccio do Corte.
Głównem wydarzeniem podczas tej przeprawy była burza, trwająca trzydzieści sześć godzin, gdy okręt wpłynął na wody zatoki Gaskońskiej. Ale mimoto Blanqui czuł się zdrowszym, poweselał, rozpogodził się, z roskoszą wdychiwał lekkie, obfite w wilgoć powietrze oceanu. Pisze o tem z humorem i dodaje w końcu listu uwagę, że nawet żołądek jego, z natury kapryśny i bardzo nadwyrężony przyszedł do siebie do tego stopnia, że trawi stary tłuszcz, z jakim tu na statku przyrządzają potrawy. Nie tak dobrze posłużył mu pobyt w zadymionym Kadyksie, lub może na ton listu pisanego stamtąd wpłynęły nudy. Trudno było się zachwycać brudnem miastem, gdy się miało jeszcze świeżo w pamięci cudne wybrzeża Hiszpanii, Portugalii i Afryki.
Na drodze z Ajaccio do Corte rozstawiono silne oddziały wojska i żandarmeryi. Posterunki gęsto obsadziły przestrzeń 80 kilometrów niespełna, którą przebywało trzydziestu dwu więźniów otoczonych kompanią piechoty. Posuwali się dziką, odludną doliną Gravony, przybyli zaś na miejsce w nocy, przy blasku niesionych przez żołnierzy pochodni. Niespodziankę też mieli i to miłą. Nie wiadomo z jakiego powodu, w ciągu całego marszu, od wsi do wsi mieszkańcy urządzali im owacye wykrzykując: Niech żyją dzielni Paryżanie! Także ludność Corte czekała na konwój, nie ruszając się z miejsca od ósmej wieczór do trzeciej rano.
Więzienie umieszczone na boku skały, sterczącej z kompleksu granitowego Monte Rotondo, zbudowano z surowych bloków czarnego marmuru. Gmach jest jednopiętrowy, podparty arkadami i ma w górze obszerny taras. Środkiem biegnie długi korytarz, na prawo i lewo kaźnie, ot i wszystko. Patrole chodziły zewnątrz gmachu, przez okna umieszczone w ścianie kurytarza strzegąc cel więziennych, chodziły ścieżką, biegącą dokoła obszernego trawnika, kędy czasu rekreacyi przechadzali się więźniowie. Łąka, do której dochodziło się przez mostek rzucony na dość głębokim, fortecznym rowie opadała tarasowo w dół po zboczu góry. Można było stamtąd wzrokiem sięgnąć daleko. Od północnego i południowego zachodu olbrzymie głazy Monte Rotondo, wznoszące się prostopadle w górę na dwa tysiące siedmset metrów, oddzielone od cypla skalnego, na którem zawieszono gmach więzienny huczącym, spienionym potokiem Tavignonn, dalej, amfiteatralnie rozłożone widniały bloki poszarpane rozpadlinami grup Monte Conio i Monte Cardo — po stronie południowej stara cytadela wrosła w grzbiet góry, sterczącej ponad więzieniem i miastem, na wschód dalsze gniazda górskie szerokiem półkolem, a w ciasnych, wąskich dolinach ledwo domyślać się można było wiosek i osad mniejszych. Samo Corte zamknięte jest górami w dolinie podłużnej, mającej ledwo cztery do pięciu mil średnicy dłuższej. Z terasy więziennej widać jeno szczyt dzwonnicy kościoła katedralnego.
Blanqui nie czuje się zadowolonym z nowych warunków życia. Nie może do nich przywyknąć, brak mu słonej, przesyconej wilgocią atmosfery Belle-Ile. W lecie, istotnie duszno jest w więzieniu Corte. Pośród białych murów powietrze jest martwe, bez ruchu. Jestto jakby wielki, słoneczny piec piekarski.
W zimie co innego daje się we znaki, mianowicie woda. Więzienne cele, znajdujące się w parterze są to sutereny, w poziomie fundamentów położone, a zamknięty tam nieszczęśnik może się uważać za mieszkańca jakiejś groty morskiej, albo ścieku wielkomiejskiego. Zewsząd ciekną wody ze stropu, ścian, występuje na podłodze, wszędy rozpanoszyła się zgnilizna, i grzyby osiadły żółte. Czyż organizm więźnia długo mógł się ostać w tych lodowatych piwnicach? Wentylatory, mające na celu przewietrzać te miejsca, przynosiły jeno na górne piętro cuchnące, odory rozkładu i niebezpieczne bakterye. Dziwnym zbiegiem okoliczności, więzienie na Monte Rotondo, przed osadzeniem tu buntownika, Augusta Blanquiego zwiedził ekonomista konserwatywny, Adolf Blanqui. Rozumie się nie przybył tu w charakterze więźnia, ale na skutek ankiety, jednej z wielu, jakie ministerstwa wszelakich państw rozpisują od czasu do czasu, by nadać sobie pozory instytucyj dbałych o dobro obywateli. Otóż z okazyi takiej, łudząc się, że coś robi, przybył tu w roku 1840 Adolf Blanqui i uznał więzienie w Corte za: „hańbę rodzaju ludzkiego^. I „hańbę“ tę znosił, od roku 1857 do 1859 rodzony brat ekonomisty. Przez rok i cztery miesiące, to jest do czasu ekspiracyi dziesięcioletniej kary więzienia, na jaką opiewał wyrok „Wysokiego Trybunału w Bourges“.
Uwolniono go dopiero dnia 2 kwietnia 1859, ale i teraz nie był wolny zupełnie, albowiem z więźnia przemienił się w wygnańca. Wydobyto go z mokrego, zalanego wodą więzienia w Corte i posłano do Afryki, by wysechł należycie na słońcu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Geffroy i tłumacza: Franciszek Mirandola.