Zaginiony footbalista (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Zaginiony footbalista
Wydawca Wydaw. "Książek Zajmujących"
Data wyd. 1925
Druk J. Styfi
Miejsce wyd. Przemyśl
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CONAN DOYLE
ZAGINIONY
FOOTBALISTA
WYDAWNICTWO
KSIĄŻEK ZAJMUJĄCYCH“
PRZEMYŚL RYNEK.
DRUKIEM JÓZEFA STYFIEGO W PRZEMYŚLU.
ZAGINIONY FOOTBALISTA


Byliśmy przyzwyczajeni do otrzymywania zagadkowych telegramów. Ale jeden z nich szczególnie utkwił mi w pamięci, gdyż wprowadził Holmesa w pewne zakłopotanie. Było to jednego ponurego poranka w lutym, przed jakimi ośmiu laty. Telegram adresowany był do niego i brzmiał.

„Proszę mnie oczekiwać. Straszne nieszczęście. Zginął najważniejszy człowiek; jutro niezbędny“. —
Overton.

— Ma zwyczajną pieczątkę i nadany jest o godzinie dziesiątej, minut trzydzieści sześć — rzekł mój przyjaciel — przeczytawszy go kilkakrotnie.
— Pan Overton był widocznie bardzo zmięszany, gdy go wysyłał. No, spodziewam się, że sam zaraz tu przybędzie, a wtedy dowiemy się wszystkiego. Tymczasem przeglądnę „Times“. W tych nudnych czasach przyjąłbym chętnie i najmniejszą sprawę.
Rzeczywiście, już oddawna nie mieliśmy żadnego odpowiedniego zajęcia. A ja obawiałem się tych okresów bezczynności. Przyjaciel mój miał bowiem usposobienie tak czynne, że brak pracy stawał się dla niego niebezpiecznym. W ciągu lat, powoli, odzwyczaiłem go od używania środków narkotycznych, które o mało go całkiem nie zniszczyły. Wiedziałem wprawdzie, że w zwykłych warunkach nie odczuwa potrzeby tych niebezpiecznych trucizn; lecz nieprzyjaciel nie zginął: był tylko uśpiony. I wiedziałem też z doświadczenia, że ten sen nie był głęboki, a przebudzenie było bardzo bliskie w okresie bezczynności. Wtedy malowało się wielkie przygnębienie na tej ascetycznej twarzy, a jego niezgłębione oczy patrzały przed siebie w tępem zamyśleniu. To też błogosławiłem owego pana Overtona, kimkolwiek był, ponieważ swem dziwacznem zawiadomieniem przerwał tę niepokojącą ciszę, która była dla przyjaciela niebezpieczniejsza, niż wszystkie burze jego ruchliwego życia.
Nadawca depeszy nie długo dał na siebie czekać. Pan Cyryl Overton z Trinity College w Cambridge był młodym człowiekiem olbrzymiego wzrostu. Kościec miał ogromny, a muszkuły do tego odpowiednie. Jego szerokie bary wypełniły całkiem nasze drzwi. Przytem miał ładną i sympatyczną twarz, na której jednak teraz na pierwszy rzut oka widać było niepokój.
— Pan Sherlock Holmes?
Mój przyjaciel skłonił się.
— Przyjeżdżam właśnie ze Scotland Yard, panie Holmes. Mówiłem z inspektorem Hopkinsem. Radził mi zwrócić się do pana. Powiedział, że jego zdaniem, wypadek ten nadaje się raczej dla pana niż dla rządowej policji. Gdyby mi pan mógł pomóc... Jestem w fatalnem położeniu — — — — — — —
— Proszę siadać i opowiedzieć, o co idzie.
— To straszne, panie Holmes, to wprost straszne! Dziwię się, że mi jeszcze włosy nie posiwiały. Godfrey Staunton — słyszał pan o nim, naturalnie? Cała partja na nim stoi. Wolałbym stracić trzech innych zamiast niego. Żaden nie może się z nim równać. On jest głównym graczem i prowadzi cały atak. Cóż ja teraz zrobię? Proszę mi poradzić panie Holmes. Mamy wprawdzie jeszcze Moorhouse’a, pierwszego z rezerwy, ale ten ma tylko połowę trainingu. Ma nawet dobrą nogę, ale brak mu potrzebnej rozwagi. Ach, Morton, albo Johnson, ci sławni footbaliści oxfordcy, pobiliby go na głowę. A Stevenson byłby dość dobry, ale jest niezbędny na swojem obecnem stanowisku. Tak, panie Holmes, jesteśmy zgubieni, jeśli pan nam nie pomoże odszukać Godfreya Stauntona.
Holmes z zainteresowaniem słuchał Overtona. Widocznie bawiły go nadzwyczajne przejęcie i powaga mówiącego, jakoteż podkreślenie każdego poszczególnego punktu przez potężne uderzanie się w kolano.
Gdy gość nasz skończył opowiadanie, Holmes zdjął z półki tom leksykonu, który sam sobie ułożył. Szukał pod literą S. Pierwszy raz w życiu szukał napróżno w tem wyczerpującem dziele.
— Mam tu Artura H. Stauntona, obiecującego fałszerza pieniędzy — rzekł — Henryka Stauntona, którego zaprowadziłem na szubienicę, ale Godfrey Staunton... tego imienia nie znam. Kim i czem jest ten pan Staunton?
Teraz klient nasz zrobił zdziwioną minę.
— Ależ panie Holmes, myślałem, że pan wie wszystko! Jeśli pan nigdy nie słyszał o Godfreyu Stauntonie, to pan może nie zna i Cyrila Overtona?
Holmes z uśmiechem potrząsnął głową.
— Niesłychane — zawołał atleta. — Wszak ja byłem pierwszym zwycięzcą Anglji przeciw Walji i od roku jestem przewodniczącym akademickiego klubu footbalistów! Ale to nic, wobec Godfreya Stauntona, zwycięzcy z Cambridge, Blakheat i pięciu międzynarodowych matchów footbalowych Boże drogi! Panie Holmes, gdzież pan właściwie żyje?
Holmes śmiał się z dziecinnego zdumienia młodego sportowca.
— Pan żyjesz w całkiem innym świecie niż ja, panie Overton. W przyjemniejszej i zdrowszej atmosferze. Mam stosunki w różnych sferach, ale mogę powiedzieć, że na szczęście nie w kołach miłośników sportu. Jest to dobry i zdrowy objaw siły wewnętrznej naszego narodu. Lecz pańskie niespodziane odwiedziny wskazują, że i w tym niezepsutym świecie możecie znaleźć zajęcie dla mnie. A więc proszę bardzo, mój kochany panie, niech mi pan teraz powoli, z zupełnym spokojem przedstawi cały stan rzeczy. I proszę mi powiedzieć, w czem mógłbym panu być pomocnym. Pańskie dotychczasowe opowiadanie jest trochę niejasne.
Pan Overton należał do ludzi, którzy lepiej umieją posługiwać się muszkułami niż mózgiem. Zrobił trochę zakłopotaną minę, ale powoli, niejasno i często się powtarzając, wydobył ze siebie, co następuje:
— Sprawa jest taka, jak pan słyszy, panie Holmes. Powiedziałem: jestem prezesem klubu footbalistów w mieście uniwersyteckiem, Cambridge, a Godfrey Staunton jest moim najlepszym graczem. Jutro gramy przeciw Oxfordowi i to tu w Londynie. Wczoraj przyjechaliśmy wszyscy i zamieszkaliśmy w hotelu Beubleya. O dziesiątej skontrolowałem, czy wszyscy członkowie udali się na spoczynek, bo uważam, że przed matchem gracze muszą się porządnie wyspać. Zamieniłem jeszcze parę słów z Godfreyem, zanim się położył do łóżka. Blady był i zdenerwowany. Pytałem go, co mu dolega. Powiedział, że nic wielkiego — głowa go trochę boli. Pożegnałem go i wyszedłem. Ale Godfrey bardzo mi się nie podobał.
Jeśli się ktoś źle czuje, a właśnie powinien skupić wszystkie siły, zwłaszcza, gdy jest główną osobą w grze — to cała sprawa może wziąć kiepski obrót dla drużyny z Cambridge. Pół godziny później powiedział mi portjer, że jakiś człowiek z rozwichrzoną brodą przyniósł list do Stauntona i czeka na dole. Ponieważ jeszcze nie spał, zaniesiono mu ten list do pokoju. Godfrey przeczytał i padł na krzesło, jakby piorunem rażony. Portjer tak się przestraszył, że chciał lecieć po mnie, ale Godfrey go zatrzymał, poprosił o szklankę wody, a potem wstał. Zeszedł na dół, zamienił kilka słów z oddawcą listu i z nim razem odszedł. Gdy portjer spojrzał za nimi po raz ostatni, gonili ulicą na dół. Dziś rano pokój Godfreya był pusty, łóżko nienaruszone a wszystkie rzeczy leżały jeszcze tak, jak wczoraj wieczorem. Odszedł z nieznajomym, otrzymawszy jakąś niespodzianą wiadomość i od tej chwili nie słyszeliśmy o nim ani słowa. Nie wierzę, by jeszcze kiedy wrócił. Godfrey był wielkim miłośnikiem sportu. Nie byłby przerywał trainingu i nie opuszczałby swej drużyny w takiej chwili bez bardzo ważnego powodu. Takie mam przeczucie, że odszedł na zawsze i że go już nigdy więcej nie zobaczymy.
Holmes z wielką uwagą przysłuchiwał się temu dziwnemu opowiadaniu.
— Cóż pan potem uczynił? — zapytał na końcu.
— Telegrafowałem do Cambridge, by się dowiedzieć, czy tam o nim nie słyszeli. Odpowiedziano, że nikt go nie widział.
— Czy mógł jeszcze tego wieczora wrócić do Cambridge?
— Tak, jest jeszcze jeden nocny pociąg o kwadrans na dwunastą.
— Lecz nie przyjechał nim, o ile się pan z Cambridge dowiedziałeś?
— Nie, nikt go nie widział.
— Cóż pan później uczyniłeś?
— Depeszowałem do lorda Mount James.
Godfrey nie ma rodziców, a lord Mount-James jest jego najbliższym krewnym — jest zdaje mi się, jego wujem.
— Tak? To rzuca nowe światło na całą sprawę. Lord Mount-James jest jednym z najbogatszych ludzi w Anglji.
— Godfrey mi też o tem mówił.
— I pański przyjaciel był rzeczywiście tak blisko z nim spokrewniony?
— Tak, był jego spadkobiercą. A lord jest bliski ośmdziesiątki i oprócz tego ma silny artretyzm. Lecz Godfreyowi nie dawał ani halerza; jest strasznie skąpy. Ale po jego śmierci przecież wszystko przypadnie Godfreyowi.
— Czy otrzymał pan odpowiedź od lorda Mount-James.
— Nie.
— Z jakiego powodu miałby się pański przyjaciel udawać do lorda Mount-James?
— No, coś go gnębiło. To były troski materjalne. Możliwe, że i prosił o pomoc swego najbliższego bogatego krewnego, choć bardzo wątpię, czy udałoby mu się coś z niego wydobyć. Godfrey nie lubił starego. Nie byłby się zwrócił do niego, gdyby koniecznie nie był musiał.
— To można łatwo stwierdzić. Jeśli pański przyjaciel jest u swego wuja lorda Mount-James, będzie można wkrótce wyjaśnić, co znaczyła wizyta tego człowieka z rozwichrzoną brodą i dlaczego ów list zrobił na nim takie wrażenie.
Overton ścisnął głowę rękami i rzekł:
— Nic z tego nie rozumiem! To nieszczęście doprowadzi mnie jeszcze do pomięszania zmysłów.
— Ja dziś nie mam nic innego do czynienia i chętnie zajmę się pańską sprawą — rzekł Holmes, chcąc go uspokoić. — Radzę panu na wszelki wypadek urządzić match bez względu na owego młodego pana. Sam pan powiadasz, że tylko bardzo ważne przyczyny mogły go zmusić do odejścia w tych warunkach. Kto wie, czy te same ważne przyczyny nie zatrzymają go dłużej i nie będzie mógł na czas wrócić? Chodźmy razem do hotelu. Może dowiemy się czego nowego od portjera.
Holmes był mistrzem w obchodzeniu się z ludźmi prostymi. To też w krótkim czasie, siedząc w opuszczonym pokoju Stauntona, wydobył z portjera wszystko, cokolwiek ten mógł powiedzieć. Ów nocny gość nie był eleganckim panem, ani robotnikiem, był jak się wyraził portjer, „czemś w pośrodku“. Był to człowiek około pięćdziesięcioletni, z szpakowatą brodą i bladą twarzą. Ubrany był skromnie. Sam zdawał się być zaniepokojony. Portjer widział, że ręka mu drżała, gdy oddawał list. Staunton schował list do kieszeni. Nie podał ręki obcemu, gdy spotkali się w sieni. Zamienili kilka słów, z których portjer posłyszał tylko słowo „czas“. Potem szybko pobiegli. Na zegarze hotelowym było właśnie pół do jedenastej.
— Muszę się trochę namyśleć — rzekł Holmes, siadając na łóżko Stauntona. — Pan masz służbę tylko w dzień, nieprawdaż?
— Tak, od jedenastej jestem wolny.
— Portjer nocny niczego nie zauważył?
— Nic, proszę pana. Później przyszło jeszcze jedno towarzystwo z teatru.
— Czy wczoraj miałeś pan służbę przez cały dzień?
— Tak jest.
— Czy oddał pan jeszcze inną pocztę panu Stauntonowi?
— Tak: telegram.
— A, to jest interesujące. O jakim czasie?
— Około szóstej.
— Gdzie był wówczas pan Staunton?
— Tu, w swoim pokoju.
— Czy byłeś pan przytem, gdy go otwierał?
— Tak jest, myślałem, że może zaraz zabiorę odpowiedź.
— No i była odpowiedź?
— Tak. Napisał odpowiedź.
— Czy pan ją zawiózł na pocztę?
— Nie, on sam z nią poszedł.
— Ale napisał w pańskiej obecności?
— Tak. Czekałem przy drzwiach, a on siedział przy stole. Gdy skończył, rzekł: „Dziękuję; ja sam pójdę na pocztę“.
— Czem pisał?
— Piórem, proszę pana.
— Czy wziął blankiet hotelowy z tych, co tu leżą na stole?
— Tak, naturalnie.
Holmes wstał. Wziął blok z formularzami, poszedł ku oknu i dokładnie go oglądnął.
— Szkoda, że nie pisał ołówkiem — rzekł — potem wzruszył ramionami i niezadowolony odłożył blankiety. — Musiałeś nieraz zauważyć Watsonie, że przy pisaniu ołówkiem pismo się przebija — ta okoliczność wydała już niejednego złodzieja w ręce policji. Ale tu niczego nie widzę. Cieszy mnie jednak, że użył grubego, miękkiego pióra. Jestem pewien, że znajdziemy odbicie tu na bibularzu. Oto jest!
Oderwał kawałek bibuły i pokazał nam.
Overton był strasznie zdenerwowany.
— Potrzymaj go pan przed lustrem — zawołał.
— Nie potrzeba — odparł Holmes. — Bibuła jest dość cienka. Po lewej stronie doskonale przeczytamy. — Obrócił ją i czytaliśmy:
„Proszę nas nie opuszczać, na miłość Boską!“
— Tak, ale to jest tylko koniec telegramu, który Staunton wysłał w kilka godzin przed swem zniknięciem. Brakuje nam przynajmniej sześć słów początkowych. Już widać, że młodemu człowiekowi groziło niebezpieczeństwo, z którego ktoś mógł go wyratować. Zapamiętajmy sobie. A więc jeszcze jedna osoba była w to wplątana. A któżby to mógł być inny, jeśli nie ten blady, brodaty mężczyzna, który sam był tak zirytowany? W jakim stosunku pozostawał Staunton do tego człowieka? I kto jest ten trzeci, od którego spodziewali się pomocy wobec grożącego niebezpieczeństwa? W tym kierunku muszą iść nasze badania.
— Powinniśmy się dowiedzieć o adresie tego trzeciego — wtrącił Overton.
— Z pewnością, mój szanowny panie. Ta wielce głęboka myśl już i mnie przyszła do głowy. Ale musiał pan zapewne doświadczyć, że urzędnicy na poczcie nie bardzo się śpieszą zdradzać adresy z cudzych telegramów. Ta sprawa nie jest taka prosta. Ale nie wątpię, że przy odrobinie sprytu i przebiegłości uda nam się dopiąć celu. Tymczasem chciałbym w pańskiej obecności, panie Overton, przeglądnąć te listy na stole.
Była to kupa listów, kartek i świstków. Holmes przeglądnął je szybko i sprawnie.
— Nic tu niema — rzekł wreszcie. — Czy pański przyjaciel był zdrowym człowiekiem — czy może kiedy chorował?
— Był zdrów jak ryba!
— Nie wie pan, czy może dawniej kiedy był chory?
— Nigdy ani godziny. Raz się skaleczył, a raz zranił się w kolano, ale to były drobnostki.
— Może przecież nie był tak zdrów, jak pan myśli. Jestem stanowczo tego zdania, że musiał mieć jakieś tajne cierpienie. Zabiorę te dwie kartki, o ile pan pozwoli. Mogą się nam przydać w ciągu śledztwa.
— Przepraszam! Przepraszam! — zawołał jakiś skrzeczący głos. Przy drzwiach stał dziwaczny stary człowiek. Miał na sobie zniszczone czarne ubranie, cylinder o szerokich brzegach i białą chustkę na szyi. Wyglądał jak proboszcz wiejski, ze starego angielskiego obrazu. Lecz w przeciwieństwie do tego ubogiego, dziwacznego wyglądu głos jego miał ton ostry i stanowczy, a całe wystąpienie było tak pewne siebie, że mimo woli zwróciliśmy na niego uwagę.
— Kim pan jesteś, mój panie i jakiem prawem przeszukujesz papiery tego pana? — zapytał mego przyjaciela.
— Jestem detektywem prywatnym i na zlecenie trzeciej osoby staram się wyjaśnić zniknięcie tego pana.
— Tak, jest pan detektywem, naprawdę? A kto pana tu zaprosił, hę?
— Ten pan, przyjaciel pana Stauntona: przysłano go do mnie ze Scotland Yard.
— A pan kim jesteś?
— Ja jestem Cyril Overton.
— To pan wysłał do mnie telegram. Nazywam się lord Mount-James. Przybyłem pociągiem, tak prędko, jak tylko mogłem. Więc pan zaangażowałeś detektywa, panie Overton?
— Tak jest, mój panie.
— I pan go zapłaci?
— Nie wątpię, że uczyni to mój przyjaciel Godfrey, gdy go odnajdziemy,
— A jeśli się go nie odnajdzie, to co będzie, hę? Proszę mi odpowiedzieć na to pytanie!
— W takim razie zapewne rodzina jego — —
— Ani mowy! — zawołał stary. — Odemnie nie zobaczysz pan ani feniga, ani jednego feniga! Słyszy pan, panie detektywie? Ja jestem jedynym krewnym tego młodego człowieka i oświadczam panom, że nie przyjmuję na siebie żadnych obowiązków. Jeśli on dostanie kiedyś po mnie jaki spadek, to tylko dzięki temu, że ja nigdy nie trwonię pieniędzy; w tym wypadku też nie wyrzucę ich na darmo. A co do tych papierów, z którymi pan tak samowolnie postępujesz, to zwracam uwagę, że o ile jest tam coś wartościowego, pan mi za to odpowiada. Żądam dokładnego wytłumaczenia, co pan z tem uczyni.
— Dobrze, dobrze — odparł Holmes. — Tymczasem pozwoli pan na jedno pytanie? Czy wyrobiłeś pan sobie już może jakie zdanie w sprawie zniknięcia tego młodego człowieka?
— Nie, zupełnie nie. Jest dość wielki i dość stary, żeby sam na siebie uważał. A jeśli jest tak głupi, że sam się zgubił, to ja nie myślę ponosić kosztów jego odszukania.
— Rozumiem doskonale pańskie stanowisko — odrzekł Holmes z drwiącą nieco miną. — Ale zdaje mi się, że pan mego stanowiska jeszcze nie rozumie. Godfrey Staunton jest, jak się dowiaduję, ubogim człowiekiem. Jeśli go uprowadzono, to nie dla majątku, który on posiada. To pan jesteś sławnym bogaczem, lordzie. Bandyci mogli zawładnąć pańskim krewnym, aby się od niego dowiedzieć o pańskim domu, pańskich zwyczajów, skrytkach pieniędzy i t. d.
Twarz naszego niesympatycznego gościa stała się blada, jak jego chustka na szyji.
— Boże co za pomysł! O czemś takiem nawet nie pomyślałem. Czyż tedy podli szubrawcy naprawdę żyją na świecie? Ale Godfrey jest porządnym chłopcem — honorowym chłopcem. Żadna siła nie zmusi go do tego, by zdradził swego starego wuja. W każdym razie srebro stołowe każę jeszcze dziś wieczór zanieść do banku. Tymczasem proszę nie szczędzić trudów, panie detektywie. Szukaj pan za nim, nie pozostaw kamienia na kamieniu! A co do pieniędzy, to licz pan na mnie! Tak na pięć do dziesięć funtów.
Ale i teraz, mimo zmiany zapatrywania, stary nie mógł udzielić nam żadnej przydatnej wiadomości. Nie wiele się interesował prywatnem życiem siostrzeńca. Jedynym punktem wyjścia dla śledztwa był urywek telegramu. Ten też posłużył Holmesowi do poszukiwania dalszych ogniw.
Pożegnaliśmy się z lordem Mount-James. Overton udał się do swych towarzyszy, by radzić nad nieszczęściem, które ich spotkało.
W pobliżu hotelu był urząd telegraficzny. Stanęliśmy przed bramą.
— Musimy spróbować, Watsonie — rzekł Holmes. — Na podstawie pełnomocnictwa sądowego moglibyśmy wprawdzie zażądać wglądu do ksiąg, ale tak daleko jeszcze nie jesteśmy. Sądzę, że tu, gdzie jest tak wielki ruch, nie pamiętają poszczególnych twarzy. Próbujmy.
Weszliśmy. Musieliśmy zaczekać, bo przed nami były jeszcze dwie osoby.
— Przepraszam, że panią fatyguję — rzekł Holmes tonem bardzo grzecznym do panny przy okienku. — Zdaje mi się, że źle napisałem telegram, który wczoraj wysłałem. Nie otrzymałem jeszcze odpowiedzi. Obawiam się, że może zapomniałem podać nazwę mego hotelu. A może nawet nie podpisałem nazwiska. Czy pani byłaby tak grzeczną zaglądnąć do tego telegramu?
Panienka wzięła do ręki paczkę telegramów.
— O której godzinie pan nadał?
— O szóstej.
— Do kogo adresowany?
Holmes położył palec na ustach i spojrzał na nią błagalnie.
— Ostatnie słowa były „na miłość Boską“ — szepnął poufnym tonem — jestem strasznie zmartwiony, że nie mam odpowiedzi!
Urzędniczka znalazła wreszcie blankiet.
— Oto jest. Brakuje podpisu — rzekła, podając go memu przyjacielowi.
— Teraz pojmuję, dlaczego mi nie odpowiedziano. Jakże mogłem być tak roztargniony? Do widzenia pani, dziękuję ślicznie za grzeczność.
Gdyśmy się znaleźli na ulicy, roześmiał się i zatarł ręce z radości.
— No i cóż? — zapytałem.
— Idzie doskonale, mój kochany, znakomicie! Wymyśliłem sobie siedm różnych sposobów zaglądnięcia do tego telegramu. Ale nie spodziewałem się, że już przy pierwszym mi się odrazu uda!
— I czegóż się dowiedziałeś?
— Zdobyłem nową podstawę do całego śledztwa.
Przywołał dorożkę i rzekł do woźnicy.
— Stacja „Kings Cross“.
— Więc wybieramy się w podróż?
— Tak, jedziemy razem do Cambrigde. Wszystkie poszlaki kierują się w tamtą stronę.
— Powiedzno — zapytałem, gdyśmy siedzieli w powozie — czy domyślasz się, dlaczego ten młody człowiek zaginął? Nie przypominam sobie żadnego wypadku, w którymby motywy były tak tajemnicze. Przecież nie myślisz na serjo, że go schwytano, by się dowiedzieć czego o bogatym wujaszku?
— Przyznaję, mój kochany, że to wyjaśnienie i mnie nie wydaje się bardzo prawdopodobnem. Ale było mi potrzebne, by tego nieznośnego starca trochę sprawą zainteresować.
— To ci się też udało. A jakież są twoje przypuszczenia?
— Mógłbym ich wiele wymienić. Przyznasz: jest rzeczą dziwną, iż stało się to wieczorem przed zapasami i że znikł właśnie człowiek, którego obecność miała decydujące znaczenie. To może być przypadek, ale w każdym razie jest to podejrzane. Przy sporcie amatorskim wprawdzie oficjalnie nie urządza się zakładów, lecz publiczność prywatnie się zakłada. Jest więc możliwe, że ktoś umyślnie uprowadził gracza, tak jak kradną czasem konia przed wyścigami. To jest jedno wyjaśnienie. Z drugiej strony nie jest wykluczone, że jacyś bandyci uprowadzili tego młodego człowieka, by wymusić znaczny okup. Wszak, choć on teraz nie rozporządza wielkimi środkami, to jednak w przyszłości będzie miał ogromny majątek.
— Ale — depesza nie stoi w żadnym związku z temi teorjami.
— Bardzo słusznie, Watsonie. Telegram jest i pozostanie jedyną solidną podstawą, którą mamy i według której musimy się kierować. Jedziemy do Cambridge, by sprawę wyświetlić. Jak się nasze badania ułożą, tego na razie nie wiem; ale mam nadzieję, że jeśli do jutrzejszego wieczora nie osiągniemy ostatecznego celu, to w każdym razie mocno się do niego zbliżymy.
Było już ciemno, gdyśmy przybyli do starego uniwersyteckiego miasta. Holmes wziął dorożkę i kazał nas wieźć do mieszkania Dra Leslie Armstrong.
Wkrótce stanęliśmy przed wielką kamienicą na jednej z większych ulic.
Weszliśmy do poczekalni. Po długiem czekaniu wpuszczono nas wreszcie do pokoju ordynacyjnego. Lekarz siedział przy biurku.
Nie znałem nazwiska Leslie Armstrong. To dowodzi, jak dalece straciłem kontakt ze sprawami mego narodu. Teraz wiem, że jest to nie tylko jeden z najwybitniejszych profesorów uniwersytetu w Cambridge, ale także uczony o światowej sławie. Lecz sama oryginalna, kanciasta głowa z mądremi oczyma i energicznym, a surowym wyrazem twarzy, musiała zainteresować, nawet jeśli się nie wiedziało o sławie tego człowieka. Dr. Armstrong wyglądał jak poważny uczony, o charakterze surowym, ascetycznym, zamkniętym w sobie i nieugiętym. Trzymał w ręku wizytówkę mego przyjaciela i nie bardzo uprzejmie na nas spoglądał.
— Znam pana z nazwiska, panie Holmes, i znam też pańską działalność, której wcale nie pochwalam.
— To zapatrywanie dzieli pan ze wszystkimi zbrodniarzami w całej Anglji, panie profesorze — odparł Holmes z wielkim spokojem.
— O ile ograniczasz się pan do zwalczania zbrodniarzy, musisz znaleźć uznanie u każdego zdrowo myślącego człowieka. Jakkolwiek: nie wątpię, że policja rządowa stoi tak wysoko, iż w zupełności może sprostać temu zadaniu.
Natomiast śledzenie tajemnic osób prywatnych, wykrywanie spraw familijnych, które powinnyby pozostać w ukryciu, a nadto zabieranie czasu ludziom, którzy mają ważniejsze rzeczy do czynienia, niż pan, stanowczo godne są nagany. Ja naprzykład, powinienem teraz pisać naukową rozprawę zamiast z panem się zabawiać.
— Wierzę panie doktorze, lecz kto wie, czy nasza rozmowa nie będzie ważniejsza od tej naukowej rozprawy. Pozatem muszę zaznaczyć, że nasza działalność jest właśnie przeciwieństwem tego wszystkiego, co pan tu krytykujesz; my właśnie nie dopuszczamy do tego, by sprawy prywatne dostawały się do wiadomości publicznej. Jeśli natomiast sprawa dostanie się do rąk policji, wtedy nie można jej już w tajemnicy utrzymać. Proszę mnie więc uważać za uzupełnienie regularnej policji krajowej. Przybyłem, by zapytać się pana o Godfreya Stauntona.
— Jakto?
— Pan go znasz, prawda?
— Tak, to mój znajomy.
— Ach, rzeczywiście!
— Tej nocy wyszedł z hotelu i od tego czasu nikt o nim nie słyszał.
— Wróci zapewne.
— Jutro odbędzie się match akademickiego klubu footbalowego.
— Nie mam wcale sympatji dla tych dziecinnych zabaw. Natomiast los tego młodego człowieka interesuje mnie ogromnie, bo znam go i lubię bardzo. A o footbalu nie wiem nic, absolutnie i nie chcę się tem zajmować.
— W takim razie liczę na to, że pan nie odmówi mi swej pomocy do odszukania pana Stauntona.
Czy zna pan miejsce jego pobytu?
— Nie znam.
— Czy nie widziałeś go pan od wczoraj?
— Nie.
— Czy pan Staunton był człowiekiem zdrowym?
— Tak jest.
— Czy nie wiadomo panu, iżby kiedyś dawniej chorował?
— Nie.
Holmes wyjął kartkę papieru i położył ją przed profesorem.
— Czy pan profesor byłby łaskaw w takim razie wyjaśnić nam, co znaczy to pokwitowanie na ośm funtów? Pan Staunton zapłacił je w ubiegłym miesiącu panu Drowi Leslie Armstrong w Cambridge. Znalazłem to na jego biurku.
Doktor poczerwieniał ze złości.
— Nie jestem obowiązany udzielać panu jakichkolwiek wyjaśnień — panie Holmes.
Mój przyjaciel włożył kartkę z powrotem do notesu.
— Dobrze. Czy wolisz pan uczynić to w sądzie? Okaże się to koniecznem prędzej czy później. Powiedziałem panu przecież, że ja mogę różne rzeczy trzymać w tajemnicy. Policja ma natomiast obowiązek wszystko ujawniać. Naprawdę, lepiejby było, gdyby pan odnosił się do mnie z zaufaniem.
— Nie wiem, czego pan odemnie chcesz? Ale też nie mam żadnego powodu — — —
— Czy nie otrzymał pan od pana Stauntona żadnej wiadomości z Londynu?
— Stanowczo nie.
Holmes ze złością uderzył ręką w stół.
— A niech to djabli wezmą! Znowu ta opieszałość poczty. Wczoraj wieczorem o szóstej, minut piętnaście, Staunton nadał do pana z Londynu bardzo ważną depeszę — ta depesza bezwątpienia jest w związku z jego zniknięciem — a pan jej dotychczas nie otrzymał. To niesłychane. Natychmiast poślę na pocztę i wniosę zażalenie.
Dr. Armstrong zerwał się z wściekłością.
— Proszę pana natychmiast opuścić mój dom! Powiedz pan lordowi Mount-James, że nie chcę mieć nic do czynienia ani z nim, ani z jego agentami. Nic, ani słowa!
Zadzwonił gwałtownie:
— Janie, poświeć tym panom!
Służący wyprowadził nas. Stanęliśmy na ulicy. Holmes zaczął się głośno śmiać.
— Ten Armstrong, to stanowczo energiczny charakter! Jest to jedyny człowiek, który, gdyby chciał, mógłby zająć miejsce owego sławnego zbrodniarza, zmarłego profesora Moriarty. A teraz mój kochany Watsonie, stoimy tu w tem niegościnnem mieście, na środku ulicy, bezdomni i bez jednej przyjaznej duszy; mimo to musimy tu zostać, jeśli nie mamy porzucić naszego zadania. O tu wprost naprzeciw domu Armstronga jest mała oberża. Jakby stworzona dla nas! Proszę cię, weź ten pokój i zakup wszystkie drobnostki, potrzebne nam na noc. A ja tymczasem spróbuję jeszcze czego dowiedzieć się.
Te dowiadywania się zajęły Holmesowi sporo czasu, gdyż dopiero około dziewiątej wrócił do oberży. Był blady, przybity, strasznie obłocony i wyczerpany z głodu i znużenia. Przygotowałem mu zimną kolację. Zaspokoił głód, zapalił fajkę i przybrał trochę komiczny a trochę filozoficzny wyraz twarzy, który miał zawsze, gdy mu się nie udawało.
Wtem turkot powozu zwrócił jego uwagę. Wstał i wyjrzał przez okno. Przed domem Armstronga stał kryty powóz, zaprzężony we dwa białe konie.
— Trzy godziny był w drodze — rzekł Holmes — wyjechał o pół do siódmej, a teraz dopiero wraca. To odpowiada mniejwięcej odległości dziewięciu do dwunastu mil. Tę turę odbywa on codziennie, a czasem i dwa razy dziennie.
— To przecież nie jest nic dziwnego u praktykującego lekarza.
— Ale Armstrong nie jest zwyczajnym lekarzem praktykującym. Jest on profesorem uniwersytetu i ordynuje tylko w domu. Pozatem praktyką zupełnie się nie zajmuje, by nie odrywać się od pracy naukowej. Pocóż więc odbywa te długie jazdy, które muszą być dla niego bardzo uciążliwe? Kogo odwiedza?
— Jego woźnica — — — —
— Mój kochany Watsonie, chyba nie wątpisz, że on był pierwszym człowiekiem, do którego się zwróciłem. Ale — nie wiem, czy z wrodzonej złośliwości, czy na rozkaz swego pana, wyszczuł mnie psami. Na szczęście zarówno woźnica jak i pies bali się trochę mojej laski, tak, że wyszedłem cało z tej przygody. Wobec tak naprężonych stosunków dalsze badania w tamtych stronach stały się niemożliwe. Wszystko, co wiem, zawdzięczam jakiemuś uprzejmemu człowiekowi z naszej oberży. Opowiedział mi o zwyczajach doktora i jego codziennych wyjazdach. Jakby na potwierdzenie jego słów, wyjechał właśnie powóz z podwórza.
— Czy nie mogłeś udać się za nim?
— Wspaniale Watsonie! Masz dziś same genjalne pomysły! I mnie to przyszło na myśl. Zauważyłeś może, że w pobliżu znajduje się sklep z bicyklami. Pobiegłem tam, nająłem rower i pojechałem za powozem, zanim znikł mi z oczu. Wnet go dopędziłem. Trzymałem się potem w przyzwoitej odległości jakich stu metrów. Ale za miastem, dość daleko na gościńcu, zdarzył mi się przykry wypadek. Powóz zatrzymał się, profesor wysiadł i szybko zbliżył się do mnie. Śmiejąc się szyderczo, rzekł, że ta droga, którą on teraz jedzie, będzie może za wąska dla nas obu, lecz on nie chce mi przeszkadzać i puści mnie naprzód. Zajście to było mi dość nieprzyjemne. Musiałem jednak wyminąć powóz i jechać gościńcem. Po jakimś czasie zatrzymałem się w ukryciu, by zobaczyć, czy powóz koło mnie przejedzie. Lecz nie było z niego ani śladu. Widocznie skręcił na jakąś boczną drogę. Wróciłem, lecz powozu już nie spotkałem. A teraz, jak widzisz, właśnie powrócił. Z początku nie sądziłem, by te wyjazdy miały być w związku ze zniknięciem młodego Stauntona. Jechałem za nim, gdyż chwilowo interesuje mnie wszystko, co odnosi się do Dra Armstronga. Ale teraz, gdy tak dalece uważa, by nikt go nie ścigał, wydaje mi się ta sprawa o wiele ważniejsza. Nie spocznę, aż jej dokładnie nie zbadam.
— Możemy go jutro znowu śledzić.
— Możemy? To nie tak łatwo, jak sobie wyobrażasz. Nie znasz tutejszej okolicy, która zupełnie nie nadaje się do zabawy w chowankę. Cała przestrzeń, przez którą dziś jechałem, jest równa jak stół. A nie mamy do czynienia z głupcem.
— Sam się o tem przekonałem. Telegrafowałem do Overtona, by mnie zaraz zawiadomił, jeśliby w Londynie zaszło coś nowego. Tymczasem musimy zwrócić całą uwagę na pana Dra Armstronga. Szczęście, że dzięki uprzejmości młodej telegrafistki, dowiedzieliśmy się o jego nazwisku. On wie, gdzie przebywa ten młody człowiek — na to bym przysiągł — a jeśli on wie, od nas tylko zależy, byśmy się również dowiedzieli. Na razie jest on od nas silniejszy. Nie da się zaprzeczyć! Znasz mnie, Watsonie i wiesz, że nie mam zwyczaju opuszczać sprawy w tem stadjum.
Ale następny dzień nie zbliżył nas do rozwiązania problemu. Podczas śniadania podano nam list, który Holmes ze śmiechem rzucił mi na stół.
List brzmiał:
— Szanowny Panie! Daremnie się pan trudzi, ścigając mój powóz. Jak pan zapewne wczoraj wieczór zauważył, mam z tyłu małe okienko. Choćbyś pan jechał za mną dwadzieścia mil, na nic się to nie przyda. Prócz tego muszę zaznaczyć, że tem szpiegowaniem nie wyrządzasz pan przysługi Stauntonowi. Najlepiej by było, gdybyś pan wrócił do Londynu i powiedział temu, kto pana posłał, że nie możesz go znaleźć. Czas pańskiego pobytu w Cambridge jest stanowczo stracony.
Z poważaniem
Dr. Leslie Armstrong.
— Doktór jest przynajmniej uczciwym przeciwnikiem — rzekł Holmes. — On mnie coraz więcej zaciekawia. Muszę go bliżej poznać, zanim się rozejdziemy.
— Jego powóz znowu stoi przed drzwiami — rzekłem. — Wsiada właśnie. Naprzód spojrzał ku naszemu oknu. Może dziś ja spróbuję szczęścia na rowerze.
— Nie, nie Watsonie. Nie zaprzeczam ci wielkiej bystrości, ale z doktorem na pewno nie dasz rady. Spróbuję w inny sposób dojść do celu. Zostawię cię dziś samego, bo nie możemy się wybrać razem. To by nam mogło tylko zaszkodzić. Spodziewam się, że będziesz się tymczasem dobrze bawił w tem pięknem mieście. A ja postaram się przynieść lepsze wiadomości niż wczoraj wieczorem.
Niestety i tym razem przyjaciel mój wrócił zmartwiony. Przyszedł w nocy bardzo zły: nic nie osiągnął.
— Dzisiaj straciłem cały dzień na tem, by zwiedzać wszystkie wsi w tej stronie, w którą jeździ profesor. Zrobiłem ładną drogę: Chesterton, Histon, Weterbeach i Oakington. Wszędzie się wypytywałem, ale niczego się nie dowiedziałem. Gdyby kareta z białymi końmi była tamtędy przejeżdżała, musieliby ją zauważyć w tych zapadłych dziurach. Doktor wciąż ma nad nami przewagę. Czy nadszedł telegram?
— Tak. — Otworzył go i przeczytał:
„Poprosić o Pompeya Jeremy Dixon, Trinity College“.
— Nic z tego nie rozumiem — rzekłem.
— O, to całkiem jasne. Jest to odpowiedź od Overtona na moje pytanie. Zaraz napiszę parę słów do pana Dixon. A potem może będziemy mieli więcej szczęścia. Czy nie słyszałeś czego o matchu?
— Tak, w tutejszych pismach było obszerne sprawozdanie. Na końcu stoi:
„Klęskę niebieskich należy przypisać tylko nieobecności międzynarodowego zwycięzcy, pana Godfreya Stauntona. Brak jego dał się odczuwać na każdym kroku. Inni członkowie mimo usilnych starań nie mogli tego wyrównać“.
— A więc obawy Overtona były uzasadnione — odrzekł Holmes. — Ja, co do mnie, stoję na stanowisku Dra Armstronga. Footbal nie wiele mnie interesuje. Dziś idziemy wcześnie spać, Watsonie, bo jutro czeka nas ciężki dzień.


∗                ∗

Gdy następnego ranka spojrzałem na Holmesa, przeląkłem się nie na żarty. Siedział przy kominku, a w ręku trzymał strzykawkę do injekcji morfinowych. Znając jego słabą stronę, byłem przygotowany na najgorsze. W pokoju unosił się szczególny ostry zapach, który przypomniał mi w tej chwili naszą wizytę w pewnej spelunce, gdy szukaliśmy jakiegoś francuskiego zbrodniarza. Holmes roześmiał się, widząc moje przerażenie i położył instrument na stole.
— Nie, nie, mój kochany, nie obawiaj się. W tym wypadku nie jest to narzędzie złego, przeciwnie, to będzie klucz do rozwiązania naszej tajemnicy. Moja cała nadzieja jest w tej strzykawce. Wracam właśnie z małej wycieczki, widoki dla nas są bardzo korzystne. Zjedz porządne śniadanie, Watsonie, bo dziś idziemy za Armstrongiem. A jeśli natrafimy na jego drogę, nie będziemy mieli czasu na odpoczynek, ani na jedzenie. Dziś musimy go znaleźć za wszelką cenę.
— W takim razie, weźmy lepiej śniadanie ze sobą — odparłem. — On zdaje się wcześnie wyjedzie, bo powóz już stoi pod drzwiami.
— To nie szkodzi. Niech jedzie. Znajdę go wszędzie. Skoro zjesz, zejdziemy na dół, a ja przedstawię ci jednego detektywa. Jest on wybitnym specjalistą dla takich spraw, jaką się dziś mamy zająć.
Gdyśmy zeszli na podwórze Holmes zwrócił się do stajni. Otworzył jakąś skrzynię i wypuścił z niej wielkiego brunatno-białego legawca.
— Pozwolisz, że przedstawię ci Pompeya? — rzekł mój przyjaciel. — Jest to chluba gończych psów w Cambridge; nie jest szybkobiegaczem, jak widać z jego budowy, ale węch ma nadzwyczajny. No, Pompey, nie należysz wprawdzie do wyścigowców, ale obawiam się, że twoje tempo przecież będzie zbyt szybkie dla dwóch panów w średnim wieku. Pozwolę sobie zatem przyczepić tę linewkę do twego halsztuka. A teraz chodź przyjacielu, i pokaż, co umiesz.
Poprowadził go przed bramę Dra Armstronga. Pies węszył przez chwilę, potem zawył głośno i pobiegł wzdłuż ulicy. Za pół godziny byliśmy za miastem i szliśmy dalej gościńcem.
— Co uczyniłeś, Holmesie? — zapytałem.
— Uciekłem się do starego, znanego podstępu, który nieraz bardzo się przydaje. Byłem dziś na podwórzu doktora ze strzykawką pełną olejku anyżowego w kieszeni. Koniec strzykawki przebiłem na zewnątrz. Przechodząc, strzyknąłem nieznacznie trochę olejku na tylne koło powozowe. Dobry pies pobiegnie za tym zapachem stąd aż do Buxtehude. Toteż teraz nasz pan Armstrong może jechać, którędy chce, Pompey wszędzie go znajdzie. Oh, to stary wyga! Tym razem mi się nie wymknie, tak jak wczoraj i przedwczoraj.
Teraz zrozumiałem, dlaczego ten zapach przypomniał mi francuską spelunkę. Ulubione przez francuzów anyżówka i absynt, wydają charakterystyczną woń anyżu.
Pies skręcił nagle na drogę polową. Po pół godzinie wyszedł znowu w jakąś szosę i zdążał jakby z powrotem ku miastu. Droga skręciła na południe ale potem szła znowu w przeciwnym kierunku.
— Tę okrężną drogę zrobił specjalnie ze względu na nas — rzekł Holmes. — Nic dziwnego, że moje badania w tych okolicach nie doprowadziły do celu. Doktor nie żałował trudów, by nas wyprowadzić w pole. Muszę się dowiedzieć, dlaczego to czynił. Ta wieś tam na prawo, to będzie Trumpington. Rzeczywiście! Tam skręca jego powóz. Prędko, Watsonie, prędko inaczej stracimy wszystko!
Przeskoczył przez rów w pole, ciągnąc za sobą stropionego Pompeya. Ledwie zdołaliśmy się ukryć za jakimś płotem, gdy powóz przejechał obok. Widziałem, że Dr. Armstrong siedział pochylony, z głową opartą na ręku. Wyglądał smutny i stroskany. Po twarzy mego towarzysza poznałem, że i na nim widok ten zrobił wrażenie.
— Obawiam się, że nasze śledztwo smutno się skończy — rzekł do mnie. — Wnet dowiemy się wszystkiego. Chodź, Pompey! Aha! to jest ten domek tam w polu.
Nie było wątpliwości, że znaleźliśmy się u celu. Pompey skakał przy furtce i poszczekiwał. Widocznie były świeże ślady kół. Do chatki prowadziła wąska ścieżka. Holmes przywiązał psa do ogrodzenia. Poszliśmy ku domowi. Holmes zapukał do niskich drzwiczek — zapukał po raz drugi, ale nikt nie otwierał. A przecież domek nie był pusty. Dziwne głosy dochodziły naszych uszu. Były to jakieś jęki i brzmiały nieskończenie smutno. Holmes stał niezdecydowany, potem obejrzał się za siebie. Zbliżał się jakiś powóz. Poznaliśmy białe konie.
— Na Boga, profesor wraca jeszcze raz! — zawołał mój przyjaciel. Śpieszmy się, dowiedzmy się o co idzie, zanim tu powróci!
Sam otworzył drzwi; weszliśmy do sieni. Płacz słychać było wyraźniej. Głos dochodził z góry. Holmes wpadł na schody, ja za nim. Otworzył uchylone drzwi. Na widok, który się nam przedstawił, zbledliśmy obaj.
Na łóżku leżała nieżywa, młoda, piękna kobieta. Jej blada twarzyczka z zamglonemi, szeroko otwartemi oczyma, okolona była złotym włosem. Przy łóżku klęczał młody człowiek z twarzą ukrytą w pościeli. Gwałtowne łkanie wydobywało się z jego piersi. Był tak pogrążony w bolu, że zauważył nas dopiero, gdy Holmes położył mu rękę na ramieniu.
— Czy pan jesteś Godfreyem Stauntonem?
— Tak, ja jestem — ale panowie przychodzicie za późno, ona nie żyje.
Był zmieszany, że nie mógł pojąć, iż nie jesteśmy lekarzami, którzy przyszli ją ratować. Holmes wyraził mu nasze współczucie i chciał mu opowiedzieć, że przyjaciele zaniepokojeni są jego zniknięciem, lecz w tej chwili usłyszeliśmy kroki na schodach a w drzwiach ukazało się surowe i poważne oblicze doktora Armstronga.
— Tak, moi panowie — rzekł do nas — cel swój osiągnęliście i wybraliście najodpowiedniejszą chwilę na wtargnięcie do tego domu. Nie mogę podnosić głosu, tu w obliczu śmierci. Ale zapewniam panów, że gdybym był młodszym, ukarałbym was przykładnie za to niesłychane postępowanie!
— Proszę wybaczyć, panie profesorze — odparł z godnością mój towarzysz. — Między nami zaszło wielkie nieporozumienie. Jeśli pan łaskawie zejdzie z nami na dół, to może zdołamy sobie nawzajem niejedno wyjaśnić.
Po chwili znaleźliśmy się wraz z rozgniewanym profesorem na dole w pokoju mieszkalnym.
— A więc? — rzekł.
— Po pierwsze muszę panu powiedzieć, że nie działałem na zlecenie lorda Mount-James, i że sympatje moje w tym wypadku stanowczo nie są po stronie tego człowieka. Gdy ktoś zaginął, jest moim obowiązkiem postarać się o jego odnalezienie. I teraz nad tem pracowałem. Żałuję z całego serca, że sprawa tymczasem tak smutno się zakończyła. Nie jestem człowiekiem, który rozgłasza publiczne skandale. W sprawach prywatnych staram się zawsze o zachowanie najskrupulatniejszej dyskrecji, naturalnie, jeśli nie zachodzi jakaś zbrodnia. Ale tu, jak sądzę, nie ma mowy o żadnem przestępstwie. Proszę z całą pewnością liczyć na moją dyskrecję. Obiecuję też nie dopuścić, by sprawa dostała się do dzienników.
Dr. Armstrong podszedł do mego przyjaciela i uścisnął mu rękę.
— Jesteś pan dzielnym człowiekiem — rzekł. Pomyliłem się co do pana. Sumienie nie dało mi spokoju i wróciłem, by biednego Stauntona nie zostawić samego w tym stanie. Cieszy mnie, że wskutek tego poznałem pana bliżej. Jestem tak samo poinformowany, jak i pan. Sytuacja jest jasna. Przed rokiem Godfrey mieszkał w Londynie i zakochał się w córce swego gospodarza i ożenił się z nią. Była to osoba dobra, piękna i inteligentna. Żaden mężczyzna nie byłby się takiej żony powstydził. Ale Godfrey jest spadkobiercą tego nieznośnego starego lorda gdyby lord dowiedział się był o małżeństwie, spadek napewno byłby przepadł. Znałem tego chłopaka bardzo dobrze i lubiłem go dla wielu zalet. Robiłem co mogłem, by mu pomóc. Trzymaliśmy to w tajemnicy przed wszystkiemi, bo gdy jedna osoba dowie się o takiej rzeczy, wnet wie o niej cały świat. Dzięki temu odległemu domowi i naszemu bezwzględnemu milczeniu udało się Godfreyowi dotychczas utrzymać tajemnicę. Oprócz mnie wiedział o niej tylko jeden zaufany służący, który teraz poszedł do Trumpington szukać pomocy. Ale biednego małżonka dotknął ciężki cios. Żona jego zapadła na niebezpieczną chorobę. Były to suchoty w najostrzejszej formie. Biedny człowiek martwił się straszliwie, lecz mimoto musiał pojechać do Londynu na match, bo nie mógł się uchylić bez wydania swej tajemnicy. Telegrafowałem do niego, by dodać mu trochę otuchy, a on mi odpowiedział, bym uczynił, co tylko będę mógł. Był to ten telegram, który dziwnym sposobem dostał się w pańskie ręce. Nie uwiadamiałem go, że niebezpieczeństwo jest tak wielkie, bo wiedziałem, że jego obecność i tak nie zmieni stanu rzeczy. Ale ojcu jej napisałem całą prawdę, a on nierozważnie doniósł o tem Godfreyowi. Wskutek tego Godfrey przyleciał tu w stanie bliskim obłędu i dotychczas jeszcze się nie opamiętał. Dziś rano śmierć położyła kres jej cierpieniom. Oto wszystko, co mogę panu powiedzieć, panie Holmes. Spuszczam się w zupełności na dyskrecję obu panów.
Holmes podał rękę lekarzowi.
— Chodźmy, Watsonie — rzekł potem.
Opuściliśmy ten nieszczęsny dom.





SHERLOCK HOLMES
JAKO WŁAMYWACZ


Wypadki, o których chcę mówić, odbyły się wiele lat temu; lecz mimo to muszę się do pewnego stopnia przezwyciężyć, by je opowiedzieć publicznie. Dawniej nie byłbym tego mógł uczynić nawet przy zachowaniu największej dyskrecji. Ale obecnie główna osoba znajduje się już poza obrębem ludzkiej sprawiedliwości, a nasza wina również jest już przedawniona. Mogę więc przy pewnej ostrożności opowiedzieć tą historję bez szkody dla kogokolwiek.
Jest to jedyna w swoim rodzaju przygoda mego przyjaciela, Sherlocka Holmesa i moja. Dlatego żal mi zataić przed publicznością ten wysoce interesujący wypadek. Jak już zaznaczyłem, muszę zachować jak największą ostrożność, by nie przedostało się za wiele szczegółów do wiadomości publicznej; zwłaszcza, że mój przyjaciel Sherlock Holmes chciałby uniknąć wszelkich takich sensacyj i zawsze z pewną niechęcią zezwalał mi na opisywanie swych interesujących przygód. A rola jego w tym wypadku była tego rodzaju, że nie bardzo chciał go rozgłosić. Czytelnicy muszą zatem wybaczyć, że opuszczę datę, imiona i t. p. i tak zmienię niektóre szczegóły, iż nikt nie zdoła poznać prawdziwego stanu rzeczy.
Po zwyczajnej wieczornej przechadzce wróciliśmy z Holmesem około szóstej na naszą Bakerstreet. Było to w zimie. Dzień był zimny, ponury i mglisty. Zaświeciwszy lampę, ujrzeliśmy leżącą na stole wizytówkę. Mój przyjaciel spojrzał na nią i rzucił ją z pogardą na ziemię. Podniosłem ją i odczytałem:

       CHARLES AUGUSTUS MILVERTON       
Agent
Appledore  Towers                                                  Hampstead


— Kto to jest? — zapytałem.
— Najgorszy łajdak w całym Londynie — odparł Holmes, siadając przed kominkiem, by sobie ogrzać nogi przy ogniu. — Czy jest tam co napisane po drugiej stronie?
Obróciłem kartkę i odczytałem:
— Przyjdę o 6:30 — C. A. M.
— Hm! Więc zaraz tu będzie. Wyobraź sobie, Watsonie, że stajesz przed klatką pełną węży, które poruszają się cicho — gładkie, błyszczące, jadowite, z kłującemi, złośliwemi oczyma — i to uczucie, które cię przytem ogarnia, że coś po tobie pełza, coś cię ściąga. Takiego uczucia doznaję zawsze na widok Milvertona. Miałem już do czynienia z jakimi pięćdziesięcioma mordercami, ale najgorszy z pośród nich nie był mi tak wstrętny jak ten podlec. A muszę niestety wdać się z nim w układy — przychodzi na moje zaproszenie.
— Czemże on jest?
Holmes wziął wizytòwkę i pokazał palcem na drugą linję.
— Mieni się agentem, a w rzeczywistości jest jadowitym gadem — —
— A co takiego robi?
— Uprawia wymuszenia. Niech się Bóg zmiłuje nad tym nieszczęśnikiem, a jeszcze bardziej nad tą nieszczęśliwą, których tajemnica dostanie się do wiadomości Milvertona. Z najsłodszym uśmieszkiem na ustach wyciśnie ich jak cytrynę. To genjusz w swoim rodzaju. Mógłby był dojść do bardzo ładnego stanowiska w życiu, gdyby jego interesy mniej były podejrzane. Postępuje w ten sposób: Daje do zrozumienia, że gotów jest bardzo dobrze zapłacić za listy kompromitujące osoby bogate i należące do sfer wyższych. Pisma takie sprzedają mu nie tylko lokaje i pokojówki. Dostaje je często od eleganckich łotrów, którzy obracają się w salonach wielkiego świata i zdobywają tam względy i zaufanie łatwowiernych kobiet. Płaci za to hojnie. Raz zapłacił jakiemuś służącemu siedmset funtów za dwie linijki pisma. Wypadek ten skończył się potem naturalnie ruiną pewnej starej i poważanej angielskiej rodziny. Wszystkie podejrzane historje dostają się do wiadomości Milvertona. Mamy w kraju kilkaset osób, które bledną na dźwięk jego nazwiska. Każdy człowiek z tak zwaną przeszłością, lub najmniejszym ciemnym punktem w życiu jest w ciągłym strachu przed tym człowiekiem. Żadna nierozwaga młodzieńca nie pójdzie w zapomnienie, jeśli Milverton o niej usłyszy. A jest on tak bogaty i podstępny, że nie żyje z dnia na dzień. Powiedziałem ci już, że jest to największy łajdak w całym Londynie. Powiedz sam, czy nie wydaje ci się gorszym niż człowiek, który zabił kogoś w chwilowem wzburzeniu? Wszak on dręczy swych bliźnich planowo i z przyjemnością. A to tylko na to, by napełnić swoje i tak już napchane wory pieniądzmi.
Tylko wyjątkowo, przy szczególnie tragicznych wypadkach okazywał Holmes, prócz zainteresowania fachowego, litość lub inne ludzkie uczucie. Dlatego bardzo się zdziwiłem, słysząc mego przyjaciela mówiącego z takiem przejęciem.
— Ależ jego można przecież jakimś sposobem pociągnąć do sądowej odpowiedzialności — rzekłem.
— W teorji, ale nie w praktyce. Przypuśćmy, że jakaś kobieta da zamknąć tego wampira na kilka miesięcy, cóż jej z tego przyjdzie, jeśli sama zniszczy sobie przytem całą swoją egzystencję? Jego ofiary nie mogą występować przeciw niemu. Gdyby się kiedyś czepił kogoś niewinnego, wtedy by go łatwo można złapać. Ale on jest chytry, jak djabeł. Nie, nie, musimy się starać w inny sposób go unieszkodliwić.
— A po co on ma tu przybyć? —
— Bo pewna pani oddała mi swą przykrą sprawę do załatwienia. Jest to panna Ewa Brackwell, nasza sławna i piękna debiutantka z sezonu teatralnego. Za czternaście dni ma wyjść za mąż za hrabiego Dovercourt. Ten szuja, Milverton, ma w ręku kilka jej listów, trochę nierozważnych — tylko nierozważnych, nic więcej Watsonie; — pisała je kiedyś do pewnego biednego wielbiciela. Lecz w ręku Milvertona wystarczą one do przeszkodzenia małżeństwu. Jeśli nie otrzyma bardzo wielkiej sumy pieniężnej, odeśle hrabiemu. Mam polecenie porozumieć się z nim i starać się osiągnąć jak najkorzystniejsze warunki.
W tej chwili usłyszałem przed domem na ulicy turkot powozu i tętent koni. Podszedłem do okna i ujrzałem elegancki powóz, zaprzężony w parę pięknych gniadoszów. Służący otworzył drzwiczki. Wysiadł mały, tęgi mężczyzna w bogatem futrze. Po chwili stanął przed nami w pokoju.
Był to człowiek około pięćdziesięcioletni. Miał dużą głowę, okrągłą, goloną twarz, a na niej stały, lodowaty uśmiech. Złote okulary osłaniały parę dzikich, szarych oczu. Postać ta tchnęła na pozór pewnego rodzaju dobrodusznością. Tylko wymuszony uśmiech i błysk niespokojnych, przenikliwych oczu osłabiały to wrażenie. Głos jego był równie słodki i łagodny jak oblicze. Wyciągnął do nas małą, tłustą rękę i wyraził żal, że nie zastał nas pierwszym razem. Holmes udawał, że nie widzi wyciągniętej ręki i zimno spojrzał mu w twarz. Uśmiech Milvertona stał się jeszcze słodszy; wzruszył ramionami, zdjął futro, złożył je starannie na poręczy krzesła i usiadł.
— Kto jest ten pan? — zapytał, wskazując na mnie. — Czy ten pan jest dyskretny? Czy jest pewny?
— Dr. Watson, mój przyjaciel i wspólnik. —
Pan Milverton skłonił się.
— Dobrze, panie Holmes. Pytałem tylko w interesie naszej klientki. Sprawa jest bardzo delikatna.
— Dr. Watson wie, o co idzie.
— Ach tak! Możemy więc przystąpić do rzeczy. Jak pan twierdzi, jesteś pan zastępcą panny Ewy. Czy ma pan pełnomocnictwo do przyjęcia moich warunków?
Holmes wzruszył ramionami.
— Jakie są pańskie warunki?
— Siedm tysięcy funtów.
— Nie więcej?
— Szanowny panie, bardzo mi przykro o tem mówić; ale jeśli te pieniądze do czternastego nie będą wypłacone, to ośmnastego ślub się nie odbędzie.
Jego wstrętny uśmiech stał się jeszcze grzeczniejszy niż zazwyczaj. Holmes zastanawiał się przez chwilę. Potem odezwał się, mierząc przeciwnika pogardliwym wzrokiem:
— Zdaje mi się, że pan zanadto jest pewnym tego interesu. Jestem dokładnie poinformowany o treści tych listów. I sądzę, że moja klientka zastosuje się do mojej rady. Zaproponuję jej, by całą sprawę przedstawiła swemu przyszłemu mężowi i zaufała jego wspaniałomyślności.
Milverton roześmiał się na głos
— Pan widocznie nie zna hrabiego — rzekł.
Prawie nieznaczny cień rozczarowania przebiegł po twarzy mego przyjaciela. Poznałem, że dobrze zna hrabiego.
— Cóż tak złego jest w tych listach? — zapytał.
— Wesołe sobie, te liściki — bardzo wesołe — odparł Milverton —
...Ta pani ślicznie pisze listy. Ale zapewniam pana, że hrabia okaże bardzo małe zrozumienie dla tego talentu. Lecz, skoro pan jest innego zdania, nie mamy co ze sobą mówić. Jeżeli pan sądzi, że oddanie tych listów hrabiemu nic nie zaszkodzi pańskiej klientce, to naturalnie byłoby to głupotą zapłacić za nie tyle pieniędzy. —
Wstał i sięgnął po futro, Holmes aż pozieleniał ze złości.
— Poczekaj pan trochę — rzekł — przecież panu się tak nie śpieszy. Uczynimy chętnie wszystko, co możliwe, by uniknąć skandalu w tej czysto osobistej sprawie.
Milverton usiadł znowu na swojem krześle. Jego uśmiechnięta twarz przybrała na chwilę wyraz tryumfu.
— Spodziewałem się, że pan zmieni zdanie — rzekł powoli.
— Ale musi pan zważyć, że panna Ewa nie rozporządza znaczniejszymi środkami pieniężnymi — mówił dalej Holmes. — Zapewniam pana, że byłoby jej bardzo trudno zapłacić nawet dwa tysiące, a suma, której pan żąda, przekracza grubo jej siły. Niechże pan zniży swoje żądanie i wyda listy za kwotę, którą wymieniłem. Jest to — zapewniam pana raz jeszcze — najwyższa suma, jaką możesz pan otrzymać.
Usta Milvertona rozszerzyły się znowu w uśmiech. Mrugnął wesoło oczyma.
— Wiem wprawdzie, że to, co pan mówisz o stosunkach majątkowych tej damy, jest rzeczywiście prawdą — odpowiedział. — Lecz przyzna pan, że gdy idzie o zamążpójście, powinni też przyjaciele i krewni tej pani coś dla niej uczynić. Mogą jej to ofiarować jako bardzo pożądany podarunek ślubny. Jestem przekonany, że ta mała paczka listów sprawi jej więcej radości, niż wszystkie lichtarze i cukiernice z całego Londynu.
— To niemożliwe — rzekł Holmes.
— Trudno — odparł Milverton i wyciągnął przy tem gruby portfel z kieszeni. — Bardzo źle, jeśli to niemożliwe. Ale ja uważam, że nie dobrze jest w takich wypadkach radzić paniom, aby się nie natężyły do ostateczności. Popatrz pan — rzekł wyjmując mały liścik z herbem na kopercie — to jest — no to może nie ładnie zdradzać nazwisko, które jutro będzie głośne. Ale jutro o tym czasie ten mały liścik będzie w rękach małżonka odnośnej damy. A dlaczego? Tylko dlatego, bo nie chce się zdobyć na zapłacenie sumy, którą w każdej chwili może otrzymać za swoje djamenty. To coś okropnego. Dalej: czy przypomina pan sobie nagłe zerwanie zaręczyn panny Miles z pułkownikiem Dorking?
Na dwa dni przed ślubem ukazało się ogłoszenie w „Morning Post“, że wszystko skończone. A dlaczego? To brzmi wprost niewiarygodnie: śmiesznie małą sumą, jednym tysiącem funtów, można było całą sprawę załatwić. Czy to nie smutne? A teraz pan, człowiek tak roztropny, targujesz się o cenę, gdy idzie o przyszłość i honor pańskiej klientki? To mię bardzo dziwi, panie Holmes.
— Powiedziałem prawdę — odparł Holmes. — Panna Ewa tak dużo pieniędzy niema i mieć nie może. Wolisz pan przyjąć ofiarowaną sumę, niż zniszczyć całą przyszłość tej kobiety, bo z tego panu przecież nic nie przyjdzie.
— Pan się myli, panie Holmes. Taka kompromitacja może mi pośrednio bardzo wiele korzyści przysporzyć. Nieskończenie wiele! Mam teraz w rękach ośm czy dziesięć podobnych spraw. Jeśli interesowani dowiedzą się, co spotkało pannę Ewę, wszyscy będą się starali postąpić rozsądniej. Rozumie pan moje stanowisko?
Holmes zerwał się z krzesła.
— Stań za nim, Watsonie! Nie puść go do drzwi. A teraz przeglądniemy zawartość pańskiego portfelu.
Milverton uciekł ze swego miejsca tak szybko jak mysz, i stanął plecami do ściany.
— Panie Holmes, panie Holmes — rzekł, wyciągając wielki rewolwer. — Spodziewałem się, że pan przedsięweźmie coś nadzwyczajnego; coś podobnego jednak już mi się nieraz zdarzyło, ale jeszcze nikomu dotychczas nie pomogło. Jestem uzbrojony od stóp do głów i według ustawy mam prawo zrobić użytek z broni. Zresztą nie byłem tak głupi, by tu przynosić ze sobą te listy. A teraz moi panowie, dziś wieczór mam się jeszcze z kimś spotkać, a droga do Hampstead jest daleka.
Zbliżył się znowu, wziął płaszcz i zwrócił się ku drzwiom. Chwyciłem za krzesło, lecz Holmes potrząsnął głową, wobec czego z żalem je odstawiłem.
Ukłoniwszy się elegancko, z uśmiechem, opuścił Milverton nasz pokój. A po chwili usłyszeliśmy zamykanie i turkot odjeżdżającego powozu.
Holmes siadł nieruchomo przy kominku; wsunął ręce do kieszeni, głowę opuścił na pierś i patrzał w ognisko. Przez pół godziny siedział tak w milczeniu. Potem powstał szybko, jak człowiek, który powziął nagłe postanowienie i poszedł do swej sypialni. Po jakimś czasie wyszedł stamtąd młody, pewny siebie robotnik, z bródką i laską spacerową. Zapalił przy lampie swoją starą porcelanową fajeczkę i zwrócił się do odejścia.
— Zabawię tam jakiś czas, Watsonie — rzekł i znikł za drzwiami.
Zrozumiałem, że mój przyjaciel rozpoczął walkę z Milvertonem; lecz nie miałem pojęcia, jak ta walka się odbędzie.
Przez kilka dni Holmes wciąż chodził w tem przebraniu. Dowiedziałem się od niego tylko tyle, że cały czas przebywa w Hampstead i że mu tam nieźle idzie. Poza tem nie mówił ani słowa. Wreszcie pewnego wieczora podczas strasznej burzy, gdy wiatr wył w kominie i wszystkie szyby w oknach brzęczały, powrócił z ostatniej swej wycieczki. Zrzuciwszy robotnicze przebranie, usiadł przy ogniu i zaczął się po swojemu cicho i serdecznie śmiać.
— Prawda, że ja nie wyglądam na małżonka, Watsonie?
— Nie, stanowczo nie! —
— Zapewne cię zainteresuje wiadomość, że jestem zaręczony.
— Kochany chłopie! Gratu —
— Z pokojówką Milvertona.
— Holmes!
— Musiałem zebrać wiadomości.
— Poszedłeś stanowczo za daleko!
— Nie było innego sposobu. Jestem blacharzem, mam dobrze idący warsztat i nazywam się Escott. Co wieczór z nią spacerowałem. Wielkie nieba, te rozmowy. Lecz dowiedziałem się wszystkiego, czego chciałem. Znam dom Milvertona jak własną kieszeń.
— Ale dziewczyna!
Wzruszył ramionami.
— Cóż robić, Watsonie. Stawka jest zbyt wielka. Musiałem zaryzykować wszystko. Ale dzięki Bogu, mam współzawodnika, który z pewnością zajmie moje miejsce, gdy ja zniknę z horyzontu. — Co za cudowna noc!
— Ty lubisz taką pogodę?
— Tak jest, bo odpowiada moim celom. Dziś w nocy zamierzam wykonać atak na Milvertona. Spodziewam się, że uda się. Zamierzam tej nocy włamać się do niego, Watsonie.
Sherlock Holmes włamywaczem! Zimno mi się zrobiło na dźwięk tych słów, które mój przyjaciel wygłosił powoli, tonem bardzo stanowczym. Podobnie jak krajobraz nagle oświetlony błyskawica, stanęły mi w tej chwili przed oczyma wszystkie skutki takiego czynu. Odkrycie, aresztowanie, koniec pięknej karjery, hańba i zdanie się na łaskę i niełaskę tego wstrętnego Milvertona.
— Na miłość Boską, człowiecze, zastanów się, co czynisz! — zawołałem. — Ja ciebie nie poznaję. Naprzód oszukujesz biedną dziewczynę, a teraz chcesz jeszcze — —
Holmes machnął ręką niecierpliwie.
— Mój kochany Watsonie, sprawę tę przemyślałem bardzo dokładnie. Znasz mię dość długo i wiesz, nigdy nie czynię nic bez zastanowienia. A więc i teraz nie byłbym wybrał tej niebezpiecznej drogi, gdyby mi pozostawała jakaś inna. Rozważmy sprawę jeszcze raz z całym spokojem. Przyjmuję naturalnie, że uznasz mój uczynek za dobry i sprawiedliwy, jakkolwiek może on mnie wprowadzić w konflikt z ustawą karną. Włamanie ma na celu zawładnięcie przemocą jego portfelem. Wszak niedawno sam chciałeś mi w tem pomóc, choć był to według litery prawa zwyczajny napad rabunkowy.
Przeszedłem się kilka razy po pokoju, rozważając jego słowa.
— Tak jest — odrzekłem wreszcie — moralnie jest to usprawiedliwione. O ile mamy zamiar zabrać tylko te przedmioty, które Milverton chce w zbrodniczy sposób spożytkować.
— Bardzo słusznie. Jeśli moralnie nie możemy sobie niczego zarzucić, pozostaje jeszcze tylko do rozważenia nasze ryzyko osobiste. Sądzę, że gentelman nie powinien przykładać do tego momentu wielkiej wagi, jeśli kobieta jest w niebezpieczeństwie i potrzebuje pomocy.
— Zaprawdę, jesteś w tem położeniu.
— Więc nie mogę teraz myśleć o niebezpieczeństwie. Nie ma żadnej innej możliwości wydostania listów. Nieszczęśliwa ta dama niema pieniędzy, ani przyjaciół, do których mogłaby się zwrócić o pomoc. Jutro upływa termin. Jeśli tej nocy nie wydobędziemy listów, ten łajdak jutro unieszczęśliwi pannę Ewę na zawsze. Muszę więc albo pozostawić klientkę jej losowi, albo odważyć się na ten czyn. Przytem będzie to walka rozstrzygająca między mną a tym nędznikiem. On walkę rozpoczął. Więc honor i szacunek przed samym sobą nakazują mi doprowadzić ją do końca.
— No, nie jestem tem zachwycony, ale przyznaję, że tak być musi — odpowiedziałem. — Kiedy wyruszamy?
— Ty nie pójdziesz.
— W takim razie i ty nie pójdziesz — rzekłem stanowczo. — Daję ci słowo honoru — a ty wiesz, że ja słowa nie łamię. Jeśli mię nie weźmiesz ze sobą, w tej chwili zawiadomię o wszystkiem policję.
— Nic mi nie możesz pomóc.
— Skąd wiesz? Nie możesz przewidzieć, co się stanie. W każdym razie nie ustępuję od tego, co powiedziałem. Inni ludzie mają także poczucie honoru. Nieraz nawet większe.
Holmes z początku był zły i niezadowolony. Lecz wnet twarz mu się rozjaśniła, i poklepał mnie po ramieniu.
— Dobrze, już dobrze, mój kochany. Masz rację. Od lat mieszkamy razem w tym pokoju. To byłaby heca, gdybyśmy w końcu mieli siedzieć razem w jednej celi. Wiesz, Watsonie, przyznam ci się, nieraz myślałem o tem, jakiby to ze mnie mógł być zdolny zbrodniarz. Jeszcze nie tracę nadziei. Patrz!
Holmes przystąpił do swej szuflady i wyjął z niej ładną skórzaną torebkę, zawierającą rozmaite błyszczące instrumenty.
— Oto jest wybór pierwszorzędnych nowoczesnych narzędzi złodziejskich. Wytrychy niklowane, nożyki djamentowe do szkła, klucze francuskie, śruby stalowe i wszystko wogóle, czego wymaga postęp cywilizacji. Tu mam ślepą latarkę. Wszystko jest w porządku Czy masz jakieś buciki, które nie skrzypią?
— Mam buciki tennisowe z gumową podeszwą.
— Doskonale. A maskę?
— Zaraz porobię maski z czarnego jedwabiu.
Holmes uśmiechnął się.
— Ty masz, zdaje się, wrodzone zdolności do takich rzeczy. Dobrze, zrób maski. Zjemy jeszcze coś na prędce, potem pójdziemy. Jest pół do dziesiątej. O jedenastej musimy być w Churde Rov. Stamtąd mamy kwadrans piechotą do Appledore Towers. Zaczniemy przed północą. Milverton śpi bardzo mocno, a kładzie się punktualnie o pół do jedenastej. Jeśli się nam poszczęści, o drugiej będziemy z powrotem z listami panny Ewy w kieszeni.
Holmes i ja ubraliśmy się w strój wieczorowy. Wyglądaliśmy na powracających z teatru.
Na Oxfordstreet wzięliśmy dorożkę i pojechaliśmy do jakiegoś domu w Hampstead. Tu odprawiliśmy dorożkę i pozapinawszy szczelnie płaszcze, zaczęliśmy iść przez pola. Wiał ostry wiatr północny, a zimno przejmowało nas do szpiku kości.
— Musimy być bardzo ostrożni — rzekł Holmes. — Te listy leżą w żelaznej kasie w pokoju, przylegającym do sypialni Milvertona. Na szczęście ma on sen bardzo mocny, jak prawie wszyscy mali i tędzy ludzie, którzy regularnie żyją. Agata — tak się nazywa moja narzeczona — powiedziała mi, że jak twierdzi służba, pana wogóle nie można się dobudzić. Ma on bardzo sumiennego sekretarza, który przez cały dzień nie opuszcza pokoju. Dlatego musimy iść nocą. Prócz tego ma jeszcze strasznie złego psa, który biega wolno po ogrodzie. Ponieważ ostatnie dwa razy przybyłem do Agaty bardzo późnym wieczorem, więc teraz zamyka psa, abym mógł spokojnie przejść.
W milczeniu szliśmy dalej pustemi ulicami. Światła latarń chwiały się na wietrze, a cienie naszych postaci wykrzywiały się niesamowicie. Towarzyszyłem odważnie przyjacielowi w niejednem niebezpiecznem przedsięwzięciu — lecz nigdy nie ogarniało mnie uczucie takiego niepokoju i lęku, jak w owej wietrznej i mroźnej nocy zimowej. Jakże spokojnie byłbym mógł siedzieć w naszym ciepłym pokoiku, gdybym nie był nierozważnie narzucił swego udziału w tej awanturze. Cichy głos Holmesa przerwał niemęskie myśli.
— To jest ten dom — ten duży. Przez bramę, a potem na prawo między krzakami. Możemy teraz ubrać maski. Jak widzisz, nigdzie już niema światła. Idzie doskonale.
W czarnych jedwabnych maskach, jak dwaj prawdziwi londyńscy włamywacze, podsunęliśmy się ku uśpionemu domowi. Po jednej stronie było coś w rodzaju werandy o kilku oknach i drzwiach.
— To jego sypialnia — szepnął Holmes. — A to są drzwi do przyległego pokoju. Najlepiej byłoby przejść tędy. Lecz są one zamknięte, zaryglowane, więc musielibyśmy za dużo hałasu narobić przy otwieraniu. Chodź tędy. To jest oranżerja, przez którą wchodzi się do salonu.
Drzwi były zamknięte. Holmes wyciągnął kilka kawałków plastra i zalepił niemi starannie róg szyby obok zamku. Potem wyjął nożyk z djamentem i przejechał nim naokoło zalepionego miejsca. Teraz zaczepił ostry haczek do plastra i silnie uderzył w szybę. Cichy zgrzyt. Holmes wyciągnął haczkiem wycięty kawałek i położył go ostrożnie na ziemi. Poczem obrócił od wnętrza klucz w zamku. I tak w jednej chwili staliśmy się zbrodniarzami wedle ustawy.
Słodki odurzający zapach egzotycznych roślin i gorąco panujące w cieplarni zaparły nam oddech. Wziął mię za rękę i przeprowadził wzdłuż szeregów liściastych roślin, które muskały nas po twarzach. Holmes posiadał zdolność widzenia po ciemku i starannie ją kształcił i rozwijał. Trzymając mię wciąż za rękę, otworzył jakieś drzwi. Miałem wrażenie, że znajdujemy się w pokoju, w którym niedawno ktoś palił cygaro. Przeszedł omackiem obok mebli, otworzył drugie drzwi i zamknął je za nami. Wyciągnąwszy rękę, dotknąłem jakichś płaszczy; poznałem, że jesteśmy na korytarzu. Szliśmy dalej pocichu. Holmes otworzył drzwi na prawo. Skoczyło coś na nas. Serce zamarło mi w piersi. Lecz był to tylko kot. W tym pokoju palił się jeszcze ogień na kominku. Poczułem też znowu dym z cygara. Holmes wszedł na palcach, poczekał na mnie, poczem znowu zamknął cichutko drzwi. Byliśmy w pokoju Milvertona. Poza portjerą na przeciwległej ścianie były drzwi do sypialni. Holmes dołożył drzewa do ognia. Ogień zaświecił jasno, tak, że mogliśmy przy nim nieźle widzieć. W pobliżu drzwi ujrzałem kontakt elektryczny, lecz światło lampy nie było nam potrzebne. Okno obok kominka osłaniała ciężka portjera, dlatego z zewnątrz wydawało nam się ciemne. Po drugiej stronie kominka znajdowały się drzwi prowadzące na werandę. W środku pokoju stało modne biurko z czerwono obitym fotelem. Naprzeciw bibljoteka, a na niej marmurowy posąg Ateny.
W kącie ujrzeliśmy błyszczące zamki wielkiej zielonej kasy. Holmes przypatrzył się jej z bliska, poczem postąpił do drzwi od sypialni i nadsłuchiwał. Nie słychać było żadnego głosu.
Mnie tymczasem przyszło na myśl, że byłoby mądrze zapewnić sobie odwrót przez drzwi zewnętrzne. Zbadałem je i przekonałem się ku memu zdziwieniu, że nie byty ani zamknięte ani zaryglowane. Pociągnąłem Holmesa za rękaw; spojrzał ku drzwiom i stanął zmięszany. Widocznie był nie mniej zdziwiony odemnie.
— To mi się wcale nie podoba — szepnął mi do ucha. — Nie rozumiem, co to ma znaczyć. Lecz nie mamy czasu do stracenia.
— Czy mogę ci w czemś pomóc?
— Tak, stań przy drzwiach. Gdybyś słyszał, że ktoś idzie, zaryglujesz, a wtedy znikniemy tą samą drogą, którąśmy przyszli. Gdyby nadeszli z drugiej strony, to o ile cel nasz będzie osiągnięty, uciekniemy temi drzwiami, a jeśli nie, schowamy się za tą portjerą. Rozumiesz?
Skinąłem głową i stanąłem przy drzwiach. Pozbyłem się początkowego uczucia strachu. Uczuwałem nawet o wiele więcej przyjemności, popełniając przestępstwo, niż dawniej, gdym je ścigał. Zarówno piękny cel naszej misji, świadomość tego, że postępujemy szlachetnie i po rycersku, jak podły charakter naszego przeciwnika, przyczyniały się do tego, że bardzo mi zależało na udaniu się przedsięwzięcia. Nie myślałem już zupełnie o naszej winie i mimo niebezpieczeństwa byłem wesół i pełen otuchy. Z podziwem patrzałem na Holmesa, który otworzył torebkę z narzędziami złodziejskiemi i ze spokojem i uwagą, jak operator, wyszukiwał odpowiednie instrumenty. Otwieranie kas było jego specjalnością. To też odczuwał wielką radość, stanąwszy przed tym zielonym, stalowym potworem, którego wnętrze zawierało nierozważne listy rozmaitych pięknych pań. Podwinąwszy rękawy, wyjął dwa małe świderki, stalowe obcążki i kilka wytrychów.
Stałem przy głównych drzwiach, mając na oku cały pokój. Lecz moje plany na wypadek czyjegoś zjawienia się, były bardzo niejasne.
Holmes pracował przez pół godziny. Odkładał jeden instrument, brał inny i każdym się posługiwał ze zręcznością zawodowego mechanika. Przytem wszystko odbywało się bez najmniejszego szelestu. Wreszcie usłyszałem ciche stuknięcie, i ciężkie drzwi otworzyły się tak, że ujrzałem w środku cały szereg małych pakiecików. Każdy był związany, zapieczętowany i zaopatrzony napisem. Holmes wziął jeden do ręki. Lecz przy chwiejnem świetle kominka nie można było czytać. Nie odważył się jednak zaświecić światła elektrycznego tuż obok sypialni Milvertona. Wyjął więc ślepą latarkę.
Wtem zatrzymał się i wytężył słuch.
Szybko zamknął drzwi od kasy, pochował narzędzia do kieszeni, zamknął latarkę i skoczył za portjerę, skinąwszy i na mnie. Zaledwie znalazłem się przy nim, usłyszałem to, co on swym bystrym słuchem słyszał już przed chwilą. Był jakiś ruch w domu. Gdzieś daleko zamknięto drzwi. Usłyszeliśmy niewyraźny, głuchy szmer, a potem odgłos ciężkich kroków, które zbliżały się szybko. Ktoś szedł ku nam przez korytarz. Potem otworzono drzwi, zaświecono światło i zamknięto drzwi z powrotem. Natychmiast poczuliśmy dym z mocnego cygara. W pobliżu nas chodził ktoś po pokoju. Wkońcu zatrzeszczało krzesło i kroki ustały. Później usłyszeliśmy otwieranie jakiegoś zamku i szelest przewracanych papierów.
Teraz odważyłem się rozchylić ostrożnie firanki i spojrzeć przez malutką szparkę. Holmes przycisnął się do mego ramienia, z czego poznałem, że również korzysta ze sposobności. Tuż przed nami, tak, że mogliśmy dosięgnąć ręką, ujrzeliśmy szerokie pochylone plecy Milvertona. Przeliczyliśmy się widocznie. Nie było go wcale w sypialni, lecz siedział w innej części domu, w jakimś pokoju, którego okien nie widzieliśmy. Jego łysina świeciła nam w oczy. Oparł się o krzesło i wyciągnął nogi przed siebie. W ustach trzymał długie, ciemne cygaro. Ubrany był w czerwonawy smoking z czarnym aksamitnym kołnierzem. W rękach miał jakiś wielki akt, który studjował z zajęciem, puszczając przytem w powietrze niebieskie obłoczki dymu. Jego zachowanie się i wygodna pozycja, wskazywały na to, że niema zamiaru rychło stąd odejść. Nasza sytuacja była bardzo nieprzyjemna.
Holmes wziął mię za rękę i uścisnął ją, jakby chciał powiedzieć, że jest spokojny i nie traci nadziei. Nie wiedziałem, czy zauważył to, co ja widziałem dokładnie z mego miejsca. Mianowicie, że drzwi od kasy były niedomknięte, co Milverton mógł spostrzec w każdej chwili. Postanowiłem sobie, że gdy tylko zauważę, iż to spostrzegł, wyskoczę natychmiast, zarzucę mu na głowę portjerę z najbliższych drzwi i tak go przytrzymam. Resztę pozostawię Holmesowi. Lecz Milverton wcale nie podnosił głowy. Był zatopiony w swoich papierach i obracał kartkę za kartką. Myślałem, że kiedy będzie gotów z tymi papierami i cygarem, przecież pójdzie sobie do sypialni. Lecz zanim jeszcze skończył jedno i drugie, sprawa przybrała zupełnie inny obrót. Wskutek tego nasze położenie pogorszyło się znacznie.
Zauważyłem, że Milverton kilka razy spoglądał na zegarek, raz nawet wstał, przeszedł się po pokoju i z niecierpliwością znowu usiadł. Nie przeczuwałem jednak, że ma jeszcze jakieś spotkanie o tej godzinie. Naraz z werandy doleciał mnie lekki szmer. Milverton odłożył papiery i wyprostował się na krześle. Zapukano cicho do drzwi. Milverton wstał i otworzył je.
— No — rzekł szorstko — spóźniła się pani prawie o pół godziny.
Zrozumieliśmy, dlaczego drzwi nie były zamknięte a Milverton nie kładł się spać.
Usłyszałem szelest kobiecej sukni. Przedtem, gdy Milverton się odwrócił, zasunąłem firankę szczelnie. Lecz teraz odważyłem się znowu trochę ją odsunąć.
Siedział na krześle przed biurkiem i trzymał dalej w ustach cygaro. Przed nim w jasnym kręgu elektrycznego światła, stała szczupła, ciemno ubrana kobieta. Miała gęstą czarną woalkę na twarzy i płaszcz aż do ziemi. Oddychała szybko i głęboko a cała jej postać drżała z irytacji.
— No — rzekł Milverton — przez panią straciłem już pół nocy. Czy pani rozumie, co to dla[1] znaczy? Nie mogła panienka przyjść o innej porze — hę?
Kobieta potrząsnęła głową.
— No, trudno, skoro nie było możliwe, to nie. Jeśli hrabina się z panienką źle obchodzi, to można się teraz zemścić. Czegoż się pani tak trzęsie, do djabła? To dobre! Proszę się opanować! Zaraz załatwimy sprawę.
Zwrócił się do biurka i wyjął z szuflady kartkę papieru.
— A więc ma pani pięć listów kompromitujących hrabinę Albert i chce je pani sprzedać. Dobrze, ja kupuję. Idzie tylko o cenę. Muszę je naturalnie naprzód przeglądnąć i jeśli rzeczywiście mają wartość — wielkie nieba, to pani?
Podskoczył gwałtownie i lewą ręką chwycił się poręczy krzesła. Kobieta podniosła woalkę i rozpięła okrycie. Miała twarz piękną, śniadą o wyrazistych rysach, szlachetny, orli nos, błyszczące oczy i silne czarne brwi. Około wąskich delikatnych ust igrał straszliwy uśmiech.
— Tak jest, to ja jestem — odparła — ta, której złamałeś pan życie.
Milverton zaśmiał się. Lecz śmiech ten zdradzał śmiertelne przerażenie.
— Pani była zbyt uparta — odrzekł. Dlaczego doprowadziłaś mię pani do ostateczności? Zapewniam, że jabym muszki nie skrzywdził bez powodu, ale ja z tego żyję, więc cóż miałem uczynić? Ustanowiłem cenę zupełnie dla pani odpowiednią, a pani się uparła i nie chciała zapłacić.
— A pan posłałeś listy memu mężowi i tem go zabiłeś. Złamałeś serce najszlachetniejszemu człowiekowi, jaki żył kiedykolwiek na świecie, człowiekowi, któremu ja niegodna byłam zawiązać bucika! Czy pan pamięta, że przedwczoraj w nocy tu na tem miejscu, na klęczkach błagałam pana o litość, lecz pan w twarz mi się śmiałeś. I teraz usiłujesz się podobnie uśmiechać, lecz drżenie warg zdradza pańskie nędzne tchórzostwo. Tak, nie spodziewałeś się pan, mnie jeszcze raz tu zobaczyć, lecz ja zapamiętałam, gdzie można pana spotkać w cztery oczy. A więc panie Milverton, cóż pan teraz powiesz?
Oczy kobiety płonęły. Gniew i pogarda malowały się na pięknej twarzy. Stała przed nim dumna i pewna siebie.
— Niech pani sobie nie myśli, że mię pani tu zapędzi w kozi róg — odrzekł, lecz cofnął się przytem w bok.
W każdej chwili mogę zawołać służącego i kazać panią wyprowadzić. Lecz ze względu na zrozumiałe chwilowe wzburzenie pani, chciałbym panią oszczędzić. Proszę natychmiast opuścić ten pokój tą samą drogą, którą się pani tu dostałaś.
Więcej nie powiem ani jednego słowa. —
Kobieta stała dalej. Wsunęła rękę za wycięcie bluzki, a wąskie jej usta znów uśmiechnęły się złowrogo.
— Na przyszłość nie zniszczysz pan już niczyjego życia, tak jak moje i nie rozedrzesz niczyjego serca, jak moje rozdarłeś. Uwolnię wreszcie ludzkość od złośliwego wrzodu.
Oto twoja nagroda, ty psie ty, tak! — tak! — tak! — tak! —
Wyciągnęła mały błyszczący rewolwer i oddała cztery strzały w pierś Milvertona. Przewrócił się i upadł na biurko, charcząc straszliwie i grzebiąc kurczowo w papierach. Potem podniósł się, otrzymał jeszcze dwa strzały i padł na podłogę.
— Umieram — zawołał. Potem przestał się ruszać.
Kobieta spojrzała na niego z pogardą i kopnęła go nogą w twarz. Przyjrzała mu się raz jeszcze — nie dawał już znaku życia.
Słyszeliśmy otwieranie drzwi. Zimny prąd powietrza wpadł do gorącego pokoju. Mścicielka znikła.
Nie bylibyśmy go mogli uratować przez nasze wystąpienie. Lecz gdy kobieta pakowała kulę za kulą w drgające ciało Milvertona, chciałem mimowoli wyskoczyć! W tej chwili poczułem silne ramię mego przyjaciela. Zrozumiałem, dlaczego mnie zatrzymał — znaczyło to, że nas ta sprawa nie obchodzi, że szubrawca spotkała zasłużona kara, i że musimy myśleć o naszych obowiązkach i celach.
Gdy obca wyszła, Holmes pośpieszył do drzwi i cicho przekręcił klucz.
W tej chwili usłyszeliśmy głosy i szybko zbliżające się kroki. Odgłos strzałów obudził służbę. Holmes z najwyższym pośpiechem podbiegł do kasy, nabrał, ile mógł, paczek z listami i wrzucił je w ogień. Powtarzał to tak długo, aż kasa była pusta. Tymczasem z zewnątrz ktoś usiłował otworzyć drzwi i tłukł w nie pięściami. Holmes rzucił jeszcze raz wzrokiem dokoła. List, który był zwiastunem śmierci Milvertona, leżał na stole poplamiony krwią. Wrzucił go szybko do ognia i wylał na to oliwę ze swej latarki, tak że ogień zapłonął wysoko. Potem otworzył drzwi zewnętrzne, a gdy znaleźliśmy się w sieniach, zamknął je znowu.
— Tu, tu, Watsonie — rzekł do mnie — tędy przeleziemy przez parkan.
To nie do uwierzenia, jak szybko rozszedł się odgłos strzałów. Gdyśmy się obejrzeli, cały potężny budynek był oświetlony. Główna brama była otwarta i ciemne postacie biegły wzdłuż drogi. Do ogrodu zbiegło się pełno łudzi a jakiś drab zaczął krzyczeć jak opętany, ujrzawszy nas wychodzących z werandy i rzucił się do pościgu. Holmes znał widocznie wszystkie ścieżki. Pędził przez jakąś szkółkę młodych drzewek, ja za nim, a tuż za nami pierwszy z naszych prześladowców. Mur na sześć stóp wysoki zamykał nam dalszą drogę. Lecz Holmes przesadził go jednym skokiem. Gdy sam drapałem się do góry, uczułem, że ktoś chwyta mnie za nogę. Lecz uwolniłem się kilku kopnięciami i po drugiej stronie upadłem na jakiś płot. Holmes pomógł mi wstać i dalej pędziliśmy galopem przez łąki w Hampstead, a nasi prześladowcy za nami. Gdyśmy przebiegli jakie dwie mile, Holmes zatrzymał się i nasłuchiwał. Za nami leżały łąki śniegiem pokryte, i cisza była wokoło. Udało się nam umknąć przed pościgiem. Teraz byliśmy już bezpieczni.


∗             ∗

Rano, po tej pamiętnej nocy, siedzieliśmy po śniadaniu przy stole, paląc fajeczki. Wtem pan Lestrade ze Scotland Yard wszedł w nasze skromne progi z miną uroczystą i poważną.
— Dzień dobry, panie Holmes — rzekł. — Dzień dobry. Proszę pozwolić, czy nie jest pan przypadkiem bardzo zajęty?
— Mam jeszcze trochę czasu, by pana wysłuchać.
— Chciałbym pana prosić o pomoc w pewnym nader dziwnym wypadku, który zdarzył się tej nocy w Hampstead. Naturalnie, o ile pan nie masz innych zamiarów.
— No no! — rzekł Holmes — cóż się tam znowu stało?
— Morderstwo — ale jakieś teatralne i bardzo oryginalne. Wszak pan tak chętnie i z taką bystrością bada takie wypadki! Wyrządził by mi pan wielką grzeczność, gdybyś zechciał pojechać ze mną do Appledore Towers i udzielił nam rady. Nie idzie tu o zwyczajną zbrodnię. Już od dość długiego czasu mieliśmy na oku zamordowanego. Nazywał się Milverton i między nami powiedziawszy, był czemś w rodzaju bandyty. Wydostawał różne pisma i listy i potem dokonywał wymuszeń. Mordercy spalili wszystkie te papiery. Przedmiotów wartościowych nie tknięto, z tego wynika, że zbrodniarze należeli do sfer wyższych i chcieli tylko zapobiec kompromitacjom wśród towarzystwa.
— Zbrodniarze? — rzekł Holmes — czy było ich kilku?
— Tak, było ich dwóch. O mało ich nie schwytano. Mamy odciski ich stóp i ich rysopisy. Idę o zakład, dziesięć przeciw jednemu, że ich wyśledzimy. Pierwszy uciekał bardzo szybko. Drugiego schwytał ogrodnik, lecz zdołał się wymknąć. Był to mężczyzna średniego wzrostu, dobrze zbudowany ze silnemi szczękami i tęgim karkiem. Miał wąsy, a górną część twarzy zasłaniała czarna maska.
— Rysopis jest dość niedokładny — rzekł mój przyjaciel. — Do djabła, toż to jest prawie rysopis Watsona.
— Prawda — odparł inspektor rozbawiony — pan doktor całkiem mu odpowiada.
Holmes i Lestrade roześmiali się głośno. Ja zaś z trudnością, blado się uśmiechnąłem. Miałem wrażenie, że trzymam głowę w paszczy lwa. A tego rodzaju uczucia nie działają rozweselająco.
— Niestety, w tym wypadku muszę panu odmówić pomocy — rzekł potem Holmes. — Znałem tego Milvertona bardzo dobrze. Uważałem go za najniebezpieczniejszego łotra w całym Londynie. A według mego zdania są zbrodnie, wobec których ustawa karna zawodzi. W takich wypadkach zemsta prywatna w pewnych granicach jest zupełnie usprawiedliwiona.
— Ależ tu idzie o...
— Nie, nie, wszystkie namowy są bezcelowe. Moja cała sympatja jest po stronie zbrodniarzy, a nie po stronie ofiary i dlatego stanowczo odmawiam udziału w tej sprawie.

Holmes nie rzekł odtąd ani jednego słowa na temat tragicznej sceny, która rozegrała się w naszych oczach. Widziałem jednak, że często się zamyśla. A wzrok jego i całe zachowanie zdradzały, że stara się wszelkiemi siłami coś sobie przypomnieć. Pewnego dnia podczas śniadania zerwał się z krzesła i zawołał:
— Jak Boga kocham, Watsonie, już wiem. Weź kapelusz i chodź ze mną.
Z najwyższym pośpiechem przeszliśmy całą Bakerstreet i całą Oxfordstreet aż do Regents-Cirkus. Tu, po lewej stronie było okno wystawowe z fotografiami sławnych mężów i pięknych kobiet.
Holmes utkwił wzrok w jednej z tych fotografii. Poszedłem za jego wzrokiem i ujrzałem portret pewnej pani w sukni dworskiej. Była to wspaniała królewska postać. Na pięknej głowie, zdobnej bujnym czarnym włosem, miała koronę z djamentów. Przyglądałem się szlachetnej linji nosa, charakterystycznym brwiom, wąskim ustom i energicznej bródce. Przeczytałem u dołu nazwisko wybitnego męża stanu ze starej szlacheckiej rodziny. Była jego żoną. Oniemiałem ze zdumienia. Wzrok mój spotkał się z oczyma przyjaciela.
Gdy odchodziliśmy od okna, położył palec na ustach.
Wracaliśmy przez Oxfordstreet. Wtem Holmes chwycił mnie za ramię i wskazał wspaniale przystrojoną karetę, zaprzężoną w parę rasowych koni. Na koźle siedział bogato ugalonowany woźnica obok służącego. Wewnątrz ujrzeliśmy kobietę w bieli i pana we fraku. Była to widocznie para nowożeńców.
— Czy zauważyłeś herby na drzwiczkach? — zapytał Holmes, gdy kareta znikła nam z oczu. — Były to herby hrabiego Dovercourt.





TRZEJ STUDENCI


Było to w roku 1895. Pewne okoliczności, nad któremi nie będę się tu rozwodził, spowodowały, że przebyliśmy kilka tygodni w jednem z naszych najsławniejszych i najstarszych miast uniwersyteckich. W tym czasie zdarzyła się pewna ciekawa historyjka. Tę właśnie mam zamiar opowiedzieć. Rozumie się samo przez się, że opuszczę wszystkie szczegóły, które mogłyby naprowadzić czytelnika na zdarzenie prawdziwe. Nie chciałbym bowiem nikogo dotknąć, ani skrzywdzić. Taki przykry wypadek powinien utonąć w morzu niepamięci. Lecz przy zachowaniu odpowiednich ostrożności można go opowiedzieć. A zależy mi na tem szczególnie, gdyż nadzwyczajne zdolności mego przyjaciela w tej sprawie znowu okazały się w całej pełni.
Mieszkaliśmy wówczas w umeblowanem mieszkaniu w pobliżu bibljoteki. Holmes studjował tam z zapałem jakieś stare angielskie rękopisy i osiągnął tak nadzwyczajne rezultaty, że owej sprawie poświęcę jeszcze kiedyś osobny rozdział.
Pewnego wieczora, wróciwszy z przechadzki nad brzegiem rzeki, siedzieliśmy z fajkami w pokoju. Nagle zapukano do drzwi. Wszedł znany profesor, sława naukowa z Kollegjum świętego Łukasza.
Był to człowiek wysoki, chudy, o usposobieniu nerwowem i pobudliwem; jego gładko wygolone oblicze miało wszystkie cechy bardzo żywej pracy umysłowej. Zupełnie spokojny nie był nigdy. Ale dziś okazywał tak silne rozdrażnienie, że stanowczo musiało zajść coś niezwykłego.
Nie tracąc nawet czasu na przywitanie, rozpoczął odrazu:
— Musi mi pan ofiarować kilka godzin swego drogiego czasu, panie Holmes. W naszem Kollegjum zdarzyło się coś bardzo nieprzyjemnego. Gdyby pana przypadkiem tu nie było, zaprawdę nie wiedziałbym, co uczynić. Pan jeden może mi pomóc.
— Właśnie w tych dniach jestem ogromnie zajęty i nie mogę się odrywać od pracy — odparł mój przyjaciel, wstając z krzesła. — Radziłbym panu zwrócić się może po pomoc do policji.
Nim Holmes skończył mówić, przerwał mu wzburzony profesor:
— Nie, nie, mój kochany panie; to jest niemożliwe. Absolutnie. Gdy się sprawę oddaje policji, nie można jej już cofnąć. A w tym wypadku musimy się starać w pierwszej linji, by uniknąć skandalu, w interesie naszego zakładu. Co do pana, wiem, że jesteś pan dyskretny i znam też pańskie zdolności. Pan jeden na świecie może mi pomóc. Błagam pana panie Holmes, uczyń pan, co tylko możliwe.
Mój przyjaciel nigdy nie był w zbyt różowym humorze, jeśli musiał na dłuższy czas opuścić swoją ukochaną Bakerstreet. Brakowały mu książki, dzienniki i ten miły domowy nieporządek. To też niechętnie wzruszył ramionami. Lecz nasz gość nie dał się powstrzymać i obszernie, z żywą gestykulacją opowiedział swoją historję.
— Jutro zaczyna się egzamin, panie Holmes. Ja jestem jednym z egzaminatorów. Z greki. Daję do przetłumaczenia większy ustęp z pewnego greckiego dzieła, którego kandydat nie powinien znać. Ten ustęp daję wydrukować i wydaję go tuż przed egzaminem. Byłoby to naturalnie ogromnem ułatwieniem dla ucznia, gdyby się mógł przygotować. Dlatego musi się ten tekst trzymać w najgłębszej tajemnicy.
Dziś popołudniu o trzeciej, otrzymałem odbitkę z drukarni. Jest to pół rozdziału z Tucydydesa. Musiałem przeczytać z największą uwagą, żeby tekst do egzaminu był bez błędu. O pół do piątej jeszcze nie byłem gotów. Ale ponieważ obiecałem jednemu przyjacielowi, że przyjdę do niego na herbatę, zostawiłem korektę na biurku i poszedłem.
Byłem poza domem może godzinę.
Jak panu wiadomo, u nas w Kollegjum, wszędzie są drzwi podwójne: drzwi wewnętrzne, obite zielonem suknem, i zewnętrzne, ciężkie dębowe. Zbliżywszy się do drzwi zewnętrznych, osłupiałem. Klucz tkwił w zamku. W pierwszej chwili myślałem, że może zapomniałem wyjąć swój własny, lecz sięgnąwszy do kieszeni, przekonałem się, że tak nie było. O ile mi wiadomo, są tylko dwa klucze do tych drzwi. Drugi znajduje się w posiadaniu mego służącego Bannistera. Człowiek ten służy u mnie od lat dziesięciu. Polegam na nim w zupełności. Pokazało się, że rzeczywiście klucz należał do niego. Był w moim pokoju, by się zapytać, czy podać herbatę i w karygodnej lekkomyślności zapomniał wyjąć klucz ze zamku. Był w pokoju wkrótce po mojem odejściu. Kiedy indziej takie zapomnienie byłoby nieszkodliwe, ale dziś właśnie miało fatalne następstwa.
Spojrzawszy na biurko poznałem, że ktoś szperał w moich papierach. Korekta składała się z trzech kartek, które razem zostawiłem. Jedna z nich leżała obecnie na podłodze, druga na stoliku pod oknem, a trzecia tam, gdzie ją czytałem.
Holmes poruszył się teraz po raz pierwszy.
— Początek na podłodze, ciąg dalszy pod oknem, a koniec tam, gdzie pan siedziałeś — rzekł.
— Tak jest, panie Holmes. Podziwiam pana. Skąd pan to wie?
Holmes nerwowo machnął ręką.
— Proszę, proszę tylko dalej mówić, panie profesorze. To bardzo ciekawe.
W pierwszej chwili myślałem, że Bannister popełnił tę zuchwałość i przeglądał moje papiery. On jednak zaprzeczył temu z całą stanowczością. Jestem przekonany, że mówi prawdę. Pozostała jeszcze tylko ta możliwość, że ktoś przechodząc zauważył klucz, a wiedząc, że mnie niema, wszedł do pokoju, by przeszukać papiery. Idzie tu także o znaczną sumę pieniężną, gdyż za najlepszą pracę wyznaczona jest wysoka nagroda. Więc jakiś niesumienny człowiek mógł to zaryzykować, by prześcignąć swoich kolegów.
Mój stary służący strasznie się tym wypadkiem zirytował. O mało nie zemdlał, kiedyśmy się przekonali, że ktoś przeczytał temat do egzaminu. Podałem mu kieliszek koniaku, on usiadł na krześle, poczem ja sam dokładnie zbadałem cały pokój. Przekonałem się, że intruz prócz pogniecionych papierów zostawił jeszcze i inne ślady swej bytności. Na stoliku pod oknem leżały obcinki z ołówka, który widocznie tam temperował. Ten człowiek zapewne odpisywał zadanie z największym pośpiechem, złamał przytem ołówek i na nowo go zaciął.
— Doskonale! zawołał Holmes, który odzyskał znowu humor, ponieważ ten wypadek coraz więcej go interesował.
— To jeszcze nie wszystko. Mam nowe biurko obite cienką czerwoną skórą. Mógłbym przysiąc, a Bennister także, że obicie było zupełnie nienaruszone. A teraz zauważyłem zadarcie na jakie trzy cale — nie zewnętrzne zdrapanie, tylko prawdziwe przecięcie. Ale i to nie wszystko. Znalazłem też grudkę ciemnej gliniastej ziemi, w której było trochę trocin. Jestem pewien, że te ślady pochodzą od człowieka, który czytał papiery. Odcisków stopy, lub innych znaków, które mogłyby służyć do rozpoznania osoby, nie odkryłem. Nie wiedziałem, co dalej czynić. Wtem przyszło mi na myśl, że pan na szczęście przebywa w naszem mieście. Pobiegłem więc prosto tu, by złożyć sprawę w pańskie doświadczone ręce. Niechże mi pan pomoże, panie Holmes. Jak pan widzi, jestem w krytycznej sytuacji. Muszę znaleźć sprawcę, inaczej trzebaby odłożyć egzamin i dać wydrukować inny temat do greckiego zadania. Lecz bez podania powodu nie można tego uczynić. Wywoła to ogromny skandal, który zaszkodzi dobrej sławie nie tylko naszego wydziału, lecz całego uniwersytetu. Przedewszystkiem też zależy mi na tem, by się ta sprawa nie dostała do wiadomości publicznej.
— Chętnie zajmę się tą sprawą i wedle sił postaram się panu pomóc — rzekł Holmes, wstając by ubrać zarzutkę. — Wypadek jest wcale interesujący. Czy po przyniesieniu korekty był ktoś u pana w pokoju?
— Tak, niejaki Daulat Ras, słuchacz indyjski, który mieszka w tem samem skrzydle; chciał mnie zapytać o pewne szczegóły tyczące się egzaminu.
— Czy i on ma składać ten egzamin?
— Tak jest.
— A odbitka leżała na stole?
— Tak, ale była jeszcze zwinięta w rulon, tak jak ją odebrałem z drukarni.
— Lecz można było poznać, że to korekta? Zwłaszcza jeśli się wiedziało, że miałeś ją pan otrzymać dziś przed południem.
— Niemożliwem to nie jest.
— Zresztą nie było nikogo?
— Nie.
— Czy ktoś wiedział, że odbitka będzie w pańskim pokoju?
— Nikt, prócz drukarza.
— Czy on zna służącego?
— Nie, napewno nie.
— Gdzie obecnie znajduje się Bannister?
— Biedak, czuł się bardzo źle, gdy odchodziłem. Był całkiem złamany. Ale nie miałem czasu troszczyć się o niego. Zostawiłem go siedzącego na krześle i pośpieszyłem do pana.
— A drzwi do pokoju zostawiłeś pan otwarte?
— Tylko papiery, na prędce zamknąłem pod klucz.
— A zatem, panie profesorze, jeśli Hindus nie poznał, że rulon zawiera korektę, to ten, który ją przepisał, wszedł niespodzianie nie wiedząc przedtem o egzystencji tych ważnych papierów.
— I ja tak sądzę.
Holmes uśmiechnął się zagadkowo.
— A więc — rzekł — może pójdziemy razem.
Wziął kapelusz. Ja uczyniłem to samo.
— To nie dla ciebie, Watsonie. — Lecz, gdy zobaczył moją rozczarowaną minę, rzekł z dobrotliwym uśmiechem:
— Dobrze, chodź, jeśli chcesz. Panie profesorze, jesteśmy do pańskiej dyspozycji.


∗             ∗

Przed budynkiem Kollegjum było stare, mchem porosłe podwórze. Stamtąd wchodziło się przez gotycką bramę na kamienne, kręcone schody. Pokój naszego klienta mieścił się w parterze i miał duże, zakratowane okno. Nad niem na pierwszem, drugiem i trzeciem piętrze mieszkali, jeden nad drugim, trzej studenci. Holmes zatrzymał się i spojrzał ku oknu w parterze. Potem podszedł bliżej, stanął na palcach, wyciągnął szyję i zaglądnął tamtędy do pokoju profesora.
— Musiał wejść przez drzwi — rzekł profesor — niema innego okna, prócz tego zakratowanego.
— Jeśli tu nic nie możemy zobaczyć — odrzekł Holmes, uśmiechając się po swojemu — to może lepiej wejdźmy.
Weszliśmy na korytarz. Profesor otworzył zewnętrzne drzwi swego pokoju i wprowadził nas do środka. Holmes rozpoczął natychmiast szczegółowe badanie dywanu. A profesor i ja stanęliśmy w kącie, by mu nie przeszkadzać.
— Tu niema żadnych śladów — rzekł potem.
Wobec stałej pogody nie można się ich też było spodziewać. Pański służący zdaje się przyszedł do siebie. Powiada pan, że siedział na krześle; na którem?
— Na tem pod oknem.
— Ach tak, tam koło stołu. Możecie się panowie już zbliżyć. Z dywanem jestem gotów. Teraz zabierzemy się najpierw do stolika. Człowiek ten niewątpliwie tak postępował: Wszedł do pokoju i przenosił papiery jeden po drugim z biurka na stolik pod oknem. Stąd mógł pana widzieć wracającego podwórzem i zawczasu czmychnąć.
— Ale w rzeczywistości nie widział mnie, ponieważ wróciłem bocznem wejściem, a nie przez podwórze.
— Aha! W każdym razie tak sobie myślał, bo spodziewał się, że przyjdzie pan przez podwórze. A teraz proszę mi pokazać te trzy kartki.
Profesor podał je memu przyjacielowi, a on długi czas badał je przez lupę.
— Niema odcisku palca! Myślałem, że intruz może poczernił sobie palce prawej ręki przy zacinania ołówka. W takim razie mielibyśmy dokładny odcisk tego palca na papierze. Ale nie mogę niczego znaleźć.
Naprzód wziął tę kartkę z początkiem tekstu i przepisał. Ile czasu potrzebował na to, nawet przy najwyższem natężeniu? Przynajmniej kwadrans. Doszedł do połowy, gdy wtem musiał szybko uciekać z powodu pańskiego powrotu — bardzo szybko, gdyż nie miał nawet tyle czasu, by położyć papiery na dawne miejsce. A to właśnie zwróciło pańską uwagę. Czy nie słyszałeś pan jakich kroków przy otwieraniu drzwi, panie profesorze?
— Nie, nic nie słyszałem.
Holmes badał teraz obcinki ołówka, które leżały na stoliku.
— Dobrze, pisał z tak gwałtownym pośpiechem, że złamał ołówek i na nowo go zatemperował. To jest interesujące, Watsonie, ołówek nie był zwyczajny. Był grubszy niż zazwyczaj, bardzo miękki i pochodził z fabryki „Johann Faber“. Drzewo było granatowe, a nazwisko fabrykanta wydrukowane srebrnemi literami. Ten kawałek, który pozostał ma najwyżej półtora cala długości. Znaleź pan taki ołówek, panie profesorze, a znajdziesz tego człowieka. Dla ułatwienia, dodam jeszcze, że ma wielki i bardzo tępy scyzoryk.
Na twarzy uczonego komicznie malowało się zdziwienie z powodu tylu wiadomości.
— Tamte punkty od biedy rozumiem — rzekł wkońcu — ale co do tej długości, nie pojmuję.
Holmes pokazał mu kawałeczek ołówka, który nieznajomy pozostawił na stole po zatemperowaniu. Widać było w nim litery N. N. a za niemi pusty kawałek.
— Czy pan już pojmuje?
— Nie, i teraz jeszcze nie pojmuję.
— Watsonie, co myślisz o tych dwóch N? Stoją na końcu słowa. Wiesz przecież, że „Johann Faber“, to najsławniejsza fabryka ołówków. A więc jest jasne, że z ołówka zostało jeszcze tylko tyle, ile jest wolnego miejsca przed słowem „Johann“ plus przestrzeń, którą zajmują litery „Joha“. Stanowczo nie więcej, bo oba „N“ są już obcięte, jak widzisz.
Potem ustawił stolik pod światło.
— Spodziewałem się, że zostały jakieś ślady na politurze. Widocznie jednak nie pisał na cienkim papierze, bo nic nie widać. Nie możemy się tu niczego więcej dowiedzieć. Przypatrzmy się z kolei biurku. Ta grudka, to zapewne owa ciemna gliniasta masa, o której pan wspominał panie profesorze. Zewnątrz jest bezkształtna, ale wewnątrz ma mniej więcej postać piramidy, jak widzę. Przytem jest wydrążona. Dobrześ pan zauważył. W środku są jakieś trociny, czy coś podobnego. To ciekawe, zaprawdę. A do tego ta rysa na pańskiem biurku — prawdziwe zadarcie. Zaczyna się draśnięciem, a kończy się dziurą. Jestem panu nieskończenie wdzięczny, panie profesorze, za wskazanie mi tego interesującego wypadku. To wieczne studjowanie w bibljotece i szperanie po starych rękopisach całkiem mnie znużyły. Ten wypadek znowu mnie trochę ożywił i podniecił. W samą porę. Jutro z nowemi siłami pójdę do bibljoteki. Dokąd prowadzą te drzwi?
— Do mojej sypialni.
— Czy był pan tam od czasu, gdy to się stało?
— Nie. Byłem tylko w tym pokoju i poleciałem prosto do pana.
— Chciałbym tam zaglądnąć.
Profesor otworzył nam drzwi. Ujrzeliśmy komnatę w stylu angielskiego gotyku, z czasu najwyższego rozkwitu. Z czasu, gdy ten styl nie wyrodził się był jeszcze w nienaturalne formy późniejszego okresu. Ściany były wyłożone drzewem, a drewniany sufit zwracał uwagę, nawet w tem mieście, gdzie oko przyzwyczajone jest do podobnych arcydzieł.
— Co za cudowny antyczny pokój! Proszę łaskawie zatrzymać się przez chwilę, bym mógł zbadać podłogę. Nie, nic nie widać. Do czego służy ta zasłona? Pan wiesza za nią swoje ubrania. Gdyby się ktoś chciał schować w tym pokoju, musiałby wejść poza nią, bo łóżko jest za niskie a szafa za mała. Spodziewam się, że nikogo tam niema.
Gdy Holmes odchylał zasłonę, poznałem po nim, że jest przygotowany na niespodziankę. Lecz poza zasłoną wisiały tylko trzy, czy cztery ubrania. Holmes odwrócił się i nagle schylił się ku ziemi.
— O! A to co takiego? — zawołał. Znalazł małą gliniastą grudkę wydrążoną wewnątrz w formie piramidy i podniósł ją na ręce ku elektrycznej lampie.
Pański gość był zdaje się nie tylko w tamtym pokoju, ale i w sypialni, panie profesorze.
— Czegoż on tu szukał?
— To nie jest tak trudno wyjaśnić. Nadeszłeś pan niespodzianie inną stroną, tak, że usłyszał pana dopiero przy zewnętrznych drzwiach. Cóż mu pozostawało? Porwał, wszystko co mogło go bezpośrednio zdradzić i wpadł do sypialni, by się tam ukryć.
— Boże święty, panie Holmes, pan sądzi, że przez ten czas, kiedy rozmawialiśmy z Bannisterem, ten człowiek znajdował się tu obok? Ach, gdybyśmy byli wiedzieli!
— Tak sobie wyobrażam.
— W takim razie jest jeszcze jedna możliwość. Nie wiem, czy pan zwrócił uwagę na okno w sypialni.
— Jest ono zakratowane trzema sztabami. Od biedy mógłby się człowiek tamtędy przepchać.
— Słusznie. I wychodzi na róg podwórza, który jest zasłonięty. Ten człowiek mógł tędy wleźć, zostawić ślady w sypialni, a potem wymknąć się przez otwarte drzwi.
Holmes niecierpliwie potrząsnął głową.
— Dlaczego mamy wnioskować tak niepraktycznie? O ile pana zrozumiałem, to ci trzej studenci używają głównych schodów i kilka razy dziennie przechodzą pod pańskiemi drzwiami.
— Tak jest, to prawda.
— I wszyscy trzej są przed egzaminem?
— Tak.
— A czy masz pan na którego z nich silniejsze podejrzenie niż na innych?
Profesor zawahał się z odpowiedzią.
— To bardzo drażliwe pytanie — rzekł potem — nie chciałbym wyrazić podejrzenia, jeśli mi brak dowodów.
— Niech pan wypowie to podejrzenie, proszę bardzo — jeśli jest słuszne, to ja dostarczę dowodów.
— Opiszę panom po krótce charaktery moich współmieszkańców. Na pierwszem piętrze mieszka niejaki Gilchrist. Jest to pilny słuchacz i zdolny gimnastyk; należy do studenckiego klubu jazdy konnej i gry w krickieta i zdobył już nagrodę za jazdę z przeszkodami i skok na odległość. Jest to młodzieniec przystojny i dobrze zbudowany. Jego ojcem był znany baron Jabez Gilchrist, który przez sporty zrujnował się materjalnie. Nasz uczeń pozostał w ubóstwie, ale pracuje bardzo pilnie, i mamy nadzieję, że jeszcze daleko doprowadzi.
Nad nim mieszka Hindus, Daulat Ras. Jest to człowiek spokojny i głęboki, jak prawie wszyscy z jego plemienia. W nauce jest pierwszy. Co prawda greka jest jego słabą stroną. Pracuje poważnie i systematycznie.
Na najwyższem piętrze leży pokój pana Miles Laren. Oddaje zadania nadzwyczajne — jeśli je wogóle robi. Jest stanowczo jednym z najinteligentniejszych słuchaczy całego uniwersytetu, ale jest kapryśny, roztargniony i niekonsekwentny. Z powodu jakiejś historji karcianej, o mało go nie wykluczono zaraz na pierwszym roku. Leniuchował przez cały czas, więc mimo swych wielkich zdolności, zapewne obawia się egzaminu.
— A więc jego pan posądza?
Profesor z zakłopotaniem spuścił wzrok.
— Tak daleko nie idę. Ale z tych trzech, u niego jest to może najmniej nieprawdopodobne.
— Dobrze. A teraz chciałbym bardzo rozmówić się z pańskim służącym, panie profesorze.
Ten pocisnął guzik elektrycznego dzwonka, poczem ukazał się Bannister.
Był to mały człowieczek około pięćdziesięcioletni, z bladą, gładko wygoloną twarzą. Był widocznie rozdrażniony zajściem, które tak nagle przerwało mu spokojny tryb życia. Twarz mu drgała, ręce trzęsły się z irytacji, a wzrok biegał niespokojnie po wszystkich obecnych.
— Chcielibyśmy jak najdokładniej zbadać tę nieszczęsną historję — rzekł do niego profesor ojcowskim tonem.
— Słucham wielmożnego pana.
— Dziwne, że się to wam zdarzyło właśnie dzisiaj, kiedy te ważne papiery leżały na stole.
— To był bardzo nieszczęśliwy zbieg okoliczności, proszę pana. Ale to się i przedtem także czasem zdarzało.
— O jakim czasie weszliście do pokoju?
— Około pół do piątej. Pan profesor zwykle o tej godzinie pije herbatę.
— Jak długo zatrzymaliście się w pokoju?
— Zobaczyłem, że pana niema i natychmiast wyszedłem.
— Po czem poznajecie zazwyczaj, że pan profesor wyszedł?
— Drzwi do pokoju są wtedy zamknięte.
— Dlaczego zaraz nie wróciliście, kiedy drzwi były zamknięte? Przecież wobec tego nie potrzebowaliście wcale wchodzić do pokoju.
Oczy służącego ślizgały się niespokojnie po ścianie tak, jakby tam czegoś szukał.
— Kiedy pan profesor nie mówi mi, że odchodzi, przynoszę herbatę do pokoju. Zazwyczaj po chwili przychodzi.
Holmes spojrzał na profesora. Ten skinął głową potakująco.
— Ile razy byliście dziś w pokoju?
— Dwa razy. Kiedy widziałem, że pan nie wraca, wszedłem i uprzątnąłem ze stołu.
— Czy wszedłszy do pokoju po raz drugi, zauważyliście jakąś zmianę?
— Nie, niczego nie zauważyłem.
— Czy przeglądaliście może papiery leżące na stole?
— Nie, proszę pana. Naprawdę, nie.
— A jak to się stało, że zapomnieliście wyjąć klucz ze zamku?
— Miałem w rękach tacę z zastawą do herbaty. Chciałem zaraz wrócić po klucz; ale potem wyleciało mi to z pamięci.
— Czy drzwi zamykają się na zatrzask, czy na zamek zwyczajny?
— Nie, proszę pana, na zamek zwyczajny.
— Więc jak długo klucz tkwił w zamku, drzwi zewnętrzne były otwarte?
— Tak jest.
— Więc jeśli ktoś był w pokoju, mógł tamtędy wyjść?
— Tak, proszę pana.
— A kiedy pan profesor wrócił i was zawołał, czy zrobiło to na was wielkie wrażenie?
— Tak, proszę pana. Takie nieszczęście nie przytrafiło mi się jeszcze nigdy, choć jestem tu już tak długo. O mało nie zemdlałem, proszę pana.
— Słyszałem o tem. W którem miejscu staliście, gdy się wam zrobiło słabo?
— Gdzie stałem? Aha, prawda! Tu, przy drzwiach, proszę pana.
— To ciekawe. Bo przecież usiedliście na krześle stojącem w tamtym kącie. W takich wypadkach siada się zwykle na najbliższe krzesło, a nie biegnie się na drugi koniec pokoju. Dlaczego pominęliście inne krzesła?
— Nie wiem, proszę pana. Nie myślałem o tem, gdzie siadam.
— Ja też nie przypuszczam, że uczynił to z rozmysłu panie Holmes. Wyglądał bardzo źle — był blady jak ściana — wtrącił profesor.
— A gdy pan wyszedł, zostaliście tu dalej?
— Tak.
— Jak długo?
— Parę minut najwyżej — aż mi się zrobiło trochę lepiej. Potem zamknąłem drzwi i poszedłem do swego pokoju.
— Czy macie jakie podejrzenie? I na kogo?
— O, nie ważyłbym się czegoś takiego powiedzieć. Nie wierzę, aby któryś z panów na uniwersytecie zdolny był do takiego czynu. Nie, nie mogę sobie tego wyobrazić.
— Dziękuję, to wystarczy — rzekł Holmes. Służący cały zmieszany tem przesłuchaniem, odetchnął z ulgą i zbliżył się ku drzwiom.
Wtem Holmes zawołał za nim:
— Pozwólcie, jeszcze jedno pytanie! Czy wspomnieliście tym trzem studentom, których usługujecie, że tu coś takiego zaszło?
— Nie, proszę pana, ani słowa.
— Czy nie widzieliście przez ten czas żadnego z nich?
— Nie.
— Dobrze. A teraz, panie profesorze, jeśli pan pozwoli, pójdziemy o parę kroków dalej.
Wyszliśmy na podwórze i ujrzeliśmy stamtąd, że wszystkie trzy leżące nad sobą okna były oświetlone.
— Pańskie trzy ptaszki siedzą w swoich gniazdkach — rzekł Holmes. — O, a to co? Jeden jest, zdaje się, bardzo niespokojny.
Był to Hindus. Na firance ukazał się jego cień. Chodził szybko po pokoju, tam i z powrotem.
— Bardzo bym chciał zaglądnąć do tych trzech pokoi i poznać ich mieszkańców — rzekł mój przyjaciel. — Czy dałoby się to zrobić?
— Bez trudności — odparł uczony. — Ta część budynku jest bardzo stara i ciekawa. Więc często się zdarza, że obcy przychodzą i oglądają pokoje. Proszę za mną, sam panów wprowadzę.
— Ale proszę nie wymieniać nazwisk! — rzekł Holmes, gdy pukaliśmy do Gilchrista.
Otworzył nam wysoki, szczupły, jasnowłosy młodzieniec. Gdy się dowiedział o celu naszych odwiedzin, poprosił nas grzecznie do środka. W pokoju było rzeczywiście kilka prześlicznych okazów średniowiecznej architektury. Holmes tak się zachwycił jednym z nich, że zapragnął go odrysować w swoim notesie. Przytem połamał ołówek i musiał sobie pożyczyć inny od pana Gilchrista. Wkońcu pożyczył od niego scyzoryka, by zastrugać swój ołówek.
Pech go prześladował, bo gdy rysował coś w mieszkaniu Hindusa, zdarzyło mu się znowu to samo. Ras, był to człowiek młody, małego wzrostu z orlim nosem; trochę krzywo na nas spoglądał i był widocznie szczęśliwy, gdy mój przyjaciel ukończył swe studja architektoniczne.
Nie zauważyłem, by Holmes w jednym lub drugim wypadku znalazł był to, czego szukał.
Trzeci student uważał, że zjawiliśmy się bardzo nie w porę. Usłyszawszy pukanie, zapytał, czego chcemy i wcale drzwi nie otworzył. Dowiedziawszy się, o co idzie zaklął głośno i siarczyście.
— Nic mnie nie obchodzi, kim panowie jesteście! Idźcie na cztery wiatry — krzyczał. — Jutro egzamin, nie mam czasu!
— A to cham niewychowany! — rzekł nasz przewodnik, gdyśmy schodzili ze schodów. Był cały czerwony z irytacji.
— Nie wiedział naturalnie, że ja tam byłem, ale mimoto jego zachowanie się było bardzo niegrzeczne i ze względu na okoliczności mocno podejrzane.
Odpowiedź Holmesa była bardzo dziwna.
— Czy może mi pan podać dokładnie wysokość tego człowieka? — zapytał.
— Nie mogę panu służyć, panie Holmes. Jest większy niż Hindus, ale mniejszy od Gilchrista. Mierzy może półszosta stóp — — —
— Dobrze — rzekł Holmes. — A teraz dobranoc, panie profesorze.
Profesor aż zakrzyknął ze strachu.
— Boże jedyny, panie Holmes, czyż pan chce mnie teraz zostawić? Pan sobie może nie zdaje sprawy z mego położenia. Jutro jest egzamin. Dziś wieczór stanowczo muszę coś zrobić. Nie mogę dopuścić do egzaminu, jeśli treść zadania jest odpisana. A rozgłosić tego wypadku też nie mogę. Pomyśl pan co za skandal! Musiałby pan być na mojem miejscu, aby pojąć tę straszliwą sytuację.
— To nie zmienia postaci rzeczy. Przyjdę do pana jutro rano, by sprawę dalej omówić. Kto wie, czy nie zakomunikuję panu już stanowczego wyniku. Wówczas pan uczynisz, co uznasz za stosowne. Ale na razie proszę wszystko zostawić, tak jak jest — bez żadnej zmiany.
— Dobrze, panie Holmes.
Uczony miał tak nieszczęśliwą minę, że Holmes mimowoli się uśmiechnął.
— Proszę być całkiem spokojnym. Na pewno znajdziemy wyjście. Zabieram grudki gliny i obcinki z ołówka. Do widzenia.
Gdyśmy się znowu znaleźli na ciemnem podwórzu, spojrzeliśmy jeszcze raz ku oknom. Hindus wciąż jeszcze chodził niespokojnie po pokoju. Innych nie było widać.
— No, Watsonie, cóż ty o tem myślisz? — zapytał mnie Holmes, gdyśmy wyszli na ulicę. — Całkiem jak sztuczka karciana, prawda? Masz trzech chłopców. Jeden z nich jest sprawcą. Teraz zgaduj! Którego masz na myśli?
— Tego na najwyższem piętrze, który tak klął. Jemu też profesor wystawił najgorsze świadectwo. Ale i Hindus jakoś dziwnie wygląda. Dlaczego latał tak cały czas po pokoju?
— To nic nadzwyczajnego. Bardzo wiele ludzi chodzi po pokoju, ucząc się na przykład czegoś na pamięć.
— Ale patrzał na nas tak niechętnie, z ukosa.
— Tybyś nie był lepszy, gdyby cię naraz napadło kilku obcych ludzi w czasie, gdy się przygotowujesz do jutrzejszego egzaminu i każda minuta jest ci droga. Nie, w tem nie widzę nic szczególnego. Jego ołówek i scyzoryk także nie były podejrzane. Ale z tamtym człowiekiem jest coś nie w porządku.
Holmes wskazał głową ku domowi.
— Z którym?
— No, z tym służącym, z Bannisterem. On brał w tem udział. Całkiem na pewno, Watsonie.
— Na mnie zrobił wrażenie zupełnie naiwnego człowieka.
— Na mnie też. I to jest właśnie dziwne, żeby człowiek tak uczciwy — — — o, tu jest wielki sklep z przyborami do pisania. Tu zaczniemy nasze poszukiwania.
W całem mieście były tylko cztery sklepy tego rodzaju. W każdym z nich pokazywał Holmes odpadki z ołówka i ofiarowywał wysoką cenę, za okazany ołówek. Wszyscy sprzedający twierdzili, że mogą ołówek zamówić, lecz nie trzymają takich na składzie, bo jest to gatunek niezwykłej grubości. Mój przyjaciel nie był bardzo zmartwiony tem niepowodzeniem. Wzruszał tylko ramionami z komiczną rezygnacją.
— To nie bardzo wesoło wygląda, mój kochany Watsonie. Najlepszy szczegół na nic się nie przydał, a teraz nie wiem, czy bez tego dojdziemy do celu. Ale, na Boga, mój drogi, już wnet dziesiąta. A gospodyni mówiła o zielonym groszku i prosiła, żebyśmy na pewno o pół do ósmej przyszli na kolację. Ucieszy się, kiedy nas wreszcie zobaczy. Poczekaj, teraz przebierze się miarka. Zawsze się spaźniasz, zadymiasz jej całe mieszkanie — z pewnością ci wypowie, a ja wylecę razem z tobą. Ale wprzód jeszcze rozwiążemy problem z nerwowym profesorem, niedbałym służącym i trzema przedsiębiorczymi studentami.


∗             ∗

Tego wieczora Holmes nie rzekł już ani słowa o tej sprawie, jakkolwiek po spóźnionej kolacji długo jeszcze siedział zatopiony w myślach.
Na drugi dzień o ósmej rano, gdy właśnie kończyłem toaletę, wszedł do mego pokoju.
— No, Watsonie — rzekł — czas na nas. Musimy iść do Kollegjum św. Łukasza. Czy chcesz poczekać ze śniadaniem? i
— Naturalnie.
— Profesor będzie bardzo niespokojny, jeśli nie dowie się o wyniku.
— O, z pewnością! A czy można mu już powiedzieć coś pewnego?
— Sądzę, że tak.
— Masz już wyrobiony sąd o tej sprawie?
— Tak, mój kochany; wykryłem całą tajemnicę.
— Jakto, czy zebrałeś jakiś materjał dowodowy w ciągu nocy?
— Przecież nie nadarmo wstałem o tak niezwykłej godzinie. O szóstej byłem już na nogach. Pracuję od dwóch godzin i zrobiłem pięć mil, by coś znaleść. Popatrz!
Pokazał mi na dłoni trzy małe grudki czarnej, gliniastej ziemi.
— O, Holmesie, wczoraj wieczorem miałeś tylko dwa takie kawałeczki.
— A jeden znalazłem dziś rano. To jest niezbity dowód. Skąd pochodzi trzecia grudka, stąd pochodzą te dwie inne... Co, Watsonie? A więc chodź. Nie dajmy się naszemu przyjacielowi dłużej trapić.


∗             ∗

Gdy weszliśmy do mieszkania nieszczęsnego profesora, zastaliśmy go zaprawdę w stanie politowania godnym. Za kilka godzin miał zacząć się egzamin, a on wciąż jeszcze nie był zdecydowany czy ogłosić całą sprawę, czy lepiej pozwolić, by winowajca bez przeszkody skorzystał ze swego brzydkiego uczynku. Ledwie się trzymał na nogach z irytacji i pobiegł z wyciągniętemi ramionami na spotkanie Holmesa.
— Dzięki Bogu, że pan przyszedł, panie Holmes. Bałem się, że pan wszystko już porzucił, nie widząc żadnego wyjścia. Co mam czynić? Czy egzamin może się odbyć?
— Tak; w każdym razie proszę go rozpocząć.
— A ten łajdak?
— Zaraz go panu przedstawię.
— Pan go zna?
— Zdaje mi się, że tak. Wobec tego, że sprawa niema się dostać do wiadomości publicznej, musimy sami arrogować sobie pewne prawa i utworzyć coś w rodzaju małego trybunału sądowego. Proszę wejść tu, panie profesorze. A ty tam, Watsonie! Tak! Ja siądę na środkowem krześle. No, myślę, że wyglądamy dość poważnie i możemy nastraszyć winowajcę. Proszę łaskawie zadzwonić.
Wszedł Bannister, lecz cofnął się natychmiast z widocznem przerażeniem, ujrzawszy nasze sędziowskie miny.
— Proszę, zamknijcie drzwi — rzekł Holmes — Tak. A teraz powiedzcie nam szczerą prawdę, jak się to wszystko wczoraj stało.
Służący zbladł śmiertelnie.
— Powiedziałem już wszystko, proszę pana,
— Nie macie nic do dodania?
— Nic a nic, proszę pana.
— W takim razie muszę wam zadać kilka pytań. Usiedliście wczoraj na tamtem krześle. Czy chcieliście tym sposobem zasłonić przedmiot, który mógłby zdradzić osobę, która była w tym pokoju?
Bannister zbladł jeszcze bardziej.
— Nie, proszę pana, wcale nie.
— Ja tylko pytam — rzekł Holmes łagodnie. — Przyznaję otwarcie, że udowodnić tego nie mogę. Ale jest prawdopodobne, bo zaraz po wyjściu pana profesora wypuściliście człowieka, który ukrył się w sypialni. Tego człowieka, który zaglądał do korekty.
Bannister zwilżył swe suche wargi.
— Tam nie było nikogo, proszę pana.
— Ach! to szkoda! Dotychczas mówiliście prawdę, a teraz zaczynacie kłamać.
Na twarzy indagowanego malował się teraz tępy upór.
— Nie było nikogo!
— Ależ przyznajcie się, Bannister, przyznajcie się.
— Nie, proszę pana, nikogo nie było.
— W takim razie nie dowiemy się od was niczego więcej. Zostańcie tymczasem tu, koło drzwi do sypialni. A teraz muszę poprosić pana, panie profesorze, by pan się pofatygował na górę i poprosił tu pana Gilchrista.
Za chwilę wrócił profesor i przyprowadził studenta. Był to chłopak o okazałej męskiej postaci. Szczupły, zgrabny i zwinny. Szedł elastycznym krokiem. Twarz miał jasną i otwartą. Powiódł niebieskiemi oczyma po każdym z nas, aż ujrzał służącego, stojącego w kącie. Wtedy zdjął go blady strach.
— Naprzód proszę drzwi zamknąć.
Holmes przybrał poważną, uroczystą minę.
— A więc, panie Gilchrist, jesteśmy całkiem sami i nikt się nigdy nie dowie, o czem tu teraz mówimy. Możemy mówić otwarcie. Chcielibyśmy wiedzieć, jak to się stało, że pan, człowiek ze wszech miar honorowy, popełnił wczoraj taki uczynek.
Nieszczęśliwy młodzieniec począł się słaniać i rzucił wzrok pełen wyrzutu i przerażenia na służącego.
— Nie, nie, panie Gilchrist, ja nie powiedziałem ani słowa, — ani jednego słowa! — zawołał tamten.
— Nie — rzekł Holmes — lecz uczyniliście to w tej chwili. Sam pan widzisz, panie Gilchrist, że wobec tych słów Bannistera, położenie pańskie jest beznadziejne. Tylko otwarte wyznanie może panu pomóc.
Chłopak przesunął ręką po twarzy, tak, jakby chciał ją zasłonić. Wreszcie padł na kolana przed stołem, ukrył twarz w dłoniach i zaczai gwałtownie łkać.
— Proszę wstać — uspokajał go Holmes. — Zbłądzić może każdy z nas. Ale o panu nikt nie powie, że jesteś zatwardziałym zbrodniarzem. Zapewne trudno panu będzie obecnie opowiedzieć całe zajście; to lepiej może ja opowiem panu profesorowi, jak to było, a pan mnie poprawi, jeśli się w czem pomylę. Zgoda? No, proszę tylko powiedzieć. Proszę słuchać, a zobaczy pan, że nie zrobię panu krzywdy.
W chwili, gdy się dowiedziałem, od pana profesora, że nikt, nie wyłączając Bannistera, nie wiedział, iż papiery znajdują się tu w pokoju, cała sprawa zaczęła mi się wyjaśniać. O drukarzu nie było mowy, bo mógł był przeczytać te kartki u siebie w domu. I Hindus też nie był mi podejrzany.
Odbitki były zwinięte. Trudno przypuścić, żeby wiedział, co to było.
Z drugiej strony wydało mi się nieprawdopodobne, by ktoś przypadkiem wszedł do pańskiego pokoju właśnie w tym dniu, kiedy korekta była rozłożona na stole. A więc tej możliwości też nie wziąłem pod uwagę. Ten człowiek wiedział o papierach, zanim wszedł do środka. Ale skąd się dowiedział? Wyszedłszy na podwórze, przypatrzyłem się dokładnie pańskim oknom. Nie rozważałem wcale możliwości, by ktoś w biały dzień w budynku pełnym ludzi, przepychał się przez zakratowane okno. Pańskie przypuszczenie, że coś takiego mam na myśli, ubawiło mnie szczerze. Tak naiwnym nie jestem. Wymierzyłem, jak wysoki musiałby być człowiek, by przechodząc pod oknem mógł zobaczyć papiery na biurku. Ja mierzę sześć stóp i mogłem to uczynić z pewnem natężeniem. Niższy człowiek jużby tego nie potrafił. Jak pan widzi, miałem wszelkie powody zainteresować się najwięcej studentem niezwykłego wzrostu.
Wszedłem potem do pokoju i powiedziałem panu swe zdanie co do bocznego stolika. Biurko stojące na środku nie dostarczyło mi żadnych dowodów. Dopiero, gdy pan, opisując pana Gilchrista, wspomniał, że uprawia on sport skoków na odległość, wszystko mi się wyjaśniło. Do całości obrazu brakowało mi jeszcze tylko kilku drobnych szczegółów, które wnet uzupełniłem.
Rzecz miała się tak: Ten młody pan przepędził popołudnie na placu gimnastycznym i ćwiczył się w skakaniu. Wracając, niósł buciki do skakania pod ramieniem; lecz one, jak wiadomo są podbite ostrymi gwoździami, by chronić przed pośliźnięciem. Gdy przechodził koło okna, zobaczył rozłożone na stole druki. Domyślił się, że jest to odbitka potrzebna do egzaminu. Nic złego by się nie było stało, gdyby na drodze do swego pokoju nie był zauważył we drzwiach, klucza, który służący przez zapomnienie zostawił. Naraz strzeliło mu do głowy, wejść i przekonać się, czy to rzeczywiście jest jutrzejsze zadanie. Ten krok nie był niebezpieczny, gdyż mógł powiedzieć, że zaglądnął, by pana o coś zapytać.
Gdy widział, że to są rzeczywiście te tak ważne papiery, nie potrafił się niestety oprzeć pokusie. Położył buciki na stół...
Co pan położył na krzesło pod oknem?
— Moje rękawiczki — odparł młody człowiek.
Holmes zwrócił tryumfujący wzrok na służącego.
— Położył rękawiczki na krzesło, wziął korrektę i przepisywał kartka za kartką; myślał, że profesor wróci głównem wejściem, tak, że zobaczy go przez okno. Ale jak wiemy, profesor wrócił bocznem wejściem. Pan Gilchrist usłyszał go dopiero przy drzwiach. Ucieczka była już niemożliwa. Zapomniał o rękawiczkach, porwał buciki i wpadł do sypialni. Możecie panowie zobaczyć, że rysa na biurku z początku jest tylko zewnętrzna, ale pogłębia się w kierunku drzwi do sypialni. To już wystarcza, by udowodnić, że bucik pociągnięto gwałtownie w tamtym kierunku, i że intruz tamtędy uciekł. Przy tym gwałtownym ruchu z jednego gwoździa odpadła grudka nabitej ziemi i została na stole. Druga grudka odpadła w sypialni. Tu muszę dodać, że dziś rano byłem na placu gimnastycznym. Tam znalazłem ciemną glinę, która pokrywa skocznię. Jest ona posypana delikatną trociną, by skaczący nie mógł się pośliznąć. Przyniosłem stamtąd próbkę. Czy powiedziałem prawdę, panie Gilchrist?
Student stanął wyprostowany.
— Tak, mój panie, to prawda — odpowiedział.
— Wielkie nieba! — zawołał profesor — i to jest wszystko, co pan masz do powiedzenia? Nie dodaje pan żadnego usprawiedliwienia?
— O tak, miałem jeszcze coś do powiedzenia, ale wstyd i przerażenie zupełnie mnie ubezwładniły i sparaliżowały. Mam przy sobie list, panie profesorze, który napisałem dziś wczesnym rankiem, po nieprzespanej nocy. Byłoto jeszcze przedtem, zanim się dowiedziałem, że mój występek został wykryty. Oto jest. Dowie się pan, że byłem zdecydowany, nie siadać do egzaminu. Ofiarowano mi posadę przy policji w Rhodezji... Przyjmuję ją i wyjeżdżam natychmiast do południowej Afryki.
— To mnie cieszy, naprawdę mnie cieszy, że nie chciałeś pan wyciągnąć korzyści z tego nieładnego postępku — odrzekł profesor z widoczną ulgą. — Ale dlaczego zmieniłeś pan zupełnie swoje plany?
Gilchrist wskazał na Bannistera.
— Ten oto człowiek sprowadził mnie na właściwą drogę.
— No, Bannister, teraz na was kolej, opowiadajcie — rzekł Holmes. — Teraz pojmujecie, dlaczego z miejsca wam zarzuciłem, że nikt inny, tylko wy wypuściliście tego młodego pana po wyjściu pana profesora. Ucieczka przez okno odrazu wydała mi się nieprawdopodobną. Czy nie moglibyście wyjaśnić nam ostatniego szczegółu tej sprawy i przyczyn waszego postępowania?
Służący podniósł schyloną głowę.
— Toby było bardzo jasne, proszę pana, gdyby pan znał stosunki; lecz mimo całej swej sławy, tego pan nie wiedziałeś. Przed laty byłem pierwszym kamerdynerem u ojca tego młodego pana, u starego barona Gilchrista. Gdy pan baron stracił majątek, przyszedłem tu na uniwersytet. Lecz nie zapomniałem swego dawnego chlebodawcy, choć cały świat o nim zapomniał. Syna jego pilnowałem jak tylko mogłem. Wczoraj, gdy wszedłem do pokoju, natychmiast ujrzałem rękawiczki, które pan Gilchrist zapomniał na krześle. Poznałem je i domyśliłem się wszystkiego. Gdyby pan profesor był je zobaczył, mój panicz byłby stracony. Upadłem na krzesło i siedziałem bez ruchu, aż pan profesor poszedł do pana. Potem wyszedł mój biedny panicz — dzieckiem bawił się na moich kolanach — i wyznał mi wszystko. Czyż to nie było naturalne, proszę panów, że starałem się go uratować? I czyż nie było również naturalne, że przemawiałem do niego tak, jakby jego zmarły ojciec był do niego przemawiał. Że go przekonywałem, by nie korzystał z takiego uczynku? Czyż można mnie za to zganić? Myślę, że nie.
— Nie, stanowczo nie! — odrzekł Holmes serdecznie — A więc panie profesorze, rozwiązaliśmy pańską zagadkę, a teraz śniadanie czeka na nas w domu. Chodź, Watsonie! A panu, młody panie, życzę pięknej przyszłości w Rhodezji. Teraz się pan potknąłeś. Lecz spodziewam się, że w przyszłości zajdziesz wysoko. — Zwróciliśmy się ku drzwiom. Twarz młodzieńca pałała rumieńcem wstydu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakuje zaimka, najprawdopodobniej mnie.