Z gleby kujawskiej
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Z gleby kujawskiej | |
Podtytuł | (Syn Ziemi) | |
Wydawca | Księgarnia M. Borkowskiego | |
Data wyd. | 1904 | |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STANISŁAW PRZYBYSZEWSKI.
Z GLEBY
KUJAWSKIEJ.
(SYN ZIEMI),
WYDANIE II.
WARSZAWA, 1904.
Nakładem Księgarni M. Borkowskiego
Marszałkowska, 97.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 12 Августа 1903 года.
|
Zdaje się, że Remy de Gourmont wypowiedział ostry i dość płytki paradoks: Ludzie piszący dzielą się na dwie kategorje: na tych, którzy mają talent, a tymi są symboliści, i na tych, którzy go nie mają, a więc realiści.
Paradoks ten, który był niegdyś bojowym okrzykiem pewnej grupy artystów, nazwanych symbolistami, ukrywa jednakowoż pewną głębszą prawdę, jeżeli symbolizm nie oznacza pewnej kliki literackiej, ale zostanie pojęty w jego rzeczywistem znaczeniu.
Zapomnijmy zatem, jakie kierunki literackie łączą się z nazwą symbolizmu, dekadentyzmu, satanizmu, i jak się te wszystkie izmy nazywają, zapatrujmy się tylko na istotę samą.
Teorya symbolizmu jest prosta i jasna, jak każda prawda.
Amiel mówi, że krajobraz jest stanem duszy i w tem powiedzeniu tkwi zasadnicza prawda tak zwanego symbolizmu.
Dla symbolisty bowiem jest myśl identyczną z bytem. Istota, która się tylko objawia we wewnętrznych fenomenach bytu, jest ta sama, która żyje w duszy człowieka. Dusza, a istota świata jest jedno.
Symbolista zatem czuje intuicyjnie związek swej duszy z duszą całej natury, a poza przypadkowością rzeczy widzi jakiś tajemny świat, poza czasowością bezgranicze wieczności, z której sam się wyłonił. Rzeczywistość jest dlań li tylko symbolem innego a wyższego świata, a razem z Shelleyem patrzy na świat jak przez różnobarwne szkło, w którem odwieczne Jedno się łamie.
Dwojaki zatem jest rodzaj artystów: Ci, co z nabożeństwem i czcią wnikają w życia wewnętrzne bogactwo, piękność i tajnie, co w sercu swem zbudowali ołtarz w kształt onego, na którym w Atenach napisano: Nieznanemu Bogu; a z drugiej strony ci, co z bezmyślną obojętnością pływają po wierzchu życia, chwytają zmysłami bezpośrednią rzeczywistość, nie troszcząc się bynajmniej o wewnętrzny związek rzeczy, wyławiają tu i owdzie małe „coins de nature“, które z lepszem lub gorszem powodzeniem opisywać umieją.
Symbolista zatem — nie w znaczeniu kliki, ale tak jak go określiłem — to artysta, który poza każdem zjawiskiem docieka istoty, który we wszystkich czy to politycznych, czy społecznych formułkach widzi tylko rzeczy przypadkowe i przemijające, szumowiny i pianę na odwiecznym oceanie bytu. Dla niego nie istnieją oderwane przejawy, wiąże on je w jedną nierozerwalną całość, dla każdego atomu kreśli jego niezmierzony horyzont w wszechbycie, w każdej kropli oceanu odzwierciedla mu się całe niebo, a po najdrobniejszym promieniu wybiega okiem ku wielkiemu prasłońcu, z którego promień ów spłynął.
Istota symbolizmu, a zatem istota wszystkich nowych kierunków literackich jest dążenie do syntezy.
Mniejsza o to, czy ten poplątany chaos najrozmaitszych kierunków, okrzyków bojowych, najśmieszniejszych teoryi, zdołał choć w części wyłonić ze siebie ideał gwiazdę, do którego dąży, i który urzeczywistnić pragnie, w każdym razie jest to dla psychologa niezmiernie ciekawy i pocieszający objaw oderwania się sztuki od płaskiego naturalizmu i pozytywizmu, a powrót jej do potężnych źródeł, jakie nam Mickiewicz i Słowacki w ostatnich latach życia odkryli.
Dla symbolisty jest rzeczywistość złudną, kłamliwą Mają, która nam zakrywa istotę rzeczy, zmysły tracą dlań wartość, bo rozrywają to, co jest niepodzielnie Jedno, nic go nie obchodzą przypadkowe, a przemijające zjawy życia, on wierzy tylko duszy swej, wiąże cząstki i cząsteczki świata, jakie do jego duszy przez zmysły spływają znowu w jedną całość — świat rzeczywisty zanika z przed jego oczu: On zapatrzony w bogactwo i przepych tego świata, który sobie sam w swej duszy odtworzył, jedyny rzeczywisty świat.
„Las szumiał
A szumy jego wnikały powoli
W wszystkie me żyły. Krwi mej każdy atom
Zdawał się zmieniać w miljonową cząstkę
Jakiejś symfonii i zlewać się razem
Z szumem, z szelestem, z pomrukiem i szeptem
Drzew, konarami, chwiejących nademną
I tajemnicze przejęły mnie dreszcze.
I wnet uczułem, że szumiące drzewa
Nie nad mą głową tak szumią, lecz we mnie.
Doznałem wrażenia, żem się przedzierzgnął w jeden z tych jaworów, buków czy klonów lub świerków a potem, że ci liściami naodziani boru tego mieszkańce, zrośli się w olbrzymie jakieś pradrzewo, rozparli tę nikłą uwięź cielesną, która już nie gniotła, i mą prawdziwą stali się istotą.
A teraz odrzućmy to hasło symbolizmu, z którem się tyle błazeństw, śmieszności, snobizmu powiązało, powróćmy do rodzimych i daleko prostszych określeń.
Człowiek, który jest w stanie świat w sobie od nowa w nowej potędze i piękności odtworzyć, który poza przypadkową zjawą rzeczy widzi odwieczną ciągłość istoty bytu, ten jest twórca — a wszystko reszta, to tylko literatura.
Wracam znowu do mego tak wyśmianego i wyszydzonego pojęcia „metasłowa.“ Mówiąc o Szopenie mówiłem, że człowiek pierwotny nie nie nazywał przypadkowem słowem jakiś przedmiot poza sobą, tylko w chwili, kiedy tworzył pierwsze słowo, zrobiło coś w nim ogromne wrażenie, czy to miłości, czy zemsty, czy strachu, coś wezbrało w nim olbrzymią falą, rwało się ku krtani, rozpierało mu piersi, aż w uszach jego rozległ się jego własny przeciągły krzyk czy to zdumienia, czy przestrachu, czy też pragnienia.
Ze słów w ten sposób wyśpiewanych tworzyły się pierwotne pojęcia. Uczucia, które w ten sposób zdołał ze siebie wykrzyczeć, czy też wyśpiewać, przenosił bez wszystkiego na rzeczy, które dopiero nauczył się rozpoznawać: kiedy po raz pierwszy patrzył na gwiazdy, wydawały mu się olbrzymią trzodą owieczek — w skłębionych chmurach widział stadninę krów — nawet po dziś dzień chłonie tęcza w podaniach ludu — krowy pasące się na łące; myślał o jakimśkolwiek czasowniku, był on mu niezrozumiały bez przynależnego obrazu, tak że słowa wspierać nie rozumiał bez kolumn, które wspierają sufit pałacu królewskiego, a jeszcze w średnich wiekach było dla nas taka current metaforą, jak „cel“ zupełnie niepojęte bez dodania czarnego punktu w tarczy, do którego bolce łuków zmierzają. Tak więc człowiek aż w najpóźniejsze czasy posługiwał się, by swoje pojęcia i wrażenia komuś innemu udzielić przenośnią — metaforą.
Cudowne przykłady takich pierwotnych metafor mamy w Pieśni nad Pieśniami, gdzie Salomon włosy swej kochanki porównuje z trzodą kóz, schodzących z wyżyn góry Galaadu, zęby jej, jako stado owiec jednakich, gdy wychodzą z kąpieli; obie piersi jako dwoje bliźniąt sarnich, które się pasą między liljami i t. d.
Z czasem zatraciła się przenośnia. Słowo stało się abstrakcyjnem. Nie pojmujemy i nie znamy ani uczuciowego, ani metaforycznego związku, jaki wytworzył wszystkie nasze abstrakcyjne słowa. Słowo stało się, jak już kiedyś powiedziałem, zdawkową monetą, zatraciło swój genetyczny, obrazowy charakter, a dziś jest li tylko matematycznym znaczkiem.
Czy dla nas liczba jakaś ma jakiekolwiek uczuciowe znaczenie? nie! Ale trzeba pamiętać, że pierwotny człowiek, by wypowiedzieć dajmy na to „cztery“, przeszedł ciężką mękę porodu. Gdy widział prócz siebie tyle innych postaci, zdjęło go zdziwienie, potem czuł się przerażony, aż wybełkotał słowo, które się coprawda ustaliło w miarę, jak się to zjawisko powtarzało, ale równocześnie straciło swój uczuciowy podkład.
Człowiek pierwotny był twórcą.
I ten, który umie odtworzyć słowo w jego pierwotnem znaczeniu, umie widzieć słowo jako obraz, odsłonić tajemnicę jego genezy, który umie nową genesis i nowy obraz słowu podłożyć, ten jest twórcą.
Pierwotny człowiek, a dzisiejszy twórca, to bardzo spokrewnione i zbliżone typy.
Tylko podczas gdy człowiek pierwotny miał do rozporządzenia kilku zaledwie pojęciami, twórca dzisiejszy panuje nad niezliczoną mocą pojęć, które oczywiście powstały za pomocą metafory, pierwiastek metaforyczny zagubiły, a siłą twórcy jest właśnie to, by tym tysiącom i tysiącom pojęć dać od nowa ich obrazowy charakter, jeżeli nie historyczny, to nowy, z własnej wyobraźni stworzony.
Pierwotny człowiek odnosił wszystkie nowe zjawiska do dawniej mu już znanych obrazów i równocześnie łączył nowe pojęcia uczuciowym związkiem ze staremi. Dusza wydawała mu się być jeziorem — a czystość jeziora, jego głębie i piękność przenosił bez wszystkiego na pojęcia duszy. Czasownik ssać łączył się z pojęciem mleka, picie mleka z pojęciem siły, a w dalszym ciągu tworzył słowa, jak chłopiec, dziewica, matka, wielki.
U nas się ten związek uczuciowy zupełnie zatracił, któż z nas łączy widnokrąg z pojęciem wzgórza. Paska z giermkiem, brata z obowiązkiem noszenia siostry na swoich barkach podczas dalekich wędrówek?
Ten, który umie odtworzyć każde pojęcie w obrazie, który umie odtworzyć uczuciowe związki pomiędzy pojedynczemi pojęciami, który nie logicznie, ale wewnętrznie, uczuciowo łączy wszystkie pozrywane i przez mózg rozstrzępione rzeczy świata zewnętrznego, ten jest twórcą i znowu: et tout le reste c’est de la litterature.
Takim twórcą jest Jan Kasprowicz.
W tem jego potęga, w tem jego wyłączne stanowisko twórcy, jakiego od czasów naszych wielkich mistrzów nikt nie zajmował.
Czem jest ziemia rodzinna dla zwykłego człowieka? Łączą się z nią pewne osobiste wspomnienia, które już ziemi nie tyczą, ale zewnętrznych losów człowieka. Dajcie mu ołówek w rękę, a będzie umiał narysować mniej lub więcej wiernie cały krajobraz: paru kreskami naznaczy góry, w ten lub ów sposób spiętrzone, będzie umiał naznaczyć, że tu lub owdzie stał ten a ten dom — roztkliwi się na wspomnienia, że tam się bawił, a tam cierpiał, ale to wszystko nie da najmniejszego pojęcia o ziemi, co najwyżej da nam zewnętrzną linię tego, co człowiek ten w młodości swej przeżył.
Inaczej twórca, tej miary co Kasprowicz. On pierwszy nadał ziemi, że tak powiem, jej metaforyczny charakter. On słyszy, jak ta ziemia pracuje i dyszy i męczy się w wiecznych porodach, jak się według słów Ujejskiego we dnie stroi w pychę, a w nocy broczy się we krwi — on czuje, jak się ta ziemia w nim rozpiera potężną łaską Św. Ducha, kiedy w przeczystem południu Zielonych Świątek na świat spływa, to znowu wszystek jad i truciznę bagien i moczarów z niego sączy. On cierpi znojem i trudem tej ziemi, kiedy śniegi roztapia i w jedną kałużę się zamienia, cieszy się jej umajonym przepychem godowej Matki Zielonej, z przerażoną grozą wsłuchuje się w upiorne czary świąt zadusznych, a w krzyż rozciągnięty, z szeroko rozwartemi ramiony; tuli się do niej w wielką a ponurą godzinę, kiedy Syn Boży po tysiączne razy umiera na krzyżu, za grzech pierworodny.
W całej literaturze Kasprowicz jest jedyny autochton, Syn Ziemi i sam to odczuł i sam to najsilniej wyraził, kiedy w swym potężnym poemacie „Święty Boże, Święty Mocny“, mówi o synu, z ziemi porodzonym, dla którego każe grób kopać. „Niechaj w nim kości położy ten, który powstał z tej ziemi, który miał w sobie jej trud, jej tajemniczy jęk, idący z głębin przestworzy w południa senny skwar“. Niechaj w nim spocznie na wieki ten, który zabrał z jej chat żalniki łez i czekał, kiedy przyjdzie wybawienia kres, i z jej szumiących zbóż zgarniał ten dziwny, przejmujący szum i w swoich dum treść go zamykał i w świat jak wielką świętość niósł.
Ziemia, która Kasprowicza wydała, to trójkąt obwodu paru mil kwadratowych pomiędzy Inowrocławiem, Gniewkowem, a pramatką, kolebką ojców naszych — Kruszwicą.
Cały ten trójkąt, którego podstawę stanowi Inowrocław i Gniewkowo, a wierzchołek Kruszwica, przerznięty jest Gopłem — morzem polskiem, jak je kiedyś nazywano. Lasy wycięto. Gopło opada coraz więcej i tworzy na milę długie i szerokie bachorze, porosłe wysokiem zielskiem, w którem grzęźnie i plącze się noga, gdy się chce przez nie przedrzeć, krzewy ostu i pokrzyw ranią ręce, a nawet sięgają po szyję, a na miękkiej, bagnistej ziemi idzie się jak po niezmiernie bogatym a głębokim kobiercu wschodnim. Czasem tam człowiek zapadnie, czasem koń po kark ugrzęźnie, że go i dziesięciu chłopów wydostać nie może, ale to nic.
Pełno tu stawów i bagien — w ciemnych nocach przelatują tu duchy masonów, błędne ogniki prowadzą chłopów, wracających z odpustu lub karczmy na najgłębsze zatory bagien — ale to nic.
Po rowach i kanałach niema mostów, zaledwo jakaś krucha, zmorszona belka służy za przejście dla ludu, raz poraz ktoś się zwali, skąpie się lub utonie w głębokim kanale; jedzie się bryczką, trzeba daleko objeżdżać i przy ujściu kanału przez Gopło broczyć — po nocach włóczyć się po ścieżkach wzdłuż głębokich kanałów, z których torf wykopano — lada chwila na łeb na szyję zaprzepaścić się można w otchłannej ich głębi — ale i to nic.
Bo to, co autochtona, syna tej ziemi, przedewszystkiem charakteryzuje, to niesłychany fatalizm życiowy, dziwna a smutna rezygnacja, co ręce roztwiera i na piersiach je krzyżuje.
Tak Pan Jezus chciał!
Tuż pod Szarlejem, gdzie mistyczny książę Szarlejko miał swój warowny gród, gdzie Władysław Biały, książe Gniewkowski, dłuższy czas przebywał, przerzyna się przez odłogi, bachorze i morze zielska Noteć, by wpłynąć w małe Gopło, które również z roku na rok opada, tworząc wysokie brzegi, na których rosną niebotyczne srebrzyste topole. Tu już rozpoczyna się urodzajna ziemia, a kiedy na Św. Piotra i Pawła z okolicznych wsi lud jedzie na odpust do Kruszwicy, raduje się złocistem żniwem jędrnej, pszenicznej ziemi.
Lasem tataraku, trzciny i sitowia kończy się małe Gopło — potem kanał dawno zamulony, poprzez niego prowadzi mostek, który dziwnym cudem się jeszcze utrzymał. Potem ścieżka wzdłuż długiego, urodzajnego pola, żytem obsianego, tuż przy rozległych torfowiskach, potem rozstajna droga, gdzie się powiesił torfiarz Piernik, co na wszystkich weselach drużbował i padł ofiarą swego zawodu, bo się doszczętnie rozpił — ta wielka, biedna, rozstajna droga, na której przy zmurszałej wierzbie siedzi święta, a biedna, przykucnięta dola Kujawiaka — no i droga poprzez dziadowskie morze, poprzez morze piasków, na których chyba łubin jeszcze tylko się rodzi, przy drodze jeden dom z wiecznie zamkniętemi okiennicami — ponoć tam czarownica mieszkała — jeszcze kilka porozrzucanych chat Sikorowa, które kiedyś Fryderyk Wielki zakolonizował — a teraz wyciągniętą struną długa droga, obsadzona przeróżnem domostwem: to Szymborze. Tu urodził się Jan Kasprowicz.
I wokół roztacza się ogromna przestrzeń, pierwotna, bez konturów, zlewająca się na krańcach czarnym szlakiem ugorów z błękitnem niebem.
Jak daleko oko sięga, gładka jak stół — cicha, a bezbrzeżna melancholia, co duszę na miękki mol nastraja i ją kołysze w głęboką zadumę. Często kusiłem się, by słowem opisać czar tej ziemi. Powtarzam to, com ostatnio pisał w powieści mej „Synowie Ziemi“.
Coś nieskończenie cichego, smutnego, jakiś ton beznadziejnej tęsknoty legł nad tą ziemią. — Jest coś zamkniętego w sobie — niema nic, coby skupioną w sobie uwagę rozerwać mogło, coś, co tylko cichym szeptem wypowiedzieć można, bo to wszystko takie ciche i dobre i smutne.
Wprawdzie rozkwitły pola rzepiku delikatnem, woniejącem kwieciem — zieleni się rozkosznym kobiercem ozimina, rozkwieciły się łąki żółtym jaskrem — tulą się do trawy skromne anemony — słychać świergot ptaków w powietrzu i turkot wozów chubiarzy wzdłuż dróg, obsadzonych staremi wierzbami — ale to wszystko wesela nie daje.
Jakaś parna, przeczuciem i troską ciężarna dola przykucnęła na rozstajnych drogach i tłumi śmiech i rozgwar.
Stanie się na górkach tuż poza Szymborzem, a oko obejmuje dziwny widnokrąg. Tam Montwy, gdzie krew szwedzka z polską się zmięszała i Noteć krwawą czerwienią zabarwiła, — trochę dalej Tupadły, gdzie Szwedzi padli — z drugiej strony Łojewo, moja wieś rodzinna, gdzie Szwedów łojono, — tam znowu Ostrowo, siedziba słynnego masona, którego często widziano w postaci czarnego psa, — jeszcze dalej Markowice z słynnym na Kujawy klasztorem i przyległemi dobrami Kruszą wielką, małą i duchową, — srebrzy się pas Gopła, a nad nim wznoszą się szańce szwedzkie, z których Szwedzi Kruszwicę ostrzeliwali, poprzez Gopło czernią się zwęglone pale dawnego mostu — ponad tem wszystkiem góruje mysza wieża.
Wprawdzie wieża ta, to baszta obronnego zamku krzyżackiego, ale tak się myśl, uczucie i serce związały z tą wieżą, że niktby nie zdołał zniszczyć tej tradycyi sercowej, iż tu Popiela myszy zagryzły; dziwne a tajemnicze, grozą i strachem przejmujące uczucie przeraża, Kujawiaka na myśl, że mógłby zstąpić w te podziemia co wązkim krużgankiem prowadzą pod Gopłem do katedry, na drugiej stronie Gopła położonej.
Z drugiej strony na małem wzgórzu — Inowrocław ze zgliszczami niezmiernie pięknego kościoła Panny Maryi, a w dali zkąd dzwony płyną i płyną tą rozpłakaną godziną, widnieje i świeci się biały kościół na górze, to słynna góra, a w tym kościele cudowny obraz Świętego Walentego, do którego śmiertelnie chory mały Jan został zaofiarowany. Łaska świętego uzdrowiła go.
Och, módz wyczerpać wszystkie uroki, czary i cuda tej ziemi!
Kiedy w ciemnych nocach straszą srebrne topole po drogach, gdyby widma, w białe płachty przyodziane!
Kiedy z nad Gopła powstają wodne opary i srebrną mgłą rozścielą się na łąkach, a z chałup torfiarzy płynie poprzez te morza mgieł, biedne, chore światło!
Kiedy mgła się wznosi i roztapia się w mżącym dżdżu — o! to już za wiele — to tylko, zwolne rozpływanie się czegoś, co było zgęszczonem, to tajanie jakiejś zadumy — a w duszy uwalnia się coś i skrapla się w długie, perliste łzy i spada na dno duszy, jedna perła za drugą, coraz smutniej, coraz boleśniej, o Boże!
A cały świat staje się jedną, jedną straszną bolesną tęsknotą, i w każdej łzie się odbija i z nią razem w jakieś przepastne ciemnie spływać się zdaje.
To płacz bez jęku — płacze się, a żaden muskuł twarzy nie zdradza, że się płacze. Płacze się długimi sznurami szklistych pereł w swoje własne serce.
A gdy nadejdą jesienne noce księżycowe — kiedy nagie rżyska świecą się, gdyby olbrzymia podeszwa gęstym srebrnym gwoździem nabita, kiedy zalega tak straszna cisza, iż zdaje się, że świat cały na chwilę przestał kołować w swych błędnych kręgach, kiedy świat cały zdaje się być zatopionym w jakiejś strasznej a rozpacznej zadumie, wtedy wszystko na okół staje się dziwnie strasznem i groźnem, i przeraźliwem.
Głos zamiera, jakby go coś ogłuszało — czuje się coś ponad sobą, co krzyczy za wyzwoleniem, a wyzwolić się nie może, coś co czatuje, co gotowe jest do skoku a po za sobą jakieś ciche, powłóczyste kroki — tuż — tuż za plecami — już chwyta, już obejmuje kleszczami pierś i strach — strach!
Ale to przerażający strach pogłębienia — tonie się w wszechświecie, spada się z jednej gwiazdy do drugiej — to strach straszliwej rezygnacyi, w której człowiek czuje się bezsilnym i bezopornym.
Teraz się dopiero pojmuje, co jest wieczność, co nieskończoność i to, co jest najstraszliwsze, czem jest śmierć.
I dusza Jana to całe Kujawy, ten trójkąt Kujaw rozesłany między Inowrocławiem, Kruszwicą a Gniewkowem.
Jego dusza, to tajemnicze jezioro z jego zatorami i głębią i urokami zatopionych kościołów — z moczarów, bagien i torfowisk wyssał jad bólu i rozpaczy, noce jesienne wświeciły mu się w żyły upiornym blaskiem głębokiego smutku, szerokiej a bolesnej zadumy, a na rozdrożach straszy go ta biedna, przykucnięta dola.
On jest duszą tej ziemi.
I na tej ziemi rozsiadł się piękny, krzepki lud z wszystkiemi przywarami i cnotami ludu polskiego, ale to wszystko jest niezmiernie spotęgowane. Lud ten zacięty, obdarzony jakąś dziką energią, która raczej jest tylko pewnem fatalistycznem poczuciem, że tak, a nie inaczej być musi, ma przedewszystkiem jedną charakterystyczną cechę: jakąś dziwną melancholię. Zdaje się że te bagna, te błota, te czarne, mokre torfowiska wyziewają z siebie ten jad nieokiełznanej tęsknoty i melancholii, szary smutek częstych deszczów przesiąka duszę aż do dna, a włóczące się leniwie chmury ołowianego nieba, stłaczają z serca radość i wesele.
I z tej łaźni szatańskiej, jak Św. Anzelm nazywa melancholią, krzewią się bujnie wszelkie złe instynkty, ponura zaciekłość, uporczywa hardość i dziwny pociąg do zguby, upadku, zniszczenia.
Chłop kujawski nie zna w niczem miary. Jak pocznie pić, to tak doszczętnie, dopóki na dziady nie wyjdzie — jak się na kogoś zacietrzewi, to prędzej nie ustanie, dopóki go z kretesem nie zniszczy, jak mu się raz noga pośliźnie, to przysiądzby można, że sobie łeb już ukręci.
Pomnę ich wszystkich.
Bogaty a zamożny ród Halagierów, dynastja chłopska utworzona przez jednego, mądrego chłopa, który na okrzyk napoleońskich wysłańców — À la guerre, à la guerre uciekł do lasu, i ztąd zyskał przydomek Halagiery.
Podupadli i zubożeli dziś, bo duma ich i buta i jakiś wewnętrzny, trawiący smutek doprowadził ich do ruiny. Tak samo piękny, krzepki ród Słabęckich, mądrych Posadzych, przebiegłych Musiołów i pomnę tego Rusztyka, co się na Pana Boga pogniewał i aby mu wyrządzić wielką zniewagę orał pole pod kościołem podczas procesyi Bożego Ciała.
Kasprowicz w swoich podaniach ludowych jest czemś więcej aniżeli gawędziarzem w stylu Pola lub Syrokomli. On tym ludem żyje, poezja jego ludowa jest szeroką aortą, przez którą się przelewa ciepła, żywa krew tego ludu, jest niezmiernie subtelnym nerwem, który każde drgnienie w duszy tego ludu w tysiąckrotnem spotęgowaniu odczuwa. On go nie opisuje, ale odprzeżywa, dla niego są ci wszyscy Olchowicze, Olejniaki nie postacie ciekawe, nie zadziwiają go niczem, on śpiewa ich dolę lub niedolę, tak jak opowiada o własnym bólu i tęsknocie. Dola ich, dola jego — ból ziemi to jego ból.
Nieoderwany od ziemi, czuje się z nią zrośnięty, w duszy ma coś w kształcie ogromnego spektrum, w którym każda najdrobniejsza linia tej ziemi, każdy najdrobniejszy przełysk w duszy tego ludu niezatarcie się zarysowuje.
Z całej plejady bardzo zdolnych poetów naszej młodszej generacyi literackiej, on jedyny jest synem ziemi — jak dąb rozparł się w niej szerokimi korzeniami; nie z literatury ale z ziemi macierzy ssie, czerpie swoje soki, dla tego taki mocny, taki samoistny i taki smutny — ale smutkiem mocnych.
On jeden, nie wyłączając Mickiewicza w Panu Tadeuszu, powrócił ziemi jej metaforyczny charakter, wyczuł jej ból i nim żyje, jej świętość jest jego religią — jej szał i rozpacz jego rozpaczą.
I to jest najistotniejszym jego czynem, wyżyną umysłu i duszy, niedostępną dla zwykłego talentu.
Umyślnie zatrzymałem się tak długo przy opisie ziemi i ludu, z którego Kasprowicz wyrósł, bo obydwa te czynniki ukształtowały jego duszę, zakreśliły granice w jakich się ona przelewa, harda, silna, zrozpaczona, to znowu tak niezmiernie tkliwa i rozmodlona.
W całej literaturze współczesnej znam tylko jeden przykład podobnego zrośnięcia się z ziemią u Szweda Oli Hanssona — i to mistyczne pokrewieństwo z ziemią tłomaczy istotę twórczości w obuch synach chłopskich i wyjaśnia tajemnicę ich wysokiej uczuciowej kultury, wszakże obydwa czerpali z najtajniejszego i najstarszego źródła — z macierzy ziemi.
Rozparłoby to ramy zwykłego odczytu, gdybym chciał rozbierać cały ogromny twór Kasprowicza, ograniczam się zatem do rozbioru tych poematów, w których według mego zdania potęga jego najszerzej i w całym swym dumnym przepychu się przejawia, a więc „Na wzgórzu śmierci“, „Święty Boże, Święty Mocny“.
Już przed dwoma laty nazwałem „Na wzgórzu śmierci“ najpotężniejszym poematem, jaki współczesna poezja słowiańska wydała. I dziś powtarzam z większym jeszcze naciskiem.
Pomnę chwilę, w której poemat ten poraz pierwszy czytałem w obczyźnie na wybrzeżu hiszpańskiem, przed moimi oczyma przesuwały się postacie i sceny z taką siłą i grozą narzucone, a jak daleko oko sięgało rozesłał się ocean i ciskał z wściekłością nawroty bałwanów na strome skały. Był w tym strach i potężny majestat zarazem, a nad sobą słyszałem lękliwy łopot i poszum skrzydeł tej biednej duszy, wygnanej z raju.
I otóż noc księżycowa, w powietrzu zawisła bolesną tęsknotą dusza z raju wygnana i ręce wyciąga i krzyczy i woła za kochankiem swoim, rodzicielem zła, ojcem zniszczenia i rozpusty. Przerażona wsłuchuje się w grobową ciszę, każdy szmer ją przeraża, najdalszy odgłos lękiem napełnia. Drgnęła. Na wzgórze śmierci wchodzi Alethej, smutny i zrezygnowany wyznawca Stoy i Szymon z Kyreny. Wyrok na Syna Bożego już wydany. Przed paru godzinami widział go Szymon Cyrenejczyk przed bramą ciemnicy na błazeńskiem krześle, tego, co stał się groźnym mocarzem, co tjary miał strącać z głów arcykapłanów, i opowiada o strasznych mękach, jakie mu zadawano, jak go oplwali, rózgami siekli, koronę z ciernia na głowę wtłoczyli, a biedny syn cieśli siedział cichy, pokorny, krwią obryzgany „jak kupa gliny, na której zaledwie znaki rzeźbiarskiego palca zostały“.
I wtedy to czuł, on biedny żydowina,
„Iż w tym człowieku jest nie łotr lecz zbawca,
Iż on tym krzakiem ognistym,
Iż płomień, który zeń idzie,
Towarzysząc głosem Bożej wszechmocy,
Wypełnia ogromy i przez stulecia
Sięga swym językiem...
I w duszy żyda budzą się nadzieje, że krzyż ten ludzkość wybawi, a śmierć niewinnego stary świat zgruchocze i nowy zbuduje.
Ale wytworny i smutny filozof grecki nie dowierza temu, on, który na świat cały patrzy tylko estetycznie, nie zna dobra lub zła, tylko piękno i brzydotę, nie rozumie nawet tego, co żyd z swego zakonu czerpie.
Całą tę przepiękną, i głęboką i natchnioną rozmowę przerywa błagalny jęk Duszy wygnanej z raju za Lucyferem. Ten ustawiczny jęk: Lucyferze! daje takie napięcie grozy i strachu, jakiego Maeterlinck swojemi piorunami i burzami wytworzyć nie zdołał.
A za każdym razem budzi się lęk i trwoga w duszach obu filozofów, przecież tak cicho wokół, świat cały zda się już przygotowywać na śmierć Baranka Bożego, okrył się groźną, milczącą żałobą, zkąd te jęki?
I znowu poraz trzeci woła biedna dusza: Lucyferze! Ach gdzież jesteś — lecz tym razem odpowiada zdala głos tego świata, co biegnie patrzeć na spełnienie największego grzechu, jaki w sercach ludzi spłodził, na ich największą hańbę, na odwieczne przymierze, jakie ludzkość odtąd już na zawsze z nim zawarła.
Idę! rozległo się w powietrzu.
Obaj mężowie schodzą z Golgoty, przerażeni upiornemi czarami, a dusza z raju wygnana rzuca się bez woli i bez pamięci w ramiona Lucyfera, tuli się do niego, spragniona rozkoszy, całą mocą tęsknoty garnie się do niego, i pieści go gorącym czarem słów, wezbraną falą pragnienia.
Pieść! pieść! tak! całuj!... Niech po moich biodrach spływa twa ręka... Niech na mojej piersi spoczywa róża twoich ust, od ogni nienasyconej miłości czerwona, niewyczerpanej słodyczy wilgotną rosą zroszona, rozchylona róża... luby, najdroższy, słodki Lucyferze!
I on silny, dumny i potężny, on, co Boga do walki wyzwał, on, co spokojnie patrzał na mękę, którą Bóg ludzkość chciał odkupić, a przecież mógłby ją zbawić, on pewny swego zwycięztwa i panowania swego tuli ją w swym uścisku, wpił się mocą całej swej groźnej ponurej duszy w jej oczy i pyta:
Duszo, czy wierzysz we mnie,
A z serca, z krwi jej wytrysł płomieniem namiętny krzyk:
Wierzę!
Zapasy dwóch olbrzymich bogów, a między nimi dusza wygnana z raju, biedna Ewa, rodzicielka grzechu pierworodnego, pełna pragnień, których grzech nie zaspakaja, pełna żądz, których żadna rozkosz nie nasyci i pełna przerażenia i lęku, bo u stóp rozwarła się otchłań wiecznego potępienia.
I otóż z jednej strony Szatan, bóg instynktu i rozkoszy, Adonai zła i grzechu, rodziciel rozpaczy, cierpienia i pragnień za rozpustą, którąby ludzkość zagłuszyć się chciała. Szatan, ojciec zwątpień i anarchii, sam pełen bólu i tęsknoty za blaskiem Boga, którym się kiedyś w niebie sycił, ponury i dumny, bo mścić się pragnie za to, że go do ciemnic strącono, zbrodniczy i hardy, bo pewien swego panowania na ziemi.
Tak głęboko, tak silnie żaden z poetów nie odtworzył tego symbolu zła. Ani Byron, ani żaden z romantyków niemieckich, którzy przecież jeszcze najgłębiej wnikali w istotę zła.
I jeden rys genialny dał mu Kasprowicz. Ten Lucyfer jest piękny, groźną a ponurą pięknością wielkich zbrodni, zbrodni, jakie Dżingishan, Atyla lub Napoleon popełnili. I Lucyfer ten jest smutny wielkim smutkiem tych, co w dzikim szale, gnani jakimś strasznem przeznaczeniem zbrodnie spełniać muszą.
A z drugiej strony bóg światła, dobroci i pokory, bóg cnoty i spokoju — idzie już, idzie upadając pod drzewem zbawienia, potem krwią oblany wlecze ciężki krzyż, pada, zrywa się znowu pod razami siepaczy, znowu pada — ale idzie. Już zdala dzikie ryki i wycie rozpasanego motłochu, a Lucyfer czeka i opowiada swej kochance dzieje walki z synem cieśli. Wszystko mu przyrzekał, światy całe chciał rzucać przed nogi jego, byłby mu gwiazdy zerwał, by z nich królewską koronę mu zrobić — napróżno przedstawiał mu, że ten marny tłum nie wart jego męki, ale wszystko napróżno — w ogrodzie oliwnym prosił tamtego, ażeby mu odjął kielich goryczy, ale potem cichy, wypił go do dna...
Dusza przerażona, pełna zwątpień i lęku słucha jego opowiadań, z trwogą słyszy, że jestto ktoś mocniejszy od jej kochanka, uświadamia sobie nagle, że tego jej lęku żadną rozkoszą zagłuszyć nie może, czuje całą rozpacz niemocy która nią targa, by od Lucyfera oderwać, ale już zbliża się rozbestwiona fala tłumu, krzyki coraz głośniejsze, rozpustne wycia, śmiechy i ryki rozpasanego motłochu.
I teraz następuje scena zrobiona z przedziwnym mistrzowstwem.
Rozpieniona fala dzikiego oszalałego tłumu przewala się przed naszemi oczyma — rozlegają się chóry najwyuzdańszej rozpusty, straganiarze oszukują się nawzajem, krzyczą i hałasują, słychać przekleństwa, wyzwiska, ohydne i plugawe słowa, a tam już podchodzi pod górę król Żydowski. Upadł znowu, tłum rozwścieczony krzyczy, by go jeszcze więcej, silniej jeszcze smagać, a z duszy wygnanej z raju wyrwał się bolesny krzyk, krwią ociekający:
„To grzech pierworodny takiem szaleństwem dotknął ludzi“.
I ze wstrętem i nienawiścią odwraca się od Lucyfera, który te ohydne zbrodnie spłodził, który natchnął lud tym zbrodniczym obłędem, od Syna Bożego wionie ku niej jakieś nieznane ciepło i promień łaski spływa w jej biedne, obłąkane serce. Tak, on tylko! Ten wielki męczennik. On Prawdą, Dobrem, Pięknem, Miłością.
I coraz dziksze i rozpustniejsze okrzyki przekupniarzy, tłum przewala się jak skłębiony potwór, pcha się naprzód, by ujrzeć, jak Bóg z ziemi się już podnieść nie może, i tylko słychać straszny stęk krwią zalanego serca Odkupiciela. O ludu, mój ludu!
Wreszcie dowlókł się na górę.
Pretor wyrok czyta, Annasz kłóci się z Kaifaszem, który z nich ma do ludu przemówić, wreszcie ogłasza Annasz ludowi treść wyroku, i wolę Piłata, by lud rozstrzygał a wyrok cofnięty zostanie.
Ale dziki rozbestwiony motłoch nie da sobie wydrzeć ofiary.
Wyrok poprzedza piekielne w swej zaciekłości, ohydne w swej dzikiej grozie przekleństwo Annasza, szatańska modlitwa nienawiści, a tłum ryczy chórem Amen!
Litania do szatana Baudelera jest literackim cackiem w porównaniu do tej straszliwej, potężnej a groźnej litanii arcykapłana do Jehowy. Jest w tem moc grozy, co zimnemi dreszczy skórę zbiega i włosy na głowie jeży.
„Czas już największy rozwalić świątynię, w której panuje taki Bóg“ — woła przerażony Szymon z Kyreny.
Rozpoczyna się męka Pańska.
I to już nie opis, to jasnowidzenie.
Siepacze wyrywają sobie nawzajem ofiarę, by lepiej jeszcze jej kości połamać, pod krzyżem wydzierają sobie nawzajem biedne łachmany ukrzyżowanego, a tłum wyje i łaje żołnierzy, że nie dosyć się nad nim znęcają, wszystko się pcha ku krzyżowi, by miotać na konającego najohydniejsze wyzwiska, opluć go, pastwić się nad nim szyderstwem i przekleństwem. Chrystus kona. A dusza wygnana z raju, oszalała z rozpaczy, błędna z lęku i trwogi, wije się w kurczach zwątpień bezsiły i niemocy. Wie, och wie, że tam Zbawiciel kona, widzi Dobro i Piękno zawisłe na drzewie hańby, ale oprzeć się nie może; nieznana, a straszna siła i żądzy opiłość pcha ją na pieszczot i rozkoszy podłą drogę.
Niema dla niej ratunku, nazawsze zamknięte wrota raju, nadzieja umarła i tylko ból i rozpacz, i szał, którym dusza chce się ukoić, a w coraz większe zbrodnie wpada, a występek i grzech płodny w grzech bez miary, bez końca.
Och zapomnieć, spalić się, spłomienić w rozkoszach, w objęciach grzechu, w strasznych pieszczotach zła, w dzikim oplocie zbrodni, niech się świat zawali, niech tysiące Zbawicieli jeszcze na krzyżu skona, byle tylko stłumić ten lęk, ukoić choć na chwilę tę rozpacz.
I znowu z dziką tęsknotą, z rozpacznem pragnieniem ukojenia, krzyczy za Lucyferem, który ją porzucił w chwili, kiedy się jej zdawało, że tamten zbawić ją może i szaleje z tęsknoty za jego rozpustną rozkoszą, jaką on tylko daje, za dreszczami lubieży, co jej kości przeszywają.
I znowu Lucyfer przy niej i w niej.
„Duszo zbłąkana! duszo! wierzysz we mnie?“ pyta.
„Wierzę, ach wierzę! tęsknota, której się oprzeć nie mogę — Lucyferze! Lucyferze!
Ach! pieść, pieść i całuj!... Niech w miłości twojej utracę bytu świadomość. A! zgoi moja się rana, co taką katuszą dręczy mnie wieki?
A szatan, zwycięzki, dumny, ale straszny i smutny nic jej nie przyrzeka, zdjął go ból tego, co zwycięztwo swe okupił połową ludu swego, a teraz ponurem okiem powłóczy po strasznych cmentarzach:
Duszo! duszo! duszo!
Tem się kończy ten potężny a rozpaczny poemat.
Gdyby Kasprowicz nie był nic więcej napisał nad ten jeden poemat, jużby to wystarczyło, by go postawić na czele współczesnych pisarzy.
Wszystko tu stoi na jednej wyżynie. Mistrzowska budowa dramatu prostemi a pewnemi liniami, siła i barwność i niezrównane bogactwo języka, potężna uczuciowość i głębia myśli.
Jedno tu przedewszystkiem uderza; zasadniczy rys w duchowym ustroju Kasprowicza: to cierpienie, cierpienie to matka całego bytu, z niego się wszystko wyłoniło, do niego się wszystko odnosi; cierpienie jest osią całego życia.
W duszy Kasprowicza wszystko się staje cierpieniem. Cierpienie jest czemś pierwotnem i cierpienie stworzyło zło. Strach przed cierpieniem, strach przed życiem, strach przed śmiercią chciał się zagłuszyć i stworzył sobie rozkosz — a rozkosz trzeba okupić spokojem własnym lub innych, ztąd rozkosz jest winą i grzechem. Grzech wieczny, bo cierpienie jest wieczne, i nic grzechu nie zmaże, nigdy grzech się nie zatraci, bo nic nie zdoła człowieka od cierpienia wyzwolić. — Szczęście a więc dobro, bo szczęście jest zawsze dobrem, jest złudą, okrutnym majakiem, jaki szatańskie cierpienie przed oczy człowieka czaruje, by go jeszcze więcej pogrążyć. Cierpienie, źródło zła, straszny a okrutny szatan rozpanoszył się na ziemi, a ludzkość nigdy się z jego szpon nie wyrwie, bo ją opanował rozkoszą.
Ta myśl ustawicznie w jego utworach powraca w coraz to nowych odmianach, w ustawicznych szamotaniach się z bólem, w olbrzymich zapasach z potęgą cierpienia, w gorącem pragnieniu ku słońcu. I to jest wielką smutną głębią Kasprowicza. To jest ten absolut, którego szuka po za wszystkiemi przejawami życia; często widzą w jego tworze jakieś głębokie czyhające oczy, co się przedzierają przez złudną mgłę światła i wnikają w ciemność, głębiej, jeszcze głębiej, aż docierają do jądra bytu: cierpienia. Jak u Szopena wszystko na żal i tęsknotę się przemieniło, tak u Kasprowicza wszystko staje się bólem i cierpieniem. Ale ta sama myśl, która u Baudelera naprzykład przerodziła się w kult „złego“, wytworzyła w Kasprowiczu dziwną, szeroką i niezmiernie smutną melancholię, weszła w skład jego miłości i jego głębokiej litości nad wszystkim, co cierpi.
Z jaką bolesną miłością ogarnął tą biedną duszę, wygnaną z raju, w białe, wielkie skrzydła ujął to obłąkane, skołatane serce, a nawet szatana uszlachetnił pięknością smutku.
Ale jeszcze jedna rzecz wyróżnia Kasprowicza z tłumu tych wszystkich poetów cierpienia. Cierpienie u Kasprowicza to nie ten rozmazany a wielce płaczliwy ból zawodów osobistych, złamanej miłości, braku pieniędzy, to nie ta wieczna tęsknota, w którejby się chciało położyć głowę na łonie kochanki i patrzeć z słodkiem omdleniem w iskrzące się gwiazdy — ból u Kasprowicza, to kosmiczna potęga, co światy ze siebie wyrzuciła, to droga, po jakiej ludzkość postępowała, to ból tworzenia i wiecznej przemiany — cierpienie, które Kasprowiczowi piersi rozpiera, szalało w piersiach proroków, w duszy takiego Słowackiego, kiedy tworzył Króla-Ducha i myślą wieki obejmował i je przeżywał.
On nie lęka, nie boi się cierpienia. Bierze je na swoje barki jak ów mityczny Krysztof dźwiga bez skargi i roztkliwiań cały ten straszny ciężar. Czasem tylko się szarpnie i wyciągnie groźnie pięść ku niebu, czasami jęknie, by znowu paść na kolana i z płaczem uniesienia zawołać:
Bądź pozdrowiona, o ty bez promienia,
Który nadzieją martwe serca pieści,
Spowita płaszczem bezdennego cienia
Źródło mej pieśni, macierzy natchnienia,
Boleści!
To już nie poemat, to jeden straszny, przeciągły krzyk, huragan, co nad głowami huczy, niszczy, łamie — kona w cichym poświście, to znów się wzmaga w dzikich szałach burzy.
Cały poemat — to jedna groźna a potężna msza rozpaczy, missa desperationis, jaką kiedyś Bogumilcy wśród najstraszniejszych prześladowań odprawiali, czarne święte rozpętanych żywiołów cierpienia.
Któż z nas nie zna tej pięknej a tak niezmiernie ponurej pieśni.
W czasach wielkich klęsk, kiedy ziemia szaleje i niebo na niej mścić się zdaje, w czasach głodu, wojny, ognia, morowej zarazy, wyrywa się z piersi ludzkości taki straszny krzyk błagania, prośby, rozpaczy, obłędu.
Kiedy pod rok tysiączny ziemia wiła się w konwulsjach, trzęsła się i rozpadała, wojsko Ottona I, ciągnące do Włoszech, widziało słońce czerwone jak szafran, a słońce dogorywać się zdawało, kiedy spiekła ogniem, strawiona ziemia nic już rodzić nie mogła, a ludzie, według opowiadań kronikarza, sami siebie pożerali kiedy groźba sądu ostatecznego na niebie się rozłuniła krwawą pożogą, wtedy powstało Dies irae.
A kiedy u nas Szwedzi wyniszczyli mordem i pożogą wsie i miasta, kiedy głód i zaraza wyludniała do reszty spustoszoną glebę, wtedy wyrwał się z piersi straszny jęk: Święty Boże, Św. Mocny, a Nieśmiertelny.
Pieśń ta, to polskie nasze Dies irae.
Trzeba ją słyszeć w małym wiejskim kościele, podczas oktawy Bożego Ciała, kiedy już przez gęsty mrok z trudem przedziera się światło świec na ołtarzu — kiedy ksiądz obróci się z monstrancyą ku ludowi, a organy huczą jednem przeciągłem a odległem dudnieniem, wtedy następuje jedna chwila, która zimnym dreszczem ciało przebiega.
Lud na kolana powalony oczekuje czegoś; coś jakby jakieś nieszczęście zawisło w powietrzu, co coraz to niżej się stłacza i swym czarnym ciężarem na głowy się wali. I naraz intonuje ksiądz Św. Boże, Św. Mocny, a rykiem bólu i cierpienia odpowiada naród Św. a Nieśmiertelny, wybaw nas Panie.
Pomnę dobrze czasy cholery w 1873 roku, kiedy gromady ludzi z wszystkich okolicznych wsi, chodziły po nocach od jednej wsi do drugiej z gromnicami w rękach i śpiewały wśród jęków i rozpacznych szlochań tę bolesną pieśń — pomnę jedną chwilę w kościele, kiedy zaraza najsilniej się srożyła, a cały naród porwany dzikim obłędem rozpaczy wił się w konwulsyjnym płaczu i krzyku: Wybaw nas Panie — ale niczem to cierpienie, kiedy wśród jęku tej pieśni biedny lud uświadamia sobie swoją nędzę, niczem ta żywiołowa rozpacz ludu, nad którym śmierć i zagłada upiorne skrzydła rozpostarła wobec tego bezbrzeżnego cierpienia, tej beznadziejnej rozpaczy, co rozpiera pierś samotnego człowieka w „Święty Boże“ Jana Kasprowicza.
W poemacie tym zbiegają się wszystkie cechy, jakie twórczość jego charakteryzują, jest on jakoby syntezą wszystkich linii jego twórczego ustroju.
W ogromnych, szerokich zarysach odtworzył całą ziemię, raczej wyrwał sobie ją z serca, bo on i ziemia to jedno, a teraz śpiewa i krzyczy jej ból, który jest jego bólem, śpiewa i krzyczy swoje cierpienia, a szlochem i jękiem odpowiada mu matka ziemia, rodzicielka jego.
Syn ziemi, człowiek samotny, upadł bezsilny na znojnej drodze życia. Ból złamał tego, co z „matki żywota wyniósł nieszczęsny los! Nieokiełznana gnała go tęsknota za widmem bólu, który sam jeden wszechmocny posiada głos“. — „Obarczony przekleństwem najdroższych stanął na drodze w dzień tuczy, jak krzew pogięty i z piorunami w zawody, rozpaczą grzmiał“.
Nad nim burza się sroży, ślepa Dola nieszczęsna przykucnęła na drodze, śmieje się dziko i szczerzy zęby, i cieszy się, że samotnego człowieka powalił ból.
I przypadł twarzą do ziemi, a nagle zerwał się na równe nogi i z grozą i z przerażeniem wyciągnął ręce ku niebu i woła:
„O niezgłębione, niepojęte moce!“
Tym strasznym akordem rozpoczyna się ta dzika pieśń — to Introibo tej mszy rozpaczy. W całej literaturze nie znam takiego akordu, który nabiera niesłychanej mocy przez zestawienie go z dalszym ustępem.
Bo po tym akordzie, następuje wielka cisza. Syn ziemi wsłuchuje się w niebo — ale nic prócz czarnej burzy, która się po niem w skłębionych tumanach przewala i znowu pada na ziemię i płacze: Skrzydłami trzepoce jak ptak ten nocny, któremu okiem kazano skrwawionem patrzeć w blask słońca...
Święty Boże, Święty Mocny, Święty a Nieśmiertelny.
I syn ziemi poczyna rozmawiać z swoim bogiem, prosi go, błaga, wątpi w niego, to znowu się przed nim kaja w bezsilnem zdaniu się na jego wolę, a coraz dusi go ciężkie, chełchające łkanie, Święty Mocny, wybaw nas Panie.
Przed oczyma jego przeciąga wizja tej ziemi wspaniałej, co jako widna i daleka pokryta trupami, których nie było czasu pogrzebać. Mór wybił ludzkie plemię, a ci, co zostali wloką się nędzni, znamieniem śmierci naznaczeni w strasznej procesyi. Chorągwie trzepocą w wychudłych dłoniach, w rozpalonym blasku ogniem ziejącego słońca złocą się krzyże, jęczą dzwony i łkają i płyną, a śmierć przed tłumem kroczy. I syn ziemi jęczy do Boga: O dzwonu łkające prośby! O szumie więdnących drzew. O Boże, Święty Boże! Święty a Nieśmiertelny!
Cały lud oddał się bezsilny i bezwładny w ręce śmierci; więc i jemu niechaj wykopią samotny grób wśród krwawników i dziewanny u stóp pruchniejącego krzyża. Albo na szerokiej miedzy, albo tam, gdzie parów sączy resztkami wody lub tam, gdzie w dali pobłyskuje jezioro, gdzie się nad drogą kurzu słup rozbija, gdzie wiatr bezsilny przewłóczy się po zżętych zagonach — tam niechaj kopią samotny grób. — A Ty, o Święty, o Nieśmiertelny, który swym jednym oddechem wypełniasz wieków wiek, Ty od powietrza, głodu ognia i wojny i od szatana, co w dom przychodzi i dusze zwodzi, zachowaj nas Panie!
I naraz rozmodliła się jego dusza żarliwem, gorącem błaganiem, majaczą mu się małe trumienki, słyszy łoskot grudy, co spada na ich wieka, poszum wiatru, co rozczesuje liście zapłakanej brzozy, widzi wokół zapadłe mogiły, westchnął głęboko. A światłość wiekuista biednym ludziom świeci. Naraz zerwał się: jestem! zakrzyknął. Czuje, że Bóg do niego schodzi. Tak! I Ty jesteś tu ze mną! I pada na kolana i kornie bije czołem i za nogi go obejmuje i prosi, prosi, o niewiele, o troszeczkę łaski tylko. Tylko odrobinkę łaski niech spuści na płaczem zamroczone oczy.
Niech deszcz spiekłe rany orzeźwi, niech grad nie siecze zboża, pomór niech nie wybija ostatniej krowy, przenica niech kąkolem nie zarasta, chmury niech się nie obrywają, a spóźniony mróz niech nie waży ozimin.
I jeżeli o coś poprosić, o łaski trochę, to niech nie będzie potrzeba dzieciom chleba poskąpić, módz ledz we własnej mogile, niech będzie grosz, by dziad mógł za zmarłych zmówić pacierze.
A jeśli ziaren swych łask nie zechcesz równać strychulcem po brzeg swej szczodrej ćwierci, od nagłej a niespodziewanej śmierci, Racz nas zachować Panie!
Przedziwna jest ta modlitwa, w swej niesłychanej prostocie i pokorze.
Tak się tylko chłop umie modlić, którego nieszczęścia złamały, tak rozłzawioną prośbę umie tylko ten zanosić, co Boga czuje przy sobie tysiąckroć bliżej, jak ten, któremu kultura wiarę przeżarła. Tak pokutuje i kaja się człowiek, który wzamian za winy swe niesie pokornie krwawy krzyż i tylko o to Boga błaga, by go ostatecznie zniszczeniem nie karał.
Jeżeli gdziekolwiek, to tu narysował Kasprowicz najgłębsze i najszlachetniejsze linie w duszy chłopa naszego i w tej modlitwie streścił jego głęboką, z ziemi wyssaną religię.
Ale człowiek samotny, syn ziemi, podnosi bunt. Nawet ta nędzna prośba niewysłuchana. Bóg go wołał, powiedział: Jestem. Tak. — Jestem, gorycz mu serce zalewa: Jestem! Jestem i płaczę... Biję skrzydłami jak ptak ten ranny, jak ptak ten nocny, któremu okiem skrwawionem kazano patrzeć w blask słońca.
I znów przeciągają ponure wizje przed jego oczyma. Grób kopią u jego stóp, na ramionach krzyża kracze wrona, ludzie się wloką jak cienie do strasznych grobów — zdaje się, że wszystko wyzwala się z pęt ziemi i wlecze się wraz z ludem do grobu: dziewanny, krwawniki i bez i wierzby i głogi. Głód zapanował, szatan okrąża ziemię i brat brata zabija, syn przed ojcem zamyka dom, mord i pożoga wyniszcza świat, lęk, gdyby bicz smaga biedny ród potępiony, mór bydło bije, siostry zhańbione potopiły się, złe urąga modlitwie — i coraz groźniejsze i dziksze obrazy przesuwają się przed jego oczyma — włosy mu się na głowie jeżą, oczy z przestrachu z orbit chcą wyskoczyć — i z przerażeniem i dzikim obłędem krzyczy ku Bogu, czyż on tego nie widzi? Szatan zwątpienia wpił swoje szpony w jego serce i z bólem rozpaczy bluźni Bogu:
A Ty, O Boże, O Nieśmiertelny! O wieńcem blasków owity! Na niedostępnym tronie siedzisz pomiędzy gwiazdami i głową na złocistym spocząwszy trójkącie, krzyż trójramienny mając u swych nóg, proch gwiazd w klepsydrze przesypujesz złoty i ani spojrzysz na padolny smug!
I w jego sercu rozpasała się piekielna symfonia bólu, rwie się straszliwe Alleluja rozpaczy, przekleństwa mieszają się chaotycznie z krzykami za wybawieniem — szatan przed nim piekło roztwiera, raz jeszcze woła ku Bogu, by świat od szatana wyzwolił. Wal błyskawicą, wal! krzyczy. Niechaj się łamie, niech się rozkruszy ta zdrada, która nad życiem i nad śmiercią włada.
Ale cisza. Z chmury nie spadł piorun — Bóg milczy — więc na oślep bez pamięci z dziką zapamiętałością klęka przed potęgą zła, przeklina ród swój cały, woła ku Bogu, niechaj dalej płodzi żywoty, by tak klęły jak on, by płakały jak on i marły jak on. Serce mu pęka i z strasznym jękiem pada na ziemię:
O święty nieśmiertelny, święty mocny Boże!
Tu tkwi potęga Kasprowicza. Jego osobiste JA staje się światem całym. W własnym cierpieniu pokazał moje i Twoje cierpienie i nędzę króla Leara z Biedaczewa i Jana Rudawskiego i Hanki Opieńskiej; odtworzył cierpienie Konrada i szamotanie się Kordyana, i walkę Jakóba z Aniołem i całą mękę i ból ziemi, tej biednej, zbolałej ziemi, rozesłanej pomiędzy Kruszwicą, Gniewkowem a Inowrocławiem.
I to najistotniejszą treścią twórczości Kasprowicza, że nie jest egzotycznym. On jedyny wśród nas wszystkich, jedyny który się na zewnątrz rozlewa, od środka odbiega, świat cały obejmuje, podczas, gdy cała młoda generacya poetów wszystko dośrodkowuje, do swego JA odnosi.
Wprawdzie i u niego wyskakuje ustawicznie płomień osobistych cierpień i ówdzie tryśnie giejzerem straszny, dławiący ból tego, co sam przeżył, ale w tej chwili roztaczają się szerokie widnokręgi i znowu patrzy Jego dusza »sub specie aeternitatis“.
Dusza Kasprowicza ponura, bo każda głębia jest ciemna i ponura. Macierz cierpienia owiła kirem jego serce, ból go targa, ale on — dąb, żaden huragan go nie złamie, bo ma w duszy swej to, co przeważa, uszlachetnia i uświęca cierpienie: miłość. Ogromną, szeroką, całą nędzę i niedolę, grzech i cnotę, upadek i wzniosłość obejmującą miłość. Ztąd jego uwielbienie dla Shelleya z nim razem dzieli tę panteistyczną miłość, ztąd jego pokora i coraz silniejszy zwrot do absolutu — do Boga.
Kasprowicz jest głęboko religijny, religja jego, to religia każdego rzeczywistego twórcy, co w stworzeniu widzi symbol ukrytej potęgi, znak, co „słowo Św. Jana„ zakrywa, religia Św. Bonawentury, co mówi: Verbum divinum est omnis creatura, quia Deum loquitur — i wraz z Św. Augustynem czuje i korzy się przed potęgą Boga, co prowadzi rękę artysty i uczy go odtwarzać to piękno, co się za wszelką brzydotę przejawów, za całym chaosem zwykłych fenomenów ukrywa“. A prosta i czysta dusza jego nie potrzebuje metafizycznych abstrakcyi, filozoficzny a suchy i rozmazany panteizm nie zadawalnia jego gorącej duszy, rozwiewny, mglisty panteizm Shelleya nie zdołał zaspokoić silnych porywów jego duszy; on ma potrzebę ukorzyć się przed czemś, co przed nim stanie i z nim mówi, ma potrzebę, wstrząsnąć hardo głową, pięścią pogrozić, to znowu krzyżem paść na wilgotną posadzkę kościoła. W ostatnich, a najsilniejszych utworach wraca do Boga chłopa kujawskiego, do jego wierzeń, jego modlitw i religijnego kultu. I pocóż mu szukać filozoficznego absolutu, kiedy absolut ten w wierzeniach ludu daleko głębszy, tajniejszy i więcej groźny i majestatyczny, aniżeli we wszystkich filozofach razem, począwszy od Talesa z Miletu, aż do Schopenhauera?
Muszę niestety zaprzestać na rozbiorze tych dwóch utworów, a dałem zaledwie gruby szkic do obrazu tego dziwnie szlachetnego i możnego twórcy. Zresztą chodziło mi tylko o syntetyczne linie, o oddanie całości wrażenia, jakie Kasprowicz na mnie robi.
Językowi Kasprowicza zarzucano szorstkość i twardość. Zupełnie niesłusznie. Przyzwyczailiśmy się do literatury, do wierszy gładkich, spłaszczonego i wygładzonego słowa, jednem słowem do poezyi literackiej. A któż po dziś dzień nie jest w stanie napisać porządnego wiersza, jeżeli przeczyta kilkanaście tomów poezyi?
Słowo Kasprowicza jest bezpośrednie. Słowo jego jest rzeczywisty i żyjący organizm, z serca wyrwany. Dla niego słowo jest symbolem obrazu, a raczej każdy obraz, każde uczucie widzi w takiem a nie innem słowie.
Czasem rzuci grad słów, ciężkich jak kamienie, gdy twarda dola krwawym ciężarem na serce opadnie, to znowu umie je rozpieścić — do rozkosznego szeptu miłości — umie je zrobić twardym, spiżowym, gdy chce dać wrażenie granitu, umie je zrobić tak prostem i pokornem jak modlitwa najpokorniejszego chłopa, hardem, wyniosłem i dumnem, gdy chce dać poczucie swej siły i mocy.
Słowo Kasprowicza jest w całem znaczeniu ponad słowem, bo daje i genezę jego i jego obraz cały.
On wielki artysta nie potrzebuje tej gładkiej melodyi, tej maślankowatej potoczystości, tak miłej dla ucha przeciętnego czytelnika, gardzi sztuczkami zwykłego literata, za pomocą których tak łatwo nadać wierszowi połysk i gładkość — on chce przedewszystkiem oddać bezpośrednie swe uczucie w całej jego prawdzie i nagości.
W przeciwstawieniu do słowa literata, które jest przeważnie omówieniem, kłamliwą przenośnią, jest słowo Kasprowicza szczerym, wiernym i jedynym symbolem tego, co w duszy jego się dzieje.
I w tem dążeniu do absolutnej prawdy, by dać bezpośredni, szczery i jedyny obraz swej duszy przerwał wszystkie tamy i zapory, jakie dotąd poetę krępowały, porzucił i formę tak zwaną poetycką, a która jest tylko barbarzyńskim zabytkiem skostniałej poetyki klasycznej — pisze wierszem białym i powoduje się tylko wewnętrznym, uczuciowym rytmem.
I w tem tkwi znowu niesłychana intuicya twórcza. Mówiłem kiedyś, że pierwotne słowo nie było mówionem, lecz wyśpiewanem przez całą ciągłość uczucia, jakie wyrażało.
Każde powiedzenie pierwotne było ciągłą melodyą i dopiero później, kiedy słowo uspołecznione zostało, zatracił się ten wewnętrzny uczuciowy rytm, zastąpiono go kunsztowną literacką formą. Kasprowicz powrócił słowu jego wewnętrzną pierwotną i jedyną wartość muzyczną.
Czasem przerwie niesłychany czar długiego okresu, co jak pieśń rozpłakanych dzwonów płynie, dzikim strasznym krzykiem — to znowu wpada w zupełnie odmienny rytm — śpiewność przerwie gwałtownym, szybkim taktem, co jak siekanie gradu spada, to znowu widać szeroko rozwarte ręce człowieka przypadającego do ziemi, to znów nagłą pięść, co groźbą ku niebu wyskoczyła, ale to wszystko daje niezmiernie prawdziwy, absolutny obraz przejawów w duszy.
I to może najważniejszy rys twórczości Kasprowicza: absolutna szczerość dążenia do bezwzględnej prawdy psychicznej, do zupełnej pierwotności poza wszelką ułudą i zjawą przejawów, oddaje bezpośrednio stany duszy jak po sobie bez względu na tak zw. logiczny mózgiem a posteriori skonstruowany związek następują.
Bo myśli nasze, uczucia i wszystkie stany duszy nie rozwijają się logicznie. Są to ustawiczne przeskoki — ścisłe rozumowanie przerywają jakieś wspomnienia, myśli kojarzą się swą uczuciową treścią — pewne uczucia powracają upornie w coraz to nowych przemianach i ten wierny stan duszy daje Kasprowicz. Nie opisuje, nie tłomaczy, ale odtwarza bezpośrednio.
W muzyce to samo zrobił Wagner. Melodya przerywa jego tak zwany Leitmotiw, wracają przypomnienia rzeczy już wyśpiewanych, znowu w kilku taktach, w innej modulacyi rozbrzmiewa szeroki, jakby podziemny ton Leitmotiwu — i znowu powraca nieskończona melodya.
Otóż w tem znaczeniu charakter ostatnich poematów Kasprowicza jest nawskroś symfoniczny.
Tak powraca w jego Salome ustawicznie namiętny, a pragnący wykrzyk: O przyjdź, o boski przyjdź proroku! a wśród wszystkich żarliwych snów rozkoszy powtarza się „ustawiczny refren“, jakim twe źrenice choć umarłe płoną!
Salome, białolistny kwiat Herodiady może myśleć, o czem chce, może śnić najrozkoszniejsze sny, ale ustawiczny Leitmotiw wraca wciąż, przerywa jej myśli i marzenia.
Jak twe źrenice choć umarłe płoną!
I tak jest jego „Dies irae“, wprost przecudowne oratoryum w znaczeniu zupełnie muzycznem.
Zdaje się jakby jakiś prorok krzyczał grozę sądu ostatecznego, a przerażony tłum jęczy Kyrye elejson. Za każdą groźną wizyą zniszczenia powraca to straszne Kyreye elejson — Boże — Ty bądź naszą łaską i obroną — Kyrye elejson.
A po przez tę straszną pieśń końca świata przewija się raz poraz, jak upornie wracający Leitmotiw Wagnerowski w Parsifalu.
O głowo, owinięta cierniową koroną!
Wiktor Hugo powiedział o Bodelerze, że stworzył nowy dreszcz i Kasprowicz stworzył dreszcz, ale to dreszcz, jakim nas głębia przeraża.
Bo w nim jest coś, co łączy się z hipotetycznym czwartym wymiarem, jakiś nadświat i pozaświat, anemnesis Platona o stanach i cudach, jakie monada duszy kosztowała, kiedy jeszcze śniła w łonie prabytu i patrzała w czystą nagą istotę bytu.
Jest coś, co Szopen w swojem tempo rubato wyrażał. Strach i lęk rozbiega się po ciele, jakieś straszne napięcia wszystkich nerwów ściąga boleśnie mięśnie, ale tylko przez chwilę. Naraz gwałtowne odetchnięcie, a zmora pryska w mglistych oparach.
Stworzył dreszcz bólu tej strasznej chwili, kiedy obłęd człowieka chwyta, a równocześnie wpada się w kurcz śmiechu — dreszcz bólu tej chwili, w której ma się świadomość cierpienia, a nie wie się dla czego się cierpi. Jakby skłębiony tuman myśli przeleciał przez głowę, a przecież to nie są myśli — jakieś obrazy, a przecież widzi się je jakby słońca poza grubemi kotarami mgły.
Dreszcz głębi, otóż to, co jest Kasprowicza istotnym czynem.
Portret rysunku Konrada Krzyżanowskiego.
Inicyały i winiety rysunku Tadeusza Noskowskiego.
Okładka i godło wydawcy rysunku Józefa Czekierskiego.
Klisze inicyałów i winietek wytrawiono w zakładzie fotochemigraficznym B. Wierzbickiego i S-ki.
Klisze okładki i godła wydawcy wykonano w fototypii Kipmana i Szydłowskiego.
Papier Ryskiej fabryki.
Papier okładkowy fabryki włoskiej «Fabriano».
Druk Piotra Laskauera i S-ki.
Składał Józef Łukaszewski.
Łamał Wacław Schmidt.
Odbijał na maszynie Juljan Kurek.