<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czahary
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI

Karol Janicki przebolał dział i stratę Ługów i Czaharów. Pożyczkę dostał łatwo i ekwipował się. Lucjan, przyduszony przez wierzycieli za pół ceny las sprzedał, trochę długów spłacił, resztę kapitału użył na rolne meljoracje, obadwaj byli tak zajęci wydawaniem pieniędzy, że nawet o Zośce zapomnieli. Zniknęła ludziom z oczu, nie dawała więcej tematu do plotek i nowin, więc ludzie poczęli mówić o innych bliźnich. Małżeństwo każde jest dla całej okolicy przedmiotem gawęd nieskończonych, używano tedy do syta na Janickim i Sterdyńskiej.
A przecie Karol zachowywał wszelkie tradycje zakładającego nowe gniazdo obywatelskie. W niczem od zwyczaju nie odstąpił. Więc przedewszystkiem stary dom w Woronnem na nowo urządzał. Stare meble wyrzucił, dodał dwa salony więcej i kilka gościnnych pokojów, kupił powóz i karetę, postawił sześć koni na stajni, sprawił liberję dla służby, co tydzień jeździł do narzeczonej, sprowadzał dla niej kwiaty i cukierki z Warszawy. U Sterdyńskich też zachowywano tradycję — wszystkie myśli słowa i czyny poświęcone były wyprawie. Wiedziała cała okolica, że będzie miała młoda pani aż siedem szlafroczków i dwanaście wieczorowych sukien, że zastawy stołowe obrachowane były na cztery tuziny gości, że ponure Woronne stało się ogniskiem zabawy na całą okolicę i że wesele będzie huczne i liczne, bo zaproszonych liczono kilkadziesiąt osób.
Kto żył i miał panny, lub sam się bawić chciał, składał tam wizyty, pochlebiał i świadczył, żeby nie zostać pominiętym.
Poza plecami obgadywano na potęgę i żeby połowa tego, co mówiono, była prawdą, to Janiccy i Sterdyńscy powinni byli siedzieć w kryminale lub od dawna być pod kluczem u bonifratrów. Narzeczona była to typowa panna z obywatelskiego domu. Miała od dziecka bony, potem nauczycielki, płatne bardzo drogo, wedle pojęć papy Sterdyńskiego, bo aż 400 rubli rocznie, potem została wywieziona na jeden rok do Warszawy, dla «talentów». Przez ten rok posiadła śpiew (muzykę uprawiała od dziecka w domu), malarstwo, tańce, salonową ogładę — nawet podobno brała jakieś lekcje literatury i wróciła do domu, jako wykwalifikowana już do wydania za mąż. W domu zajmowała się ścieraniem kurzu w salonie, doglądaniem kwiatków w ogrodzie, robieniem herbaty, czytaniem powieści, bawieniem gości i odwiedzaniem sąsiadów. Wymalowała ekran na atlasie i drewniany stolik upiększyła wypalonym jeleniem, wyszyła na kanwie kilka pasów na meble, bardzo długo proszona umiała zaśpiewać «salonowy kawałek», tańczyła z gracją, w poważnych kwestjach nie zabierała głosu, miała mnóstwo przyjaciółek, z któremi na zabawach w przerwach tańców chodziła szeregiem po salonie i szeptała z ożywieniem zwierzenia i wrażenia, no i to wszystko czyniąc — czekała amatora. Zrazu posunął się jeden i drugi z kawalerów, ale to powodzenie uczyniło ją wybredną, zresztą nie były to «dobre partje». Jeden był mały i brzydki, drugi student bez żadnej pozycji — trzeci nie umiał się «znaleźć» w salonie i nie tańczył, czwarty — stary wdowiec. Po tych amatorach nastąpiła pauza. Minęło trzy lata, nikt się nie posunął. Młodsze dwie siostry podrastały — strach obleciał mamę Sterdyńską, wywiozła Ninę na karnawał do Warszawy; kosztowało to parę tysięcy, ale oprócz jakiegoś zbankrutowanego, łysego kandydata z pod Kalisza — nikt panny nie zatargował, a młodsza, Wanda, gwałtownie już potrzebowała długiej sukni. Wtedy mama Sterdyńską spuściła z tonu, zaczęła być coraz słodsza dla różnych ciotek i wujaszków, zaczęła bywać z córką szerzej i niżej — i oto na jakimś baliku u Lucjanów Janickich kumoszki ośmieliły Karola, namówiły pannę — i ani się obejrzeli jak ich zeswatano, jak im wmówiono, że są w sobie zakochani.
Odtąd szło wszystko zwykłym trybem. Karol robił świetny interes, pilnował więc go sumiennie, zaprzestał gry w karty i rozpusty, bojąc się, aby nie doniesiono o tem do Sterdyńskich, narzeczonej asystował pilnie, spełniał jej wszelkie życzenia i fantazje, zgadzał się z nią we wszystkiem, dla Sterdyńskich był z czołobitnością i uszanowaniem, służbę ich przepłacał, o posagu nie wspominał, był na wysługi całej rodziny.
Z narzeczoną mówili, gdzie i u kogo będą bywać, kogo przyjmować, jakie upiększenia zaprowadzą w domu i w ogrodzie, mówili też zapewnie i o miłości. Ślub odłożono do końca żałoby — miał się odbyć w karnawale, a tymczasem widywali się co parę dni i Karol więcej czasu spędzał u narzeczonej niż w domu, zostawiając gospodarstwo na ręce i głowę nowoprzyjętego rządcy.
Co się w polu i gumnie działo, Karol nie wiedział — nie miał na to czasu. Gdy wpadł do domu, oblegali go rzemieślnicy, musiał jeździć do Warszawy, był zapracowany ekwipowaniem się. Woronne zresztą było mu równie nieznane jak wnętrze Afryki.
Za życia ojca mieszkał w oficynie, żył po kawalersku, pożyczał na karty i kochanki, bawił się, jeździł na baliki do miasteczka; do rządów stary go nie dopuszczał, ale też w jego życie nie wglądał. Rządziła Zośka. Rodzeństwo nie kłóciło się, ale i nie godziło ze sobą. Karol przez politykę, bojąc się jej wpływu na ojca, był z nią grzeczny. Zośka zdawała się nie zwracać na niego żadnej uwagi, jakby nic nie widziała. Od chwili, gdy bracia zabrali ją z Paryża, nie przemówiła do nich inaczej, jak z potrzeby interesu, lub w potocznej rozmowie. Przez siedem lat nie zmieniła się w swej zaciętości, ale też ani razu ze spokojnego taktu nie wyszła.
Karol drwił z gospodarstwa ojca, babskie jej rządy lekceważył i rezonował, że jeśli Woronnne nie zginęło przy takiej administracji, to fachowy rządca potrafi zaprowadzić inny ład, da dopiero dobry dochód. Postanawiał też po ślubie zająć się do gruntu zmianami, a tymczasem musiał narzeczonej asystować i ekwipować się.
Najbliższym sąsiadem Woronnego był Wilszyc, szwagier Janickiego. Przed laty, jako młody chłopak, daleki powinowaty, przybył do Woronnego za chlebem. Pochodził z Białorusi; było ich pięciu braci na małej folwarczynie, więc się po świecie rozeszli. Janicki dał mu u siebie robotę, chleb, chłopak był obrotny, pracowity, przemyślny, więc po kilku latach uciułał trochę grosza, ze schedy od braci dostał kilka tysięcy złotych, poszedł na dzierżawę, potem kupił folwarczek i ożenił się z siostrą Janickiego, trochę «brakowną», bo garbatą panną Barbarą. Janicki dał w posagu pięć tysięcy złotych, dziesięć krów, cztery konie i najtyczankę i Wilszyc został obywatelem osiadłym i skoligaconym w okolicy.
Małżonkowie stanowili wyśmienicie dobraną parę. Zamłodu pracowici, skromnych wymagań, skrzętni i gospodarni, ku starości stali się skąpi, chciwi i samolubni. Nie mieli dzieci, nie bywali nigdzie, gość napełniał ich strachem wydatku i ambarasu, nie czuli potrzeby ludzi i zabawy — oddani całą duszą ciułaniu grosza, drobnym troskom i pociechom gospodarstwa. Wilszyc wiecznie narzekał na biedę i niedostatek, ona stękała na niedbalstwo i próżniactwo służby, a oboje mieli jedną zasadę: wziąć, co się da, a nie dawać nic bez musu. Potrosze korzystali ze szwagra. Każde odwiedziny w Woronnem kończyły się czy handlem konika, czy kupnem taniem byka, czy wreszcie dostaniem jakiegoś prezentu: owoców, oczeretu na pokrycie dachu, beczułki wódki na starkę, paszy dla źrebiąt, różne dogodności, które Janicki dawał, mówiąc potem z niesmakiem:
— Wilszyc, to mużyk-pogorzelec całe życie!
Po śmierci Janickiego Wilszyc stanął po stronie Karola, pragnąc nadal utrzymać wygodne z Woronnem stosunki i zaraz z wiosną dostał pozwolenie na paszę dla «źrebiątek» i «cielątek», a Wilszycowa rozporządzenie do ogrodnika i szafarki, żeby wszelkie jej żądania były święcie spełniane.
Gardłował też Wilszyc przeciw Zośce, pod niebiosa wysławiał Karola.
Po nieudałej próbie dostania z Ługów czwórki koni, Karol udał się do wuja ze skargą; chciał czynić gwałt, zuchwałego Mirona związać i do policji dostawić, ledwie go Wilszyc umitygował, a że miał do zbycia czwórkę domorosłych kasztanów, te mu zaproponował.
Karol się krępował brakiem na razie gotówki, ale gdy się zgodzili na cenę, Wilszyc konie dał, obiecując wspaniałomyślnie na pieniądze do jesieni zaczekać.
Że zaś zarobił na tej transakcji dwieście rubli, więc o procencie nie wspominał, tylko wymówił dla «Basiuni» parę angielskich prosiąt na chów.
Wilszycowie latem i zimą wstawali o godzinie czwartej, kładli się spać o dziewiątej. Cały dzień ona dreptała po podwórzu i domu, on po gumnie i polu, gdy się spotkali, lamentowali na niepowodzenia, lub opowiadali sobie plotki, pozbierane od chłopów, bab i żydów.
Wilszyc czytywał czasami gazetę, pożyczoną w Woronnem, ona w przerwach zajęć robiła pończochy, o zmroku drzemali oboje, siedząc naprzeciw siebie w czystym, pustym pokoju, gdzie meble stały sztywnie pod ścianami, gdzie przedmiot każdy miał swoje stałe miejsce i gdzie panował chłód domu bez duszy i serca.
Co się rano stało w Woronnem, o tem wiedziano wieczorem u Wilszyców i od czasu objęcia rządów przez Karola, wieści te napełniały stałych sknerów zgrozą i paniką.
I nowy rządca i nowy dziedzic nie rachowali pieniędzy, sypały się jak plewa i koło jesieni zaczął Wilszyca oblatywać strach o należność za kasztany. Pojechał do Woronnego, ale Karola nigdy w domu nie było, zaczął więc pisać listy, równie bezskutecznie.
Nareszcie Karol odpisał dość lekko, że wobec wielkich wydatków odkłada uregulowanie rachunków aż po ślubie.
To ogromnie ochłodziło starych w sympatji dla siostrzeńca i wtedy to po raz pierwszy Wilszyc wspomniał Zośkę.
— Jednakże ona miała rozum, że nie zechciała być na łasce Karola.
— Ciekawam co też ona porabia? — dodała Wilszycowa. — W całej okolicy niema takiej ryby jak w Czaharach. Pamiętasz — w Woronnem zawsześmy stamtąd na wilję dostawali. Jakie to były szczupaki!
— Już-to mogłaby i teraz o nas pamiętać — jaż ją do chrztu trzymałem — rzekł Wilszyc.
— Alboż ona ma jakie zasady, poczuwa się do jakichkolwiek obowiązków! Awanturnica!
— Ani się opamięta, ani się odezwie, ani się pokaże. Nawet nie wiadomo, czy tam siedzi. Może w świat uciekła.
Ale Czahary były dla plotek chłopskich zadaleko i dopiero już późną jesienią trafił się żyd, handlarz bydła, który targując u Wilszyca woły, wspomniał, że w Ługach była do sprzedania duża partja, ale że przybył zapóźno do «panienki», bo już były sprzedane.
— Aj, aj, to były woły, jak bojki — dwadzieścia sztuk, pańskie naprzeciw tamtych — to cielęta.
— To widziałeś panienkę? — zaciekawił się Wilszyc.
— Widziałem, była właśnie w Ługach. Kartofle tam na komedję urodziły. Oj, nabiorą tam w tym roku pieniędzy — a co już za konie nabrali!
— No, jakże panienka? Co ci mówiła? Nie pytała, co tu słychać? O Woronne?
— Una, jak wiadomo, niegadająca. Ja spytał o woły, po czemu sprzedane: ja chciał dać trzydzieści rubli drożej, to tak na mnie paskudnie popatrzała; potem ja spytał, czy kartofle do Woronki pójdą, powiedziała, że do Łasicka bliżej. Spytała mnie, czy nie kupię siana, to ja powiedział, że się dowiem, jak rzeki staną i więcej gawędy nie było.
— W Ługach mieszka?
— Nie, w Czaharach, mówili, że dwór sobie nowy stroi. Ja tam nie był.
Więcej się Wilszyc nie dowiedział, ale poczęła go trapić ciekawość, a może bardziej jeszcze chęć skorzystania. Miała siano na sprzedaż, a co roku trochę dokupić potrzebował — możeby mu taniej ustąpiła, może ją sumienie ruszy, że przecie bez rodziny żyć nie można. Czekał tedy, że przyjdzie do Kanosy.
Ale czas biegł; zima stanęła. Wilszycowie dla rozrywki w długie wieczory łuszczyli fasolę, drogi były złe — nawet plotki żydowskie ustały; roboty w gospodarstwie było niewiele, ceny złe, omłoty nieszczególne, humor Wilszyców był jeszcze bardziej żółciowy. Więc wielkim wypadkiem i wrażeniem było, gdy pewnego wieczora lokaj, który zarazem był gumiennym, przyniósł list i oznajmił, że jest posłaniec z Czahar i prosi o odpowiedź.
Wilszyc zapalił świecę, zwykle dla oszczędności oczu i nafty łuszczyli fasolę przy kominie, i ogromnie zaciekawiony, jął głośno list czytać. Pisała Zośka, że otrzymała polecenie od Wacława, aby z Ługów spłaciła rodzinie owe 5000 rubli, które ojciec niegdyś za jego weksle zapłacił. Otóż złożyła u rejenta połowę tej sumy i prosi wuja, aby przyjął to do wiadomości i zakomunikował braciom, że mogą tę sumę w każdej chwili podnieść, pokwitowawszy z odbioru.
Wilszycowi z podziwu głos na chwilę zamarł.
— Opatrzność nad nami, uważasz Basiuniu — zawołał wreszcie. — Bóg zrządził, abyśmy te tysiąc rubli odebrać mogli — za konie. Patrzajcie, jaki jednakże ten Wacław honorowy!
— Sumienie się odzywa. Cóż więcej ona pisze?
— Nic więcej. Trzeba posłańca rozpytać.
— Spytaj o rybę. Powiadają, że będzie bardzo droga, a tu święta za pasem.
Wilszyc kazał przyprowadzić posłańca. Po chwili stanął w progu chłop w czarnym kożuchu, z torbą przez plecy, na widok którego starzy jednym głosem, zawołali tonem oburzenia i przestrachu:
— Kasjan! A ty tu czego?
— Pan kazał przyjść. Ja z Czahar.
— A cóż ty tam robisz?
— Panience służę. List przyniosłem.
— Jakto? Ty służysz? Dawno? Myślałem, że gdzie w ostrogu siedzisz.
Nozdrza chłopa się poruszyły i oczy błysnęły, ale odparł spokojnie:
— To pan myślał płocho.
— No, no — cuda się dzieją! Cóż tam u was słychać?
— Wiadomo — wicher słychać — taj wodę na kole młyńskim. Jesienią tyle muzyki.
— Ja się pytam, jak żyje panienka, co porabia?
— Nie mogę wiedzieć, bo wyjechała.
— Dokąd?
— Nie moje dzieło. Onegdaj przywiozłem ją do miasta, zabawiła do pociągu, mnie dała listy do Woronnego i do pana i kazała wracać.
— W Woronnem już list oddałeś?
— Wczoraj.
Wilszycowie spojrzeli na siebie z niepokojem, że Karol miał już czas pieniądze u rejenta zabrać.
— Był pan Karol?
— Był — do miasta pojechał.
— Jutro rano za nim pogonię — szepnął stary, a Wilszycowa rzekła do Kasjana:
— Rybę macie w Czaharach?
— Mamy. To nasze bydło. U państwa konie i krowy, u nas czółno i ryba.
— Zostawcie dla nas na wilję z pięć ładnych sztuk i trochę drobnej dla czeladzi.
— Postaram się, ale znowu nam trzeba słoniny i kiełbas na święta, to może pani dla nas zostawi.
Wilszycowej nie podobała się taka transakcja.
— Możecie sami wieprza ukarmić przy młynie. Cóż to — myślicie darowanem żyć?
— Ej nie — rybę sprzedamy — to okrasę kupimy. Na wilję zlecą się do nas żydy po rybę z całego świata.
— To panienka przy młynie mieszka?
— Tymczasem jeszcze zimuje, ale od wiosny do nowego dworu się przeniesie.
— A na święta wróci?
— Nie mogę wiedzieć.
— Dostaniesz list. Pewnie zanocujesz?
— Nie, zaraz wracam, bo jutro siano u nas dzielą.
— Sprzedajecie siano? Po czemu?
— Trzy ruble fura.
— Ho, ho, — drogo! Po dwa ruble jabym kupił.
— To dziwo! — zaśmiał się Kasjan. — Znać po pańskich krowach, że tanie siano jedzą — bardzo gładkie.
Wilszyc szedł list pisać, Wilszycowa dalej rozpytywała chłopa o sprawy gospodarsko-spiżarniane, ale Kasjan odpowiadał lakonicznie. Dowiedziała się tylko, że mają dwie krowy, że Zośka mieszka w dwóch izbach, że ma za całą służbę jedną babę i jego, Kasjana, że założyli przy nowym dworze ogród i że mają wszystkiego dostatek.
Tymczasem Wilszyc list skończył, oddał chłopu i na pożegnanie mu rzekł:
— No, możesz już iść, a nie ukradnijno czego!
Kasjanowi znowu zapałały oczy, ale słowa nie rzekł i dopiero za domem splunął na drzwi i grubo zaklął:
— Ugościli, potraktowali, dobrem słowem pożegnali! Nu, pokosztujecie wy smoły prędzej, jak naszej ryby.
Nazajutrz Wilszyc pojechał do miasteczka, ale już po niewczasie. Karol i Lucjan już pieniądze od rejenta zabrali i stary tylko swą bezsilną złość i zawód wylał Spendowskiemu w łaskawe ucho.
Jurysta bynajmniej mu otuchy nie dodał, przeciwnie w czarnych kolorach widział przyszłość obu Janickich. Lucjan stawiał parowy młyn i tartak. Karol pożyczał pieniądze na wysokie procenty.
— Jabym radził panu konie odebrać, bo pieniądze za nie bardzo wątpliwe.
Wilszyc przerażony napisał do Karola ostry list, żądając natychmiastowej spłaty należności. W odpowiedzi otrzymał 800 rubli, a na 200 rachunek nowego rządcy. Było tam wszystko: i pasza cielątek i źrebiątek i stara wódka i ogrodowe specjały i korzystanie z dworskiej kuźni i materjały brane w lesie, wszystko, co Wilszyc przywykł uważać za wspólne z Woronnem.
Starzy odchorowali ten dzień i drugi, następnie, wyczerpawszy oburzenie i narzekania, poczęli wspominać czasy starego Janickiego i rządy Zośki, a potem Wilszyc rozniósł swoje żale po całej rodzinie i sąsiedztwie, zebrał po krewnych i znajomych krytyki na Karola i Lucjana, rozbębnił sprawę na cały powiat. Poczęli wszyscy powoli przyznawać rację Zośce, że na łasce takich braci zostać nie chciała, ani z nimi solidaryzować pragnęła. Obudziła się też ciekawość co ona tam w swej pustelni porabia i wreszcie Wilszycowa zdecydowała:
— Harda jest, ambitna, nie śmie się odezwać! Jakby nie było, młoda, nierozważna, wypada jednakże zobaczyć, jak się urządziła, co porabia. Zawszeć odpowiedzialność za nią — naszym obowiązkiem.
I po kilku dniach namysłu, gdy lody stanęły, sanna się ustaliła, a siana Wilszycom zabrakło i ostatni był czas upewnić się o ryby na wilję, oboje ruszyli do Czahar.
Stanęli na miejscu późno, bo zbłądzili parę razy, noc już była, w chacie przy młynie błyszczało światło, a na dźwięk dzwonków opadły ich jakieś zajadłe psy, rzucając się do nozdrzy końskich, szczekając i chrapiąc.
Młyn był w ruchu — woda szumiała — w chacie rozlegały się tony fortepianu, ale ludzi nigdzie widać nie było.
Wilszyc począł wołać i wtedy z młyna ktoś wyjrzał i rozległ się głos Kasjana:
— Kogo czart nosi na ludzkie utrapienie?
— Chodź tu, odpędź psy! Czy jest panienka?
Drab poskoczył do domu, drzwi za sobą zamknął. Muzyka w tej chwili ucichła, ruch się uczynił i stanęła w progu Zośka ze świecą w ręku. Przypadły do niej psy i ścichły, a z za niej wynurzył się Kasjan, pomógł Wilszycom wysiąść i poprowadził furmana z końmi na nocleg.
— Jedziemy do Jedlińskich i po drodze wstąpiliśmy do ciebie, dowiedzieć się, co porabiasz — skłamał Wilszyc trochę urażony, że ich wita bez wdzięczności za łaskę i bez zapału. — To ty tu mieszkasz? — dodał, oglądając się po sieni bielonej, dużej, jakie bywają w chatach, tylko bardzo czystej i przystrojonej oryginalnie sieciami, koszami na ryby i łosiemi rogami.
— Tymczasem tutaj. Proszę wujostwa do izby — tu chłodno.
Weszli za nią przez wysoki próg, ogarnęło ich ciepło, światło, żywiczna woń i jakieś dziwne wrażenie tej izby. Była duża i niska, z wielkim w głębi kominem, na którym smolne karpy trzaskały wesoło, ściany czysto bielone, otaczały ławy proste, a nad niemi wisiały całe snopy, więzie zeschłych kit, ziół i oczeretów, przeplatane gronami kaliny i gwiazdami nieśmiertelników. Tworzyły wypukłą, żywą makatę, oplatały belki pułapu, robiły wrażenie gniazda ptasiego. Na środku stał długi stół, prosty, z desek zbity, zarzucony książkami, pismami, rysunkami — ktoś widocznie przed chwilą przy nim siedział i rysował model gotyckiej szafy, leżały cyrkle i ołówki, linje i tusz rozpuszczony w miseczce, i stołek odsunięty zdradzał, że zerwano się spiesznie. W kącie pod oknem rozwarte pianino, na niem skrzypce. Podłogę całą pokrywało szare sukno miejscowego wyrobu i takaż portjera przysłaniała drzwi do następnego pokoju sypialnego Zośki. Dziewczyna, wprowadziwszy gości, spojrzała na te drzwi, potem zsunęła na bok rysunek i poprawiła zydel. Starzy oglądali się bardzo ciekawie i Wilszyc rzekł:
— Tak tu u ciebie jakoś dziwnie. Co to można z chaty zrobić? A jak ciepło! Ale my ci ambaras zrobimy z noclegiem. Gdzież nas położysz?
— Pomieścimy się. Nie będzie wujostwu bardzo wygodnie i miękko. Mam tylko siano za pierzynę. Przedewszystkiem zajmę się posiłkiem.
Wyszła do sypialni, która snać łączyła się z sienią i drugą stroną chałupy, gdzie z komory uczyniono kuchnię. Starzy tymczasem rozgościli się, obejrzeli każdy sprzęt i kąt, zwiedzili sypialnię i nie mogli z podziwu ochłonąć, jak tu dziwnie, a schludnie.
Zośka gospodarzyła, odpowiadając w przelocie na ich pytania. Oprzątnęła stół, zastawiła go do wieczerzy. Kasjan podał samowar. Wilszycowie zgłodniali napadli na jajecznicę i smażoną rybę, smakowało im wszystko i zarzucali przytem Zośkę gradem zapytań.
Opowiedziała, że ma kucharkę, praczkę i gospodynię w jednej osobie, babę wdowę, bezdzietną i parobka, który dozoruje krów, wozi i rąbie drwa, spełnia wszelkie cięższe roboty.
— A Kasjan? — zagadnął ze śmiechem Wilszyc.
— Ten rządzi wszystkiem.
— To jest: okrada ciebie.
— Pewnie mniej, niż każdy inny rządca, bo ma mniejsze wymagania i potrzeby. Czy wuj ma iluzje, że u wuja nie kradną? Ten sam Kasjan mi opowiadał, że gdy u was był, spotkał za stodołą dwóch parobków, obładowanych workami zboża.
— Nie może być? Może ich zna? Niech powie.
Zośka zawołała do sieni i po chwili Kasjan wszedł.
— Widziałeś u mnie złodziei? Dlaczegoś mi nie powiedział?
— Pan mnie od słowa złodziejem nazwał — to ja pomyślał: kiedy ja złodziej, to tamto moje druhy, nie pan — i milczał. A przytem głodny był, zdrożony, spieszył zjeść w karczmie i spocząć.
— Którzy to parobcy byli? Poznałeś ich?
— Zapomniał już.
— To możeś i listu panience zapomniał oddać?
— Owszem — otrzymałam go, ale zaledwie zawczoraj, za powrotem do domu. Byłam parę tygodni w drodze. Miałam właśnie odpisać, rybę posłać i zawiadomić, że siano już sprzedane, nie mogę wujowi ustąpić. Aleć pod bokiem, w Woronnem, jest tyle.
— W Woronnem! To nie wiesz, jak Karol ze mną bez sumienia postąpił?
I opowiedział szeroko i długo krzywdę i wyzysk.
Zośkę w duchu śmiech ogarniał, ale odpowiedziała poważnie:
— Karol musi się rachować. Nie ma ojcowskiej fortuny, a ma długi.
— On się rachuje! — wybuchnął Wilszyc i jął opowiadać o bezrządzie, o łotrostwach rządcy, o wydatkach szalonych, o lichwiarskich pożyczkach, życiu nad stan.
— On myśli, że ma fortunę Motolda, on go naśladuje. Tylko że nie ma tej głowy, no i te kilkadziesiąt tysięcy Sterdyńskiej, to nie miljony Motoldowej.
— Z Motoldową podobno źle — wtrąciła Wilszycowa. — Powiózł ją mąż na południe, mówią, że suchoty, broń Boże co na nią, to i Motold się nie utrzyma na Łasicku, jak trzeba będzie miljony zwrócić tym Niemcom.
Potem z kolei opowiadali sprawy i stosunki całej okolicy.
Zośka słuchała znudzona i zmęczona. Mało znała ludzi tych, a jeszcze mniej zajmowały ją małostki życia domowego, plotki i stan finansowy. Więc po chwili jęła sprzątać i przygotowywać nocleg gościom, a Wilszycowa jej pomagała, przymawiając się o rybę i grzyby.
Potem, poszeptawszy z mężem, raczyli zaprosić ją na wilję do siebie.
Zośka podziękowała, ale odmówiła i starzy tem urażeni, nie nalegali. Sen ich morzył, więc rychło zabrali się do spoczynku w sypialni Zośki, a ona usłała sobie w pierwszej stancji na ławie.
Nazajutrz po wczesnej herbacie odjechali, upewniwszy się co do ryby na święta, dość zadowoleni z odwiedzin, bo i grzybów dostała Wilszycowa i stary wycyganił stożek siana.
Święta zaś nadchodziły i stało się, co zwykle bywa, że na trzy dni przed wilją przyszła zupełna odwilż, deszcz, drogi zupełnie się popsuły, lody stały się niepewne. Jednakże Zośka, pamiętna obietnicy, zawołała Kasjana i spytała:
— Jak myślisz, można posłać kogo z rybą do Wilszyców? Trzebaby dzisiaj.
— To ja zaraz pójdę — ofiarował się.
— Piechotą? Nie zdążysz wrócić na kutję. Nie chcę, żebyś nie miał porządnej wieczerzy w taki dzień. Weź sanie i konie z Ługów.
— Ot dziwo! I wrócę, i jeszcze panience gościńca przyniosę.
Wnet się też zebrał, ozuł w chodaki, wziął siekierę, piesznię do próbowania lodu, worek z rybami i poszedł. Rad był wycieczce, bo Poleszuk każdy lubi ryzykowną wędrówkę po swych błotach i lodach, a przytem Kasjan postanowił w drodze powrotnej skręcić do ziemianki i zabrać na święta zapas spirytusu, z jednej ze schowanych tam beczek.
Szedł lekko i bezpiecznie przez znane sobie przesmyki i prostki — i przemachawszy pewnie mil siedem, wieczorem przystawił się do Wilszyców.
Został przyjęty radośnie, bo z powodu bezdroża wątpili, czy rybę dostaną. Więc go ugościli, nakarmili i nawet po naradzie i długiem wahaniu, Wilszycowa dała dla Zośki kilka par kiełbas.
W nocy począł sypać mokry śnieg, uczyniła się zadymka, niepogoda taka, że wilkby się nie ruszył głodny, ale Kasjan, zadrzemawszy trochę — z północy poszedł do domu. Jemu ta ćma i śnieg była na rękę. Żywej duszy nie spotkał w drodze, do ziemianki trafił, beczkę odkopał, napełnił spirytusem baryłkę, którą ukradł w kuchni Wilszyców i rad z rezultatu wyprawy, zabrał się do domu. Głodny był, więc rozmyślał o rybie na oleju, o kluskach z makiem i pierogach, a potem o wyprawie do Sydor na świąteczne uciechy i szedł, gwiżdżąc, daleko kołując, żeby niebezpieczne trzęsawiska ominąć.
Zmierzch był — śnieg wciąż sypał i wicher hulał po łozach. Wtem Kasjan posłyszał ludzkie wołania, przystanął, począł uszu nadstawiać.
Wołał ktoś, hukał, krzyczał kędyś w krekotach, w bezdrożu i trzęsawiskach.
Inny chłop by uciekł, ale Kasjan w «złe» nie wierzył i zaraz zrozumiał:
— Ktoś się z drogi zbił i zawalił — mruknął i począł, odhukując, iść w stronę wołania.
I doszedł do halizny zdradnej, pokrytej lodem, na brzegu której szamotały się, splątane w uprząż, cztery konie, podczas gdy dwóch ludzi starało się napróżno dać jakiś ratunek.
Lód się łamał, konie zapadały w odmęt torfu — nie było sposobu do nich dostąpić.
— A was co za licho w ten pohybelnik zaniosło? — zawołał Kasjan, podchodząc. — Kto wy? Skąd?
A wtem poznał Motolda i innym tonem dodał:
— Oho, jak pan, to trzeba rady dać!
— A to cię Bóg zesłał! — rzekł Motold. — Powiedzno, gdzie my jesteśmy? Blisko Szafranka?
— Szafranka tam het. Całkiem w innej stronie. Pan zbłądził. Już pan kutji nie będzie w domu jeść, a u nas w Czaharach. Żeby choć konie wyratować.
Po saniach wszedł na dyszel i począł ostrym nożem przecinać rzemienie i pasy, po szyję był w czarnem błocie. Konie się rzucały, biły go, zawziął się, jak on to umiał, obmotał jednemu lejcami tułów, zaprzęgli się z furmanem, wyciągnęli na brzeg, lejcowe uwolnione z pasów, same wyrwały się na grunt, połapano je. — Czwarty nie dawał znaku życia, opadał martwym ciężarem w czarną topiel. Kasjan jeszcze chciał go ciągnąć, dźwigać, ale Motold rzekł:
— Ten już przepadł — daj pokój. Życie położysz, zuchu — dla skóry. To nie warto. Ratujmy się teraz sami, bo pokostniejemy na śmierć.
— Ja taki skóry nie daruję — ja go wyciągnę po świętach — ale teraz święty wieczór zachodzi. Chodźmy, panie — sanki zostawimy — nikt ich nie ruszy. Konie w ręku prowadźcie, ja pójdę naprzód, ino z mojego śladu nie schodźcie. A na początek niech pan wypije!
Podał mu baryłkę, potem napoił furmana, sam wypił i, zabrawszy swój ładunek, ruszył. Posuwali się powoli, kołując po niebezpiecznych przesmykach i wreszcie wyszli z łóz i zarośli na szeroką płaszczyznę rzeki i ujrzeli przed sobą światła w Czaharach. Konie zarżały, do nozdrzy ludzi zaleciał zapach dymu i chleba.
— Oj, jak pachnie olej i pierogi! Czuje pan? — zawołał wesoło Kasjan.
Nagle stanął — zamyślił się i obyczajem chłopskim za uchem się podrapał.
— Proszę pana — rzekł wahająco — jak my na tamtym brzegu będziemy, to pan poczeka. U nas jeden taki sekret, to ja muszę panience oznajmić, że goście będą na wieczerzę.
— Jeśli mogę zawadzać, to mnie wprost do Sydorów prowadź. Znajdę tam może furmankę do Łasicka.
— W Sydorach? A toć tam na całą wieś niema jednego konia, a woły po lodzie nie pójdą. Niema rady, musi pan u nas nocować. W taki wieczór nie godzi się nawet wroga nie przyjąć, a panże panienczyny druh. Ja wiem! Chodźmy.
Na lodzie wody było pełno, ale rzeka stała mocno i przeszli bez wypadku. Kasjan skoczył do chaty i po chwili wrócił zdyszany.
— Proszę pana w gościnę! — zawołał — Prosto do chaty, my konie umieścimy. Na samą wieczerzę my trafili, chwała Bogu! Oj, będziemy jedli, jak wilki!
Motold poszedł na światło, na pół drogi wyszedł ktoś na jego spotkanie z latarnią. Spojrzeli na siebie i Motold zdumiony zawołał tonem radosnego podziwu:
— Wacław! Ty tutaj?
— Dobrą masz pamięć, kiedyś mnie poznał. Ano jestem tutaj, sam sobie nie wierzę. Skusiła mnie Zośka, przyjechała, namówiła, obiecała, że żywego ducha znajomego nie zobaczę. Jestem już dwa tygodnie.
— Widzisz, los cię ukarał, żeś i mnie do wszystkich zaliczył. Spadam wam na kark w taki wieczór.
— Snać tak przeznaczone, byśmy byli razem, po tylu latach i zmianach. Mówiliśmy o tobie przed chwilą, ale dlaczego się błąkasz w taki dzień i porę? Muszą być w śmiertelnym strachu o ciebie twoi w domu.
— Nikt mnie w domu nie czeka. Żona w Meranie od miesiąca, ja miałem interesy w Warszawie. Wracałem do domu także dla interesów. Obojętny był mi dzień i wieczór. Zbłądził furman i żeby nie Kasjan, przesiedzielibyśmy do rana i wszystkie konieby przepadły.
— Przeznaczenie było — powtórzył Wacław — byś miał tradycyjną wieczerzę i sam nie był.
— Pozwól mi dodać: i wśród swoich był.
Podali sobie ręce i uścisnęli się w milczeniu.
Na progu ze światłem w ręku stanęła Zośka. Nie pytała o nic, ani okazywała ciekawości i zdziwienia, czy hałaśliwej gościnności. Uśmiechnęła się serdecznie, podała mu rękę i jakby był jakimś bliskim, oczekiwanym, rzekła:
— Będzie panu miły u nas wczas i posiłek, bośmy panu bardzo radzi. Wacku, zaprowadź pana do swej klitki, niech się przebierze w twoje suche szatki — i proszę panów do stołu.
Motold z rozkoszą zmienił przemokłe i obłocone odzienie i przeszli do głównej izby. I on się rozejrzał po oryginalnem przystrojeniu, ale ani się dziwił, ani zachwycał. Czuł, że mu było dobrze, że coś w nim tajało.
Stół był nakryty na troje. Nie było służby. Zośka podawała im potrawy, a gdy chciał ją wyręczyć, gdy się ceremoniował, rzekła:
— Zapomniał pan już naszą studencką równość i swobodę. Trzeba przypomnieć. Ja służę, bom gospodyni, ale swoją część zjem razem z wami.
On kęs opłatka, którym się przełamali, zanim usiedli do wieczerzy, zatrzymał przed swym talerzem i rzekł do Wacława:
— Wiesz, że to pierwszy raz od śmierci ojca spełniam ten tradycyjny obowiązek. Tyś pewnie także odwykł.
— Jadałem na wilję baraninę z ryżem.
— A ja pieczoną gęś.
— Nie przechwalajcie się zbytnio — zaśmiała się Zośka. — Zeszłego roku, żeby nie spędzać wilji z Bajkowską, udałam febrę, a że mi się bardzo jeść chciało — gryzłam obwarzanki.
— Ale ledwie masz własny dach — wprowadzasz tradycję. Jesteś typowa kobieta.
— Nie wiem, dlaczegobym być miała typowym mężczyzną. Zresztą, żeby wam ta wieczerza nie była czemś ważnem w roku, nie wspominalibyście owej baraniny i gęsi. To jest drobiazg, ale zadaniem kobiety jest pamiętanie o drobiazgach. One stanowią o spokoju lub niepokoju domu, a dom to jest państwo.
— Zośka, ty prawisz, jak dobrze wymusztrowana panna na wydaniu. Wołasz na puszczy — on żonaty — a mojego zdania o kobietach już nie zmienisz.
— Kto wie — rzekła spokojnie. — Jeśli przeznaczone, to zmienię. To twoja zasada przecie.
Wyszła na chwilę do kuchni, Wacław rzekł:
— To chyba nie bardzo zdrowa twoja żona, jeśli w Meranie zimuje.
— Zdrowa nigdy nie była, a w domu spędza ledwie parę letnich miesięcy. Nie lubi tych stron.
— Więc ty sam zawsze jesteś?
— Nie — mam dwie domownice: pracę i troskę. Jedna mnie z drugą godzi. Zresztą tak mało w domu bywam, że nawet nie wiem, jakby tam wyglądało bez nich. Może lepiej! Czy ty już tu zostaniesz?
— Nie wiem. O ilebym ludzi spotkać nie był zmuszony, zostałbym z Zośką. Dobrze mi z nią. Dziękuję ci serdecznie, żeś jej ukrzywdzić nie dał. Teraz bezpieczna. Ludzie ją potępili — ergo nie będą jej dokuczać, no i nie pożrą z wielkiej przyjaźni. Takiej, jak ona, w stadzie nie żyć.
Zośka wróciła, sprzątnęła ze stołu zastawę, postawiła butelkę wina, bakalje, papierosy, za nią Kasjan wniósł zapas drew na komin i począł rozpalać ogień.
Już był przebrany, czysty, syty — i, stosownie do uroczystości wieczoru, podpity.
— A to panienka wie, że dziś cuda się dzieją? Bydło gada i my dostali coś od wuja panienki.
— Bajesz — możeś chyba tam co ukradł?
Dalibóg — nie. Ja lubię wziąć, ale o co kto najbardziej zazdrosny — to tam nie zdużałbym i ja wszystkiego zabrać. Dała mi sama pani kiełbasy. Na zdrowie to ona nikomu nie pójdzie pewnie — ale jest.
— Ale gdzieś ty wódki dostał? — zagadnął Wacław.
— Oho — jak dawność zajdzie, to ja paniczowi rozkażę bajkę. Teraz to tą wódką wolno się tylko upić. Dobra ona była, niech panicz grafa spyta. Żeby ten dyszlowy umiał ją pić, toby nie zdechł. Teraz ja już sobie pójdę, panienko. Samowar podam, drwa są, konie dopatrzone, furmana spoiłem, śpi, jak drewno — wszystko w porządku.
— W tę noc i zamieć pójdziesz? Żebyś nie miał biedy jakiej. Poczekaj do rana.
— Nijak ja się z panienką poładzić nie mogę. Rozumna panienka w każdej sprawie, ale w lubieniu to panienka gorzej małej detyny.
Wszyscy się roześmiali, nawet chmurny Motold.
— Dlaczego? — spytał Wacław.
— A bo tak. Mam ja cholerę — dziewkę. Powiedzieć prawdę: nie dziewka — ale czort.
— Aha — ta, co to dębów chciała? — wtrącił Motold.
— Ale, chciała! Choroba na nią! Dęby dostała — a myśli pan, że dotrzymała słowa? Szelmostwo — ten babski naród — zrobisz to co z nim po dobroci? Tylem miał po dębach, co przed dębami — kułaki!... Skręciła się, dur ma w głowie. Przyjdzie chyba śmierć sobie zrobić — ożenić się — tfu! Żeby w złą porę nie powiedzieć.
— Ja ci to dawno radzę, Kasjan — wtrąciła Zośka.
— Aj — panienki radzenie — to jakby mi cyrulik radził — gdzie więcierze zastawiać. Co panienka o tem wie? Tego w książkach nie uczą. — Jedną babę sobie uwiązać na całe życie. A jak obrzydnie — to co? Sprzedam ją komu? Żebym nie wiadomo jak durnia spoił, to go jeszcze takim towarem nie oszukam. Utopić? — zawszeć to baba — nędza — gdzieby człowiek taką robotą się paskudził? Uciec i ją porzucić? — wstyd od baby uciekać — śmiech przed ludźmi! Nijak ratunku niema.
— No, to ją rzuć teraz — zaśmiał się Wacław.
Kasjan popatrzał na niego z politowaniem.
— Oj paniczu — żeby to panienka powiedziała — ale panicz — to dziw! Kopę lat chyba panicz ma na jeden bok — a pół kopy na drugi! Ot — to ja po swojemu zrobię, pójdę zaraz — już jaka człowiek do dziewki się wybiera, nos za próg wytknie, a zimno i straszno mu stanie i do chaty wróci, ranka i pogody wyglądać, to niech go mnichy postrzygą — a ta jego dziewka także nie warta zdeptanego postoła.
— Dobrześ rzekł zuchu — rzekł Motold. — Zanieśże jej gościńca ode mnie — i proś mnie na wesele, bo widzi mi się, że tej klęski nie unikniesz. — Podał mu złotą dziesięciorublówkę, ale Kasjan ramionami ruszył.
— Tyle mi będzie z tego gościńca, co z tamtych dębów. Rozbestwi się do reszty, choroba. Nie chcę ja groszy pańskich — u nas swoich jest dosyć. Ja panienczyny komisarz, obrzydły mi pieniądze, tyle ich przejdzie mi przez ręce. Ale jak już bieda do wesela dopcha — to taki panu słowo przypomnę i poproszę! Hospody Boże — wesele! To i kołyska potem będzie. Kasjan dzieci hoduje. Tfu — jak ja wtedy wilkom oczy pokażę? Oj, i pomyśleć straszno! No dobranoc — zostańcie zdrowi! — Skłonił się, Zośka mu dała kobiałkę jabłek i orzechów, jakiś zwitek jaskrawych szmat dla lubej. Oczy mu się zaśmiały radośnie i w progu już rzekł:
— Jak panienka kiedy jakiego panicza polubi i zmówią się ze sobą, a trza mu będzie pięć mil kartę zanieść — to ja w taką samą noc pójdę i ptakiem zalecę!
— Weź strzelbę, Kasjan, dla pewności i nie pij więcej — poradziła mu życzliwie.
— Zośka — zaśmiał się Wacław. — Tyś chybiła powołaniu. Powinnaś była wstąpić do menażerji, jako poskromicielka dzikich zwierząt.
— Bardzo proszę memu Kasjanowi nie ubliżać.
— Ja mu nie ubliżam, zestawiając z dzikim zwierzem, ani tobie wielkiej pochwały nie przyznaję. Człowiekabyś nie poskromiła. W tej sztuce mądrzejsi od ciebie przez wiele wieków nic nie uczynili.
— Jednakże — uśmiechnął się Motold — nauczyli go przynajmniej udawać dobro.
— A kryć się z prawdą i rzeczywistem dobrem, jak ze słabością — wtrąciła Zośka, ale wnet dodała:
— Lecz tu niema ludzi, ja nawet zaczynam zapominać, że wogóle gdzieś są. Tu jest spokój.
— Tu się czuje duszę — szepnął Motold zamyślony, a potem jakby się otrząsnął, spytał: — Jakże tu pani żyje? Nie nazbyt ciężko i trudno?
— Ależ wcale. Finansowo jest mi bardzo dobrze, a duchowo nie może być lepiej. Moi dwaj opiekunowie: Kasjan i Miron z Ługów, pomimo wielkiego posłuszeństwa, traktują mnie trochę jak swoje dziecko, otaczają aż wzruszającą starannością i opieką. Chłopi z Sydorów służą patrjarchalnie, przecie co tydzień, każda chata z kolei przysyła mi stróża, sami ułożyli ten porządek; na każde wezwanie stoją ludzie do roboty i pomocy, nigdy się nie targują. Co prawda, błogosławiony to zakątek, nikomu nie braknie chleba i paszy, daleko do miasteczek, niema szynku, nie potrzeba pieniędzy. Chłop syty, pola i paszy ma w bród, nie potrzebuje kraść. Moje warunki są tego rodzaju, że ani ich wyzyskiwać, ani obciążać niemam potrzeby. Mam z młyna i ryby dostatek — oni za wypasy obrobią folwark — możemy utrzymać patryjarchalny stosunek i żyć w zgodzie ze sobą. Takem tu w pierze porosła przez to lato, że założyłam sobie nowy dwór. Takam panu wdzięczna za opiekę w dziale, takam wdzięczna!
— Więc panią już nie kusi szeroki świat? Nie odejdzie stąd pani?
— Nie. Zostanę! — odparła podnosząc nań oczy.
Sekundę spotkali się wzrokiem.
— To dobrze — rzekł mimo woli.
Zapanowała chwila milczenia.
— Zagraj co, Zośka — ozwał się Wacław, nalewając wina w kieliszki i trącając z Motoldem.
— Wypijmy, Kostek, za nieboszczkę młodość naszą. Pamiętasz ten wieczór u Bohdańskich, jakem egzaminy zdał, a ona gimnazjum skończyła! Świat się już chwiał, takeśmy go z posad ruszali.
— A myśmy się rozjeżdżali niby to na: tymczasem. Ty na tę sądową praktykę, a ja na tę posadę do Łodzi, ona do domu, na wakacje! No i dotąd trwa to: tymczasem, do końca żyda tylko! Wypił trochę wina i rzekł ciszej:
— Ciało dłużej żyje niż dusza.
Zośka musiała słuchać, z cicha dotykając klawiszy, bo obejrzała się i miała w oczach swój zwykły, promienny blask.
— Ale ciało idzie powoli, lecz nieubłaganie do zimy, a dusza ma listopady i znowu kwietne maje, nieśmiertelna i potężna, jak przyroda.
Uderzyła akord, popłynęła melodja.
Obadwa podnieśli głowy i uśmiechnęli się. Słuchali jakby jakiejś dawnej pobudki i pierwszy Motold nucić począł.
— Zapomniał pan słów? — spytała.
— Nie.
— No to śpiewajmy. Dalej, Wacek.
I zaczęła jedną z tych pieśni młodych, które tworzy każde pokolenie, które potem zostają wspomnieniem studenckiej ławy, zapisane tylko w pamięci.

Przeminął maj — opadł kwiat,
Ale my bracia razem.
W znój lata idziem, w czynu świat
Za myśli swych rozkazem.

Śpiewali zwrotkę już wszyscy troje, rozchmurzyły się czoła, całe lata ujęła im pieśń młodości.

Jednacy w myśli, byle iść
Za słońca dusz obrazem,
Choć wicher zły omiecie liść,
Zostaniem bracia razem.

Wypili do dna wino i podeszli do fortepianu. Motold wziął skrzypce, popróbował wtórować. Zośka śpiewała dalej:

Śnieżna zadymka drogę zamiecie,
Nie zbłądzim póki razem,
I nie zginiemy w boju, na świecie.
Hej, bracia, byle razem!

— Dajno, fuszerujesz! — rzekł Wacław, odbierając skrzypce. — Musiałeś dawno nie grać.
— Nigdy, od studenckich czasów — odparł Motold.
— Słychać to — pilnuj komina, bo przygasa. My z Zośką grywamy codzień. Ja na Kaukazie żyłem ze skrzypiec — grywałem na weselach. Dużo mi lepiej służyły, niż mój dyplom jurysty. Weźno, Zośka «Winterreise» Schuberta.
Zaczęli grać, a Motold podsycał ognisko i słuchał, patrząc w płomienie. Muzyka zagłuszyła wycie wichru, a może i zgrzyty w jego duszy.
Wcale się nie czuł na świecie, był w jakiejś ciszy pełnej harmonji, zupełnie od czasu, bytu, rzeczywistości oderwany. Po długiej chwili zadumy podniósł oczy na Zośkę i wpatrzył się w jej profil z takiem zajęciem, jakby ją pierwszy raz widział, albo był jej bardzo ciekawy i miał w głowie pilne bardzo pytanie. Ona czuła ten wzrok, zawadzał jej, zmarszczyła brwi, skupiając uwagę na nuty — wreszcie przerwała grę, obejrzała się.
— Spocząć pan pewnie rad, po przemęczeniu? — rzekła wstając.
— Ja to właśnie czynię — odparł, oddychając głęboko. — Grajcie jeszcze! Tak tu dobrze.
Podała im herbaty i wróciła do pianina.
Oni zasiedli u ognia i Wacław spytał:
— Siedem lat tu działasz, myślisz i tworzysz. Nauczyłeś czegokolwiek, poruszyłeś te drzemiące masy — czujesz postęp?
— Czuję się przedewszystkiem nielubianym — następnie krytykowanym, wreszcie zupełnie odosobnionym. Nie rozumiemy się, ustąpić mi często muszą — przekonani nigdy nie są. Zresztą jest po temu pewna racja — nie mogę być apostołem — bo okoliczności tak się złożyły, że stałem się sprytnym aferzystą. Żebym tu przyniósł tylko pracę i zdolności — możebym więcej wpływu miał, a w każdym razie nawet w niedostatku silniejszy bym się czuł. Ale ze mną przyszły tysiące mojej żony — uczyniły mnie bez pracy magnatem — i to jedno będą ludzie tylko widzieli w mem życiu — tem mnie pobiją.
Chwilę milczał, w żar zapatrzony — i powoli dodał:
— Mają rację — tem się zabiłem — i sam.
— Dzieci nie macie?
— Nie — ale to mniejsza. Ty myślisz, że w razie jej śmierci — stracę miljony? Zapewne — nie łudzę się — życie jej to rzecz nawet nie lat, miesięcy. Suchoty nie przebaczają — matka jej umarła w trzydziestym roku. Gdy brat jej odbierze jej posag, Łasick będę musiał sprzedać. A jednak nie żałuję, że niemam dzieci — nie chciałbym ich mieć. Dobrze — może to jedno mnie cieszy.
Wacław popatrzał na niego, głową pokręcił.
— Toś ty, bracie, djabelnie ciężką drogę odbył, żeby do takiego celu i takiej pociechy dojść.
Motold się dziwnie uśmiechnął.
— To dobrze, że nikt o tem nie wie!
— No — i co dalej będzie?
— Dalej — już nic.
— I tak myśląc, masz siłę jeszcze pracować?
— Czy się pytają trybu w maszynie, czy chce? Jest trybem, więc swoje robi — aż pęknie.
— Nie umiałbym tak. Na mnie, jak klęska przyszła, tom podruzgotał wszystko — całą maszynę djabli wzięli.
— Bo na ciebie złe przyszło nagle — udar, grom. Zmiażdżyło cię — moment! Mnie złe toczyło powoli, co dzień, co noc — ile godzin przez siedm lat. Odbierało złudzenie po złudzeniu, myśl po myśli, słowo po słowie, potrochu, stopniowo, nieznacznie. Zużywał się, ścierał tryb — ale szedł — i idzie! Zresztą tyś mógł druzgotać, ja musiałem cierpieć.
Zośka grać przestała, uklękła przy kominku, poprawiła ogień i rzekła:
— Ja mam prośbę do pana. Czy pan kiedy był w Filipowie?
— Nigdy.
— To pan i Kazimirki nie zna?
— Nie.
— To jest kościółek wśród lasu. Taki stary, taki biedny — i taki bez parafjan. Dawniej cudami źródło tam słynęło, były pielgrzymki i odpusty — teraz w ruinę wszystko upada. Ksiądz ma lat więcej siedmdziesięciu — święty; do kościoła deszcz leje, dzwonnice bez dachu, źródło rzęsą zarosło. Niech pan uczyni, by to można było naprawić.
— Dobrze — niech pani będzie pewna, że się zrobi. Daleko to stąd? Musiałbym być na miejscu, z księdzem się porozumieć.
— Pojedźmy razem. Gdy droga się poprawi — wstąp do nas — rzekł Wacław. — Ona mi cuda opowiada o tej pustelni.
— Cudnie jest latem — byłam tam w sierpniu. Co za ksiądz! Takiegoście w życiu nie znali.
— Pojedziemy — ucieszył się Motold. — Ale tymczasem ja jeszcze nie wiem, jak się do domu dostanę. Sanki na błocie, konia brak, uprząż w strzępach.
— Ja się dziwię, że ciebie jeszcze z obławą nie szukają.
— Jeszcze nie jestem potrzebny — odparł. — Święta — nikt o mnie nie myśli.
— Kazałam rano memu stróżowi iść do Ługów. Tam są konie i zaprzęgi. Jak pan zechce wracać, to wszystko się znajdzie.
— Do czego on ma wracać? Niech siedzi! — zawołał Wacław.
— Kiedym i tu niepotrzebny.
Zośka spojrzała nań bystro, zmarszczyła brwi.
— Oddał mi pan za to, com kiedyś rzekła na salce u Bajkowskiej. Nie godziło się karać, było mi i tak śmiertelnie przykro. Niepotrzebny pan tu tak samo, jak i on niepotrzebny. Myślał pan to, co powiedział?
— Nie myślał — ja ręczę. Chciało mu się zaprzeczenie posłyszeć i tyle — zaśmiał się Wacław.
— No, a teraz, kiedyś komplementu się dopytał, chodź spać. Jeszcześ w takiej klitce nigdy nie nocował.
Klitka to była, przerobiona ze spiżarki — akurat tyle miejsca, co w okrętowej kajutce.
Zasnęli rychło kamiennym snem, aż się Motold zdumiał, gdy się ocknął i ujrzał, że wielki dzień już był. Wacław jeszcze chrapał, wokoło panowała cisza i słońce świeciło.
Drzwi się uchyliły od sieni, zajrzał furman Motolda.
— Proszę jaśnie pana, Miron z Ługów jest i ma właśnie taką klacz, jak nasza utopiona. Może ją pan obejrzy.
— Zaraz. Daj mi wody — i daj ubranie, co się suszy w kuchni.
Wacław się obudził, usłyszał.
— Co? Już jest cygan Miron. Pewnie ci chce wsadzić jakąś narowistą szkapę. Każ go wygnać, najlepszy zrobisz interes.
Zaczęli się ubierać i wyszli przed chatę.
Jasno było, cicho, ale odwilż trwała. Zadymka obieliła ziemię — i wesoły był widok z góry na srebrny od słońca krajobraz.
Cała Zośki chudoba, dwie krowy i klacz, piła z przerębli wodę, a ona sama wracała od młyna z Mironem.
Powitali się. Motold spytał o klacz i Miron ją wnet ze stajni wyprowadził.
Podobała się Motoldowi — spytał o cenę — i w parę słów dobili targu.
— Umiesz konie chować, Mironie! — pochwalił, dając mu pięć rubli oduzdnego — ale teraz jestem na waszej łasce. Albo poślij kogo do Łasicka po inną uprząż — albo mnie jakoś do domu odstawcie.
— Odstawimy, jasny grafie. Na rękach zaniesiemy, kiedy nie będzie można inaczej. Na noc mróz weźmie niezawodnie — jutro można będzie jako tako jednym koniem przesunąć się.
— Chodźcie na śniadanie tymczasem — zawołała Zośka.
Wrócili do izby i ani się spostrzegli, jak przegawędzili wesoło parę godzin. Pod wieczór się miało, gdy ukazał się Kasjan i z progu rzekł:
— A na co pan klacz z Ługów kupił, kiedy tamta pańska żyje.
— Żyje — skąd wiesz? Byłeś przy niej?
— A byłem. Tak sobie leży na środku chaty Nauma — i tyle nad nią bab, jak nad położnicą.
— W chacie? Czyś ty w maglinie? — spytał Wacław, a Zośka dodała:
— Doprawdy — uratowaliście ją?
— Mnie dumka trapiła idąc dziś w nocy, że jak przez święta w błocie poleży, to skóra się zepsuje, więc jak ja tylko do Sydorów przyszedł, tak gwałt uczynił, zwołał całą wieś i mówię: wiecie wy — w błocie naszem, na Pohybelniku, utopiła się grafska kobyła — a wiecie, ja miał ciotkę — bardzo znająca była, wszystko wiedząca znachorka, słyszeli wy pewnie ta sławna Pruśka ze Szczepek, co to w sto lat umarła, a jak wiek długi się nie myła — jak, wiadomo, świątobliwe i uczone ludzie zwykli czynić.
Słuchający wszyscy parsknęli śmiechem, ale Kasjan wcale nie żartował, ujął się za ciotką.
— Pany się śmieją — a to prawda jest. Nigdy się nie myła, a taki z czystości pomarła i sto lat wieku dożyła.
— Bardzo jednak dobrze, że jej nie naśladujesz — wyszorowany jesteś dokumentnie — uśmiechnęła się Zośka.
— Taki też ze mnie dureń, co na jedną znarowioną dziewkę sposobu nie mogę znaleźć, a ta Pruśka na wszystkie zarazy sposób znała. Ona też nijaka moja ciotka nie była — ale co Sydorcom do tego. Więc ja im mówię: słuchajcie ludzie, z tej kobyły może być na was wielkie nieszczęście — ot ja zaraz o pięć wiader spirtu w zakład idę, że do przyszłych kolend nie zostanie w Sydorach ani jednej sztuki bydła.
Porozdziawiali gęby ze strachu, ani słowa nie wypuścili ze siebie. Tak ja mówię: to tak kiedyś było w Szczerbie — znacie sioło za Łasickiem — zaczął mór mieść bydło, jak muchy, do Jana zostało na całą wieś siedm wołów — a bywało sto! Poszli ludzie do Pruśki, a ona od razu powiada; nie utopiło wam się co we wsi w kolendną noc? — Przypomnieli — prawda — kobyła się utopiła u jednego co tej nocy z miasta jechał. Tak pyta: — a dobyli ją? — Nie, powiadają. No, — to powiada — sprzedajcie lepiej zaraz resztę bydła żydom — bo u was pozdycha do ostatniego cielęcia, albo tę kobyłę dobądźcie i pochowajcie, jak człowieka, bo w kolendną noc wszelki zwierz duszę ma i jak wtedy przepadnie, to jak człowiek niepochowany, chodzi i dusi żywioł w tej wsi i nie podaruje nikomu. To te Szczerbowce potem tydzień kości tej kobyły szukali, aż znaleźli, włożyli w trumnę i pochowali koło moglic ludzkich — i od tego dnia mór ustał. Jak ja rozpowiedział, tak moje Sydorce odrazu: a gdzie ta grafska leży? Już im nie do zabawy, ni do picia, ni do jedzenia, ni do spania. Krzyczą — prowadź my nie durnie zgubę do siebie dopuszczać. Polecieli po sznury, po woły, po sanie, po drągi, jakbyś mrównik kopnął. Jak się zebrali powiadam: cztery się topiło, ja trzy wyratował, a u nas tylko dwie krowy dobytku, wy w czterdziestu jednej nie wyciągniecie — tam i tam leży! Polecieli hurmą, całą noc ich nie było — nad ranem wloką, na saniach, a wszyscy czarni, obmazani błotem, z głowami pokąpani, ale kobyla jest. Wyszedł ja do niej, macam, jeszcze nie całkiem zdrewniała.
— Powiadam: dawajcie do chaty, grzejcie, rozcierajcie, jak odżyje, będą wam się krowy bliźnić. To jakbyś babom dał wódki z pieprzem i z miodem — takiego ruchu nabrały. Biły się — do której chaty wnieść, która pierzynę podściele. No, i jak rozgrzali, roztarli, zaczęła kobyła stękać — i będzie jednakowa. Skóra mi przepadła, ale nic to, niech żyje stworzenie. Głupie, bo głupie nasze Sydorce, ale warte łaski, o którą pana chcą prosić.
— Weź i daj im odemnie sto rubli.
— Poco? Oni i tak pieniądz, jak dostaną, to chowają jak sroki po dziuplach, nigdy nie wydadzą. Niech im pan pozwoli ule zaciągnąć na dęby w Szafrance; przez sen o tem dumają, a Niemce nie puszczają. Da pan im kwit, to za pana w ogień i wodę pójdą.
— No, a coż z twoją Liktą? — spytał Wacław.
— A cóż z taką bestją? Jabłka, co od panienki dostałem, pojadła, orzechy pogryzła, w chustkę się ubrała, paciorki poczepiła i chodzi, jak pawa po wsi. Tyle, że mi rano głowę w kwasie umyła i koszulę czystą oblekła; a dotknął się — to ot!
Pokazał na siniak pod okiem i dodał zwracając się do Zośki:
— Parczewska na mnie złuje. Kiełbasy nie chce dać. Niech panienka jej co rzeknie, bo i do kuchni nie puszcza. Pakowali mnie do ostrogu, karali na różny sposób, a taki, takiego nakarania, jak z babami się użerać, to chyba na Sahalinie — wyspie niema... Tej się znowu kwoki zachciało, bierz, skąd chcesz, dawaj na kolendy kwokę — słyszane rzeczy! Żeby na świecie była toćby ja dostał — niema! A baba w kółko jedno — kwokę dawaj, bo do kuchni nie puszczę.
Zośka śmiejąc się, wyprowadziła go — i użyła swej protekcji u gospodyni, bo po chwili uciszyło się w kuchni.
Wieczorem na saniach wysłanych suto słomą, Sydorce przywieźli klacz. Zmęczona była, słaba — ale żyła — i zaczęła jeść. Chłopi otrzymali cel swoich marzeń, kwit na prawo stawiania kłód pszczelich w Szafrance, uszczęśliwieni — przywlekli w mig sanie Motolda i uczęstowani przez Zośkę — odeszli, obiecując nazajutrz grafa przeprowadzić sobie tylko znanemi szlakami wśród bezdroży.
Jakoż nazajutrz zjawił się Miron z koniem i malutkiemi sankami, dziesięciu chłopów z pieszniami, Kasjan założył Zośki klacz — i przeprowadzili Motolda kęs drogi — oboje Janiccy, psy czaharskie — a już najdalej poszło za nim dobre wspomnienie tych dwóch dni, tak innych od jego zwykłego życia. Umówili się o wycieczkę do Kazimirki, ale odwilż trwała. Po paru dniach zerwała się wszelka komunikacja — jeszcze Sydorcy z narażeniem życia odstawili do Łasicka sanie i konie grafskie. Potem Czahary stały się niedostępnym punktem i widocznie nie było ludzkiego sposobu wydostania się stamtąd, bo nawet Kasjan nie pokazywał się u Likty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.