Cezaryna Dietrich/Tom II
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Cezaryna Dietrich |
Wydawca | Redakcja Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Warszawa: J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Césarine Dietrich |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Rzeczywiście nazajutrz i to bardzo wcześnie udał się do markiza. Nie zastał go; powiedziano że od kilku dni wyjechał w podróż. Nie wiedziano kiedy miał powrócić. Wyszukać w Paryżu człowieka, który chce się ukryć, jest rzeczą możliwą tylko przy pomocy policyi. Nic nie mówiąc o swojém postanowieniu, miałam się udać do prefekta z prośbą o posłuchanie, kiedy Bertrand z miną niewzruszoną i pełną godności, ale ze spojrzeniem które zdawało się wyrażać: — bądź pani uważną! — zaanonsował pana markiza de Rivonnière.
Markiz przedstawił się równie swobodnym, równie grzecznym jak gdybyśmy rozstali się wczoraj w najlepszej komitywie. P .Dietrich uścisnął go za rękę jak zwykle, postanowiwszy go obserwować; ale Cezaryna, która brew zmarszczyła i której na prawdę ciężyły jego hołdy, powiedziała do niego tonem lodowatym:
— Nie spodziewałam się ujrzeć pana znowu, panie de Rivonnière.
— Nie uważałem się za wygnańca na wieki — odrzekł układając usta do owego uśmiechu, którego ironia zastanowiła Bertranda, a który był jakby inkrustowanym na jego twarzy zbladłéj i zmęczonéj.
— Pan nie byłeś wygnańcem wcale — odparła Cezaryna. — Być może, okazałam panu swoje niezadowolenie, kiedyś mi się pan wydawał, jakobyś nie znał umiejętności życia; ale starem u przyjacielowi wiele się wybacza, — usuwać też pana wcale nie myślałam. Uważałeś pan za odpowiednie — zniknąć. Nie po raz to pierwszy pan się dąsasz; ale za zwyczaj zadawałeś sobie trud usprawiedliwienia swojéj nieobecności. Znaczyło to zachować sobie prawo powrotu. Tą razą pominąłeś pan formalność, z któréj nie zwalniam nikogo; przestałeś pan bywać u nas, bo tak się panu podobało; powracasz, ponieważ panu tak się podoba. Co do mnie, taki sposób postępowania nie podoba mi się. Lubię wiedzieć, czy ludzie których przyjmuję są mi przyjaciółmi czy wrogami: jeżeli to ostatnie, to przypuszczam ich do siebie mając się dobrze na ostrożności; racz więc pan powiedzieć, na jakiéj stopie mam być z panem. W odpowiedzi swojéj bądź pan śmiałym i szczerym; w każdym jednak razie nie sądź pan, żebym chciała znosić najmniejszy brak względów.
Zbity z toru całą tą reprymendą, markiz starał się usprawiedliwić; utrzymywał, iż rzeczywiście był nieobecny, że posłał kartę z napisem P. P. C.[1], co nie było prawdą; a ponieważ kłamać nie umiał, wewnętrzne jego szyderstwo zmieniło się w zakłopotanie i gniew tłumiony.
P. Dietrich, który dotychczas zachowywał milczenie, przemówił wtedy:
— Panie markizie — rzekł, zadzwoniwszy wprzódy i zabroniwszy przyjmować innych odwiedzających przyszedłeś pan po objaśnienie, po które chodziłem dziś rano do pana. Udałeś się pan nieobecnego, a nie opuściłeś Paryża. Zarówno jak i córka znajduję to trochę dziwném, że pan nie umiałeś upozorować przed nami swojego zniknięcia; ale zdziwienie moje jest jeszcze daleko głębszém i poważniejszém niż jéj, gdyż wiem to czego ona nie wie. Pan zrobiłeś się jéj nadzorcą, że nie użyję wyrazu ściślejszego może ale zbyt bolesnego. Wymówką dla pana jest bez wątpienia jakaś namiętność lub gniew, który usprawiedliwia pańskie postępowanie w jego własnych oczach, ale który czas już powściągnąć, jeżeli nie chcesz go pan wyznać szczerze, otwarcie.
— Dobrze więc! wyznaję go otwarcie — odpowiedział markiz przyparty do ściany imponującą zimną, krwią p. Dietricha. — Postępowałem jak szpieg, jak nędznik. Wypiłem całą hańbę swéj roli, skoro mię teraz odkryto; ale robić mi z tego tak gorzkie wymówki, nie jest rzeczą właściwą dla p. Dietricha. Zrobiłem to czego on mi nie zrobił, wypełniłem względem jego córki obowiązek który mi poddało poświęcenie dla niéj, a którego on nie mógł spełnić, gdyż nie znał niebezpieczeństwa.
P. Dietrich mu przerwał.
— Mylisz się pan, panie markizie, lepiéj od pana byłem poinformowany; wiedziałem, że żaden krok méj córki nie grozi jéj niebezpieczeństwem. Wiem teraz to tylko, że pan rościsz sobie pretensyę do przeszkodzenia za jakąbądź cenę wyborowi na męża kogo innego a nie pana; otóż ten wybór, którego jeszcze nie dokonała, ma prawo dokonać zawsze. Ja jéj będę pomagał i każdemu szacunek nakażę. Wiesz pan, że szczerze żal mi było, widząc że pan nie masz u niéj powodzenia; ale dzisiaj nie żałuję już, bo się przekonywam o braku rozsądku i godności w panu. Oświadczam to z intencyą nieodwołania w żaden sposób, czy to odpowiesz mi pan wymówkami czy też pogróżkami.
— Ani jednego ani drugiego nie usłyszysz pan ode mnie — odparł markiz — wiem jaki szacunek winienem dla pana, a jaki dla siebie. Oddalam się oczekując w domu rozkazów, które podoba się panu mnie zlecić.
— Dobrze się stało! — zawołała Cezaryna, skoro wyszedł. — Dziękuję ci mój ojcze! nakazałeś szacunek dla swéj córki!
— Nieszczęśliwe dziecko! — powiedziałam jéj z żywością, nad którą zapanować nie mogłam — ty myślisz tylko o sobie. Nie przewidujesz, że w końcu tego wyjaśnienia musi nastąpić pojedynek, i że twoje szaleństwo stawia ojca twego naprzeciw szpady człowieka, który przez ciebie do rozpaczy został przyprowadzony?
Cezaryna zbladła, a rzucając się na szyję ojca zawołała:
— To nieprawda, powiedz że to nieprawda, bo umrę!
— To nieprawda — odrzekł p. Dietrich. Przyjaciółka nasza przesadza obowiązek mój i zamiary. Jeżeli p. de Rivonnière uważać się będzie za skwitowanego, całe zdarzenie skończy się, — jeżeli nie...
— A! tak, otóż to! jeżeli nie! Ojcze mój, ty mię do rozpaczy przyprowadzasz, ja oszaleję!
— Trzeba się uspokoić, moja córko; jestem jeszcze młodym, a w kwestyi honoru jeden człowiek Wart drugiego. Bardzobym nierozsądnie myślał, gdybym się chciał skarżyć na twoje postępowanie, gdyż nie umiałem dać ci poznać siły mojéj powagi i zmusić cię do rozsądku. Powinien przyjąć konsekwencyę mojej czułości dla ciebie; przyjmuję je.
Uwolnił się powoli z jéj objęć i wyszedł. Łzy dławiły ją naprawdę. Przysięgła mi że już nigdy nie wyjdzie sama, ażeby nie wystawiać ojca na pokoszenie kary za jéj wybryki.
Przez kilka dni dotrzymała słowa. Powiedziałam Bertrandowi, żeby nie odnosił żadnego jéj listu, nie pokazawszy go przedtem p. Dietrichowi lub mnie. Długo się wahał z przyjęciem takiego polecenia. Dla niego Cezaryna była najlepszą, głową w domu. Jeżeli mógł ktokolwiek zażegnać burzę, która się nad nami zbierała, a któréj ważność on bardzo dobrze rozumiał, bo zgadywał to czego mu nie mówiono — to zrobi Cezaryna a nie kto inny. Nalegania jednak moje zwyciężyły go, — przyrzekł. W trzy dni potém przyniósł mi list Cezaryny adresowany do pana de Rivonnière; ale prosił mię zarazem, żebym zażądała jego rachunku od p. Dietricha.
— Nigdy nie zdradzałem dobrych państwa — mówił — a pani zmusiłaś mię do złego przyrzeczenia. Panna Cezaryna nie będzie odtąd miała zaufania we mnie. Nie mogę zostać w domu, gdzie mnie szanować nie będą.
Nie wiedziałam już co robić. Ten człowiek miał słuszność. Zbyt późno było zatrzymywać Cezarynę, a odebrać jéj najwierniejszego i najbardziéj poświęconego sługę — znaczyło popchnąć ją do popełnienia jeszcze większéj nieroztropności. Oddałam list Bertrandowi i czekałam, żeby Cezaryna przyszła sama i opowiedziała co się w nim znajduje, bo rzadko się zdarzało, żeby nie żądała rady skoro tylko uczyniła coś podług swego widzimisię.
Nie przyszła. Niepokój mój wrócił. Tą razą nie lękałam się już o swego siostrzeńca. Byłam pewną, że Cezaryna go nie widziała; ale bałam się o p. Dietricha, którego postępowanie markiza silnie rozdrażniło i który nie wydawał się wcale z skłonnością przebaczenia mu.
Nazajutrz Cezaryna przyszła do mnie, mówiąc:
— Wychodzę, pójdziesz ze mną?
— Naturalnie — odpowiedziałam — nie rozumiem, jakbyś nawet mogła wyjść bezemnie wśród okoliczności, w których postawiłaś swego ojca.
— Nie łaj mnie już — odparła — postanowiłam Naprawić swe błędy, cokolwiekby mię to miało kosztować; zobaczysz!
— Dokąd jedziemy?
— Powiem ci jak już wyjedziemy.
Rozkazy były już dane naprzód woźnicy przez Bertranda; przejechałyśmy pola Elizejskie, a Cezaryna nie chciała się wytłumaczyć.
Nakoniec na placu Zgody, powiedziała:
— Kupimy kwiatów na ulicy Trzech koron, u Lemichez.
Rzeczywiście weszłyśmy do ogrodów tego horty-kultora i przebiegłyśmy cieplarnie, gdzie Cezaryna wybrała kilka roślin bardzo drogich; o godzinie trzeciéj spojrzała na zegarek, a w téjże chwili ujrzałyśmy wchodzącego markiza de Rivonnière.
— Otóż właśnie jeden z moich przyjaciół — rzekła Cezaryna do subjekta, który nam towarzyszył. Rośliny zabierzemy do jego powozu i do mojego. Racz pan kazać zapełnić powozy, tylko proszę nic nie złamać i każ pan podać rachunek, bo płacę natychmiast.
Zostaliśmy więc w cieplarni kameliowéj, gdzie Markiz połączył się z nami.
— Dziękuję, mój przyjacielu, — rzekła do niego podając mu rękę. Przyszedłeś pan na schadzkę przezemnie naznaczoną; zrozumiałeś, że aż do nowego rozkazu nie mogłam postawić pana w obecności mojego ojca. Usiądź pan na téj ławce; do rozmowy jest to bardzo dobre miejsce.
— Panie de Rivonnière, namyśliłam się, spojrzałam jasno w moje postępowanie, potępiłam je i panu właśnie wyspowiadać się pragnę. Nie zdradziłam pana, bo nigdy miłości dla niego nie miałam; nie oszukałam pana również, składając swoję odmowę na rachunek wyraźnego wstrętu do małżeństwa. Byłam szczerą, nie kochałam nikogo, i sądziłam że zamiłowanie wolności nigdy we mnie stłumioném nie będzie. Tak jednakże się stało prędzéj niż myślałam. Świat mię znudził, wolność przestraszyła. Zobaczyłam kogoś, co mi się podobał, którego może nie poślubię, który prawdopodobnie nigdy wiedzieć nie będzie że go kocham, ale którego niepodobna mi nie kochać. Cóż mam panu powiedzieć? Uważałam się za kobietę bardzo silną, a jestem tylko dzieckiem bardzo słabém i tém słabszém, że w miłość nie wierzyłam i nie miałam do niéj nieufności. Teraz jestem jéj sługą, i umieram ze wstydu i smutku, gdyż namiętność moja nie wywołuje podziału. Jeśliś pan życzył sobie zemsty, bądź zadowolony. Jestem ukaraną, o ile tylko to być może, za to że przeniosłam nieznanego nad doświadczonego przyjaciela; ale pan nie jesteś ani okrutnym, ani samolubnym, ani mściwym, a jeżeli był jakiś pozór przeciwko panu do tego stopnia, żeś stracił przyjaźń mego ojca, to winną temu ja jestem, ja jedna tylko. Nie zrozumiałam pana, źle osądziłam. Nie ufałam panu. Pańskie błędy są mojém dziełem, przywiodłam pana do rozpaczy, obłąkałam, wprawiłam w pewien rodzaj szału. Powinnam była powiedzieć panu zaraz pierwszego dnia to, co mówię teraz. Drogi przyjacielu, żałuj mnie, jestem nieszczęśliwą, bądź dobrym, miéj litość najemną!
Mówiąc tak ze wzruszeniem, które jéj piękność do niewidzianego dotąd stopnia podnosiło, Cezaryna zgięła się i pochyliła, jakby uklęknąć miała przed panem de Rivonnière. Ten oszołomiony i zrozpaczony, zatrzymał ją, wołając:
— Co pani robi? Pani to jesteś szaloną i okrutną! Chcesz więc mię zabić? Czego żądasz odemnie? Czyż zrozumiałem? Myślałem że to kaprys, a na pocieszenie, powiadasz mi że to namiętność — i chcesz... Boże mój, Boże, czego chcesz pani?
— Tego, czego się głośno domaga twoje serce i sumienie, mój przyjacielu — odpowiedziała, ciągle jeszcze ku niemu nachylona i zatrzymując jego drżące ręce w swoich, — ja chcę, żebyś mi pan przebaczył brak szacunku, niewdzięczność, milczenie moje. Kiedyś mi powiedział: Wyznaj pani swoję miłość dla innego, ja pozostanę jéj przyjacielem — no pan mi to powiedziałeś! — powinnam była wierzyć panu; z tych słów mimowolnych przemawiała pańska prawość, pański honor. Ja myślałam, że to sidła — w tém mój błąd i przyczyna gniewu pana. Nieufność moja oszukała pana. Sądziłeś że to kaprys jak mówisz? Tak być musiało. To téż traktowałeś mię pan jak dziecko fantastyczne, które chcemy zabezpieczyć i ocalić wbrew jego woli. Uważałeś pan to za swój obowiązek i używałeś wszystkich środków, ażeby go spełnić. Ale teraz przekonywasz się pan, widzisz, że to namiętność, która mi straszne sprawia cierpienia; obowiązek pana zmienia się; należy mię podtrzymać, żałować, pocieszać, jeżeli można; należy mię przedewszystkiém kochać. Należy mię kochać jak siostrę, poświęcić się dla mnie jak czuły brat. Nie sprawiaj mi pan téj okropnéj boleści, żebym miała stracić najlepszego przyjaciela w chwili, w której najwięcéj go potrzebuję.
Zarzuciła mu ręce na szyję całując go, jak całowała pana Dietricha kiedy zwyciężyć go chciała. Nie mogło się jéj to nie udać; markiz był już zwyciężonym.
— Pani mię zabijasz — odpowiedział — a ja całuję rękę, która mię uderza. A! jak pani znasz dobrze władzę swoję nademną i jak jéj nadużywasz! Doskonale pani tryumfujesz; cóż trzeba robić? Czy nie zażądasz pani odemnie, żebym do nóg jéj przyprowadził niewdzięcznika, który nią pogardza?
— A! wielki Boże — zawołała — niby o to tu idzie! Gdyby się on domyślał mojéj namiętności, umarłabym z bólu i wstydu. Nie, pan nic robić nie potrzebujesz prócz tego, żebyś mię przyjął zakochaną w innym, a kochał tyle, żebyś prosił mego ojca o przebaczenie krzywd, które panu przypisuje. On sądził, że pan chciałeś mię zgubić za pomocą skandalu, wmawiając w ludzi, że miałeś jakieś prawa do mnie. Powiedz mu pan prawdę, oskarż mnie, Wytłomacz się. Powiedz mu pan, że ambicya twoja będzie zadowoloną, jeżeli odegrasz względem mnie rolę anioła stróża. Usprawiedliwiaj się, daj mu słowo na przyszłość i pozwól mi pan, żebym was pogodziła. Nie będzie to trudno; mój kochany, dobry ojczulek tak pana kocha! tak jest nieszczęśliwy że się z panem poróżnił.
Markiz wahał się, czy ma przyjąć te zobowiązania względem pana Dietricha. Cezaryna tak długo i tak dobrze płakała, że przyrzekł przyjść do jéj pałacu tego samego wieczora, — i przyszedł rzeczywiście.
Wymogła na mnie milczenie co do tego widzenia tak zręcznie urządzonego, i chciała żeby markiz przyszedł do niéj jakby z własnego popędu.
Wahałam się, nie chcąc zwodzić pana Dietricha.
— Czyż ty możesz mnie ganić? — zawołała. — Wszystko com wymyśliła dla zachowania życia ojcu, powinno ci się wydawać dziełem świętem, który skombinowałam energicznie, a doprowadziłam do końca zręcznie i z poświęceniem. Gdybym poszła za twoją radą i pozostała spokojną, ukrywała się, nie robiła już tego, co ty moim nierozsądkiem nazywasz, — to rozdwojenie tych dwóch ludzi uwieczniłoby się, i prędzéj czy późniéj sprowadziłoby Wybuch. Dzięki mnie, będą się kochali więcéj jak kiedyś, a ty na zawsze spokojną będziesz o swojego siostrzeńca. P. de Rivonnière nie jest tak rycerskim i tak wspaniałomyślnym jakem mu to powiedziała. Pod swoją zachwycającą miną ukrywa on instynktu tygrysie; ale ja postaram się zrobić go takim, jakim być powinien; oddam mu tym sposobem wielką usługę, za którą późniéj wdzięczny mi będzie. Kiedy nie można pokonać dzikiego zwierza, zwodzi się go i oswaja. Wielki błąd popełniłam wówczas, kiedym cierpliwość względem niego straciła. Źle się do tego brałam, teraz, mam go już!
P. Dietrich zadziwiony odwiedzinami markiza, przyjął wyrażenie jego żalu tak szczere, jak to Cezaryna przewidziała. Biedny Rivonnière był przerażająco blady. Widać było, że w tym strasznym dniu wycierpiał tyle, jak gdyby miał być męczonym na torturach. Jego przygnębienie kładło ostry nacisk na przysięgę przezeń uczynioną, że będzie szanował wolność Cezaryny i że zostanie jéj najszczerszym przyjacielem. P. Dietrich uściskał go — i Cezaryna wyciągnęła do niego obie ręce; poczém usiadła do fortepianu i zagrała prześlicznie ulubione jego melodye. Nerwy jego rozciągnęły się. Markiz płakał jak dziecko i odszedł ubłogosławiony i złamany.
— Widzi pani — rzekł do mnie Bertrand, którego spotkałam w galeryi, kiedy się drzwi za panem do Rivonnière zamknęły, — dobrze pani zrobiła, że mi pozwoliła list zanieść. A toż ja mówiłem pani, że tylko panna Cezaryna umie załatwiać takie rzeczy. Pomyślała o tém, chciała, napisała, rozmówiła się i już po figlu! Przepraszam za wyrażenie! trochę ono za poufałe, ale jak na teraz nie znajduję innego.
Istotnie nie było innego, figiel się udał. A więc Cezaryna była kopalnią przebiegłości i okrucieństwa? Nie, była tylko bogatą w wybiegi i zręczną w ich użyciu. Rolami swemi tak się przejmowała, że odczuwała wszystkie wzruszenia, jakie one za sobą pociągały. Silnie wierzyła w swoje natchnienie, w swój spryt kobiecy; była przekonaną, że ocala innych, topiąc ich dla zrobienia sobie miejsca.
Była więc panią położenia, jak zawsze. Skłoniła ojca do przystania na wszystko, sparaliżowała zemstę markiza, mnie zadziwiła i zmieszała do tego stopnia, że nie znajdowałam już dobréj racyi do oporu. Pozostawało jéj już tylko zwyciężyć opór Pawła, i jak mówiła, działanie było uproszczone. Siły jéj woli, mając jedynie ten cel do osiągnięcia, były dziesięćkroć większe.
— Cóż myślisz robić? — pytałam — chcesz go jeszcze wyzywać pomimo całego niepowodzenia pierwszych twoich kroków.
— Przeszłam szkołę — odpowiedziała — nie będę jéj rozpoczynała na nowo. Inaczéj się do tego wezmę: ale jak — nie wiem jeszcze. Będę obserwowała i zaczekam na sposobność; zdarzy się ona, nie watp. Sprawy ludzkie dostawiają zawsze kontyngens nieprzewidzianej pomocy dla woli, która czatuje, chcąc z niéj korzyść wyciągnąć.
Rzeczywiście ta fatalna sposobność nadeszła, ale wśród okoliczności tak skomplikowanych, że należy mi cofnąć się trochę w opowiadaniu.
Małgorzata nie skrywała przed Pawłem odwiedzin Cezaryny, a dość dobrze opisała mu osobę, żeby poznanie jéj z łatwością mu przyszło. Zwierzył mi się z tą dziwną wizytą, a ja wytłómaczyłam mu ją. Niepodobna już było skrywać przed nim prawdę. Powolutku dowiedział się wszystkiego, ale wielceśmy się starali, ażeby nie mówić o tém wobec Małgorzaty, któréjby zazdrość się podbudziło.
W delikatnéj téj próbie Paweł ukazał się wyższym nad cios wszelki. Ponieważ zwykł się był śmiać, kiedym go się o to pytała, pewnego więc wieczora zaprowadziwszy go na przechadzkę do ogrodu Luxemburskiego, zaklęłam go żeby raz na zawsze szczerze odpowiedział.
— Alboż tego nie zrobiłem — odrzekł zadziwiony — dla czego ciocia przypuszcza, że mógłbym zmienić uczucie i wolę?
— Dlatego, że okoliczności zmieniają się w téj sprawie co godzina, dlatego, że p. Dietrich zgodziłby się dla tego, że p. de Rivonnière zrezygnowałby się, dla tego nakoniec, że nie jesteś bardzo szczęśliwy z Małgorzatą i że nie wiąże cię do niéj żaden istotny obowiązek. Jeżeli zapewnisz los jéj i dziecka, to nic nie skazuje na poświęcenie kobiecie, któréj nie kochasz, losu najświetniejszego i zwycięztwa najpochlebniejszego.
— Moja ciociu — odpowiedział — igrasz sobie ze słowem kochać. Kocham Małgorzatę jak kocham swoje dziecko, naprzód dla tego, że ona dała mi to dziecko, a potém ponieważ ona sama jest dzieckiem. Ta czuła pobłażliwość, jaką słabość przejmuje z natury mężczyznę, jest uczuciem bardzo głębokiém i bardzo zdrowém. Nie daje ono gwałtownych wzruszeń miłości romantycznéj, ale zapełnia serca szlachetne i nie zostawia w nich miejsca na potrzebę namiętności pobudzających. Mam naturę trzęsą i powściągliwą. Ta potrzeba, wszechwładna u nich, u mnie jest bardzo umiarkowaną. Nie pociąga mnie rozkosz gorączkowa. Nerwy moje nie doznają paroksyzmów, mózg nie jest wcale poetycznym, ideał jest dla mnie poprostu chimerą, to jest poczwarą o pięknéj zwodniczéj twarzy. Dla mnie wdzięk kobiety nie polega na nadzwyczajném rozwinięciu jéj woli, ale przeciwnie, na czułém a wspaniałomyślném zrzeczeniu się siły. Ponieważ zupełnego szczęścia nigdzie nie ma, bo nie nazywam ja szczęściem przelotnego upojenia pożądanemi sytuacyami — zbudowałem więc swoje według sił i życzenia; chcę je zatrzymać i ufam, że panna Dietrich nie przekona mnie, jakoby ona ofiarować mi mogła daleko pożądańsze. Gdyby się jéj udało zachwiać Winą, działając na zmysły lub wyobraźnię moją, na stronę szaloną lub zwierzęcą mojéj istoty, potrafiłbym się oprzeć pokusie; a gdybym poczuł niebezpieczeństwo upadku, powziąłbym wielkie postanowienie: zaślubiłbym Małgorzatę.
— Zaślubić Małgorzatę! — to niepodobna, moje dziecko!
— Niełatwo to, wiem dobrze, ale nie, niepodobna. Związek ten zadrasnąłby słuszną twą dumę; dlatego też postanowienie to moje wywołałaby tylko ostateczność.
— Cóż ty nazywasz ostatecznością?
— Niebezpieczeństwo popadnięcia w upokorzenie gorsze od wzięcia sobie na kark przeszłości upadłéj dziewczyny, niebezpieczeństwo ulegania panowaniu kobiety wyniosłéj i samowładnéj. Małgorzata nigdy wie zrobi sobie igraszki z mojéj zazdrości. Posiada ona tę wielką zaletę, że nie może natchnąć mnie żadną. Jestem pewny teraźniejszości. Przeszłość do mnie nie należy; nie cierpię za nią i nie potrzebuję jéj wyrzucać. Człowiek co ją uwiódł, nie istnieje już ani dla niéj ani dla mnie: unicestwiła go na zawsze odmawiając wsparcia i nie chcąc wiedzieć co się z nim stało. Ani ona ani ja nigdyśmy o nim nie słyszeli. Prawdopodobnie umarł. Mogę więc doskonale zapomnieć, że nie jestem jéj pierwszą miłością, gdyż jestem pewny, że będę ostatnią.
W kilka dni po téj rozmowie, znalazłam Małgorzatę bardzo wesołą. Nie miałam wielkiéj przyjemności w rozmowie z nią; ale ponieważ co tydzień odwiedzałam jednę starą przyjaciółkę w jéj sąsiedztwie, w przechodzie wstępowałam zapytać się o zdrowie małego Piotrusia. Małgorzata miała do naprawienia wielki stos koronek; odrazu poznała, że to posyłka od Cezaryny.
— To ta śliczna dama, przyjaciółka pani, przyniosła mi to — rzekła Małgorzata. Przyszła dziś rano, piechotą przez ogród Luxemburski, a za nią lokaj z jedwabnemi galonami. Rozmawiała ze przeszło godzinę. Dała mi dobre rady co do zdrowia mego malca, który cierpi trochę na zęby. Dowiadywała się o wszystkiém, co się mnie tyczy i to z taką dobrocią!... Doprawdy to anioł dla mnie, kocham ją tak, żebym w ogień się za nią rzuciła. Nie chciała mi jeszcze powiedzieć swego imienia; a pani mi nie powie?
— Nie, kiedy ona tego nie chce.
— Czy Paweł wie?
— Nie wiem.
— To dziwna, że ona robi z tego tajemnice; to zapewne jaka miłosierna dama ukrywająca się z dobremi uczynkami.
— Małgorzato, czy rzeczywiście potrzebowałaś téj roboty?
— Tak jest, od pewnego czasu brak nam jéj. Pani Féron, która jest dumną, cierpi z tego powodu i udaje niekiedy że nie chce się jéj jeść, ażeby nie być ciężarem dla Pawła; ale ona znosi wiele umartwień, a dziecko często nas odrywa od pracy. Paweł robi dla nas wszystko co może, a nawet czego nie może, gdyż stare swe ubranie nosi do ostatka, i nieraz smutno mi patrzeć na jego oszczędność.
— Przyjmuj odemnie, moje drogie dziecko, a nic go już kosztować nie będziesz.
— Zabronił mi tego, a ja przysięgłam że posłuszna mu będę. Zresztą jesteśmy już spokojne; moja piękna dama dostarczy nam roboty. Ona płaci nam bardzo drogo, dwa razy tyle ilebyśmy od niéj zażądały. Patrz pani jakie to piękne! całe obicie sypialnego pokoju! A kiedy się to podbije różowém...
— Ale takie mnóstwo roboty i tak wysoka cena — bardzo to podobne do jałmużny; czy się nie lękasz niezadowolenia Pawła, żeś ją przyjęła?
— Nie powiemy mu o tém. Jałmużna, jeżeli można mówić o niéj, idzie głównie na korzyść pani Féron, która jéj potrzebuje i dla niéj tylko przyjęłam ją. Nie zechce pani zapewne przeszkodzić tej poczciwéj kobiecie, żeby sobie na życie zarabiała? Zresztą Paweł nie miałby do tego prawa.
Uważałam za obowiązek milczeć; ale spostrzegłam że ogień się już zajął i że Cezaryna zaczynała opanowywać Małgorzatę, dla utorowania sobie tajemniczej swéj drogi.
Nazajutrz doznałam nowego zdziwienia. Spotkałam Małgorzatę w przedpokoju Cezaryny. Otrzymała od niéj bilecik, który mi pokazała:„
— Moje drogie dziecko, zapomniałam o ważnym szczególe co do kroju koronek. Musisz sama wziąść miarę na toaletę. Posyłam ci powóz, wsiądź do niego i przyjeżdżaj.
— Więc Paweł się zgodził? zapytałam jéj.
— Paweł poszedł do księgarni. Cóż znowu! nie było czasu się namyślać, a potém tak mi było miło jechać w pięknym powozie, wybitym zupełnie atlasem jak suknia księżniczki! A konie! lokaje na przodzie, z tyłu! Jechaliśmy tak szybko, że bałam się czy nie przejedziemy przechodzących. Chciałam na nich wołać: ustąpcież się! A! mogę powiedzieć, że nigdy nie miałam takiéj uroczystości!
Cezaryna, która się ubierała, kazała prosić Małgorzatę żeby weszła. Poszłam za nią.
— A! ty się interesujesz naszemi małemi sprawkami? rzekła do mnie ze złośliwym uśmiechem. Nie ma sposobu coś ukryć przed tobą! A ja, chciałam cię tak zadziwić, odnawiając mój apartament podług twojego pomysłu! — Moja droga, powiedziała do Małgorzaty — przypatrz się téj toalecie, ażebyś mogła obniżyć rogi bez widocznego zszywania; masz tu papier, nożyczki. Weź miarę bardzo dokładną.
— Ależ wreszcie, pani, — zawołała Małgorzata, biorąc złote nożyczki i rzucając olśnione spojrzenie toaletę obciążoną klejnotami, — powiedz mi gdzie jestem: czy pani jest królową czy księżniczką!
— Ani jedno ani drugie — odpowiedziała Cezaryna. — Nie jestem wcale z wyższego od ciebie stanu, moje dziecko. Rodzice moi dorobili się majątku pracą; dlatego też interesuję się osobami żyjacemi ze swéj pracy; ale nie potrzeba mi wcale zachowywać przed tobą tajemnicy, którąby panna de Nermont zdradziła. Nazywam się Cezaryną Dietrich, osobą, której p. Paweł nie lubi.
— To niesłusznie, zupełnie niesłusznie; pani jesteś tak miłą i tak dobra.
— A on powiedział ci inaczéj, nieprawdaż? Ależ nie, on mi nic nie powiedział. — A! prawda! zauważył, że pani była bardzo wystrojona na oto i wszystko; ale on zna panią tak mało, — trzeba mu to wybaczyć.
— Ale on nie kazał ci — rzekłam do Małgorzaty cokolwiek surowo, prosić o przebaczenie dla siebie.
— Spojrzała na mnie zdziwiona. Cezaryna wzięła rękę i pokazała jéj cały apartament i całą część pałacu, którą zamieszkiwała. Bawił ją jéj zawrót, jéj naiwne pytania, jéj myśli niekiedy bardzo słuszne a niekiedy szalone o wszystkich rzeczach. Przeprowadzając ją w ten sposób, wymykała się z pod mojéj kontroli, ogłuszała ją, upajała, błyskała przed jéj oczyma złotem i błyskotkami, odgrywała rolę Mefistofelesi przed tą Małgorzatą, która była tak samo kobietą jak i Małgorzata z legendy.
Widząc, że Cezaryna chciała się mnie pozbyć na chwilę, opuściłam jéj pokój, dokąd przeszła znowu z Małgorzatą i dosyć ją długo trzymała; potém chciała ją odprowadzić aż do powozu, który miał ją odwieść, a przechodząc przez salon znalazła mię tam z markizem de Rivonnière; tam to miała miejsce scena, która pociągnęła za sobą ważne skutki.
— Dzień dobry, panie markizie — rzekła Cezaryna wchodząc pierwsza — oczekiwałam pana. Przyszedłeś pan zjeść z nami śniadanie?
W téj chwili, kiedy p. de Rivonniére zbliżył się dla pocałowania ręki swojéj pani, znalazł się vis-à-vis Małgorzaty, która szła za Cezaryną. Na sekundę, był jakby sparaliżowany, a Małgorzata nie umiejąca nic ukryć ani się powstrzymać, wydał# wielki krzyk i cofnęła się.
— Cóż to jest? — zapytała Cezaryna.
— Juljusz! — zawołała Małgorzata, pokazując markiza z miną obłąkaną, jakby zobaczyła widmo.
P. de Rivonnière pohamował się i rzekł z uśmiechem:
— Kto, Juljusz? co chce powiedziéć ta piękna osoba?
— Pan nie nazywasz się Juljuszem? — zapytała tonem pomięszanym.
— Nie — odrzekła Cezaryna — pomyliłaś się może z powodu jakiegoś podobieństwa; on nazywa się Jakóbem de Rivonnière. Chodź moje dziecko. P. Markizie, wracam.
— Uprowadziła ją.
— To pańska biedna opuszczona? — rzekłam do p. de Rivonnière; — przyznaj się pan.
— Tak, to ona. Pani ją znasz?
— Naturalnie, jest to kochanka mego siostrzeńca. Jakim sposobem pan o tém nie wiedziałeś, włócząc się tak często koło jéj mieszkania?
— Dowiedziałem się od niedawna; ale jak mogłem przypuszczać że ją spotkam tutaj? Na Boga, racz nie mówić Cezarynie, że ja jestem tym Juljuszem...
— Jeżeli się pan spodziewasz oszukać ją...
Cezaryna wróciła. Pierwszem jéj słowem było:
— A! tak! powiedz mi panie markizie, dlaczego ona nazywa pana, Juljuszem? Ona więc nigdy nie wiedziała kim pan jesteś? Przysięga, że to był prosty student, że się nazywał Morin, i że teraz pomimo wielkich manier i pięknego ubrania, pan jesteś fałszywym markizem. Kryje się pod tém romans, który nas zabawi. No, opowiedz go pan prędko, przed śniadaniem.
— Czy pani ze mnie żartuje?
— Nie, bo lękam się, czy pan nie jesteś bardzo winnym i czy nie będę zmuszoną zganić pana.
— W takim razie pozwól mi pani milczeć.
— Nie — wtrąciłam — powinieneś pan wyspowiadać się zupełnie. Mój siostrzeniec myśli się ożenić z tą Małgorzatą. Muszę wiedzieć, czy mogę jéj przebaczyć i czy nie chełpiła się tylko z nieprzyjęcia pańskich darów. Spowiadaj się pan, idzie tu o honor.
— Dobrze, wyznam, kiedy ona była tyle nieroztropną że to powiedziała.
I zaczął opowiadać, jak razu pewnego, kiedy się chciał wyleczyć ze swojéj miłości do panny Dietrich, błąkał się jak szalony, zdawszy się na wypadek, w okolicy Paryża na brzegu Sekwany, z wielkiemi zachciankami do samobójstwa. Tam to spotkał tę dziewczynę, któréj piękność uderzyła go, a która z powodu złego obchodzenia się matki, dała się wykraść. Ażeby się nie skompromitować, przybrał sobie pierwsze lepsze nazwisko, a dla przejęcia jéj zaufaniem, udał się za biednego studenta mogącego ją poślubić. Dał jéj mieszkanie w małym wiejskim domku przy drodze żelaznéj, gdzie potajemnie odwiedzał w ubiorze zastosowanym do kłamstwa. Ona zaś nikomu się niepokazywała. Była skromną i nie miała innéj ambicyi jak wyjść za niego, nie zważając na jego ubóstwo. Stosunek ten trwał kilka tygodni. Kiedy sprawa jakaś powołała markiza do dóbr w Normandyi, dowiedział się, że Cezaryna była w Trouville. Zobaczywszy ją zapałał poprzednią namiętnością. Posłał Dubois, swego zaufanego człowieka, do Małgorzaty, dla oznajmienia jéj małżeństwa z Juljuszem Morin i oddania portmonetki z pięćdziesięciu tysiącami franków, którą ona rzuciła oddawcy w twarz, mówiąc:
— Oszukał mię, kiedy jest bogaty. Pogardzam nim, powiedzcie mu, że go już nie kocham i nie zobaczę nigdy.
Dubois nie uważał za potrzebne spieszyć się z odpowiedzią, tém bardziéj że markiz pojechał za Cezaryną do Dieppe. Dopiero po trzech miesiącach, wróciwszy do Paryża, dowiedział się o odmowie i zniknięciu Małgorzaty. Posyłał do matki; rzeczywiście wróciła tam, ale po nieudanéj próbie samobójstwa, zniknęła na nowo i nikt we wsi nie wątpił że się utopiła, gdyż mówiono: była to jéj idea. — Markiz dodał:
— Nie zapieram się mojéj winy i rumienię się za nią. Ten to wyrzut sumienia uczynił mię straszliwym niedawno...
— Nie mówmy już o tém, rzekła Cezaryna. Zawiniłam względem pana, a to nie pozwala mi dzisiaj być zbyt dla niego surową.
— Tém więcéj — odparł — że pani jest przyczyną... mimowolną.
— I bardzo niewinną pańskiego złego czynu; nie przyjęłabym tego skonstatowania jako zasłużonéj wymówki, mój drogi przyjacielu... Gdyby wszystkie kobiety, których odmowa sprowadziła jako skutek awantury tego rodzaju, musiały je sobie wyrzucać, połowa płci mojéj musiałaby przywdziać żałobę; ale to wszystko nie jest tak ważną rzeczą, kiedy się Małgorzata pocieszyła.
— I ponieważ naprawiła swój błąd — dodałam — postępowaniem rozsądném i pełném godności. Bardzo mi miło, że opowiadanie pana de Rivonnière jest zupełnie zgodne z jéj opowiadaniem, i że siostrzeniec mój może szanować swoję towarzyszkę i przebaczyć jéj.
— A nawet powinien to zrobić — odparła żywo Cezaryna — ale nadawać jéj swoje nazwisko, tak, w oczach markiza, nie pomyślałaś o tém Paulino. Chciałabym widzieć, jaką byś minę zrobiła, gdyby kiedyś pani Pawłowa Gilbert, pod rękę z mężem, spotkawszy pana de Rivonnière zawołała raz jeszcze: to Juljusz!
— Nie ma wątpliwości, że tego nie zrobi — rzekł markiz. — Pocóżby p. Gilbert miał o tém wiedzieć?
— Będzie wiedział, — odpowiedziała Cezaryna.
— Od ciebie? zawołałam.
— Tak jest, od niéj — odparł markiz z boleścią — wiesz pani bardzo dobrze, że ona chce przeszkodzić temu małżeństwu.
— Marzycie oboje — rzekła Cezaryna, która nigdy nie wyznała markizowi, że Paweł był przedmiotem jéj wyróżnienia, i która odwracała jego podejrzenia, ilekroć dopatrywała się w nim powrotu zazdrości; — cóż to ma do mnie?.. Gdybym miała skłonność, o którą mnie pan posądzasz, jakżebym znieść mogła obecność téj Małgorzaty koło siebie? Przecież ja sama sprowadziłam ją tu dzisiaj. Daję jéj zarobek, zajmuję się nią, interesuję się jéj dzieckiem, które jest chore, mówiąc nawiasem. Być może pójdę je jutro odwiedzić. Wy poczytujecie to za rzecz dziwną i cudowną? Dla czego? Mogę dziewczynę tę uważać za bardzo godną miłości jakiego porządnego człowieka, ale nikt mnie nie zmusi widziéć w niéj przywoitéj żony dla siostrzeńca panny de Nermont. Utrzymuję nawet, że jest obowiązkiem Pauliny zawiadomić pana Gilbert o dzisiejszém spotkaniu i o prawdziwém nazwisku uwodziciela Małgorzaty.
— Niech i tak będzie! — zawołał markiz wstając, jakby uderzony jaką nową myślą. — Jeżeli pan Paweł Gilbert, kocha istotnie swoją towarzyszkę, to uzna zapewne, że ma ze mną do załatwienia pewien rachunek, będzie szukał sprzeczki, i...
— I będziecie się bili? — rzekła Cezaryna wstając również, ale udając zupełną swobodę. Panie markizie, umierasz pan z chęci pojedynku, a dzikość twoja na nowo się pojawia, ale ja nie lubię pojedynków, które nie mają sensu, i przysięgam że p. Gilbert nic wiedzieć nie będzie. Małgorzata z pewnością nie zechce się przed nim chełpić, że odnalazła swego kochanka. Paulina nie zechce wystawić swego kochanego siostrzeńca na głupią i złą sprawę. Pan również nie wyzwiesz go zapewne, deklarując tożsamość zdarzenia, w którém nie grałeś zbyt pięknéj roli. Chyba, że przyjdzie panu do głowy odebrać mu Małgorzatę; ale nie widzę, dla czegobyś pan miał być tak okrutnym i ofierze owéj chciał odebrać koniecznego obrońcę. No, dosyć tego dramatu, chodźmy na śniadanie i nie mówmy już o tych komerażach, których nie należy naprowadzać na drogę tragiczną.
Jeżeli Cezaryna posiadała wyborne środki na posługę swego uporu, to nie brak jéj było również zaślepienia dumy i nadmiernego zaufania w czarodziejską swą potęgę. W tém to spoczywa główny szkopuł charakterów tego rodzaju. Ani wiara głęboka, ani prawdziwa namiętność nie są kierownikami ich ambicyi. Jeżeli w pogoni za ideałem okażą pewien zapał, to nie rozpłomienia ich ideał sam przez się, ale przedewszystkiém zamiłowanie walki i upojenie wojenne. Gdyby mój siostrzeniec dał się łatwo pokonać i zwyciężyć, pogardziłaby nim, nigdyby nań nie zwróciła uwagi.
Sądziła że w markizie znalazła niewolnika buntowniczego ale słabego, że za jednym ręki zamachem poskromić go zdoła; myliła się. Nie wiedząc o tém, zwichnęła prawość tego człowieka, posiadającego serce szlachetne ale umysł mierny. Od lat kilku prowadziła go w swym orszaku, obdarzając go tytułem przyjaciela, nadużywając jego uległości i powierzając mu w godzinach próżności teorye wysokiej dyplomacyi, które jej posłużyły do zapanowania i rządzenia swemi krewnemi, przyjaciołmi i nim samym. Z początku markiz przeraził się tém, co mu się wydawało za wczesną przewrotnością i chciał się usunąć; potém zobaczył że Cezary na chwytała się środków, nie dających nic złego do myślenia, a pokonać innych starała się po to tylko, ażeby ich szczęśliwymi uczynić. Takie przynajmniéj było jéj przekonanie, złudzenie, sankcya, jaką w myśli swéj, zwyczajem wszystkich despotów usprawiedliwiała swoje zabory i któréj sama pierwsza uwieść się dała. Markiz kontentował się jéj fizmatami, powrócił do niéj z entuzyazmem; ale zaczynał znów cierpieć, nie ufać sobie i wracać do swéj idée fixe, która zamykała się w tém, że należy walczyć przeciw niéj i przeciw jakiemukolwiek spółzawodnikowi otrzymującemu nad nim przewagę.
Nie był więc już tak silnie do niéj przywiązany jak sądziła. W jéj szkole wystudyował on sztukę nieustępowania, a nie posiadał, jak ona, kobiecéj delikatności w wyborze środków. W skutek wyjaśnienia, które dopiero co przedstawiłam, przyszło mu do głowy obudzić zazdrość Pawła i sprowadzić go na pole pojedynku na złość przewidywaniom Cezaryny. Dał słowo, ale nie mógł go już dotrzymać, i sądził że wolno mu to zrobić, ponieważ Cezaryna nie dotrzymywała swego, ukrywając przed nim imię rywala wbrew bezwzględnemu zaufaniu, które mu przyrzekła. Tak mi się przynajmniéj tłomaczył późniéj z czynów, o których mam mówić.
Opuścił nas zaraz po śniadaniu i napisał do Małgorzaty list następujący, który jej przesłał przez Dubois:
„Jeżeli udawałem dziś rano, że cię nie poznaję, to dla tego tylko, żeby cię nie skompromitować; ale osoby u których się spotkaliśmy, wiedziały wszystko i objaśniły mię, że nie masz nadziei poślubienia nowego swego opiekuna. Wina jest po mojéj stronie, a twoje nieszczęście jest mojém dziełem. Chcę nagrodzić o ile podobna złe, które ci sprawiłem. Zrozumiałem i podziwiałem twoją dumę względem mnie; ale teraz jesteś matką i nie masz prawa odrzucać losu, który ci ofiaruję. Przyjmij piękny dom wiejski i małą posiadłość, które na zawsze potrzebom twoim wystarczą. Nie zobaczysz mnie już nigdy i zachowasz stosunki z ojcem swego dziecka, dopóki miłe ci będą. W chwili kiedyby stały się przykrémi, będziesz mogła je zerwać, nie lękając się o przyszłość swego syna i swoją własną. Być może nawet, p. Paweł Gilbert widząc cię w dobrém położeniu, zdecyduje się na ożenienie. Przyjmij Małgorzato, przyjmij bezinteresowną naprawę błędu, którą ci Ofiaruję. Jest to twojém prawem, twoim obowiązkiem jako matki.
Jeżeli pragniesz obszerniejszych objaśnień, napisz do mnie.
Małgorzata z początku zgniotła list z pogardą nie bardzo go rozumiejąc; ale pani Féron, która umiała czytać lepiéj i była o wiele praktyczniejszą, odczytała go i wytłumaczyła jéj wszystkie wyrazy. Pani éeron była bardzo uczciwą, bardzo oddaną Pawłowi i jego przyjaciółce; ale widziała zblizka niezgodę ich życia wewnętrznego i trudności ich egzystencyi. Zdawało się jéj, że obowiązkiem Małgorzaty względem syna, było przyjąć środki bytu i zadatek wolności. Małgorzata, która chciała być zaślubioną dla zachowania swéj godności w roli matki, popadła w tę monstrualną niekonsekwencyą, że zgodziła się przyjąć dla dziecka Pawła, cenę pierwszego swego upadku. Posłała natychmiast panią Féron do markiza; wytłumaczył się napisawszy akt donacyjny, którego cyfry przeszły nadzieje obu kobiet. Pozostawało tylko, żeby podpisała Małgorzata. Dawał jéj kwit na kupno niby przez nią dokonane małego ale dobrego folwarku w Normandyi, który natychmiast mogła objąć w posiadanie.
Małgorzata zobaczywszy ten papier przed sobą, przesylabizowała go uważnie, chcąc się zapewnić o ważności aktu i o formie pełnéj uszanowania i delikatności, w jakiéj został napisany. W miarę jak pani Féron odczytywała jéj wszystkie jego wyrażenia, ona śledziła je palcem i okiem, z sercem drżącém i potem na czole.
— Nie powiedziała jéj towarzyszka — podpisuj co prędzéj i będzie po wszystkiém. Tu masz dwie podobniusieńkie kopje, jednę weź sobie a drugą ja sama odniosę markizowi. Wrócę jeszcze przed Pawłem: mam na to dwie godziny. On niczego się nie domyśli, zwłaszcza jeżeli nic nie powiesz, ani jego ciotce, ani pannie Dietrich, ani nikomu w świecie.
Powiedziałam markizowi, że tego nie przyjmiesz chyba pod warunkiem zupełnego milczenia.
Małgorzata drżała całém ciałem.
Mój Boże — mówiła — nie wiem dlaczego sobie wystawiam, że podpisuję swoją hańbę. Jako kobieta uczciwa podaję się do dymisyi.
Napróżno moja biedna Małgorzato, napróżno starałabyś się o to, ciebie nigdy uważać nie będą za kobietę uczciwą, ponieważ nikt cię za żonę nie bierze; a przecież Paweł bardzo cię kocha, jestem tego pewna; ale ciotka jego nigdy na to małżeństwo nie zezwoli. W świecie nie przebaczają nieszczęściu takich ludzi. Zresztą podpis ten do niczego cię nie zobowiązuje. Ty nie potrzebujesz jechać koniecznie do Normandyi i powiedzieć Pawłowi, że jesteś właścicielką. Dochody ja pobierać będę, a on niczego się nie dowie. W przeciągu jednego dnia kolej żelazna zawiezie was do tego kraju i odwiezie — markiz mi to powiedział. Jeżeli kiedy Paweł poróżni się z tobą to może się zdarzyć, ty mu niekiedy bardzo dokuczasz — no! to pójdziesz sobie żyć jako porządna dzierżawczyni na wsi ze swym synem, którego pozwoli ci wziąść dla jego szczęścia i zdrowia. Przypuszczam zresztą, że ten poczciwy Paweł, co się męczy i dręczy dla dostarczenia nam rzeczy niezbędnych, umrze z pracy i trudu. Co się stanie z tobą i twojém dzieckiem? Masz-że żyć z jałmużny jego ciotki i panny Dietrich? Ich dobroć ma swój czas. Wiesz dobrze, że praca dwóch kobiet nie wystarcza na wychowanie porządnego młodzieńca. Twój więc Pietrek będzie robotnikiem umiejącym zaledwie czytać i pisać. A toż bo i szczęście tych robotników wraz z ich świętowaniami, panami i żołnierzami. Piotr jest dzieckiem dobrze urodzoném; jest wnukiem lekarza i szlachcicem przez swoję babkę. Powinnaś go zrobić mieszczaninem i módz zapłacić za szkoły; bo inaczéj wyrzucałby ci swoje nieszczęście.
— A jeżeli wyrzucać mi będzie swoje szczęście?
— Alboż będzie wiedział zkad ono pochodzi? Dzieci nie grzebią w takich rzeczach. Biorą szczęście gdzie go znajdą; a potrzeba poświęcić swą dumę dla ich interesów.
Małgorzata podpisała; p. Féron uciekła nie dając jéj czasu do namysłu.
Markiz nie liczył na to, że Paweł może długo nie wiedzieć o tym kontrakcie, który złożył pośpiesznie u notaryusza, zalecając mu uregulować go jaknajprędzéj. Znał Małgorzatę, wiedział że ona niezdolną jest do zachowania tajemnicy. Mała okoliczność, która być może nie była obmyśloną, miała prędko sprawić ten skutek. Żegnając się z panią Féron, markiz dał dla Małgorzaty małe pudełeczko, Na to słowo pot-de-vin, którego nie zrozumiała mówiąc, że to jest zwyczajny pot-de-vin (mohorycz). Małgorzata płacząca żałośnie, przy powrocie pani Féron, zaczęła się śmiać z tą łatwością jaką posiadają dzieci, mogąc przechodzić z jednego przesilenia w drugie zupełnie przeciwne.
— Musi to być bardzo dobre, to jego wino — powiedziała, kiedy naraz tak mało go daje?
Otworzyła pudełko i znalazła pierścionek z dyamentem dość znacznéj wartości. Wczoraj jeszcze byłaby go może odrzuciła, ale dziś rano właśnie widziała klejnoty Cezaryny; a chociaż udawała że ich jéj nie zazdrości, została jednakże olśnioną. Włożyła pierścionek na palec, przysięgając pani Féron że zaraz go zdejmie i włoży do pudełka.
— Nie — rzekła jej pani Féron — trzeba go sprzedać, toby cię zdradziło. Oddaj mi go zaraz, odniosę ci pieniądze. Pieniądze nie są znaczone, a Paweł nie wgląda w to, gdzie myje podziewamy. Nie wie nigdy co mamy; dosyć mu tego, że się zapyta czego potrzebujemy. Teraz powiemy mu, że niczego nam nie potrzeba, a jeżeli się zdziwi, pokażemy nasze koronki. Nie może uważać tego za złe, że panna Dietrich daje nam robotę.
Małgorzata schowała pierścionek; było już za późno, żeby pójść go zrealizować. Paweł miał wrócić lada chwila; — i rzeczywiście przyszedł, wraz ze mną. Jadłam obiad wcześnie, sama, i poszłam po niego do księgarni. Pisał mi, że był trochę niespokojny z powodu słabości syna.
Dziecku nie zagrażało nic ważnego. Po drodze opowiedziałam Pawłowi odwiedziny Małgorzaty u Cezaryny, prosząc go, żeby nie robił jej wyrzutów za jéj zaufanie, z obawy nieobudzenia podejrzeń. Bardzo był niezadowolony z tego, że dobrodziejstwa panny Dietrich wciskają się w jego małe gospodarstwo.
— Jeżeli tym sposobem chce mię złapać, to źle robi — mówił; — jest ona strasznie niezręczną ta wielka dyplomatka!
— Odpowiedziałam mu, że aż do nowego rozkazu, najlepiej by było udawać, że się nie widzi co się koło niego dzieje. Przyrzekł mi to. Nie domyślaliśmy się się wcale rzeczy ważniejszych, które tam właśnie co zaszły.
Uspokojona co do zdrowia dziecka, miałam odejść, kiedy mi Paweł powiedział, że dzieją się u niego rzeczy niezwykłe. Ani Małgorzata, ani pani Féron nie obiadowały; jadły pokryjomu w kuchni i mówiły do siebie pocichu, milknąc lub udając że śpiewają, kiedy go posłyszały chodzącgo do pokoju.
— Wydają mi się trochę szalone — odpowiedziałam: — zauważyłam to. Jest to skutek jazdy Małgorzaty w pańskim powozie i widoku cudów w pałacu Dietrichów, które opowiedziała zapewne swéj towarzyszce, albo też jest to radość z posiadania pięknéj roboty.
Paweł udał że mi wierzy, ale uwaga jego była podbudzona. Sprowadził mię na dół, mówiąc:
— Panna Dietrich zaczyna mię nudzić, moja ciociu! Wprowadza swego ducha szaleństwa i niespokojnéj ruchliwości do mego domu; zmusza mię, żebym się nią zajmował, żebym niczemu nie ufał, żebym pilnował mojéj Małgorzaty, która nigdy jeszcze nie wyszła z domu bez mego pozwolenia, a którą będę musiał połajać dziś wieczór.
— Nie łaj jéj, przyjmij pareset franków których nie masz, i wywieź ją zaraz na wieś.
— Ba! Panna Dietrich, dzięki panu Bertrandowi, wyśledziłaby nas w przeciągu dwóch dni; albo muszę zostać w okolicach Paryża, albo stracić z oczu swego syna, którym te dwie kobiety opiekować się nie umieją. Widzę tylko jedno lekarstwo: zawiadomić po brutalsku pannę Dietrich, że nie chcę już jéj pomocy dla mojéj rodziny, że nie chciałem protekcyi jéj ojca dla mnie.
Paweł rozstając się ze mną, był wzburzony. Imię Cezaryny draźniło go, jéj obraz prześladował; z przestrachem spostrzegłam, że dochodził do nienawiści, miłość tak blizko! a ja nie mogłam nic dla zaklęcia niebezpieczeństwa.
Paweł, czując przystęp gniewu, chciał czekać jutra, dla zapowiedzenia Małgorzacie, żeby nie wychodziła więcéj bez jego pozwolenia. Wcześnie usunął się do swéj pracowni, ale pracować nie mógł; dręczyła go jakaś obawa nieokreślona. Rzucił się na łóżko, ale zasnąć nie mógł. Około północy posłyszał jakiś szmer w sypialni, i chcąc się przekonać czy dziecko śpi, zbliżył się po cichu do drzwi nawpół uchylonych. Zobaczył Małgorzatę siedzącą przy stole i bawiącą się czémś błyszczącém, przy świetle małéj lampki. Biedne dziecko nie mogło spać również; ogień dyamentów mózg mu wypalał. Przed rozstaniem chciała się napaść blaskiem swego pierścionka; żegnała się z nim naiwnie w chwili kiedy miała go włożyć do pudełka. Tymczasem Paweł zbliżywszy się do niéj bez obudzenia jéj uwagi, wyrwał pierścionek z rąk Małgorzaty, ażeby mu się przypatrzeć.
Ona wydała okrzyk przestrachu.
— Milcz — powiedział jéj Paweł po cichu — nie budź dziecka! Chodź ze mną do gabinetu, jeżeli się ruszy, posłyszemy je.
— Słuchaj — rzekł zaprowadziwszy ją osłupiałą i zdrętwiałą do przyległego pokoju — nie będę cię łajał. Jesteś tak głupią jak siedmioletnia dziewczynka. Nie odpowiadaj mi, nie podnoś głosu. Przedewszystkiém dziecko nasze spać powinno Dlaczegoś taka zmięszana? To coś zrobiła nie jest tak wielką rzeczą, ja sam odeślę tę błyskotkę osobie, która ci ją dała. Wiedziałaś bardzo dobrze, że od nikogo nie przyjmować nie powinnaś prócz ode mnie; i nie powtórzysz tego więcéj, jeżeli ze mną rozstać się nie chcesz.
— Z tobą się rozstać, ja? — odpowiedziała łkając — nigdy! A więc to ty chcesz mię wypędzić? W tasię kim razie oddaj mi pierścionek; przecież nie zechcesz żebym z głodu umarła?
— Małgorzato, jesteś szalona. Ja nie chcę cię do porzucić, ale chcę żebyś nie kompromitowała opieki, którą cię otaczam. Nie chcę, żebyś odbierała a prezenta; nie chcę przedewszystkieé, żebyś po nie chodziła.
— Ja nie byłam u niego, przysięgam ci! — zawoalała Małgorzata, straciwszy głowę i nie spostrzegając pomyłki Pawła.
— U niego? — zapytał zdziwiony; któż to ten on?
— Panna Dietrich! — odpowiedziała, zapóźno się o uciekając do kłamstwa, które ocalić ją mogło.
— Dlaczego powiedziałaś u niego? chcę to wiedzieć.
— Ja nie powiedziałam u niego.... a! ty swoją zagniewaną miną do szaleństwa mię doprowadzasz.
— Małgorzato, nie umiesz kłamać, nigdy nie kłamałaś; jedyna rzecz, rzecz ogromna, która związała mię z tobą na życie całe; to twoja szczerość. Nie igraj z tém, bo oboje zgubieni będziemy. Dlaczego powiedziałaś u niego zamiast u niej? odpoowiadaj, chcę tego.
Małgorzata nie potrafiła oprzeć się temu uroczystemu rozkazowi. Upadła Pawłowi do nóg, wyznała wszystko, opowiedziała wszystkie szczegóły, pokazała list markiza, akt rzekoméj sprzedaży t. j. a donacyi; chciała go podrzeć, ale Paweł nie dopuścił. Wziął papiery i pudełko, i widząc jej mękę w konwulsyach boleści, podniósł i przemówił łagodnie:
— Uspokój się, moja droga i pociesz. Przebaczam ci. Źleś zrozumiała miłość macierzyńską; nie pojęłaś obelgi, jakąś na mnie rzuciła! Poraz pierwszy musiałem ci zrobić wymówkę; będzie-to po raz ostatni, nieprawdaż?
— O tak! a juści, wolałabym umrzeć....
Nie mów o śmierci; ty nie należysz do siebie; idź spać, jutro pomówiemy spokojniej.
Paweł usiadł przy biórku i napisał do mnie list następujący:
„Jutro, kiedy odbierzesz ten list, moja ciociu ukochana, albo zabiję mniemanego Juliana Morin albo on mnie, wiesz kto on jest i gdzie go Małgorzata spotkała dziś rano; ale nie wiesz zapewne że zapewnił Małgorzacie środki utrzymania, w nadziei wygłoszonéj na piśmie, że ta okoliczność nakłoni mię do zaślubienia jéj. Nie wiem, czy to wyzwanie, czy też głupia impertynencya, i czy panna Dietrich gra jaką rolę w tej intrydze. Chętniebym uwierzył, że ona-to, nie wiem w jakim celu, sprowadziła spotkanie Małgorzaty z jéj uwodzicielem. Bądź co bądź, jeżeli mi Bóg dopomoże bo spra a moja jest słuszną niedługo pozbawię pannę Dietrich jéj cavaliere serviente i zmyję plamę, która na mojéj biednéj towarzyszce wycisnął. Dopóki żyje, nie mogę jéj pojąć za żonę legalnie, nie chcę żebyś się przed nim rumieniła; ale po jego śmierci zdawać ci się będzie tak jak i mnie, że on nigdy nie istniał. Oczyszczę hipotekę, jaką zabazgrał mój honor.
Jeśli zaś szczęście odemnie się odwróci, list ten de będzie moim testamentem. Zapisuję ci i powierzam swojego syna; oddaj mu tę odrobinę, która posiadam. Pozostaw go u matki, nie pozwalając jednak żeby się od ciebie oddaliła, dla uniknienia twojego nadzoru. Ona jest dobrą i poświęconą ale słabą. Kiedy syn dojdzie do rozumu, oddaj go do szkół. Nie strwoniłem szczupłego spadku po ojcu. Wiem że to nie wystarczy, ale ty, która jesteś moją opatrznością, ty zrobisz dla niego to coś dla mnie zrobiła. Widzisz, że dobrze zrobiłem odmawiając zbytku, który chciałaś mi zapewnić; ten zbytek stanie się rzeczą konieczną dla mego dziecka. Miałem nadzieję, że przed tą chwilą zbiorę jaki mająteczek i oddawać ci zacznę zamiast brać jeszcze; ale życie obfituje w wypadki, na które trzeba być zawsze przygotowanym. Nie mam zresztą żadnego złego przeczucia; życie dla mnie jest obowiązkiem raczéj jak przyjemnością. Idę z ufnością tam, dokąd iść nie powinienem. List ten odbierzesz tylko w razie nieszczęścia; w przeciwnym wypadku pokażę ci go sam na dowód, że w godzinie niebezpieczeństwa najdroższą myślą moją, ty byłaś!“
Do Małgorzaty napisał list jeszcze czulszy, przebaczając jéj słabość i dziękując za szczęście wewnętrzne, które mu sprawiła. „Jeden dzień zapomnienia — pisał — nie może wymazać z méj pamięci tylu dni odwagi i poświęcenia, któreś okazała w mém życiu spólném. Mów o mnie memu Piotrusiowi, zachowaj się dla niego. Nie oskarżaj siebie z powodu mojéj śmierci; nie przewidziałaś następstw swojej słabości; idę się bić dla oddalenia ich i dla zabezpieczenia na zawsze syna i ciebie od zniewagi pewnych dobrodziejstw. Ojciec wystawia się na niebezpieczeństwo, ażeby pomścić matkę i nakazać dla niéj uszanowanie. Błogosławię was oboje“.
Pomyślał takż i o pani Féron i zapisał jej co mógł. Ubrał się, wziął z sobą obydwa listy i wyszedł ze świtem nie budząc nikogo. Poszedł po świadków i wybrał przyjaciela swego, syna księgarza i drugiego młodzieńca poważnego usposobienia. O siódméj rano kazał obudzić pana Rivonnière i czekał nań w pokoju do palenia tytoniu.
W obu towarzyszach swoich nie wzbudził nawet podejrzenia, że tu szło o pojedynek bezpośredni. Chcę zażądać wyjaśnienia — mówił — i pragnę, ażeby je słyszały i w razie potrzeby powtórzyły dwie osoby pewne.
Żądając posłuchania, wymienił swoje nazwisko. Markiz ubrał się pośpiesznie i przyszedł, prawie wesół, bo miał w ręku zemstę i mógł powiedzieć Cezarynie, że został wyzwany. Uprzedził nawet wyjaśnienie, mówiąc do Pawła:
— Pan przychodzisz ze swemi świadkami, to nie we zwyczaju; ale nic pan nie znasz prawideł, a to mi jest rzeczą zupełnie obojętną. Wiem, dlaczego pan przychodzisz, nie ma potrzeby wtajemniczać w nasze sprawy osoby, które tu widzę. Pan uważasz, że masz słuszny żal do mnie. Ja nie myślę się usprawiedliwiać. Dzień i godzina moja są na rozkazy pańskie.
— Darujesz mi pan — odpowiedział Paweł — ale ja nie myślę postępować podług prawideł, a pan musisz przyjąć moją metodę. Chcę, ażeby przyjaciele moi wiedzieli, dlaczego narażam własne życie lub pańskie. Nie jestem w takiém położeniu, ażebym się potrzebował otaczać tajemnicą. Osoby, które raczą mię szanować, wiedzą, żem wziął za żonę, za kochankę — nie będę słów obwijał w bawełnę — młodą dziewczynę, zwiedzioną w piętnastym roku przez człowieka, który nie miał wcale zamiaru z nią się ożenić. Wstrzymuję się od właściwego nazwania postępku tego człowieka. Ja go nie znałem, ona zapomniała. Nie byłem zazdrosny o przeszłość, byłem szczęśliwy, bo byłem ojcem, a jakikolwiek byłby związek, który miał nas na zawsze połączyć, czy to wierność zaprzysiężona, czy téż dobrowolnie dotrzymywana — w każdym razie stosunek nasz uważałem jako dobro, jako obowiązek, jako prawo swoje. Jestem biedny, żyję z własnéj pracy; ona przyjęła mój trud i moje ubóstwo. Wczoraj człowiek ów napisał do mojéj towarzyszki ten oto list — i Paweł głośno odczytał list markiza do Małgorzaty; następnie pokazał pierścionek i położył go wraz z aktem donacyjnym na stole, z największym spokojem; poczém, nie pozwalając markizowi przerywać sobie, przemówił:
— Tym człowiekiem, co mi wyrządził zniewagę przypuszczając i pisząc do mojéj kochanki, że jego podarunki zdecydują mię bez wątpienia do małżeństwa, jesteś pan, panie markizie de Rivonnière; zdaje mi się, że pan uznajesz swój podpis?
— Najzupełniej, panie.
— Uznajesz pan również, że za tę bezzasadną, zniewagę winieneś mi pan zadośćuczynienie?
— Tak jest, panie, uznaję i jestem gotów dać, mu je.
— Gotów?
— Proszę pana tylko o jednę godzinę dla zawiadomienia swoich świadków.
— Bardzo dobrze.
Markiz zadzwonił, zażądał koni, ukończył toaletę i wróciwszy zaprosił Pawła, ażeby skrócił czas oczekiwania, paląc wraz z przyjaciółmi jego cygara. Było tyle grzeczności i godności w jego manierach, że młody Latour zaraz po jego odejściu zaczął mówić o nim pochwalnie. Krok Pawła i gniew jego uważał za bardzo słuszny, ale zdawało mu się, że ta sprawa mogłaby się była inaczéj załatwić. Gdyby Paweł zażądał był od markiza wyjaśnienia pewnego ustępu w liście, być może, iż tenże odrzuciłby od siebie myśl ubliżającą Pawłowi. Drugi przyjaciel, rozważniejszy i surowszy, sądził, że krok wspaniałomyślności względem Małgorzaty i odwołanie się do jéj macierzyńskiego uczucia, były równie, ubliżające Pawłowi, jak i niezręczna a może nieobmyślana nawet alluzya, na któréj motywował swoje wyzwanie.
— Pochwyciłem tę alluzyę — odpowiedział Paweł — dla skrócenia i ustalenia warunków pojedynku w sposób ściśle określony. O ile mi się zdaje, dałem do zrozumienia panu de Rivonnière, że postępek jego obrażał mię tyleż co i jego słowa.
Młody Latour poddał się, nie tracąc atoli nadziei, że świadkowie markiza pomogą mu do zrobienia pewnego układu.
Świadkowie ci nie dali na siebie czekać. Można przypuszczać że markiz uprzedził ich jeszcze wczoraj, iż się spodziewa lada dzień jakiéj sprawy honorowéj. Nie upłynęła godzina, jak tych sześć osób znalazło się razem.
Pan de Rivonnière wyjaśnił wszystko obu swym przyjaciołom. Oni znali jego zamiary. Usunął się do swego apartamentu, a Paweł przeszedł do innego pokoju. Czteréj świadkowie porozumieli się w dziesięć minut. Świadkowie Pawła podtrzymali jego prawo, którego drudzy nie zaprzeczali. Wicehrabia de Valboune, który kochał markiza tyleż co i punkt honoru, na chwilę miał minę, jakby się zgadzał na żądanie młodego Latour’a, mówiąc o zaproponowaniu autorowi listu, żeby bliżéj określił znaczenie pewnego zdania; ale drugi świadek pan Campbel zrobił mu uwagę, z pewnym rodzajem oschłości, że markiz bardzo energicznie oświadczył przed nimi swoję wolę, iż nic nie chce wyjaśniać, i że w niczém nie zmienia wartości choćby jednego słowa napisanego i podpisanego własnoręcznie.
W godzinę potém, dwaj przeciwnicy stali naprzeciw siebie. Jeszcze w godzinę Cezaryna otrzymała następny bilecik od zaufanego sługi markiza.
„P. Markiz raniony śmiertelnie; czy panna Dietrich i panna de Nermont odmówią przyjęcia jego ostatniego westchnienia? Ma jeszcze siłę wydać mi rozkaz, żebym im wyraził to ostatnie życzenie.
P.S. — P. Paweł Gilbert jest koło niego w zupełnym zdrowiu.
Jakby piorunem rażone, nic nie rozumiejąc, patrzałyśmy na siebie, nie mogąc słowa wymówić. Cezaryna pobiegła do dzwonka, zażądała powozu; wyjechałyśmy nie zamieniając z sobą ani słowa.
Kiedyśmy przybyły, markiz był w ręku chirurga, który w towarzystwie Pawła i wice-hrabiego deValboune, zajmował się wyjęciem kuli. Dubois oczekujący u bramy pałacu, wprowadził nas do salonu, gdzie młody Latour opowiedział mi wszystko, co sprowadziło i poprzedziło pojedynek.
— Byłem bardzo niespokojny — powiedział mi — jakkolwiek Paweł oddawna ćwiczył się w używaniu pistoletu i szpady. Mawiał mi często: „Prawdopodobnie w życiu mojém muszę zabić jednego człowieka, jeżeli już nie umarł“. Wiedziałem, że miał na myśli pierwszego amanta swojéj kochanki, gdyż byłem jego powiernikiem zaraz od początku tego stosunku. Kilka razy radziłem mu ją zaślubić bądź co bądź, z powodu dziecka które kochał namiętnie. Jest to zresztą jedyna jego namiętność, o ile wiedzieć mogę. To téż bił się raczej dla syna, aniżeli dla jego matki i dla siebie. Umówiono się, że on pierwszy strzeli. Celował prędko i dobrze. Nie chwyta się on nigdy półśrodków, jeżeli postanowił działać; ujrzawszy jednak swego przeciwnika rozciągniętego na ziemi i wyciągającego do niego rękę, stał się na nowo człowiekiem i rzucił się ku markizowi z otwartemi ramionami. „Pan mnie zabiłeś — powiedział do niego ranny — spełniłeś swój obowiązek. Jesteś pan człowiekiem honorowym, ja jestem winny, pokutuję!“ Od tej chwili Paweł go nie opuścił. Nie pozwolił mi zawiadomić o tém Małgorzatę, która się niczego nie domyśla i o niczém dowiedzieć się nie może, ale oddał mi warunkowo pożegnalny list dla pani, list napisany zeszłéj nocy. Ponieważ nie powąchał nawet prochu swego przeciwnika, listem tym nie powinnaś się pani martwić. Podczas gdy pani czytać go będziesz, pójdę dowiedzieć się czegoś o biednym markizie. Dopiero co nie miano nadziei, — być może jest już po wszystkiem! Ja chcę go widzieć zawołała Cezaryna.
Dubois, który chodził od jednych drzwi do drugich jak obłąkany, zatrzymał ją.
— P. Nélaton nie każe, — rzekł jéj — teraz niepodobna! zostań tu pani, panno Dietrich, nie odchodź! Powiedział mi po cichu: — Ją zobaczyć i umrzeć!
— Biedny człowiek, biedny przyjaciel — powiedziała Cezaryna, powracając do mnie i tłumiąc łkanie. — Umiera z mojej ręki, można powiedzieć! Z pewnością on nie miał zamiaru wyzywać twego siostrzeńca; nie potrafiłby nie dotrzymać mi słowa.
Był szczérym, pragnąc naprawić krzywdę Małgorzacie wyrządzoną.... Źle się wziął do tego — w tém cała jego wina. Moja nagana popchnęła go zapewne do tego wynagrodzenia, które przypłaca życiem...
— Powiedz mi, Cezaryno, czy to w skutek przypadku spotkał on wczoraj Małgorzatę u ciebie?
— Cóż to cię obchodzi? Czy mię chcesz łajać? czyż nie jestem dosyć nieszczęśliwą, dostatecznie ukaraną?
— Chcę wszystko wiedzieć — odparłam tonem stałości. — Mój siostrzeniec mógł być ranionym, umierającym w téj chwili; a ja mam prawo pytać cię. Sumienie odzywa się w tobie głośno, żeś ty sama pojedynek ten wyzwała. Wiedziałaś prawdę, przyznaj się; chciałaś z tego skorzystać dla zerwania stosunku między Pawłem i Małgorzatą.
— Dla przeszkodzenia twemu siostrzeńcowi, żeby jéj nie zaślubił; tak jest, zgadzam się, — dla uchronienia go od szaleństwa, dla przekonania ciebie że tego dopuścić niepodobna; ale któż mógł przewidzieć skutki wczorajszego spotkania? Czyż nie utrzymywałam, że należy je ukryć przed p. Gilbert? Czy nie przytoczyłam wszystkich powodów nakazujących nam milczenie? Czyż mogłam przypuścić, że markiz popełni tak opłakaną niezręczność?
— A więc obmyśliłaś to spotkanie, przyznajesz się?
— Naprawdę nic nie wiedziałam, domyślałam się tylko. Dawno już temu markiz wyspowiadał się przedemną z pewnego złego czynu. Imię Małgorzaty wyrwało się mu z ust i nie wyszło mi z pamięci. Chciałam spróbować przygody;.... ale czytajże list, który ci oddano; dowiesz się, co należy myśleć o tém nieszczęściu.
Przeczytałam list Pawła i pozwoliłam jéj czytać, nadzieję, że cierpkość z jaką się o niéj wyrażał, ochłodzi ją ostatecznie. Ale nic z tego. Zdawało się, że nie zwraca uwagi na to co jéj dotyczyło, i z zapałem chwaliła formę, myśli i uczucia tego listu.
— To mężczyzna prawdziwy — mówiła przy każdém zdaniu, ocierając sobie zwilgocone oczy — to naprawdę wielkie serce, bohater podszyty świętym.
Przybycie Dubois, położyło koniec temu entuzyazmowi. Ranny wytrzymał operacyę. Nélaton oddalił się zadowolony ze swego powodzenia; ale lekarz nie odpowiadał za dwadzieścia cztery godzin życia rannego. W chwilę potém przyszedł do nas p. de Valboune.
— Musimy się zgodzić — powiedział — żeby widział panie obie. Irytuje go to, że nie jestem posłuszny rozkazom, które mi dał przed pojedynkiem. Jest panem swojéj przytomności, lekarz jego zrozumiał, że nie należy sprzeciwiać się woli człowieka, który za chwilę może, nie będzie już miał swéj woli.
Poszłyśmy za wice-hrabią do pokoju markiza. Po przez bladość śmiertelną uśmiechnął się z lekka doCezaryny, a zagasły wzrok jego wyrażał wdzięczność. Paweł, który siedział u wezgłowia umierającego, oddalił się udając że nie widzi Cezaryny.
Zrozumiałam, że zajmować się w téj chwili moim siostrzeńcom, znaczyłoby to winszować mu, że uniknął okrutnego losu, któremu uległ jego przeciwnik. Cezaryna zbliżyła się do łóżka i pocałowała w zimne jak lód czoło swego nieszczęśliwego wasala. Lekarz widząc, że tu idzie o sprawy osobiste, przeszedł do drugiego pokoju; a pan de Valboune wprowadził do tego, w którym myśmy się znajdowali, drugiego świadka markiza i obu świadków Pawła, pozostałych tu na jego prośbę. Potém zapraszając nas, ażebyśmy się zbliżyli do łóżka rannego, p. de Valboune przemówił do nas głosem cichym ale wyraźnym, w ten sposób:
— Zanim ja wraz z panem Campbel stanęliśmy w obec świadków pana Gilbert, Jakób de Rivonnière powiedział mi:
— „Nie chcę układu, gdyż nie mogę zapewnić, żebym względem pana Gilbert nie miał zamiarów nieprzyjaznych i złośliwych. Miałem przeciw niemu silne uprzedzenia i rodzaj osobistéj nienawiści. Przyjście jego do mnie z żądaniem wyjaśnienia, i sposób w jaki to zrobił, dowiodły mi, że jest człowiekiem serca, człowiekiem honoru a nawet człowiekiem dobrego towarzystwa, gdyż nigdy nie odparto obelgi z większą stałością i umiarkowaniem. Podczas tego widzenia się, nie zamieniliśmy ani jednego ubliżającego słowa. Poczułem, że on nie zasługiwał na mój wstręt i że wina była całkiem po mojéj stronie. Nie wiem, czy mam do czynienia z człowiekiem umiejącym trzymać w ręku, co innego jak pióro; ale mam przeczucie, że szczęście przechyli się ku niemu. Byłbym więc podłym, gdybym się cofnął choć na krok jeden. Urządzisz pan wszystko bez rozpraw, a jeżeli los będzie mi na seryo przeciwnym, w imieniu mojém przeprosicie pana Pawła Gilbert. Powiesz mu, że posłyszawszy jego wystrzał, nie celowałbym do niego, mając szczególne powody, które on bardzo dobrze zrozumie, do szanowania jego życia. Powiesz mu te rzeczy w mojém imieniu, jeżeli umrę albo nie będę mógł mówić; powiesz mu to w obecności jego świadków i wszystkich przyjaznych osób, jakieby się wkoło mnie znalazły w moją ostatnią godzinę“.
— Miejmy nadzieję — dodał p. de Valboune, — że ta godzina jeszcze nie nadeszła, i że Jakób de Rivonnière żyć będzie; ale uważałem za swój obowiązek — spełnić jego życzenie dla wrócenia mu spokojności, i o ile mi się zdaje, widzę, że potwierdza ścisłość wyrażeń których użyłem.
Spojrzenia wszystkich zwróciły się ku markizowi, który miał oczy otwarte i zrobił słabe poruszenie dla potwierdzenia i podziękowania. Zrozumieliśmy wszyscy, że należy go pozostawić w zupełnym spokoju; wyszliśmy więc z salonu, gdzie został Paweł wraz z panem de Valboune i lekarzem. Takie było życzenie markiza, który je wyraził ledwie dojrzałnemi znakami.
Cezaryna nie chciała oddalić się z domu; napisała do ojca, donosząc mu o téj nieszczęśliwéj sprawie i prosząc go, żeby do niéj przyjechał. Jak tylko przybył, pobiegłam do Małgorzaty, ażeby ją przygotować do tego co zaszło. Paweł kazał mi powiedzieć przez młodego Latour’a, że życzy sobie, ażebym ten trud wzięła na siebie i żebym zarazem oddała Małgorzacie, kiedy się już dobrze o jéj losie upewni, list przebaczenia i przyjaźni, który napisał do niéj podczas nocy.
Po raz pierwszy dostrzegłam, że Małgorzata pojmuje wielkość charakteru Pawła i zdaje sobie sprawę z całego jego postępowania względem niej. Prawda weszła do jéj umysłu w tym samym czasie, kiedy żal i boleść wydobywały się z jéj duszy. Ukrywałam przed nią, istotne znaczenie rany markiza. Uważałam ją za dostatecznie ukaraną, dostatecznie przerażoną. List Pawła dokonał tego wtajemniczenia się dziecinnéj natury w prawdziwe obowiązki kobiety. Prosiła, żebym go jéj przeczytała trzy czy cztery razy, potém wzięła go i ukląkłszy przy moim fotelu, okryła pocałunkami i zrosiła łzai. Musiałam dwie godziny zostać przy niéj, ażeby ją i uspokoić, wyspowiadać a również i objaśnić, gdyż zasypywała mię pytaniami co do przyszłego swego postępowania.
— Powiedz mi pani wszystko — wołała: — Nie powinnam odtąd przyjmować listów, nie powinnam widzieć nikogo bez wiadomości i pozwolenia Pawła, nawet gdyby szło o pannę Dietrich?
— Właśnie z panną Dietrich powinnaś od dnia dzisiejszego zerwać najzupełniéj. Odeślij jéj koronki. Biorę na siebie wyszukanie dla ciebie roboty równie ważnéj i równie zyskownéj. Z resztą Paweł powinien wiedzieć, że twoja praca nie wystarcza ci. Po co to przed nim ukrywać?
— Ażeby się nie zabijał własną swoją pracą.
— Nie pozwolę mu się zabijać. Zgodzi się on że w pewnych okolicznościach, jak n p. obecne, powinien mi pozwolić, żebym się przyczyniała do zaopatrywania jego gospodarstwa.
— Nie, on nie chce tego, i ma słuszność. Ja także nie chcę. Jest to nikczemnie z mojéj strony, że chcę dla siebie wygody, kiedy on tak mało dba o swoję. Przyjęłam ubóstwo jego z radością; mojém szczęściem jest, że się w tém położeniu za szczęśliwą uważam. On mię zepsuł; sto razy mi lepiéj z nim, nawet w chwilach biedy, niżby mi było bez niego, gdybym się spodlić nie chciała. Nie będę już słuchała skarg staréj Féron. Jeżeli już nie doznaje szczęścia wraz z nami, niech sobie odejdzie! Wystarczę na wszystko. Cóż to znaczy trochę przycierpić, kiedy się jest tém czém ja jestem? Ale powiedz mi pani przecie, dla czego Paweł jest niezadowolony z téj łaskawości, jaką panna Dietrich miała dla mnie? To jest jedyna rzecz, któréj nie rozumiem i któréj sama zgadnąć nie mogę! Korciło mnie bardzo, żebym objaśniła Małgorzatę co do osobistego niebezpieczeństwa, na jakie narażała ją protekcya Cezaryny; czyż można było jednak zaufać dyskrecyi i roztropności osoby, tak niepanującéj nad sobą i tak dzikiéj jeszcze? Obudziwszy jéj zazdrość można było sprowadzić nieprzewidziane powikłania. W wyobraźni nienawidziła rywalki, które jéj wyobraźnia stwarzała. Dowiedziawszy się o nazwisku jedynéj, która zamyślała jej wydrzéć kochanka, mogła sobie pozwolić i dobitnie gniew swój wyrazić. Trzeba było zamilczéć, — zamilczałam. Przypomniałam jéj, że Paweł nie życzył sobie czyjegokolwiek wglądania w jego środki egzystencyi, bo odrzucał nawet moje pośrednictwo. Panna Dietrich była osobą obcą dla niego; nie mógł tego znieść, żeby ktoś obcy wdzierał się w jego życie wewnętrzne i wtajemniczał Małgorzatę w swoje, dla podyktowania jéj swoich rozkazów. — Daj mi koronki — dodałam — i pieniądze, któreś wzięła naprzód; obowiązuję się odnieść je. Jutro otrzymasz robotę, którą ci przyrzekłam, a która przejdzie przez moje ręce bez narażania cię na obce wizyty.
— Odważnie zgodziła się na ofiarę, któréj po niéj wymagałam. Winnam powiedziéć, że zresztą była naprawdę szczęśliwą i jakby pocieszoną tém, że nic markizowi nie winna; uznawała surowość Pawła, a jeżeli czegoś tajemnie żałowała — bo dziecko musiało się w niéj odezwać — to pewniéj widoku pierścionka aniżeli posiadania ziemi.
Schodząc ze schodów, spotkałam Pawła, który chciał na chwilę odwiedzić rodzinę, mając wkrótce do markiza powrócić. Cezaryna udała się do domu wraz z ojcem. Panu de Rivonnière nie było lepièj. Każdéj chwili lękano się o jego życie. P. Dietrich nie chciał zostawić swéj córki, żeby była obecną konaniu.
Kiedym przyszła, zastałam Cezarynę bardzo wzruszoną. Uparta w swoich zamiarach (niekiedy na złość saméj sobie), ułożyła sobie że przepędzi noc pełną wzruszeń, wraz z Pawłem u wezgłowia umierającego. Nic nie mogło ją odciągnąć od tego planu, a tymczasem szczerze opłakiwała markiza. Winna mu była swoje starania — mówiła — aż do ostatniéj godziny. Troskliwość ta nie mogła jéj skompromitować. Przyjaciele i krewni otaczający wówczas rannego, znali wszyscy czystość jéj przyjaźni dla niego i nie mogli uważać za rzecz dziwną, że na ich usługi poświęca swą czynność, przytomność umysłu, uznaną zręczność w pielęgnowaniu chorych.
— A gdyby nawet robiono niekorzystne komentarze mówiła, to w wypełnieniu obowiązku nie należy zważać na opinję, chyba że się jest egoistą podłym. Nie rozumiem, dlaczego ojciec nie pozwolił mi tam zostać, zostając ze mną, coby usunęło wszystkie złośliwe domysły. Wiadomo że kochał mocno p. de Rivonnière, a o poróżnieniu ich kilkodniowém nikt nic nie wie. Będę nań czatowała, a jeżeli, o ile przypuszczam, tam wróci, musi mię wziąść z sobą, lub pozwolić żebym tam przy8zła o jakiejkolwiek godzinie.
Zrobiłaby to, gdyby wieczorem nie przyszedł Dubois i nie powiedział, że rannemu znacznie się polepszyło. Spał, puls nie był już tak słaby, i jeżeli nie dostanie silnego przystępu gorączki, może być ocalony. Zatrzymawszy pana de Valboune pana Gilbert do godziny ósméj, prosił ich żeby zostawili go staraniom lekarza i rodziny, składającéj się z ciotki, siostry i szwagra, którzy otrzymawszy telegram, natychmiast ze wsi przybyli. Lekarz miał jakąś nadzieję, ale pod warunkiem długiego i zupełnego spoczynku. Markiz dziękował tym wszystkim, co byli przy nim lub go odwiedzili, ale czuł potrzebę niewidzenia już nikogo więcéj. Dubois przyrzekł nam wiadomości trzy razy na dzień i zobowiązał się zawiadomić nas w nocy, gdyby się zdarzył jaki wypadek.
Polepszenie utrzymało się ale wszystko zapowiadało bardzo powolny powrót do zdrowia. Płuco było uszkodzone; chory musiał leżeć nieruchomo, nic zupełnie nie mówić, wystrzegać się najlżejszego wzruszenia, podczas kilku tygodni a może i miesięcy kilku.
Cezaryna widząc, że los wziął na siebie usunięcie na czas nieograniczony, jednéj z głównych przeszkód jéj woli, rozpoczęła na nowo swoje nielitościwe dzieło, i pewnego dnia wpadła niespodziewanie do mieszkania Pawła. On był tam, wiedziała o tém. Weszła rezolutnie nie dając się przeczuć.
— Teraz, kiedy nasz chory jest prawie ocalony — rzekła zwracjąc się do Pawła, nie robiąc żadnego wstępu, prócz tego że usiadła, uścisnąwszy wprzód rękę Małgorzaty — wolno mi pomyśleć o sobie saméj i poszukać swego osobistego nieprzyjaciela, dla wysłuchania usprawiedliwienia się z jego nienawiści, a przynajmniéj dla wysłuchania jéj powodu. Tym nieprzyjacielem jesteś pan, panie Gilbert, i nieprzyjacielskość pana nie jest dla mnie nowością; ale w ostatnich czasach przybrała ona rozmiary przerażające, i jeżeli pan sobie przypominasz wyrażenie listu napisanego do ciotki w przeddzień pojedynku, to powinieneś pan zrozumieć, że nie mogę ich przyjąć bez dyskusyi.
— Jeżeli pozwolisz mi pani wtrącić słówko — odrzekł Paweł z ironiczną słodyczą, — to przyznasz również, że ja nie chcę w obec mojéj towarzyszki, obudzać wspomnień przykrych dla niéj, i faktów z których rachować się ze mną tylko powinna. Uznasz pani za stosowne, że ona pójdzie kołysać swe dziecko, i że ja sam jeden zniosę ciężar gniewu pani.
Tego téż życzyła sobie i Cezaryna, a Małgorzata nie miała żadnéj nieufności; przeciwnie, życzyła sobie, ażeby piękna Dietrich jak ją nazywała, rozproszyła uprzedzenia Pawła, by mogła ją kochać i widywać, nie popełniając nieposłuszeństwa.
— Ponieważ wyjaśnienie nasze czynisz pan łatwiejszém — rzekła Cezaryna, zostawszy sam na sam z Pawłem — będzie ono jaśniejszém í krótszém. Wiem, jakie to niepojęte szaleństwo opanowało umysł mojéj drogiej Pauliny, które prawdopodobnie wszczepiła i w pana.
— Nie wiem, co chcesz pani powiedzieć, panno Dietrich.
— Doprawdy? Łatwo pojąć, że nie przyznasz się pan do tego, ale ja sama oszczędzę panu tego zmieszania, bo nie mogę dłużéj znosić strasznéj pomyłki, któréj jestem ofiarą. Panna de Nermont, która jest aniołem dla pana i dla mnie, pomimo to — musiałeś pan to nieraz zauważyć, może niekiedy cierpiałeś nawet z tego powodu, — jest osobą egzaltowaną, niespokojną, chorobliwie troskliwą osoby które kocha, a im więcéj je kocha, tém bardziéj je dręczy; jest to w porządku rzeczy. Rzuca się i gryzie w koło mnie blizko siedem lat temu, zrozpaczona, że nie kocham nikogo i nie chcę wyjść za mąż. Nie było w jéj mocy, ażeby ojciec mój nie podzielał jéj obaw pod tym względem. Gdybym nie miała na umysł jego większego od niéj wpływu, byłabym naprawdę prześladowaną. A ponieważ nie ma doskonałości, bez pewnego niedostatku, kochałam więc i kocham moją Paulinę z jéj małą wadą, która aż do téj chwili nie zamąciła mego spokoju; ale, powiedziałam już to panu, teraz to trochę zanadto, i zaczyna mię to razić; zmartwiłam się też istotnie, odkrywszy że ona zakomunikowała panu swoje przywidzenie. Teraz mię pan rozumiesz?
— Nie jeszcze.
— Przepraszam, panie Gilbert, pan mię rozumiesz, ale chcesz, żebym wypowiedziała zuchwale powód mego nieukontentowania. To nieszlachetnie z pańskiéj strony. Powiem więc panu, chociażby się to wydawało czémś niesłychaném w ustach kobiety mówiącéj do mężczyzny, który od niéj stroni. Jednakże, bardzo możliwą jest rzeczą, że kiedy to powiem, ja nie będę najbardziéj zmieszaną z nas dwojga. Panie Gilbert! ciotka pańska sądzi, że mam dla pana nieszczęśliwą namiętność, i pan tego samego jesteś zdania. A! ja się nie rumienię mówiąc to, a pan tracisz śmiałość! W oczach pana dopiero co byłam bardzo śmieszną; gdybym była złośliwa, pozwoliłabym sobie może w tej chwili zauważyć, że pan sam tylko jesteś śmiesznym.
Paweł tak mało się spodziewał tego nowego rodzaju szturmowania, że zmięszał się istotnie; ale bardzo prędko zapanował nad sobą i odrzekł:
— Zdaje mi się, panno Dietrich, że dopiero broniłaś pani fałszu dla dowiedzenia się prawdy. Gdyby moja ciotka, popełniła była błąd o którym pani mówisz, i gdyby skłoniła mię do podzielania to śmiesznym byłbym w tym tylko wypadku, jeślibym się z tego chełpił. Gdyby przeciwnie zmartwiło mię to i udręczyło, byłbym tylko rozsądnym; ale uspokój się pani, — ani moja ciotka ani ja nigdyśmy pani nie posądzali o inną namiętność, prócz o namiętność żartowania i pogardzania ludźmi dość naiwnemi, ażeby mieć pretensyę do zwracania na siebie uwagi pani.
— To właśnie jest już przyznaniem się do konmntarzów, którym się pan tutaj oddałeś na mój rachunek!
— Tutaj? Usuń pani całkowicie Małgorzatę od tego przypuszczenia; pani ją oczarowałaś. Biedne dziecko, może w téj chwili zasyła modły, ażeby niebo nas pojednało. Co do mnie, to w żadnym razie nie będę się bronił od zarzutu, żem był mocno rozgniewany na panią; a niepotrzeba koniecznie przypisywać mi niedorzecznéj chełpliwości, ażeby odkryć przyczynę mego nieukontentowania. Ja uważam, podług opowiadań mojéj ciotki, że pani jesteś usłużną i przystępną dla saméj przyjemności takiego usposobienia; ale to w oczach moich nie usprawiedliwia pani od jednéj wady, którą z mojéj strony uważam za nieznośną. Czujesz pani potrzebę służenia ludziom pomimo ich woli i wkładania na nich zobowiązań względem siebie. Wychowałaś się pani w atmosferze łatwéj dobroczynności i interesowanych błogosławieństw; atmosfera ta upoiła panią. Być może jest to błąd duszy przepełnionéj poświęceniem; ale kiedy poświęcenie to chce się narzucać, dobroć staje się obrazą. Odkąd ciotka moja żyje przy pani, starałaś się ustawicznie o to, ażebym winien był pani wdzięczność; a odmowa moja zadziwiła panią, jakby oznaka buntu. Dałaś mi pani to uczuć, żartując ze mnie bardzo gorzko podczas jedynéj bytności mojéj u państwa; i w tém to widzeniu poznałem panią i osądziłem daleko prędzéj i daleko lepiéj niż moja ciotka. Usiłowałaś mię pani przekonać, że moja duma sprawia jéj wielkie zmartwienie; odegrałaś pani małą komedyjkę wątpliwéj wartości i ucierpiałaś pani nawet cokolwiek w swój dumie, widząc że nie brałem jéj na seryo. Zapomniałaś pani o téj lekkiéj przeciwności w pierwszym kontredansie; jestem tego bardzo pewny, ale królewskie zachcenia pani nieustają nigdy zupełnie. Chciałaś mię pani zmusić, żebym bił jéj czołem jak inni i starałaś się zawładnąć moją biedną towarzyszką. Byłoby się pani udało, gdybym z mojéj strony nie miał się dobrze na baczności, a teraz powsiadam pani to, panno Dietrich: „nic nigdy winien pani nie będę; nie ulżysz mi pracy, nie dasz jedzenia memu dziecku, nie będziesz jego lekarzem, nie zawładniesz moim domem, mojemi tajemnicami, mojém zaufaniem, mojemi uczuciami. Nie ukryję ja swego gniazda na innéj gałęzi, dla zabezpieczenia od jałmużn pani; odsyłać je tylko będę uparcie, a kiedy je przyniesiesz osobiście, powiem pani to, co mówię teraz: jeżeli pani nie szanujesz innych, to szanuj przynajmniéj siebie samą i nie wracaj więcéj“.
Kto inny a nie Cezaryna byłby przybitym do ziemi; ale ona w przewidywaniach swoich, na najgorsze liczyła szanse. Przygotowaną, była do walki, przyniosła z sobą dzielność nadzwyczajną. Zamiast okazać się upokorzoną, przybrała minkę naiwnego dziwienia; milczała, chwilę, nie dając poznać że myśli odejść.
— Mówiłeś pan do mnie bardzo surowo — rzekła z tą cudowną słodyczą w głosie i spojrzeniu, którabył jéj najpotężniejszą bronią; — ale nie mogę się za to gniewać na pana, bo mi oddałeś przysługę. Przyszłam tutaj zmartwiona i bardzo zagniewana. Odejdę bardzo rozmarzona i bardzo zmięszana. Zobaczmy, czy to wszystko prawda? Czyż jestem dzieckiem, które zepsuło szczęście robienia dobrze? Czy poświęcenie może być w nas czynnikiem zepsucia? Powiedziano, dawno już temu, że duma jest cnotą świętych. Czyżbym starając się o uświęcenie swego życia za pomocą miłości bliźniego, miała postradać skromność i delikatność? Musi to być coś w tym rodzaju, kiedym tak okrutnie pana dotknęła. Czy pomiędzy dumą która ofiaruje i dumą która odmawia, istnieje jaki środek, którego ani pan ani ja zachować nie umieliśmy? Po być może, pomyślę nad tém, panie Gilbert. Jestem panu wdzięczna, żeś mię na tym punkcie objaśnił. Co pan chcesz? nie mówią nam nigdy prawdy, nam szczęśliwcom świata. Rozumiem teraz, że przekroczyłam swoje prawo, chcąc się interesować synem przyjaciółki, pomimo jéj woli.
Sądziłam, że powód tego leżał w osobistéj ku mnie nieufności, i być może zdeptaną swą próżność wzięłam za uczucie szlachetne. Bądź pan teraz o mnie spokojny, nie będę działała nie zbadawszy się poważnie i surowo. Nie będę już miała kokieteryi cnoty; sympatye swoje odsunę na bok, nauczę się dyskrecyi. Przebacz mi, panie Gilbert, troski, których pana nabawiłam: postaraj się o uspokojenie Pauliny, która się gniewa na mnie, odkąd wyobraża sobie.... O! co do tego ostatniego punktu, broń mię pan trochę, proszę o to! Powiedz jéj pan, żeby snów swoich nie brała za rzeczywistość. Powiedz pan Małgorzacie, że szczerze pragnę spełnienia się jéj najdroższych życzeń, gdyż.... dałeś mi pan dobrą i pożyteczną lekcyę, panie Pawle; ale powinieneś pan uznać, że i pan również może przy sposobności posłuchać dobréj rady. Oto moja: ożeń się pan z Małgorzatą, uprawnij swe dziecko; zdobyłeś pan sobie do tego prawo z bronią w ręku, a każde prawo wkłada obowiązek.
— A pani, panno Dietrich, — odpowiedział Paweł, posłuchaj także, ażebyśmy się skwitowali zupelnie, rady która nie mniej warta jak i rada pani. Od przyjacioł pana de Rivonnière wiem, że pani uczyniłaś go bardzo nieszczęśliwym. Napraw to pani idąc za mąż za niego, ponieważ mają nadzieję ocalić go.
— Pomyślę o tém, jeszcze raz dziękuję, — odrzekła z wdziękiem i serdecznością.
Wyszła i drzwi za sobą zamknęła, nie dopuszczając żeby Paweł ją sprowadził; wyszła z taką swobodą i z tak miłą godnością, że Pawła opanowało zdziwienie i wątpliwość. Nie był zwyciężony, tylko obłaskawiony. Sądził, że nie powinien się już jéj obawiać, i nie było mu przykro obserwować ją z téj nowéj strony, którą dopiero co odkryła.
Mówił o niej z Małgorzatą łagodnie, a nie znosząc zakazu który jéj wydał, pozwolił mieć nadzieję, że przy sposobności zobaczy napowrót swoję piękną Dietrich. Wymawiając ten wyraz doznał może pewnéj przyjemności, gdyż poraz pierwszy Cezaryna roztropna i łagodna, wydała mu się rzeczywiście piękną.
Dnia tego Cezaryna trafiła we właściwe miejsce, zrzuciła z siebie śmieszność przywiązaną do niepodzielonéj miłości. Podniosła się z tego upokorzenia, które zbyt wiele nadawało siły buntowi jéj przeciwnika; zmniejszyła swoje zaufanie we mnie. Gilbert miał teraz pewne wątpliwości co do jasności mego sądu. Zły był może na mnie, żem się starała postawić go w pozie obronnéj przeciw niebezpieczeństwu wymarzonemu. Nie ufał mojéj macierzyńskiéj troskliwości; zdawało mu się, że widzi w niéj pewną przesadę, której miał powód się obawiać. To też zakazał Małgorzacie mówić mi o odwiedzinach Cezaryny, ażeby mię na nowo nie trwożyć. P. de Rivonnière, o ile się zdawało, zaczął powracać do zdrowia, kiedy się zdarzył ważny przypadek, i życie jego jeszcze raz na niebezpieczeństwo wystawił. Wtedy to Cezaryna powzięła zamiar zupełnie niespodziewany, który mi zakomunikowała, kiedy już był prawie zupełnie zdecydowany.
— Dowiedz się — rzekła — że przed dwoma tygodniami, będę prawdopodobnie markizą de Rivonnière. No, nie miejże przynajmniéj ataku nerwowego! W tém nie ma nic tak nadzwyczajnego. Przeciwnie to bardzo loiczne. — Oto co się stało trzy dni temu. Pan de Valboune, najlepszy przyjaciel markiza, przyszedł do mnie na swoją rękę i powiedział mi tak:
— Nie można już mieć żadnych złudzeń: konsultacya najpierwszych chirurgów i najpierwszych lekarzy we Francyi zadecydowała dziś rano, że złe jest niedowyleczenia. Jakób może żyć najwyżej trzy miesiące. Wyrok ten ukryto przed rodziną.
zakommunikowano go tylko mnie i Dubois, radząc nam, żejeżeli chory ma jakie sprawy do uregulowania, to należy go do tego ostrożnie nakłonić zaraz. Ostrożności były zbyteczne: Jakób czuł się śmiertelnie rannym od pierwszego dnia i od tego czasu na blizki swój koniec patrzał z odwagą stoicką. Za pierwszém słowem, które do niego zwróciłem, wziął mię za rękę i uścisnął ją w pewien sposób oznaczający: Tak, jestem gotów, — bo trzeba pani wiedziéć, że badając najlżejsze znaki i proste poruszenie ust jego lub powiek, doszedłem do zgadywania wszystkich jego chęci, a nawet do czytania w jego myśli. Zapytałem go, czy ma jakie szczególne rozporządzenie; powiedział tak, palcami, przyciskając je do moich, i wymówił nie wypuszczając głosu: — dziedzi.... Ceza...
„— Chcesz — powiedziałem do niego — Cezarynę Dietrich zrobić swoją, dziedziczką.“
Znak twierdzący bardzo wyraźny.
„— Ona nie potrzebuje twego majątku, nie przyjmie.“
„— Tak; małżeństwo in extremis.“
Chciałem, żeby bliżéj określił swoje postanowienie, tłómacząc je tak:
„— Więc myślisz, że ona przyjmie twoje nazwisko i twój tytuł w ostatnią godzinę?“
„Tak.“
„— Żadna wiedza ludzka nie może twierdzić, że godzina, którą za ostatnią dla chorego uważają, może nie być pierwszą w jego polepszeniu. Panna Dietrich nie chciała być twoją towarzyszką za życia; czyż może robić tobie zobowiązania w ewentualnym wypadku śmierci, zawsze niepewnéj?“
Mówiłem tak, ażeby go natchnąć nadzieją, któréj on nie pragnął a ja nie mam. Pokazał mi oczami mój kapelusz i drzwi.
„— Chcesz żebym poszedł natychmiast zapytać się ją o to?“
Zrobił ręką niecierpliwie tak — i oto jestem; ale ażeby umysł pani w tém trudném położeniu oprzeć na czémś stałém, przyniosłem konsultacyą podpisaną przez naukowe powagi.
Widzisz pani, że nieszczęśliwy jest skazany na śmierć, i że przyjmując ostatnią ofiarę biednego Jakóba, nie narażasz się pani na zostanie jego żoną inaczéj jak tylko w obec prawa.
Zapytałam pana de Valboune, dla czego Jakob miał tę dziwną chęć nadania mi swego nazwiska.
— „Co do jego majątku — dodałam — nie chcę ogołacać jego rodziny, będąc sama dostatecznie bogatą, a tytuł pani markizowéj nie ma żadnego blasku w oczach takiej jak ja emancypantki i mieszczki zadowolonéj ze swego pochodzenia.
— „Niesłusznie pogardzasz pani korzyściami, które świat stawia w pierwszym rzędzie — odparł przyjaciel Jakóba. Pani lubisz niezależność, blask i władzę. Znaczenie pani obecne, które jest znaczne, pomnoży się dziesięćkroć przez pozycyę, którą pani markiz ofiaruje.
— „Nie o tém należy mi mówić, ale o dobru, jakie sprawić mogę dla naszego biednego przyjaciela. Pan znasz wszystkie jego myśli. Przede mną utrzymywał, że nie zdolna go dotknąć śmieszność jego położenia jako wiecznego konkurenta; może mię zwodził?
— „Okrutnie go to dotykało. Żywość tego cierpienia pokazuje pani trwałość jego namiętności. Jestem pewny, że ulżyłoby się jego konaniu, gdyby nastąpiło to zadośćuczynienie przed światem, które dać może tylko pani.
— „W takim razie przyjmuję.
— „To pięknie i wzniosie ze strony pani! Czy mam pójść do pani ojca?
— „Chodźmy razem, jestem pewna jego zezwolenia.”
Mówiliśmy z ojcem. Ustąpił z innych niż moje powodów. On sądzi, że reputacya moja ucierpiała z powodu zbyt widocznéj skłonności markiza, i że upodobanie moje w przenoszeniu jej nad wiele innych sprawiło, iż mówiono o mnie, jakobym niezależność kosztem cnoty zachować chciała. W tém nie ma dla mnie nic ważnego. Nie ma nikogo, kogoby nie chciała dotknąć potwarz niegodziwców. Kiedy się jest czystym, tańczy się na tych błotnistych wulkanach ale ojciec mój dręczy się tém, — jeden powód więcéj, ażebym ustąpiła. Takto, moja Paulino, ponieważ można zrobić dobry uczynek, nie trzeba się wahać; czyż nie takie twoje zdanie? Zdanie moje wcale nie było takie. W tym dobrym uczynku znajdowałam cóś dzikiego. Cezaryna drzećby musiała za każdém najmniejszém polepszeniem, jakieby się objawiło w stanie zdrowia jéj męża. Gdyby wbrew wszystkim przewidywaniom wyzdrowiał, czyżby go nie nienawidziła; a gdyby, nie wyzdrowiawszy, męczył się przez lata całe, czyżby nie żałowała tego niewdzięcznego zadania, które na nią włożono?
Obraziła się mojemi wątpliwościami i odpowiedziała mi wyniośle, że nigdym jéj nie znała, nigdym nie szanowała.
— Jest to mówiła skutek pewnych marzeń, które niepotrzebnie zupełnie w tobie podtrzymywałam, dla przyjemności dyskusyi i sprzeciwiania się. W końcu nabrałaś przekonania, że chciałam wyjść za pana siostrzeńca twego, a teraz zdaje ci się, że jeżeli kogo innego zaślubię, serce z żalu mi pęknie. Moja dobra Paulino, romans ten mógł się wyegzaltować, ty lubisz romanse; ale to długo trwało, nudzi mię. Jeżeli dla pocieszenia ciebie potrzeba faktów, pozwalam ci przypuścić, że ja zawsze kochałam pana de Rivonnière i że miałam prawo kazać mu czekać.
Od chwili, kiedy się jéj zdawało, że jedno zaprzeczenie spokojnie zuchwałe, może zmazać wszystko to co powiedziała do swego ojca i do mnie; nic nie miałam do zarzucenia. Zapowiedzi zostały ogłoszone. Zawiadomiłam o tém Pawła, ale on nie okazał żadnego zdziwienia. Widywał się często z panem de Valboune, który powziął dla niego przyjaźń i zupełném obdarzył go zaufaniem. Wiedział więc wszystko i pochwalał Cezarynę. Opowiedział mi wtedy o owém wyjaśnieniu, z którém do niego przyszła i dał mi do zrozumienia, że winnam była cokolwiek téj śmiesznéj roli, której o mało co w obec niéj nie odegrał. Zmartwiło mię to do tego stopnia, że byłam zła sama na siebie, że nabrałam przekonania, iż Cezaryna żartowała sobą z moich obaw, że dla Pawła miała tylko przechodnią zachciankę kokieteryjną, i że w gruncie zawsze więcéj niż co innego, kochała markiza i pana de Rivonnière.
Tak więc otrzymała zwycięztwo na całéj linii. Nikt już nie miał do niéj nieufności, ani w domu, ani u Pawła, ani w świecie.
Ostateczna słabość markiza rozproszyła się podczas koniecznéj zwłoki. Złe zmieniło się pod względem natury. Płuco wyzdrowiało; pozwalano mu mówić trochę i przepędzać kilka godzin w fotelu. Choroba przybierała charakter tajemniczy, którą naukę z toru zbijała. Krew się rozkładała. Głowa była zupełnie zdrowa pomimo ciągłéj gorączki, ale puchlina wodna rozpościerała się w dolnéj części ciała, żołądek prawie już nie funkcyonował, noce były bezsenne. Okazywał wielką niecierpliwość i rozdrażnienie. Myślano tylko o tém, żeby go zgadywać, podobać mu się, zadowolnic jego chorobliwe fantazye. Rodzina straciła nadzieję i nie starała się już nim rządzić.
Kiedy małżeństwo zostało ogłoszone, siostra i szwagier którzy liczyli na spadek dla swych dzieci, zmartwili się bardzo i między sobą dużo złego mówili na Cezarynę. Spostrzegła, to i pocieszyła ich, robiąc zastrzeżenie w intercyzie ślubnéj, że od markiza przyjmuje tylko nazwisko. Prawem używalności chciała objąć jedynie jego pałac, gdyby po śmierci markiza podobało się jéj w nim zamieszkać. Odtąd rodzina ciałem i duszą należała do panny Dietrich. Świat w jednej chwili przepełnił się jéj zasługą i chwałą.
W przeddzień podpisania téj intercyzy — było to w Czerwcu 1863, był zawarty inny układ tajemny między Cezaryną i markizem, w obecności pana de Valboune, pana Dietrich, jego brata Karola Dietrich, pana Campbel i mnie, — układ cudaczny, niesłychany, który nie posiadał innej gwarancyi prócz honoru markiza i poszanowania zaprzysiężonego słowa. Z jednéj strony markiz z rzadką szlachetnością wymagał, żeby Cezaryna nie przestała zamieszkiwać wraz z swym ojcem. Nie chciał jéj mieć za świadka tych cierpień i konania. Pozwalał jéj tylko na krótkie odwiedziny codzień i pełne uczucia spojrzenie w godzinę śmierci! Z drugiéj strony, na nieprawdopodobny wypadek wyzdrowienia, zrzekał się prawa przymusu na żonie, dotyczącego spólnego z nim życia, a nawet widywania się u niéj, gdyby się na to nie zgodziła. Dwa te zastrzeżenia zostały odczytane, uznane i podpisane. Zaraz potém rozstano się. Markiz ostatnią swoją kokieteryę zasadzał na tém, ażeby go długo nie widziano w stanie wyniszczenia i niedołęstwa, w jakiem się znajdował.
Ponieważ przenieść go było niepodobna, zadecydowano, że ślub i wesele odbędzie się w jego mieszkaniu; mer cyrkułowy, który był z nim w dobrych stosunkach, przyrzekł przyjść osobiście do pałacuRivonniere’ow, pastor parafijalny zrobił tę samę obietnicę. Było to jedyném zmartwieniem siostry i ciotki markiza. Spodziewano się, że Cezaryna wyrzeknie się protestantyzmu. Markiz z całą energią do jakiéj był jeszcze zdolny, oparł się nawet temu, żeby jéj zrobiono podobną propozycyę. Oświadczył, że on nie jest ani protestantem, ani katolikiem, i że przyjmuje ślub taki, jaki najlepiéj odpowie wyobrażeniom religijnym jego żony. Prawdę mówiąc, Cezaryna była na tym punkcie równie obojętna jak i on; ale ślub ewangelicki zapewniałé jj tryumf nad tą rodziną, którą chciała pokonać swoją stałością a opanować bezintereso
wnością.
Na ten obrzęd zaproszono tylko najserdeczniejszych przyjaciół i najbliższych krewnych stron obu. Markiz chciał, żeby Paweł był jego świadkiem wraz z wice-hrabią de Valboune.
Mieliśmy się zejść o godzinie dwunastéj w pałacu Rivonnierów. Cezaryna przybyła trochę wcześniéj; była piękną do zachwycenia w toalecie równie bogatéj w istocie jak prostéj z pozoru; ułożyła sobie minę słodką i zachwycającą, jakiéj używała w wielkich wypadkach. Z klejnotów miała tylko sznur dużych prawdziwych pereł. Narzeczony przysłał jéj w przeddzień wspaniałe pudełko z klejnotami, które trzymała w ręku. Markiza jeszcze nie było. Ażeby go nie męczyć, lekarz wymógł, iżby wyszedł z pokoju dopiero w ostatnią chwilę.
Cezaryna poszła prosto do pani de Montherme, przyszłej bratowéj, która przybyła w tym samym czasie co i ona, i pokazała jéj pudełko mówiąc:
— Weź to pani dopóki jesteśmy same i schowaj; są to dyamenty rodzinne, które pani zwracam. Wiesz pani, że niczego więcéj nie żądam prócz przyjaźni pani.
Kiedy wszedł Paweł z panem de Valboune, obserwowałam Cezarynę i pochwyciłam to niedojrzalne ściągnięcie nozdrzy, które dla mnie były oznaką jéj wzruszeń powstrzymywanych. Stała ona we wgłębieniu okna sama ze mną. Paweł przyszedł nas powitać.
— Teraz — rzekła do niego z uśmiechem — nie ma już pańskiéj nieprzyjaciółki. Nie masz pan powodu gniewać się na markizę de Rivonnière. Czy chcesz pan, żebyśmy sobie ręce podali?
A kiedy Paweł dotknął jej ręki w białéj rękawiczce, dodała:
— Daję panu dobry przykład, idę za mąż! Zaślubiam tego, który mię kocha od dawna. Znam osobę, któréj pan winieneś jeszcze więcéj....
Paweł jéj przerwał:
— Widzę bardzo dobrze, — rzekł — że pani jesteś jeszcze panną Dietrich; bo oto zaczynasz pani chcieć, żeby ludzie byli szczęśliwi w brew swéj woli.
— Czyżby to było w brew woli pana? Nie sądziłam, że panu tak trudno powziąć dobre postanowienie.
— I tutaj jeszcze przemawia zawsze panna Dietrich; ale godzina przeobrażenia zbliża się: markiza de Rivonnière nie będzie ciekawą.
— A więc, jeżeli przyjmować będzie dawane sobie lekcye z taką łagodnością jak panna Dietrich, to będzie doskonałą?
— Będzie doskonałą, nikt już o tém nie wątpi.
Ukłonił się i oddalił od nas.
Ta krótka rozmowa prowadzona była w tonie łaskawymi z dobrym humorem. Paweł wydawał się zupełnie pojednanym; był też istotnie, albo nic innego nie pragnął. Co do niéj, możnaby było przysiądz, że w sercu jéj nie było nic ani mniéj ani więcéj dla niego, niż dla przyjaciół trzeciéj lub czwartéj kategoryi. Te z osób obecnych, które od pewnego czasu nie widziały markiza, nie uważały go za tak ciężko chorego. Niektóre utrzymywały, że on przesadził słowami swoje złe, dla zmiękczenia panny Cezaryny i skłonienia jéj do małżeństwa bez jutra, które przynajmnijé pojutrze mieć będzie. Zdanie się zmieniło, a wesołość panująca w rozmowie osobnych kółek, ustąpiła miejsca pewnego rodzaju przestrachowi, kiedy się ukazał markiz w szeslągu, który służący ostrożnie popychali. Mógł się utrzymać chwilę na swoich nogach; ale martwiło go to, że musiałby je pokazać opuchłe, zabronił więc sobie chodzić. Dobrze wygolony, dobrze ubrany i dobrze ukrawatowany, dolną część ciała ukrywał pod bogatą draperyą; twarz jego była jeszcze piękna, a popiersie posiadało wyniosłość; ale bladość jego była przerażająca; wynędzniałe nozdrza i oczy zapadłe, zmieniały wyraz jego fizyonomii, która nabrała pewnego rodzaju groźnej surowości. Cezaryna ścisnęła mi ramię jakby przestraszona; widziała go bardziéj interesującym w postawie chorego; ten ubiór ceremonialny nie przystawał do człowieka przykutego do siedzenia i nadawał mu postać widma. P. Dietrich zaprowadził swą córkę do niego; on pocałował ją w rękę, z wysiłkiem niosąc ją do ust swoich; ręce miał ciężkie i jakby napół sparaliżowane.
Mer zajął miejsce i przystąpił do zwyczajnych formalności. Cezaryna zdawała się panować nad swemi wzruszeniami z olimpijskim spokojem, ale kiedy potrzeba było wymawiać fatalne tak, zmieszała się i opanował ją ów rodzaj jąkania się, któremu podlegała w chwilach wzruszenia. Mer, który poczynił wszystkie zwyczajne ostrzeżenia z roztropną powolnością, nie chciał iść daléj, póki się ona nie uspokoi. Nie słyszał wyraźnego tak, musiał je usłyszeć. Przyszła zdawała się niezdrową, można jéj było dać parę minut do zapanowania nad sobą.
— To niepotrzebne — odpowiedziała śmiało — nie jestem chorą, ale wzruszoną. Odpowiadam tak, trzy razy tale, jeżeli tego potrzeba.
Co się jéj stało?
Podczas krótkiéj rozmowy urzędnika, pan de Valboune stojący za fotelem, na który rzuciła się Cezaryna, powiedział éj coś szybko do ucha, a słowo to podziałało na nią jak stos Wolty. Powstała z rodzajem gniewu, związała się nieodwołalnie jakby w przystępie rozpaczy, a potem podczas reszty formalności odnalazła swój spokój i minę słodko wzruszoną.
Pastor przystąpił natychmiast do ślubu religijnego, w którym kilka kobiet ze szlacheckiego przedmieścia nie chciało uczestniczyć inaczéj jak w głębi mieszkania, prowadząc wpół-głośną rozmowę. Cezarynę dotknął ten dziecinny opór, prosiła więc pastora, żeby nakazał milczenie, co też zrobił z namaszczeniem i umiarkowaniem. Milczano, i tą razą tak Cezaryny słyszano wyraźnie i dźwięcznie wymówioném.
Cóż jéj takiego powiedział pan de Valboune? Te trzy wyrazy: Paweł się ożenił! Istotnie tak było. Podczas kiedy młodzi małżonkowie odbierali powinszowania od otaczających, siostrzeniec zbliżył się do mnie i rzekł:
— Moja dobra ciociu, musisz mi jeszcze przebaczyć. Zaślubiłem Małgorzatę wczoraj wieczór w municypalności. Powiem ci dla czego.
Nie mógł się daléj tłumaczyć; przyszła do nas Cezaryna uśmiechnięta i prawie promieniejąca.
Jeszcze jeden uścisk ręki — rzekła do Pawła. — Markiza de Rivonnière pochwala pana i szanuje. Czy zechcesz pan być jéj przyjacielem i czy pozwolisz teraz, żeby zobaczyła pańską żonę?
— Z wdzięcznością — odpowiedział Paweł całując ją w rękę.
— Widzisz! — rzekł do mnie, kiedy Cezaryna zwróciła się do innych — omyliłaś się moja ciociu, a ja byłem bardzo niesprawiedliwy. Jest to osoba doskonała, kobieta z sercem.
— Mów mi o swojém małżeństwie.
— Nie, nie tutaj. Przyjdę do ciebie dziś wieczór.
— Do pałacu Dietrichów?
— Czemużby nie? Będziesz w swojém mieszkaniu?
— Dobrze, o godzinie dziewiątéj.
Zaproszeni, uprzedzeni przez lekarza, odchodzili. Markiz wydawał się tak znużonym, że p. Dietrich i jego córka oświadczyli mu pewną niespokojność co do opuszczenia go.
— Nie, — rzekł im po cichu — musicie odejść w obec wszystkich, konwenanse tego wymagają. Przywołam was może za godzinę, ażeby umrzeć.
A kiedy Cezaryna drżała z przestrachu:
— Nie żałuj mnie pani — rzekł w taki sposób, żeby go ona tylko słyszała, — umrę szczęśliwy i dumny, ale zupełnie przekonany, że życie byłoby najgorszym z tego, coby mi się mogło przytrafić.
— Tożto słowo okrutniejsze od śmierci — odparła Cezaryna — pan podejrzywasz mię ciągłe....
A on przemówił jeszcze ciszéj.
— Cezaryno, jutro będziesz wolną, nie kłamię dzisiaj.
W ten sposób się rozstali, a za nadejściem wieczoru, nie umarł ale spał, a Dubois przyszedł nam oznajmić, żebyśmy się jeszcze nie fatygowali, gdyż nie było mu gorzéj niż rano.
— Tylko — dodał Dubois — chciał zrobić przyjemność swój siostrze, przyjął sakramenta święte.
— Co ty mi tam mówisz Dubois, — zawołała Cezaryna — mylisz się chyba.
— Nie, pani markizowo, mój pan jest filozofem, nie wierzy w nic; ale są obowiązki położenia. Nie chciałby, ażeby z powodu małżeństwa uważano go za protestanta; kazał więc przyrzec panu de Valboune, że ogłosi w dziennikach, iż zadość uczynił wymaganiom religijnym.
— To dobrze, Dubois, powiesz mu, że dobrze zrobił.
— Co to za człowiek bez zasad ni konsekwencyj! rzekła do mnie po wyjściu Dubois. Ta bezbożna kapucynada przejęłaby mnie wzgardą ku niemu, gdyby w téj chwili nie miał prawa do rozgrzeszenia od swych przyjaciół więcéj niż od księdza. Nie wie już co robi.
— Mój Boże, ty go nienawidzisz, moje biedne dziecko, dobrzeby zrobił, gdyby prędko umarł!
— Dla czego? może teraz żyć, dopóki mu się podoba. Nie jestem zdolną do nienawiści ani do miłości, wszystko mi obojętne. Nie sądź, żebym żałowała tego związku który zawarłam; wiesz bardzo dobrze, że on nie dotyczy ani mego serca ani mojéj osoby. Gdyby w brew wszystkim przewidywaniom, markiz powrócił do zdrowia, nie należałabym do niego tak samo jak i w przeszłości.
— Czyż będzie miał dostateczną władzę nad swemi namiętnościami, ażeby słowa dotrzymać?
— Obietnica którą podpisał, ma więcéj wartości niż ci się zdaje; byłaby ona dla mnie bardzo korzystną w razie separacyjnego procesu.
— Radziłaś się zawczasu?
— Oczywiście.
— Nie zamieniliśmy ani jednego słowa na konto Pawła. Ona przyjmowała odwiedziny familii, a ja poszłam do swego mieszkania dla przepędzenia wieczoru na rozmowie z siostrzeńcem, który już tam na mnie oczekiwał.
— Oto — rzekł mi — co się stało, co ukrywam przed tobą od dwóch tygodni. Muszę tu treściwie powiedziéć, w jakim stosunku do pana Rivonnière znajdowałem się nazajutrz po pojedynku. Oskarżał mię sam w sobie i prawdopodobnie przed przyjaciółmi, że ja wzdycham do ręki panny Dietrich. Widząc, że bronię swego honoru w imię kochanki i dziecka, pożałował swojéj niesprawiedliwości i szanował mię tém więcéj, że nie widział we mnie swego spółzawodnika. Jednakże zostało mu trochę niespokojności o przyszłość, gdyż myślał o przyszłości podczas kilku dni, w których stan jego się polepszył. Przysłał do mnie pana de Valboune, który mi powiedział:
— Pan zabiłeś prawie mego najlepszego przyjaciela, pan martwisz się tém, chciałbyś powrócić mu życie. Może to jest w pańskiéj mocy. Kobieta, którą, on kocha namiętnie, kocha kogo innego. Słusznie czy niesłusznie, wyobraża sobie, że pana. Gdybyś się pan ożenił, ona zapomniałaby o panu. Czyż nie myślisz pan zaślubić téj, któréj sprawy broniłeś tak wiernie i energicznie?
Odpowiedziałem, że ta fantazya panny Dietrich dla mnie, wydawała mi się zawsze niedorzecznym żartem, powtarzanym w dobréj może wierze przez osoby, w których markiz niepotrzebnie położył swoje zaufanie.
— A gdyby te osoby nie myliły się? odparł pan de Valboune.
— Miałbym tylko jedno do powiedzenia: Nie zakochałem się w pannie Dietrich i nie jestem ambitnym.
— Ta prosta odpowiedź, pochodząc od pana, wystarcza nam — odparł wice-hrabia.
A teraz czy pozwolisz nam pan wyrazić sobie pewną obawę co do Małgorzaty?
— Teraz, kiedy błędy zostały tak okrutnie odpokutowane, pozwalam na wszystkie pytania. Miałem zawsze zamiar zaślubienia Małgorzaty w dniu, w którym ją pomszczę. Myślę więc ją zaślubić, jak tylko wyjednam sobie zgodę na ten związek panny de Nermont, mojéj przybranéj matki. Ona jest już trochę do tego przygotowaną, ale jeszcze niedostatecznie. Prawdopodobnie za dni kilka da mi swoje pozwolenie.
— Markizowi wydaje się że nie łatwo ustąpi, z powodu rodziny Małgorzaty.
— Tak jest, z powodu jéj matki, która była nikczemném stworzeniem, ale ta umarła; dziś rano zawiadomiono mię o tém, — główny więc powód wstrętu nie istnieje już ani dla ciotki ani dla mnie.
— W takim razie — odpowiedział markiz — zrób pan tak jak sumienie panu podyktuje. Stoisz pan w obec człowieka, którego postawiłeś między śmiercią a życiem, którego zmartwienie i niespokojność daleko gorzéj dręczą, niż rana o któréj mógłby żyć jeszcze, gdyby był pewny dwu rzeczy zależących jedynie od pana: wynagrodzenia i zapewnionego szczęścia dla kobiety, która pozostawiła mu głęboki wyrzut sumienia; powrócenia wolności i rozumu zamąconemu umysłowi kobiety którą ciągle kocha, pomimo złego jakie mu zrobiła. Nie odpowiadaj pan, namyśl się.
Rzeczywiście namyśliłem się. Powiedziałem sobie, że nie powinienem radzić się nikogo nawet ciebie, kiedy miałem spełnić obowiązek. Nazajutrz napisałem do pana Valboune: że pierwsza moja zapowiedź jest przybita w merostwie mojego cyrkułu. Przybiegł do mego biura, uściskał i błagał, żeby fakt ten nie doszedł uszu Cezaryny. Ażeby się to stać mogło, musiałem miéć tajemnicę przed tobą, moja droga ciociu, gdyż panna Dietrich jest ciekawa i umie cię podchwycić, Teraz przebacz mi, pochwal i powiedz że mię szanujesz, bo ja nie zrobiłem tego tak, ot, na wiatr: ale jako poświęcenie się dla spokoju i godności innych, zacząwszy od własnego dziecka. Wiesz, że nigdy nie dałem się powodować namiętnością,, i że nie mam namiętności dla Małgorzaty. Jest to również poświęceniem się dla człowieka, którego miałem powód zabić, ale którego śmierć pomimo to wyrzucać sobie muszę, bo on nie wróci do zdrowia, jestem tego pewny, a żona jego będzie wkrótce wdową. Nakoniec jest to także trochę poświęcenia się dla godności panny Dietrich. Mniemana jéj skłonność dla mnie, z któréj się zawsze śmiałem, była jednakże faktem uznanym w poufałém kółku pana de Rivonnière, dzięki nierozsądkowi jaki popełnił, pokładając swą ufność w innych a nie tylko w panu de Valboune. Gdybym się nie ożenił, powiedzianoby z pewnością, że piękna markiza czeka tylko na swoje wdowieństwo, ażeby wyjść za mnie. Fałsz rozszerza się prędko, a prawda powoli na wierzch wypływa. Byłem bardzo okrutnym względem tej biednéj istoty, któréj powinienem był przebaczyć chwilkę kokieteryi i następujące po niéj usiłowania dla rozproszenia moich obaw i domysłów. Wszystko, to zmazało się na zawsze przez nasze podwójne małżeństwo. Uznałem, że wychowanica twoja posiada istotne zalety przeciwważące jéj błędy; zdaje mi się, że na zawsze wyrzekła się myśli czynienia mi dobrze. Znajdzie tylu innych, którzy chętnie na to się zgodzą! Zresztą nie jestem już interesującym. Mój pryncypał zrobił mię niedawno spólnikiem w interesie, który nic był niewart, a który ja potrafiłem uczynić korzystnym. Moje więc środki są w zupełnéj równowadze z potrzebami mojéj małéj rodziny. Małgorzata jest szczęśliwa, Féron żałowała i otrzymała przebaczenie, Piotruś odzyskał apetyt: ma już o dwa zęby więcéj. Uściskaj mie, ciotuniu, powiedz że jesteś ze mnie zadowolona, kiedy ja jestem zadowolony sam z siebie. Uściskałam go, pochwaliłam, ukryłam przed nim tajemny smutek, który mi sprawiło jego małżeństwo z dziewczyną nie dla niego stworzoną, jakiekolwiek byłoby jéj przywiązanie. Ukryłam przed nim również radość jakiej doświadczałam, widząc go wyswobodzonym od nieszczęścia podobania się Cezarynie. On nie chciał nawet wierzyć istnienia takiego niebezpieczeństwa w przeszłości. Ja myślałam że jest zabezpieczony na przyszłość; myliliśmy się oboje.
Nazajutrz polepszenie się zdrowia markiza było bardzo widoczne, a siostra jego nie omieszkała przypisać tego cudu cnocie spowiednika. Cezaryna i jéj ojciec odwiedzili go na chwilę, jak było umówioném. Nie dopuścił, żeby przedłużyli to krótkie widzenie się; poczém wziął na stronę pana de Valboune i wyjaśnił mu stan swego umysłu.
— Zdaje mi się, że żyć będę — rzekł; — ale wyzdrowienie moje będzie trwało długo, a ja nie chcę być przedmiotem przestrachu i niesmaku dla mojéj żony. Chciałbym jéj nie widywać aż do chwili, kiedy zupełnie zdrowie odzyskam. Dla tego téż potrzeba na niej wymódz, żeby na lato wyjechała na wieś.
— Czy jesteś jeszcze zazdrosny?
— Nie, to przeszło. Cezaryna jest zbyt dumną, ażeby mogła marzyć o człowieku żonatym; a ten człowiek jest zbyt uczciwym, ażeby mię zdradził. Jestem pewnym, że pokochałaby mię, gdybym nie był widmem które ją przestrasza, jakkolwiek wszystkiemi siłami stara się to ukryć przede mną. Ona nie zechce porzucić Paryża, jeżeli ja zostanę; ganionoby to jéj. A więc ja sam oddalić się muszę, muszę zniknąć na rok przynajmniéj; muszą mi zalecić podróże. Powiedz memu lekarzowi, że tak chcę. Zrobi ci zapewne zarzut, że jestem jeszcze zbyt słaby. Odpowiedz mu, że postanowiłem ryzykować wszystko za wszystko.
Lekarz osądził, że myśl pacyenta jego była dobra; widok żony wprawiał markiza w fatalną drażliwość; tylko nieobecność, zmiana powietrza i myśli nieodstępnych ocalić go mogły; ale ruszenie go z miejsca wydawało się niepodobieństwem. Gdy by zrobiono to w téj chwili, nie ręczył za nic.
P. de Valboune był energiczny i uważał brak postanowienia za jedyną przyczynę wszystkich nie powodzeń w życiu. Uparł się przy swojém; wyjazd został postanowiony. Oznajmiono o tém wkrótce Cezarynie, która ofiarowała się towarzyszyć mężowi; odmówił; i biedny de Rivonnière zapakowany wraz z łóżkiem do wagonu, pojechał do Aix-les-Bains w pierwszych dniach lipca. Stamtąd w razie polepszenia miał jechać daléj, podróżować aż do wyzdrowienia albo śmierci; taka była myśl jego P. de Valboune towarzyszył mu wraz z osobnym lekarzem.
Cezaryna bawiła jeszcze dni kilka w Paryżu. Ojciec jéj niecierpliwił się, bo chciał wyjechać do Miréval; kazała mu czekać. Zanim opuścić miała świat na sześć miesięcy, musiała powiedzieć każdemu kilka słów odpowiednich co do swego położenia, które wydawało się dziwne i było przedmiotem licznych komentarzy. W gruncie pośród tajemnych goryczy doświadczała ona dziecinnéj przyjemności, widząc się markizową i pokazując arystokracyi rodowéj, że jéj zaszczyt przynosiła zamiast ją pohańbić. Ułożyła sobie rolę wdowy zrezygnowanéj i mężnéj, którą odgrywała bardzo dobrze. Miała ona, jak mówiła — bardzo mało nadziei co do życia męża, zrobiła wszystko, co zrobić mogła dla ocalenia go. Nie był to wyskok kaprysu wspaniałomyślności, jedna chwila spółczucia. Zawsze go uważała i traktowała jako najlepszego swego przyjaciela. Zawsze mówiła sobie, że jeżeli już zdecyduje się wyjść za mąż, to jedynie za niego. Nie ma w tém nic zadziwiającego, że wzięła jego imię; ale nie wzięła nic więcéj nad to; wiele jéj o to chodziło, ażeby o tém widziano. Na ten temat miała rozmowę w najrozmaitszéj formie z trzystu przynajmniéj osobami w przeciągu jednego tygodnia; a kiedy uznała, że się już dostatecznie usprawiedliwiła, powiedziała do mnie:
— Dosyć już tego, nie mogę więcéj. Cała Europa wie już teraz, dla czego jestem markizową de Rivonnière. Ja tylko jedna tego nie wiem.
Rozumiałam ją w półsłówkach, ale udałam że już jéj nie pojmuję. Wiedziałam dobrze, dla czego się zgodziła na to małżeństwo. Nie liczyła na małżeństwo Pawła; chciała go pocieszyć, przyciągnąć do siebie za pomocą zaufania i przyjaźni. Obrachowała, że najwyżéj sześć miesięcy powrócą jéj wolność i pozwolą zdobyć miłość. Przygotowała wszystko dla oddalenia Pawła od Małgorzaty, udając że chce ją z nim połączyć. Paweł nienawidził kobiety która się narzucała; zakochał się w téj co go się zrzekała, wychwalając jeszcze inną. Udało się jéj zniszczyć jego nieufność, ale nie przeszkodzić jego małżeństwu; nie miała już nic lepszego do zrobienia, jak grać rolę zadowolonéj z ceny za jaką osiągnęła ten skutek.
Ależ cena ta jakże była okrutna i jak ją ona przeklinała, przybierając minę królewskiéj stałości! Podziwiałam jéj siłę, bo ja jedna tylko mogłam pochwycić chwilę jéj rozpaczy i łez ukrywanych. Ojciec jéj nie domyślał się niczego. Niczemu nie mógł przeszkodzić, niczego odkupić; było więc rzeczą zbyteczną mówić mu cośkolwiek pod tym względem. Reszta rodziny cieszyła się wysoką pozycyą zdobytą przez Cezarynę, a Helmina wydawała dwadzieścia niepotrzebnych rozkazów nadzień, dla przyjemności powiedzenia: powiedz pani markizowéj. Jéj młode kuzynki Dietrichówny podzielały w części tę próżność. Starsza była zamężna, młodsza zaręczona; mała Inna mówiła:
— Moje siostry wychodzą za mieszczuchów. One są szalone! Ja chcę szlachcica, inaczéj nigdy za mąż nie pójdę!
Bertrand niezupełnie nie mówił. Znał świat swój zanadto dobrze; ale kiedy Cezaryna zapowiedziawszy, że chce się jéj jeść, odsuwała talerz bez skosztowania, albo też kiedy zaproponowawszy wesoło przejażdżkę, dawała rozkaz wyprzężenia koni tonem przybitym; wtedy patrzał się na mnie, a zimne jego oczy zdawały się mówić:
— Powinnaś była pani zrobić podług jéj woli; umrze z tego że posłuchała cudzéj.
Opuściliśmy wreszcie Paryż 15 lipca. Cezaryna nie widziała się ani z Pawłem ani z Małgorzatą. Miréval z powodu eleganckiego komfortu zamku, piękności wód i cieniu, było miejscem rozkoszy, o kilka godzin od Paryża. P. Dietrich robił wielkie nakłady dla polepszenia gospodarstwa; wydawał na nie daleko więcéj pieniędzy niż miał z niego dochodu; a robił chętnie i dobrowolnie tę ofiarę dla miłości nauki i postępu mieszkańców. Był on rzeczywiście dobroczyńcą okolicy, a jednak gdyby nie powab i zręczność córki, nie byłby kochany. Jego nadmierna skromność, jego najzupełniejsza bezinteresowność w sprawie osobistéj ambicyi, wyciskały na jego mowie i manierach cechę chłodnéj godności, która w oczach uprzedzonych mogła uchodzić za sztywną dumę. Z początku nienawidzono go tak z bojaźni jak i z zazdrości, a potém skrupulatna prawość nakazała dla niego szacunek; teraz poświęcenie dla interesów ogólnych wywoływało dla niego uszanowanie, — ale brak mu było wylania i nie był sympatyczny dla tłumu. Nie pragnął tego; nie dbając o żadna nagrodę, znajdował swoję w powodzeniu swoich usiłowań dążących do pokonania niewiadomości i przesądów. Był to istotnie godny człowiek, mogący się poszczycić zasługą trwałą i rzeczywistą. Brak popularności był najlepszym tego dowodem.
Cazarynie przykro jednak było, że przekładano nad niego znakomitości mierne lub interesowane. Popychała go żarliwie do deputacyi, o którą wcale nie dbał, mówiąc, że pewne walki warte są wszystkich wysiłków szczeréj woli, ale że walki miłości własnéj są próżne i niskie.
Tymczasem kiedy się tylko przedstawiła jakaś kwestya miejscowa wielkiego interessu dla dobrobytu rolników w tym departamencie, dał się zwyciężyć obowiązkowi zwalczania złego, i narażając się na niepowodzenie, dał się unieść. Cezaryna wzięła na siebie posiadanie żarliwéj woli, ktéréj jemu w téj okoliczności brakowało. Być może potrzebowała jakiéjś walki dla rozerwania się w swojej nudzie tajonéj. Małżeństwo dawało jéj prawo do wyraźniejszéj inicyatywy, a p. Dietrich, który oddawna już nie stawiał sporu jéj wszechmocy, chyba z obawy tego co na to ludzie powiedzą, zdał odtąd na markizowę de Rivonnière zarząd domem i stosunkami, który starał się mniéj widocznym uczynić w rękach panny Cezaryny. Liczni klienci zaludniający ziemie markiza, którzy bardzo sobie podobali w pobłażliwém postępowaniu jego intendenta, zlękli się na wiadomość o ożenieniu i nieokreślonéj nieobecności swego patrona. Obawiali się wpaść pod władzę pana Dietricha i zdawać rachunek z wielu nadużyć. Kiedy się dowiedzieli i zobaczyli, że Cezaryna nie miesza się do niczego, że nie zamierza nawet zwiedzić folwarków zamku swego męża, wszyscy przejęci byli wielką wdzięcznością i radością. Od téj chwili mogła rozporządzać ich głosami, tak jak głosem własnych dzierżawców.
Miréval stał aż dotąd pustkami. P. Dietrich zachował sobie ten kącik ziemi, dla zebrania myśli i odpoczynku po hałasach światowych. Cezaryna szanując jego życzenie, podzielała, zdawało się, i sama te użyteczne i zbawienne przyjemności tych corocznie powtarzających się godzin samotnie spędzanych. Ta razą oświadczyła, że trzeba zrobić poświęcenie i otworzyć bramy na rozcież dla tłumu wyborców wszelkiego stopnia i wszelkiej opinii. P. Dietrich zrezygnował się, wzdychając, — młoda więc markizowa zorganizowała system bezustannych przyjęć. Nie wydawano uczt — mówiono, z powodu nieobecności i smutnego stanu markiza, a potém wydawano je w rodzaju niespodzianki, kiedy posłaniec przynosił dobre od niego wiadomości, mogąc nazajutrz ze smutną miną powiedzieć, że polepszenie nie utrzymało się.
Lubiłam bardzo Miréval, odpoczywałam tam po czasie straconym w kraju. Przestałam go lubić, skoro ujrzałam go zalanym jak mały Wersal, otwarty dla ciekawości. W każdém zjednoczeniu ludzkiém, mierność panuje. Te codzienne obiady o piędziesięciu nakryciach, te zabawy w parku, to wyświątecznienie ustawiczne, stały mi się nienawistne. Nie mogłam odmówić pomocy pannie Helminie w jéj czynnościach marszałkowskich; czynność jéj nie wystarczała już wszystkiemu. Markizat siostrzenicy zajechał jéj w głowę; nic już nie wydało się jej dość wspaniałém i dość pomysłowém, ażeby mogło podtrzymać blask tak wysokiéj pozycyi. Z Cezaryną nie byłam już poufale. Od ślubu Pawła i swego, usta jéj były zapieczętowane, postać stała się niezbadaną. Nie miała się dobrze; było dla mnie jedyną wskazówką wielkiego zawodu, znoszonego odważnie. Muszę wyznać, że podczas tego okresu wysiłków, dla zapomnienia o swéj ranie czy dla ukrycia jéj, była istotnie kobietą silną, za jaką zawsze się podawała, i że podziwiając ja, uczułam w sobie obudzenie się czułości dla nijé, boleści, którą sprawiało mi jéj cierpienie, poświęcenia, które skłaniało mię do ulżenia jéj z poświęceniem swych upodobań i wolności.
Zaledwie miałam czas napisać do Pawła. On sam niewiele pisał do mnie. Przybyło mu jeszcze pracy z powodu wejścia w nowe atrybucye, w które wtajemniczyć się musiał. Żona jego była szczęśliwą, dziecko miało się dobrze. Niczego więcéj, jak mówił nie pragnął. P. de Valboune pisywał do pana Dietricha raz na tydzień, powiadamiając go o ciągłém kołysaniu się polepszeń i pogorszeń, przez jakie przechodził p. de Rivonnière. Mniéj mu szkodziła zmiana miejsca niż odpoczynek; przebiegał Szwajcaryę z małemi przestankami. Cezarynę wielce, zdawało się, obchodziły te listy, ale odpowiedzi na nie pisywał tylko p. Dietrich. Markizie z trudnością przychodziło ukryć nieprzezwyciężony wstręt, jakim ją przejmował od pewnego czasu p. de Valboune.
Po dwu miesiącach walki, Cezaryna otrzymała zwycięztwo i ojciec jéj został wybrany znakomitą większością głosów. Rozwinęła ona żarliwą działalność i delikatną zręczność, o któréj mówiono z uwielbieniem. Kilka jeszcze dni żywiono się tym tryumfem, który nie upajał p. Dietricha, a zaczynał już tracić urok dla markizy, gdyż pokazało się, że wielu z tych których z takim trudem zjednała, nie warci byli tego trudu i nie posiadali więcéj serca niż cyfr. Uczuła wtedy wielkie zmęczenie i wielkie cierpienie. P. Dietrich, który od samego dzieciństwa nigdy jéj chorą nie widział, przestraszył się bardzo i odwiózł do Paryża dla konsultacyi.
Znaleźliśmy się tedy znowu w pałacu Dietrichów zupełnie spokojni i prawie sami, bo cała elegancya Paryża była na wsi albo u wód. Było to blisko w połowie września, upał jeszcze dawał się we znaki. Markizowi polepszało się naprawdę. Cezarymi ujrzała, że odzyskanie wolności przeciągnie się do epoki bezterminowéj; była na to dosyć zrezygnowana, a ojciec jéj miał nadzieję, że kiedyś zazna jeszcze szczęścia w życiu domowém. Zobowiązanie swego zięcia, że nigdy o żonę swoją upominać się nie będzie, wydawało się mu tylko delikatnością, z któréj markizowa zwolni chętnie, zobaczywszy go wyleczonym, uległym i ciągle zakochanym.
Konsultacya lekarzy rozproszyła nasze obawy. Cezaryna chorowała na przelotne wyczerpanie sił, pochodzące z wielkiego zmęczenia. Poradzono jéj, żeby resztę pięknéj pory roku przepędziła, już to na szeslongu w półcieniu obszernych swych apartamentów, już też w powozie cokolwiek przed zachodem słońca, żeby brała żelazo, chininę i żeby wcześnie spać się kładła. Poddała się temu z mina obojętną, kazała sobie przynieść mnóstwo książek i pogrążyła się w czytaniu, jak człowiek oddzielony od wszystkich rzeczy zewnętrznych; potém wzięła nuty, nakładła małych zeszycików, i jednego pięknego poranku powiedziała mi:
— Podczas tych dni odpoczynku i rozwagi, wiesz co ja zrobiłam? Zrobiłam książkę! To nie romans, nie ciesz się; jest to streszczenie ciężkie i nudne niektórych teoryj filozoficznych, będących na porządku dziennym. Nic to nie warto; ale mnie zainteresowało i dało jakieś zatrudnienie. Czytać wiele, pisać trochę — w to przelewać się musi czynność mojego umysłu; ale żeby mi to przyniosło korzyść istotną, powinnam wiedzieć, czy to warto powiedzenia i czy warto czytania. Napisałam do twego siostrzeńca z prośbą, żeby wyraził swoje zdanie, i posłałam mu rękopism, ponieważ sądzenie tego rodzaju rzeczy do jego specyalności należy. Nie idzie mi o to, ażebym była drukowana; chcę tylko wiedzieć, czy mogę robić to daléj bez straty czasu.
— A on ci odpowiedział?....
— Nie, tylko tyle, że zapoznał się z moją pracą, i że nie ma czasu na napisanie krytyki w liście, ale że w przeciągu kwadransa rozmowy daleko lepiéj się wypowie, i że jest na moje rozkazy w dniu i godzinie, jakie mu naznaczę.
— A ty naznaczyłaś...
— Na dzisiaj, w téj chwili oczekuję go.
Jak zazwyczaj Cezaryna zawiadamiała mię w ostatniéj minucie. W szelka uwaga byłaby zbyteczna; biła druga godzina. Paweł był bardzo punktualnym, zaanonsowano go.
Napróżno obserwowałam markizę; nie zdradziła się żadném wzruszeniem; nie zrobiła mu wcale wymówki, że nie odwiedził ją stosownie do obietnicy; nie tłumaczyła się również z tego, że nie spełniła swojéj co do odwiedzenia Małgorzaty. Mówiła z nim tylko o literaturze i filozofii, jak gdyby prowadziła daléj rozmowę przerwaną podróżą. On zaś, spokojny jak sędzia, nie dozwalający istnieć człowiekowi po za obrębem jego czynności, w ten sposób zdał sprawę z jéj książki:
— Napisałaś pani, nie udając się tego domyślać, dzieło znakomite ale nie bez wad; przeciwnie wady spotykają się w obfitości. Jednakże, ponieważ jest w niém przymiot główny: niezależność punktu widzenia i ocena więcej niż dowcipna, ocena bardzo głęboka kwestyi którą pani traktujesz, — zachęcam więc panią szczerze, żebyś wyrzuciła szczegóły trochę dziecinne i lepiéj wyświetliła głębię swojéj myśli. Rozbiór skutków jest wypracowaniem szkolném i niezmiernie wiele miejsca zajmuje. Zdanie, jakie pani o przyczynach wypowiadasz, jest zdaniem mistrza, a pani wcisnęłaś je ze zbyt wielką skromnością i nieufnością we własne siły. Przerób pani swoje dzieło, poświęć z niego trzy czwarte; ale z jednéj czwartéj zrób pani całą książkę. Ręczę pani, że zasługiwać będzie na ogłoszenie i nie będzie bezużyteczną. Co do formy, jest ona poprawną i jasną, jednakże trochę zaniedbaną. Chciałbym w niéj widzieć energie zimną, jeżeli pani tak chcesz, ale potężną, energię przekonania które jćst drogiem dla pani.
— Żadne przekonanie nie jest dla mnie drogiem — odparła Cezaryna, — ponieważ pracę tę wyko nałam niezależnie.
— Niezależność — odrzekł — jest namiętnością, która warta zająć miejsce pośród najszlachetniejszych namiętności. Jest ona nawet panującą namiętnością podniosłych umysłów naszéj epoki. Jest to, w nowéj formie, namiętność wolności sumienia, która była przymiotem wielkich twoich przodków protestantów, pani markizo.
— Masz pan słuszność — powiedziała — otwierasz mi pan okno, a światło wciska się do duszy mojéj. Dziękuję panu. Pójdę za pańską radą; przerobię swoję książkę, zrozumiałam, zobaczysz pan.
Zabierał się odejść, zatrzjmała go.
— Może masz pan co do pomówienia z ciocią — rzekła. Zostań pan, mam zajęcie w domu. Jeżeli już tutaj nie zastanę pana, to do widzenia, i dzięki raz jeszcze.
Podała mu rękę z wdziękiem czystym i przyjaznym, dodając:
— Nie pytałam się pana o nowiny jego domowe; ale je znam. Paulina powie panu, że ją często o nie pytam.
Uważałam za rzecz niepotrzebną mówić Pawłowi, że się o nic nie pytała nigdy. Moja rola nie polegała już na tém, ażeby go zbroić przeciw niebezpieczeństwom, o których poczytywałam sobie obowiązek uwiadomić go roku zeszłego. Przeciwnie musiałam mu pozostawić wiarę w ich fantazyjność i przyjąć na siebie śmieszność tej pomyłki. Zdawało mi się tylko, że powinnam go zapytać: czy się nie boi obudzić zazdrości markiza, odwiedzając jego żonę.
— Tale daleki jestem od chęci obudzenia jéj — odpowiedział — żem nawet o tém nie pomyślał; ale jeżeli się czegokolwiek ciocia obawia, to bardzo dobrze, mogę nie przychodzić i wziąść ciebie za pośrednika w stosunku, który zawiązuje się pomiędzy panią de Rivonnière i mną z powodu jéj książki.
— Byłoby może twoim obowiązkiem napisać o tém do pana de Valboune dla poradzenia się go.
— Uważałbym to za rzecz bardzo dziecinną! Pozować na człowieka straszliwego kiedy jestem żonaty, wydawałoby się bardzo śmieszném i zarazem bardzo obelżywém dla téj biednéj markizy, którą ty, ciociu, sądzisz trochę surowo. Przypuśćmy żeś się nie omyliła, i że w jakimś dniu marzeń dziwacznych miała ona istotnie myśl nazywania się panią Gilbert, to teraz jest z pewnością zachwycona z posiadania pozycyi daleko odpowiedniejszej jéj upodobaniom i przyzwyczajeniom. Czyż potrzeba uwieczniać wspomnienie dziecinnéj fantazyi; a zresztą, szperając dobrze w przeszłości wszystkich kobiet, czyżby się nie znalazło tysiąca grzeszków, równie nierozsądnych jak niewinnych? Na miłość Boga, moja ciociu, pozwól mi zapomnieć o tém wszystkiém i oddać sprawiedliwość kobiecie rozumnéj i dobréj, która poważną, pracą i wdziękiem nieudanym, okupuje lekkomyślność czy tam marzenia młodéj dziewczyny.
Czyż miałam się upierać? miałamże zawiadomić pana Dietricha, nieobecnego wtedy na sześć tygodni? miałamże niepokoić Małgorzatę, zachęcając ją, ażeby się trzymała na ostrożności? Oczywiście nie mogłam i nie powinnam była nic z tego wszystkiego robić, oddawna już utraciłam nadzieję kierowania Cezaryną. Nie byłam już jéj guwernantką. Ona należała do siebie, a ja nie obowiązałam wcale jéj mężowi do czuwania nad nią. Nie było żadnego prawdopodobieństwa, ażeby on mógł kiedy wymierzyć zemstę na rywalu, a Paweł miał dotąd dosyć wyższości nad nim, ażeby zniszczyć jego podejrzenia. Zresztą Paweł widział może jaśniéj odemnie; Cezaryna zajęta poważnemi badaniami i wzdychająca może do sławy, może już o nim nie myślała.
Odwiedził ją kilka razy i powoli widywali się często. P. Dietrich zastał ich na stopie stosunków grzeczności i przyjaźni tak dyskretnych i tak spokojnych, że nie powziął najmniejszéj obawy i nie uważał za stosowne uwiadomić o nich w swych listach pana de Valboune. — Jesień się zbliżała, miał zamiar odbyć małą podróż z córką; ale ona czuła się zupełnie wyleczoną i znajdowała w Paryżu samotność, któréj przy pracy potrzebowała. Wydawała się tak spokojną i tak szczęśliwą, że p. Dietrich został w Paryżu przy niéj, oczekując na otwarcie sessyi parlamentarnéj. Cezaryna nie lubiła już świata, i było to w dobrym smaku żeby żyła ustronnie. Świta jéj pretendentów naturalnie opuściła ją. Pomiędzy swymi dawnymi przyjaciółmi wyszukała osoby poważne, zajęte nauką lub polityką. Ani jeden piękny młodzieniec, ani jedna kobieta modna nie uwijali się w pałacu Dietrichów. Paweł ze swém skromném ubraniem i poważną postawą, nie odbijał wcale od tego areopagu ludzi dojrzałych, zebranego wokoło literackich i filozoficznych elukubracyj pięknéj markizy. Znajdował przyjemność w zajmujących rozprawach, których sztukę podnoszenia i podtrzymywania, Cezaryna posiadała w zupełności. Bardzo się tam dobrze wydawał, kiedy go zmuszano przyjąć w nich udział. Miał on już w tym świecie stosunki, które poufalszemi się stały. Wielce go tam ceniono; oceniono jeszcze więcéj, widując go częściéj i mniéj skrępowanego swoją wrodzoną dyskrecyą. Udało się Cezarynie sprawić, że zaczął błyszczeć pomimo woli, nie dostrzegając pomocy jakiéj mu ona dostarczała.
Przy końcu zimy, kiedy ustaliła się ich przyjaźń bez przełomu i wzruszenia, poprosiła go żeby jéj przyprowadził Małgorzatę. Odmówił i powiedział dla czego. Małgorzata była zbyt wrażliwa, zbyt mało posiadała zasobów doświadczenia i rozumowania, ażeby wyjść ze sfery w któréj była szczęśliwą i rozsądną.
Na wiosnę, Paweł którego położenie z dniem każdym się polepszało, mógł nająć mały domek wiejski, pół godziny drogi od Paryża, gdzie żyli żona i dziecko wraz z panią Féron, nie potrzebując zbyt wiele pracować. Co wieczór jeździł do nich, a co rano zanim wyjechał, podlewał sam zagon roślin, które sprawiały mu przyjemność swym wzrostem i kwitnieniem. Nigdy on nie miał innéj ambicyi nad posiadanie hektara dobréj ziemi, i myślał na rok przyszły kupić tę którą teraz wynajmował. Mógł obecnie opuszczać biuro o godzinie piątéj, jadł obiad w Paryżu i potém często do nas zachodził. Jak tylko zegary wskazywały dziewiątą. jakkolwiek zajmująca byłaby rozmowa, oddalał się, śpiesząc na ostatni pociąg, dla połączenia się z rodziną. Niekiedy przyjmował zaproszenie na obiady z nami i kilku znakomitościami, którymi się markiza otaczała.
Pewnego dnia, kiedyśmy nań czekały, otrzymałam od niego liścik: „Jestem przerażony, moja ciociu — pisał; — Małgorzata donosi mi, że Piotruś jest bardzo chory, lecę. Wytłumacz mnie przed panią de Rivonnière.”
— Weź mój powóz i jedź do mego lekarza — rzekła Cezaryna — zaprowadź go do swego siostrzeńca. Towarzyszyłabym ci, gdybym była wolna, ale daję ci Bertranda, który pójdzie do apteki i przyniesie wam czego będzie potrzeba.
Pośpieszyłam się. Znalazłam biedne dziecko w bardzo złym stanie, Pawła w rozpaczy, Małgorzatę prawie szaloną. Lekarz miejscowy którego przywołano, porozumiał się z tym którego ja sprowadziłam. Dziecko, któremu źle zaszczepiono ospę, miało wysypkę. Przepisali zwykłe lekarstwa i oddalili się, nie dając wielkiéj nadziei, — choroba miała przerażające natężenie. Strwożeni, staliśmy przy łóżku biednego malca, kiedy około dziesiątéj wieczorem weszła Cezaryna, ubrana jeszcze tak jak w salonie, piękna, przynosząc nadzieję w swoim uśmiechu. Zainstallowała się przy nas, a potém wymogła, żeby Małgorzata i Paweł zostawili nam obu czuwanie nad chorym. Pokój był zbyt małym, ażeby można było zgęszczać atmosferę bez narażenia się na niebezpieczeństwo. Rozebrała się, wzięła szlafroczek który przywiozła w fularze, usiadła przy łóżeczku i została przy nim całą noc, całe nazajutrz, całe noce i całe dnie następne, dopóki dziecko nie wyszło z niebezpieczeństwa. Była na prawdę godną podziwu, a Paweł, jak i inni, musiał ślepo się poddać jéj samowładztwu. Miała ona pielęgnować chorych w Miréval i okazywała przy tém rzadką odwagę fizyczną i moralną. Wieśniacy uważali ją za czarodziejkę, bo ona dokazywała cudu, ożywiając wolę i wracając nadzieję. Cudu tego dokonała i na nas wszystkich co do biednego dziecięcia. Weszła ona do tego domu, pogrążonego w boleści i przestrachu, jako promyk słońca w pośród nocnych pomroków. Powróciła nam przytomność umysłu, pojęcie stosowności, ufność w pokonaniu złego, wszystkie istotne warunki powodzenia dla najlepszych środków lekarskich: opuściła nas, zostawiając po sobie radość i błogosławieństwo, za jéj opatrznościową interwencyę.
Musiałam zostać jeszcze dni kilka dla pielęgnowania Małgorzaty, którą, zmartwienie i niespokojność również o chorobę przyprawiły. Cezaryna wróciła i dla niéj; ożywiła skołatany jéj umysł, okazała jéj zajęcie się z którego była bardzo dumna, pocieszyła i rozweseliła Pawła, który, zaledwie przyszedłszy do siebie z jednego przestrachu, wpadł w drugi, obudziła dla siebie miłość w staréj Féron, z którą rozmawiała o rzeczach najpospolitszych językiem tak prostym, że wyższa kobieta zacierała się w niéj zupełnie, ażeby zejść na poziomy najuboższych w duchu. Ta czarująca ponęta i mnie samę pociągnęła, gdyż w rozmowach naszych, nie wyrzekała się już sposobem poufałym swego postępowania na zewnątrz. Nabrałam przekonania, że się już zupełnie wyleczyła ze swéj dumy i ze swéj namiętności. Nie lękałam się już powiększać zapału Pawła, podzielając uwielbienie jakiém przejęty był dla niéj. Wdzięczność jego i przywiązanie stawały się rzeczą świętą, przewidywanie niebezpieczeństwa wydawałoby mi się obelgą dla nich obojga.
A przecież markizie udało się tam, gdzie Cezaryna musiała dać za wygraną. Polepszyła los Pawła, gdyż za pośrednictwem swego ojca wpływała na postanowienie pana Latour tak, że się Paweł tego ani domyślał. P. Latour doznawszy strat pewnych, chciał ograniczyć swoje operacye. Pożyczając mu znaczną summę p. Dietrich, sprowadził rzecz wprost przeciwną i sprawił, że Pawłowi powierzono interes dość wielkiéj wagi. Dała w ten sposób chleb dziecku i odpoczynek matce, była lekarką dla jednego i dla drugiéj, zawładnęła zaufaniem, uczuciem i tajemnicami téj i rodziny. Wszystko to, co Paweł przysiągł sobie wyzwolić z pod jéj troskliwości, ona trzymała w ręku, a siostrzeniec mój daleki od żalenia się na to, był szczęśliwym że go sobie ona zjednała.
Jedna tylko osoba, ta która dotąd najwięcej ufającą była, Małgorzata, powodowana swoim jedynie instynktem, zgadła, a raczéj przeczuła ogarniającą ją fatalność; przeczuła to tém boleśniéj, że ubóstwiała piękną markizę i o nic jéj nie oskarżała. Zazdrość jéj objawiała się w zupełnie inny sposób niżeśmy się domyślać mogli. Jednego dnia zastałam ją zalaną łzami, a chociaż jéj skargi wiele mi przykrości sprawiły, musiałam ich przecież wysłuchać.
— Widzi pani — mówiła — uważa mię pani za szczęśliwą, ale ba, mniéj teraz mam szczęścia aniżeli przed tém upragnioném małżeństwem. Oświecam się potrochu. Paweł ma trochę więcéj czasu do zajmowania się mną, i sądzi że wielką mi wyświadcza zasługę nauczając mię rozumować. Przeciwnie, to mnie zabija, bo widzi pani, rozumiem teraz kupę rzeczy, których się przedtém nie domyślałam, a wszystkie te rzeczy są smutne, wszystkie mię ranią lub potępiają. Nie może mi mówić o tém co jest dobre a co złe, żebym sobie zaraz nie przypomniała złego które popełniłam i tego wstrętu jaki do przeszłości mojéj miéć musi. Mówi mi, prawda, że powinnam o niéj zapomnieć, ponieważ wszystko się naprawiło, a któż to naprawił? On sam, z narażeniem własnego życia, odejmując życie innemu i wracając mi honor za pomocą krwi. On jest dobry, zaczął żałować tego którym pogardzał; a litość jego dla nieprzyjaciela czyni go smutnymi kiedy posłyszy że on umrze. Gdybyż mię dostatecznie kochał, toby się mógł pocieszyć! Ale tego to właśnie i być nie może. Być ładną kobietą i kochać do szaleństwa — nie stanowi jeszcze wszystkiego; potrzeba jeszcze mieć rozwinięty umysł i wykształcenie, ażeby nie znudzić człowieka, który to wszystko posiada! Kiedym pragnęła małżeństwa, nie wiedziałam o tém. Myślałam że powinno mu być miło ze mną i z dzieckiem, i mówiłam mu zawsze:
— Gdzież będziesz więcéj kochany i więcéj zadowolony jak z nami?
Nigdy mi się nie sprzeciwiał, odpowiadając:
— Widzisz przecie, że nie jest mi lepiéj gdzieindziéj, kiedy cię nigdy nie opuszczam, jeżeli nie jestem do tego zmuszony.
A jednak dzisiaj mógłby codziéń jeść obiad z nami, a rzadko przecież powraca wcześniéj, jak o wpół do dziesiątéj wieczorem. Nic widuje już jak Piotruś zasypia. Prawda, przypatruje mu się w łóżeczku, a rano nosi go do ogrodu i pożera go pieszczotami; ale ja patrząc na niego przez firankę u mego okna, widzę jak nieraz humor go opuszcza i smutną minę przybiera. Myślę nawet, że ma łzy w oczach. Jeżeli spróbuje go zapytać, odpowiada mi ze zwykła sobie dobrocią; jednakże pomimowoli ma minę surową, a ja widzę że z trudnością przychodzi mu się powstrzymać od powiedzenia, że jestem niewdzięczną. Wtedy proszę go o przebaczenie i nic już do niego nie mówię; zanadto boję się go dręczyć, ale pozostaje mi kamień na sercu. Śpiewam, śmieję się, pracuję, ruszam się dla rozerwania myśli. Dobrze to idzie, dopóki dziecko nie śpi i ja zająć się niém mogę; ale kiedy zamknie swe niebieskie oczki, niebo się zachmurza, pani Féron również idzie spać natychmiast. Paweł zabronił mi zwierzać się przed nią; ona lubi rozmawiać, milczenie moje nudzi ją. Zostaję sama, czekam aż mąż wróci; biorę robotę i myślę sobie: dwie godziny, to niebardzo długo... wydaje mi się to jak dwa lata. Nie wiem, dla czego te dwie godziny, które mógłby nam poświęcić, a których nie poświęca nam już prawie, robią mnie szaloną, niesprawiedliwą, złą. Marzę o nieszczęściu, o rozpaczy; gdybym się nie bała obudzić swego malca, krzyczałabym, tak dalece cierpię. Patrzę w okno, jak gdybym po przez wieś mogła dojrzéć, co robi Paweł w Paryżu... A przecież wiem to, nic tam złego nie robi; on nic prócz dobrego robić nie może! Wiem, że często chodzi do pani, to rzecz bardzo naturalna; pani jesteś dla niego jakby matką. Kiedy przyjdzie, zawsze się pytam czy panią widział. Odpowiada, tak, — on nigdy nie kłamie... Jeżeli widział piękną markizę, jeżeli wielki świat był u niéj, jeśli jest zadowolony z powrotu do mnie, uśmiecha się zawsze mówiąc tak. Każe mi opowiadać co nasz malec kochany robił, a w ciągu dnia rozpowiada, jakiemi grami się bawił, co pił, co jadł: koniec końców wydaje się szczęśliwym kiedy mówi o sobie, a ja nie śmiem o sobie mówić. Kryję się z tém żem cierpiała. Niekiedy jestem bardzo blada i bardzo zmęczona, — nie widzi tego; a jeżeli nawet zwróci uwagę, nie zgaduje dla czego. A przecież chciałabym mu wszystko powiedzieć, wyznać mu, że życie mię nudzi, że czasami żałuję tego, iż umrzeć mi nie dozwolił. Boję się zrobić mu przykrości, powiększając te których doświadcza, bo on doświadcza ich wiele; widzę to dobrze, i być może, więcej żałować potrzeba jego niż mnie...
Tego dnia Małgorzata nie wydała się z cieniem nawet zazdrości względem markizy, ale inną razą odkryła się saméj Cezarynie.
Upłynęło kilka tygodni od czasu choroby dziecka. Cezaryna odwiedzała je co niedziela, i tym sposobem przepędzała wraz z Pawłem i ze mną część tego dnia, który Paweł poświęca zawsze swojéj rodzinie. W tygodniu zwykł był jak dawniéj, jeść obiad w pałacu Dietrichów we wtorek i sobotę, a godzinę wieczorem przepędzać prawie codzień. Na tém to polegało wielkie zmartwienie Małgorzaty; uważałam je za niesprawiedliwe. Nie mówiłam o tém Pawłowi, mając nadzieję, że powróci do rozsądku i nie zechce go tak ściśle z sobą związywać; był już dostatecznie i bardzo niewolnikiem swego obowiązku. Czyż nie wolno było miéć trochę rozrywki światowej temu rozumnemu człowiekowi, skazanemu na towarzystwo kobiety tak prostéj!
Jednakże zaczynałam się niepokoić jéj bolejącą, miną i tém zwątpieniem, w którem podchwycić ją często mi się zdarzało. Markiza widziała to dobrze, a jeżeli jéj pod tym względem żadnych pytań nie zadawała, to dla tego że znała lepiéj niż ona sama przyczynę tego smutku. Małgorzata potrzebowała żeby ją pytano; jak wszystkie dzieci, nie wiedziała co z sobą zrobić, kiedy się nią nie zajmowano. Mówić o sobie saméj, żalić się, rozwodzić się, chwalić się oskarżając, kazać się sądzić, żałować, przyrzekać i zaczynać na nowo — takie było jéj życie; a odkąd p. Féron przestała być jéj powiernicą, i odkąd Paweł ożeniwszy się z nią, nabawiał ją pewnego rodzaju strachem, nagromadzała burze w swém sercu.
Kiedyśmy wszystkie trzy były w jéj ogródku — Paweł zajęty był czémś na zewnątrz — przerwała tamę, którą jéj nasz brak ciekawości nałożył.
— A więc Paweł bardzo dobrze się bawił u państwa wczoraj wieczorem, powiadała do nas tonem dość ostrym — kiedy nie zdążył na pociąg i wrócił dopiero o godzinie jedenastéj piechotą, ścieżkami
— Czy doprawdy — odpowiedziała Cezaryna — byłaś niespokojna?
— Z pewnością że byłam. Tak sam jeden człowiek, na drodze gdzie nikogo się więcéj nie spotyka prócz ludzi, którzy się włóczą nie wiadomo po co. Pani powinnaby mi była wcześniéj go odesłać. Kiedy nie przybywa na godzinę, liczę minuty; i to mi właśnie ból sprawia!
— Kochane dziecko, odparła Cezaryna z cudowną, łagodnością — urządzimy się tak, żeby się to już nie zdarzyło. Złajemy Bertranda jeżeli zegary spóźniać się będą.
— Może je pani kazać nawet posunąć o godzinę, bo on tak dobrze u pani się bawi, że o mnie zapomina.
— U nas się nie bawią, Małgorzato; przeciwnie, jesteśmy bardzo poważni.
— Właśnie, jest to jego sposób bawienia się, — ale pani mnie nie przekona, żebyś pani nie przyjmowała wielu pięknych dam?
— W tém właśnie się mylisz. Do mnie nieprzychodzą już piękne damy.
— Ale jest tam pani, a pani warta stu.
— To bardzo miło; ale ty nie możesz być o mnie zazdrosną?
Małgorzata spojrzała w twarz markizie z rodzajem przestrachu, potém ugięła się pod jasném jéj i przejrzystém spojrzeniem, którego się pytała. Upadła Cezarynie do nóg, wzięła ją za ręce i całowała.
— Moja piękna markizo — powiedziała — wiesz pani, że jesteś moim aniołem stróżem na ziemi. Pani mnie wydała za mąż; — bo pani to zawdzięczam, jestem tego pewna. Zawdzięczam pani życie dziecka i jego piękność, bo gdyby nie pani byłoby oszpecone. I pomyśléć tu sobie jakie miałaś o niém starania, jak nie brzydziłaś się tą okropną chorobą, nie lękałaś się zarażenia, nie pozwalałaś mi dotknąć się, nie dbałaś o siebie, dbając o innych. Tak, nie ma wątpliwości, pani jest aniołem stróżem, i nigdy wypowiedzieć pani nie potrafię, jak panią, kocham; ale to wszystko nie przeszkadza mi być zazdrosną o panią! I czyż może być inaczéj? Pani ma wszystko za sobą, a ja nic. Pani została piękną jakby w latach szesnastu; a ja młodsza od pani, zwiędłam już; czuję że się pochylam jak staruszka, a pani wznosisz się w górę, jak topola na wiosnę. Ażeby się uczynić zawsze piękną, ma pani toalety, które dla mnie na nicby się nie zdały! Gdybym je nawet miała, nie umiałabym ich nosić.
Kiedy włożę we włosy kawałek jakiéj wstążczyny, ażeby się wydać piękniéj uczesaną, Paweł zdejmuje mi ją mówiąc:
— To ci nie do twarzy; piękniejszą jesteś z temi włosami. Ale włosy te wypadają mi. Patrz pani, straciłam już więcéj jak połowę, a kiedy ich już prawie mieć nie będę, to jeżeli sobie kupię fałszywy szynion, Paweł zażartuje sobie ze mnie. Powie mi:
— Zostań tak jak jesteś. Nie twoje włosy kocham, ale twoje serce.
To bardzo ładnie i to prawda, za nadto wielka prawda. On kocha moje serce, a z mojéj postaci nic sobie nie robi; zanadto jest do niéj przyzwyczajony. Przyjaźń nie liczy białych włosów, kiedy się pokazywać zaczynają. On będzie mię kochał starą, będzie mię kochał brzydką; wiem o tém, jestem z tego dumna, ale to zawsze przyjaźń, i byłabym z niéj zadowolona, gdybym była zupełnie pewną że jest niezdołny do poznania miłości. Tak powiada. Przysięga mi że nie wie, co to jest przywiązanie do kobiety, dla tego że ma piękne oczy i piękne suknie...
— Ja myślę — powiedziała Cezaryna, uśmiechając się szczególnym uśmiechem, — że mówi ci prawdę.
— Tak jest, moja markizo, ale jeżeli przy pięknych sukniach i pięknych oczach, przy całéj postaci wspaniałéj i godnéj kochania, znajdzie się wielki umysł, wielka wiedza, wielka dobroć, wszystko co mężczyzna podziwiać musi.... A! pani, nie jest rzeczą niemożliwą, żeby nie kochał pani miłością, — tak sobie myślę każdego wieczoru, kiedy on jest u pani i kiedy ja go oczekuję.
— To co powiadasz jest bardzo złém — odpowiedziała Cezaryna, nie okazując żadnego innego wzruszenia, oprócz trochy niezadowolenia. — Ależ, moja biedna Małgorzato, czyż ty nie masz świadomości, ani poszanowania dla rzeczy najświętszych? Czyż myślisz, że gdyby twój mąż był tyle szalony żeby się we mnie zakochał, to jabym tego nie spostrzegła?
— Być może, moja markizo! Nie łaj mię pani. Kto może wiedzieć? Paweł jest tak dziwny, tak różny od innych! Wiem ja dobrze, że wszyscy nie są tacy jak on. Są niektórzy którzy nic ukryć nie umieją: ludzie nie warci go, ale daleko otwartsi, daleko namiętniejsi, których prędko poznać można i dobrą i złą stronę. Długo oni nas nie oszukają, idą dokąd ich wiatr popycha; ale Paweł ze swoim rozumem, odwagą i cierpliwością nigdy nie odkryje się w zupełności.
— Zdaje mi się — odparła Cezaryna z ironią, której Małgorzata nie poczuła w całém jéj znaczeniu — że robisz tutaj dziw na alluzyę do przeszłości. Zdawałoby się, zestawiając swego męża daleko wyżéj od mojego, żałujesz w głębi serca namiętności mniéj czystéj, ale daleko żywszéj niż przyjaźń.
Małgorzata zarumieniła się aż po białka oczu, ale nie zrzekała się wywnętrzenia co do przedmiotu zbyt dla niéj drażliwego. Miałam przed sobą dwie natury najsprzeczniejsze, jakie tylko wyobraźnia powieściopisarza stworzyćby mogła: jednę, jednoczącą w sobie całe panowanie, jakie kobieta zdolną jest mieć nad sobą i nad innemi; drugą zupełnie pozbawioną obrony, zdolną rozumować i rozmyślać aż do pewnego punktu, ale zmuszoną przez naturę swych wrażeń podlegać wszystkiemu i wszystko wyjawiać.
— Pani słusznie robi, żartując ze mnie — odparła — nie jest to ładnie przypominać sobie brzydką przeszłość, kiedy się ma lepszą teraźniejszość na którą się nie zasługuje; ależ do pani czyż ja nie mogę mówić wszystkiego! Zobacz-że pani, czyja nie mam powodu być zazdrosna względem pani! Dla kogóż zostałam uwiedzioną i opuszczoną? Rozumie pani, że teraz wiem o tém. Chociaż Paweł nigdy nie chciał o tém mówić, to przecież nie jedno mu słowo się wyrwało. Markiz pani kochał panią oddawna; przez złość poszukał sobie mnie, a chcąc do pani powrócić, tam mię usadowił. To co mi raz się wydarzyło, może wydarzyć się jeszcze. Być może, jest to mojém przeznaczeniem, żeby pani była nieszczęściem i szczęściem całego mego życia.
— Bredzisz najfatalniéj Małgorzato — powiedziałam jéj. — Zapominasz, że markiza de Rivonnière nie należy już do siebie; nie masz dla niéj uszanowania, spotwarzasz swego męża! Podziwiam cierpliwość, z jaką moja przyjaciółka słucha i odpowiada ci, i pytam sama siebie, coby o tobie pomyślał Paweł, gdyby mógł cię słyszéć.
— Ah! zawołała przestraszona — jeżeli pani mu to powtórzy, jestem zgubiona!
— Nie chcę cię gubić, nie chcę zwłaszcza robić go nieszczęśliwym, zmuszając żeby żałował swego ożenienia.
Małgorzata gorzko płakała. Markiza pocieszyła ją i uspokoiła z łagodnością macierzyńską, mówiąc mi, że niesłusznie ją łaję, że chore dzieci należy przekonywać a nie karać porywczo. Małgorzatą łkała u jéj nóg, okrywała pieszczotami, prosiła ją o przebaczenie, przysięgła sto razy że już nie będzie szaloną, a słysząc że Paweł wraca, uciekła w głąb ogrodu, ażeby łez jéj nie zobaczył.
Zobaczył je jednak, rozdrażnił się niemi, a nazajutrz napisał do mnie list następujący:
„Moja biedna Małgorzata jest chora, chora przedewszystkiém na umyśle. Wyspowiadałam ją i wiem, że powiedziała coś nierozsądnego pani de Rivonnière. Wiem również, że pani de Rivonnière jest zbyt święcie rozsądną, ażeby widziała w niej coś innegojak biedne dziecko godne litości, starania, leczeczenia. Wiem, że zrezygnowałaby się na to, że miałaby cierpliwość, i że jéj litość byłaby niewyczerpaną: ale w tych okolicznościach daruje mi, duma moja a raczej dyskrecya dawniejsza powraca. Na siebie tylko samego powinienem włożyć staranie wyleczenia mojéj choréj. Myślę, że to będzie bardzo łatwo. Wystarczy, żebym przez pewien czas przestał zostawać w Paryżu wieczorem. Tak się urządzę, że składać ci będę droga ciociu, moje uszanowanie około piątéj, ponieważ o téj godzinie zastać cię można, i pozbawię miłych pogawędek poobiednich. Poproś pani de Rivonnière, żeby była mniéj doskonałą, to jest żeby była trochę surową i udawała zagniewaną na moją towarzyszkę tydzień lub dwa. Nie potrzeba, ażeby dziecko przyzwyczajało się obrażać bezkarnie to, co w głębi serca kocha i szanuje. Nie dręcz się, moja ciociu, umiem ja także pielęgnować dzieci i nie stwarzam sobie nieszczęścia z dziecinnych przeciwności życia. Przyjmij moje bardzo głębokie uszanowanie dla naszéj przyjaciółki, moje pieszczoty dla ciebie.
— Napróżno się on z tém kryje — powiedziała Cezaryna, któréj dałam ten list do przeczytania.
Ten twój Paweł jest bardzo nieszczęśliwy. Ulega — a to jeszcze pogorszy rzeczy. Cierpliwość bierze za siłę. Ta biedna kobieta nie zmieni się; nigdy wierzyć nie będzie innym, bo straciła prawo wierzenia saméj sobie. Żadna kobieta, jakkolwiek byłaby potężną, nigdy nie podniesie się zupełnie z upadku, a kiedy jest słabą, nie podnosi się wcale. W głębi tego nieszczęśliwego serca znajduje się gorycz, któréj nic z niego wyciągnąć nie może. Tę słabość, za którą się rumieni, gorąco pragnęłaby znaleźć u tych, które rumienić się nie potrzebują. Gdyby mogła ją dostrzedz u mnie, to równocześnie będąc straszną i zrozpaczoną, tryumfowałaby radością podłą i złośliwą. Mówiłam ci przecież, że Paweł nie mógł poślubić téj dziewczyny, a ty czułaś to również! Straszliwie on odpokutuje za wielkość swéj duszy.
— Czyż nie, lękasz się, żeby się i z tobą to nie stało? Czyż nie wyszłaś za mąż bez miłości, powodowana wspaniałomyślnością?
— Wyszłam za mąż za trupa, to nie wszystko jedno, i porobiłam wszystkie ostrożności, żeby ten trup nie wrócił do życia ze mną. Nie zrobiłam ja aktu czułostkowości. Zdawało mi się że strzelę celnie, i strzeliłabym z pewnością, gdyby Paweł nie zepsuł mego dzieła, zaślubiając swoją kochankę!...
Nie śmiałam żądać wytłumaczenia tych słów tajemniczych, tak dalece lękam się widzieć Cezarynę odpychającą ten piedestał, na który wstąpiła; ale milczenie zmęczyło ją już, otwartość biednéj Małgorzaty zwiał już urok; pogodne czoło bogini zostało zachmurzone tym pospolitym wypadkiem. Cezaryna, tak samo jak Małgorzata, potrzebowała mówić, mówiła nie zważając na mnie.
— Ty nie chcesz zrozumieć? — odparła, podrażniona mojém milczeniem.
— Nie — odpowiedziałam jéj; — wolę wierzyć.
— Okrutna, jakże to już długo szydzisz sobie z kary, którą według ciebie, przeznaczenie na mnie włożyło. Uważasz mię za zwyciężoną i złamaną, nieprawdaż? Otóż mylisz się, nie jestem, nie będę nigdy zwyciężoną. Chciałam żeby Paweł Gilbert mię kochał; kocha mię!
— Kłamiesz! — zawołałam — jego przyjaźń dla ciebie jest równie świętą, jak wszystkie inne uczucia w jego życiu.
— A któżby chciał, żeby było inaczéj? — odpowiedziała, powstając z wyrazem dumy wszystko przygniatającéj. Więc tyś sobie może wyobrażała, że ja chciałabym go zrobić kochankiem i stać się sama kochanką?
— Nie, bez wątpienia; ale może myślisz, że obłąkasz jego rozum, udręczysz serce i zmysły...
— Nie zniżam się do tego stopnia, ażebym wiedziała czy on ma zmysły i czy mój obraz je wzburza. Żyję w takiej sferze pojęć i uczuć, dokąd te niezdrowe myśli nie przenikają. Jestem naturą podniosłą, żyję ponad rzeczywistością, powinnaś o tém wiedzieć, i uważam, że zapominając o tém, poniżasz się sama więcéj niż mnie obrażasz. Chciałam być najszlachetniejszém i najczystszém uczuciem Pawła, ale zarazem i naj żywszém. Czy myślisz, że to mi się nie udało?
— Jeżeli ci się udało, dopełniłaś dzieła nieszczęścia i zniszczenia. Postawić się na miejscu prawnéj żony w sercu i myśli małżonka, odebrać temu, kogo się wybrało, miejsce, które powinien zajmować w sercu i myśli żony; — znaczy to w wysokiéj i straszliwéj sferze, którą zajmujesz jak ci się zdaje, podwójne cudzołóztwo, które nie potrzebuje szału zmysłów, ażeby było występném, znaczy to igrać sobie na zimno z węzłów rodzinnych, znaczy to obalać pojęcia najprawdziwsze i stwarzać sobie kodeks wolnego powinowactwa po za obrębem wszystkich obowiązków. Jest to rusztowanie wszystkich sofizmatów, kłamstw, stawiane dla własnego sumienia; a jeżeli to wszystko jest naprzód obmyślane, wyrozumowane, wypracowane, wydaje mi się obrzydliwością...
— Oto moje zdanie, a jeżeli nie możesz go znieść bez gniewu, rozstańmy się; zanadtoś się odkryła; nie szanuję cię już, będę się starała przestać cię kochać...
— Jakże ty się stajesz drażliwą i nietolerantką — odpowiedziała zimno; — dajże pokój, uspokój się; mówisz mi prawdę z furyą, zmuszasz mię do wypowiedzenia jéj tobie z zimną krwią. Być może jestem romansową, ale zdaje mi się, że robię to z godnością, z powodzeniem, że w życiu mojém tryumfują te mniemane sofizmata, które potrafię w prawdy przemienić. Ty biedaczko, nic nie pojmujesz ani co do miłości, ani co do obowiązku, ani co do rodziny. Nie będąc nigdy kochaną, uroiłaś sobie, że cnota na tém polega, ażeby nie kochać wcale; wywiązałaś się z tego z godnością, przyznaję ci, nikomu nie dałaś prawa uważania siebie za śmieszną; — oto wszystko, co zrobić mogłaś. Co do znajomości serca ludzkiego: to nie mogłaś jéj nabyć, nie mając sposobności do studyowania jéj na sobie saméj. Wyobrażenia swoje poczerpnęłaś z idei socyalnych, to jest z kodeksu konwenansów. Nie możesz już widziéć po za temi głupiemi kratami, nie jesteś dostatecznie wielką! Tobie się zdaje, że to co przyjęte jest świętém, że człowiekowi któremu przysięgłam, winnam całą swą duszę; tak samo jak Paweł, winien całe serce, całą myśl swoją Małgorzacie, — tymczasem to fałsz, paradoks, złudzenie, niepodobieństwo. Jest to obłudna konwencya świata, które wypowiada te rzeczy nie myśląc o nich. Mnie zwieść nie można! Zrozumiałam bardzo dobrze, że idąc za pana de Rivonnière, którego żoną być nie chcę, zrobiłam ślub czystości, bo nie mogę zmuszać go do tego, ażeby imię swe nadawał dzieciom kogoś innego. On zrozumiał to również, gdyż obowiązując się na honor szanować umie; uczynił akt bezwzględnego zaufania w moje prawość. Paweł nie zwiódł również Małgorzaty, chociaż układ był zupełnie inny. Zawsze odmawiał jéj niemożliwego entuzyazmu, którym natchnąć go chciała, to biedne, głupie stworzenie. Dał jéj swoję opiekę którą był jéj winien, i swoje zmysły o które nie jestem zazdrosną. Ona jest jego gospodynią, jego samicą, i niczém inném być nie może. Nie jest ona ani jego żoną, bo nie jest mu równą w obec Boga, ani jego kochanką, bo upadla miłość swojemi nędznemi myślami. On nie może jéj kochać. A czego człowiek szlachetny zrobić nie może, jest złém; a tém co upadla duszę, tém co zacieśnia serce i umysł, jest miłość źle umieszczona. Ty chcesz, żeby on kochał tę kobietę! Sumienie twoje, mówi ci głośno, że kłamiesz, bo ona razi i męczy ciebie samą; ty dajesz jéj to uczuć daleko ostrzej odemnie. Ty chcesz, żebym ja kochała tego pół-dzikiego, przebranego za paladyna, którego zaślubiłam po to, ażeby pokazać Pawłowi, że u mnie zmysłów nie ma. Gdybym kochała tego Rivonnière’a, który pomimo swych pięknych manier i pięknego wychowania, jest na drugiej drabinie społecznéj, pendantem do prostéj Małgorzaty; byłabym na prawdę spodloną; ale ja nie mam upodobania w rzeczach poziomych: kocham męża, tak jak Paweł kocha żonę. Są to dwa indywidua z innéj odmiany rodu ludzkiego niż ta, do której my należemy. Zewnętrzne konwenanse zmusiły nas do przypuszczenia ich do naszéj spółki w pewnych granicach; on po to ażeby miał dzieci, ja zaś ażeby ich nie mieć wcale. To co im winniśmy, jest zupełnie przeciwném miłości. Paweł winien ojcowstwo, a ja dziewictwo. Dla czegóżby on miał cierpieć z powodu mojéj neutralności, kiedy dla mnie jest to rzeczą obojętną, że on będzie rodzicielem z inną. Naszym węzłem jest umysłowość, naszém braterstwem, myśl — naszą miłością, ideał. Kochamy się, a ty nic na to poradzić nie możesz. Powiedz mu teraz wszystko, co niezręczna roztropność twoja podda ci przeciwko mnie, nie uwierzy ci, nie zrozumie cię nawet; spróbuj, zgadzam się, opuść mnie, idź żyć razem z nim, mówiąc że czujesz wstręt do mojéj przewrotności. Przyjmie cię z otwartemi ramionami, ale o każdéj godzinie w jego posmutniałych oczach, będziesz mogła wyczytać tę uwagę: moja biedna ciocia jest szaloną, bo mi wkłada na barki dwie chore do pielęgnowania!
W ten sposób mię potraktowawszy, poszła spokojnie napisać do Pawła, że pochwala mu niezmiernie chęć oszczędzenia cierpień swojéj towarzyszce, że szanuje jego postanowienie niewidywania jéj przez czas jakiś, ale że nie może wymódz na sobie, ażeby miała udawać zagniewaną, bo ona przebacza wszystko matce cudownego Piotrusia. Potém trzy strony postcriptum, z prośbą o zdanie Pawła co do kilku dzieł, które przeczytać chciała.
Korespondeneya została zagajoną. Odpowiedzi zapełniły czas wolny Pawła, gdyż potrafiła go zobowiązać, żeby pisywał do niéj każdego wieczora, który jéj ujął własném swém postanowieniem.
Pewnego poranku wpadła do nas niespodzianie Małgorzata. Paweł przywiózł ją do Paryża w celu zakupienia kilku przedmiotów potrzebnych dla dziecka, a ona wyrwała się d!azobaczeni a swojéj markizy, błagała, żeby ona jéj nie zdradziła.
— Wiem dobrze że staje się nieposłuszną — dodała — ale nie mogę tak żyć, nie poprosiwszy pani o przebaczenie. Wiem, że się pani na mnie nie gniewa, ale ja gniewam się sama na siebie, pogardzam sobą, że byłam tak zuchwała i tak zła dla pani. Już ja taką nie będę, pani jest tak wielką a Paweł tak dobry! Zobaczywszy że się dręczę listami pani, pokazał mi je. Nic z nich nie rozumiałam; chyba to tylko, że pani pochwala mu zostanie ze mną, że mię pani zawsze kocha. Teraz niech pani posłucha. Nie mogę przyjąć ofiary z jego strony, żeby pracował w małéj stancyjce bez powietrza, w godzinach, kiedy mógłby pani powiedzieć to wszystko co pisze, w pięknych pańskich salonach, wraz, z panią, która mogłabyś mu odpowiedzieć i rozszerzać jego wielki umysł, duszący się w mojém towarzystwie. Nie, nie, ja nie chcę temu wierzyć, obowiązkiem jest pani sprowadzić go znowu do siebie. Napisz mu pani, że go potrzebujesz, on nic pani odmówić nie może.
— To nie byłoby prawdą — odpowiedziała Cezaryna. — Ja go nie potrzebuję widzieć, ażebym mogła skończyć swoję pracę. Ja go się radzę dla zaspokojenia sumienia; kiedy skończę, poddam mu do oceny wszystko; ale pod tym względem można się porozumieć piśmiennie.
— Nie, nie, to mi wszystko jedno! On potrzebuje mówić z panią, on się nudzi w domu. Cóż ja mu mogę powiedzieć dla rozweselenia go? Nie, jestem zbyt wielką prostaczką.
Małgorzata miała zwyczaj upokarzać się po to, ażeby jéj mówiono komplementu dla podniesienia jéj we własnych jéj oczach. Była bardzo chciwą na tego rodzaju pociechy. Cezaryna nie szczędziła ich, ale z tak głęboką ironją w głębi serca, że biedna kobieta uważała ją za zbyt pobłażliwą dla siebie i odpowiedziała:
— Pani mówi to wszystko z litości! pani tego nie myśli, pani jest dobra aż do kłamstwa. Widzę i dobrze, że panią nużę i nudzę; nie przyjdę już więcéj, ale pani może mi robić dobrze z daleka. Niech pani zaprosi znowu Pawła na swoje objady i wieczory; o to tylko panią proszę.
— A więc nie jesteś już zazdrosną, to przeszło?
— Nie, to nie przeszło, jestem zazdrosną, ciągle. Im dłużéj patrzę na panią, tém lepiéj widzę, że niepodobna nie kochać pani więcéj nad wszystko; ale jakkolwiek jestem głupia, mam przecie więcéj serca i więcéj siły niż pani myśli, niż nawet wie Paweł. Zobaczy to pani z czasem. Jestem zdolną kochać aż do zrobienia sobie ze swojéj zazdrości — obowiązku, cnoty, a może i szczęścia.
To bardzo głębokie to co ona tam mówi, — zauważyła Cezaryna, kiedyśmy zostały same. — Na swój sposób wyraża ona uczucie, które uczyniłoby ją wielką, gdyby je mogła posiadać. Kochać Pawła aż do błogosławienia mnie za to, że przejmuję go miłością któréj on nie może mieć dla niéj, — byłoby wzniosłą ofiarą z jéj dzikiéj osobistości; ale ona lubi się chwalić, to biedne stworzenie, i jeżeli na chwilę zdoła pojąć szlachetną ambicyę, to zrealizowanie jéj nie od niéj zależy. To nie jest dziełem wieśniaczki; cedząc ług nie można się nauczyć wyżymać swe serce jak bieliznę, dla oczyszczenia go i wybielenia.
— Kto wie, wielka Cezaryno? Jest jedna rzecz, o której wiedzą niekiedy te natury pierwotne, a któréj twoje prace metafizyczne i inne nie nauczą cię nigdy....
— A tą rzeczą jest...
— Wyrzeczenie się samego siebie.
— W takim razie czémże jest moje życie? Zdawało mi się że nic innego nie robiłam, prócz poświęcania wszystkich pierwszych moich popędów.
— Na co? Na to, żeby ci się później udało co innego. Ale chcieć żeby się nie udało, po to, ażeby ktoś inny zatryumfował; — tego ty nigdy nie potrafisz. To daleko wyższe jest od ciebie aniżeli od Małgorzaty.
— Może zrobisz z niéj męczenniczkę, świętą? Nowy punkt widzenia!
— To o co cię niedawno prosiła, żebyś zatrzymywała jjé męża co wieczór w godzinach, w ktérych się ona niepokoi i nudzi, jest już dość szlachetném. Ty nie raczysz zwracać na to uwagi; mnie bije to w oczy.
— Niema też co, Paweł nudzi się z nią — wszakże to powiedziała: boi się, żeby się zanadto nie znudził i nie poszukał sobie jakiéj rozrywki mniéj szlachetnéj od rozmowy ze mną.
— Starasz się ją poniżyć; ty może więcéj jesteś zazdrosną o nią niż ona o ciebie.
— Zazdrosną, ja, o to stworzenie?
— Ty jéj nienawidzisz, bo ją spotwarzasz.
— Nie mogę jej nienawidzić, gardzę nią.
— A cała ta dobroć, którą ekspensujesz dla oczarowania jéj i podbicia — jest to hipokryzya twego instynktu, dążącego do panowania.
— Litość bardzo dobrze się łączy z pogardą, nie może się nawet łączyć z niczém inném. Cierpienie szlachetne wlewa uszanowanie. Litość jest, jałmużną, którą się daje występnym albo słabym.
Cezaryna spodziewała się zobaczyć Pawła tego samego wieczoru. Nie przybył, a chociaż żal Małgorzaty był jak najszczerszy, do pałacu Dietrichów przychodził bardzo rzadko i po to tylko, ażeby wymienić słów parę o książce, która w głównych rysach była naszkicowaną. Pochwalał zmiany które autorka w niéj porobiła, ale nie ukrywał przede mną, że te poprawki i ulepszenia nie odpowiadały jego oczekiwaniom z zupełnéj przeróbki dzieła. Cezaryna nie dosięgnęła, podług niego, zupełnego rozwoju swojej jasności. Nie śmiał jéj mówić o rozpoczęciu na nowo, a kiedym mu wyrzucała, że nie pozostał wierny swojéj zwykłéj poczciwości literackiéj, odpowiedział mi:
— Nie sądzę, żebym przestał być wiernym, i nie że rozumiem, dlaczegoby markiza de Rivonnière miała koniecznie utworzyć arcydzieło; moja w tém wina że uważałem ją za zdolną do tego. To, o co mię prosiła, zrobiłem; powiedziałem swoje zdanie, wskazałem miejsca złe, miejsca wyborne, miejsca słabe. Rozprawiałem z nią, podałem jéj źródła do nauki i przedmioty do rozwagi. To czego pragnęła, jak mówiła, polega na tém, ażeby dokonać pracy dającéj się łatwo czytać i cokolwiek pożytecznéj; cel ten osiągnęła. Prócz tego jestem przekonany, że w miarę dojrzałości mogłaby dojść do rezultatu istotnie zastanawiającego; ale otoczenie nie żąda od niéj tyle; albo łudzi się sama zasługą własnego dzieła, jak to się zdarza tym co piszą, albo też obdarzona jest niepraktykowaną skromnością i zadawalnia się skutkiem miernym. Nie mam prawa być surowszym i bardziéj wymagającym od niéj saméj. Jeżeli książka jéj będzie czytaną, jeżeli mówić o niéj będą choćby w jéj tylko kółku, to nie będzie wcale stanowić przeszkody dla książki lepszéj w przyszłości.
Kochałam ciągle Cezarynę, pomimo naszych kłótni które coraz żywszemi się stawały; być może kochałam ją tém więcéj, że widziałam jéj obłąkanie. Stawało się dla mnie rzeczą widoczną, że Paweł nie miał dla niéj téj przyjaźni entuzyastycznéj, absorbującéj, panującéj nad wszystkiém, którą, jak pochlebiała sobie, natchnąć go miała. Był on zdolny do uczucia poważnego i do wdzięczności wypłacanéj dobrowolnie za pośrednictwem poświęcenia; ale namiętność w nim nie wybuchała, i zdawało się, że on wcale nie uczuwa potrzeby rozpłomieniania się do ideału, którą mu Cezaryna i Małgorzata przypisywały.
Rozczarowawszy się wkrótce pod tym względem, w cóżby się obróciła straszliwa wola Cezaryny, gdyby nie mogła się przywiązać do sławy literackiéj? Jéj skromność nie dbająca o nic, nie zwodziła mię wcale. Widziałam bardzo dobrze, że ona wzdychała do wielkich tryumfów i że połączyła w myśli te dwa cele: podbicie świata i zwycięztwo nad Pawłem blaskiem gieniuszu swego otrzymane. Pragnęłabym była, żeby w braku jednego z tych zwycięztw, odniosła drugie. Starałam się ją o tem ostrzedz, i za zgodą Pawła wyraziłam jéj jego zdanie. Z początku zmięszała się trochę, potém opamiętała się i powiedziała:
— Rozumiem, on myśli że po wydrukowaniu książki, zapomnę o użytecznéj radzie i poświęconym poprawiaczu. Chce przedłużyć nasze poufałe stosunki; ma słuszność, nie zapomniałabym o nim, ale miałabym mniéj powodów do częstego widywania go. Powiedz mu, że poznałam się na wyższości jego sądu, niech wstrzyma odbijanie; zacznę wszystko na nowo. Powiedz mu także, iż mnie to nic nie kosztuje, jeżeli on sądzi że mogę zrobić coś dobrego.
Tyle rozsądku i łagodności, których prawdziwego powodu nie wolno mi już było wyjawić, rozbroiło Pawła i w szacunku jego dla Cezaryny ważny krok stanowiło; ale im więcéj uczucie to weń wstępowało, tém czystszém zdawało się i spokojniejszém się stawało. Cezaryna nie spodziewała się tego uporu jaki objawił, chcąc wieczorem być koniecznie u siebie; możnaby było mniemać, że sprawiało mu to przyjemność. W niedzielę pojechałam do niego.
— Małgorzata daleko lepiéj się czuje moralnie — mówił mi. — Udało mi się przekonać ją, że daleko mi miléj zrobić jéj przyjemność, a niżeli szukać sobie rozrywek niezależnie od niéj. W gruncie jest to prawdą; co prawda, rozmowa jéj nie jest zawsze świetna i nie ma tyle wartości co rozmowa markizy i jéj spółbiesiadników, — ale więcéj mię cieszy jéj zadowolenie, a niżeli się smucę mojemi ofiarami osobistemi. Moim obowiązkiem jest uczynić ją szczęśliwą, a człowiek z sercem nie powinien wiedzieć, czy jest coś bardziéj pociągającego nad obowiązek.
Małgorzata powiadała że jest szczęśliwą — Nie potrzebując już pracować na życie, czytała to wszystko co mogła zrozumieć i na prawdę kształciła się cokolwiek; ale była chora, a piękność jéj niszczała. Lekarz Cezaryny, który ją niekiedy odwiedzał, powiedział mi w sekrecie, że podług jego zdania, Małgorzata cierpi na chroniczną chorobę wątroby czy żołądka. Tak źle zdawała sprawę z tego czego doświadczała, że bez poważnego badania, któremu poddać się nie chciała, nie mógł choroby jéj bliżéj określić. Zawiadomiłam o tém Pawła a ten zażądał badania. Stwierdzono nabrzmienie wątroby; stan ogólny był mierny; codzienne starania były konieczne, a na wsi niemożna było dostać wszystkiego co było przepisane. Mała ta rodzina zamieszkała tedy przy ulicy Vaugirard, w mieszkaniu szykowniejszym aniżeli było przy ulicy Assas, i bardzo blisko od cieniów Luksemburgu.
Paweł przyszedłszy do nas powiedział, że odtąd jest na nasze rozkazy o każdéj godzinie. Miał komisanta w biurze i nie był już niewolnikiem na łańcuchu. Przez niego zarobiono wiele; stosunki jego robiły go cennym dla pana Latour. Daleko prędzéj niż się spodziewał, dochodził do dobrobytu i swobody. Widywaliśmy się więc daleko częściéj, ale Paweł odwiedzin swoich nigdy nie przedłużał po za zakres godziny. Był naprawdę niespokojny o swoją żonę, a kiedy nie pielęgnował jej w domu, to pielęgnował ją prowadząc na przechadzkę, wyszukując dla niéj rozrywek. Pragnęła bardzo zobaczyć swoją markizę, dla pokazania jéj, jak mówiła, że stała się już wielce rozsądną. Cezaryna namówiła Pawła, ażeby ją do niéj przyprowadził wraz z Piotrusiem, obiecując, że pozwoli im odejść o godzinie, w któréj dziecko spać pójdzie. Tyle w tym względzie nastawała, że ustąpił.
Było to dla M łgorzaty wielkiém wzruszeniem i wielką radością. Włożyła na siebie piękną suknię niedzielną, suknię z czarnego jedwabiu, która bardzo dobrze na niéj leżała; głowę ubrała swemi własnemi rękami dosyć gustownie. Na toaletę Piotrusia wysadziła się z ostateczną starannością. aweł wsadził ich do dorożki i przywiózł o godzinie szóstéj do pałacu Dietrichów. Cezaryna kazała pośpieszyć się z objadem, ażeby dziecko nie usnęło przed wetami. Nie zaprosiła nikogo z powodu niestosownéj godziny; był to prawdziwy objad familijny. Pan Dietrich przyszedł uścisnąć ręce Pawła, pozdrowić jego żonę i ucałować synka; potém odszedł ubrać się na objad w mieście.
Cezaryna zdecydowała, się przyjąć komuniję, jak powiadała z dziewczyną upadłą; pomimo to cierpiała z powodu tego rodzaju równości, do któréj przypuścić ją musiała. Przeszło już miesiąc, jak jéj nie widziała; uderzyła ją zmiana jaka w niéj zaszła. Małgorzata bardzo schudła; ożywione jéj rysy nabrały nadzwyczajnéj dystynkcyi. Wielkich od owego czasu dołożyła starań, żeby się obserwować, żeby się nie wydawać pospolitą; rzeczywiście prawie znać tego na niéj nie było. Mówiła mniéj i daleko stosowniéj. Paweł traktował ją nie z większemi względami, nigdy jéj pod tym względem nie uchybiał, ale z milszą łagodnością i niespokojniejszą troskliwością. Zmiany te nie przeszły niepostrzeżone. Cezaryna otrzymała wielki cios w serce; i w tym samym czasie kiedy przyjazny uśmiech inkrustował się na jéj ustach, wzbierał ponury ogień w jéj oczach, a zazdrość pożerała tę pierś kamienną; drżałam o Małgorzatę.
Zdawało mi się również, że i Małgorzata to spostrzegła, i że nie mogła przenieść na sobie, ażeby nie być z tego zadowoloną. Objad był smutny, chociaż niekiedy Piotruś, sprawujący się bardzo grzecznie i zaczynający już szczebiotać, potrafił nam czoła rozmarszczyć. Paweł byłby chętnie wesołym, gdyby nie widział tak dziwnego roztargnienia Cezaryny, że starał się dobadać przyczyny i czuł się sam niespokojnym, nic wiedząc dla czego. Kiedyśmy wstali od stołu, zapytał mię po cichu, czy Cezaryna nie miała jakiego powodu do smutku. Lękał się, czy sąd o jéj książce wydany i tak dobrze przyjęty z początku, nie odebrał jéj, po namyśle, pewnéj dozy odwagi. Cezaryna słyszała wszystko oczyma; chociażby mówiono jak najciszej, wiedziała o co chodziło.
— Uważasz pan, że jestem smutną — powiedziała, nie dając mu czasu na odpowiedź, — przepraszam za to Małgorzatę, którą chciałabym była przyjąć jak najlepiéj, ale jestem bardzo wzburzona; właśnie co otrzymałam bardzo złe wiadomości o markizie de Rivonnière.
Ponieważ nic mi o tém poprzednio nie mówiła, sądziłam że zaimprowizowała ten pozór. Ostatni list pana de Valboune do pana Dietricha nie był téj natury, ażeby mógł sprawić bezpośredni niepokój. Zwróciłam na to uwagę. Odpowiedź jéj zamykała w tém, co nam przeczytała: „Mój biedny przyjaciel z każdym dniem coraz więcéj mię niepokoi. Życiu jego nic już nie grozi, ale cierpienia, o ile się zdaje, nie złagodzą, się tak prędko. Prosi mię o złożenie swego uszanowania panu i pani de Rivonnière.
List ten wydał się Pawłowi dziwacznym.
— Jakież więc są te cierpienia — rzekł — co nie zagrażają życiu a pomimo to nie przestają niepokoić? Czy pan de Valboune nigdy jaśniéj nie pisuje?
— Nigdy — odpowiedziała Cezaryna. — Jest to umysł wzburzony, starający się w wyrażeniu o treściwość a dochodzący jedynie do nieokreśloności. Ale nie mówmy już o tém — dodała z miną spółczucia dla Małgorzaty: — zapominamy, że znajduje się tu osoba, dla któréj wspomnienie i imię mojego męża są szczególniéj nieprzyjemne.
Paweł delikatność tę uznał za mało delikatną; to też z szybkością i ścisłością oceny, która mu była wrodzona, odpowiedział bardzo prędko i bez zakłopotania:
— Małgorzata, słuchając rozmowy o panu de Rivonnière, nie doświadcza żadnego przygnębienia. Ona go nie zna i nigdy nie znała.
— Zdawało mi się, że miała do niego słuszny żal, — odparła Cezaryna, patrząc na Małgorzatę 2zamiarem pozbawienia jéj kontenansu — i z pewnością jest przekonana, że w obec niéj nie bronię wcale sprawy mego męża w tej okoliczności.
— Myli się pani, moja markizo, — odpowiedziała Małgorzata, z łagodnością, łez pełną; — trzeba zawsze bronić swego męża.
— Zwłaszcza kiedy jest nieobecny — dodał Paweł tonem stanowczym. Co do nas, to obrazy ukarane, tém samém nie istnieją. My nigdy nie mówimy o człowieku, którego miałem prawo zabić okrutnie. Ten, który żyje dzisiaj, dostał rozgrzeszenie; a żona pomszczona nigdy rumienić się nie potrzebuje.
Mówił z energią spokojną, o którą Cezaryna obrazić się nie mogła, ale która wprowadzała szaleństwo i rozpacz do jéj duszy. Małgorzata, z oczami wilgotnemi, patrzała na Pawła z zachwytem i wdzięczności. Widziałam, że Cezaryna miała powiedzieć coś okrutnego.
— Dziecko zasypia — zawołałam. — Nie po winniście się spóźniać. Dorożka wasza czeka na dole. Weź pana Piotra, mój drogi Pawle, on jest zbyt ciężki dla mnie....
W téjże chwili Bertrand przyszedł donieść, że dorożka już zajechała, dodając swoim wyraźnym głosem i z niezmąconą pogodą:
— Pan markiz de Rvonnière przybył także.
— Dokąd? — zawołała Cezaryna jakby piorunem rażona.
— Do pani markizowéj — odpowiedział Bertrand z tym samym spokojem; — jest już na schodach.
— Opuszczamy panią — rzekł Paweł, biorąc Małgorzatę pod jednę, a dziecko na drugą rękę.
— Nie, zostańcie, tak potrzeba! — odparła Cezaryna tracąc głowę.
— Dla czego? — zapytał Paweł zdziwiony.
— Tak potrzeba, mówię panu, proszę o to.
— Dobrze — odpowiedział, cofając się ku sofie, na któréj złożył zaspane dziecko i posadził koło i niego Małgorzatę.
Czy Cezaryna lękała się zazdrości swego męża, i czy chodziło jéj o to, ażeby mu pokazać że przyjmowała Pawła w towarzystwie żony, czy też, porażką swoją więcéj zajęta niż czém inném, uważała się za pomszczoną tém nowém spotkaniem Małgorzaty ze swym uwodzicielem, w oczach Pawła? Być może była zbyt pomieszaną, ażeby mogła wiedzieć czego chciała i co robiła; ale koniec końcem szybko zapanowawszy nad sobą, wyszła na spotkanie markiza. Usłyszeliśmy, jak ze schodów głośno do niego mówiła?
— Jakaż to miła niespodzianka! Jakto, wyleczony? — kiedy nam pisano, że panu gorzéj....
— Valboune jest szaleńcem — odpowiedział markiz głosem silnym i pełnym; — ja mam się dobrze, jestem wyleczony; sama pani widzisz. Chodzę, mówię, idę po schodach sam....
A wchodząc do przedpokoju poprzedzającego mały salon, dodał:
— Pani masz gości?
— Nie, — odpowiedziała Cezaryna, wchodząc pierwsza; — to są moi i pańscy przyjaciele, którzy już odchodzili, ale chcieli wprzódy przywitać się z panem.
— Przyjaciele? — powtórzył markiz, znajdując się twarz w twarz z Pawłem, który zbliżał się do niego.
— Przyjaciele? nie poznaję....
— Nie poznajesz pan pana Gilbert i jego żony?
— A! przepraszam! tak ciemno u pani; — kochany mój przyjacielu!.... Uścisnął obie ręce Pawła.
— Pani, składam pani moje uszanowanie.
Skłonił się głęboko przed Małgorzatą.
— A! panna de Nermont! Szczęśliwy, że mogę panią powitać.
Pocałował mię w obie ręce.
— Państw o wszyscy wydajecie mi się w dobrem zdrowiu.
— Ale pan? — rzekł do niego Paweł.
— Ja, doskonale, dziękuję; bardzo dobrze znoszę podróże.
— Ale jakim sposobem przybywasz, nie doniósłszy wprzód o tém — powiedziała Cezaryna.
— Miałem zaszczyt pisać do pani.
— Nic nie otrzymałam.
— Kiedyż powiadam pani, że Valboune jest szaleńcem!
— Mój drogi przyjacielu, nic z tego nie rozumiem. Dlaczegóż on pozwala sobie niszczyć pańskie listy?
— Musiałbym pani opowiedzieć całą historyę, historyę ogłupiałych medyków około chorego podnoszącego przeciwko nim bunt kompletny, bo nie dbającego już o ściganie zdrowia odzyskanego o tyle, o ile można.
— Pan przybywasz z Włoch? — zapytał go Paweł.
— Tak jest, mój drogi; kraj to bardzo przeceniony, jak wszystko co wysławiają za granicą. Co do mnie, lubię tylko Francyę, a we Francyi lubię tylko Paryż. Powiedzże mi pan coś nowego o swoim młodym przyjacielu, panu Latour?
— Bardzo dobrze mu się powodzi.
— Pan Dietrich wyszedł, jak mi powiedziano, ale ma wrócić wcześnie. Pani markiza pozwoli mi tutaj nań zaczekać?
— Ależ bez wątpienia, mój przyjacielu. Jadłeś objad?
— Jadłem, dziękuję.
Paweł zamienił jeszcze kilka nic nieznaczących a grzecznych wyrazów z markizem i Cezaryną, i wyszedł. Piorunujące przybycie pana de Rivonnière sprowadziło spokojną płaskość w sytuacyi. Był łagodny, zadowolony, prawie dobroduszny. Nie był niczém ani wzruszony ani zdziwiony; to znaczy stał się na nowo wyobrazicielem życia światowego, jak gdyby nigdy się z niém nie rozstawał.
Wracał z nad grobu, jakby powrócił z Pontoise. Znajdował się u swojéj żony, wobec swego spółzawodnika i zabójcy, w obec kobiety któréj posiadanie krwią własną przypłacił; — wszystko to naraz; zdawało się nic innego sobie nie przypominał, prócz reguł umiejętności życia i przyzwyczajenia do swobody, z jaką się znosi wszelkie spotkanie jakiebykolwiek ono być mogło. Niewzruszoność doskonałego szlachcica pokrywała wszystko.
Źle będąc ze swojém sumieniem, Cezaryna była na chwilę zbita z toru; ale silna czémś silniejszém od obycia się z światem, silna swą wolą kobiety nieustraszonéj, prędko odzyskała przytomność umysłu. W każdym jednak razie doświadczała jeszcze pewnéj niespokojności, nie chcąc zostać sama te ze swym mężem; i dla tego prosiła mię żebym pozostała, mówiąc mi to słowo ukradkiem kiedy zapalano kandelabry.
— W Nakoniec, — rzekł markiz po wyjściu Bertranda — widzę cię przecież, pani markizo, piękniejszą jak zawsze i ze świetnym promieniem dobroci w twych oczach. Doprawdy, możnaby powiedzieć, że pani jesteś zadowoloną z mego powrotu.
Twarz Cezaryny właściwie nie wyrażała téj radości. Pytałam się sama siebie, czy on żartował do czy też doznawał złudzenia.
— Nie odpowiadam na podobne pytanie rzekła mu z najlepszym uśmiechem, jaki wymusić na sobie mogła; — teraz na mnie koléj spojrzéć na pana. Doprawdy, dobrze się pan masz, możnaby na to przysiądz! Cóż więc znaczą te obawy pańskiego przyjaciela, które mówiły o panu jako o niewyleczalnym?
— Valboune jest bardzo egzaltowany. Jest to przyjaciel nieporównany, ale ma słabość widzenia wszystkiego czarno, tém więcéj że wierzy w lekarzy. Pani mi powiesz, że i ja powinienem w nich wierzyć, wróciwszy z tak daleka. Ja wierzę tylko w Nélatona, który wyjął mi kulę z piersi. Kiedy usunięto przyczynę, ci panowie mniemali że oswobodzą mię od jéj skutków, jak gdyby były skutki bez przyczyny; zamiast pozostawić wyleczenie się mnie samemu, traktowali mię tak jak to robią po większéj części, to jest zupełnie sprzecznie z moim temperamentem. Kiedy rok temu blisko, zachwiałem ich powagę, postępując podług własnéj głowy, natychmiast uczułem polepszenie. Odjechałem, w trzy dni potém czułem się wyleczonym. Została mi silna migrena — oto wszystko; ależ męczyła mię ona dwa czy trzy lata z rzędu, zanim miałem zaszczyt panią poznać, a uwolniłem się od niéj, nie dbając o to wcale. Valboune, wywożąc mię tą razą, opatrzył młodym lekarzem bardzo rozumnym, ale diablo upartym, który niekontent, że tak prędko do zdrowia przychodzę skutkiem jedynie mojéj dobréj konstytucyi, chciał mię kompletnie uwolnić od téj migreny, a uczynił ją jeszcze gwałtowniejszą. Musiałem aż kazać mu się przejść, pokłócić się trochę z moim poczciwym Valbounem, i tak ich tam zostawić, ażeby się nie stać ofiarą ich poświęcenia dla mojéj osoby.
— Tam ich zostawić? zapytała Cezaryna; — o więc pan nie z nimi powróciłeś?
— Wróciłem sam z moim poczciwym Dubois, który jest najlepszym dla mnie lekarzem! Wie dobrze, że nie należy się zajadle ludziom sprzeciwiać, a kiedy cierpię, z łagodnością mię znosi. Jest to coś najlepszego, co zrobić może.
— A gdzież reszta?
— Valboune i lekarz? Nie wiem doprawdy; rozstałem. się z nimi w Marsylii, skąd chcieli mię wsadzić na okręt płynący do Korsyki, pod pozorem że znajdę tam stosowny dla siebie letni klimat. Zgodziłem się na projekt, ale o niego nie dbałem. Zwierzyłem się przed Dubois z postanowieniem mojém powrócenia do Paryża dla odpoczynku; wyjechaliśmy we dwóch, zostawiając ich pogrążonych w rozkoszach pierwszego snu. Musieli zapewne polecieć za nami, ale wyprzedziliśmy ich o dwanaście godzin; myślę więc, że jutro tu będą.
— Wszystko to, co mi opowiadasz, jest bardzo dziwném — odparła Cezaryna; — nie wiedziałam, że pan jesteś tak dalece studentem, i nie rozumiem lekarza i przyjaciela tyranizujących do tego stopnia, żeby chory musiał uciekać. Czy nie powinnam raczéj sądzić, że miałeś pan dobrą myśl zejścia mnie znienacka, i że nie chciałeś pozwolić swoim towarzyszom podróży, żeby mię o tém zawiadomili?
— Być może, że było coś i z tego, moja kochana markizo.
— Po cóż mię zachodzić znienacka? w jakim zamiarze?
— Ażeby zobaczyć, czy pierwszym skutkiem zadziwienia pani będzie radość lub też nieprzyjemność.
— To bardzo złe uczucie, mój przyjacielu. Jest to nieufność serca dowodząca mi, że nie jesteś tak dobrze wyleczonym jak twierdzisz.
— Wolno jest nieufać, kiedy nas cenią niewiele.
Kiedy tak Cezaryna rozmawiała ze swoim mężem, obserwowałam tego ostatniego; zachwycona z początku widokiem siły i zdrowia, jakie posiadać się zdawał, zaczynałam się potém niepokoić bardzo dziwną, zmianą w jego fizyonomii. Oczy jego nie były już te same; błyszczały nadzwyczajnie, a blask ten wzmagał się, w miarę jak wyzwany do wyjaśnień, zamykał się w coraz cieśniejszéj grzeczności. Czy pożerała go zazdrość tajona? czy to był ostatek czy powrót gorączki? czy też to lśniące błyskawicami oko, które zdawało się oddzielać od wierzchniéj powieki, było niezmazaném znamieniem, które mu zostawiło nerwowe ściągnięcie się po wielkich cierpieniach fizycznych?
W téj właśnie chwili wszedł Bertrand, mówiąc markizowi, że Dubois był na jego rozkazy.
— Rozumiem — odpowiedział p. de Rivonnière — chce mnie zabrać. Boi się, żebym się nie zmęczył. Powiedz mu, że mam się bardzo dobrze i że czekam na pana Dietricha.
Potém wrócił do uciążliwéj rozmowy z żoną, zadając jéj pytania o wszystkie osoby jéj otoczenia; zdawało się, że nie postradał pamięci o żadnym szczególe, któryby go mógł interesować. Szczególne jego oko zadziwiało mię ciągle; zdawało mi się, że słyszałam głos Dubois w sąsiednim pokoju. Wstałam niby bez celu i pośpieszyłam ażeby się go wypytać.
— Potrzeba, żeby pani wyprawiła pana markiza — odpowiedział po cichu; — wkrótce będzie godzina jego napadu.
— Napadu czego?
Dubois poniósł smutnie rękę do czoła.
— Czegoż więc? migreny?
— Migreny straszliwéj.
— Które go pognębiają czy przywodzą do rozpaczy?
— Naprzód jedno a potém drugie.
— Ma przystępy majaczenia?
— Niestety, tak jest! A więc panie o tém nie wiedzą?
— Nic nie wiemy.
— Zatém pan de Valboune chciał to ukryć; ale teraz muszą się o tém dowiedzieć.
Tajemnicę za chować tylko należy przed światem.
— Czy ma gorączkę w czasie tych napadów boleści i egzaltacyi?
— Nie, i to właśnie daje mi zawsze pewną na dzieję.
— Ale to właśnie może najwięcéj niepokoić nas powinno. Mówmy otwarcie, Dubois: twój pan waryat?
— No tak, bez wątpienia, ale był już tak dwa razy i zawsze się wyleczył. Albo to pani myśli, że on był przy zdrowych zmysłach, kiedy uwiódł opuścił biedną dziewczynę?...
— Teraz jest ona żoną mojego siostrzeńca.
— A! zapomniałem, przepraszam, — ja tylko dobrze o niéj wyrazić się mogę; jest to anioł uczciwości i bezinteresowności. Pan markiz nie byłby popełnił tego błędu w stanie naturalnym; a późniéj kiedy się przebierał i szpiegował wszystkie wycieczki panny Dietrich, widziałem ja bardzo dobrze, że nie miał swojéj głowy. W nocy cierpiał tak jak i teraz cierpi, a nie miał jasnych dni jak teraz je ma.
— Czy on waryatem gwałtownym w nocy?
— Gwałtownym nie, ale fantastycznym i niecierpliwym. Ze mną, to nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Opiera mi się, gniewa, a potém ustępuje. Nigdy się ze mną źle nie obchodzi. Każdy inny do rozpaczy go przyprowadza. Zbrzydził sobie swego lekarza, a pana de Valboune znienawidził. Ja mu poradziłem żeby opuścił Marsyliję, gdzie stan jego ukryć się nie mógł, a za pozór do tego podałem mu złe pielęgnowanie go. Przeciwnie, pielęgnowano go bardzo dobrze; ale kiedy chory jest zirytowany, potrzeba zmienić jego otoczenie i rozerwać go innemi twarzami. Na dzisiejszy wieczór zamówiłem jego dawnego lekarza; chcę, żeby go widział w stanie przełomu. Zaczyna się to o godzinie dziewiątéj; potrzeba więc wpłynąć na panią markizowę, ażeby go wyprawiła. Nie myślę, żeby się jéj opierał; on ją tak kocha!
— Ciągle kocha!
— Więcéj jak kiedy.
— I nie jest już o nią zazdrosny?
— A! tego właśnie nie wiem; ale lękam się, czy nie ukrywa przecieraną prawdziwéj przyczyny swojéj choroby.
— O kogóż byłby zazdrosny?
— Zawsze o tę samą osobę.
Przerwało nam uderzenie dzwonka suche i gwałtowne. Weszłam conajprędzéj do salonu w tym samym czasie co i Bertrand; Dubois stał na progu, niespokojny, zalękniony.
— Pan markiz obce odejść — powiedziała nam pośpiesznie Cezaryna.
Był to jak gniewliwy rozkaz dany mężowi, żeby sobie odszedł.
Markiz wybuchnął śmiechem; ten śmiech konwulsyjny był przerażający.
— Jakto! — rzekł — więc ja nie mam już prawa czekać na swego teścia u swojéj żony? Do diaska, czekać nań będę, państwo mi wybaczą! Zostawcie mnie z nią sam na sam, nie skończyłem jeszcze moich pytań!
— Bertrand — zawołała Cezaryna — sprowadzi pana markiza do powozu.
Tonem zwątpienia przemawiała do szermierza oddanego ku jéj obronie w wielkich wypadkach. Zbliżał się obojętnie, niewzruszenie, gotów unieść markiza w swoich muszkularnych ramionach; ale Dubois rzucił się i zatrzymał go. Wziął pana swego za rękę, mówiąc:
— Pan markiz dał mi słowo, że wróci o dziewiątéj, a teraz jest wpół do dziesiątéj.
Markiz, zdawało się, budził się ze snu; spojrzał na siwowłosego sługę z rodzajem dziecinnéj bojaźni:
— Ty mię chcesz nudzić, ty? — powiedział do niego z miną osłupiała; zapłacisz mi za to!
— Tak jest, w domu, bardzo chętnie, ale chodź pan.
— Stary bydlaku! ustępuję dzisiaj; ale jutro....
Dubois wyprowadził go, a on nie stawiał żadnego oporu. Bertrand poszedł za nimi, zawsze gotów dać pomoc w potrzebie. Milcząco wszystko troje, ścigaliśmy ich oczami; potém zobaczywszy że markiz wsiadł do powozu, Bertrand powrócił i powiedział:
— Pojechał.
— Bertrandzie rzekła mu Cezaryna — jeżeli się zdarzy, że pan de Rivonnière zajdzie do mnie raz jeszcze w stanie pijanym, powiedz mu, że mnie nie ma i nie dozwól mu wejść.
— Pan markiz nie jest pijany odpowiedział Bertrand swoim urzędowym tonem — a dawszy mi znak gestem wyrazistym i pełnym uszanowania, żebym wszystko wytłumaczyła, — odszedł.
— Co on przez to rozumie? zawołała Cezaryna.
— Tobie się zdaje — odpowiedziałam — że twój mąż się upija?
— Naturalnie! dzisiaj jest pijany, oczy miał obłąkane. Dla czego zostawiłaś nas samych? Prosiłam cię żebyś została. Zaledwie znaleźliśmy się sami, rzucił mi się do kolan, zapewniając mnie w sposób najśmieszniejszy o swojéj miłości, a kiedym mu przypomniała jego zobowiązania względem mnie, o niczém już nie pamiętał. Stawał się złym, głupim, prawie grubiańskim.... A! ja nienawidzę tego człowieka, który utrzymuje, że ja do niego należę, a ja nigdy należeć do niego nie będę!
— Nie nienawidź go, lituj się tylko; on nie pijany a pomieszany?
Upadła na fotel nie mogąc słowa wymówić, potém zadała mi szybko kilka pytań. Opowiedziałam jéj wszystko o czém mnie objaśnił Dubois; słuchała z okiem nieruchomém, prawie dzikiem.
— Otóż to — powiedziała wreszcie, straszliwa ewentualność, która nie przyszła mi była na myśl, — być żoną waryata! mieć do zniesienia najwstrętniejszą walkę z człowiekiem, który ani pamięta o swoich obietnicach, ani nic nie wie o mojém prawie! zwalczać nie już wolę, ale zrozpaczony instynkt! być zdrową i żyjącą, a czuć się związaną z bydlęciem pozbawionym rozumu! To niepodobna; takie więzy zrywają się przez sam fakt szaleństwa. Trzeba to kazać stwierdzić. Trzeba, żeby wiedział o tém świat cały, potrzeba zamknąć tego człowieka i żeby mię zabezpieczono od jego szaleństw! Ja nie chcę żyć z tą obawą, że będę na łasce obłąkanego; nie popełniłam żadnego występnego czynu, ażeby co chwila tę męczarnię na mnie wkładano. A! ten Valboune, który mnie nienawidzi, jakże mię oszukał! On przecież wiedział, że każe mi zaślubiać waryata! Odsłonię jego postępowanie, zawstydzę go w obec świata całego.
Wszedł pan Dietrich; — zawiadomiła go w kilku słowach i wywierała daléj swój gniew i zmartwienie w groźbach i skargach, zaklinając ojca, żeby ją bronił i żeby jak najprędzéj działał dla rozwiązania jéj małżeństwa. Chciała, żeby uznano je za niebyłe; separacya nie wystarczała jéj. Pan Dietrich, z początku przygnębiony, wkrótce się opamiętał, zobaczywszy że córka nie włada już sobą. Jakkolwiek czule ją kochał, to przecież był on przedewszystkiém człowiekiem uczciwym, posiadającym w wielkich przewrotach cudowną jasność umysłu.
— Źle mówisz, moja córko — rzekł jéj — i nie myślisz tak jak mówisz. Z tego, że Jakób przepędza noc niespokojnie i ma chwile obłąkania, nie wypada jeszcze wcale że jest waryatem, kiedy taki poczciwy staruszek jak Dubois, sam go może powstrzymać i potrafi stan jego ukryć. Jutro będziém mieli więcej szczegółów; ale jak na dzisiaj, to co wiemy, nie wystarcza wcale do użycia okrutnego środka, — prawnéj separacyi. Pomyśl, że musielibyśmy zadać śmiertelny cios godności tego, którego imię przyjęłaś. Potrzebaby oskarżyć jego i jego krewnych o podejście — a któż ci zaręczy, że trybunał przeciw niemu się oświadczy? W każdym razie opinia potępiłaby ciebie, bo nikt nie jest zwolniony od spełnienia obowiązku, jakkolwiek byłby trudnym. Twoim obowiązkiem jest oczekiwać cierpliwie, aż stan męża twego wyjaśni się, i robić to wszystko, co bez ujmy twojéj dumie i niezależności może go uspokoić i uleczyć. Jeżeli wyczerpawszy wszystkie środki łagodności i przekonania, będziemy musieli stwierdzić, że złe pogarsza się i nie pozostawia żadnéj nadziei; — to będzie jeszcze czas chwycić się środków energicznych; jeżeli zaś nie, to ganić ci będą okrutnie a słusznie, żeś mu odmówiła starań i pociechy.
Cezaryna, pomięszana, nic nie odpowiedziała, i przepędziła noc w rozpaczy, któréj gwałtowność przestraszyła mię. Nie śmiałam jéj opuścić przededniem; lękałam się, żeby nie doszła do jakiego czynu rozpaczliwego. Tą razą nie pozowała wcale dla rozczulenia innych, przeciwnie powstrzymywała się i nie miała ataku nerwowego; ale smutek jéj był głęboki, łzy tamowały jéj oddech, myślała, że przyszłość dla niéj stracona, że życie stało się ofiarą czegoś daleko smutniejszego jak wdowieństwo, bo obowiązku nieustającego używania wyższości swego umysłu, dla poskromienia dzikich uniesień, lub dla poddania się dziecinnym obawom idyoty, złego czasami a zawsze zazdrosnego i ośmielającego się twierdzić, że jest w niéj zakochany.
Kara istotnie była straszna; ale napróżno starała się przedstawić mi ją jako niesprawiedliwość losu. Poślubiła tego napół-umarłego, częścią przez ostentacyę szlachetności, częścią dla podniesienia się w oczach Pawła, trochę także dla zostania markizą a niezależną w dodatku.
Nazajutrz zaraz zrana poszedł p. Dietrich do swego zięcia. Zastał go śpiącym i mógł obszernie rozmawiać z Dubois i lekarzem, który przepędził noc na obserwowaniu chorego. Treścią tego badania było, że markiz nie jest ani bezwzględnie pomieszanym, ani bezwzględnie zdrowym. Organa mózgu były, po kolei, albo podbudzone, albo osłabione przez to podbudzenie. Kilka godzin w dniu, i pomiędzy spoczynkiem porannym, który był zupełnym i powrotem napadu wieczorem, mogły przedstawiać najdoskonalsze zdrowie umysłowe; żadna konsultacya lekarska prowadzona uczciwie, nie mogła wydać wyroku, żeby był niezdolnym do zajmowania się swemi interesami, albo żeby uchybiał względów komukolwiek. Rozmawiał z nim po napadzie i znalazł go zdrowym na ciele i na umyśle. Nie sądził bynajmniéj, żeby miał kiedykolwiek osłabienie mózgu. Uważał, że jest ofiarą choroby nerwowéj, jako skutku rany, albo wielkiéj beznadziejnéj namiętności, jaką. był i jest dotąd przejęty dla swéj żony.
Tu się przedstawiała alternatywa bez wyjścia. Ustępując jego miłości, czy Cezaryna mogłaby go wyleczyć? Jeżeli tak, to czyż nie należało się obawiać, że dzieci z tego związku zrodzone, będą narażone na jakieś istotne zamieszanie w swojej organizacyi? Lekarz ani mógł ani chciał dać wyraźne swe zdanie. P. Dietrich czuł, że córka jego prędzejby się zabiła, aniżeliby miała się zgodzić na należenie do człowieka, który ją strachem przejmował, i którego panowanie oblewałoby ją rumieńcem i Wstydu. Odszedł, nic nie postanowiwszy. Należało tylko cierpliwie oczekiwać, starać się o zbliżenie czysto moralne, obserwować jego skutki, rozdzielić małżonków; gdyby rezultat tych widzeń się był szkodliwym dla markiza, wtedy spróbowanoby wysłać go raz jeszcze w podróż. Możnaby było myśleć jedynie o przedłużenie terminu; w każdym jednak razie, aż do nowego rozkazu p. Dietrich chciał, żeby stan markiza był trzymany w tajemnicy. Dubois twierdził, że nic w tém nie było niepodobnego, z powodu rozkładu pałacu i dyskrecyi ludzi, którzy byli dla niego wszyscy ślepo poświęceni.
W dwie godziny potém, p. de alboune który przyjechał w nocy, przyszedł do p. Dietricha na rozmowę w tym samym przedmiocie. P. de Valboune był bezwzględnym i nieopatrznym w mowie. Nie lubił Cezaryny dla tego może, iż kochał ją bez nadziei przed jéj zamążpójściem. Poczytywał jéj za winę, że nie chciała się połączyć z jego przyjacielem, a kiedy mu p. Dietrich przypomniał układ honorowy, mocą którego Jakób w razie wyleczenia się, zobowiązał się nie reklamować swych praw, przysiągł, że Jakób był zbyt prawym, ażeby myślał o reklamowaniu; — lękać się tego, znaczyłoby to ubliżać mu.
— A jednak — powiedział p. Dietrich, wczoraj wieczorem zrobił scenę niepokojącą, a w chwilach przewrotu o niczem nie pamięta.
— Tak jest, odparł Valboune, jest on wtedy pod panowaniem szaleństwa, — przyznaję; i gdyby jego żona nie była przyczyną mimowolną lub nieświadomą téj egzaltacyi, trzymając go w zależności od siebie w przeciągu lat pięciu, to miałaby prawo być dla niego nieubłaganą; ale ona pragnęła go mieć przyjacielem i sługą. Uczyniła go zbyt wielkim niewolnikiem i zbyt nieszczęśliwym, powiem nawet że go zanadto upodliła, ażeby nie być mu winną, w obecnéj chwili wszystkich możliwych poświęceń.
— Nie pozwalam panu ganić mojéj córki, panie wicehrabio. Wiem że zaślubiając pańskiego przyjaciela w brew swéj skłonności, miała jedynie na widoku podniesienie go z rodzaju poniżenia, które podlega w opinii człowiek zbyt posłuszny i zbyt poświęcony.
— Tak jest, ale obowiązki zmieniają się wraz z okolicznościami. Jakób był skazany na śmierć. Zadośćuczynienie dane przez pannę Dietrich było dostateczne wówczas i łatwe, pozwól pan to sobie powiedzieć; — zarobiła na tém piękne imię...
— Wiedz pan, że nie nudziło się jéj wcale nosząc imię moje, i przypomnij pan sobie, że nie chciała przyjąć majątku swego męża.
— Bądź co bądź, będzie go posiadała, a przynajmniéj używać go będzie, bo ma do tego prawo, jest jego żoną; nic nie może przeszkodzić, ażeby nią nie była, a prawo zmusza ją do tego.
— Panowie mówicie o mnie — rzekła Cezaryna, która weszła do pokoju ojca i usłyszała ostatnie wyrazy. Bardzo mi miło, że wiem pańskie zdanie, panie de Valboune i że mogę powiedzieć panu w formie wzajemnego przywitania, iż zdanie to nigdy mojém nie będzie...
P. de Valboune wytłumaczył się, a pocieszając ją, o ile zdołał, co do prawości markiza, swobodnie wyraził zdanie swe osobiste co do delikatnéj sytuacyi, w jakiéj się znajdowano. — Jeżeli Cezaryna dobrze mi powtórzyła jego słowa, to bardzo mało okazał w nich delikatności i zranił ją boleśnie mówiąc, że powinna zrzec się wszelkiego tajemnego uczucia, chociażby ono było jak najczystszym, ażeby powrócić nadzieję, spokój i rozum człowiekowi, z którym igrała sobie zbyt długo i zbyt okrutnie.
Wywiązała się ztąd dyskusya bardzo gorzka i bardzo żywa, którą p. Dietrich napróżno uspokoić się starał. Cezaryna przypomniała wicehrabiemu, że starał się kiedyś jéj podobać, i że ona mu odmówiła. Od owéj chwili on ją znienawidził mówiła, a poświęcenie jego dla Jakóba de Rivonnière, było tylko pokrywką strasznego uczucia zemsty. Kłótnia stawała się coraz zjadliwszą, kiedy wszedł Bertrand, pytając, czy nie widziano markiza. Wprowadził go był do wielkiego salonu, gdzie markiz z wielkim spokojem powiedział mu, że tam chce czekać na panią markizę. Bertrand szukał Cezaryny w jéj apartamentach, a nie znalazłszy, powrócił do recepcyjnego salonu, ażeby powiedzieć panu de Rivonnière, że pójdzie jéj poszukać w części domu zamieszkiwanéj przez pana Dietricha; ale markiza już nie było, a inni służący zapewniali, że widzieli go idącego do ogrodu.
W ogrodzie Bertrand nie znalazł go również, tak samo jak i w apartamentach markizy. Było jednakże rzeczą pewną, że p. de Rivonnière nie opuścił pałacu.
P. Dietrich i p. de Valboune rozpczęli poszukiwania. Cezaryna poszła do swych pokojów, dokąd mąż wcisnął się niepostrzeżony, oczekując na nią; przestraszyła się i chciała zadzwonić. Przeszkodził jéj stając między nią a dzwonkiem.
— Posłuchaj mnie pani — rzekł — to po raz ostatni! Zanadto znam rozkład tego domu, ażeby się w nim włóczyć do woli. Chciałem pomówić z ojcem pani; natychmiast przedarłem się do jego gabinetu, posłyszałem głoś pani i pana de Valboune. Słuchałem. Człowiek skazany na śmierć, ma prawo znać motywa wyroku na siebie wydanego. Dowiedziałem się o jednéj rzeczy, któréj nie wiedziałem, to jest, że jestem waryatem, i o jednéj rzeczy o któréj chciałbym jeszcze wątpić to jest, że obojętność pani dla mnie zamieniła się w przestrach i wstręt. Jestem bardzo nieszczęśliwy, Cezaryno; ale przebaczam pani to, żeś świadomie do nieszczęścia mego się przyczyniła. Pani nie znałaś nigdy miłości i dla tego nie domyśliłaś się nawet gwałtowności mego uczucia. Pani nigdy nie sądziłaś, żeby można, z tego powodu zostać waryatem; pani zawsześ szydziła ze skarg moich i uniesień. Dosyć tych cierpień; już mi pani więcéj złego nie uczynisz. Obyś mogła zapomnieć o tém, któreś już mnie sprawiła i nigdy nie ocenić jego obszaru, bobyś miała zbyt wiele wyrzutów sumienia! Oszczędzam pani wymówek, bo czy jestem obłąkany czy nie, to w téj chwili czuję się tak spokojnym, jak gdybym był trupem. Żegnaj pani. Gdybym był mściwym, to byłbym zadowolony z téj myśli, że obecna namiętność twoja dąży do znihilowania innego mężczyzny, którego znihilować nie potrafisz. On zawsze żonę swoję przekładać będzie nad panią. Niedawno go widziałem i wiem, co myśli i czego wart. Doznasz zawodu w dumie swojéj bo on silniejszy jest swoją cnotą niż pani swoją ambicyą; ale nie jestem niespokojny o przyszłość pani, szukać będziesz innych ofiar i znajdziesz je.
Zresztą, ci co nie kochają, stawią śmiało czoło wszystkim zawodom. Bądź więc pani szczęśliwą na swój sposób; co do mnie starać się będę zapomnieć tę fatalną namiętność, która zamąciła mi rozum i upodliła życie.
Weszłam do Cezaryny na pierwsze słowa markiza. Zwrócił się do mnie, wziął za rękę którą poniósł do ust swoich, nic mi nie mówiąc i odszedł nie odwracając się.
Zaniepokojona, chciałam pójść za nim.
— Pozwólmy mu odejść — rzekła Cezaryna — dając znak Bertrandowi, który stał w przedpokoju i poszedł potém za markizem. Sam sobie wymierza sprawiedliwość. Jego wymówki są niesprawiedliwe i okrutne, ale nie chcę na nie odpowiadać. Na najmniejsze tłumaczenie, na najmniejsze pocieszenie, którebym mu dała, on zacząłby mi znowu mówić o swoich prawach i nadziejach. Pozwólmy mu samemu rozerwać ten związek obrzydliwy.
Bertrand wrócił i powiedział nam, że p. de Rivonnière wsiadł do powozu i dał rozkaz wrócenia do domu.
— Czy Dubois był tu z nim!
— Nie, pani markizo. Dubois czuwa nad panem markizem całe noce, śpi we dnie, ale p. de Valbone który nie opuścił jeszcze pałacu; wsiał do powozu wraz z panem de Rivonnière.
— Nic nie szkodzi, Bertrandzie, idź się dowiedz, co się dzieje w pałacu Rivonnièrów; za powrotem opowiesz mi.
Bertrand, zaanonsowawszy mego siostrzeńca, odszedł.
— Chodź pan — zawołała Cezaryna biegnąc do niego; — daj mi radę, osądź mię, pomóż, straciłam głowę, bądź pan moim przyjacielem i przewodnikiem!
— Jestem wszystkiém — odrzekł Paweł. Dopiero co widziałem się z panem Dietrichem. Myśli tylko, jakby panią ochronić. Pani również o niczém inném nie myślisz. Za radą, którą dałoby moje sumienie, pani nie pójdziesz.
— Pójdę! — odpowiedziała Cezaryna z zapałem.
— Dobrze więc! każ pani zaprządz i leć do swego męża, bo widziałem go wychodzącego ztąd z tak przygnębioną miną, że lękam się wszystkiego. W przechodzie uścisnął mię za rękę, a wzrokiem zdawał mi się przesyłać ostatnie pożegnanie.
— Lecę — powiedziała Cezaryna, pociągając za dzwonek.
— Ależ to nie wszystko, iść i powiedzieć mu kilka pustych słów pociechy — odparł Paweł. Trzeba przy nim zostać, trzeba go pielęgnować podczas nieprzytomności, potrzeba go rozrywać i pocieszać w godzinach umysłowego spokoju. Jeżeli zechce opuścić Paryż, trzeba z nim jechać; trzebać jedném słowem być jego żoną w znaczeniu chrześciańskiém i ludzkiém, najloiczniejszém i najbardziéj poświęcającém się.
— Ah!.. to tak... to mi pan radzisz? — zawołała Cezaryna, niosąc konwulsyjnie szklankę zimnéj wody do swych ust spalonych i drżących; więc pan, pan mi mówisz żebym była żoną pana de Rivonnière?
— A dla czegóżbym ja nie mógł tego zrobić? — odparł. — Jestem najnowszym i najbeziuteresowniejszym z przyjaciół pani; pani zasięgasz mojéj rady, inaczéj nie śmiałbym powiedzieć pani tego co myślę.
— To co pan myślisz jest obrzydliwe; więc kobieta nie powinna się szanować, ale powinna się oddawać bez miłości jak sprzedana niewolnica?
— Nie, nigdy; ale jeżeli jest kobietą szlachetną, jeżeli posiada serce, jeżeli żałuje nieszczęścia, którego własnowolnie stała się przyczyną, to litość swoję miłością zaprawia. I cóż to jest miłość, jeżeli nie miłosierdzie w najwyższéj swojéj potędze?
— A, tak! pan tak myślisz, pan! pan chcesz, żebym kochała swego męża z miłosierdzia, jak sam kochasz swoją żonę.
— Nie powiedziałem z miłosierdzia, powiedziałem z miłosierdziem. Wezwałem panią w imię tego, co jest najczystszém i największém, w imię tego, co uświęca miłość i z małżeństwa robi rzecz świętą.
— To dobrze, powiedziała Cezaryna stawszy się nagle zimną i spokojną, — pan wyrzekłeś, jestem posłuszną...
Wyszła, nie dozwalając mi iść za sobą.
— Tak jest, to dobrze Pawle — rzekłam do siostrzeńca, ściskając go — ty jeden miałeś odwagę nakreślić jej obowiązek!
Ale on odepchnął łagodnie moje pieszczoty, i rzucając się na fotel, wybuchnął śmiechem nerwowym, przerywanym przytłumionym łkaniem.
— Co to jest? — zawołałam! — co tobie? czyś chory, czyś waryat?
— Nic, nic! — odpowiedział i robiąc gwałtowne wysilenie dla uspokojenia się, — to nic. Cierpię, ale to nic.
— Ależ przecie... to cierpienie.... Nieszczęśliwe dziecię, tyją kochasz?
— Nie, droga ciociu, ja jéj nie kocham w tém znaczeniu, jakie ty do tego wyrazu przywiązujesz; ona nie jest moim ideałem, celem życia mojego. Jeżeli ona tak sądzi, objaśnij ją i rozczaruj; nie jestto moja przyjaciółka, siostra, dziecko moje, jak Małgorzata; ona niczém inném dla mnie nie jest jak wzruszającą pięknością, do któréj rozpalają się moje zmysły szalenie, po grubjańsku. Jeżeli chce o tém wiedzieć, powiedz jéj to, ażeby ją rozczarować; ale nie, nic jéj nie mów, bo uważałaby siebie jako pomszczoną za mój opór, a ona jest kobietą tego rodzaju żeby się cieszyła z mojego cierpienia. Nie jestto jednakże tak ważne, jakby ona mniemać mogła. Kobiety egzagerują sobie zawsze męki, które podoba się im zadawać nam. Ja nie jestem przecież panem de Rivonnière. Nie stanę się waryatem, nie umrę ze zmartwienia, nawet cierpieć długo nie będę. Jestem mężczyzną, i nigdy pożądliwość ducha ani ciała, jak mówią katolicy, nie opanowała mego rozumu, sumienia i woli mojéj. Rada, którą dopiero co dałem, kosztowała mię, przyznaję. Przed oczami mojemi przemknęły blaski dziwne; krew zahuczała mi w uszach, — sądziłem, że upadnę jakby piorunem rażony; potém opierałem się, żartowałem sam z siebie i rozproszyło się to jak wszystkie puste dymy, które dwudziesto-pięcio letni mózg może bardzo dobrze wydawać, nie narażając się na wybuch. Nic mi nie mów, moja ciociu, nie jestem bohaterem, a tém mniéj męczennikiem; jestem człowiekiem, a nic z tego co jest ludzkiém nie jest mi obce, jak głosi zdanie mędrca; — to też roztropność, punkt honoru, poszanowanie samego siebie, są dla mnie równie znane jak i wzruszenia młodości. Daję pierwszeństwo temu co jest dobre, nad tém coby przyjemném tylko było. Obowiązek przed rozkoszą zawsze! a dzięki temu systematowi, każdy obowiązek staje się dla mnie miłym.... Teraz pomówmy o Małgorzacie, moja droga ciociu; to mię dotyka, przejmuje i interesuje daleko więcéj. Nie dobrze z nią: codzień bardziéj się o nią niepokoję. Możnaby powiedzieć, że jeszcze coś ukrywa przede mną, co ją cierpienia nabawia, a co napróżno odgadnąć się staram. Odwiedź ją którego dnia: zostawię was same, postarasz się ją wyspowiadać. Wracam do niéj. Czy mogę wypić tę szklankę wody, co tam stoi? to ostatecznie powróci mi spokój.
Wziął szklankę, potem przypomniawszy sobie, że Cezaryna w rozdrażnieniu umoczyła w niéj swe usta, postawił ją napowrót i wziął inną z tacy, mówiąc z uśmiechem nawpół-gorzkim, nawpół-wesołym:
— Nie potrzebuję znać jéj myśli; znam ją zresztą!
— Tak ci się zdaje, że ją znasz!
— Znałem ją, potém się oszukałem. Naprzód zanadto ją oskarżałem, potém zanadto usprawiedliwiałem; ale niedawno, kiedy mi powiedziała: „więc to pan, pan mi radzisz zostać żoną innego?” zrozumiałem jéj złudzenie, jéj pracę, jéj zamiar. Przeczułem je już wczoraj, kiedy stała w obec Małgorzaty, w jéj uśmiechu gorzkim, w słowach raniących; ona nie jest tak silną, jak się jéj. zdaje, przynajmniej nie jest silniejszą odemnie. A jednak ja nie jestem bohaterem, powtarzam ci to, moja ciociu: jestem człowiekiem swego czasu, którym kobieta może rządzić, chyba pod tym warunkiem, że stanie się prawą, i kochać będzie nadewszystko. Jeszcze trochę postępu, a kokietki jak wszyscy tyrani adoratorów swoich szukać będą musiały pomiędzy mężczyznami zepsutymi lub zniewieściałymi!
Kiedy się ze mną rozstawał, byłam jego pewną, ale niespokojną o Cezarynę. Nie śmiałam się z nią połączyć; chciałam się widzieć z panem Dietrichem, wyszedł z nią.
Bertrand w godzinę potém przyszedł do mnie i powiedział, z rozkazu markizy, że pan de Rivonnière był spokojny i że mnie prosi, abym o ósméj przyszła do niego na wieczór. Byłam ścisłą. Zastałam markiza melancholicznym, rozczulonym, wdzięcznym. Cezaryna, jak tylko weszłam, powiedziała w obec niego:
— Nie zaprosiliśmy cię na obiad, bo tu nie ma żadnego porządku. Markiz dał nam bardzo zły obiad; nie jego wina. Jutro zajmę się jego gospodarstwem wraz z Dubois, będzie tedy lepiéj. Za to, zrobiliśmy bardzo miłą przejażdżkę do lasku, w przepyszną pogodę; cały Paryż tam był.
Była tak spokojna, tak swobodna, że zaledwie ukryć mogłam swoje zdziwienie.
— Weź swoją robótkę, jeżeli chcesz, dodała, — ty nie lubisz próżnować. Mój ojciec miał właśnie chęć opowiedzieć nam posiedzenie izby.
Pan Dietrich mówił daléj o polityce z markizem, chcąc może zapewnić się o jasności jego umysłu, ale postępując z nim tak, jakby nigdy o tém nie wątpił. Widziałam, że była to kuracya bardzo sumiennie przedsięwzięta. Markiz słuchał z rodzajem natężenia, ale odpowiadał zupełnie, stosownie. Od czasu do czasu zdawał się doświadczać pewnéj niespokojności, spoglądając na zegar. Nieszczęśliwy, odkąd wiedział, że go uważają za waryata, zdawał się posiadać świadomość swego nieszczęścia i obawiał się jego zbliżenia.
Widocznie czuwał nad sobą bardzo pilnie, bo zatryumfował nad godziną fatalną i przesiedział do dziesiątéj blizko, nie tracąc przytomności umysłu i nie pokazując po sobie cierpienia. Potém wpadł w rodzaj przygnębienia połączonego z rozmyślaniem; coraz to mniéj odpowiadał na słowa, któremi przemawiano do niego — i nakoniec zupełnie już nic nie odpowiadał.
— Widzę, że pan jesteś bardzo cierpiący, powiedziała do niego Cezaryna, — idź pan do łóżka; my zostaniemy w salonie dopóki spać będziesz. Ja z ojcem w szachy grać będziemy. Jeżelibyś pan spać nie mógł, to przyjdziesz do nas.
Odpowiedzią jego był nieujęty jakiś uśmiech, chociaż niewiadomo czy dobrze zrozumiał. Dubois wyprowadził go. Pan Dietrich wcisnął się do pokoju sąsiadującego z sypialnią swego zięcia; chciał posłyszeć i zaobserwować zjawiska napadu. Dubois zostawił drzwi otwarte, zasłoniwszy je portyerą.
Cezaryna zostawszy w salonie wraz ze mną, przechadzała się bez hałasu. Naraz zawołała mię, ażebym słuchała także. Markiz cierpiał bardzo i skarżył się przed Dubois jak dziecko. Poczciwiec dodawał mu odwagi, powtarzając bez ustanku:
— To przejdzie panie, to wkrótce przejdzie.
Cierpienie wzmogło się, chory zażądał swoich pistoletów i przez godzinę prawie obrzucał biednego Dubois obelgami i wymówkami za to, że ten chciał mu życie zachować; ale nie posiadał dość energii, ażeby uczynić akt buntu; cierpienie paraliżowało jego wolę. Nagle ustąpił jakby w skutek czarów, i zaczął bredzić. Mówił dosyć cicho: nie mogliśmy pochwycić związku ani zrozumieć, chyba to jedno, że przechodził od jednego przedmiotu do drugiego i że obawy jego były dziecinne. Lepiéj słyszeliśmy odpowiedzi Dubois, który uparcie mu zaprzeczał: wtedy nie obawiał się już wcale rozdrażnić go.
— Pan wie bardzo dobrze, mówił, — że w tém co mi pan mówi, nie ma ani słowa prawdy. Pan, jest w Paryżu a nie w Genewie; zegarmistrz nie zepsuł pańskiego zegarka dla spłatania panu figla. Pański zegarek idzie dobrze, żaden zegarmistrz nie dotykał się go.
Słyszeliśmy jak mu markiz mówił:
— A! tak! ty uważasz mię za waryata! to twoja idea!
— Nie, panie, odpowiedział cierpliwie starzec. Ja znałem pana malutkim; ja, że tak powiem, wychowałem pana; pan nie jest waryatem i nigdy nim nie był; ale pan był wielkim żartownisiem, i jest nim jeszcze; pan mi opowiadał kupę bajek, ażeby się ze mnie naśmiać; jestto przyzwyczajenie, które pan dotąd zachował. Ja się już przyzwyczaiłem do słuchania pana i do niewierzenia w nic z tego, co pan mówi:
Markiz mówił jeszcze po cichu, potém wyraźnie i rozsądnie:
— Mój przyjacielu, rzekł, ja czuję, że głowie mojéj nic a nic nie brakuje i że wkrótce zasnę; ale musisz mi przypomnieć, co ja robiłem wczoraj, bo już nic nie pamiętam.
— A ja nie chcę tego panu powiedzieć, boby pan nie spał. Kiedy chcemy spać dobrze, powinniśmy nic sobie nie przypominać i o niczém nie myśleć. No, połóż się pan, jutro rano pan sobie przypomni.
— Jak ci się podoba; jednakże jest cóś co mię dręczy, czy przed tém zły byłem?
— Pan? nigdy!
— Nie obchodziłem się z tobą brutalsko, kiedym cierpiał?
— O ile wiem, to się panu nigdy nie zdarzyło.
— Ty kłamiesz, Dubois! Może cię uderzyłem?
— Jakie też pan ma myśli, i poco mi pan to dzisiaj mówi?
— Bo mi się zdaje, że coś sobie przypominam, chyba że to jeszcze sen, a czy sen czy nie, uściśnij mię, poczciwy mój Dubois i idź spać, mnie jest bardzo dobrze.
W kwadrans potém, posłyszeliśmy oddychanie jednostajne i silne; spał głęboko. Dubois przyszedł do nas.
— Pan markiz ocalony! — powiedział nam — nie wie on jeszcze o tém dobru, które mu pani wyświadczyła, ale doświadcza jego skutków; napad był krótszy i łagodniejszy o połowę niż w inne dnie; niech pani postępuje tak daléj, a zobaczy że coraz lepiéj mu będzie; zmartwienie go złamało, szczęście uleczy; nie wątpię już o tém.
P. Dietrich zapytał go, czy markiz po raz pierwszy miał dopiero pewną świadomość swoich uniesień.
— Tak jest, panie, po raz pierwszy; pan widzi, że jego dobre serce budzi się, a jakże on mnie uściskał, biedne moje dziecię. Ot tak, jak kiedy był jeszcze mały.
Była już czwarta rano. Dubois kazał przygotować dla nas apartament zajmowany kiedyś przez panią, de Montherme, kiedy pielęgnowała brata; nie wiedziała ona o jego powrocie i przepędzała lato w Rouen, gdzie mąż jéj miał pilnować interesów.
Poszliśmy tedy na spoczynek i mogliśmy do pewnego stopnia być obecnemi, przy przebudzeniu się markiza, znajdując się w pokoju, z którego słuchaliśmy go w ciągu nocy.
Obudził on Dubois o dziewiątéj, a rzucając mu się na szyję:
— Mój przyjacielu — rzekł — przypominam sobie dzień wczorajszy; okrutnie mię doświadczono! Dowiedziałem się, że byłem waryatem, i że żona moja boi się mnie; ale potém przyszła w chwili kiedy z zimną krwią chciałem sobie w łeb strzelić, Była dobra jak anioł, ojciec jéj wyborny, nie chcieli się ze mną sprzeczać. Obchodzili się jak z dzieckiem, ale jak z dzieckiem które się kocha. Z wolą czy mimowoli, zabrali mię do swego powozu i obwozili po wszystkich eleganckich miejscach Paryża, ażeby przekonać łudzi, że zostałem uleczony, że nie jestem waryatem, i ażeby żona mogła utrzymywać że żyje ze mną. Było mi to przyjemne i nieprzyjemne; widzę że ją obchodzi moja godność i że chce zatrzeć śmieszność mego położenia. Wdzięczen jestem jéj za to, działa szlachetnie, jak kobieta chcąca nakazać poszanowanie dla imienia które nosi. Sprawia mi jeszcze daleko większe dobro, niszczy moją zazdrość, bo udając że do mnie należy, zrywa nadzieje, które mogła nasuwać i podbudzać. Nikczemnik tylko przyjąłby ten podział choćby pozorny tylko, a człowiek którego ja podejrzywałem o miłość dla niéj pomimowolną, jest człowiekiem z sercem i bardzo dumnym. Wszystko to jest dobrém i piękném, ze strony mojéj żony i jéj ojca, a także i ze strony téj wybornéj panny Nermont, która zawsze najlepsze dawała rady.
— Pan nie wiesz, że oni przepędzili noc tutaj, i że dotąd są jeszcze!
— Co ty mi gadasz! Biada mi! Widzieli mię podczas napadu!
— Nie, panie, ale mogli byli widzieć. Pan nie miał napadu.
— Ty kłamiesz, Dubois, mam go co noc! Valboune to wyznał; dobrze słyszałem i dobrze sobie przypominam! Żona moja chciała się dobrze zapewnić o prawdzie; wie teraz, że nie jestem już człowiekiem, i że nigdy mnie kochać nie będzie mogła!
Cezaryna posłyszawszy łkanie, weszła. Zastała go w szlafroku, siedzącego przed toaletą i gorzko płaczącego. Uścisnęła go i powiedziała:
— Szaleństwem pana jest to, że się uważasz za szalonego, innego pan nie masz. Oszukano nas: pan posiadasz cały swój rozum, że się mroczy trochę w pewnych godzinach, to mię już teraz wcale nie niepokoi. Obowiązuję się wyleczyć pana, zostając przy panu, ażeby go pocieszać, rozerwać i dowieść że nie mam lepszego i droższego przyjaciela nad pana.
— Zostań więc pani! odpowiedział, rzucając się przed nią, na kolana. Zostań bez obawy i ulecz mię! Chcę wyzdrowieć, potrzeba tego, żeby człowiek którego żoną się ogłosiłaś, pokazując się z nim publicznie, nie był ani szalonym ani idyotą. Będę pani ulegał jak dziecko, a wdzięczność moja silniejszą będzie od mojéj namiętności, bo już nie zapomnę o moich przysięgach i to com przysiągł dotrzymam! Pielęgnuj więc pani swego przyjaciela, swego brata, dopóki nie stanie się godnym zostać twoim opiekunem.
Do tego to właśnie chciała go Cezaryna doprowadzić koniec końcem było to coś najlepszego co zrobić mogła, a zrobiła z odwagą. Zainstalowała się u męża, i prosiła mnie ażebym z nią została.
P. Dietrich wrócił do siebie, i co dzień na obiad do nas przychodził. Bertrand przepędzał noce na czuwaniu nad wszystkiém, zawsze gotów do powstrzymania chorego, gdyby przyszedł, do furyi, chociaż Dubois nie był ani niespokojny ani zmordowany swoim obowiązkiem.
W bardzo krótkim czasie, napady coraz słabsze znikły prawie zupełnie, i wszystko kazało się spodziewać wyleczenia zupełnego i bliskiego. Robiono wizyty, odbierano je; rozbiegła się była pogłoska o pomieszaniu zmysłów. Wszystkie pozory a wkrótce i rzeczywistość zaprzeczyły jéj.
Małgorzatę widywałam dosyć często, i nie byłam o nią tak spokojną jak o markiza. Było jéj coraz gorzéj; podminowywana powolną gorączką, nie miała już prawie siły wstać. Paweł z przestrachem widział najzupełniejszą, bezskuteczność lekarstw. Po konsultacyi lekarzy, która ostrożnością swoją powiększyła nasze obawy, Małgorzata spostrzegła, pomimo naszéj woli, że była prawie na śmierć skazaną.
— Niech mnie pani posłucha — rzekła do mnie pewnego dnia kiedyśmy były same, — ja umieram, wiem to i czuję. Czas mi przemówić, dopóki mówić jeszcze mogę. Umieram, bo powinnam, bo chcę umrzéć; popełniłam czyn bardzo zły. Powierzam go pani jak Bogu. Napraw go pani, jeżeli za stosowne uważać to będziesz. Przejęłam list adresowany do Pawła; otwarłam go, przeczytałam, ukryłam go przednim, nie zna go! Pozwól mi tylko pani powiedzieć, że popełniając tę podłość, postanowiłam już umrzeć, bo zgadłam wszystko; teraz niech pani przeczyta.
Oddała mi papier pognieciony, wilgotny od jéj gorączki i łez; miała go przy sobie jakby truciznę dobrowolnie pożywianą. Było to pismo Cezaryny, nosiło datę od dwóch tygodni.
„Pawle, chciałeś tego, jestem u niego. Ocalę go; już jest ocalony. Co do mnie jestem zgubiona, bo skoro tylko wyzdrowieje, nie będę już miała powodu opuścić go i zażądać wolności. Będę musiała | zostać jego żoną, rozumiesz? Miłość jego jest niezwyciężoną; jest ona jego życiem, a jeżeli raz jeszcze straci nadzieję, zabije się. Chciałeś tego, będę jego żoną! ale wiedz że wprzód chcę należeć do ciebie. Kochasz mię, wiem o tém, musiemy się rozstać na zawsze; obowiązki nasze tak nam nakazują, a my nie będziemy podli, ale powiemy sobie słowa po żegnania i przeżyjemy z sobą dzień, dzień jeden który streści dla nas życie całe. Zawiadomię cię o tym dniu ostatniego pożegnania; znajdę pretekst do oddalenia się, pretekst, który i dla ciebie służyć będzie. Nie odpowiadaj mi i bądź spokojny na pozór.”
Bilet ten odczytałam po trzykroć! Zdawało mi się, że ulegam hallucynacyi; chciałam wątpić, że był pisany ręką Cezaryny. Wątpienie było niemożliwe. Namiętność powaliła ją o ziemię, zrzekała się swéj dumy, swojéj wstydliwości, zstępowała z mgieł wzniosłych, w których chciała się unosić ponad wszystkiemi słabościami ludzkiemi; już naprzód uważała się za spodloną przez miłość swego męża; chciała przedtém uczynić się winną.
Dziwne i opłakane szaleństwo, na twarz moję wywołało tak silny rumieniec, że nie mogłam ukryć przed Małgorzatą oburzenia, którego doświadczałam!
Biedna kobieta nie zrozumiała mnie.
— Nieprawdaż, że to bardzo źle? zapytała słysząc moje wykrzyki. Tak, to bardzo źle z méj strony że przejęłam taki list! Co pani chce? nie miałam dostatecznéj na to odwagi. Pomyślałam sobie: Kiedy mam umrzeć! On ją kocha, ona tak mówi. Oszukuję mię przez cnotę, przez dobroć, ale on ją kocha, to rzecz pewna. Jeżeli nie powiedział jéj tego, ona spostrzegła to, a i ja również widziałam to bardzo dobrze..... Biedny Paweł! jakże on był nieszczęśliwy z mojéj przyczyny! jakże się on bronił, jakże był wielkim i szlachetnym. Źle zrobiłam, ukrywając przed nim szczęście. Nie skorzystałby z niego, dopókibym ja żyła, i dla tego też, muszę się pospieszyć ze swoją wędrówką. Za długo zostaję; każdy dzień mojego życia wydaje mi się jakby jemu skradzionym. A! byłam podła, powinnam była powiedzieć mu: daj mi jeszcze kilka tygodni, ażebym się na moje biedne dziecko napatrzéć mogła; nie chciałabym go zapomnieć, kiedy już umrę! Idź więc na tę schadzkę, nie będzie ona ostatnią; wy tak się kochacie, że nie będziecie wiedzieli, czy miłość wasza jest grzechem; tylko nic mi nie mów. Pozwól mi myśléć, że ty może nie pójdziesz. Przebacz mi, że byłam tobie ciężarem, dozorcą więziennym, męczarnią... ale wiedz, że kochałam cię daleko więcej niż ona, bo umieram, ażebyś mógł posiadać jéj miłość, a ona nie zrobiłaby tego dla ciebie...
Mówiła tak jeszcze długo z egzaltacyą, i pewnym rodzajem wymowy; nie przerywałam jéj, gdyż wszedł bez hałasu Paweł. Stał za firanką jéj łóżka i słuchał uważnie. Chciał wszystko wiedzieć. Ona ze swojéj strony wyznawała wszystko.
— Pani mię usprawiedliwi, kiedy już mnie nie będzie — mówiła; powiedz mu pani, ze jeżeli nie umarłam wcześniéj, nie moja w tém wina. Robiłam co mogłam ażeby prędko zakończyć: wszystkie lekarstwa dawane mi, kładę wprawdzie do ust, ale ich nie połykam chyba w tedy, kiedy dobrze na mnie patrzą. W nocy, kiedy zasnę na chwilę, wstaję, wystawiam się na zimno. Jeżeli mi każą brać opium, biorę go zanadto. Wyszukuję wszystkiego co mi szkodę przynieść może. Udaję, że nie mogę spać inaczéj jak na piersiach i przyduszam sobie serce, dopóki nie stracę przytomności. Chciałabym znaleść jaki inny środek pozbawienia się życia.
— Dosyć, Małgorzato! rzekł jéj Paweł, ukazując się. Wiem już dosyć ażeby cię ocalić, i ocalę; zgodzisz się na to, i będziemy szczęśliwi, zobaczysz! Zapomniemy o tém wszystkiém cośmy wycierpieli.
Odebrał jéj łagodnie list, przeczytał bez wzruszenia, rzucił na ziemię i podeptał nogą.
— To list bezecny! zawołał — to obraza mego honoru! Jakto, jabym miał podawać jéj mężowi rękę po pojedynku, przyjmować jego tłumaczenia się, przebaczać jego żalowi, doradzać małżeństwo a po ślubie zbliżenie — a wszystko po to tylko, ażeby go oszukać, ażeby posiąść jego żonę przed nim i upodlić się w jego oczach bardziéj niż się on upodlił w moich przez swoje względem ciebie postępowanie! Słuchaj! ta kobieta jest większą niż on waryatką; a szaleństwo jéj niema w sobie nic szlachetnego. Jest to obłąkanie sumienia chorego, umysłu fałszywego, serca złego. Powinienbym ją nienawidzić, bo celem jéj nie jest nawet ślepa namiętność; za surowe rady, które jéj dałem, spodziewała się mię ukarać, splątując z życiem mojém to, co jak sądziła, powinnoby było być żalem strasznym, wiecznym. Czy ty wiesz cobym ja zrobił z taką kobietą, gdyby ani Jakób de Rivonnière, ani ciotka, ani ty nigdyście nie istnieli? Poszedłbym na schadzkę i powiedziałbym jéj na rozstaniu: dziękuję ci pani, jutro będzie kolej na kogo innego: rozstaję się z panią, bez żalu! Ale przypuszczać, że zgodziłbym się na godzinę upojenia z nią za cenę mego honoru i twego; o! Małgorzato, moje biedne kochane dziecię, ty więc nie znasz mnie jeszcze? No, to mię poznasz? Tymczasem przysięgnij mi że chcesz wyzdrowieć, że chcesz żyć! spojrzyj na mnie. Czyż nie widzisz z mych oczu, że ty wraz z moim Piotrusiem, jesteście tém, co mam najdroższego w świecie?
Poszedł po dziecko złożył je w objęcia matki.
— Patrz na ten skarb, który mi dałaś; powiedz mi czy ja nie mogę kochać matki tego dziecka? Powiedz mi, czy mógłbym żyć bez niéj? Przypuśćmy co najgorszego: dajmy na to że miałem jakąś zachciankę względem téj warjatki, którąś ty zawsze więcéj odenmie podziwiała; czyżby to było, tak wielką ofiarą z méj strony dla ciebie, gdybym odrzucił tę zachciankę jako rzecz niezdrową i zgubną? Czyż potrzebaby olbrzymiéj odwagi na to, ażeby przenieść nad nią swoje szczęście domowe i godne podziwienia poświęcenie serca, które chce (się przydusić, jak mówisz z miłości dla mniej? Nie, nie, nie przyduszaj tego szlachetnego serca, które do mnie należy! Przypuść wszystko, co ci się podoba Małgorzato, przypuść że jestem głupcem dudkiem pyszałkowatym, libertynem zepsutym, zdrajcą; niezdawało mi się, ażebym na takie przypuszczenie zasługiwał, ale nie przypuszczaj przynajmniéj, że widząc cię wzdychającą do śmierci, przyjmę ohydne szczęście, którego chcesz żebym zakosztował...
— No, no, rzekł jéj widząc uśmiech powracający na zbladłe usta; podnieś się złoża boleści i śmierci, moja biedna żono, moja jedyna, moja prawdziwa żono! Śmiéj się wraz ze mną z tych, które utrzymując że do nikogo nie należą, wpadną może w to poniżenie, że będą należały do wszystkich. Te istoty wymuszone są marami. Wielkość do któréj mają pretensyję, jest prochem, niczém więcéj. Walą się gruzy pod spojrzeniem człowieka rozumnego. Niechaj piękna markiza stanie się tém, czém będzie mogła, nie będę już dbał o sprostowanie jéj sądu; zrzekam się nawet roli bezinteresownego przyjaciela, którą na mnie włożyła; nie będę jéj odpowiadał, nie zobaczę jéj, daję ci na to słowo, równie poważne, równie prawe, jak gdybym poraź drugi zawierał z tobą związek małżeński; przysięgam ci również, że jestem szczęśliwy i dumny z powzięcia tego zobowiązania.
W osiem dni potém, Małgorzata stosując się wiernie do przepisów lekarskich i pewna przyszłości, wyszła z niebezpieczeństwa. Robiono projekta podróży do których się przyłączyłam, gdyż serce moje nie było już po stronie Cezaryny, ale po stronie Pawła i Małgorzaty. Nie zrobiłam Cezarynie żadnéj wymówki z powodu jéj postępowania i nie oznajmiłam postanowienia opuszczenia jéj. Potrzebaby było zapuścić się w tłumaczenia zbyt żywe, a ponieważ tak silnie ją kochałam, nie czułam w sobie dostatecznéj na to odwagi. Pielęgnowała daléj swego męża z zadziwiającém powodzeniem. — Był upojony wdzięcznością i nadzieją. P. Dietrich był dumny z swéj córki; wszyscy podziwiali ją. Stawiano ją, jako wzór wszystkim młodym mężatkom. Płoche postępowanie swojéj młodości i niezależności, naprawiała teraz uległością względem obowiązku i istotną dobrocią, która z tego powodu tém większego nabierała blasku; przygotowywała wszystko tak, ażeby jesień przepędzić na wsi wraz mężem.
Na trzeci dzień przed dniem naznaczonym do wyjazdu, napisała do Pawła: „Bądź o godzinie siódméj rano w swojém biurze, przyjdę po ciebie“. Paweł pokazał mi ten bilecik wzruszając ramionami; prosił mię, żebym nic o nim Małgorzacie nie mówiła, i spalił go tak jak spalił pierwszy. Spostrzegłam, że doznał małego dreszczu nerwowego. Na tém się skończyło, Nazajutrz nie wychodził wcale z domu.
Bojąc się, czy Cezaryna zawiedziona i wściekła, będzie mogła się powstrzymać, postanowiłam obserwować ją, chcąc jéj ostatnią przysługą przeszkodzić, żeby się nie zdradziła. Wyszła o siódméj i była poza domem do dziewiątéj; wróciła, — wyszła raz jeszcze i wróciła w południe; zjadłszy śniadanie z ojcem, chciała znowu iść do Latoura. Przeszkodziłam jéj, mówiąc niby przypadkiem, że wkrótce mam się zobaczyć z siostrzeńcem, który czekał na mnie u siebie.
— Czy on ciężko chory? — zawołała, nie panując już nad sobą.
— Wcale nie — odpowiedziałam.
— Chciałam pomówić z nim o swojéj książce, pisałam do niego dwa razy. Dlaczego nie odpowiedział? chcę to wiedzieć; pójdę do niego z tobą.
— Nie, odrzekłam, widząc, że nie było już co obwijać w bawełnę. On odebrał obydwa twoje bilety i nie chciał na nie, odpowiadać. Zostały spalone.
— I pokazał je tobie!
— Tak jest.
— I Małgorzacie także
— Nie!
— To wszystko, co mi masz powiedzieć?
— Wszystko.
— Więc on chciał mię z tobą poróżnić; skazał mnie na rumienienie się przed tobą. On sądzi, że ja zniosę twoją naganę!
— Nie potrzebujesz jéj znosić; przeprowadzę się do rodziny.
— To i dobrze — odparła tonem suchym.
Odeszła i zamknęła się w swoim pokoju, skąd wyszła dopiero wieczorem.
Porobiłam ostatnie przygotowania i pożegnałam się z panem Dietrich, nic mu jeszcze przeczuwać nie dając. Upozorowałam swoje oddalenie się na kilka miesięcy, złym stanem zdrowia mojéj siostrzenicy. Byliśmy w pałacu Dietrichów, gdzie Cezaryna uprzedziwszy męża, chciała przepędzić ten dzień dla przygotowania się do wyjazdu nazajutrz. Całe o tém staranie pozostawiła swojéj ciotce Helminie, a przepędziwszy całe popołudniu w odosobnieniu i pod pozorem zmęczenia, przyszła na objad spólny; tyle płakała, że to stało się widoczném i że się ojciec tém zaniepokoił. Złożyła wszystko na smutek, którego doświadczała z powodu opuszczenia rodzicielskiego domu, i obsypała nas czułemi pieszczotami.
Nazajutrz odjechała sama z mężem, a ja udałam się na ulicę Vaugirard. Opuszczając pałac, zdziwiłam się zobaczywszy Bertranda, który mi się kłaniał z miną ceremonialną.
— Cóż to — powiedziałam do niego — nie pojechałeś z markizą?
— Nie, pani, — odpowiedział — rozstałem się z nią dziś rano.
— Czy to być może? I dla czegóż?
— Dla tego, że onegdaj kazała mi zanieść list, którego nie pochwalam.
— A więc znałeś jego treść?
— Nie mogłem jéj znać, chyba żebym list otworzył, czego pani z pewnością nie przypuszcza; ale po sposobie, w jaki odebrał go p. Paweł, mówiąc mi tonem suchym że nie będzie odpowiedzi, i po uporze, jakim pani markizowa chciała wczoraj znaleść go w biurze, po jéj smutku, po gniewie, poznałem, że poraz pierwszy w swém życiu popełniała rzecz niegodną, i że zaufanie jéj we mnie zaczynało mię poniżać. Prosiłem ją, żeby pozwoliła mi oddalić się; odmówiła, nie mogąc przypuścić, żeby człowiek tak poświęcony dla niéj jak ja, mógł jéj stawiać opór. Obstawałem przy swojém, co ją wielce obraziło; nazwała mię niewdzięcznikiem. Byłem zmuszony powiedzieć jéj, że dyskrecya moja dowiodłaby jéj mojéj wdzięczności. Przemówiła do mnie łagodniéj; ale byłem dotknięty i odmówiłem wszelkiego podwyższenia płacy, wszelkiej gratyfikacyi.
Pochwaliłam mu to i wsiadłam do powozu, z sercem trochę smutném, żem widziała Cezarynę tak upokorzoną; czułe przyjęcie moich dzieci przybranych, zatarło ten smutek. Lato przepędziliśmy w Vichy i w Owernii, skąd przywieźliśmy Małgorzatę wyleczoną, szczęśliwą i jaśniejącą pięknością, a Piotrusia silniejszego i weselszego jak kiedy. Mogłam własnemi oczyma sprawdzić każdéj chwili, że Paweł był odtąd szczęśliwy, i że o Cezarynie tyle tylko myślał, ile się myśli o romansie czytanym ze wzruszeniem pewnego dnia gorączkowego i zimno osądzonym nazajutrz.
Co do pięknéj markizy, ukazała się znowu z całym blaskiem w świecie następnéj zimy. Przepych, przyjęcia, piękność i dowcip jéj zrobiły furorę. Była to najbardziéj zachwycająca z kobiet, a zarazem było to kobieta z zasługą, z sercem i umysłem pierwszego rzędu. My jedni tylko, w naszym spokojnym kąciku, znaliśmy słabą stronę téj zbroi dyamentowéj; ale nie mówiliśmy o tém nic, a bardzo mało rozmawialiśmy z sobą o niéj. Małgorzata, pomimo surowego sądu wydanego o tém bożyszczu przez jéj męża, była zawsze gotowa bronić jéj i podziwiać; nie mogła zapomnieć, że życie swego syna zawdzięczała pięknéj markizie. Paweł pozostawił jéj tę religię duszy czułéj i szlachetnéj. Na mnie ten brak nienawiści w zazdrości wpłynął tak, że pokochałam Małgorzatę i uznałam, iż nie chełpiła się wcale mówiąc, że jeżeli była najprostszą i najmniéj uczoną z nas wszystkich, to była za to najbardziéj kochającą i najbardziéj poświęconą.
Miło mi było opowiadać tę historyę rodzinną w chwilach wolnych. Jaka będzie przyszłość Cezaryny? Ojciec jéj i mąż, którego kiedy niekiedy widuję, pomimo próżnych usiłowań żebym do nich powróciła, wydają się najszczęśliwszymi z ludzi; ona jedna tylko zachowuje w obec mnie sztywną postawę, i nie zrobiła najmniejszego kroku osobistego dla zbliżenia się ze mną. Może się rozmyśli; nie życzę sobie tego. Siedem lat, które przy niéj przepędziłam, były, jeżeli nie najprzykrzejszemi, to przynajmniéj najniespokojniejszemi, w mém życiu.
Przez lat dwa Paweł widział ją raz tylko; i tak nam opowiedział to przypadkowe spotkanie:
— Wczoraj, kiedym był w Fontainebleau za jakimś interesem, chciałem skorzystać ze sposobności, i odbyć pieszą przechadzkę aż do skał Avon. Wracając lesistą drogą, ciągnącą się wzdłuż traktu Moret, całkiem pogrążony w słodkiém marzeniu, nie usłyszałem galopu dwóch koni, które biegły za mną po piasku. Jeden z nich, literalnie rzucił się na mnie i byłby przewrócił, gdybym szybkim ruchem nie był się przyczepił i jakby uwiesił u wędzidła. Szlachetne zwierzę, które było wspaniałe, mówiąc nawiasem, bo miałem dosyć zimnéj krwi do zaobserwowania go, nie objawiło najmniejszéj chęci stratowania mnie, — zatrzymało się samo; kiedy w tém silne uderzenie szpicrutą nieustraszonéj amazonki która na niém siedziała, zmusiło go wspiąć się i kolanami zmierzać do méj piersi. Nie zostałem dotknięty, dzięki skokowi w bok, który zdołałem na czas wykonać nie puszczając uzdzienicy.
— Pozwólże mi pan przejechać, panie Gilbert! — powiedział mi głos dobrze znany, z akcentem pogardliwéj lekkomyślności.
— Proszę, pani markizo — odpowiedziałem zimno, nie tracąc czasu na to, żeby jéj przesłać ukłon, któregoby mi pewno nie oddała.
Przejechała jak błyskawica, a za nią groom, pozostawiając trochę w tyle jeźdźca, który jéj towarzyszył, a którym był nie kto inny — tylko wicehrabia de Valboune.
Zatrzymał się i podając mi rękę:
— Co u diabła, to pan? — zawołał; biegłem tu z chęcią niedopuszczenia, żebyś się pan przewrócił, bo widziałem roztargnionego jakiegoś przechodnia, nieustępującego się przed najbardziéj roztargnioną amazonką jaka istnieje. Czy pan wiesz, że cokolwiek jeszcze a ona przejechałaby po panu.
— Nie pozwalam na to, żeby po mnie przejeżdżano — odpowiedział. To nie w moim guście.
— Niestety! — odparł — i nie w moim także. Do widzenia, drogi przyjacielu, nie mogę pozwolić markizie, żeby sama wjeżdżała do miasta.
I odjechał co koń wyskoczy, ażeby z nią się połączyć.
Wiedziałem dosyć.
— Co takiego, moje dziecko? co wiesz?
— Wiem, że biedny wicehrabia, ze swojemi nieokrzesanemi manierami i mową, stał się w charakterze tarczy do celu, moim zastępcą w oczach despotycznéj Cezaryny, że mniéj był odemnie szczęśliwy i że przejechała po nim. Jednym rzutem oka spostrzegłem to po jego spojrzeniu, po akcencie, po trzech słowach, przejętych głęboką goryczą. Nieprzyjazne jego usposobienie kazano mu odpokutować służebnictwem, które może trwać tak długo, jak służebnictwo markiza, — to jest całe życie, Rivonnière jest szczęśliwy; myśli że go ubóstwiają i uchodzi za tak ubłogosławionego. Valboune godzien jest pożałowania. Zdradza przyjaciela, doznaje upokorzenia, skończy może źle, bo to człowiek ponury i mistyczny.
— Czy ty wiesz, moja ciociu — dodał Paweł — że ta kobieta o mało co wiele złego i mnie także nie zrobiła? Mogę ci to teraz powiedzieć. Byłem w niéj więcéj zakochany, niżem się kiedykolwiek do tego przyznał. Nie zdradziłem się przed nią, ale pomimo méj woli, spostrzegła to; to ci właśnie tłumaczy śmiałość jéj wyznań, i czyni je, nie mówię mniéj winnemi, ale mniéj bezwstydnemu. Dokądżebym ja zaszedł, gdybym nie miał troszkę siły moralnéj? Czyż mnie nie postawiła nad brzegiem przepaści? Jeżeli o mało co nie straciłem swojéj poczciwéj żony, czyż to nie dla tego, że olśniony i wstrząśniony, nie miałem daru jasnowidzenia i byłem ślepy na ciężkość jéj zmartwienia? Nigdy się nie jest dosyć silnym, wierz mi, i nie rób mi już wymówek że jestem człowiekiem twardym dla samego siebie. Gdyby Małgorzata w szaleństwie swojém nie była wzniosła, byłbym zgubiony. Pozwalałem jéj umrzéć, nie widząc tego co ją zabijało. Miała powód być zazdrosną. Napróżno starałem się być nieprzeniknionym i niezwyciężonym; serce jéj potężne instynktem, czuło zawrót mojego. Wszystko to przeszło, ale nie zostało zapomnianém. Bardzoby było miło wczoraj pięknéj markizie, gdyby zobaczyła mię walającego się sromotnie w kurzu pod kopytami jéj człapaka. A ja, w każdéj chwili pamiętam o tém i mówię sobie: „nie dozwól nigdy naruszyć swego sumienia, choćby na grubość włosa“.
Dzisiaj 5 Sierpnia 1866. Paweł jest szczęśliwym ojcem małéj córki równie pięknej jak jéj brat. Pan Dietrich chciał być jéj chrzestnym ojcem; Cezaryna nie dała znaku życia, — wdzięczni jéj za to jesteśmy.
Muszę skończyć opowiadanie, którego dokonałam nie przez wzgląd na siebie, a z okoliczności kilku słów o sobie saméj. Żyjąc tak długo troskami o innych, nie mogłam nie osiągnąć pewnéj nauki. Miałam dosyć grzechów i z nich się spowiadam. Głównym był ten, że zbyt długo wątpiłam o postępie, do którego Małgorzata mogła być zdolną. Być może miałam uprzedzenia, których źródło bez mojéj wiedzy, było w pozostałości przesądów urodzenia lub wychowania. Dzięki wybornemu charakterowi Pawła, Małgorzata stała się istotą tak czarującą i tak towarzyską, że nie potrzebuję się już wysilać, ażeby nazywać ją swoją siostrzenicą i obchodzić się jak z córką. Staranie o ich dzieci jest mojém najmilszém zajęciem. Zastąpiłam panią Féron, któréj zapewniliśmy środki średniego dobrobytu. Co do nas, zupełnie jesteśmy zadowoleni z powodu małych swych potrzeb. Składamy wspólnie nasze skromne środki. Daję u siebie mały kurs literatury kilku młodym osobom. Interesa Pawła idą bardzo dobrze. Być może, że kiedyś będzie bogatszym niż się spodziewał. Jest to koniecznym skutkiem jego ducha, porządku, rozumu i ruchliwéj działalności; ale nie pragniemy bogactwa, i dalekie od popychania go do zdobycia sobie skarbów, przepisujemy mu gwałtem godziny odpoczynku, które osłodzić mu się staramy.