<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VII Cała część czwarta |
Indeks stron |
Wiktor Hugo.
NĘDZNICY.
CZĘŚĆ CZWARTA.
SIELANKA PRZY ULICY PLUMET I EPOS Św. DYONIZEGO.
VII.
WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.
|
Marjusz przytomny był rozwiązaniu niespodziewanej zasadzki, na której ślad naprowadził Javerta; ale zaledwie Javert opuścił domostwo, zabrawszy z sobą więźniów w trzech fiakrach, Marjusz także wysunął się z domu. Nie było jeszcze dziewiątej wieczór. Marjusz udał się do Courfeyrac’a. Courfeyrac przestał być owym niefrasobliwym mieszkańcem łacińskiego kraju; osiadł przy ulicy Szklannej. Marjusz rzekł do Courfeyrac’a: — przychodzę do ciebie na nocleg. Courfeyrac wyciągnął z łóżka jeden materac, miał ich dwa, rozłożył na ziemi i rzekł: — Służę ci.
Nazajutrz, o siódmej rano, Marjusz wrócił do rudery, zapłacił komorne i drobne należytości mamie Bougon, włożył na wóz drabiasty swoje książki, łóżko, stół, komodę i dwa krzesła i odjechał nie zostawiwszy adresu, tak, iż gdy Javert tegoż poranku wrócił, by rozpytać się Marjusza o wypadkach wczorajszych, zastał tylko mamę Bougon, która odpowiedziała: — Wyprowadził się!
Mama Bougon była pewną, że Marjusz trochę należał do złodziei, schwytanych w nocy. — Ktoby to pomyślał? — zawołała do stróżki sąsiadki, taki młody, wyglądało to jak panienka!
Marjusz wyprowadził się tak prędko z dwóch powodów. Najprzód, że teraz budził w nim wstręt ten dom, w którym tak z bliska i z całą ohydą i okropnością szczegółów widział brzydotę społeczną, szkaradniejszą jeszcze od złego bogacza: złego nędzarza. Powtóre, że nie chciał być wmieszanym do procesu, który prawdopodobnie wytoczyć miano, ani świadczyć przeciw Thenardier’owi.
Javert sądził, że młodzieniec, którego nazwiska nie zapamiętał, zląkł się i uciekł, niewróciwszy może do domu w czasie zasadzki; jednakże starał się go odszukać, ale daremnie.
Upłynął miesiąc, potem drugi. Marjusz ciągle mieszkał u Courfeyrac’a. Dowiedział się od adwokata, często zachodzącego do sali ustępowej sądu kryminalnego, że Thenardier siedział zamknięty w osobnej celi. Co poniedziałek Marjusz odsyłał do kancelarji więzienia la Force pięć franków dla Thenardier’a.
Marjusz, wyczerpawszy swe zasoby, pożyczał te pięć franków od Courfeyrac’a; pierwszy to raz w życiu pożyczał pieniędzy. Perjodyczne pięć franków były podwójną zagadką dla Courfeyrac’a, który je dawał i dla Thenardier’a, który je odbierał. — Do kogo to idzie? — myślał Courfeyrac. — Zkąd to może pochodzić? — zapytywał Thenardier.
Zresztą Marjusz miał serce zranione. Wszystko znowu zapadło jak w przepaść. Nie widział nic przed sobą, życie jego pogrążyło się w tajemnicy, w której błądził omackiem. Na chwilę ujrzał znowu z bliska w tej ciemności dziewicę ukochaną i starca, który zdawał się być jej ojcem — istoty nieznane, co stały się jedynem jego zajęciem i nadzieją na tym świecie — a jeden podmuch uniósł te cienie. Ani jedna iskierka pewności i prawdy nie wytrysła z najstraszniejszego starcia. Wszelkie domysły były próżne. Nie wiedział nawet nazwiska, które sądził, że zna dobrze. Oczywiście nie była to już Urszula, a Skowronek widoczne przezwisko. A co sądzić o starcu? Czy w istocie krył się przed policją? Przypomniał sobie robotnika o białych włosach, którego spotkał w okolicach Inwalidów. Zdawało się prawdopodobnem, że ów robotnik i pan Biały byli jedną osobą. Więc się przebierał? Człowiek ten miał strony heroiczne i strony dwuznaczne. Czemu nie wołał pomocy? dlaczego uciekł? byłże lub nie ojcem młodej dziewicy? nakoniec byłże w istocie człowiekiem, którego Thenadier zdawał się poznać? Czy Thenardier się myli? Tysiące nierozwiązanych zagadek. Wszystko to wprawdzie nie odejmowało nic z anielskiego uroku dziewicy Luksemburga. Smutek dojmujący: Marjusz miał w sercu namiętną miłość, a na oczach noc. Był pchany, przyciągany, a nie mógł się ruszyć. Wszystko znikło, prócz miłości. Nawet ta miłość straciła instynkt i nagłe, jasne natchnienia. Zwykle ten pożerający płomień oświeca nas trochę, rzucając na zewnątrz światło użyteczne. Marjusz nie słyszał już tych głuchych rad namiętności. Nigdy nie śmiał sobie powiedzieć: gdybym tam poszedł? gdybym spróbował? Oczywiście Urszula musiała być gdzieśkolwiek; nic nie szeptało Marjuszowi, w której stronie miał szukać. Całe jego życie streszczało się teraz w dwóch słowach: bezwzględna niepewność w nieprzeniknionym mroku. Ujrzeć ją — do tego wzdychał zawsze, ale stracił nadzieję.
Na domiar nieszczęścia wróciła nędza. Czuł jej lodowate tchnienie przy sobie, za sobą, w tych męczarniach oddawna odwyknął od pracy, a nic niebezpieczniejszego, jak przerwana praca; to znikające przyzwyczajenie. Łatwo je porzucić, trudno odzyskać.
Pewna ilość marzenia jest dobrą, jak narkotyk w umiarkowanych dozach. Usypia to niekiedy ciężkie gorączki duszy bijącej się z myślami, nieci w umyśle miękkie i świeże wyziewy, które łagodzą zbyt ostre rysy czystego myślenia, zapełniają tu i owdzie próżnie i przerwy; łączą gromady i zamazują ostre kanty myśli. Ale zbytek marzenia zanurza i topi. Biada pracownikowi umysłowemu, który zupełnie spada z myślenia w marzenie! Sądzi, że łatwo wydostanie się, i mówi sobie, że bądź co bądź, to wszystko jedno. Błąd.
Myśl jest znojem rozumu, marzenie jego rozkoszą. Zastąpić myśl marzeniem, to brać za jedno truciznę i pokarm.
Marjusz, jak sobie przypominacie, od tego zaczął. Przyszła miłość i wtrąciła go w przepaść marzeń bezdennych, bez celu. Jeśli wychodził, to żeby marzyć. Leniwe rodzenie umysłu. Otchłań mętna i jednostajna. W miarę, jak zmniejszała się praca, rosły potrzeby. Takie jest prawo psychologiczne. Człowiek w stanie marzenia pochopny jest do rozrzutności i miękkości; rozprężony umysł nie umie utrzymać życia na wodzy. W tym rodzaju życia dobre ze złem się mięsza, bo jeśli miękkość jest zgubną, wspaniałomyślność jest zdrową i dobrą. Ale człowiek biedny, wspaniałomyślny i szlachetny, zgubiony jest, jeśli nie pracuje. Ubywa zasobów, przybywa potrzeb.
Fatalna pochyłość, w którą wpadają najuczciwsi i najdzielniejsi, zarówno jak najsłabsi i najbardziej skażeni; — prowadzi ona do jednej z dwóch przepaści, do samobójstwa lub zbrodni.
Wychodząc ciągle by marzyć, w końcu któregoś dnia wyjdziesz rzucić się w rzekę.
Zbytek marzenia tworzy Escouss’ów i Lebras’ów.
Marjusz zwolna spuszczał się z tej pochyłości, mając utkwione oczy w tę, której nie widział. Cośmy tu napisali wydaje się dziwnem, a jednak jest prawdziwe. Wspomnienie istoty nieobecnej zapala się w ciemnościach serca; im głębiej znikła, tem jaśniej promienieje; dusza zrozpaczona i ciemna widzi tę światłość na swoim widnokręgu, niby gwiazdę nocy wewnętrznej. Ona — to cała myśl Marjusza. Nie marzył o czem innem; czuł niewyraźnie, że stare jego ubranie stawało mu się nie do użycia, że nowe stawało się starem, że koszule się zużywały, kapelusz zużywał, buty zużywały, to jest, że jego życie się zużywało, i mówił do siebie: — Gdyby ją tylko ujrzeć nim umrę!
Jedna słodką myślą, się odurzał, że ona go kochała, że mówiło mu to jej spojrzenie, że nie znała jego nazwiska, ale znała jego duszę, i że gdziekolwiek się znajduje, w jakiembądź miejscu tajemniczem, kochała go jeszcze. Kto wie, może marzyła o nim, jak on o niej marzył? Niekiedy w niewytłómaczonych godzinach, jakie miewa każde serce zakochane, mając tylko powody do boleści, a jednak czując jakieś tajemnicze drżenie radości, mówił do siebie: — jej to myśli do mnie przychodzą! Potem dodawał: — Może i moje do niej dochodzą.
To jednak złudzenie, na które w chwilę potem potrząsał głową, rzucało w jego duszę promienie, które czasami były jakby nadzieją. Niekiedy, zwłaszcza w godzinie wieczornej, która najbardziej zasmuca marzycieli, rzucał na papier to, co było najczystszego, najidealniejszego i najbardziej nieosobistego w marzeniach, jakiem i miłość napełniała jego duszę. Nazywał to „pisaniem do niej“.
Nie trzeba jednak sądzić, że jego rozum się mieszał. Owszem. Stracił władzę pracowania i zmierzania wytrwale ku oznaczonemu celowi, ale miał więcej niż kiedy przenikliwości i trafności sądu. Marjusz widział w świetle spokojnem i rzeczywistem, choć nieco szczególnem, cokolwiek przesuwało się przed jego oczyma, nawet rzeczy i ludzi najobojętniejszych; o wszystkiem powiedział trafne słowo z jakiemś uczciwem znękaniem i szczerą bezstronnością. Jego duch, prawie pozbawiony nadziei, sięgał daleko i unosił się w obłokach.
W takim stanie umysłu, nic nie uszło jego przenikliwości, nic go nie zwiodło i w każdej chwili odgadywał istotę życia, ludzkości i przeznaczeń. Szczęśliwy, nawet w cierpieniach, jest ten, komu Bóg dał duszę godną miłości i nieszczęścia! Kto nie widział rzeczy tego świata, i serca ludzi w tem świetle podwójnem, ten nic nie widział prawdziwego i nic nie zna.
Dusza, która kocha i cierpi, ma coś w sobie szczytnego.
Zresztą dnie upływały nie przynosząc nic nowego. Zdawało mu się tylko, że ponura przestrzeń, którą miał do przebycia, z każdą chwilą się skracała. Już widział wyraźnie stromy brzeg przepaści bezdennej.
— Jak to! — powtarzał sobie — więc jej nie zobaczę, nim umrę.
Wszedłszy na ulicę Św. Jakóba, zostawiwszy na stronie rogatkę i idąc czas pewien na lewo starego bulwaru wewnętrznego, dochodzi się do ulicy Zdrowia, a potem Lodowni, i nim się przybędzie do rzeczułki Gobelinów, napotyka się rodzaj pola, które w długim i jednostajnym pasie bulwarów paryzkich, jest jedynem miejscem, gdzie Ruysdael miałby ochotę usiąść.
Jakiś wdzięk niewysłowiony okraszał tę łąkę zieloną, przez którą ciągnęły się sznury z zawieszonemi chustami, schnącemi na wietrze; w dali sterczał stary budynek ogrodników paryzkich, zbudowany jeszcze za Ludwika XIII, z wysokim dachem, dziwacznie przerywanym poddaszami; dalej walące się ogrodzenia, trochę wody ciekącej między topolami, kobiety, śmiechy, głosy; na widnokręgu Panteon, drzewo Głucho-niemych, Val de Gràce gmach czarny, pękaty, fantastyczny, pocieszny i wspaniały — w głębi poważne sklepienie kwadratowe wieżyc kościoła Panny Marji.
Miejsce warte jest widzenia, więc też nikt tam nie chodzi. Niekiedy tylko przemknie się tędy jaki wóz furmański.
Zdarzyło się raz, że Marjusz w samotnej przechadzce zabłąkał się na tę łąkę. W tym dniu ukazał się na tym bulwarze rzadki gość, przechodzień. Marjusz, zdumiony prawie dzikim wdziękiem tego miejsca, zapytał przechodnia: — Jak się nazywa to miejsce?
Przechodzień odpowiedział: — To pole Skowronka.
I dodał: — Tu Ulback zabił pasterkę z Ivry.
Ale po tem słowie: Skowronek, Marjusz nic już nie słyszał. Gdy człek jest rozmarzony, lada słówko może nagle wprawić umysł w pewien stan zamarznięcia. Myśl szybko zgęszcza się około jednej idei i nie zdolną jest przyjąć innych wrażeń. Skowronek była to nazwa, którą Marjusz, pogrążony w głębokiej melancholji, przyjął zamiast Urszuli. Ba — rzekł w bezmyślnem osłupieniu, właściwem tym tajemniczym rozmowom z samym sobą — to jej pole. Tu dowiem się gdzie mieszka.
Niedorzeczne to, a jednak nie mógł się opędzić tej myśli.
I codziennie przychodził na to pole Skowronka.
Tryumf Javerta w domostwie Gorbeau zdawał się zupełnym, a nie był.
Najprzód — co go najbardziej martwiło — nie aresztował więźnia. Człowiek zabijany przez złoczyńców, jeśli ucieka przed sprawiedliwością, jest bardziej podejrzany od samego zabójcy; prawdopodobnie jegomość ów, tak szacowny łup dla bandytów, niemniej byłby pożądaną zdobyczą dla władzy.
Dalej, Montparnasse umknął Javertowi. Wypadało czekać innej sposobności, by złowić tego djabelskiego fircyka. W istocie Montparnasse, spotkawszy Eponinę, która czuwała pod drzewami bulwaru, zabrał ją z sobą, bo wolał bawić się w kochanka z córką, niż w rakarza z ojcem. I dobrze na tem wyszedł. Ocalał. Co do Eponiny, Javert zdybał ją wprawdzie, ale pociecha mizerna. Eponina dostała się do Magdalenek, gdzie już siedziała Anzelma.
Nakoniec w przejeździe z rudery Gorbeau do więzienia Force, jeden z głównych aresztowanych Claquesosus, przepadł. Nie wiedziano jak się to stało, ajenci i sierżanci „zgoła tego nie rozumieli,“ zniknął jak kamfora, wysunął się z pod kajdan, przemknął przez szczeliny powozu, bo fiakr był popękany, i uciekł; nie pojmowano jak się to stało, wiedziano tylko, że gdy przyjechali do więzienia już nie było Claquesousa. Musiały to być czary, albo sprawka policji. Czy Claquesous stopniał w ciemności jak płatek śniegu w wodzie? Czy był w tajnem porozumieniu z ajentami policji? Czy człowiek ten był podwójną zagadką porządku i nierządu? Byłli współcześnie gwałcicielem spokojności publicznej i jej obrońcą? Czy ten sfinx brnął przedniemi łapami w zbrodni, a tylnemi dotykał władzy? Javert nie przypuszczał takich kombinacji i odrzuciłby układy podobne; ale jego ludzie mieli innych prócz niego inspektorów, może lepiej od niego wtajemniczonych w przebiegi prefektury, a Claquesous był tak szczwanym, że mógł być bardzo dobrym ajentem. Jakkolwiek bądź, Claquesous już się nie znalazł. Javert był tem raczej rozgniewany niż zdziwiony.
Co do Marjusza „mazgaja adwokata, który prawdopodobnie stchórzył“ Javert mało dbał o niego. Zresztą adwokata łatwo odszukać. Ale byłże to w istocie adwokat?
Rozpoczęła się indagacja.
Sędzia inkwirent uznał za stosowne jednego z bandy Szarego-Matusa nie zamknąć w osobnej celi, w nadziei że się wyda. Tem swobodniej trzymanym był Brujon, kudłaty, z ulicy Małego Bankiera. Pozwolono mu chodzić po podwórku Karlomana, tylko stróże mieli na niego baczne oko.
Nazwisko to Brujon należy do wspomnień więzienia Force. Na szkaradnem podwórku, zwanem Nowego Budynku, które administracja przezwała podwórzem Św. Bernarda, a złodzieje Lwią Jaskinią, na ścianie okrytej trądem, przy starej zardzewiałej bramie żelaznej, prowadzącej do dawnej kaplicy książęcego zamku Force, którą później zamieniono na dormitarz zbójów, widziano przed dwunastu jeszcze laty rodzaj baszty grubo rzeźbionej z kamienia, a tuż pod nią napis.
Brujon z r. 1811 był ojcem Brujona z r. 1832.
Ten ostatni, którego nie można było dostrzedz w zasadzce Gorbeau, był to młody chłopak nadzwyczajnie przebiegły i zręczny, z miną zahukaną i niepoczesną. Z tej to miny zahukanej wnosząc, sędzia inkwirent, o charakterze Brujona, kazał go puścić, sądząc, że będzie użyteczniejszym na podwórku Karlomana, niż w osobnej celi.
Złodzieje nie przerywają pracy, choć są w ręku sprawiedliwości. Taka drobnostka nie stoi na przeszkodzie. Można być w więzieniu za zbrodnią, a rozpoczynać nową zbrodnię. Są to artyści, którzy chociaż posłali obrazy na wystawę, nie mniej gorliwie pracują w atelie nad nowem dziełem.
Brujon zdawał się być zupełnie ogłupiałym w więzieniu. Niekiedy po całych godzinach stał na podwórku Karlomana przed okienkiem straganiarza i jak idjota patrzył na brudny cennik straganu, zaczynający się od: czosnku 62 centymy, a kończący na cygarze, 5 centymów. Albo też cały czas drżał, dzwonił zębami, mówił że ma febrę, i zapytywał czy jest próżne jedno z dwudziestu ośmiu łóżek sali gorączkowych.
Nagle w drugiej połowie lutego r. 1832 dowiedziano się, że Brujon, ten niedołęga, kazał posługaczom więziennym nie w swojem, lecz w swych trzech towarzyszy imieniu zrobić trzy różne sprawunki, które razem kosztowały pięćdziesiąt soldów; ogromny wydatek, który zwrócił uwagę wachmistrza więzienia.
Zasiągniono wiadomości, i rozpoznawszy taryfę zleceń, przybitą w parlatorjum więziennem, dowiedziano się, że pięćdziesiąt su użyte były w ten sposób: trzy sprawunki; pierwszy w Panteonie, dziesięć su, drugi w Dolinie Łaski, piętnaście su, a trzeci przy rogatce Grenelle, dwadzieścia pięć su. Otóż w Panteonie, Dolinie Łaski i u rogatki Grenelle, były właśnie mieszkania trzech włóczęgów rogatkowych bardzo niebezpiecznych, Hrudeniera, zwanego Pizzaro, Sławnego, uwolnionego galernika i Barre-Carossa, na których to zdarzenie zwróciło oczy policji. Domyślano się, że ci ludzie należeli do bandy Szarego-Matusa, z której schwytano dwóch hersztów: Babeta i Gueulemera. Domyślano się, że w posyłkach Brujona, oddawanych nie w domu według adresu, ale ludziom czekającym na ulicy, musiała być wskazówka jakiejś nowej ukrytej zbrodni. Miano jeszcze inne wskazówki; schwytano trzech włóczęgów, i jak się zdawało, trafiono na ślad knowań Brujona.
W tydzień po tem, jednej nocy, dozorca sądu, zwiedzając sypialnię na dole Budynku Nowego, w chwili gdy w rzucał swój kasztan do skrzynki — używano tego sposobu żeby się upewnić, że dozorcy ściśle wykonywają służbę, co godzina więc kasztan powinien był wpaść do skrzynki przybitej w sypialni — otóż dozorca zobaczył przez okienko sypialni, że Brujon siedząc pisał coś na łóżku przy świetle lampy. Dozorca wszedł, wsadzono Brujona na miesiąc do osobnego więzienia, ale nie znaleziono tego co napisał. Policja nic się nie dowiedziała.
To pewna, że nazajutrz wysłano pocztyljona z podwórka Karlomana do Lwiej Jaskini, przez gmach pięciopiętrowy, rozdzielający dwa podwórka.
Więźnie nazywają pocztyljonem gałkę chleba sztucznie zgniecioną, którą wysyłają do Irlandji, to jest przez dachy więzienne z jednego podwórka na drugie. Źródłosłów: przez Anglję; z jednej ziemi na drugą, do Irlandji. Gałka pada na podwórze; kto ją podejmie otwiera i znajduje bilecik adresowany do jednego z więźniów podwórka. Jeśli znajduje ją więzień, oddaje według adresu, jeżeli stróż więzienia, lub jeden z więźniów tajemnie zaprzedanych, których nazywają baranami w więzieniach, a lisami na galerach, bilet zaniesiony zostaje do kancelarji i oddany policji.
Tym razem pocztyljon doszedł swego przeznaczenia, chociaż ten, do którego był adresowany, w tej chwili siedział zamknięty w osobnej celi. Adresatem był Babet, jeden z czterech hersztów bandy Szarego Matusa.
Pocztyljon zawierał papier zwinięty, na którym napisane były te dwa wiersze:
— Babet. Zdarza się robota przy ulicy Plumet. Kraty od ogrodu.
— To właśnie Brujon pisał w nocy.
Pomimo wszelkich szperań dozorców, Babet znalazł sposób przesłać ten bilecik z więzienia Force do Szpitala Warjatek, gdzie była zamknięta jedna z jego dobrych przyjaciółek. Ta znowu dziewczyna przesłała bilet swej znajomej, imieniem Magdusi, będącej w wielkiem podejrzeniu u policji, ale jeszcze nie aresztowanej. Magdusia, której imię przypomina sobie czytelnik, miała z Thenardierami stosunki, które opiszemy, i mogła, odwiedzając Eponinę, utrzymywać komunikację między Szpitalem Warjatek i Magdalenkami.
Właśnie w owym czasie, że zabrakło w śledztwie dowodów przeciw córkom Thenardiera, Eponina i Anzelma zostały wypuszczone na wolność.
Gdy wyszła Eponina, Magdusia, czekająca na nią, u bramy Magdalenek, oddała jej bilet Brujona do Babeta i poleciła wyjaśnić sprawę.
Eponina udała się na ulicę Plumet, poznała sztachety i ogród, przypatrywała się domowi, śledziła, szpiegowała i po kilku dniach zaniosła Magdusi, mieszkającej przy ulicy Cloche-Perche, sucharek, który Magdusia oddała kochance Babeta w Szpitalu Warjatek. Sucharek w symbolicznym języku złodziejów znaczy: nie ma co robić.
W tydzień niespełna, gdy Babet i Brujon spotkali się na podwórku, jeden idąc do śledztwa, a drugi wracając — a cóż — zapytał Brujon — ulica P.? Sucharek — odpowiedział Babet.
Tak został poroniony zarodek zbrodni, który spłodził Brujon w więzieniu Force.
Poronienie to jednak miało następstwo zupełnie przeciwne programowi Brujona. Zobaczymy to później.
Często myśląc, że się zadzierzga nić jedną, zawiązuje się drugą.
Marjusz nie chodził już do nikogo, niekiedy tylko zdarzyło mu się spotkać z ojcem Mabeuf.
Gdy Marjusz zwolna zstępował po ponurych stopniach, któreby można nazwać schodami piwnicy, prowadzącemi do ciemności, zkąd słychać nad głową chodzących szczęśliwców, p. Mabeuf także zstępował na dół.
Flory okolic Cauteretz nikt zgoła nie kupował. Doświadczenia z indygo nie udawały się w małym ogródku austerlickim, źle wystawionym na działanie słońca. P. Mabeuf mógł tam hodować tylko kilka rzadkich kwiatów, lubiących cień i wilgoć. Jednakże nie tracił odwagi. Dostał kawałek ogrodu Botanicznego w dobrem miejscu, i tam „własnym kosztem“ robił próby z indygo. Na to zastawił w lombardzie blachy swojej Flory. Śniadanie ograniczył do dwóch jaj, z których jedno ustępował starej służącej od piętnastu miesięcy nie biorącej zasług. Często śniadanie było całodziennym pokarmem. Nie śmiał się już śmiechem dziecinnym, stał się milczący i nie przyjmował gości. Marjusz dobrze robił, że nie zachodził do niego. Niekiedy, gdy p. Mabeuf szedł do Ogrodu Botanicznego, starzec i młodzieniec spotkali się na bulwarze Szpitalnym. Nie rozmawiali z sobą i witali się tylko smutnem skinieniem głowy. Rzecz bolesna, są chwile gdy nędza rozprzęga przyjaźń. Dwaj przyjaciele stali się przechodniami.
Księgarz Royol umarł. P. Mabeuf znał już tylko swoje książki, ogród i indygo; w tych trzech postaciach okazywały mu się szczęście, rozkosz i nadzieja. Wystarczało mu to do życia. Mówił sobie: — Gdy zrobię gałki niebieskie, będę bogaty, wykupię z lombardu blachy, za pomocą szarlatanizmu, pieniędzy i inseratów, w dziennikach rozgłoszę moją Florą i kupię, wiem już gdzie, egzemplarz Sztuki żeglarskiej Piotra Medone, z drzeworytami, wydanie roku 1559. Tymczasem cały dzień pracował przy zagonie indygo, a wieczorem wracał do siebie polewać kwiaty w ogrodzie i czytać książki. P. Mabeuf miał wówczas lat około ośmdziesięciu.
Jednego wieczora miał osobliwe widzenie.
Wrócił do domu jeszcze za dnia. Matka Plutarcha, podupadłszy na siłach, zachorowała i położyła się w łóżko. Na obiad ogryzł kość, na której było trochę mięsa, przekąsił kawałkiem chleba, który znalazł w kuchni i usiadł na obalonej barjerze kamiennej, która w ogrodzie zastępowała ławkę.
Przy tej ławce, jak to bywało dawniej w owocowych ogrodach, stał rodzaj spiżarni w kształcie kufra z belek i starych zniszczonych desek; spodnią jej część stanowiła nora dla królików, a górną schowanie na owoce. W norze nie było królików, ale w owocarni leżało jeszcze kilka jabłek. Resztki zapasów zimowych.
Pan Mabeuf włożył okulary i zaczął przewracać i czytać dwie książki, w których niezmiernie smakował, a nawet co ważniejsza w jego wieku, któremi na serjo się zajmował. Bojaźliwy z natury, łatwo ulegał przesądom. Pierwszą książką był słynny traktat prezydenta Delanche o niestałości czartów, drugie dzieło in quarto Mutora de la Rubaudière: O djabłach w Vorvert i chochlikach w Bièvre. Ostatnia stara księga tembardziej go zajmowała, że w jego ogrodzie dawnemi czasy przebywały chochliki. Zmrok wieczorny zaczął bielić miejsca górzyste a czernić w dole. Czytając, przez książkę, którą trzymał w ręku, ojciec Mabeuf spoglądał na rośliny, szczególniej na wspaniały rododendron, który był jedną z najżywszych jego pociech. Upłynęły cztery dni skwarne bez kropli deszczu: ugięły się łodygi, pochyliły kielichy kwiatów, liście opadły, wszystko potrzebowało zwilżenia; szczególniej rododendron był smutny. Ojciec Mabeuf należał do ludzi, w mniemaniu których rośliny mają duszę. Starzec pracował dzień cały przy zagonie indygo, upadał ze znużenia, a jednak podniósł się, położył książkę na ławce, postąpił ku studni zgarbiony, chwiejąc się na nogach, aby chwycił za łańcuch, ale nie mógł wyciągnąć go tyle, by dobyć wody. Obrócił się i z niepokojem podniósł oczy ku niebu gwiazd pełnemu.
Wieczór miał tę dziwną pogodę, co przygniata boleści człowieka jakąś ponurą i wieczną radością. Noc zapowiadała, że będzie równie suchą jak dzień.
— Wszędzie gwiazdy! — pomyślał starzec; — ani najmniejszej chmurki! ani łezki wody!
I głowa jego podniesiona na chwilę, spadła na piersi.
Podniósł ją jeszcze i spojrzał w niebo, szepcząc:
— Przez litość, choć kropelkę rosy!
Raz jeszcze pociągnął łańcuch u studni, daremnie.
W tej chwili usłyszał głos mówiący:
— Ojcze Mabeuf, chcesz pan, to poleję ogród?
Razem zrobił się szmer u płotu niby przechodzącego dzikiego zwierza, i zobaczył wychodzącą z zarośli chudą postać, która stanęła przed nim i spojrzała nań śmiało. Wyglądało to równie na ludzką istotę, jak na widmo w zmroku wylęgłe. Nim ojciec Mabeuf, łatwo się przestraszający, zdołał słówko odpowiedzieć, już ta istota z dziwną szybkością poruszając się w cieniu, zdjęła łańcuch z haka, zanurzyła i wyciągnęła wiadro, napełniła konewkę i poczciwiec patrzał z radością, jak to bosonogie i odarte widziadło przebiegało klomby, dokoła rozlewając życie. Ruch wody, padającej na liście przepełniał zachwyceniem duszę ojca Mabeuf. Zdawało mu się, że teraz rododendron jest szczęśliwy.
Wypróżniwszy jedno wiadro, dziewczyna wyciągnęła drugie, potem trzecie. Polała wszystkie kwiaty ogrodu.
Tak biegając po ścieżkach, przesuwając się jak czarne widzenie, z rozpuszczonemi na wiatr końcami podartej chustki, zarzuconej na kościste ramiona, podobną była do nietoperza.
Gdy skończyła robotę, ojciec Mabeuf zbliżył się ze łzami w oczach i położył rękę na jej czole.
— Bóg ci pobłogosławi — rzekł — jesteś aniołem, bo pielęgnujesz kwiaty.
— Nie — odpowiedziała — jestem djabłem, ale mi to wszystko jedno.
Starzec nie czekając na odpowiedź ani jej słysząc, zawołał:
— Co za szkoda, żem tak nieszczęśliwy i biedny! nie mogę nic zrobić dla ciebie.
— Owszem, możesz pan — rzekła.
— Cóż takiego?
— Powiedzieć mi, gdzie mieszka pan Marjusz.
Starzec nie zrozumiał.
— Jaki pan Marjusz?
Podniósł szkliste oczy i zdawał się szukać czegoś co uciekało.
— Młody człowiek, który dawniej tu przychodził.
Tymczasem p. Mabeuf poszukiwał w swej pamięci.
— A! tak... — zawołał — wiem teraz o co ci chodzi. Poczekaj! pan Marjusz... baron Marjusz Pontmercy, to on! mieszka... albo raczej już nie mieszka... dalibóg, nie wiem gdzie.
Tak mówiąc pochylił się, by poprawić gałązkę rododendronu i dodał:
— Prawda, teraz sobie przypominam. Często przechodzi bulwarem, idąc w stronę Lodowni, ulicą Croule-Barbe. Pole Skowronka. Idź tamtędy a łatwo go spotkasz.
Gdy p. Mabeuf podniósł głowę, już nie było nikogo; dziewczyna zniknęła.
Strach go naprawdę ogarnął.
— Do licha — pomyślał — gdyby nie to, że ogród jest polany, uwierzyłbym że to duch.
W godzinę później, gdy się spać położył, przyszła mu znowu na myśl; niby bajeczny ptak, przemieniający się w rybę i wpadający do morza, zwolna, przybierała kształty marzenia nim się w sen zamieni, i rzekł do siebie.
— W istocie, ma to wiele podobieństwa z tem co Ribaudiere opowiada o chochlikach. Może to był chochlik?
W kilka dni po tych odwiedzinach „ducha“ u ojca Maheuf, jednego poranku, było to w poniedziałek, „w dzień sztuki sto-susowej, którą Marjusz pożyczał od Courfeyrac’a dla Thenardier’a, Marjusz włożył ten pieniądz do kieszeni i nim go odniósł do kancelarji więzienia, poszedł „przejść się trochę“ w nadziei, że za powrotem, będzie ochotniejszym do pracy. Zresztą, zawsze się powtarzała ta historja. Zerwawszy się z łóżka, siadał nad książką i kawałkiem papieru, by bazgrać jakie tłómaczenie; w owym czasie dano mu do roboty przekład na język francuzki, sławnej z grubijaństwa, kłótni uczonej między Gansem i Savignym; brał Savigny’ego, brał Gansa, przeczytał cztery wiersze, spróbował napisać, nie mógł, bo jakaś gwiazda stawała między jego oczyma i papierem, i zrywał się z krzesła, mówiąc: — Wyjdę. To mię usposobi do pracy.
I szedł na pole Skowronka.
Tu jeszcze wyraźniej widział gwiazdę, daleko słabiej Savigny’ego i Gansa.
Powracał, usiłował znowu zabrać się do pracy i nigdy nie mógł: niepodobieństwem było zawiązać jakąbądź z zerwanych nici jego mózgu; wówczas mówił: — Jutro nie wyjdę. Przeszkadza mi to w pracy. I wychodził codziennie.
Prawdę mówiąc, więcej mieszkał na placu Skowronka, niż w mieszkaniu Courfeyrac’a. Prawdziwy jego adres był: na bulwarze zdrowia, przy siódmem drzewie za ulicą Croule-Barbe.
Tego poranku minął siódme drzewo i usiadł nad brzegiem rzeczki Gobelinów. Wesołe słońce przedzierało się przez liście świeżo rozkwitłe i jaśniejące.
Marzył o niej. I marzenie jego, stawszy się wyrzutem sumienia, spadało nań bolesnym ciężarem; ze wstydem pomyślał o lenistwie, tym paraliżu duszy, któremu coraz bardziej podlegał i o tej nocy, co z każdą chwilą coraz gęstsza, zapadała przed nim, zakrywając mu słońce.
Wśród tego natłoku smutnych a niewyraźnych myśli, zbyt słabo działających na wolę, by przybierały kształty monologu, bo nie miał nawet siły chcieć się zasmucić, wśród tej zadumy melancholicznej, dochodziły go jednak wrażenia z zewnątrz. Słyszał za sobą i przed sobą, po obydwu brzegach rzeki, praczki Gobelinów, bijące bieliznę, a nad głową szczebiot ptaków, śpiewających na wiązach. Z jednej strony dźwięki swobody, skrzydlatej wolności, szczęśliwej, bez troski; z drugiej — głosy znojnej pracy. Tu i tam wesołość: i rozmarzył się głęboko, prawie zamyślił.
Nagle w tem znękaniu i zachwycie usłyszał znany głos, mówiący:
— Patrzajcie! to on!
Podniósł oczy i poznał nieszczęśliwą dziewczynę, która jednego poranku weszła do niego, starszą córkę Thenardier’ów, Eponinę; teraz wiedział jak jej na imię. Rzecz dziwna, zbiedniała i wyładniała, choć jedno i drugie zdawało mu się niemożliwem. Zrobiła postęp podwójny — ku światłości i ku smutkowi. Była bosa i w łachmanach, jak w dniu, gdy śmiało weszła do jego pokoju, ale jej łachmany były dwa miesiące starsze, dziury na nich szersze, szmaty brudniejsze. Ten sam głos ochrzypły, to czoło zaćmione i poorane od opalenia, to samo spojrzenie swobodne, ale obłędne i niepewne. Prócz tego miała coś w wyrazie twarzy z żałości i strachu, które dołącza do nędzy wysiedzenie więzienia.
Źdźbła słomy i siana tkwiły w jej włosach, nie jak u Ofelji, która dostała obłąkania od zetknięcia się z szaleństwem Hamleta, ale po prostu dla tego, że przepędziła noc w jakiejś stodole.
A pomimo to była piękną. Jak cudowną gwiazdą jesteś, o młodości!
Zatrzymała się przed Marjuszem z odcieniem radości na twarzy zsiniałej i czemś podobnem do uśmiechu.
Przez chwilę zdawało się, jakby nie mogła wyrzec ani słowa.
— A, spotykam pana przecie! — rzekła nakoniec. Ojciec Mabeuf miał słuszność, to na tym bulwarze! Gdybyś pan wiedział, com się naszukała! Czy pan wie? siedziałam w kozie. Dwa tygodnie! Wypuścili mnie, bo nie mieli przeciw mnie dowodów, a przytem jestem jeszcze nieletnią. Brakowało dwóch miesięcy. O! jakem się naszukała pana! od sześciu tygodni! Więc pan już tam nie mieszka?
— Nie, rzekł Marjusz.
— O! rozumiem, z powodu tej rzeczy. Nieprzyjemne, bo to takie burdy. Wyprowadziłeś się pan. Ale! dlaczego pan nosisz stary kapelusz? taki panicz powinienby się pięknie ubierać. Czy wie pan Marjusz? ojciec Mabeuf nazywa pana baronem, czy tam jakoś. E, chyba pan nie jesteś baronem? Baronowie, to dziady, widuję ich w Luksemburgu przed zamkiem, jak się grzeją na słońcu i czytają za trzy grosze Gazetę Codzienną. Raz chodziłam z listem do takiego barona. Miał przeszło sto lat. Powiedz pan, gdzie teraz mieszkasz?
Marjusz nie odpowiedział.
— A, mówiła dalej, masz pan dziurawą koszulę. Muszę ją zacerować.
I mówiła dalej coraz smutniejszym tonem:
— Jak się zdaje, nie bardzo mi pan rad jesteś?
Marjusz milczał; spojrzała po sobie i zawołała:
— A jednak jeśli pan zechcesz, to cię zmuszę być weselszym!
— Co? — zapytał Marjusz. Co mówicie?
— A, dawniej mówiłeś mi pan ty! — odparła.
— A więc, co mówiłaś?
Zagryzła usta, zdawała się wahać, jakby w duchu walcząc z sobą. Nakoniec powzięła postanowienie.
— Tem gorzej, wszystko jedno. Jesteś pan smutny, a chcę, żebyś był zadowolony. Przyrzecz mi pan tylko, że się śmiać będziesz. Chcę, żebyś się pan rozśmiał i powiedział: A to dobrze! to dobrze. Biedny panie Marjuszu! wszak pan przypominasz sobie, coś mi mówił, że dasz mi, co zechcę...
— Prawda, ależ mów.
Spojrzała mu w oczy i rzekła:
— Mam adres!
Marjusz zbladł. Wszystka krew spłynęła mu do serca.
— Co za adres?
— Adres, którego pan odemnie żądałeś!
I dodała, jakby sobie czyniąc przymus.
— Adres... przecież pan wiesz?
— Tak, wybąkał Marjusz.
— Panienki!
Wymówiwszy ten wyraz, westchnęła głęboko.
Marjusz skoczył z barjery, na której siedział i jak szalony porwał ją za rękę.
— O! więc mię prowadź! mów! żądaj czego tylko chcesz! Gdzież-to?
— Pójdź pan ze mną — odpowiedziała. Nie wiem dobrze nazwiska ulicy, ani numeru; to zupełnie w przeciwnej stronie, dobrze znam dom i pana zaprowadzę.
Usunęła rękę i dodała tonem, któryby wzruszył uważnego człowieka, ale Marjusz, upojony szczęściem, na nic nie zwracał uwagi:
— O, jakiś pan zadowolony!
Chmura przesunęła się po czole Marjusza. Schwycił Eponinę za ramię:
— Przysięgnij mi rzecz jedną!
— Przysięgać? — odparła — co to znaczy? Chcesz pan bym przysięgła?
I rozśmiała się.
— Twój ojciec! przyrzecz mi Eponino! przysięgnij, że nie powiesz tego adresu twemu ojcu!
Eponina obróciła się ku niemu zdumiona.
— Eponino! Zkąd pan wiesz, że mi na imię Eponina?
— Przyrzecz mi, czego żądam!
Zdawało się, że go nie słyszy.
— A to piękne! nazywasz mnie pan Eponiną!
Marjusz wziął ją za obie ręce.
— Ależ odpowiadaj na miłość boską! uważaj, co mówię, przysięgnij, że nie powiesz swemu ojcu tego adresu!
— Memu ojcu? — rzekła. A tak, memu ojcu! bądź pan spokojny. Siedzi w więzieniu. A zresztą alboż ja zajmuję się moim ojcem!
— Ale mi nie przyrzekasz! — zawołał Marjusz.
— Puść mię pan — krzyknęła, parskając śmiechem — tak mną wstrząsasz. Tak! tak! przyrzekam panu, przysięgam? co mi to znaczy? nie powiem adresu mojemu ojcu. No! dość panu tego?
— Ani nikomu? — zapytał Marjusz.
— Ani nikomu.
— A teraz — rzekł Marjusz — prowadź mię.
— Natychmiast?
— Natychmiast.
— Chodź pan. O jaki zadowolony!
Uszedłszy kilka kroków, zatrzymała się.
— Za blisko pan idziesz za mną, panie Marjuszu. Ja pana wyprzedzę, a pan idź zdaleka, jakbyś nie szedł za mną. Nie trzeba, żeby ludzie widzieli, że taki porządny, jak pan, młody człowiek idzie z taką, jak ja dziewczyną.
Żaden język nie wyrazi tonu, jakim to dziecię wymówiło wyraz: dziewczyna.
Uszła dwanaście kroków i znowu się zatrzymała; Marjusz się zbliżył. Odezwała się doń z boku nie oglądając za siebie.
— Ale czy pan sobie przypomina, że mi coś obiecał?
Marjusz poszukał w kieszeniach. Miał tylko pięć franków, przeznaczone dla ojca Thenardier’a. Wyjął je i włożył w rękę Eponiny.
Otworzyła palce, puściła pieniądz na ziemię i pochmurnie spojrzawszy na niego, rzekła:
— Nie potrzebuję pańskich pieniędzy.
Około połowy zeszłego wieku, pewien prezydent Parlamentu paryzkiego, mając kochankę i kryjąc się z tem — bo w owym czasie wielcy panowie chwalili się swojemi kochankami, a mieszczanie je kryli, kazał zbudować domek na przedmieściu Św. Germana w samotnej ulicy Blomet, którą dziś nazywają Plumet, niedaleko miejsca, które wówczas zwano Walką Zwierząt.
Dom ten składał się z pawilonu o jednem piętrze; dwa pokoje na dole, dwa na pierwszem piętrze, na dole kuchnia, na górze buduar, strych pod dachem, a przed wszystkiem ogród z szeroką kratą, wychodzącą na ulicę. Ogród miał blisko morgę rozległości. Tyle tylko mogli zobaczyć przechodnie; ale za pawilonem było wązkie podwórko, a w głębi podwórka nizki domek o dwóch izbach nad piwnicą, zbudowany umyślnie na przypadek, gdyby trzeba było ukryć dziecko i mamkę. Domek ten łączył się ukrytemi i tajemnie otwieranemi drzwiami z długim, wązkim korytarzem, wybrukowanym, bez dachu, o dwóch wysokich murach, ciągnącym się między parkanami ogrodów i pól uprawnych w krętym kierunku, aż do drugich drzwi także ukrytych, odległości pół ćwierci mili francuzkiej od pawilonu, prawie w innej dzielnicy miasta, bo w końcu samotnej ulicy Babilońskiej.
Tędy wchodził pan prezydent, tak, iż ci co go szpiegowali i zauważyli, że pan prezydent codziennie gdzieś tajemniczo wychodzi, nie mogli się domyśleć, że idąc na ulicę Babilońską, udawał się na ulicę Blomet. Dzięki zręcznemu kupnu gruntów, dowcipny prezydent mógł zbudować to przejście tajemnicze u siebie, na własnej ziemi, a następnie bez kontroli. Później sprzedał częściowo na ogrody i pola grunta, dotykające do korytarza, i właściciele tych kawałków ziemi byli pewni, że mają przed sobą mur graniczny, nie przypuszczają nawet istnienia korytarza, wijącego się wężykowato między ich ogrodami i sadami. Tylko ptactwo widziało tę ciekawość. Prawdopodobnie szczygły i sikory zeszłego wieku złośliwie obmawiały pana prezydenta.
Pawilon, zbudowany z kamienia w guście Mansarda, z filtrowaniem i umeblowaniem w sposobie Watteau, grobową robotą wewnątrz, perukarską zewnątrz, osłoniony potrójnym żywym płotem kwiatów, miał coś tajemniczego, zalotnego i uroczystego, jak przystało na kaprys miłosny prezydenta.
Dom i korytarz dziś już znikły, ale istniały jeszcze przed piętnastu laty. W r. 1793 jakiś kotlarz nabył dom by go rozwalić, ale że nie miał czem zapłacić, rząd ogłosił jego upadłość. Tym sposobem dom obalił kotlarza. Później został niezamieszkany i zwolna niszczał jak każde mieszkanie, któremu nie udziela życia obecność człowieka. Zawsze umeblowany staremi meblami, był do nabycia lub najęcia o czem zawiadamiała rzadkiego przechodnia ulicą Plumet karta zżółkła i nieczytelna, przyczepiona do kraty ogrodu po r. 1810.
Pod koniec restauracji przechodzień mógł zauważyć, że karta znikła a nawet okiennice pierwszego piętra były otwarte. W istocie dom był najęty. W oknach wisiały małe firanki, znak że mieszkała kobieta.
W miesiącu październiku roku 1829 zgłosił się człowiek podeszłego wieku, najął dom, rozumie się wraz z tylnem zabudowaniem i korytarzem, wychodzącym na ulicę Babilońską i kazał odnowić zamki dwóch drzwi tego tajnego przejścia. Dom, jakeśmy mówili, był jeszcze umeblowany staremi meblami prezydenta, nowy lokator kazał je wyreperować, dodał czego brakowało, naprawił bruk na podwórzu, posadzki w pokojach, stopnie u schodów, szyby w oknach, i nakoniec z młodą panną i starą służącą zajął mieszkanie bez hałasu, jakby się wsuwał do cudzego, nie zaś wprowadzał do własnego domu. Sąsiedzi nie robili plotek z przyczyny, że sąsiadów nie było.
Tym cichym lokatorem był Jan Valjean, a młodą panną Cozetta. Służącą była dziewczyna nazwiskiem Toussaint, którą Jan Valjean wydobył ze szpitala i nędzy; stara, z prowincji i jąkała, trzy przymioty, za które Jan Valjean wziął ją do siebie. Najął dom pod imieniem pana Fauchelevent, kapitalisty. Ze wszystkiego, cośmy wyżej opowiedzieli, czytelnik niewątpliwie prędzej, niż Thenardier, poznał Jana Valjean.
Dlaczego Jan Vajlean opuścił klasztor Picpusa Małego? Co się stało?
Nic się nie stało.
Jak sobie przypominacie, Jan Valjean był szczęśliwy w klasztorze, tak szczęśliwy, że w końcu sumienie jego zaczęło się niepokoić. Codziennie widywał Cozettę, czuł rodzącą się i rozwijającą w swem sercu miłość ojcowską, pożerał duszą to dziecię, mówił sobie, że do niego należy, że nie mogą mu jej zabrać, że tak będzie zawsze; że zapewne zostanie zakonnicą, codziennie wciągana do tego trybu życia, że tym sposobem klasztor odtąd stanie się dla niego i dla niej całym światem, że tam zestarzeje się, a ona dorośnie; że nakoniec, rozkoszna nadziejo, żaden rozdział między niemi nie nastąpi. Rozmyślając nad tem, w końcu zaczął się niepokoić. Badał siebie; zapytywał czy to szczęście było jego tylko, czy nie składa się z drugiego szczęścia, ze szczęścia dziecięcia, które zabierał dla siebie, on, starzec; nie jestże to kradzieżą? Mówił sobie, że ta dziecina miała prawo poznać życie, nim się go zrzecze, że odejmować jej z góry i nie zasięgnąwszy zdania, wszystkie przyjemności pod pozorem, że się ją chroni od wszelkich ciężkich doświadczeń, korzystać z jej nieświadomości i odłączenia od świata, by dobyć z niej powołanie sztuczne, jest to wynaturzać istotę ludzką i kłamać Bogu. Któż wie, czy później, zostawszy zakonnicą i zastanawiając się nad tym jego postępkiem, Cozetta nie znienawidziłaby go? Ta myśl ostatnia, prawie samolubna i mniej heroiczna od innych, wydała mu się nieznośną. Postanowił opuścić klasztor.
Postanowił. Później ze smutkiem uznał, że należało tak uczynić. Zarzutów nie miał żadnych. Pięć lat pobytu między czterema murami i zniknienie, oczywiście zniszczyły lub rozproszyły wszelką obawę. Postarzał, zmieniło się wszystko. Kto go teraz pozna? A przytem w najgorszym razie, niebezpieczeństwo groziło jemu tylko i nie miał prawa skazywać Cozettę na klauzurę dla tej jednej przyczyny, że sam był skazany na galery. Zresztą czem jest niebezpieczeństwo w porównaniu z obowiązkiem? Nakoniec nic mu nie przeszkadzało być ostrożnym i mieć się na baczności.
Co do wychowania Cozetty — było prawie ukończone.
Raz powziąwszy postanowienie, czekał tylko sposobności. Wkrótce się też nastręczyła. Stary Fauchelevent umarł.
Jan Valjean prosił o posłuchanie u wielebnej przełożonej i oznajmił jej, że otrzymawszy po śmierci brata mały spadek, który pozwalał mu teraz żyć bez pracy, opuszcza służbę klasztorną i zabiera z sobą córkę, że jednak byłoby niesprawiedliwem, aby Cozetta odebrała wychowanie bezpłatne, nie zostając zakonnicą, prosił więc pokornie wielebnej przełożonej, by raczyła przyjąć dla zgromadzenia pięć tysięcy franków, jako wynagrodzenie kosztów pięcioletniego utrzymania dziecka.
W taki sposób Jan Valjean opuścił klasztor Nieustającej Adoracji.
Opuszczając klasztor, sam wziął na ręce, nie chcąc powierzyć posługaczowi, mały kuferek, od którego zawsze miał klucz przy sobie. Kuferek intrygował Cozettę z powodu, że wydawał woń balsamiczną.
Powiedzmy jeszcze, że odtąd z kuferkiem tym nigdy się nie rozstawał. Bywała to pierwsza, a niekiedy jedyna rzecz, którą, przeprowadzając się zabierał. Cozetta śmiała się z tego i, nazywając kuferek nieodłącznym, mawiała: — Zazdroszczę mu.
Zresztą Jan Valjean z pewną trwogą ukazał się na wolnem powietrzu.
Wynalazł dom przy ulicy Plumet i w nim się zagrzebał. Odtąd nazywał się Ultim Fauchelevent.
Współcześnie najął dwa inne mieszkania w Paryżu, by mniej zwracać na siebie uwagę, niż gdyby ciągle w jednej dzielnicy przebywał, by w potrzebie oddalić się w razie najlżejszego niepokoju i nie być z nienacka zaskoczonym, jak owej nocy, gdy cudownie wymknął się Javertowi. Dwa te mieszkania były nędznej powierzchowności w dzielnicach bardzo oddalonych od siebie: jedno przy ulicy Zachodniej, drugie przy ulicy Człowieka Zbrojnego.
Czasami udawał się to na ulicę Człowieka Zbrojnego, to na ulicę Zachodnią i przepędzał tam miesiąc lub półtora z Cozettą, nigdy nie biorąc starej Toussaint. Używał do usługi stróży i podawał się za kapitalistę z okolic Paryża, mającego interesa w stolicy. Człowiek ten, tak cnotliwy, miał trzy mieszkania w Paryżu, by ujść baczności policji.
Zresztą, właściwie mówiąc, mieszkał przy ulicy Plumet i urządził życie w ten sposób:
Cozetta ze służącą zajmowała pawilon; miała obszerną sypialnię z malowanemi ścianami, buduar z wyzłoconemi listwami i salon prezydenta z kobiercami i obszernemi krzesłami; miała nadto ogród. Jan Valjean kazał postawić w pokoju Cozetty łóżko z oponą trójkolorowego adamaszku i usłać podłogę pięknym choć starym dywanem, który kupił na ulicy Figuier Saint Paul u matki Gaucher; chcąc zaś wypogodzić nieco tę surowość świetnej starzyzny, postawił tu i owdzie wesołe i zgrabne mebelki panieńskie, półeczki, bibliotekę ze złoconemi książkami, tekę z papierem, album do pisania, stolik do roboty nasadzany perłową macicą, szkatułkę emaljowaną i gotowalnię z porcelany japońskiej. Długie firanki adamaszkowe o czerwonem tle w trójkolorowe pasy, podobne jak u łóżka, wisiały u okien pierwszego piętra. W pokojach na dole firanki haftowane. Przez całą zimę dom Cozetty ogrzewany był na dole i na górze.
Jan Valjean mieszkał w klitce, podobnej do komórki stróża, w głębi podwórza, gdzie było łóżko na pasach z materacem, stół z drzewa białego, dwa krzesła plecione, fajansowy garczek z wodą, kilka starych książek na półce i drogi kuferek w kącie; nigdy nie palił ognia.
Obiad jadał z Cozettą, a dla niego zawsze był czarny chleb na stole. Powiedział starej Toussaint, przyjmując ją do służby:
— Panna jest panią domu.
— A pa-an, proszę je-jego mości — zapytała zdumiona Toussaint.
— Ja jestem czemś więcej, niż panem domu — jestem ojcem.
Cozetta nawykła do gospodarności w klasztorze, urządziła skromnie wydatki. Codziennie Jan Valjean brał pod rękę Cozettę i prowadził ją na przechadzkę. Prowadził ją do Luksemburgu, w aleje najmniej uczęszczane, a co niedzielę na mszę do kościoła Św. Jakoba do Haut-Pas, bo był bardzo oddalony.
Dzielnica, do której należał kościół, była bardzo biedna, dawał więc szczodre jałmużny biedakom, będącym w kościele, i za to Thenardier adresował do niego list: Do pana Dobroczyńcy kościoła Św. Jakóba du Haup Pas. Chętnie prowadził Cozettę do ubogich i chorych. Żaden obcy nie wchodził do domu przy ulicy Plumet. Toussaint robiła na mieście sprawunki, a Jan Valjean sam chodził po wodę do studni, będącej dość blisko na bulwarze. Drwa i wino chowano do pewnego rodzaju piwnicy, wyłożonej kamykami i muszlami tuż przy drzwiach ulicy Babilońskiej; dawniej służyła ona za grotę panu prezydentowi, bo w czasach Szalów i Czubków nie mogło być miłości bez groty.
Przy mniejszej bramie od ulicy Babilońskiej była skrzynka w rodzaju skarbonki, przeznaczona do listów i dzienników, że jednak trzej mieszkańcy pawilonu od ulicy Plumet nie odbierali ani dzienników ani listów, skrzynka niegdyś przyjmująca miłosne liściki i poufne zwierzenia umizgalskiego palestranta, teraz służyła tylko do awizacji poborcy podatków i wezwań na wartę od dowódzcy gwardji narodowej. Bo pan Fauchevelent, kapitalista, należał do gwardji narodowej, nie mogąc wymknąć się z gęstych sieci spisu ludności w roku 1831. Władze municypalne owych czasów zasięgnęły wiadomości aż w niedostępnym i świętym klasztorze Picpusa Małego; z którego Jan Valjean wyszedł w oczach władzy wielce szanownym, a następnie godnym chodzić na wartę.
Trzy lub cztery razy do roku Jan Valjean ubierał się w mundur i odbywał wartę, zresztą bardzo chętnie; było to dla niego doskonałe przebranie, dzięki któremu miał styczność z ludźmi, nie będąc od nich poznanym.
Jan Valjean doszedł lat sześćdziesięciu, wieku prawnie wyłączającego od służby, ale wyglądał ledwie na pięćdziesiąt, a przytem nie chciał unikać rozkazów feldfebla i wchodzić w zatargi z hrabią Lobau; nie miał papierów legitymacyjnych, ukrywał nazwisko i tożsamość osoby, ukrywał swój wiek, ukrywał wszystko, i jakeśmy mówili, z dobrej woli był gwardzistą narodowym. Być podobnym do pierwszego lepszego, co płaci podatki — oto cała jego ambicja. Ideałem tego człowieka było: okazywać się mieszczaninem, a być aniołem.
Zanotujmy wszakże jeden szczegół: gdy Jan Valjean wychodził z Cozettą, zwykle ubierał się jak dymisjonowany oficer. Gdy wychodził sam, pospolicie wieczorem, zawsze miał na sobie bluzę i spodnie robotnika, a na głowie czapkę nasuniętą na oczy. Byłaż to ostrożność czy pokora? Zapewne jedno i drugie. Cozetta nawykła do tej zagadkowości losu, zaledwie zwracała uwagę na osobliwsze przebrania ojca. Stara Toussaint czciła Jana Valjean i chwaliła wszystko, co czynił. Rzeźnik, u którego brała mięso, widział Jana Valjean i rzekł do niej: — To jakiś dziwak. Odpowiedziała: — To święty.
Jan Valjean, Cozetta i Toussaint wchodzili i wychodzili zawsze tylko drzwiami od ulicy Babilońskiej. Kto ich nie spostrzegł przez kraty ogrodu, aniby się domyślił, że mieszkają przy ulicy Plumet. Krata zawsze była zamknięta. Jan Valjean nie kazał uprawiać ogrodu, by nie zwracać na niego uwagi.
Może się i mylił.
Ogród ten zostawiony sobie przeszło od pół wieku stał się nadzwyczajnym i dziwnie powabnym. Przed laty czterdziestu przechodnie zatrzymywali się na tej ulicy, patrząc na ogród i ani się domyślając tajemnic, jakie ich oczom ukrywały świeże i zielone gęstwiny. Nie jeden ówczesny marzyciel oczyma i myślą chciał przeniknąć za te kraty zamknięte i zaryglowane zawsze, przyparte do dwóch słupów zieleniejących, mchem obrosłych i dziwacznie ozdobionych frontonem z nieodgadnionemi arabeskami.
W kącie widziałeś ławkę kamienną, kilka posągów opleśniałych, kilka sztachet altanki, gnijących przy murze, zresztą ani alei, ani trawników — wszędy gęste zarośla. Usunęła się sztuka ogrodnicza, wróciła przyroda. Dzikiego zielska, kwiatów polnych moc niezmierna. Szczególniej lewkonie rozpierały się wspaniale. Nic w tym ogrodzie nie stało na zawadzie świętej potrzebie życia; rozrastająca się roślinność była jak u siebie w domu. Drzewa pochyliły się ku cierniom, ciernie podniosły się ku drzewom, roślina sunęła się w górę, gałęź się ugięła, co czołga się po ziemi, złączyło się z tem, co rozwija się w obłokach, co kołysze się na wietrze, skłoniło głowę ku temu, co pełza po murawie; pnie, gałęzie, liście, kępy, włókna, wiązy, wici, ciernie i głogi mieszały się i przenikały wzajem ożenione: roślinność w serdecznym i głębokim uścisku święciła i spełniała tu pod zadowolonem okiem Stwórcy, w ogrodzie trzysta stóp kwadratowych mającym świętą tajemnicę braterstwa, symbol braterstwa ludzkości. Ogród ten nie był już ogrodem, lecz olbrzymim krzakiem, czemś nieprzeniknionem jak bór, zaludnionem jak miasto, drżącem jak gniazdo, ponurem jak kościół katedralny, wonnem jak bukiet kwiatów, samotnem jak grób, żyjącem jak tłumy.
Na wiosnę ten krzak olbrzymi, swobodny, za kratą, pomiędzy czterema murami, poczuwał w sobie siłę twórczą wśród głuchej pracy powszechnego płodzenia, drżał przy wschodzącem słońcu prawie jak zwierzę, co wciąga w piersi tchnienia miłości kosmicznej i czuje wzbierające i burzące się w żyłach soki kwietniowe; i wstrząsając na wietrze olbrzymie warkocze zielone, rzucał na ziemię wilgotną, na połamane posągi, na walący się ganek pawilonu i aż na bruk samotnej ulicy — gwiaździste kwiaty, perlistą rosę, obfitość, piękność, życie, radość i wonie. Tu w południe chroniły się tysiące białych motyli i cudny dawały widok te wirujące chmury białych płatków — niby żywy śnieg lata. Tu w wesołych cieniach zieloności tłum głosów niewinnych słodko przemawiał do duszy, i czego zapomniały doszczebiotać ptaszyny, to dopełniało szemranie rozkoszne. Marzenie, niby para, dobywało się z ogrodu i ogarniało cię wieczorem; pokrywał go całun zmroku, smutek niebieski i spokojny; ze wszystkich stron powoje roztaczały odurzający zapach, niby wytworną i miłą truciznę; słyszałeś ostatnie wołania pełzaczy i pliszek, usypiających pod liśćmi gałęzi, czułeś świętą poufność ptaka i drzewa; we dnie skrzydła rozweselają liście, w nocy liście osłaniają skrzydła.
Zimą krzaki były czarne, wilgotne, nastrzępione, drżące od zimna i dozwalały dom zobaczyć. Zamiast kwiatów na gałęziach i rosy na kwiatach, widziano długie, srebrzyste wstęgi ślimaków na zimnym i szerokim kobiercu liści wyżółkłych; ale pod każdą postacią, w każdej porze roku, na wiosnę, zimą, latem i jesienią, ten mały ogród oddychał melancholją, rozmyślaniem, samotnością, swobodą, nieobecnością człowieka i obecnością Boga, a stare kraty zardzewiałe zdawały się mówić: ten ogród jest mój.
Daremnie bruk paryzki otaczał go dokoła i pyszne pałace klassyczne ulicy Varennes o dwa kroki, i kopuła Inwalidów tuż zaraz, i Izba deputowanych niedaleko; daremnie powozy ulicy Burgundzkiej i Św. Dominika toczyły się wspaniale w sąsiedztwie i omnibusy żółte, brunatne, białe i czerwone daremnie krążyły po niedalekich drogach rozstajnych — pustą była ulica Plumet; śmierć dawnych właścicieli, rewolucja miniona, ruina starych rodzin, nieobecność, zapomnienie, czterdzieści lat opuszczenia i próżni — dostateczne były, by wrócić na to miejsce uprzywilejowane paprocie, dziewanny, szaleje, krwawniki, wielkie rośliny rurkowate z szerokiemi jasno zielonemi liśćmi, jaszczurki, chrząszcze, owady niespokojne i bystrolotne; by dobyć z głębi ziemi i ukazać między czterema murami jakąś wielkość dziką i niedostępną; by przyroda, psująca nędzne szyki człowieka i zawsze rozlewająca się cała tam, gdzie się rozwija, zarówno w mrówce jak w orle, mogła ukazać w lichym ogródku paryzkim tyle dzikości i majestatu, jak w dziewiczych lasach Nowego Świata.
W istocie nic nie jest małe, wie o tem każdy, co wnika w głębie przyrody. Chociaż nie dano jest filozofji zadowolić się zupełnie w czemkolwiek, czy w określeniu przyczyny, czy w ograniczeniu skutku, badacz wpada w zachwycenie bezdenne na widok tego rozkładu sił, łączącego się w jedności. Wszystko pracuje dla wszystkiego.
Algebra daje się zastosować do obłoków, promienie gwiazdy pożyteczne są dla róży, żaden myśliciel nie ośmieli się powiedzieć, że zapach darniny nie jest pożyteczny gwiazdom. Kto może obrachować ile drogi atom przebiega? azaliż wiemy czy na tworzenia światów nie wpływa spadek kilku ziarnek piasku? kto zna wzajemny przypływ i odpływ nieskończenie wielkiego i nieskończenie małego, rozgłos przyczyn w przepaściach bytu i lodozwały stworzenia? Drobniuchny kleszcz ma swoje znaczenie; co małe jest wielkiem, co wielkie jest małem, wszystko jest równie potrzebne: przestraszające widzenie dla ducha. Cudowne są stosunki między istotami i rzeczami; w tej niewyczerpanej całości od słońca do mszycy nie masz żadnej pomyłki; jedni potrzebują drugich. Światło nie unosi, w błękity woni ziemskich, nie wiedząc co z niemi czyni; noc rozdaje dusze gwiazd kwiatom uśpionym. Wszystkie latające ptaki mają u nóżek nić nieskończoności. Kiełkowanie mieści w sobie i powstawanie meteoru i uderzenie dziobu jaskółki — rozbijającej jaje; współcześnie wydaje robaka ziemi i tworzy Sokratesa. Gdzie teleskop się kończy, zaczyna się mikroskop. Który z nich dalej sięga? Wybierajcie. Pleśń jest plejadą kwiatów; obłoczki są mrowiskiem gwiazd. Taż sama mieszanina, tylko bardziej zdumiewająca, między tworami ducha i materji. Żywioły i zasady mieszają się, łączą jedne z drugiem i i mnożą wzajem, tak, iż świat materjalny i świat moralny w końcu wydają jedną światłość. Zjawisko nieustannie zwija się w sobie. W rozległych wymianach kosmicznych życie powszechne przychodzi i odchodzi w ilościach nieznanych, tocząc się w niewidzialnej tajemnicy wyziewów, ożywając wszystko, nie tracąc ani jednego marzenia sennego, tu siejąc żyjątka, tam zarodki gwiazd, kołysząc się i wężykując, ze świata tworząc siłę i z myśli żywioł, rozrzucone — i niepodzielne, rozkładające wszystko, wyjąwszy jeometrycznego punktu — jaźni; sprowadzające wszystko do duszy — atomu, wszystko rozwijające w Bogu; plątające od najwyższej aż do najniższej wszystkie czynności mechanizmu, co sprawiają zawroty, wiążące lot owada z ruchem ziemi, poddające — któż wie? może tożsamością prawa obrót komety na widnokręgu wirowi atomów w kropelce wody. Machina utworzona z ducha. Olbrzymie wiązanie kół, których pierwszą dźwignią jest komar, a ostatniem ogniwem zodjak.
Zdawało się, że ten ogród, utworzony niegdyś dla ukrywania tajemnic rozpusty, przemienił się w miejsce stosowne do osłaniania tajemnic czystych. Nie było już w nim ani altanek, ani murawy, ani skrytek, ani grot sztucznych, tylko wspaniała i dzika ciemność ze wszech stron zapadała jak zasłona. Paphos znowu stało się Edenem. Coś, jakby żałującego za grzechy, oczyściło to ukrycie. Kwiaciarka ta teraz duszy ofiarowała swe kwiaty. Zalotny ogród, niegdyś podejrzanej cnoty, wrócił do czystości i wstydu. Prezydent z ogrodnikiem, poczciwiec, któremu się zdało, że jest dalszym ciągiem Lamoignona, i drugi poczciwiec, który myślał, że jest dalszym ciągiem Lenôtra, wysznurowali go, pocięli, przystawili, wymuskali i ułożyli do miłostek; przyroda, odebrawszy go, zapełniła cieniem i urządziła dla miłości.
W samotności tej było także serce zupełnie gotowe, czekające tylko ukazania się miłości, była tu świątynia, złożona z zieloności, trawy, ruchu, szczebiotu ptasząt, rozkosznych cieniów i gałązek drżących, była dusza pełna słodyczy, wiary, nadziei, pragnień i złudzenia.
Cozetta wyszła z klasztoru prawie dzieckiem, zaczęła ledwie rok piętnasty i była, jakeśmy powiedzieli „w wieku niewdzięcznym“, z wyjątkiem oczów, zdawała się raczej brzydką niż ładną; wprawdzie rysy twarzy miała kształtne, ale była niezgrabna, chuda, bojaźliwa i zbyt śmiała razem, słowem duży dzieciak.
Edukacja jej była skończona; to jest nauczono ją religji, a szczególniej pobożności, potem „historji“ to jest tego, co tak nazywają w klasztorze; jeografji, gramatyki i imiesłowów, królów francuskich, trochę muzyki, rysować nosy i t. p.; ale zresztą nic nie wiedziała, co zarazem jest urocze i niebezpieczne. Duszę młodej dziewicy nie trzeba zostawiać w ciemności; później błyskają w niej zjawiska zbyt nagłe i żywe, jak w ciemnym pokoju. Powinna być łagodnie i ostrożnie oświeconą, raczej odblaskiem rzeczywistości, niż ich światłem bezpośredniem i rażącem. Użyteczne, miłe i surowe pół światło rozprasza dziecinne obawy i chroni od upadków. Tylko instynkt macierzyński, przedziwne natchnienie, łączące wspomnienia dziewicy z doświadczeniem kobiety, wie jak i z czego utworzyć to pół światło. Tego instynktu nic nie zastąpi. Do ukształcenia duszy dziewicy jedna matka jest przydatniejszą, niż wszystkie zakonnice na świecie.
Cozetta nie miała matki. Miała za to bardzo wiele matek.
Co do Jana Valjean, miał wprawdzie wszystkie najtkliwsze uczucia i pełen był pieczołowitości, ale zresztą był tylko starcem wcale nieznającym serca dziewicy.
Otóż w tem wielkiem dziele wychowania, w ważnej sprawie przygotowania kobiety do życia — ileż potrzeba nauki, by walczyć z tą wielką nieświadomością, którą zowią niewinnością!
Nic tak nie przygotowuje dziewicy do namiętnej miłości, jak klasztor. Klasztor zwraca myśl ku nieznanemu. Serce zamknięte nurtuje w sobie nie mogąc się dostać na zewnątrz i zagłębia się, nie mogąc rozwinąć. Ztąd widzenia, przypuszczenia, domysły, próbki romansów, pożądanie przygód, rojenia fantastyczne, stawianie całych gmachów w wewnętrznej ciemności duszy: posępne i tajemnicze mieszkania, gdzie namiętności natychmiast znajdują przyjęcie, skoro wyjście za kratę klasztorną dozwoli im przystępu. Klasztor jest poskromieniem, które trwać musi całe życie, jeśli ma zwyciężyć serce ludzkie.
Po opuszczeniu klasztoru nie mogło być dla Cozetty miejsce spokojniejsze i niebezpieczniejsze razem nad dom przy ulicy Plumet. Był to dalszy ciąg samotności z początkiem wolności; ogród zamknięty, ale przyroda szorstka, bogata, rozkoszna i wonna; te same marzenia jak w klasztorze, ale można widzieć młodzieńców; krata, lecz od ulicy.
Ale, jakeśmy powiedzieli jeszcze była dzieckiem, gdy tu zamieszkała. Jan Valjean dał jej ten ogród nieuprawny. — Rób tu, co ci się tylko spodoba — rzekł do niej. Bawiło to Cozettę; poruszała wszystkie krzaczki i wszystkie kamienie, szukając robaków, bawiła się, czekając, aż marzyć zacznie; kochała ogród za robaki, które znajdowała pod kamieniami, czekając, aż pokocha go za gwiazdy, które przez gałęzie zobaczy nad głową.
A przytem kochała ojca, to jest Jana Valjean, z całej duszy, z naiwną namiętnością dziecka, co widziało w poczciwcu upragnionego i miłego towarzysza. Zapewne sobie przypominacie, że pan Madeleine dużo czytał; Jan Valjean czynił toż samo, ztąd nabrał łatwości w rozmowie, miał tajemne bogactwo i wymowę pokornego a prawdziwego rozumu, który się sam ukształcił. Pozostało mu tyle tylko szorstkości, by nią przyprawić dobroć; miał umysł surowy, a serce łagodne. W Luksemburgu, w rozmowach sam na sam, długo tłómaczył jej rzecz każdą, czerpiąc wiadomości z tego, co czytał, a także z tego, co przecierpiał. Cozetta słuchała, a oczy jej błądziły samopas.
Prosty ten człowiek wystarczał dla myśli Cozetty, podobnie jak ten ogród dziki wystarczał jej oczom. Gdy się nabiegała za motylami, przychodziła doń zadyszana i mówiła: — Ach! jakżem biegała! On całował ją, w czoło.
Cozetta ubóstwiała poczciwca i nie odstępowała go prawie. Gdzie był Jan Valjean, tam było jej szczęście. Jan Valjean nie mieszkał w pawilonie i nie bywał w ogrodzie, więc wolała bawić się na podwórku brukowanem, niż w ogrodzie pełnym kwiatów, wolała przesiadywać w izdebce z plecionemi krzesłami, niż w wielkim salonie, wysłanym kobiercami, gdzie stały fotele, obite adamaszkiem. Jan Valjean, uśmiechając się, uszczęśliwiony tem natręctwem, mówił do niej niekiedy: — Idźno do siebie! zostaw mię choć chwilę samego!
Cozetta pozwalała sobie względem niego napomnień i czułych wyrzutów, tak wdzięcznych, gdy je córka czyni ojcu.
— Ojcze, zimno mi u ciebie, czemu nie każesz stawić pieca i położyć kobierca?
— Kochane dziecię, tylu jest ludzi lepszych odemnie, a nie mają nawet dachu nad głową.
— Więc pocóż u mnie jest ciepło i wszystko czego trzeba?
— Bo jesteś kobietą i dzieckiem.
— Ba! to mężczyźni powinni znosić zimno i niewygody?
— Niektórzy.
— Dobrze, będę tu przychodziła tak często, że ojciec musi napalić w piecu.
Mówiła jeszcze:
— Ojcze, dlaczego jesz taki brzydki chleb czarny?
— Tak trzeba, moja córko.
— No, kiedy ojciec je, to i ja będę jadła.
Wtedy, żeby Cozetta nie jadła czarnego chleba, Jan Valjean jadł biały.
Cozetta mało sobie przypominała wiek dziecinny. Rano i wieczór modliła się za duszę matki, której nie znała. Thenardierowie utkwili w jej pamięci, jak dwie ohydne postacie senne. Przypominała sobie, że jednej nocy chodziła po wodę do lasu. Sądziła, że musiało to być daleko od Paryża. Wyobrażała sobie, że poczęła życie w przepaści, z której Jan Valjean ją wydobył. Lata dziecinne przedstawiały jej się w postaci miejsca, gdzie dokoła niej snuły się same stonogi, pająki i węże. Usypiając z wieczora, nie wiedziała z pewnością czy jest córką Jana Valjean i czy on jest jej ojcem, wyobrażała sobie, że dusza jej matki przeszła w tego poczciwca i zamieszkała przy niej.
Siedząc często, twarzą dotykała jego białych włosów i w milczeniu łzy roniła na nie, mówiąc do siebie: — Może to moja matka ten człowiek!
Cozetta, jakkolwiek się to dziwnem zdać może, wychowana w klasztorze w głębokiej niewiadomości o macierzyństwie, zresztą zupełnie niezrozumiałem dla dziewictwa, wyobrażała sobie w końcu, że może nigdy nie miała matki. Nie znała nawet jej nazwiska. Ile razy zapytała o nie Jana Valjean, Jan Valjean milczał. Jeśli powtórzyła zapytanie, odpowiadał uśmiechem. Raz nalegała; uśmiech zakończył się łzą.
To milczenie Jana Valjean pokryło nocą Fantinę.
Byłaż to roztropność? czy szacunek? byłaż to obawa powierzenia tego nazwiska przygodom innej pamięci prócz swojej?
Dopóki Cozetta była małem dzieckiem, Jan Valjean chętnie mówił jej o matce, gdy została dziewicą, zdało mu się to niepodobieństwem. Nie śmiał. Czy ze względu Cozetty? czy też ze względu Fantiny? Czuł jakąś religijną grozę na myśl, że ma wprowadzić ten cień do myśli Cozetty i przyłączyć zmarłą do jej losów. Im cień ten był szacowniejszym dla niego, tem straszniejszym się mu wydawał. Myślał o Fantinie i czuł się zgnębionym milczeniem. Zdawało mu się, że widzi w ciemnościach coś niby palec do ust przyłożony. Czy cały wstyd Fantiny, który gwałtownie z niej wyszedł gdy żyła, teraz po śmierci wrócił czuwać obrażony nad spokojem tej zmarłej i nieodstępnie strzedz jej grobu? Czy Jan Valjean, nie domyślając się, ulegał naciskowi tego wstydu? My, którzy w śmierć wierzym, nie należymy do tych, co odrzucają to tajemnicze tłumaczenie. Ztąd pochodziła niemożność wymówienia nawet przed Cozettą tego imienia: Fantina.
Jednego dnia rzekła doń Cozetta:
— Ojcze, widziałam dzisiejszej nocy we śnie matkę. Miała wielkie skrzydła. Widać moja matka za życia doszła stanu świątobliwości.
— Męczeństwem — odpowiedział Jan Valjean.
Z resztą Jan Valjean był szczęśliwy.
Wychodząc z nim, Cozetta opierała się na jego ramieniu dumna, szczęśliwa, z sercem przepełnionem radością. Jan Valjean wobec tych oznak czułości tak wyłącznej i zadowolonej z niego samego, rozpływał się z rozkoszy. Biedny człowiek drżał zalany radością anielską; z uniesieniem upewniał siebie, że tak będzie całe życie; mówił sobie, że doprawdy za mało cierpiał, by zasłużyć na szczęście tak promienne i z głębi duszy dziękował Bogu, że pozwolił, by jego, nędzarza, tak kochała ta istota niewinna.
Jednego dnia Cozetta przypadkiem spojrzała w lustro i rzekła do siebie: — Patrzajcie! Zdawało jej się, że była ładną. Nabawiło ją to dziwnego niepokoju. Dotychczas wcale nie myślała o swej twarzy. Widziała się w lustrze, ale nie przypatrywała się sobie. A przytem często jej mówiono, że jest brzydką; tylko Jan Valjean mówił po cichu: — Nie prawda! nie prawda! Jakkolwiekbądź, Cozecie zawsze się zdawało, że jest brzydką i w tem przekonaniu urosła z poddaniem łatwo przychodzącem w wieku dziecinnym. Nagle zwierciadło powiedziało jej, jak Jan Valjean: — Nie prawda! Nie spała noc całą. Gdybym była ładną! — pomyślała — a to zabawne, żebym była ładną! Przypomniała sobie towarzyszki, których piękność sprawiała pewne wrażenie w klasztorze i mówiła do siebie: — Jakto! byłażbym, jak ta panna?
Nazajutrz przejrzała się w lustrze, już nie przypadkiem i zwątpiła: — Gdzie miałam rozum? — rzekła — nie, jestem brzydka. Po prostu źle spała, miała oczy zamglone i była bladą. Nie bardzo była uradowana wczoraj, wierząc w swą piękność, ale dziś stała się smutną przestawszy w nią wierzyć. Przestała patrzeć w lustro i przez dwa tygodnie czesała się obrócona tyłem do zwierciadła.
Wieczorami po obiedzie zwykle szyła lub haftowała w salonie, a Jan Valjean, siedząc obok, czytał. Jednego razu podniosła oczy od roboty i zdumiała się, że ojciec niespokojnie na nią patrzył.
Inną razą, przechodząc ulicą, zdawało się jej, że ktoś powiedział za nią: ładna kobieta, ale brzydko się ubiera. Ba! — pomyślała — to nie ja. Ja jestem dobrze ubrana, lecz brzydka. Miała wówczas pluszowy kapelusz i merunosową suknię.
Innego znów dnia była w ogrodzie i usłyszała mówiącą biedną starą Toussaint: — Czy pan uważa, jak panienka wyładniała? Cozetta nie słyszała, co ojciec odpowiedział, ale słowa starej Toussaint ją wzruszyły. Wymknęła się z ogrodu, pobiegła na górę do pokoju, spojrzała w lustro — od trzech miesięcy się nie przeglądała — i mimowolnie krzyknęła. Olśnił ją własny widok.
Była piękną i ładną; nie mogła nie uznać, że stara Toussaint i zwierciadło miały słuszność. Wypełniała kibić, płeć wybielała, połyskiwały włosy, nie znany blask palił się w błękitnych źrenicach. W jednej minucie, jakby nagle rozwidniało w jej duszy, nabrała przeświadczenia o swej piękności; zresztą inni zauważyli to także, Toussaint powiedziała, widocznie o niej mówił ów przechodzień, niepodobna było powątpiewać; wróciwszy do ogrodu, zdawało się jej, że jest królową, przysłuchiwała się śpiewom ptasząt — choć to było zimą — patrzyła na ozłocone słońce, na kwiaty, których nie było na krzakach — odurzona, oszalała, zachwycona niewymownie.
Ze swej strony Jan Valjean doświadczał jakiegoś nieopisanego, a bolesnego ściśnienia serca. Bo w istocie od pewnego czasu z przerażeniem patrzył na tę piękność z dniem każdym bardziej promieniejącą na miłej twarzy Cozetty. Zorza nie dla wszystkich wzeszła ponura, tylko dla niego.
Cozetta była oddawna piękna, ale tego nie spostrzegała. Tymczasem od pierwszego dnia zaraz to niespodziewane światło, wznoszące się powoli i stopniami ogarniające całą postać dziewicy, raziło posępne powieki Jana Valjean. Uczuł, że zbliżała się zmiana w życiu szczęśliwem, tak szczęśliwem, iż nie śmiał się poruszać z obawy, by mu czem nie zaszkodzić. Człowiek ten, co doznał wszelkich niedoli, co jeszcze ociekał krwią z ran przez los zadanych, co był prawie złym, a stał się prawie świętym, co długo ciągnąc kajdany galer, teraz jeszcze dźwigał niewidzialny a ciężki łańcuch nieskończonej sromoty; człowiek ten, którego jeszcze prawo nie wypuściło ze swych szponów i który lada chwila mógł być schwytanym i z cienia ukrywającego jego cnoty, rzuconym w biały dzień publicznej niesławy: człowiek ten przyjmował wszystko, uniewinniał wszystko, przebaczał za wszystko, błogosławił wszystkim i dobrze życzył, prosząc Opatrzności, ludzi, praw, społeczeństwa, przyrody i świata o jedną rzecz tylko — by go Cozetta kochała!
Oby tylko Cozetta nie przestała go kochać! oby tylko Bóg nie przeszkadzał jej sercu łączyć się z nim i zostać przy nim! Kochany od Cozetty, był wtenczas silny, uspokojony, pełen radości, wynagrodzony i uwieńczony. Kochany od Cozetty, był najszczęśliwszy! nic więcej nie pragnął. Gdyby mu powiedziano: — Chcesz, by ci było lepiej? — odpowiedziałby: — Nie. Gdyby Bóg doń powiedział: — Chcesz pójść do nieba? — odpowiedziałby: — Straciłbym na tem.
Cokolwiek mogło zadrasnąć ten jego stan błogi, choćby tylko z wierzchu, już przenikało go dreszczem, niby początek jakiejś zmiany. Nigdy nie pojmował dość znaczenia piękności kobiety, ale czuł instynktowo, że była straszną.
Na tę piękność, coraz świetniej rozwijającą się tuż obok niego, pod jego oczyma, na to czoło dziecięcia niewinne a straszne, patrzył jak obłąkany z głębi swej brzydoty, starości, nędzy, niesławy i znękania.
Mówił do siebie: — Jakże jest piękna! Co się stanie ze mną biednym?
To zresztą stanowiło różnicę między jego miłością i miłością matki. Co on spostrzegał z niepokojem, na to matka patrzyłaby z radością.
Niebawem ukazały się pierwsze symptomata.
Zaraz nazajutrz, gdy powiedziała sobie: — Doprawdy, jestem piękna! Cozetta zwróciła większą uwagę na swoje ubranie. Przypomniała sobie słówko przechodnia: — Ładna, ale się brzydko ubiera; była to wyrocznia, która złożyła w jej sercu nasiona tego, co później zapełnia całe życie kobiety — zalotności. Miłość jest drugą wyrocznią.
Z wiarą w piękność swoją, rozwinęła się w niej cała dusza kobieca. Poczuła wstręt do merynosów i wstydziła się pluszów. Ojciec niczego jej nie odmawiał. Wkrótce zgłębiła rzadką umiejętność dobierania sobie kapeluszy, sukien, okryć trzewików, rękawków, kolorów do twarzy, materij gustownych: umiejętność, która z Paryżanki czyni istotę tak miłą, rozumną i niebezpieczną. Słówko: kobieta zawracająca głowę wynaleziono dla Paryżanek.
W przeciągu niespełna miesiąca, Cozetta stała się w swej samotni przy ulicy Babilońskiej nie tylko jedną z najładniejszych kobiet, co już coś znaczy, ale nadto jedną z najgustowniej ubierających się w Paryżu, co znaczy daleko więcej. Radaby spotkać owego przechodnia, by usłyszeć co powie, i dać mu nauczkę! To pewna, że była zachwycającą pod każdym względem, i że umiała doskonale odróżniać kapelusz Gerarda od kapelusza Herbaut.
Jan Valjean z trwogą patrzył na te rewolucje. On, któremu się zdawało, że może ledwie czołgać się, a co najwięcej chodzić, widział, że Cozecie wyrastają skrzydła.
Zresztą, spojrzawszy tylko na ubranie Cozetty, każda kobieta łatwoby poznała, że nie ma matki. Cozetta nie przestrzegała pewnych drobiazgowych przyzwoitości i pewnych przyjętych zwyczajów. Matka naprzykład powiedziałaby jej, że panna, nie powinna nosić adamaszków.
Pierwszego dnia, gdy Cozetta wyszła na ulicę w nowej sukni, czarnym płaszczyku adamaszkowym i kapeluszu z białej krepy, i czepiła się ramienia Jana Valjeana wesoła, promieniejąca, rumiana, dumna i śliczna. Ojcze — rzekła — jak ci się podobam? Jan Valjean odpowiedział głosem podobnym do gorzkiego odezwania się zazdrośnika: — Jesteś zachwycającą! Zresztą na przechadzce był jak zwykle.
Wróciwszy, zapytał Cozettę:
— Więc już nie włożysz nigdy dawnej sukni i dawnego kapelusza?
Było to w pokoju Cozetty. Cozetta spojrzała na ścianę, gdzie wisiały jej suknie pensjonarskie.
— Tych rupieci! — rzekła. A na co mi się zdały, ojcze? Nie, doprawdy, nigdy na siebie nie włożę tego straszydła. Wyglądałabym jak warjatka.
Jan Valjean westchnął głęboko.
Od tej chwili zauważył, że Cozetta, która zwykle chciała zostać w domu, mówiąc: — Ojcze, wolę się tu bawić z tobą — teraz prosiła często, by wyjść na przechadzkę. Bo doprawdy, czy warto mieć piękną twarzyczkę i gustowne ubranie, a nie pokazywać się nikomu.
Zauważył także, że Cozetta straciła już upodobanie do tylnego podwórka. Teraz chętniej bawiła się w ogrodzie, przechadzając się jakby umyślnie przed kratą. Jan Valjean, ostrożny i dziki, nie zajrzał ani na chwilę do ogrodu. Siedział jak stróż na tylnem podwórku.
Cozetta, dowiedziawszy się, że jest piękną, straciła wdzięk niewiadomości, wdzięk przedziwny, bo piękność w połączeniu z naiwnością jest niewysłowienie ujmującą i nic tak nie zachwyca, jak olśniewająca niewinność, nieświadomie trzymająca w ręku klucz od raju. Ale straciwszy nieco z prostoty, zyskała wiele na powadze i wdzięcznem zamyśleniu. Cała jej postać, przenikniona radością młodości, niewinności i piękności, tchnęła cudowną melancholją.
W owym to czasie, Marjusz, po sześciu miesiącach, znowu ją ujrzał w Luksemburgu.
Cozetta, jak Marjusz, ukryta w cieniu, gotową była zapłonąć ogniem. Los z cierpliwością tajemniczą i fatalną zbliżał ku sobie te dwie istoty, przepełnione burzliwą elektrycznością namiętności, te dwie dusze, co nosiły miłość niby dwie chmury, noszące piorun, i miały zbliżyć się ku sobie i złączyć spojrzeniem, jak chmury błyskawicą.
Tak nadużyto w romansach spojrzenia, że teraz powieściopisarz ledwie ośmieli się powiedzieć, iż dwie istoty pokochały się spojrzawszy na siebie. A jednak tym, sposobem rodzi się miłość i tym jedynie. Reszta jest tylko resztą i później przychodzi. Nic rzeczywistszego nad wielkie wstrząśnienia, jakich wzajem udzielają sobie dwie dusze, zamieniając tę iskrę.
Pewnej godziny, gdy Cozetta, sama nie wiedząc, miała to spojrzenie, co obudziło niepokój w duszy Marjusza, Marjusz także się nie domyślając, miał spojrzenie, które zakłóciło spokój Cozetty.
Sprawił jej tę samą boleść i tę samą rozkosz.
Oddawna widziała go i przypatrywała mu się jak dziewczęta przypatrują się i widzą, patrząc gdzieindziej. Jeszcze Cozetta wydawała się Marjuszowi brzydką, gdy już zauważyła, że Marjusz jest piękny. Lecz, że nie zwracał na nią uwagi, obojętną była dla niego.
Jednakże mimowolnie powiedziała sobie, że młodzieniec ten ma piękne włosy, piękne oczy, piękne zęby, miły dźwięk głosu, gdy go słyszała, jak rozmawiał z towarzyszami, że chodził pochylony, ale z wdziękiem jemu tylko właściwym, że zdawał się wcale nie głupi, że cała jego postać była szlachetna, miła, prosta i dumna, i wreszcie, że wyglądał biednie, ale bardzo przyzwoicie.
Tego dnia, gdy spotkały się ich oczy i powiedziały sobie nagle te pierwsze, ciemne i niewysłowione rzeczy, które szepcze spojrzenie. Cozetta zrazu nie rozumiała. Zamyślona wróciła do domu przy ulicy Zachodniej, gdzie Jan Valjean, według zwyczaju, przepędzał sześć tygodni. Nazajutrz, obudziwszy się, pomyślała o nieznajomym młodzieńcu, który dawniej tak obojętny i zimny, teraz zdawał się zwracać na nią uwagę, i bynajmniej nie sprawiło jej to przyjemności. Owszem, zagniewaną była na ten piękny i wzgardliwy posąg. Żądza walki obudziła się w jej duszy. Zdawało się jej i czuła już dziecinną radość na myśl, że wkrótce się pomści.
Wiedząc, że jest piękną, czuła dobrze choć niewyraźnie, że ma broń. Kobiety bawią się ze swą pięknością, jak dzieci z nożami. Ranią się od niej.
Przypominacie sobie wahania Marjusza, jego obawy i trwogi. Siedział jak przykuty do ławki i nie zbliżał się. Gniewało to Cozettę. Jednego dnia rzekła do Jana Valjean: — Ojcze, przejdźmy się trochę w tamtą stronę. Widząc, że Marjusz nie przychodzi do niej, szła ku niemu. W takich razach każda kobieta podobną jest do Mahometa. A przytem, rzecz dziwna, pierwszy symptomat prawdziwej miłości w młodzieńcu jest bojaźliwość, a w dziewicy śmiałość. Dziwi to, a jednak nic nadto prostszego. Są to dwie płci, które mając zbliżyć się ku sobie, wzajem pożyczają swoich przymiotów.
W tym dniu spojrzenie Cozetty zawróciło głowę Marjuszowi, spojrzenie Marjusza przeniknęło dreszczem Cozettę. Od tego dnia zaczęli się kochać.
Cozetta doznała najprzód głębokiego i nieopisanego smutku. Zdawało się, że dusza jej stała się czarną. Już jej nie poznawała. Białość duszy dziewczęcia, składająca się z zimna i wesołości, podobną jest do śniegu. Topnieje od miłości, która jest jej słońcem.
Cozetta nie wiedziała, co jest miłość. Nigdy nie słyszała, by mówiono to słowo w ziemskiem znaczeniu. Na nutach muzyki świeckiej, które dostawały się do klasztoru, wyraz miłość zastępowano wyrazami bęben lub 'pandur. Tworzyło to zagadki, na których odgadnienie wysilały się wyobraźnie dorosłych pensjonarek, takie naprzykład, Ah! jakże bęben jest przyjemny! lub: Litość nie jest pandurem! Ale Cozetta wyszła z klasztoru zbyt młodą i mało ją obchodził „bęben“. Nie mogła też wiedzieć, jak się to nazywało, co teraz doświadczała. Ale czy mniej jesteśmy chorzy, gdy nie znamy choroby?
Kochała z tem większą namiętnością, że kochała nie wiedząc o miłości. Nie wiedziała czy to jest dobre czy złe, użyteczne lub niebezpieczne, konieczne lub zgubne, wieczne lub przemijające, pozwolone lub wzbronione. Kochała. Zdziwiłaby się bardzo, gdyby jej powiedziano: — Nie sypiasz? to wzbronione! Nie jadasz? to bardzo źle! Doznajesz ściskania i bicia serca? ależ tak się nie robi! Rumienisz się i bledniejesz, gdy pewna istota, czarno ubrana, ukaże się w końcu pewnej alei zielonej? to rzecz okropna! Nie zrozumiałaby i odpowiedziała: — Jaka może być moja wina w tem, czego nie znam wcale?
Los zdarzył, że miłość, którą obudziła, właśnie najlepiej przypadała do stanu jej duszy. Było to jakby uwielbienie z daleka, nieme wpatrywanie się ubóstwianie nieznajomego. Było to ukazanie się sobie dwóch młodości, marzenie nocne o miłości, które snem pozostało, widmo pożądane i nakoniec wcielone, ale jeszcze bez nazwiska, bez winy, bez skazy, bez wymagań i błędów, słowem, kochanek daleki, jak ideał, marzenie, które przyoblekło kształty ludzkie. Każde bliższe, dotykalniejsze spotkanie odstraszyłoby w tym czasie Cozettę, jeszcze na pół zanurzoną, w mroku klasztornym. Miała razem wszystkie przestrachy dzieci i wszystkie trwogi zakonnic. Duch klasztorny, którym przez lat pięć się przenikała, zwolna wyziewał z całej jej osoby i wszystko dokoła niej wprawiał w drżenie. W takim stanie potrzebowała nie kochanka, nie zakochanego nawet; lecz tylko widzenia. Ubóstwiała Marjusza, jak coś rozkosznego, jasnego a niemożliwego.
Największa naiwność styka się z najwyższą zalotnością. Cozetta uśmiechała się do niego otwarcie.
Codziennie z niecierpliwością czekała godziny przechadzki, a spotkawszy Marjusza, czuła się niewymownie szczęśliwą, i sądziła, że szczerze wyraża myśl swoją, mówiąc do Jana Valjean: — Co za roskoszny ten ogród Luksemburski!
Marjusz i Cozetta byli względem siebie jakby pogrążeni w nocy. Nie rozmawiali z sobą, nie witali się, nie znali; widzieli się tylko i jak gwiazdy na niebie, miljonami mil oddzielone, żyli samem spojrzeniem.
Tak powoli Cozetta stawała się kobietą, rozwijając się, piękna i zakochana, wiedząc o swej piękności, a o miłości nie wiedząc. W dodatku była zalotną przez niewinność.
W każdem położeniu człowiek ma właściwy instynkt. Stara odwieczna matka przyroda ostrzegała po cichu Jana Valjean o obecności Marjusza. Jan Valjean drżał w głębi duszy. Nic nie widział, nic nie wiedział, a jednak z upartą uwagą wpatrywał się w ciemności, któremi był otoczony, jakby czuł, że coś się buduje i coś się wali. Marjusz przestrzeżony tak że przez tą samą matkę przyrodę, co jest głębokiem prawem Pana Boga, jak mógł starał się unikać „ojca“. Zdarzało się jednak, że niekiedy Jan Valjean go spostrzegał. Postępowanie Marjusza było w istocie niezwyczajne. Był podejrzanie roztropnym i niezgrabnie śmiałym. Nie zbliżał się już jak dawniej, zatrzymywał się z daleka i siedział zachwycony; miał książkę i udawał, że czyta; dlaczego udawał? Dawniej przychodził w starem ubraniu, teraz codziennie był w nowem; może nawet trefił sobie włosy, strzelał oczyma, nosił rękawiczki; słowem, Jan Valjean serdecznie znienawidził tego młodzieńca.
Cozetta nic nie dała poznać po sobie. Nie wiedząc dobrze, co się z nią działo, czuła, że było w tem coś, co należało ukrywać.
Między nagłem upodobaniem Cozetty w strojach i tym zwyczajem nieznajomego noszenia nowych sukien, był jakiś związek, który niepokoił Jana Valjean. Był to przypadek może, zapewne, niezawodnie; ale przypadek groźny.
Nigdy nie wyrzekł słowa Cozecie o tym nieznajomym. Pewnego dnia jednakże, nie mógł wytrzymać i z rozpaczą zanurzając sondę we własnem nieszczęściu, odezwał się do niej: — A to jakiś pedant, ten młody człowiek!
Przed rokiem Cozetta odpowiedziałaby jak obojętna dziewczynka: — Owszem ojcze, jest bardzo miły. W dziesięć lat później, kochając Marjusza, byłaby odpowiedziała: — Nieznośny pedant! ma — ojciec słuszność. Ale w porze życia, w jakiej wówczas była i z tym stanem serca, odpowiedziała tylko z największym spokojem:
— Który? ten co tam siedzi!
Jakby go zobaczyła po raz pierwszy w życiu.
— Jakiż ja głupi! — pomyślał Jan Valjean. Nawet go nie spostrzegła. Ja pierwszy go jej pokazałem.
O prostoto starych! o głębokości dzieci!
Jedno jeszcze prawo tych świeżych lat cierpień i troski, żywych walk pierwszej miłości z pierwszemi przeszkodami, że młoda dziewica nie da się złapać w żaden samotrzask, a młodzieniec wpada we wszystkie. Jan Valjean rozpoczął głuchą walkę z Marjuszem, który ze szczytną głupotą namiętności i młodego wieku, nic się nie domyślił. Jan Valjean zastawiał nań różne sieci: zmieniał godziny, zmieniał ławkę, zostawiał chustkę, przychodził sam do Luksemburga. Marjusz na oślep wpadał w matnię i na wszystkie znaki zapytania, stawiane na drodze przez Jana Valjean, odpowiadał naiwnie: — tak. Tymczasem Cozetta była jak zamurowana pozorną obojętnością i niewzruszoną spokojnością, i mimowolnie Jan Valjean przyszedł do tego wniosku: Fircyk szalenie jest zakochany w Cozecie, ale Cozetta nie wie nawet, czy on żyje na świecie.
Nie mniej jednak serce drżało mu boleśnie. Godzina, w której Cozetta pokocha, prędzej czy później wybić może. Wszak wszystko zaczyna się od obojętności?
Raz tylko Cozetta popełniła błąd i przestraszyła go bardzo. Po trzygodzinnem siedzeniu podniósł się z ławki, by odejść, a ona rzekła: — Już!
Jan Valjean nie przerywał przechadzek, do Luksemburga nie chcąc okazać się dziwacznym, a nadewszystko lękając się, aby Cozetta nie poznała, co go niepokoi; ale w godzinach tak słodkich dla dwojga rozkochanych, gdy Cozetta posyłała uśmiech upojonemu Marjuszowi, który nic nie spostrzegał i widział tylko na świecie to rozpromienione ubóstwione oblicze, Jan Valjean rzucił na Marjusza iskrzące i straszne spojrzenia. On co w końcu uwierzył, że nie jest zdolnym do żadnej nieżyczliwości, chwilami gdy Marjusz był w ogrodzie, czuł, że staje się dzikim i srogim, czuł, że się roztwierają i podnoszą na tego człowieka wszystkie stare głębie jego duszy, w których niegdyś tyle było strasznego gniewu. Zdawało mu się nawet, że w nim tworzą się znowu i grożą wybuchem nieznane kratery.
Co! przychodzi tu! czego chce? krąży, wywiaduje się, bada, próbuje! i powiada: a czemużby nie? krąży, około życia Jana Valjean! krąży około jego szczęścia, by je porwać i unieść!
Jan Valjean dodawał: — A tak, tak! czego szuka? awantury? czego chce? miłostki! Miłostki! a ja! Co! byłem najprzód najnędzniejszym z ludzi, a potem najnieszczęśliwszym, sześćdziesiąt lat przeżyłem na kolanach, przecierpiałem ile tylko przecierpieć można, zestarzałem się, nie będąc młodym, żyłem bez rodziny, bez krewnych, bez przyjaciół, bez żony i bez dzieci, krew moją zostawiłem na wszystkich cierniach, na wszystkich drogach, wzdłuż wszystkich murów, byłem łagodny, choć ze mną postępowano srodze i dobry, choć dla mnie byli złymi, pomimo to stałem się uczciwym człowiekiem, pokutowałem za złe, którem czynił, i przebaczyłem złe mi uczynione, i w chwili gdy jestem wynagrodzony, gdy skończyła się niedola, w chwili gdy zbliżam się do celu, w chwili gdy mam czego pragnę, to dobro okupione drogo, wszystko to zniknie jak dym i stracę Cozettę, stracę moje życie, moją radość, moją duszę, bo podobało się jakiemuś mazgajowi włóczyć po ogrodzie Luksemburskim!
Wówczas źrenice jego napełniały się jasnością ponurą i niezwykłą. Nie był to człowiek patrzący na człowieka, nie był to nieprzyjaciel patrzący na nieprzyjaciela. Był to brytan śledzący złodzieja.
Wiadomo, co dalej nastąpiło. Marjusz ciągle postępowały najnieroztropniej. Jednego dnia zaszedł za Cozettą aż na Zachodnią ulicę. Innego znowu rozmawiał z odźwiernym. Ze swej strony odźwierny rzekł do Jana Valjean. — Proszę pana, rozpytywał się tu o pana jakiś młody ciekawiec. Nazajutrz Jan Valjean rzucił na Marjusza spojrzenie, które on spostrzegł nareszcie. W tydzień potem Jan Valjean się wyprowadził. Przysiągł sobie, że noga jego nie postanie ani w Luksemburgu, ani na ulicy Zachodniej. Powrócił na ulicę Plumet.
Cozetta się nie skarżyła, nie rzekła słowa, nie rozpytywała się, nie chciała badać przyczyny; doszła już do stanu duszy, w którym dziewica boi się zdradzić i być odgadnioną. Jan Valjean nie znał się wcale na nędzach tego rodzaju, jedynych które są miłe i których nie doświadczał nigdy, to też nie zrozumiał jak wielkiego znaczenia było milczenie Cozetty. Zauważył tylko, że posmutniała i stała się ponurą. Z jednej i drugiej strony były niedoświadczenia w zapasach z sobą.
Razu jednego odważył się na próbę. Zapytał Cozetty:
— Chcesz pójść do Luksemburga?
Blada twarz Cozetty rozjaśniała.
— Dobrze — odpowiedziała.
Poszli. Upłynęły trzy miesiące. Marjusz przestał chodzić. Marjusza nie było.
Nazajutrz Jan Valjean znowu zapytał:
— Chcesz pójść do Luksemburga?
Odpowiedziała smutnie i łagodnie:
— Nie.
Smutek ten ubódł Jana Valjean, a ta łagodność boleśnie go dotknęła.
Co się działo w tej duszy tak młodej i tak nieprzeniknionej? Co miało się w niej spełnić? Niekiedy zamiast iść spać, Jan Valjean usiadł przy swem łóżku, i oparłszy głowę na rękach, po całych nocach zapytywał siebie: O czem może myśleć Cozetta? I marzy o tem nieustannie.
Oh! w tych chwilach jakże bolesne zwracał spojrzenia ku klasztorowi, ku tym czystym wzgórzom, mieszkaniu aniołów i nieprzystępnym lodom cnoty! Z jakiem rozpaczliwem zachwyceniem patrzył na ten ogród klasztorny, pełen kwiatów nieznanych i dziewic zamkniętych, gdzie wszystkie, wonie i wszystkie dusze unoszą się prosto ku niebu! Jak ubóstwiał ten Eden na zawsze zamknięty, z którego szalony wyszedł dobrowolnie! Jak żałował swego zaparcia i niedorzecznego wyprowadzenia na świat Cozetty, biedny bohater poświęcenia, schwytany i zgnębiony przez to samo poświęcenie! Jak często zapytywał siebie: — Cóżem uczynił?
Zresztą Cozetta wcale tego nie dostrzegła. Ani złego humoru, ani opryskliwości. Zawsze to samo oblicze pogodne i dobre. Tylko obejście Jana Valjean było czulsze i bardziej ojcowskie, niż kiedykolwiek. Tylko po wielkiej słodyczy można było poznać, że był mniej szczęśliwy, jak dawniej.
Cozetta także cierpiała. Cierpiała z powodu nieobecności Marjusza, jak dawniej cieszyła się jego obecnością, nie wiedząc dobrze dlaczego. Gdy Jan Valjean przestał ją prowadzić na zwykłe przechadzki, instynkt kobiecy szeptał jej, że nie trzeba pokazywać, iż przywiązuje wagę do Luksemburga, i że ojciec prędzej ją tam zaprowadzi znowu, gdy spostrzeże, że to dla niej jest obojętne. Ale upłynęły dni, tygodnie i miesiące. Jan Valjean, milcząc, przyjął ciche zgodzenie się Cozetty. Żałowała tego, lecz było zapóźno. W dniu, w którym Wróciła do Luksemburga, Marjusza już nie było. Więc zniknął? stało się; co począć? czy go odszukam kiedy? Czuła z każdym dniem większe ściśnienie serca, które nic rozszerzyć nie mogło; nie wiedziała już, czy jest zima, czy lato, czy słońce świeci, czy deszcz pada, czy ptaki śpiewają, czy pora kwitnienia dalji czy stokroci, czy Luksemburg jest piękniejszy od Tuilerjów, czy bielizna, którą przynosiła praczka, była dość lub nie dość nakrochmaloną, czy Toussaint dobrze lub źle robiła sprawunki na mieście; i znękana, roztargniona myślała tylko o jednem, błędne oczy utkwiwszy w punkt jeden, jak w nocy patrzymy w miejsce ciemne i głębokie, zkąd widzenie zniknęło.
I ona zresztą nie dawała nic spostrzedz Janowi Valjean, prócz swej bladości. Zawsze mówiła z nim ze słodyczą.
Bladość ta aż nadto zajmowała Jana Valjean.
Niekiedy jej pytał:
— Co ci jest?
Odpowiadała:
— Nic, ojcze.
I po chwili milczenia, odgadnąwszy, że i on jest smutny, dodawała:
— A ty, ojcze, zdaje się masz coś na sercu?
— Ja? nic — odpowiadał.
Dwie te istoty, które się tak wyłącznie kochały miłością tak czułą, które oddawna żyły jedno dla drugiego, teraz cierpiały obok siebie, jedno z powodu drugiego, nie mówiąc sobie tego, nie gniewając się o to; owszem z uśmiechem.
Najnieszczęśliwszym z dwojga był Jan Valjean. Młodość, nawet gdy się smuci, miewa swoje pociechy.
Były chwile, w których Jan Valjean tak cierpiał, że prawie stawał się dziecinnym. Rzecz to właściwa boleści, że odsłania dziecinną stronę człowieka. Był prawie przekonany, że Cozetta jest już dla niego stracona. Chciał walczyć, chciał ją zatrzymać przy sobie, zachwycić ją i olśnić przepychem zewnętrznym. Myśli te dziecinne, jakeśmy powiedzieli, i zarazem myśli starca, właśnie tem dzieciństwem dały mu dość trafne wyobrażenie o wpływie złoconych mundurów na wyobraźnię dziewcząt. Zdarzyło mu się raz widzieć przejeżdżającego konno jenerała w wielkim uniformie, hrabiego Coutard, komendanta Paryża. Pozazdrościł temu złoconemu człowiekowi: powiedział sobie, że byłby szczęśliwy, gdyby mógł przywdziać strój taki, że niewątpliwie olśniłby Cozettę, że gdyby, prowadząc ją pod rękę, przechodził około bramy Tuileryjskiego ogrodu, prezentowanoby broń przed nim, a to wystarczałoby Cozecie i wybiło jej z głowy wszystkich młodych ludzi.
Niespodziewane wstrząśnienie przyłączyło się do tych smutnych myśli.
W samotnem życiu, jakie prowadzili od czasu zamieszkania przy ulicy Plumet, mieli we zwyczaju wychodzić niekiedy na przechadzkę przed wschodem słońca; rodzaj przyjemności właściwy tym, co wstępują w życie i z niego wychodzą.
Dla lubiącego samotność, przechadzka o świcie ma wszystkie powaby przechadzki nocnej wraz z wesołością rozbudzonej natury. Ulice są puste, a ptaki śpiewają. Cozetta, sama jak ptaszek, chętnie wstawała z rana. Wycieczki poranne przygotowywano w przeddzień. On proponował, ona przyjmowała. Układało się to jak spisek, wychodzono przededniem; było to jedno z drobnych szczęść Cozetty. Niewinne te dziwactwa podobają się młodości.
Jan Valjean, jak wiadomo, miał upodobanie chodzić w miejsca mało uczęszczane, w samotne zakątki i zapomniane pustki. W owym czasie było w okolicach rogatek paryskich ubogie pole, prawie połączone z miastem, które latem zarastało chudem zbożem, a jesienią po zbiórce, wyglądało jak oskubane. Jan Valjean chodził tam z wielkiem upodobaniem, a Cozetta wcale się nie nudziła. Dla niego była to samotność, dla niej swoboda. Tam stawała się znowu dziewczynką, mogła biegać i prawie się bawić, zdejmowała kapelusz, kładła go na kolanach Jana Valjean i zrywała kwiaty. Patrzyła na motyle, siedzące na kwiatach, ale ich nie chwytała; z miłością rodzi się łagodność i rozczulenie; dziewica, w której łonie zamieszkał drżący i kruchy ideał, ma litość nad skrzydłami motyla. Wiązała w girlandy maki polne i zdobiła niemi głowę, a gdy na nie padły różowe promienie słońca, twarz jej rumiana zdawała się uwieńczoną zarzewiem.
Nawet wówczas, gdy osmutniało ich życie, zachowali zwyczaj przechadzek porannych.
Otóż jednego, październikowego poranku, przywabieni śliczną pogodą jesienną roku 1831, wyszli na przechadzkę i przed świtem stanęli przy rogatce Maine. Nie było jeszcze wschodu słońca, dopiero pierwszy brzask, chwila rozkoszna i tajemnicza. Tu i owdzie gwiazdy świeciły na bladym, głębokim błękicie niebios, ziemia pokryta cieniem, niebo białe, źdźbła trawki drgały, wszędy tajemniczy urok pierzchającego mroku. Skowronek, gdzieś między gwiazdami, dzwonił piosnkę z niezmiernej wysokości; rzekłbyś, że ten hymn drobiazgu na cześć nieskończoności, uspokajał niezmierne przestworza. We wschodniej stronie, na widnokręgu, jaśniejącym stalową światłością, Val de Gràce rysowała swe ciemne profile; lśniąca Venus kryła się za kopułę, niby dusza ulatująca z ponurego gmachu.
Wszystko oddychało ciszą i milczeniem; nikogo na drodze, gdzie niegdzie boczną uliczką ledwie dojrzani robotnicy zdążali do pracy.
Jan Valjean usiadł w bocznej alei na klocach, złożonych pod drzwiami jakiejś fabryki. Twarzą obrócony był ku drodze, a plecami ku światłu, zapomniał o słońcu, które wkrótce wzejść miało; utonął w jednem z tych marzeń głębokich, które skupiają całą duszę i więżą wzrok niby w czterech murach. Są rozmyślania, które nazwaćby można pionowemi; gdy się jest w głębi, dużo trzeba czasu, by się wydostać na ziemię. Jan Valjean zapuścił się w głąb jednego z takich marzeń. Myślał o Cozecie, o szczęściu, jakiego mógł doznać, gdyby nic nie stanęło między nią i nim, o świetle, jakiem zapełniała jego życie: świetle, które było tchnieniem jej duszy. Był prawie szczęśliwy w tem marzeniu. Cozetta, stając przed nim, patrzyła na zarumienione chmury.
Nagle zawołała Cozetta: — Ojcze, zdaje się, że ktoś nadjeżdża. Jan Valjean podniósł oczy.
Cozetta miała słuszność.
Droga, wiodąca do dawnej rogatki Maine, jest, jak wiadomo, przedłużeniem ulicy Sevres, przeciętej w końcu prawym bulwarem wewnętrznym. W rogu bulwaru i drogi, przy zgięciu ulic, słyszano hałas trudny do wytłómaczenia w podobnej godzinie, i ujrzano jakieś zamglone i bezwładne gromady, przesuwające się z bulwaru na drogę.
Rosło to, zdawało się poruszać w porządku, a jednak było jakby nastrzępione i drżące; wydawało się wozem, ale nie można było rozpoznać czem był ten wóz wyładowany. Były konie i koła, słychać było krzyki i trzaskanie z bicza. Stopniowo zbliżająca się masa przybierała kształty wyraźne lubo zanurzone jeszcze w ciemnościach. W istocie był to wóz, który zawracał z bulwaru na drogę w kierunku rogatki, przy której siedział Jan Valjean; drugi wóz podobnego kształtu szedł za nim, dalej trzeci, potem czwarty; siedm wozów wysunęło się kolejno jeden za drugim, tak, że głowy koni dotykały tyłu wozów. Jakieś ciemne postacie poruszały się na wozach, widać było w zmroku migotanie światła, niby szabli obnażonych, słychać było brzęk niby poruszanych łańcuchów; wszystko to zbliżało się, głosy stawały się donioślejsze; zdawało się, że jakieś straszne potwory dobywają się z pieczary marzeń sennych.
Zbliżając się, zarysowało się to wyraźniej za drzewami, siniejąc jak widmo; powoli rozwidniało i brzask dzienny rzucał bladawe światło na ten rój zarazem grobowy i żyjący; sterczące głowy stały się obliczami trupiemi — i ujrzano taki widok:
Siedm wozów ciągnęły rzędem ulicą. Sześć pierwszych miały dziwne kształty. Podobne do bednarskich wozów, tworzyły rodzaj długich drabin, położonych na dwóch kołach i mających po obu końcach kształt noszów. Każdy wóz, albo raczej każda drabina zaprzężone były w cztery konie jeden za drugim. Na tych drabinach ciągniono dziwne grupy ludzi. Przy słabem świetle brzasku nie widać było tych ludzi, ale odgadywano, co są za jedni. Po dwudziestu czterech na każdym wozie, po dwunastu na każdej stronie obróceni do siebie plecami, a twarzą do przechodniów, mieli nogi spuszczone do ziemi, w tyle za plecami mieli coś brzęczącego — był to łańcuch, a na szyjach coś świecącego — były to obroże. Każdy miał obrożę osobną, ale łańcuch był wspólny dla Wszystkich, tak, iż dwudziestu czterech ludzi, zsiadłszy z wozu, — tworzyli jakąś nieubłaganą jedność, i idąc mieli wspólny grzbiet z łańcucha, prawie jak stonóg. W tyle i na przodzie każdego wozu stali uzbrojeni karabinami dwaj ludzie, mając każdy pod nogą koniec łańcucha. Obroże były kwadratowe. Siódmy obszerny wóz drabiasty, bez nakrycia, miał cztery koła i sześć koni, zapchany brzęczącą kupą kotłów, garnków, tygli, łańcuchów żelaznych, wśród których leżało skrępowanych postronkami kilku ludzi, wydających się choremi. Wóz ten drabiasty wyłożony był plecionką zniszczoną, która zdawała się służyć do dawnych katuszy.
Wozy zajmowały środek ulicy. Po bokach ich, tworząc podwójny szpaler, szli strażnicy ze szkaradną miną w trójgraniastych kapeluszach, jak żołnierze dyrektorjatu, poplamieni, obdarci, brudni, w mundurach inwalidów a spodniach żałobników, pół szarego, w pół niebieskiego koloru, prawie obszarpani jak żebracy, z czerwonemi szlifami, żółtemi rzemieniami, z kordelasami, karabinami i kijami — rodzaj żołnierzy ciurów. Zbiry te zdawali, się tworzyć mieszaninę z nikczemności żebraka i powagi kata. Dowódzca ich trzymał w ręku bicz pocztyljoński. Wszystkie te szczegóły, zaćmione w zmroku, coraz wyraźniej rysowały się przy wzrastającem świetle dziennem. Na przodzie i w tyle konwoju jechali konno żandarmi, poważni, z obnażoną szablą w ręku.
Orszak był tak długi, że gdy pierwszy wóz zbliżał się do rogatki ostatni zaledwie wyjeżdżał z bulwaru.
Nie wiedzieć zkąd zebrały się tłumy i w mgnieniu oka u tworzyły po obu stronach drogi gapiące się grupy, jak to często zdarza się w Paryżu. Słyszano na sąsiednich ulicach, krzyki nawołujących się ludzi i tupanie chodaków przybiegających ogrodników.
Ludzie, ściśnieni na wozie, pozwalali się wieźć spokojnie, prawie sini od porannego chłodu. Odziani w płócienne spodnie, mieli bose nogi w chodakach. Reszta ubrania zależała od fantazji nędzników. Odzież ich była ohydnie pstrokata; nic żałobniejszego nad widok arlekina w łachmanach. Pogięte kapelusze pilśniowe, czapki zamazane smołą, obrzydliwe brudne szlafmyce, czarne surduty popękane na łokciach, niektórzy w kapeluszach kobiecych; inni mieli na głowach koszyki; przez podartą odzież widziałeś obrośnięte piersi i na ciele wyryte różne wizerunki to świątyń miłości, to serc płomienistych, to kupidynów. Widziano także liszaje i czerwone chorobliwe piętna. Dwóch lub trzech mieli zwieszony pod nogi sznur słomiany, który zastępował im strzemiona. Jeden z nich trzymał w ręku, podniósł do ust i zdawał się gryść coś nakształt czarnego kamienia; był to chleb, który chciwie zajadał. Widziałeś tylko oczy suche, zagasłe lub płonące złowrogiem światłem. Żołnierze eskorty przeklinali, ludzie zakuci siedzieli spokojnie; czasem rozległ się trzask bicza smagającego łopatki lub głowę; niektórzy z nich poziewali; łachmany były straszne; wisiały nogi, kołysały się ramiona, głowy uderzały o siebie, brzęczały żelaza, źrenice ciskały srogie płomienie, pięści zaciskały się konwulsyjnie, lub otwierały bezwładnie jak ręce trupa; za konwojem rozlegały się wesołe śmiechy gromady dzieciaków.
Ten szereg powozów był straszny. Oczywiście jutro, może za godzinę spadnie ulewa, za nią druga i trzecia, i przemoczy do nitki zniszczone odzienie, i ludzie ci, raz zmoczeni, nie osuszą się nigdy, raz zamrożeni, nie ogrzeją się nigdy; ich płócienne spodnie przylepią się do kości, woda zapełni ich chodaki, razy batogów nie powstrzymają szczękania zębami, łańcuch będzie ich trzymał za szyję, a nogi pozostaną zwieszone: i nie podobna bez drżenia spojrzeć na te istoty ludzkie, skrępowane i w milczeniu znoszące wszystko na zimnej mgle jesiennej, wystawione na deszcz, wicher, słotę i wszelkie zmiany powietrza, jak drzewa i kamienie.
Razy batogów nie oszczędzały nawet chorych, którzy związani postronkami i nieruchomi leżeli na siódmym wozie, rzuceni niby worki, napełnione nędzą.
Nagle ukazało się słońce; trysnął olbrzymi promień od wschodu i zdawał się rzucać ogień na te dzikie głowy. Rozwiązały się języki, buchnął pożar szyderstw, przekleństw, konceptów i piosneczek. Szerokie światło poziome podzieliło na dwoje cały szereg, oświecając głowy i tułowy, zasłaniając nogi i koła wozów w ciemności. Myśli ukazały się na twarzach; była to chwila straszna, widome szatany ze spuszczonemi maskami, srogie dusze obnażone. Choć oświetlona, zgraja ta była ciemną jak pieczara. Niektórzy weseli, mieli w ustach dudki z pióra i dmuchali niemi obmierzłe robactwo na tłum, szczególniej na kobiety; promienie jutrzenki rysowały wyraźnie te żałości godne profile; każdą z tych istot oszpeciła długoletnia nędza; wyglądały tak potwornie, że zdawało się, iż światło słoneczne, padając na nie przemieniało się w błyskawice. Wóz, rozpoczynający orszak, rozległ się śpiewem dzikiej i rozpustnej piosneczki Desaugiera, ówczas sławnej Westalki; drzewa drżały ponuro; w bocznych alejach twarze mieszczan z głupowatem zadowoleniem przysłuchiwały się tym błazeństwom, śpiewanym przez widma.
Wszystkie niedole połączone były w tym orszaku jak odmęt; widziałeś tam kąty twarzowe wszystkich zwierząt, starców, młodzieniaszków; obnażone czaszki, siwe brody, cyniczne potworności, zrzędne poddanie się, dzikie zmarszczki, nalane postawy, ryje nakryte czapkami, głowy dziewcząt z tyrbuszonami na skroniach, twarze dziecięce i dlatego okropne, wychudłe oblicza skieletów, którym tylko śmierci brakowało. Na pierwszym wozie widziano murzyna, który zapewne był niewolnikiem dawniej, i teraz mógł porównywać łańcuchy. Straszne zrównanie na dole — sromota — spadła na wszystkie czoła; na tym stopniu poniżenia wszyscy w ostatnich głębiach ulegli ostatniemu przeistoczeniu; ciemnota, przemieniona w niedołęztwo, stała na równi z rozumem, oddanym na pastwę rozpaczy. Niepodobna, było wybierać między tymi ludźmi, ukazującemi się oczom niby ekstrakt błota. Oczywiście ktoś porządkujący ten korowód, niechlujny, nie rozklasyfikował ich należycie. Istoty te, powiązane i parami złączone bezładnie, prawdopodobnie w porządku alfabetycznym, przypadkowo leżały jedne przy drugich na wozach. Jednakże, skupione razem okropności, wydają w końcu ogólny rezultat; nieszczęścia, dodane do siebie, tworzą jedną całość, i każdy łańcuch nędzników miał wspólną duszę, każdy wóz właściwą fizjonomję. Śpiewano na jednym, na drugim ryczano, na trzecim wyciągano rękę po jałmużnę, na innym znowu zgrzytano zębami; tam grożono przechodniom, owdzie bluźniono Bogu: ostatni wóz milczał jak mogiła. Dante by mniemał, że widzi siedm ruchomych kręgów piekielnych.
Pochód potępieńców ku katuszom odbywał się nie na strasznym błyskawicznym rydwanie Apokalipsy, ale rzecz posępniejsza jeszcze, na wozie zatracenia.
Jeden ze strażników miał haczyk u końca kija i zdawał się nim grzebać w tej kupie śmieci ludzkich. Stara baba w tłumie pokazywała na nich palcem pięcioletniemu chłopcu, mówiąc: — Łotrze, to cię nauczy!
Gdy śpiewy i bluźnierstwa rozlegały się coraz głośniej, przewodnik eskorty trzasnął z bicza, i na ten znak grad kijów z głuchym łoskotem spadł na siedm więzów; wielu ryczało i pieniło się ze złości; powiększyło to uciechę uliczników nadbiegłych — chmarę much, obsiadających te rany.
Oczy Jana Valjean nabrały strasznego wyrazu; nie były to źrenice, były to raczej szkła z głębokiem ogniskiem, zastępujące spojrzenie w pewnych nieszczęśliwych, zdające się nie mieć wiedzy rzeczywistości i odbijające tylko jak wklęsłe zwierciadło, straszne katastrofy. Nie patrzył na widowisko, lecz ulegał widzeniu. Chciał się podnieść, wymknąć się, uciec; ale nie mógł poruszyć nogi. Niekiedy rzeczy, na które patrzymy, chwytają nas i trzymają jak więźniów. Tak siedział przykuty, osłupiały, bezmyślny, i pastwa niewysłowionej trwogi — zapytał siebie, co znaczy to prześladowanie grobowe, zkąd wychodzi to ścigające go pandemonjum. Nagle podniósł rękę do czoła, poruszenie właściwe ludziom, którym znienacka coś przychodzi na myśl, i przypomniał sobie, że w istocie była to zwykła droga skazanych do galer, że zboczenie to było w zwyczaju, by uniknąć spotkania z orszakiem królewskim, który mógł jechać drogą z Fontainebleu, i że przed trzydziestą pięcią laty sam także przejeżdżał tą rogatką.
Cozetta niemniej była przerażona, choć w inny sposób. Nic nie rozumiała, tchu jej zabrakło? nie chciała wierzyć własnym oczom; nakoniec zawołała:
— Ojcze! co takiego jest na tych wozach?
Jan Valjean odpowiedział:
— Winowajcy, skazani do ciężkich robót.
— Dokąd jadą?
— Na galery.
W tej chwili pomnożyły się razy kijów, spadając ze stu rąk i mieszając z uderzeniami płazem pałaszów; był to wściekły harmider kijów i biczów; galernicy stulili głowy, męczarnia sprawiła ohydne posłuszeństwo i wszyscy umilkli, spuszczając oczy jak wilki ujęte w żelaztwa. Cozetta, drżąc jak listek, zapytała jeszcze.
— Ojcze, czyż to są ludzie?
— Niekiedy — odpowiedział nieszczęśliwy.
W istocie był to łańcuch, który wyruszywszy przed świtem z Bicêtre, obrał drogę na rogatkę Maine.
Jan Valjean wrócił do domu znękany. Takie spotkania są strasznemi ciosami, a ich wspomnienia podobne są do wstrząśnień gwałtownych.
Wracając na ulicę Babilońską, Jan Valjean nie uważał, że Cozetta zadawała mu wiele innych zapytań o tem, co widziała; może zbyt — był pogrążony w bolesnych myślach i zbyt znękany, by słyszeć jej słowa i na nie odpowiadać. Tylko wieczorem, gdy Cozetta odchodziła do swego pokoju, usłyszał jak mówiła do siebie półgłosem: — Zdaje mi się, że gdybym spotkała na drodze jednego z tych ludzi, mój Boże nie przeżyłabym jego widoku zbliska!
Szczęściem nazajutrz po tym dniu tragicznym, nie pamiętamy już z powodu jakiej uroczystości urzędowej, były uczty w Paryżu, przegląd wojska na Polu Marsowem, gonitwy na łodziach na Sekwanie; teatry na Polach Elizejskich, ognie sztuczne przy rogatce de l’Etoile i wszędzie illuminacje. Jan Valjean, zadając przymus swym zwyczajom, zaprowadził Cozettę na te zabawy, by ją rozerwać po wspomnieniach dnia wczorajszego i w tej wesołej wrzawie całego Paryża zatrzeć ślad strasznego widoku, który przesunął się przed jej oczyma. Przegląd wojska, dołączony do tej uroczystości naturalnie wywołał wielki ruch uniformów; Jan Valjean włożył na siebie mundur gwardji narodowej, wiedziony instynktem człowieka, szukającego schronienia. Zresztą, zdawało się, że cel przechadzki został dopięty. Cozetta, uważająca sobie za obowiązek podobać się ojcu, a przytem ciekawa każdego nowego widowiska, chętnie i z łatwością młodocianego wieku przystała na tę rozrywkę i nie skrzywiła się na widok tej wspólnej misy uciech, — którą zowią ucztą publiczną. Jan Valjean uwierzył prawie, że mu się udało zatrzeć w jej pamięci ostatnie ślady ohydnego widzenia.
W kilka dni potem, jednego poranku, gdy pięknie świeciło słońce i oboje siedzieli na ganku przed ogrodem, co także było naruszeniem prawideł, którym dobrowolnie poddał się Jan Valjean, i zwyczaju pozostawania w swej izdebce: Cozetta w rannem ubraniu, które tak wdzięcznie przystraja młode dziewczęta niby obłoczki gwiazdę — stała przed nim z głową zanurzoną w świetle, rumiana po nocy dobrze przespanej, i pod łagodnym wzrokiem rozczulonego starca, skubała z roztargnieniemlistki stokrotki. Cozetta nie znała tej zachwycającej legendy kocham cię, trochę, namiętnie i t. d.; któżby ją tego nauczył? Tak instynktowo, niewinnie skubała kwiatek, nie wiedząc, że obrywając listki stokroci, oskubywała serce. Gdyby była czwarta gracja, zwana uśmiechniętą Melancholją, Cozetta miałaby postać tej gracji. Jan Valjean, oczarowany, spoglądał na te paluszki, zajęte kwiatem i w tem promienieniu dziecięcia zapomniał o wszystkiem. Mała ptaszyna świergotała obok w zaroślach. Białe obłoki wesoło przebiegały po niebie, jakby wyrwały się na wolność. Cozetta z wielką uwagą obrywała listki z kwiatu, zdawała się o czemś myśleć; musiały to być jednak rozkoszne myśli; nagle obróciła szyję z wdzięczną powolnością łabędzia i rzekła do Jana Valjean: — Ojcze, powiedz przecie, co takiego są galery?
Życie ich zachmurzało się stopniowo.
Pozostała im tylko jedna rozrywka — niegdyś szczęście — nosić chleb głodnym i odzienie nagim. Cozetta często towarzyszyła Janowi Valjean i w tem nawiedzaniu ubogich odzyskiwali nieco dawnego szczęścia. Niekiedy po dniu dobrze użytym, gdy wielu niedolom dopomogli i przyodzieli, a nakarmili wiele drobnych dziatek, Cozetta wieczorem była trochę weselszą. W owym to czasie odwiedzili jaskinię Jondretta.
Nazajutrz po tych odwiedzinach Jan Valjean ukazał się rano w pawilonie, spokojny jak zwykle, ale z szeroką raną na lewej ręce zapaloną i rozjątrzoną, podobną do spalenizny, którą jako tako wytłumaczył. W skutek tej rany cały miesiąc miał gorączkę i nie wychodził. Nie chciał żadnego lekarza. Gdy Cozetta nalegała, mówił: Przywołaj lekarza psów.
Rano i wieczór Cozetta przepasywała ranę z taką troskliwością i szczęściem anielskiem, że może mu być użyteczną, iż Jan Valjean czuł wracającą dawną radość i rozpraszające się obawy i troski; a patrząc na Cozettę mówił: O! poczciwa rana! O! dobry ból!
W czasie choroby ojca, Cozetta opuściła pawilon i znowu miała upodobanie w małej izdebce i w tylnem podwórzu. Po całych dniach siedziała przy Janie Valjean i czytała mu książki jakie zechciał; prawie same opisy podróży. Jan Valjean zdawał się odradzać; jego szczęście wracało z niewysłowionemi promieniami; Luksemburg, młody nieznany natręt, chłód Cozetty — wszystkie te chmury jego duszy — znikały jedne po drugich. W końcu powiedział: uroiłem sobie wszystko. Jestem stary warjat.
Szczęście jego było tak wielkie, że straszne i niespodziewane odkrycie Thenardierów w jaskini Jondretta, prawie przemknęło po nim bez śladu. Zdołał umknąć, trop jego stracono, o co więcej mu chodziło? Jeśli pomyślał o przygodzie, to jedynie ubolewając nad temi nędznikami. Siedzą w więzieniu i nie mogą już szkodzić, pomyślał, lecz co za smutny los tej rodziny!
O ohydnem widzeniu przy rogatce Maine, Cozetta nie wspomniała już nigdy.
W klasztorze siostra Św. Mechtylda uczyła ją muzyki. Cozetta miała głos przyjemny i pełen czucia, i niekiedy wieczorem śpiewała w wilgotnem mieszkaniu rannego smutne pieśni, które radowały duszę Jana Valjean.
Nadeszła wiosna, ogród w tej porze roku był tak rozkoszny, że Jan Valjean rzekł do Cozetty: — Przestałaś tam chodzić, chcę byś się przechadzała. — Wola twoja, ojcze — odpowiedziała Cozetta.
I posłuszna tej woli, przechadzała się jak dawniej po ogrodzie, najczęściej sama, bo jakeśmy powiedzieli, Jan Valjean prawdopodobnie obawiając się, by go nie spostrzeżono przez kratę, prawie nigdy nie zajrzał do ogrodu.
Rana Jana Valjean była nowym pozorem do samotności.
Cozetta, widząc, że ojciec mniej cierpiał, że przychodził do zdrowia i zdawał się szczęśliwym, uczuwała zadowolenie duszy, którego nie spostrzegała prawie, tak przychodziło nieznacznie i naturalnie. A przy tem był marzec, dnie dłuższe, znikała zima jak zwykle, unosząc z sobą trochę naszych smutków; potem nastał kwiecień, ten brzask dnia letniego, świeży jak wszystkie jutrzenki, wesoły jak lata dziecinne, nieco zapłakany jak nowonarodzone dziecię. W tym miesiącu przyroda ma rozkoszne blaski, które przenoszą do serca człowieka niebo, obłoki, drzewa, błonia i kwiaty.
Zbyt jeszcze młodą była Cozetta, by nie przeniknęła ją ta radość kwietniowa, do której była podobną. Nieznacznie, ani się spostrzegła, jak ciemne myśli pierzchnęły z jej duszy. Wiosna rozwidnia jej smutne dusze, jak południe rozwidnia piwnice. Cozetta przestała być bardzo smutną, ale nie zdawała sobie sprawy z tego stanu duszy. Rano koło dziesiątej, gdy po śniadaniu zdołała wyciągnąć ojca na kwadransik do ogrodu, i gdy na słońcu oprowadzała go przed gankiem, podtrzymując chorą jego rękę, nie spostrzegała wcale, że co chwila się śmiała i była szczęśliwa.
Jan Valjean upojony widział, że staje się znowu rumianą i świeżą.
— O! poczciwa rana! — powtarzał pocichu.
I był wdzięczny Thenardierom.
Gdy się zagoiła rana, znowu zaczął przechadzać się o zmroku w miejscach samotnych.
Błędem byłoby utrzymywać, że przechadzając się tak samotnie w niezamieszkałych stronach Paryża, nie dozna się żadnej przygody.
Jednego wieczora Gavroche nic nie jadł, przypomniał sobie, że i poprzedzającego dnia nie jadł obiadu; było mu nieco markotno. Postanowił spróbować czy nie znajdzie gdzie wieczerzy. Ruszył na włóczęgę za Salpetrière, w miejsca opustoszałe; tam zwykle zdarzają się gratki; gdzie nie ma nikogo, tam można coś znaleźć. Dotarł do kolonji, która jak mu się zdawało była wioską Austerlicką.
W jednej z dawniejszych wycieczek zauważył stary ogród zamieszkany przez starca i babę, a w tym ogrodzie niezgorszą — jabłoń. Obok jabłoni stała spiżarnia z owocami, źle zamknięta, z której można było wyciągnąć jabłko. Jabłko to wieczerza, jabłko to życie. Co zgubiło Adama, mogło ocalić Gavrocha. Ogród ciągnął się wzdłuż uliczki samotnej, nie brukowanej, po obu stronach otoczonej zaroślami; domów nie było widać; żywy płot oddzielał ogród od uliczki.
Gavroche skierował kroki ku ogrodowi, znalazł uliczkę, poznał jabłoń, sprawdził istnienie spiżarni i zbadał żywy płot; taki płot przesadza się jednym susem. Zaczynało zmierzchać, na ulicy ani żywej duszy, pora najstosowniejsza. Gavroche zabierał się przeskoczyć płot, ale zatrzymał się nagle. Rozmawiano w ogrodzie. Gavroche spojrzał przez szparę w płocie.
O dwa kroki od niego, tuż pod płotem z drugiej strony, właśnie naprzeciw miejsca, z którego miał się wedrzeć do ogrodu, leżał kamień zastępujący ławkę; siedział na nim starzec, a wprost niego stała stara kobieta. Stara burczała, Gavroche bez ceremonji podsłuchiwał.
— Panie Mabeuf! — zawołała stara.
— Mabeuf! — pomyślał Gavroche — komiczne nazwisko.
Zapytany starzec nie odzywał się. Stara powtórzyła:
— Panie Mabeuf!
Starzec nie podnosząc oczów od ziemi, nareszcie odpowiedział.
— Czego chcesz, matko Plutarch?
— Matka Plutarch — pomyślał Gavroche — drugie nazwisko komiczne.
Matka Plutarch odezwała się znowu i starzec rad nie rad musiał wejść w rozmowę.
— Gospodarz nie jest zadowolony.
— Dlaczego?
— Bo mu się należy za trzy kwartały.
— Jeszcze trzy miesiące, będziemy mu winni za cztery.
— Powiada, że wyrzuci pana na ulicę.
— I owszem.
— Przekupka chce żeby jej zapłacić. Nie daje ani wiązki drzewa. Czem palić będziemy zimą?
— Słońce ogrzewa.
— Rzeźnik odmawia kredytu; nie chce dawać mięsa.
— To mi bardzo na rękę. Nie mogę trawić mięsa, jest zaciężkie na mój żołądek.
— Cóż będziemy mieli na obiad?
— Chleb.
— Piekarz żąda choć cząstki długu, i mówi: bez pieniędzy nie będzie chleba.
— Dobrze.
— Cóż pan jeść będziesz?
— Mam jabłka.
— Ależ panie, nie można przecież tak żyć bez pieniędzy.
— Nie mam ani grosza.
Stara odeszła, starzec został. Zaczął rozmyślać, Gavroche myślał także.
Pierwszym rezultatem myślenia Gavrocha to było, że zamiast przeskoczyć płot, wcisnął się pod niego.
Gałęzie usunęły się nieco u dołu zarośli.
— Ba! — zawołał w duchu Gavroche — przyzwoity alkierzyk! i wgramolił się pod krzaki. Plecami dotykał prawie ławki ojca Mabeuf i słyszał oddech ośmdziesięcioletniego starca.
Zamiast jeść obiad, postanowił usnąć.
Sen to koci, sen na jedno oko. Usypiając Gavroche wypatrywał.
Blade niebo zmierzchu bieliło ziemię i uliczka tworzyła siną linję między dwoma rzędami ciemnych zarośli.
Nagle na tym pasie białawym ukazały się dwa cienie. Jeden szedł przodem, drugi o kilka kroków z tyłu.
— Oto dwa duchy — mruknął Gavroche.
Pierwszy cień zdawał się być starym mieszczaninem, był zgarbiony i zamyślony, odziany bardzo skromnie, szedł zwolna z powodu podeszłego wieku, używając wieczornej przechadzki.
Drugi był prosty, silny, wysmukły. Miarkował kroki według kroków pierwszego, ale to dobrowolne zwolnienie chodu zdradzało gibkość i zwinność. Cień ten obok czegoś dzikiego i niespokojnego, miał zresztą postać tego, co wówczas nazywano elegantem; kapelusz nowego kroju, surdut czarny, zgrabny, prawdopodobnie z cienkiego sukna, spięty w pasie. Głowę trzymał z męzkim wdziękiem, a pod kapeluszem widać było w zmroku blady profil młodzieńca. Profil ten miał różę w ustach. Gavroche poznał zaraz ten drugi cień; był to Montparnasse.
O pierwszym mógł tylko powiedzieć, że to był jakiś stary poczciwiec.
Gavroche niezwłocznie zabrał się do obserwacji. Jeden z dwóch przechodniów widocznie miał jakieś zamiary na drugiego. Gavroche zajmował dobre stanowisko i mógł widzieć co będzie dalej. Alkierzyk w samą porę stał się skrytką.
Montparnasse na polowaniu o tej godzinie — to coś bardzo groźnego. Gavroche czuł, że jego wnętrzności, ulicznika, poruszają się litością nad biednym starcem.
Ale co począć? wmięszać się w tę sprawę? słaby biedz na pomoc słabemu! Montparnasse śmiałby się tylko. Gavroche nie taił przed sobą, że ten straszny bandyta dziewiętnastoletni, zgniótłby na miazgę naprzód starca, potem dziecko.
Gdy tak rozmyślał Gavroche, nastąpiło natarcie prędkie, ohydne. Natarcie tygrysa na muła, pająka na muchę. Montparnasse znienacka rzucił różę, skoczył na starca, schwycił go za szyję, ścisnął i zawisł na niej. Gavroche o mało nie krzyknął. Po chwili jeden z tych ludzi leżał pod drugim, zgnębiony, ziejący, szamoczący się daremnie, mając pierś przygniecioną kolanem z marmuru. Tylko stało się zupełnie inaczej niż Gavroche myślał. Leżącym na ziemi był Montparnasse, ten co go gniótł był stary poczciwiec. Działo się to o kilka kroków od Gavrocha.
Starzec, otrzymawszy cios, odbił go, ale odbił strasznie i w mgnieniu oka z napastowanego został napastnikiem.
— A to dzielny inwalid — pomyślał Gavroche.
I mimowolnie klasnął w dłonie. Ale odgłos oklasków nie doszedł do zapaśników ogłuszonych walką.
Nastało milczenie. Montparnasse przestał się szamotać. Gavroche rzekł na stronie: — Czyżby umarł?
Poczciwiec nie wyrzekł słowa, ani wydał okrzyku. Powstał i Gavroche, i usłyszał, jak rzekł do Montparnassa: — Wstań!
Montparnasse podniósł się, ale poczciwiec go trzymał, Montparnasse miał minę upokorzoną i wściekłą — wilka, którego złapał baran.
Gavroche patrzył i słuchał, usiłując uszami zdwoić siłę wzroku. Niezmiernie go to bawiło.
I wynagrodzony został za sumienną trwogę widza. Mógł ukradkiem schwycić rozmowę, która w ciemnościach miała jakiś wyraz tragiczny. Poczciwiec wypytywał, Montparnasse odpowiadał:
— Ile masz lat?
— Dziewiętnaście.
— Jesteś silny i zdrów. Dlaczego nie pracujesz?
— Bo mię to nudzi.
— Czem się trudnisz?
— Próżniactwem.
— Mów serjo. Czy mogę ci w czem dopomódz? Czem chcesz zostać.
— Złodziejem.
Chwila milczenia. Starzec zamyślił się głęboko. Stał nieruchomy i nie puszczał Montparnassa.
Chwilami młody bandyta, silny i zwinny rzucał się, jak dziki zwierz, ujęty w samotrzask. Wstrząsał się, podstawiał nogę, wił się wściekle, usiłując wymknąć. Starzec nie zdawał się tego uważać i jedną pięścią trzymał jego ręce z wszechwładną obojętnością siły bezwzględnej.
Marzenie starca trwało chwil kilka; potem spojrzawszy w oczy Montparnassowi i podniósłszy łagodnie głos, powiedział rodzaj uroczystej przemowy, z której ani słowa nie stracił Gavroche:
— Moje dziecko, lenistwem zarabiasz sobie na najuciążliwsze życie. A! powiadasz, że trudnisz się próżnowaniem! przygotuj się do pracy. Czy widziałeś straszną machinę do ciągnienia blachy z żelaza? Strzeż się jej, rzecz to podstępna i sroga; jeśli chwyci połę twej szaty, porwie cię całego. Tą machiną jest próżnowanie. Zatrzymaj się, póki czas jeszcze, ratuj się! Inaczej zginąłeś; wkrótce chwycą cię jej zęby. Gdy raz się w nie dostaniesz — pożegnaj się z nadzieją. Do roboty, leniwcze! żadnego spoczynku. Ujęła cię nieubłagana ręka pracy. Zarabiać na chleb, mieć zajęcie, wypełniać obowiązki, nie chcesz? być jak drudzy, to cię nudzi? Ha! będziesz musiał pracować inaczej. Praca jest prawem, kto ją odrzuca jako nudną, musi się jej poddać jak męczarni. Robotnikiem być nie chcesz, będziesz niewolnikiem. Jeśli praca puści z jednej strony, to cię chwyci z drugiej, nie chcesz być jej przyjacielem, będziesz służalcem! A! nie chciałeś poczciwego znoju ludzi, będziesz miał krwawy pot potępieńców. Gdy inni śpiewają z radości, ty zajęczysz z bólu. Z daleka, z dołu patrzyć będziesz na innych ludzi pracujących, i wyda ci się, że odpoczywają. Oracze, żeńcy, marynarze i kowale ukażą ci się w światłości niby błogosławieni niebiescy. Co za rozkoszne promienie na kowadle! Chodzić za pługiem, wiązać snopy, co za radość. Łódź swobodnie kołysząca się na wietrze, jakaż to uczta! A ty leniwcze, grzeb, ciągnij, taczaj ciężary, pracuj nieustannie. Zawsze na uździe, niby bydle robocze w zaprzęgu piekielnym! A! twoim celem nic nie robić? Zobaczysz? nie będziesz miał ani tygodnia, ani, dnia, ani godziny bez strasznego znużenia. Nic nie podniesiesz bez boleści. Każdej minuty będą ci trzeszczeć muskuły. Co byłoby piórkiem dla innych, dla ciebie będzie skałą. Rzeczy najprostsze napiętrzą się jak stroma góra. Dokoła ciebie życie przybierze postać potworną: iść, wrócić, odetchnąć, będą to prace okropne. Płuca ciążyć ci będą, jak stufuntowy kamień. Iść tu raczej niż tam to zagadka, którą musisz rozwiązywać. Pierwszy lepszy, chcąc wyjść, popchnie drzwi, i otóż go niema. Ty jeśli wyjść zechcesz, musisz przebijać mury. Co czynię, ludzie, gdy chcę zejść na dół z górnego piętra? Zstępuję po schodach; ty będziesz musiał drzeć kołdrę, wiązać jej kawałki na sznur, potem wysuniesz się za okno, zawiśniesz na tej nici nad przepaścią, a będzie to nocą, w czasie burzy, deszczu, nawałnicy, i jeśli sznur będzie zakrótki, pozostanie ci jedyny sposób wyjścia — spaść; spaść na chybi trafi, może w przepaść z ogromnej wysokości, i na co? na dół, na rzecz nieznaną. Albo też wdzierać się będziesz przez komin, w którym możesz się spalić lub pełzać przez kloaki, gdzie możesz się utopić. Nie mówię ci o dziurach, które trzeba zakrywać, o kamieniach, które ze dwadzieścia razy na dzień wyjmiesz i włożysz napowrót, o wapnie, które musisz ukrywać w sienniku. Natrafisz na zamek; spokojny mieszczanin ma w kieszeni klucz robiony przez ślusarza. Ale ty, jeśli chcesz pójść dalej, musisz zdobyć się na straszne arcydzieło; weźmiesz duży pieniądz miedziany, przetniesz go na dwie blaszki, jakiem narzędziem? sam je wynajdziesz. To rzecz twoja. Potem będziesz wydrążał wnętrze tych dwóch blaszek, starając się nie przebić ich na wskroś, i zrobisz na brzegu dokoła rowki, aby przystawały do siebie i trzymały szczelnie jak spód z pokrywą. W tak przyszróbowanym spodzie z pokrywą niczego się domyśleć nie można. Dla szpiegujących cię dozorców, będzie to duży pieniądz, a dla ciebie pudełko. Co włożysz w to pudełko? kawałek stali. Sprężynę z zegarka, w której porobisz zęby i będziesz miał piłkę. Tę piłkę, długości szpilki, ukrytą w miedzianym pieniądzu, musisz przecinać zamki, rygle, kłódki i kratę u okna i obrożę, którą mieć będziesz u nogi. Zrobiwszy to arcydzieło, dokonawszy cudu sztuki, zręczności i cierpliwości, musisz się z niem ukrywać, bo jeśli się dowiedzą, że to twoje dzieło, w nagrodę za nie rzucę cię do lochu. Taka twoja przyszłość. Lenistwo, uciechy — straszne otchłanie! Nic nie robić — wieszże ty o tem? to najzgubniejszy zawód. Żyć próżniaczo kosztem społeczeństwa! być nie użytecznym, to jest być szkodliwym! To prowadzi wprost do przepaści nędzy. Biada temu, kto chce być pasożytem! robactwo go stoczy. A! nie podoba ci się pracować! A! masz jedno na myśli: jakby dobrze zjeść, dobrze się napić i dobrze się wyspać. Będziesz pił wodę, będziesz jadł chleb czarny, będziesz spał na deskach z żelazem do nóg przykutem, którego zimno czuć będziesz nocą na nagiem ciele! Zdruzgoczesz to żelazo, uciekniesz. Dobrze. Będziesz się czołgał na brzuchu w zaroślach i karmił się zielskiem, jak leśne zwierzęta. I zostaniesz schwytany. Wówczas leżeć będziesz lat kilka w lochu, przykuty do muru, szukając po omacku dzbana z wodą, gryząc plugawy chleb ciemności, którego pies by nie tknął, będziesz jadł groch w spółce z robactwem. I staniesz, się stonogiem w piwnicy. O! miej litość nad sobą! nędzny dzieciaku, coś przed dwudziestu laty ssał pierś mamki i może jeszcze masz matkę! Zaklinam cię, usłuchaj. Chcesz cienkich sukien, lakierowanych trzewików, chcesz trefić włosy i skrapiać je wonną oliwą, chcesz podobać się dziewczętom, być ładnym. Będziesz miał ogoloną głowę, czerwony spencer na grzbiecie i chodaki na nogach. Chcesz mieć pierścienie na palcach; będziesz miał obrożę na szyi. A jeśli spojrzysz na kobietę, grad kijów spadnie na twe plecy, i wejdziesz tam w dwudziestym roku, a wyjdziesz w pięćdziesiątym! Wejdziesz młody, świeży i rumiany, z błyszczącemi oczyma, białemi zębami i bujnemi włosami młodości, a wyjdziesz złamany, zbity, pomarszczony, bezzębny, straszny, z siwemi włosami! Ach! biedne dziecko, jesteś na złej drodze, próżniactwo źle ci doradza; kradzież jest najmozolniejszą pracą. Wierzaj mi, nie podejmuj się ciężkiej roboty leniwca. Zostać hultajem rzecz wcale niewygodna. Daleko łatwiej być uczciwym człowiekiem. A teraz idź i zastanawiaj się nad tem, com ci powiedział. Ale! czego chciałeś odemnie? Pieniędzy? oto je masz.
I starzec, puściwszy Montparnassa, włożył mu w rękę woreczek, który bandyta przez chwilę ważył na dłoni, potem z tą samą ostrożnością machinalną, jakby ukradł, Montparnasse wsunął pocichu woreczek do tylnej kieszeni surduta.
To powiedziawszy i uczyniwszy, stary poczciwiec obrócił się doń tyłem i spokojnie szedł dalej.
— Stary osieł! — mruknął Montparnasse.
Kto był ten poczciwiec? Czytelnik zapewne się domyślił.
Gdy starzec się oddalał, tymczasem zbliżał się Gavroche.
Gavroche, spojrzawszy z ukosa, upewnił się, że ojciec Mabeuf siedział jeszcze na ławce, a może i spał. Potem ulicznik wypełznął z pod krzaków i czołgał się w cieniu za nieruchomym Montparnassem. Tak doszedł do Montparnassa niewidziany i niesłyszany, cicho wsunął rękę w tylną kieszeń surduta z cienkiego czarnego sukna, schwycił woreczek, wydobył rękę, i czołgając się znowu, umknął, jak wąż w ciemnościach. Montparnasse, który nie widział powodu mieć się na ostrożności i po raz pierwszy w życiu był zamyślony, nic nie spostrzegł. Gavroche, doszedłszy do miejsca, gdzie był ojciec Mabeuf, rzucił woreczek przez płot i co tchu uciekał.
Woreczek padł u nóg ojca Mabeuf. Szelest ten go obudził. Pochylił się i podniósł z ziemi. Nie rozumiejąc, co to znaczy, otworzył woreczek. Były w nim dwie przegródki; w jednej trochę drobnej monety, w drugiej sześć napoleonów.
P. Mabeuf przestraszony zaniósł to gospodyni.
— Ależ to z nieba spadło! — rzekła matka Plutarch.
Boleść Cozetty, jakkolwiek była dojmującą i żywą przed czterema lub pięcioma miesiącami, zwolna, mimo jej wiedzy zaczynała się uspokajać. Przyroda, wiosna, młodość, przywiązanie do ojca, wesołość ptaków i kwiatów sączyły powoli, codziennie, kroplami coś jakby zapomnienie w tę duszę dziewiczą i młodą. Czy ogień zagasł w niej zupełnie? czy tylko tworzyły się pokłady popiołów? To pewno, że już prawie nie czuła dotkliwych boleści.
Jednego dnia nagle pomyślała o Marjuszu:
— Ah! — rzekła — jużem o nim zapomniała.
Tegoż tygodnia, przechodząc przed kratą ogrodu, zauważyła pięknego oficera od ułanów, wysmukłej kibici, w ślicznym mundurze, rumianego jak panienka, z szablą pod pachą, upomadowanemi wąsami, w lakierowanej czapce. Zresztą jasne włosy, oczy ciemno niebieskie, twarz okrągła, próżna, zuchwała i ładna; zupełny kontrast z Marjuszem. W ustach cygaro. Cozetta pomyślała, że oficer ten zapewne nalegał do pułku, który stał w koszarach przy ulicy Babilońskiej.
Nazajutrz widziała znowu, jak przechodził. Zauważyła godzinę. Od tej chwili, byłże to przypadek? widywała go prawie codziennie.
Koledzy oficera spostrzegli, że w ogrodzie źle utrzymywanym, za szkaradną, kratą w stylu rokoko, żyło dość ładne stworzenie, które prawie zawsze ukazywało się w ogrodzie, gdy przechodził piękny porucznik, znany czytelnikowi pod nazwiskiem Teodula Gillenormand.
— Uważaj! — mówili. Jakaś mała strzela na ciebie oczyma. Popatrz na nią.
— Alboż to ja mam czas — odpowiedział ułan — patrzyć na wszystkie dziewczęta, które na mnie patrzą?
Właśnie w tym czasie Marjusz rozmyślał o śmierci i mówił: — Żebym przynajmniej mógł ją ujrzeć nim umrę! Gdyby życzenie jego się spełniło, ujrzałby w tej chwili Cozettę, spoglądającą na ułana, i nie rzekłszy słowa, skonałby z boleści.
Czyja wina? niczyja.
Marjusz był z tych charakterów, co zagłębiwszy się w boleści, już z niej nie wychodzą. Cozetta przeciwnie, zawsze mogła znaleźć rozrywkę.
Zresztą w tej chwili niebezpiecznej przechodziła fatalną porę kobiecego marzenia, puszczonego samopas, w którem serce samotnej dziewicy podobne jest do wypustków winnej latorośli, czepiających się przypadkowo to kapitelu marmurowej kolumny, to słupa szynkowni. Chwila szybko upływająca i stanowcza, krytyczna dla każdej sieroty, czy to ubogiej, czy bogatej, bo bogactwo nie broni od złego wyboru; bardzo łatwo wejść w niestosowne związki; rzeczywistą jednak niestosownością jest źle dobrany związek dusz; i jak nie jeden młodzieniec nieznany, bez nazwiska, bez urodzenia i majątku jest kapitelem marmurowym, podpierającym świątynię wielkich uczuć i myśli, podobnie nie jeden człowiek światowy, bogaty i dobrze urodzony, w przyzwoitych butach i z lakierowanemi słowami, jeśli spojrzysz nie na powierzchowność, ale wewnątrz duszy, to jest na to, co chowa dla swej żony, jest tylko głupią belką, której tajemnie czepiają się gwałtowne, nierządne i karczemne namiętności; jest słupem szynkowni.
Co było w duszy Cozetty? Czy namiętność spokojna lub uśpiona? czy wahająca się miłość? Coś przezroczystego, jaśniejącego, chmurnego w głębi, posępnego na dole. Czy obraz pięknego oficera odbijał się na powierzchni? Czy było jakie wspomnienie w głębi? w dnie samem? — Może. Cozetta nic o tem nie wiedziała.
Tym czasem zdarzył się dziwny wypadek.
W pierwszej połowie kwietnia Jan Valjean udał się w podróż. Jak wiadomo, zdarzało mu się to czasami, ale bardzo rzadko. Był nieobecny jeden lub dwa dni najwięcej. Dokąd się udawał? nikt nie wiedział, nawet Cozetta. Tylko razu pewnego, w czasie jednej z takich wycieczek, odprowadzała go w dorożce do rogu ulicy, na której stał napis: Ulica Planchette. Tu wysiadł, a dorożka odwiozła Cozettę na ulicę Babilońską. Podróże te zdarzały się, gdy w domu zabrakło pieniędzy.
Otóż Jana Valjean nie było w domu. Powiedział, że wróci za trzy dni.
Wieczorem Cozetta była sama w salonie. Żeby się rozerwać, otworzyła fortepian, i akompanjując sobie, śpiewała chór z Eurjanty: Strzelcy zabłąkani w lesie! może najpiękniejszy ze wszystkich utworów muzycznych. Skończywszy, zamyśliła się.
Nagle zdawało jej się, że słyszy stąpanie w ogrodzie.
Nie chodził ojciec, bo wyjechał, nie Toussaint, bo położyła się spać. Była już dziesiąta wieczór.
Zbliżyła się do okienicy salonu i nadstawiła ucha.
Zdawało jej się, że słyszy ciche stąpania mężczyzny.
Pobiegła na pierwsze piętro do sypialnego pokoju, otworzyła lufcik i wyjrzała na ogród. Właśnie księżyc świecił w pełni. Było widno, jak we dnie.
W ogrodzie ani żywej duszy.
Otworzyła okno. Ogród zupełnie cichy, ulica, jak zwykle, pusta.
Cozetta pomyślała, że pewnie się omyliła. Przywidziało jej się, że słyszy stąpanie. Było to zapewne rozdrażnienie wyobraźni, po prześpiewaniu cudownego i ponurego chóru Webera, który otwiera przed duszą przerażające głębie, szumi niby las nieprzebyty i rozlega się, jak łamanie suchych gałęzi pod niespokojną nogą strzelców, widzianych o zmroku.
Zapomniała o tej przygodzie.
Zresztą z natury Cozetta nie była bojaźliwą. W żyłach jej płynęła odrobina krwi cyganki i chodzącej boso awanturnicy. Jak sobie przypominacie, była raczej skowronkiem, niż gołębicą. W głębi duszy była dziką i odważną.
Nazajutrz wcześniej nieco, nim noc zapadła, Cozetta przechadzała się po ogrodzie. Jakkolwiek roztargniona, czasami słyszała szmer podobny do stąpania, którego odgłos dochodził ją wczoraj, niby mężczyzny, idącego w ciemnościach niedaleko od niej pod drzewami, ale powiedziała sobie, że nic tak nie jest podobne do chodu ludzkiego po trawie, jak szelest gałęzi, ocierających się jedne o drugie, i nie zwracała na to uwagi. Zresztą nic nie widziała.
Wyszła z zarośli i zawróciła ku zielonej murawie, zdążając na ganek. Księżyc, który za nią wysunął się na widnokrąg, rzucił, przed nią jej cień na murawę.
Cozetta stanęła jak wryta.
Obok jej cieniu księżyc oznaczył wyraźnie na murawie drugi cień osobliwszy i straszny, cień w okrągłym kapeluszu.
Był to jakby cień mężczyzny, który stał o kilka kroków za Cozettą, ukryty w krzakach.
Przez dobrą minutę Cozetta stała nie mogąc ani przemówić, ani krzyknąć, ani zawołać, ani się ruszyć, ani odwrócić głowy.
Nakoniec, zebrawszy całą odwagę, obróciła się śmiało.
Nie było nikogo.
Spojrzała na ziemię. Cień zniknął.
Wróciła do zarośli, śmiało szperała po kątach, doszła do kraty, ale nic nie znalazła.
Krew jej ścięła się lodem w żyłach. Czy i to było złudzenie? Co! przez dwa dni z rzędu! Jedno złudzenie być może, ale dwa złudzenia? Najbardziej niepokojące to było, że ów cień nie był widmem. Przecież widma nie noszą okrągłych kapeluszy.
Nazajutrz powrócił Jan Valjean. Cozetta opowiedziała, co widziała i słyszała. Spodziewała się, że ojciec ją uspokoi, że wzruszy ramionami i powie: — Uroiło ci się, moje dziecko.
Jan Valjean się zamyślił.
— Coś w tem być musi — rzekł.
Oddalił się pod jakimś pozorem i poszedł do ogrodu. Cozetta zobaczyła, że z wielką uwagą przypatrywał się kratom.
W nocy obudziła się: tym razem była pewną i wyraźnie słyszała stąpania przy ganku pod oknem: Pobiegła do okna i otworzyła lufcik. W istocie chodził po ogrodzie mężczyzna z grubym kijem w ręku. Już miała krzyknąć, gdy księżyc oświecił jego twarz i poznała ojca.
Wróciła do łóżka, mówiąc sobie: — Więc naprawdę jest niespokojny!
Jan Valjean przepędził tę noc w ogrodzie i dwie następne. Cozetta widziała go przez dziurkę okienicy.
Trzeciej nocy księżyc wchodził w ostatnią kwadrę i wschodził później; około pierwszej po północy Cozetta usłyszała głośny śmiech i wołanie ojca:
— Cozetto!
Zeskoczyła z łóżka, włożyła szlafroczek i otworzyła okno.
Ojciec stał na murawie.
— Obudziłem cię, żeby uspokoić — rzekł — spojrzyj. Widzisz ten cień w okrągłym kapeluszu.
I pokazał jej cień na trawniku w istocie dość podobny do widma mężczyzny w okrągłym kapeluszu. Był to cień, padający od komina z gzemsem, sterczącego na dachu sąsiednim.
Cozetta także się śmiała, wszystkie przypuszczenia smutne zniknęły i nazajutrz jedząc z ojcem śniadanie, żartowała sobie z duchów i cieniów kominowych, chodzących po ogrodzie.
Jan Valjean zupełnie się uspokoił; co do Cozetty, nie zwracała uwagi czy komin w istocie był w kierunku cienia, który widziała na murawie i czy księżyc był na tym samym punkcie nieba. Nie zapytywała się o to dziwactwo komina, co lękał się być schwytanym na gorącym uczynku i uciekał, gdy spojrzano na jego cień, boć cień zniknął, gdy obróciła się, a była tego pewną. Cozetta nie bała się już niczego. Zdawała się być mocno przekonaną i zupełnie jej wyszło z głowy, że ktoś mógł chodzić nocą po ogrodzie.
Jednakże w kilka dni potem nowy zdarzył się wypadek.
Przy kracie od ulicy stała w ogrodzie ławka kamienna, którą zasłaniał oczom ciekawych szpaler grabiny, ale na upartego przechodzień mógł dosięgnąć jej ręką przez kratę i szpaler.
Jednego wieczora tegoż miesiąca kwietnia Jan Valjean wyszedł; Cozetta po zachodzie słońca usiadła na tej ławce. Wiatr szeleścił drzewami, Cozetta marzyła; jakiś niewytłómaczony smutek ogarniał ją zwolna, smutek nieprzezwyciężony, który wieczorem jest może tajemnicą grobu, otwierającego się o tej godzinie.
Fantina może stała w cieniu.
Cozetta podniosła się zwolna, obeszła ogród, stąpając po trawie zwilżonej rosą i mówiąc do siebie, pogrążona w melancholicznej zadumie: — Doprawdy o tej godzinie potrzebne są w ogrodzie drewniane trzewiki. Można się nabawić kataru.
Powróciła do ławki.
Siadając, spostrzegła w miejscu, które przed chwilą opuściła, duży kamień, widocznie świeżo położony.
Cozetta patrzyła na kamień, zapytując siebie, co to ma znaczyć. Nagle przyszło jej na myśl, że kamień ten nie sam się dostał na ławkę, że ktoś go położył, że jakieś ramie przesunęło się za kratą; strach ją ogarnął. Tym razem był to strach prawdziwy; kamień leżał na ławce. Żadnej wątpliwości; nie tknęła kamienia i nie śmiejąc spojrzeć po za siebie, uciekła do domu i zamknęła natychmiast okienice szklannych drzwi od ganku i zaryglowała je starannie. Zapytała starej Toussaint:
— Czy ojciec mój powrócił?
— Nie jeszcze, proszę panienki.
(Wskazaliśmy raz na zawsze jąkania Toussaint. Prosimy o pozwolenie więcej ich nie oznaczać. Czujemy wstręt do muzycznego notowania kalectwa).
Jan Valjean, jako człowiek myślący, lubił samotne wieczorami przechadzki i wracał dość późno w nocy.
— Toussaint — mówiła dalej Cozetta — pamiętajcie zabarykadować dobrze sztabami okiennice od ogrodu i włożyć kawałki żelaza w kółka, na które się zamykają.
— O! niech panienka będzie spokojna.
Toussaint zamykała zawsze i Cozetta o tem wiedziała, ale przestraszona, nie mogła się wstrzymać, by nie zawołać:
— Ah! jak tu pusto!
— Oj, co to, to prawda — rzekła Toussaint. Można być zamordowaną, nie mając nawet czasu krzyknąć: Oh! A jeszcze pan nie sypia w domu. Ale niech panienka nic się nie boi, zamykam okna jak fortece. Same kobiety! ma się rozumieć, że można drżeć ze strachu! Wyobraź sobie panienka, w nocy wchodzą mężczyźni do pokoju i mówią ci: — Milcz i zabierają się urżnąć ci gardło. Mniejsza o śmierć, wszyscy umieramy, rzecz prosta, wiadomo, że trzeba umrzeć, ale to rzecz obmierzła czuć, że tacy ludzie dotykają się ciebie. A przytem ich noże muszą źle zarzynać! A, mój Boże!
— Cicho, Toussaint — rzekła Cozetta. Pozamykajcie wszystko starannie.
Cozetta, przestraszona melodramatem, który zaimprowizowała Toussaint, a może i wracającem wspomnieniem zjawiska z przeszłego tygodnia, nie śmiała nawet jej powiedzieć: — Idźcieno, obaczcie ten kamień na ławce! Bojąc się otworzyć drzwi ogrodu i wpuścić do domu „ludzi“, kazała starannie pozamykać wszystkie drzwi i okna i obejrzeć cały dom od piwnicy do poddasza, zamknęła się na klucz w pokoju, spojrzała pod łóżko, położyła się i źle spała. Całą noc widziała duży kamień, niby górę, pełną pieczar.
O wschodzie słońca (wschodzące słońce ma to do siebie, że śmiejemy się ze strachów nocnych tem serdeczniej, im większego doznaliśmy strachu) Cozetta, obudziwszy się, pomyślała o wczorajszym strachu, jak o śnie dręczącym i rzekła do siebie: — Co mi się uroiło? Zupełnie jak to stąpanie, które mi się zdawało, że słyszałam zeszłego tygodnia, nocą w ogrodzie! jak ów cień od komina! Czy tchórzem zostałam? Słońce, przedzierające się przez szczeliny okiennic i złocące jej adamaszkowe firanki, uspokoiło ją tak dalece, że z myśli jej pierzchnęły wszystkie widziadła, nawet ów kamień.
— Nie było kamienia na ławce, jak nie było w ogrodzie człowieka w okrągłym kapeluszu; przyśnił mi się kamień, jak i wszystko.
Ubrała się, zeszła do ogrodu, pobiegła do ławki i uczuła zimny pot, występujący na czoło. Kamień leżał na ławce.
Trwało to jednak chwilę. Co przestrasza w nocy, obudzą ciekawość we dnie.
— Ba! — rzekła — zobaczmy.
Podniosła kamień, który był dość duży. Pod spodem leżało coś podobnego do listu.
Była to koperta z białego papieru. Cozetta wzięła ją i obejrzała: nie było adresu z jednej, ani pieczątki z drugiej strony. Ale koperta, chociaż otwarta, nie była pusta. Widać było w środku papiery.
Cozetta włożyła palce w kopertę. Teraz nie był to już ani strach, ani ciekawość, ale początek niepokoju.
Cozetta wyjęła z koperty leżący w niej zeszyt papieru, którego kartki były ponumerowane i zapisane dość pięknym charakterem i drobnym. Zamyśliła się Cozetta.
Cozetta szukała imienia, nie było; podpisu, i tego nie było. Do kogo to było adresowane? prawdopodobnie do niej, bo ręka położyła pakiet na jej ławce. Od kogo pochodziło? Jakiś urok nieprzeparty padł na nią, próbowała odwrócić oczy od tych kartek, spojrzała w niebo, na ulicę, na akacje oblane światłem, na gołębie latające nad dachem sąsiednim, potem spojrzenie jej żywo padło na rękopism i powiedziała sobie, że musi wiedzieć, co zawiera.
I przeczytała, co następuje:
Streszczenie wszechświata w jednej istocie, rozszerzenie — jednostki aż do Boga — to miłość.
Miłość jest powitaniem gwiazd przez aniołów.
Jak że jest smutną, dusza, gdy ją miłość zasmuca!
Jakąż próżnię sprawia nieobecność istoty, która sama sobą świat zapełnia! O! jak prawdziwe jest zdanie, że istota kochana staje się Bogiem! Bóg byłby jej zazdrościł, gdyby Ojciec wszystkiego oczywiście nie przeznaczył stworzenia dla duszy, a duszy dla miłości.
Dość ujrzeć uśmiech pod kapeluszem z białej krepy z liljowem okryciem — już dusza wchodzi do krainy marzeń.
Bóg jest po za wszystkiem, ale wszystko kryje Boga. Rzeczy są czarne, stworzenia są nieprzezroczyste. Kochać, to czynić przejrzystą istotę kochaną.
Kochankowie rozdzieleni zwodzą nieobecność tysiącem rzeczy ułudnych, a jednak mających swą rzeczywistość. Nie pozwalają im się widzieć, nie mogą do siebie pisywać, a jednak znajdują tysiące tajemniczych sposobów rozmawiania z sobą. Przesyłają sobie śpiew ptasząt, zapach kwiatów, śmiech dzieci, światło słońca, tchnienie wiatru, promienie gwiazd i całe stworzenie. I czemu nie? Wszystkie dzieła Boże przeznaczone są na usługi miłości. Miłość jest dość potężną, by na posłańców używać całą przyrodę.
O wiosno, jesteś listem, który do niej piszę.
Przyszłość należy bardziej jeszcze do serc, niż do umysłów. Kochać — rzecz jedyna, co może zająć i wypełnić wieczność. Nieskończoności potrzebnem jest niewyczerpanie.
Miłość jest częścią duszy. Jest jednakiej z nią natury. Jak ona jest iskrą boską, jak ona nie ulega zepsuciu, jest niepodzielną, nie ginie nigdy. To punkt ognisty w nas tkwiący, nieśmiertelny i nieskończony: nic go ograniczyć, nic zgasić nie może. Czujesz jak cię pali aż do szpiku kości, widzisz jak promienieje aż do głębi niebios.
O miłości! o ubóstwienie: rozkosz dwóch umysłów, które się pojmują, dwóch serc, co się łączą z sobą, dwóch spojrzeń, co się przenikają wzajem! Nie prawdaż, przyjdziesz do mnie, o szczęście! Przechadzki we dwoje w samotności! dni błogosławione i promieniste! Marzyłem nieraz, że czasami godziny odrywały się od życia aniołów i zstępowały na ziemię przenikać losy ludzi.
Do szczęścia kochanków Bóg dodać tylko może przedłużenie go bez końca. Po życiu miłość, wieczność miłości, to w istocie pomnożenie, ale powiększyć moc szczęśliwości niewysłowionej, jaką miłość daje duszy już na tym świecie niepodobna; tego nawet Bóg nie dokaże. Bóg, to pełnią niebios; miłość, to pełnia człowieka.
Patrzysz na gwiazdę z dwóch powodów, bo jest świetlana, bo jest nieprzenikniona. Masz przy sobie jeszcze milszy promień światła i tajemnicę jeszcze większą — kobietę.
Wszyscy, ktokolwiek jesteśmy, mamy istoty, bez których oddychać nie możemy. Jeśli nam ich zabraknie, zabraknie powietrza, dusimy się. Wówczas umieramy. Umrzeć z braku miłości, rzecz straszna. Asphyxia duszy!
Gdy miłość stopiła i zmieszała dwie istoty w jedność anielską i świętą, oboje znaleźli tajemnicę życia; i są już tylko dwoma kształtami jednego losu, i są już tylko dwoma skrzydłami jednego ducha. Kochajcie, szybujcie w błękitach.
Tego dnia, w którym kobieta przechodzi przed tobą i idąc światło wydaje, jesteś zgubiony — kochasz. Jeden ci tylko pozostał ratunek: myśleć o niej z takiem natężeniem ducha, aż zostanie zmuszoną myśleć o tobie.
Miłość prawdziwa wpada w rozpacz lub w zachwycenie dla byle rękawiczki zgubionej lub znalezionej chustki i czuje potrzebę wieczności dla swego poświęcenia i nadziei. Składa się z rzeczy nieskończenie wielkich i zarazem z nieskończenie małych.
Jeśli jesteś kamieniem, bądź magnesem, jeśli jesteś rośliną, bądź czułkiem, jeśli jesteś człowiekiem, bądź miłością.
Miłości nic nie starczy. Jesteś szczęśliwy, pożądasz raju; jesteś w raju, radbyś dostać się do nieba.
O wy, którzy kochacie, wszystko to jest w miłości. Umiejcie tylko znaleźć. Miłość ma równie jak niebo, rozmyślanie, i więcej niż niebo — rozkosz.
— Czy bywa jeszcze w Luksemburgu? — Nie, panie. — Wszak do tego kościoła chodzi na mszę?
— Już tu nie chodzi. — Czy zawsze mieszka w tym domu? — Wyprowadziła się. — Gdzie teraz mieszka? — Nie powiedziała.
O jak smutno nie wiedzieć adresu swej duszy.
Miłość ma dzieciństwa, inne namiętności mają strony poziome. Hańba namiętnościom, które poniżają człowieka! Chwała tej, co go dziecięciem czyni!
Rzecz dziwna, czy wiecie? Jestem pogrążony w nocy. Jedna istota, odchodząc, zabrała z sobą niebiosa.
Wy co cierpicie, bo kochacie, kochajcie jeszcze bardziej. Umrzeć z miłości, to żyć nią.
Kochajcie. Posępne promienie gwiaździste łączą, się z tą katuszą. Są zachwyty w konaniu.
O radości ptasząt! śpiewają, bo mają gniazdo.
Miłość, to niebiańskie oddychanie powietrzem raju.
Serca głębokie, umysły roztropne, bierzcie życie jak je Bóg daje; jest to długa próba, niepojęte przygotowanie do nieznanych przeznaczeń. Rzeczywiste przeznaczenie zaczyna się dla człowieka z pierwszem wstąpieniem we wnętrze mogiły. Wówczas ukazuje mu się coś i zaczyna odróżniać rzecz oznaczoną. Rzecz oznaczoną, pamiętajcie o tem słówku. Żyjący widzą, nieskończoność, rzecz oznaczoną zobaczą dopiero umarli. Tymczasem kochajcie i cierpcie, rozważajcie i miejcie nadzieję. Niestety! biada temu co kochał tylko ciała, kształty, pozory! Śmierć wszystko to mu zabierze. Starajcie się kochać dusze, a odzyskacie je.
Spotkałem na ulicy bardzo ubogiego młodzieńca, który kochał. Kapelusz miał stary, odzież zużytą, łokcie dziurawe, woda sączyła się przez jego trzewiki — a gwiazdy przez duszę.
Gdyby nie było na świecie choć jednego, coby kochał — słońceby zagasło.
Czytając te kartki, Cozetta zwolna wpadała w marzenie. W chwili, gdy podniosła oczy po przeczytaniu ostatniego wiersza zeszytu, piękny oficer, była to jego godzina, przechodził tryumfalnie koło kraty. Wydał się jej obrzydliwym.
Cozeta zaczęła się rozpatrywać w zeszycie. Pisany ślicznym charakterem, myślała Cozetta; tąż samą ręką ale różnym atramentem, to bardzo czarnym, to bladym, jakby dolewano atramentu do kałamarza, a więc różnemi czasy. Były to więc myśli od niechcenia wylane na papier, gdy serce wezbrało, bezładnie, bez wyboru, bez celu, przypadkowo. Cozetta nic podobnego dotychczas nie czytała. Rękopism ten, w którym widziała więcej światła niż ciemności, zdawał jej się przybytkiem otwartym. Każden z tych wierszy tajemniczych połyskiwał w jej oczach i dziwnem światłem serce zalewał. Wychowanie, jakie odebrała mówiło jej zawsze o duszy, nigdy o miłości; prawie tak samo jakby kto mówi! dużo o zarzewiu, a o płomieniu ani słowa. Rękopism ten z piętnastu kartek złożony, nagle a łagodnie odsłonił jej tajemnice miłości, boleści, losu, życia, wieczności, początku i końca. Zdawało się jej, że jakaś ręka się otwarła i nagle rzuciła jej garść promieni. Czuła w tych kilku wierszach duszę namiętną, ognistą, szlachetną i uczciwą, wolę świętą, niezmierną boleść i niezmierną nadzieję, serce ściśnione i zachwyt rozkwitły. Czem był ten rękopism? listem. Listem bez adresu, bez nazwiska, bez daty, bez podpisu, naglącym i bezinteresownym, zagadką z prawd złożoną, pismem miłości, które przynosi anioł, a czyta dziewica, spotkaniem zaziemskiem, miłosnym bilecikiem widma do cienia. Był to spokojny znękany i nieobecny, który zdawał się gotów szukać ucieczki w śmierci, i posyłał do nieobecnej tajemnicę losu, klucz życia, miłość. Pisane to było jedną nogą w grobie i jedną ręką w niebiosach. Wiersze te, padające jedne po drugim na papier, były jakby kroplami duszy.
A teraz od kogo pochodziły te karty? kto je napisał?
Cozetta nie wahała się ani chwili. Jeden tylko człowiek.
On!
Rozwidniało zupełnie w jej umyśle; wszystko ukazało się znowu. Czuła niesłychaną radość i niepokój głęboki. To on! on do niej pisał! on był tutaj! jego to ramię przesunęło się za kratę! Gdy ona o nim zapomniała, on ją wynalazł! Ale czyż go zapomniała? Nie! nigdy! Szaloną była, wierząc temu choć na chwilę. Zawsze go kochała, ubóstwiała zawsze. Ogień się zakrył, żarzył czas pewien pod popiołem, ale, czuła to mocno, zanurzał się coraz głębiej i teraz buchał znowu i palił ją całą. Ów zeszyt był niby zarzewiem, padającem na jej duszę. Czuła, że pożar się rozpoczyna znowu. Każde słówko rękopismu wrażała sobie w pamięć: — O, tak! — mówiła — poznaję wszystko! Jużem to czytała w jego oczach.
Gdy po raz trzeci list odczytała, porucznik Theodul wracał koło kraty i brzękał ostrogami na bruku. Cozetta mimowolnie podniosła oczy. Wydał się jej ckliwy, gamoń, głupi, śmieszny, nieprzyjemny, impertynent i bardzo brzydki. Oficerowi się zdało, że wypada się uśmiechnąć. Odwróciła się obrażona, prawie oburzona. Chętnie rzuciłaby mu co na głowę.
Uciekła, wróciła do domu, zamknęła się w swym pokoju i odczytywała rękopism, ucząc się go napamięć i marząc. Gdy się już dość naczytała, pocałowała go namiętnie i schowała za stanik.
Stało się, Cozetta znowu była rozkochana anielską miłością. Rozwarła się przed nią przepaść Edenu.
Przez cały dzień Cozetta była jakby odurzona. Zaledwie mogła myśleć, myśli jej były niby poplątany motek w mózgu, nie mogła nic się domyśleć i spodziewała się drżąc, czego? nie wiedziała dobrze. Nie śmiała nic sobie obiecywać, nie chciała niczego odmawiać. Bladość pokrywała jej lica, dreszcz przenikał ciało. Chwilami zdawało jej się, że wpada w krainę złudzeń, mówiła do siebie: jestże to rzeczywistością? Wówczas dotykała przez suknię ukochanego papieru, przyciskała go do serca, czuła jego końce w swem ciele i gdyby Jan Valjean w tej chwili ją zobaczył, byłby zadrżał na widok tej radości nieznanej i pełnej światła, tryskającego z pod jej powiek. — O, tak! myślała. To on! to od niego pochodzi!
I myślała sobie, że list ten dostał się do jej rąk za pośrednictwem aniołów, cudownym trafem.
O przemienienie miłości! o marzenia! tym trafem cudownym, tem pośrednictwem aniołów była gałka chleba, którą złodziej rzucił drugiemu złodziejowi z podwórka Karlomana do Lwiego dołu, przez dachy więzienia la Force.
Wieczorem Jan Valjean wyszedł; Cozetta ubrała się, uczesała włosy jak najlepiej do twarzy i włożyła suknię, której gors trochę za głęboko wycięty pozwalał widzieć spód szyi i był, jak mówią młode dziewczęta, trochę nieprzyzwoity. Nie był wcale nieprzyzwoity, ale daleko ładniejszy od innych. Ustroiła się tak, sama nie wiedząc dlaczego.
Czy chciała wyjść? nie.
Czy spodziewała się odwiedzin? i to nie.
O zmroku zeszła do ogrodu. Toussaint zajęta była w kuchni, której okna wychodziły na tylne podwórko.
Zaczęła chodzić pod gałęźmi, usuwając je rękoma, bo były bardzo niskie.
Tak doszła do ławki.
Kamień leżał w tem samem miejscu.
Usiadła i położyła delikatną białą rękę na tym kamieniu, jakby pieszczotą mu dziękowała!
Nagle doznała nieopisanego wrażenia, jakiego mimowolnie się doświadcza, gdy ktoś stanie znienacka w tyle za nami.
Odwróciła głowę i wyprostowała się.
Był to on.
Stał z odkrytą głową. Zdawał się blady i wychudły. Zaledwie można było poznać jego czarną odzież. Zmrok osłaniał jego piękne czoło i oczy pokrywał ciemnością. Było coś w nim ze śmierci i nocy pod niewysłowioną zasłoną słodyczy. Na jego twarzy jaśniały resztki zamierającego dnia i myśli ulatującej duszy.
Zdawało się, że nie był jeszcze widmem, a przestał już być człowiekiem.
Kapelusz jego leżał o kilka kroków w zaroślach.
Cozetta bliska omdlenia, nie wydała okrzyku. Cofała się zwolna, czuła bowiem, że ją coś przyciąga. On nie ruszył się z miejsca. Było coś niewysłowionego i smutnego w jego wzroku, czuła to, nie patrząc na niego.
Cozetta cofając się, napotkała drzewo i wsparła się na niem. Gdyby nie to drzewo byłaby upadła.
Wówczas usłyszała jego głos, ten głos, którego w istocie nigdy nie słyszała, zaledwie dolatujący ją wśród szmeru liści:
— Przebacz pani, przyszedłem. Serce mam przepełnione, nie mogłem tak wyżyć dłużej i oto jestem. Czyś pani czytała, com położył na ławce? czy mię cokolwiek poznajesz? czy się nie lękasz? O, ileż upłynęło czasu, czy pani przypomina sobie dzień, w którym na mnie spojrzałaś? było to w Luksemburgu, przy gladjatorze. A dzień, w którym pani koło mnie przeszłaś? było to 17-ego czerwca i 2-ego lipca. Wkrótce rok będzie. Oddawna już pani nie widziałem. Zapytywałem wynajmującej krzesła w kościele, powiedziała, że nie widziała pani. Mieszkałaś pani przy ulicy Zielonej na trzeciem piętrze, w nowym domu: widzi pani, że znam mieszkanie. Śledziłem panią. Bo i cóż miałem czynić? Później zniknęłaś pani. Zdarzyło się raz, żeś pani przechodziła, gdym czytał dzienniki pod arkadami Odeonu. Pobiegłem. Ale nie: była to młoda osoba, co miała kapelusz podobny jak pani. Nocą przychodzę tutaj. Nie lękaj się pani, nikt mię nie widzi. Przychodzę zbliska patrzeć na twoje okna. Chodzę pocichu, abyś pani nie słyszała i nie miała obawy. Jednego wieczoru byłem w tyle pani, obejrzałaś się i uciekłem. Innym znowu razem słyszałem śpiew pani. Byłem szczęśliwy. Czyż to pani co szkodzi, że słucham jej śpiewu przez okiennice? to nie może pani szkodzić. Nie, wszak prawda? Widzi pani, ty jesteś moim aniołem, pozwól mi przychodzić; zdaje mi się, że wkrótce umrę. Gdybyś pani wiedziała, ja cię ubóstwiam! Przebacz, przebacz, błagam cię pani, nie wiem co mówię, może cię gniewam, powiedz pani, może się gniewasz?
— O moja matko! — rzekła.
I osłabiona pochyliła głowę, jakby umierając.
Przybiegł, upadła, ujął ją w swoje objęcia, przycisnął do serca, nie wiedząc co czyni. Trzymał ją tak, sam chwiejąc się na nogach. Głowa mu pałała, z oczów tryskały błyskawice, mieszało mu się w głowie, zdawało mu się, że spełnia uczynek religijny i dopuszcza się świętokradztwa. Zresztą nie czuł żadnej żądzy ku tej zachwycającej kobiecie, której łono przyciskał do swej piersi. Był upojony miłością.
Wzięła go za rękę i położyła ją na swojem sercu. Uczuł papier i wyszeptał:
— Więc kochasz mię pani?
Odpowiedziała głosem cichym jak ledwie dosłyszane tchnienie:
— Cicho! albo nie wiesz!
I zarumienione jagody skryła na piersi młodzieńca dumnego i upojonego szczęściem.
Upadł na ławkę, ona siadła przy nim. Słów im zabrakło. Gwiazdy zaczęły promienieć. Jak się to stało, że usta ich się spotkały? Jak się to dzieje, że ptak śpiewa, że śnieg topnieje, że róża się otwiera, że maj rozkwita, że jutrzenka bieleje w tyle drzew czarnych na drżącym szczycie pagórków?
Pocałunek, to wszystko.
Oboje zadrżeli i spojrzeli na siebie w cieniu błyszczącemi oczyma.
Nie czuli ani chłodnej nocy, ani zimnego kamienia, ani wilgotnej ziemi, ani mokrej trawy, patrzyli na siebie i mieli serce myśli pełne. Nie wiedząc o tem wzięli się za ręce.
Nie pytała go, ani myślała pytać, którędy wszedł i jak dostał się do ogrodu. Zdawało jej się rzeczą tak prostą, że był przy niej!
Niekiedy noga Marjusza dotknęła nóżki Cozetty i oboje zadrżeli.
Czasami Cozetta wyjąkała słówko. Dusza jej drżała na ustach, jak kropla rosy na kwiecie.
Powoli zaczęli do siebie mówić. Wylanie uczuć nastąpiło po milczeniu, które jest przepełnieniem serca. Noc pogodna i jasna świeciła nad ich głowami. Dwie te istoty czyste jak duchy, powiedziały sobie wszystko, swe sny, upojenia, zachwyty, złudzenia i upadki, jak ubóstwiali się zdaleka, jak pragnęli się zbliżyć; opowiedzieli rozpacz swoją, gdy przestali się widywać. W idealnej poufałości, której nic już powiększyć nie mogło, powierzyli wszystko, co mieli najskrytszego i najbardziej tajemniczego. Opowiedzieli z całą szczerością złudzenia, wszystko, cokolwiek miłość młodość i reszta dzieciństwa podsunęła im na myśl. Dwa te serca przelewały się jedno w drugie i po upływie godziny, młodzieniec miał w sobie duszę dziewicy, a dziewica miała duszę młodzieńca. Przeniknęli się, oczarowali, olśnili.
Gdy skończyli rozmowę, gdy powiedzieli sobie wszystko, ona położyła głowę na jego ramieniu i zapytała:
— Jak panu na imię?
— Marjusz — rzekł. A pani?
— Nazywam się Cozetta.
Od r. 1823, kiedy karczma w Montfermeil upadała i zanurzała się powoli, nie w przepaści bankructwa, lecz w kałuży drobnych długów, małżonkom Thenardier przybyło jeszcze dwoje dzieci, dwóch chłopców. Tym sposobem mieli pięcioro: dwie córki i trzech synów. Tego już było za wiele.
Thenardierowa ze szczególnem szczęściem uwolniła się od dwóch najmłodszych, kiedy jeszcze byli zupełnie małemi dziećmi.
Uwolniła się — tak się się mówi. Ta kobieta bowiem miała tylko cząstkę natury kobiecej. Jest to fenomen, którego zresztą nietylko ona była przykładem. Jak marszałkowa de Lamothe-Houdancourt. Thenardierowa była matką tylko dla swoich córek. Jej macierzyństwo nie szło dalej. Nienawiść dla rodzaju ludzkiego rozpoczynała od swych synów. Dla nich miała spotęgowaną złość i obwarowane serce. Jak widzieliśmy pogardzała najstarszym; tak iż sam wstręt miała do młodszych. Dla czego? Dla tego że... Jest to najstraszniejszy motyw, i najbardziej stanowcza odpowiedź: dla tego że... „Nie potrzebuję półkopy dzieci“, mówiła ta matka.
Musimy opowiedzieć jakim sposobem Thenardierowie pozbyli się swych najmłodszych synów, a nawet skorzystali na tem.
Owa Magdusia, o której mówiliśmy nieco przedtem, była tą samą, co uzyskała od poczciwego Gillenormand stały dochód na utrzymanie dwojga swoich dzieci. Mieszkała ona na nabrzeżu Celestynów, na rogu owej starej ulicy Petit-Musc, starającej się poprawić swoją nienajlepszą sławę. Pamiętną jest do dzisiaj straszna epidemja krupu, która dotknęła trzydzieści pięć lat temu dzielnice Paryża, nad brzegiem Sekwany leżące, i z której skorzystała nauka, robiąc na wielką skalę doświadczenie nad skutecznością wdychania ałunu, dziś tak wybornie zastąpionego przez zewnętrzne nacierania jodem. W tej to epidemji Magdusia utraciła w jednym dniu swoich dwóch synów, jeszcze bardzo młodych: jednego z rana, drugiego wieczorem. Był to cios dla niej. Te dzieci były drogiemi dla matki: stanowiły one dwadzieścia cztery franki miesięcznie. Te dwadzieścia cztery franki bardzo punktualnie wypłacał w imieniu pana Gillenormand, jego kasjer pan Barge były woźny, mieszkający przy ulicy Króla Sycylji. Ze śmiercią dzieci, dochód ten był pogrzebanym. Magdusia szukała na to sposobu. W tem tajemnem społeczeństwie złego, do którego i ona należała, jedni wiedzą o drugich, lecz dochowują tajemnicy i pomagają sobie wzajemnie. Magdusi potrzeba było dwojga dzieci, Thenardierowa miała ich dwoje. Taż sama płeć, wiek ten sam. Był to dobry układ dla jednej, dobre umieszczenie dla drugiej. Mali Thenardierowie zostali synami Magdusi. Magdusia opuściła nadbrzeże Celestynów i przeprowadziła się na ulicę Cloche-Perce. W Paryżu tożsamość osób kończy się z przeprowadzeniem na inną ulicę.
Urząd stanu cywilnego, nieostrzeżony przez nikogo, nie wdał się w tę sprawę i podstawienie odbyło się sposobem najprostszym w świecie. Jednakże Thenardierowa żądała za pożyczenie dzieci dziesięciu franków miesięcznie, które jej Magdusia przyrzekła, a nawet płaciła. Nie trzeba dodawać, że pan Gillenormand dotrzymywał swego przyrzeczenia. Co półroku odwiedzał on malców, ale zmiany nie spostrzegł. — „Panie, mówiła mu Magdusia, jacy oni podobni do pana.“
Thenardier, dla którego łatwemi były przebiegi, skorzystał z tej sposobności ażeby zostać Jondrettem. Dwie jego córki i Gavroche ledwie zdążyli się obejrzeć, że mieli dwóch małych braci. Na pewnych stanowiskach nędzy obejmuje człowieka pewna obojętność wzroku, przez którą w ludziach widzi on jedynie jakieś widma. Jego najbliżsi są wtedy dla niego tylko niepewnemi kształtami cienia zaledwie widocznemi na zamglonem tle życia i rozpraszającemi się z łatwością.
Wieczorem tegoż dnia, kiedy pozbyła się swych dwóch malców, oddając je Magdusi, z wcale wyraźną chęcią nie odbierania ich nigdy, Thenardierowa uczuła, czy też zdawała się uczuwać pewien skrupuł. Powiedziała bowiem do męża:
— Jednakże to cośmy zrobili, nazywa się porzuceniem własnych dzieci.
Thenardier z powagą i powoli zniszczył ten skrupuł temi słowy:
— Jan Jakób Rousseau robił jeszcze lepiej;
Skrupuły matki zaczęły przechodzić w obawę.
— Gdyby jednak policja chciała nas niepokoić? Powiedz, panie Thenardier, czy jest dozwolonem to cośmy zrobili?
Thenardier odpowiedział:
— Wszystko jest dozwolone. Nic nieczystego nikt nie dojrzy. Któżby zresztą, chciał bardziej zajmować się dziećmi biednemi i nie mówiącemi jeszcze.
Magdusia była rodzajem elegantki występku. Starała się ubierać. Mieszkanie umeblowane licho, lecz z wymuszonością zajmowała razem ze zręczną złodziejką, zfrancuziałą angielką. Ta angielka, przenaturalizowana na paryżankę, znana z bardzo bogatych stosunków, zostająca w bliskich związkach z djamentami i medalami ze zbiorów panny Mars, później została głośną w rocznikach sądowych. Nazywano ją panną Miss.
Dwaj mali podrzutki nie potrzebowali narzekać na Magdusię. Zaleceni przez dwadzieścia cztery franki, byli oszczędzanemi, jak każdy przedmiot zysku; byli nieźle odziani, nieźle żywieni, traktowani prawie jak „mali panicze“, i traktowani lepiej przez przybraną niż przez prawdziwą matkę. Magdusia udawała osobę z wychowaniem, i nie mówiła przy nich szwargotem.
Przepędzili tak lat kilka. Thenardier dobrze przepowiedział. Pewnego dnia rzekł nawet do Magdusi, oddającej mu umówione miesięczne dziesięć franków:
— Potrzeba, żeby „ojciec“ zajął się ich edukacją.
Jednakże niespodzianie, dwaj biedni malcy, z któremi dotąd nawet w złej doli los obchodził się dość łaskawie, zostali nagle rzuceni w wir życia i przymuszeni rozpocząć je na własną rękę.
Zbiorowe aresztowanie zbrodniarzy takich jak mieszkańcy poddasza Jondrette, z konieczności poparte dalszemi poszukiwaniami i uwięzieniami, jest prawdziwym ciosem dla tej odrażającej przeciw-społeczności tajemnej, która nurtuje pod społeczeństwem publicznem; wypadek tego rodzaju prowadzi za sobą najrozmaitsze wstrząśnienia w tym ciemnym świecie. Katastrofa Thenardierów spowodowała katastrofę Magdusi.
Pewnego dnia, wkrótce potem, kiedy Magdusia oddala Eponinie bilet, odnoszący się do ulicy Plumet, na ulicy Cloche-Perce miało miejsce nagłe zejście policji; Magdusia została ujętą, równie jak panna Miss i całe domostwo jako podejrzane, wpadło w łapkę. Dwaj mali chłopcy bawili się podówczas w tylnem podwórzu i nie wiedzieli o niczem; kiedy chcieli powrócić, znaleźli drzwi zamknięte i dom pusty. Szewc zajmujący mały sklepik naprzeciwko, zawołał ich i oddał im kawałek papieru, który „matka“ pozostawiła dla nich. Na tym papierze był adres: Pan Barge, poborca renty, ulica Króla Sycylji: numer 8. Sklepikarz powiedział im:
— Nie będziecie tu już mieszkali. Idźcie tam. To niedaleko. Pierwsza ulica na lewo. Pytajcie się o drogę z tym papierem.
Dzieci poszły; starszy brat prowadził młodszego, trzymając w ręku papier, mający być ich przewodnikiem. Było zimno, i małe, zdrętwiałe palce chłopca źle i słabo utrzymywały ową kartkę. Na zakręcie uliczki Cloche-Perce powiew wiatru wyrwał mu ją, a że noc zapadała, dziecko nie mogło jej odszukać.
Zaczęli tedy błądzić na los po ulicach.
Wiosna w Paryżu bywa dość często przeplataną przez wiatry, ostre i przykre, które nie powlekają jej lodem, lecz okrywają szronem; przewiew tych wiatrów, zachmurzających najpiękniejsze dni, robi zupełnie takie samo wrażenie, jak podmuch oziębionego powietrza, wciskającego się do ciepłego pokoju przez szparę w oknie lub drzwiach źle zamkniętych. Zdaje się, że ponura brama zimy niedobrze została zawartą i że wiatr wdziera się tam tędy. Na wiosnę, roku 1832, w epoce, kiedy wybuchła pierwsza wielka tegowieczna epidemja w Europie, wiatry te były jeszcze ostrzejsze i bardziej przenikające jak zwykle. Podwoje jeszcze bardziej lodowate niż bramy zimy były wówczas otwarte. Były to podwoje grobu. W wiatrach tych czuć było tchnienie cholery.
Ze stanowiska meteorologicznego, wiatry te mają tę szczególność, że panują zawsze w czasie wielkiego natężenia elektryczności. Częste burze, połączone z błyskawicami i grzmotami miewają miejsce w tej porze.
Pewnego wieczora, kiedy podobny wicher dął okropnie, tak dalece, że zdawało się, iż powrócił styczeń, i mieszczanie na nowo poubierali się w płaszcze, mały Gavroche, drżący komicznie pod połatanem ubraniem, stał niby w zachwyceniu przed sklepem jakiegoś perukarza w okolicy wiązu Saint-Gervais. Był on wystrojony w wełniany szal kobiecy, wyrwany niewiedzieć skąd, z którego zrobił sobie szalik na szyję. Mały Gavroche zdawał się podziwiać głęboko dużą lalkę woskową, wygorsowaną i utrefioną pomarańczowemi kwiatami, która po za szybą obracała się w koło, między dwoma kinkietami, ukazując swój uśmiech przechodniom; lecz w istocie przeglądał on sklep dlatego tylko, żeby zobaczyć czy nie możnaby zgrypsnąć z wystawy jakiego kawałka mydła, któryby mógł nazajutrz odprzedać za jedno su „fryzjerowi“ z okolicy. Taki kawałek mydła nieraz już był dla niego śniadaniem. Ten rodzaj zarobku, do którego miał szczególną zdolność, nazywał on „goleniem brody golibrodom.“
Rozmyślając ciągle nad lalką i przypatrując się kawałkowi mydła, Gavroche mruczał przez zęby te wyrazy:
— Wtorek. — Nie, to nie wtorek. — Czy wtorek? Może to i wtorek. — Tak, to wtorek.
Nie dowiedziano się nigdy do czego się ściągał ten monolog.
Jeżeli przypadkiem monolog ów odnosił się do dnia, w którym jadł obiad ostatni, to było temu trzy dni, gdyż właśnie był piątek.
Golibroda, w sklepie ogrzewanym dobrym piecem, golił kogoś ze swych pacjentów, i od czasu do czasu rzucał spojrzenia w stronę nieprzyjaciela, na tego ulicznika zziębłego i zuchwałego, który obie ręce ukrył w kieszeniach, ale myślą widocznie błąkał się gdzieindziej.
Podczas gdy Gavroche studjował lalkę, szyby i mydła Windsorskie, dwaj chłopcy nierównego wzrosty, dość czysto ubrani i jeszcze mniejsi od niego, z których jeden wyglądał na siedm a drugi na pięć lat, otworzyli z nieśmiałością drzwi i weszli do sklepu, prosząc niewiadomo o co, o litość tylko być może, żałośliwem mruczeniem, podobniejszem do jęczenia niż do prośby. Mówili obydwaj razem, a wyrazy ich były niezrozumiałe, ponieważ łkania przerywały głos młodszemu, a zęby starszego dzwoniły z zimna. Cyrulik obrócił się z wyrazem strasznego gniewu, i nie puszczając brzytwy, popychając starszego lewą ręką a młodszego kolanem, wypędził ich na ulicę, i zamknął drzwi, pomruknąwszy:
— Wpuszczają tylko, zimno!
Dwaj chłopcy poszli dalej, płacząc. Jednakże zaszła chmura, deszcz zaczynał padać.
Mały Gavroche pobiegł ku nim i zaczepił ich.
— Co to wam jest, smyki?
— Nie wiemy, gdzie iść na noc — odpowiedział starszy.
— To tylko? — rzekł Gavroche. — Ot, to mi wielkie rzeczy. Czyż to się płacze dlatego? Cóż to, czy z was „czyżyki“ jeszcze![2]
I przybierając, z tytułu swojej nieco pociesznej wyższości, ton ujmującej powagi i łagodnej protekcyi, rzekł do nich.
— Knoty! pójdźcie ze mną!
— Dobrze, panie — rzekł starszy.
I dwaj malcy poszli za nim, jakby poszli za arcybiskupem. Przestali płakać.
Gavroche kazał im iść ulicą świętego Antoniego w kierunku Bastylji.
Idąc w tę stronę obejrzał się, rzucając okiem oburzonem na sklep perukarza.
— To nie ma wcale serca, ten wilk morski — mruczał — to jest jaszczurka!
Jakaś dziewczyna, widząc ich idących sznurem we trzech, z Gavrochem na czele, wybuchła śmiechem głośnym. Śmiech ten nie odznaczał się uszanowaniem dla grupy.
— Dzień dobry, panno Omnibus — rzekł jej Gavroche.
W chwilę później przypomniał sobie perukarza i dodał:
— Omyliłem się co do tego bydlęcia; to nie wilk morski, to wąż. Cyruliku! pójdę po ślusarza i każę ci dzwonek przyprawić do ogona.
Myśl o golibrodzie zachęciła go do zaczepek. Do jakiejś brodatej odźwiernej, godnej spotkać Fausta na moście Brocken, idącej z miotłą w ręku, odezwał się, przeskakując kałużę:
— Ach! pani wychodzisz razem ze swym koniem.
I, mówiąc to, obryzgał świecące się obuwie jakiegoś przechodnia.
— Gapiu! — zawołał z gniewem przechodzący.
Gavroche wydobył nos po nad szal, w którym go ukrywał.
— Pan się żali?
— Na ciebie, rzekł przechodzący.
— Biuro moje już zamknięte — odparł Gavroche — nie przyjmuję żadnych zażaleń.
Jednakże, idąc dalej ulicą, spostrzegł pod jedną z bram zupełnie przeziębłą trzynasto lub czternastoletnią żebraczkę, tak krótko ubraną, że widać było kolana. Mała zdawała się już na to zbyt dorosłą dziewczyną. Wzrost jej prześcignął jej garderobę. Spódniczka stawała się zbyt krótką, wtedy właśnie, kiedy nagość zaczynała być nieprzyzwoitą.
— Biedna dziewczyna! — rzekł Gavroche. — Nie ma to nawet majtek. Na! weź to sobie.
I rozwinąwszy ów kawał wełnianej materji, który miał okręcony na szyi, cisnął go na chude i fioletowe od zimna ramiona żebraczki, na których jego szalik rozwinął się w szal.
Mała patrzyła na niego ze zdziwieniem i przyjęła szal w milczeniu. Na pewnym stopniu przygnębienia, nędzarz w jakiemś odrętwieniu już nie narzeka na złe i nie dziękuje za dobre.
Zrobiwszy to — brrr! — wstrząsł się Gavroche, drżąc bardziej, niż Św. Marcin, który zresztą zostawił dla siebie połowę swojego płaszcza.
Po tem brrr! burza rozsrożyła się jeszcze bardziej. Te złośliwe nieba karzą niekiedy dobre czyny.
— Ah! tak! — zawołał Gavroche — cóż to znowu znaczy? Jeszcze deszcz! Mój Boże, jeśli to dłużej potrwa, nie piszę się na to.
I poszedł dalej.
— Mniejsza o to — dodał po chwili — rzucając okiem na żebraczkę, otulającą się jego szałem, oto przynajmniej jedna ma porządny kożuch.
Potem, patrząc na chmurę, zawołał:
— A to się wybrała!
Dwaj malcy przyśpieszali kroku, idąc za nim. Gdy przechodzili koło jednego z tych ciasnych okienek okratowanych, które wskazują sklep piekarza, gdyż chleb również, jak złoto, mieszczą zwykle za żelaznemi kratami, Gavroche odwrócił się:
— Ale smyki, cóż jedliśmy obiad?
— Panie — odpowiedział starszy — nic jeszcze nie jedliśmy od samego rana.
— Więc nie macie ani ojca, ani matki? — zapytał majestatycznie Gavroche.
— Przepraszam pana, mamy tatę i mamę, ale nie wiemy, gdzie oni są.
— Niekiedy lepiej o tem nie wiedzieć — rzekł Gavroche, który był filozofem.
— Oto — mówił dalej starszy — już dwie godziny chodzimy; szukaliśmy czegokolwiek po różnych kątach, lecz nic nie znaleźliśmy.
— Wiem o tem — rzekł Gavroche — psy wszystko wyjadają.
I po chwili milczenia dodał:
— Ah! straciliśmy z oczu naszych życiodawców. Nie wiemy, co dalej począć. Tak być nie powinno, ulicznicy. Głupstwem jest kłopotać się o to ludziom w pewnym wieku. Tak, tak! trzeba sobie radzić przecież.
Zresztą nie robił im zapytań. Byli bez schronienia, jestże co prostszego?
Starszy z dwóch „smyków“, prawie zupełnie powróciwszy do tej nagłej obojętności dziecinnego wieku, zawołał:
— Bo to nawet głupio doprawdy! Mama mówiła, że w kwietnią niedzielę zaprowadzi nas po palmy.
— O ho! — rzekł Gavroche.
— Mama — ciągnął dalej starszy — jest to pani, co mieszka razem z panną Miss.
— Fiu! fiu! — znów wtrącił Gavroche.
Gavroche jednakże się zatrzymał i od kilku chwil macał i przetrząsał wszystkie rodzaje schowań, jakie miał w swoich łachmanach.
Nakoniec podniósł głowę, z miną która miała okazywać tylko zadowolenie, lecz w istocie była tryumfującą.
— Uspokójmy się, smyczaki! Oto będziemy mieli za co zjeść kolacją wszyscy trzej.
I wyciągnął ze swej kieszeni jeden sou.
Niedając malcom zastanawiać się nad tem, popchnął ich obu przed sobą do sklepu piekarza i rzucił swoje sou na bufet, wołając:
— Chłopcze! chleba za pięć centymów.
Piekarz, właściciel sklepu w swojej osobie, wziął za chleb i nóż.
— Na trzy kawałki, chłopcze! — mówił Gavroche — i dodał z godnością:
— Jest nas trzech.
A widząc, że piekarz, przyjrzawszy się trzem biesiadnikom, brał się do chleba żytniego, zapuścił głęboko palec w głąb nosa, z tak imponującem wciągnięciem weń powietrza, jakby na końcu tego palca była szczypta tabaki Fryderyka Wielkiego, i zawoła na piekarza z wyrazem oburzenia:
— Kekseks?
Tych z pomiędzy czytelników, którzyby mieli ochotę w tem zainterpelowaniu piekarza przez Gavroche’a upatrywać jakiś wyraz ruski lub polski (sic!), albo jeden z tych dzikich krzyków, któremi Jowaje lub Botokudy rzucają sobie z nad brzegu jednej nad brzeg drugiej rzeki, w głębiach pustyni, mamy za obowiązek ostrzedz, że to jest frazes, który sami (ci nasi czytelnicy) mówią codziennie, i który w ustach paryzkiego ulicznika zastępuje zdanie: qu’est-ce que c’est que cela? (a to co jest?).
Piekarz zrozumiał doskonale i odpowiedział:
— Ależ to jest chleb, bardzo dobry chleb, drugiego gatunku.
— Inaczej mówiąc: „koń“ obrzydły! — odparł z spokojnem oburzeniem Gavroche. — Białego chleba, chłopcze! bułki prawdziwej! ja funduję!
Piekarz nie mógł powstrzymać uśmiechu i krając chleb biały, patrzył na nich z wyrazem współczucia, który obraził Gavroche’a.
— Patrzajcie-no go, bułkarz! i skąd mu przyszło takim łokciem nas mierzyć!
Wszyscy trzej, postawieni jeden na drugim, niebardzoby przewyższyli trzy łokcie.
Gdy chleb został pokrajany, a piekarz schował sou, Gavroche odezwał się do dwóch malców:
— Pałaszujcie!
Chłopcy patrzyli na niego zdziwieni.
Gavroche zaczął się śmiać.
— Ach! no! doprawdy, toć to jeszcze nic nie wie, to takie małe!
I rzekł do nich:
— Jedzcie.
To mówiąc, podał każdemu z nich po kawałku chleba.
Sądząc, że starszy, który mu się wydawał godniejszym jego rozmowy, zasługiwał na szczegółowe zachęcenie, i że należało go uwolnić od wszelkiej zwłoki w zadowoleniu apetytu; dodał, dając mu największą cząstkę:
— Zatkaj sobie tem gardło.
Jeden kawałek był mniejszy od dwóch innych, Gavroche wziął go dla siebie.
Biedne dzieci były zgłodniałe, zrozumiał to Gavroche. Gryząc szybko chleb drobnemi ząbkami, rozglądały się w sklepie piekarza, który zapłacony, przypatrywał im się wesoło.
— Chodźmy na ulicę — rzekł Gavroche.
I poszli dalej w kierunku Bastylji.
Od czasu do czasu, kiedy przechodzili przed oświetlonemi wystawami sklepów, młodszy malec zatrzymywał się, ażeby zobaczyć, która godzina na ołowianym zegarku, który miał zawieszony na sznureczku na szyi.
— Oto prawdziwy czyżyk — mówił Gavroche.
A potem, zamyślony, mruczał przez zęby:
— Mniejsza o to, gdybym ja miał smyków, pokierowałbym ich lepiej, jak te.
Gdy zjedli swoje kawałki chleba i zbliżyli się do rogu tej ponurej ulicy des Ballets, w głębi której widać niską i obronną furtę więzienia la Force:
— Aha! to ty, Gavroche’u? — rzekł ktoś.
— Co! to ty Montparnasse — rzekł Gavroche.
Człowiekiem, który zatrzymał Gavroche’a, rzeczywiście był Montparnasse, przebrany, w niebieskich okularach, lecz łatwy do poznania dla ulicznika.
— Ho! kundlu! — mówił Gavroche — masz okrycie koloru kataplazmów z lnianego siemienia i niebieskie okulary, jak jaki doktór. Ubrałeś się z szykiem, przysięgam na starego djabła!
— Tss! — rzekł Montparnasse — nie tak głośno!
I pociągnął żywo Gavroche’a opodal od światła sklepów.
Dwaj malcy poszli za niemi machinalnie, trzymając się za ręce.
Gdy byli pod czarną archiwoltą jakiejś bramy, w ukryciu od spojrzeń i od deszczu, Montparnasse zapytał:
— Wiesz dokąd idę?
— Do opactwa Smutnej Góry (Monte-à-Regret)[3] — rzekł Gayroche.
— Kpiarzu! — odrzekł Montparnasse — i dodał:
— Babet mnie czeka.
— Ach! — zawołał Gavroche — jej imię Babet.
Montpareasse zniżył głos.
— Nie jej, lecz jemu.
— Ach! Babet.
— Tak, Babet.
— Myślałem, że on w sprzączkach[4].
— Pozbył się swych sprzączek — odrzekł Montparnasse.
I opowiedział szybko ulicznikowi, że tegoż dnia rano, Babet, przyprowadzony do Conciergerie, zdołał umknąć, udając się na lewo, zamiast na prawo, w „izbie badań“.
Gavroche podziwiał zręczność.
— Dentysta z niego![5].
Montparnasse dodał kilka szczegółów o ucieczce Babeta, i zakończył słowami:
— O! to jeszcze nie wszystko.
Gavroche, słuchając ciągle, ujął za kij, który Montparnasse trzymał w ręku, machinalnie zdjął jego część wierzchnią i ukazało się ostrze sztyletu.
— Ah! — zawołał — prowadzisz z sobą żandarma, przebranego za mieszczanina.
Montparnasse przymrużył oko.
— Do licha! — rzekł Gavroche — więc idziesz się bić z salcesonami[6].
— Nie wiem jeszcze — odpowiedział Montparnasse obojętnie. Zawsze jednak nie zawadzi mieć szpilkę z sobą.
Gavroche nalegał:
— Cóż jednak myślisz robić tej nocy?
Montparnasse przybrał znowu minę tajemniczą i rzekł, połykając syllaby:
— Różne rzeczy!
A potem nagle, zwracając rozmowę, dodał:
— Ale znowu...
— Cóż takiego?
— Inna zupełnie historja. Wystaw sobie. Spotykam jakiegoś mieszczanina. Obdarzył mnie długiem kazaniem i sakiewką swoją. Kładę ją do kieszeni. W chwilę później sięgam do niej i nic nie znajduję.
— Prócz kazania — rzekł Gavroche.
— Ale ty — pytał Montparnasse — gdzie idziesz teraz?
Gavroche pokazał swoich dwóch protegowanych i rzekł:
— Idę spać położyć te dzieci.
— Gdzież to spać?
— U mnie.
— Gdzież to u ciebie?
— U mnie.
— A więc ty mieszkasz?
— Mieszkam.
— Gdzie mieszkasz?
— W słoniu — rzekł Gavroche.
Montparnasse, jakkolwiek z natury mało lubiący się dziwić, nie mógł powstrzymać wykrzyknienia:
— W słoniu!
— Tak właśnie, w słoniu — odparł Gavroche. Keksaa!
Jest to znowu słowo, wyjęte z języka, którym nikt nie pisze, a którym wszyscy mówią. Keksaa znaczy: qu’est-ce-que cela? (cóż to takiego).
Głęboka ta uwaga ulicznika uspokoiła Montparnasse’a. Zdawał się nabierać lepszego przekonania o mieszkaniu Gavroche’a.
— W istocie — rzekł — tak, w słoniu. A czy tam dobrze?
— Wybornie — rzekł Gavroche — nawet wspaniale. Nie ma wcale cugów i wiatrów, jak pod mostami.
— Którędy wchodzisz?
— Wchodzę.
— Musi być dziura — dopytywał się Montparnasse.
— U licha! Ale nie trzeba o niej mówić. Jest między przedniemi nogami. Salcesony o niej wiedzą.
— Przez nią włazisz? Rozumiem.
— Chwytam się rękami, szust chlust, i już po wszystkiem; nikoguteńko prócz mnie.
Po chwili milczenia Gavroche dodał:
— Dla tych malców będę miał drabinę.
Montparnase zaczął się śmiać.
— Zkąd u djabła wyrwałeś tych knotów?
Gavroche odpowiedział po prostu:
— To są smyczaki, które mi darował jakiś perukarz.
Montparnasse zaczął się zamyślać.
— Za bardzo łatwo mnie poznałeś — szepnął.
Wydobył z kieszeni dwa drobne przedmioty, któremi po prostu były piórka okręcone bawełną i wsadził je w dziurki od nosa. Tym sposobem kształt nosa zmienił się zupełnie.
— To cię zmienia — rzekł Gavroche — nie jesteś taki brzydki, powinieneś to nosić zawsze.
Montparnasse był przystojny, ale Gavroche lubił dowcipkować.
— Na serjo — zapytał Montparnasse — jak mię teraz znajdujesz?
Mówił to już innym głosem. W jednej chwili Montparnasse zmienił się do niepoznania.
— A! doskonale Porryszynelu! — zawołał Gavroche.
Dwaj malcy, którzy aż dotąd nic nie słyszeli, zajęci obaj dłubaniem palcami w nosach, usłyszawszy to imię, zbliżyli się i patrzyli na Montparnasse’a z budzącą się wesołością i podziwieniem.
Niestety Montparnasse był jakoś zafrasowany.
Położył rękę na ramieniu Gavroche’a i rzekł mu, kładąc przycisk na wyrazy:
— Słuchaj, co ci powiem młody gagatku, jeżeli będziesz na miejscu z dogiem, dagiem i dygiem, i dasz mi za fatygę, to dam ci dowody gotowe, żeśmy przecie nie łodygi.
Ta dzika przemowa zrobiła na uliczniku szczególne wrażenie. Obrócił się żywo, z głęboką uwagą powiódł wzrokiem swoich świecących oczu do koła i spostrzegł w pewnej odległości policjanta, nadchodzącego z po za nich. Gavroche nie domówił wyrywającego mu się wykrzyknika „ach! dobrze“ i podając rękę Montparnassowi, rzekł:
— A więc, dobranoc, idę do mego słonia z temi smyczętami. W razie, gdybyś mnie potrzebował w nocy, możesz przyjść, a znajdziesz mnie tam. Mieszkam na pierwszem piętrze. Nie ma portjera. Pytaj się o pana Gavroche’a.
— Dobrze — odrzekł Montparnasse.
Rozłączyli się; Montparnasse poszedł w stronę placu Grève, Gavroche w stronę Bastylji. Pięcioletni malec, prowadzony przez swego brata, którego prowadził Gravroche, obejrzał się parę razy, żeby zobaczyć „Porryszynela“.
Napuszony frazes, którym Montparnasse ostrzegł Gavroche’a o obecności policjanta, zawierał tylko jeden talizman, to jest syllabę dyg lub tyg, powtórzoną, pięć czy sześć razy w rozmaitym kształcie. Ta syllaba dyg lub tyg, nie powiedziana oddzielnie, lecz arty stycznie pomięszana z wyrazami zdania, znaczy: strzeżmy się, bo nie można mówić swobodnie. Zresztą w przemowie Montparnasse’a była jeszcze jedna ozdoba literacka, ostrzegająca Gavroche’a, to jest wyrazy: z dogiem, dogiem, dygiem, szczególność ulicznego języka z dzielnicy Temple, znacząca: z kijem, nożem i żoną, a często używana przez kieszonkowych przemysłowców tego wielkiego wieku, w którym pisał Molier, a Callot rysował.
Dwadzieścia lat temu istniał jeszcze w południowo-wschodnim rogu placu Bastylji, w pobliżu przystani kanału, wykopanego w dawnej fossie tej fortecy-więzienia, pomnik dziwaczny, znikły już z pamięci Paryżan, który jednak zasługiwał na nią, był bowiem pomysłem „członka instytutu, naczelnego wodza armii egipskiej“.
Mówimy pomnik, chociaż to był — może model tylko. Lecz ten model, cudowny pierwowzór, trup wspaniały myśli Napoleona, którą kilka kolejnych natarć wichrowych uniosło i codzień dalej usuwa z pamięci, stał się historycznym i przybrał coś sprzecznego z swym tymczasowym pozorem. Był to słoń, czterdzieści stóp wysoki, zbudowany ciesielską i mularską robotą, dźwigający na grzbiecie wieżę, podobną do domostwa, pomalowaną zrazu na zielono przez jakiegoś malarza pokojów, później przemalowaną na czarno pędzlem nieba, deszczu i czasu. W tej pustej i niezamkniętej części placu, szerokie czoło kolosu, trąba jego, rynsztunek i wieża, jego grzbiet wspaniały i nogi podobne do kolumn, rzucały podczas gwiaździstej nocy cień przejmujący i straszny. Nie wiedziano, coby to znaczyć miało. Było to rodzajem symbolu siły ludowej. Był to cień zagadkowy i ogromny. Było to niepojęte widmo potęgi widzialnej, postawione tuż obok niewidzialnych duchów Bastylji.
Niewielu z cudzoziemców odwiedzało tę budowę, nikt z przechodzących jej się nie przyglądał. Rozsypała się w gruzy; za każdą zmianą pory roku odpadanie tynków po bokach zostawiało blizny szkaradne. „Edylowie“, jak się to mówi w wytwornym stylu, zapomnieli o niej od r. 1814. Stał ów słoń w swym kącie ponury, wątły, pochylony, otoczony gnijącą palisadą, błoconą co chwila przez pijanych woźniców; szramy porysowały brzuch jego, wióry i drzazgi odpadały od ogona, między stopami wyrastała trawa wysoka, a ponieważ poziom placu podnosił się od trzydziestu lat do okoła, tym powolnym lecz ciągłym wzrostem niedostrzeżonym poziomu wielkich miast, więc pozostawał w dole i zdawało się, iż ziemia pod nim opadała. Był brudny, pogardzany, odpychający i dumny, brzydki w oczach mieszczanina, melancholiczny w oczach myśliciela.
Jak powiedzieliśmy, w nocy widok się zmieniał. Noc jest najlepszą dla wszystkiego, co jest cieniem; gdy tylko zapadały jej mroki, stary słoń odmieniał się zupełnie; w poważnem przezroczu ciemna przyjmował kształty przerażająco spokojne. Będąc przeszłością, był niejako nocą, i jej cienie zwiększały wielkość jego.
Ten pomnik nierówny, pękaty, ciężki, chropowaty, przykry, prawie bezkształtny, lecz zarazem majestatyczny i nacechowany pewnym rodzajem wspaniałej i dzikiej powagi, zniknął, ażeby dać miejsce olbrzymiemu piecowi, opatrzonemu rurą, który zastąpił ponurą twierdzę o dziewięciu wieżach, prawie tak samo, jak mieszczaństwo zastąpiło feudalizm. Bardzo też właściwie, żeby piec był symbolem epoki, której potęgą jest kocioł. Ta epoka przejdzie, przechodzi już nawet; zaczynamy pojmować, że jakkolwiek siła może się gnieździć w kotle, to jednak potęga mieścić się może tylko w mózgu; czyli mówiąc innemi słowy, że tem, co prowadzi świat i nim kieruje, nie są lokomotywy, lecz idee. Zaprzęgnijcie lokomotywy do rydwanu idei, ależ konia za jeźdźca nie bierzcie.
Bądź co bądź, wracając do placu Bastylji, architekt słonia z gipsu i drzewa zrobił coś wielkiego; budowniczy rury piecowej potrafił zrobić rzecz małą z bronzu.
Ta rura piecowa, którą ochrzczono dźwięcznem imieniem, nazywając ją kolumną lipcową, ten chybiony pomnik poronionej rewolucji, był jeszcze w r. 1832 obleczony w olbrzymią koszulę rusztowania, którego z naszej strony żałujemy, i otoczony obszernem ogrodzeniem z desek, które ostatecznie zamknęło w sobie słonia.
Do tego to kąta placu, zaledwie oświetlonego odblaskiem oddalonego rewerberu, ulicznik zaprowadził dwóch „smyków“.
Niech nam będzie wolno przerwać tu sobie i przypomnieć, że jesteśmy wobec prostej rzeczywistości, i że dwadzieścia lat temu trybunały poprawcze wydawały wyrok na oskarżenie o włóczęgostwo i uszkodzenia pomników publicznych, przeciwko dziecku, które dostrzeżonem zostało śpiącem w samem wnętrzu słonia placu Bastylji. Przypomniawszy o tem, idziemy dalej.
Podchodząc ku kolosowi, Gavroche zrozumiał wrażenie, jakie nieskończoność wielka może wywrzeć na nieskończoność małą i rzekł:
— Smyki! nie bójcie się.
Następnie wszedł przez dziurę w sztachetach po za ogrodzenie, otaczające słonia, i pomógł smykom wejść tam takąż drogą. Dwaj malcy, nieco przestraszeni, poszli za Gavrochem, nie mówiąc ani słowa, powierzając się zupełnie tej małej opatrzności w łachmanach, która im dała chleba i obiecała miejsce do spoczynku.
Leżała tam, wzdłuż sztachet, drabina, która służyła w dzień robotnikom sąsiedniego cieśli. Gavroche podniósł ją z szczególną siłą i oparł o jedną z przednich nóg słonia. W miejscu, gdzie drabina dochodziła do góry było można dojrzeć rodzaj czarnego otworu w brzuchu kolosu.
Gavroche wskazał drabinę i otwór swoim gościom i rzekł:
— Maszerujcie.
Dwaj mali chłopcy patrzyli na siebie przestraszeni.
— Boicie się smyki! — zawołał Gavroche.
I dodał:
— Zobaczycie.
Objął silnie chropowatą nogę słonia i w okamgnieniu, nie opierając się o drabinę, dostał się do otworu. Wszedł tam jak wąż, wślizgujący się w rozpadlinę skały i zniknął, a w chwilę potem dwaj malcy zobaczyli niewyraźnie rysującą się, niby cień białawy i niepewny, jego bladą twarz, wychyloną z otworu pełnego ciemności.
— A więc — zawołał — właźcie smyczęta, zobaczycie, jak tu wybornie! Właź ty — rzekł do starszego — podam ci rękę.
Malcy trącili się łokciami; ulicznik nabawiał ich strachem i ośmielał zarazem, a zresztą deszcz padał coraz większy. Starszy zdecydował się. Młodszy, widząc, że brat wchodzi na drabinę, a on pozostaje sam między stopami ogromnej bestji, miał wielką ochotę płakać, ale nie śmiał.
Starszy gramolił się, drżąc cały, na szczeble drabiny; Gavroche tymczasem ośmielał go wykrzyknikami, jakich fechmistrz używa do swoich uczniów, albo mulnik do swych mułów:
— Nie bój się!
— Oto tak!
— Dalej! dalej!
— Postaw tu nogę.
— Daj tu rękę.
— Śmiało!
A gdy już by} przy otworze, pochwycił go nagle i silnie za ramię i przyciągnął do siebie.
— Hopa! — zawołał.
Smyczak był już w głębi.
— Tymczasem — rzekł Gavroche — zaczekaj na mnie. Panie, bądź łaskaw siadać.
I wyskoczywszy z dziury, tak samo, jak się do niej dostał, ześlizgnął się ze zwinnością wiewiórki na dół po nodze słonia, spadł na trawę, wziął na ręce pięcioletniego chłopca, postawił go odrazu prawie na środek drabiny, poczem zaczął wchodzić za nim, wołając na starszego:
— Będę go popychał, a ty go ciągnij.
W jednej chwili malec został zaprowadzony, popchnięty wciągniony i wpakowany do dziury, wprzód nim miał czas się opamiętać i Gavroche, wchodząc za nim, zepchnąwszy nogą drabinę, która upadła na trawę, klasnął w ręce i zawołał:
— Ot jesteśmy! Niech żyje jenerał Lafayette!
Po przejściu tego wybuchu zawołał:
— Smyczaki! jesteście u mnie!
O niespodziewana użyteczności rzeczy bezużytecznych! o dobroczynności rzeczy wielkich! o dobroci rzeczy olbrzymich! Ten potworny pomnik, który zawierał myśl cesarza, stał się klatką ulicznika. Smyczak został przyjęty i przytulony przez olbrzymi kolos. Wyświątecznieni mieszczanie, przechodząc koło słonia placu Bastylji, pytali nieraz, mierząc go pogardliwem spojrzeniem swych wyłupiastych oczu: „Po co to stoi?“ To stało, ażeby zbawić od zimna, od szronu, od mrozu i deszczu, aby zasłonić od wichrów zimowych i ustrzedz od noclegu w błocie, który sprowadza febrę, lub od noclegu w śniegach, który sprowadza śmierć, dziecko bez ojca i bez matki, bez chleba, bez odzienia, bez przytułku. To stało, ażeby przytulić niewinność, którą odepchnęło społeczeństwo! To stało, aby zmniejszyć wielkość publicznego błędu. To było otwartą gospodą dla tych, przed któremi wszystkie drzwi pozamykane. I zdało się, że stary mastodont, pokonany przez robactwo i zapomnienie, pokryty naroślami, pleśnią, i wrzodami, chwiejący się, stoczony, opuszczony, potępiony rodzaj olbrzymiego żebraka, błagającego napróżno o jałmużnę życzliwego spojrzenia z ulicy, — ulitował się nad innym żebrakiem, nad biednym pigmejczykiem, wlokącym się bez obuwia na nogach, bez dachu nad głową, chuchającym na zziębłe palce, okrytym gałganami, karmiącym się tem, co wyrzucają bogatsi. Oto po co stał słoń z placu Bastylji. Ta myśl Napoleona, pogardzona przez ludzi, podjętą została przez Boga. To co było tylko świetnem, stało się wspaniałem. Cesarzowi do wykonania tego co zamierzał brakowało porfiru, miedzi, żelaza, złota i marmuru; dla Boga stara kupa belek, desek i wapna była dostateczną. Cesarz się uniósł marzeniem genjuszu; w tego słonia tytanicznego, zbrojnego, olbrzymiego, wznoszącego swą trąbę, niosącego wieżę i rozpryskującego dokoła rozkoszne i ożywcze wody, chciał on wcielić lud. Bóg zrobił więcej — umieścił w nim dziecko.
Dziura, przez którą Gavroche dostał się do wnętrza, była wyłomem zaledwie widzialnym z zewnątrz, ukrytym, gdyż znajdującym się, jakieśmy już powiedzieli, pod brzuchem słonia, i tak ciasnym, że rzeczywiście tylko koty i smyczaki mogły się przezeń przecisnąć.
— Zacznijmy — mówił Gavroche — od zapowiedzenia portjerowi, że nas nie ma w domu.
I chodząc w ciemności z pewnością lokatora, znającego swoje pomieszkanie, wziął kawał deski i zakrył nią dziurę.
Gavroche znów zaczął chodzić pociemku. Dzieci usłyszały syczenie, zapałki, zanurzonej w butelce fosforycznej. Zapałek chemicznych nie znano jeszcze wtedy; krzesiwa Fumade’a były już wówczas postępem.
Olśnieni nagłem światłem, musieli przymrużyć oczy; Gavroche zapalił jeden z tych kawałków knota, namaczanych w żywicy, które nazywają stoczkami piwnicznemi. Stoczek taki, dymiący raczej, niż oświetlający, czynił choć nieco widzialnem wnętrze słonia.
Dwa goście Gavroche’a oglądali się dokoła siebie i doświadczali wrażenia podobnego do tego, jakiegoby doznawał ktoś zamknięty we wnętrzu wielkiej beczki Hejdelbergskiej, lub lepiej, jakiego doświadczać musiał Jonasz w biblijnym brzuchu wieloryba: olbrzymi szkielet otaczał ich i odurzał. W górze długa, brunatna belka, z której w pewnych odległościach wychodziły mocne, wklęsłe bale, wyobrażała kolumnę pacierzową z jej rozgałęzieniami; — stalaktyty gipsowe zwieszały się z nich niby trzewia, a od jednej strony do drugiej rozpięte tkaniny pajęcze zdawały się naśladować zapylone błony otoczne. Tu i owdzie widać było wielkie plamy czarniawe, zdające się żyć, i przemieniające miejsce nagłym i przestraszającym ruchem.
Odłamki, spadłe z grzbietu słonia na brzuch jego, wyrównały nierówności tak, że można było po nim chodzić, jak po podłodze.
Młodszy z dwóch malców oparł się o brata i rzekł pół-głosem:
— Jak tu ciemno.
To wywołało wybuch Gavroche’a; osłupiałe miny dwóch smyków, wskazywały potrzebę wstrząśnienia.
— A wy mi co tu paplacie? — kpimy z siebie? mało nam jeszcze? Tuileryjskich salonów wam potrzeba? Tacy głupcy jesteście? Mówcie. Ostrzegam was, że nie jestem wcale z bataljonu gamoniów. Coście wy? sałaciarze z sałaciarni papiezkiej? czy co?
Nieco surowości dobrze działa na przestraszonych. To ich umacnia. Dwaj malcy zbliżyli się do Gavroche’a.
Gavroche, ojcowsko rozczulony tem zaufaniem, przeszedł „od surowości do słodyczy“ i odezwał się do młodszego z łagodnością:
— Głupi! to tam na ulicy jest czarno. Tam deszcz pada, tutaj suchutko; tam zimno, tutaj wiatr nie zawieje; tam tłumy ludzi, tu nie ma nikogo; tam księżyc nawet nie świeci, a tu jest moja świeca, mój stoczek! Dzieci zaczęły się rozpatrywać po tem mieszkaniu z mniejszym przestrachem, lecz Gavroche nie zostawił im wiele czasu na rozmyślanie.
— Dalej! — rzekł do nich.
I popchnął ich w stronę, którą z zadowoleniem nazwać możemy głębią pokoju.
Tam było jego łóżko.
Posłanie Gavroche’a było zupełne. To znaczy, że miał materac, kołdrę i alkowę z firankami.
Materacem była mata słomiana, kołdrą dosyć duża płachta z grubego, szarego płótna, wcale ciepła i prawie nowa.
A oto co było alkową:
Stały tam trzy tyki dosyć długie, zagłębione i umocowane w gruzach gruntu, to jest brzucha słonia, dwie z przodu, a jedna z tyłu i złączone sznurem u wierzchu w ten sposób, że tworzyły pęk piramidalny. Na tak związanych tykach znajdował się rodzaj sieci z mosiężnego drutu, po prostu włożonej z góry, lecz zręcznie przymocowanej do tyk wiązadłami z drutu żelaznego, w ten sposób, że okrywała je zupełnie. Od dołu sieć ową otaczał szereg dużych kamieni, ułożonych w ten sposób, żeby nic przecisnąć się nie mogło. Sieć owa nie była niczem innem, jak częścią klatki dla ptactwa, używanej w menażerjach. Łóżko Gavroche’a pod tą siecią było też jak w klatce. Wnętrze tej klatki podobnem było do budy Eskimosa.
Ta siatka zastępowała firanki.
Gavroche poruszył kilka kamieni, zamykających klatkę z przodu, i dwie części sieci, zachodzące jedna na drugą, uchyliły się.
— Smyki! na czterech łapach — rzekł Gavroche.
Kazał swym gościom wejść ostrożnie do klatki, później wcisnął się za niemi, czołgając, przysunął kamienie i zamknął szczelnie otwór.
Znajdowali się tedy wszyscy trzej na macie.
Jakkolwiek byli mali, żaden z nich nie mógłby stanąć prosto w tej alkowie. Gavroche trzymał ciągłe swój piwniczny stoczek w ręku.
— Teraz — rzekł — chrapcie! zagaszę nasz kandelabr.
— Panie — zapytał starszy z dwóch braci Gavroche’a, pokazując mu sieć drucianą — co to jest takiego?
— To — odpowiedział Gavroche poważnie — to jest od szczurów. Chrapcie!
Czuł się jednakże obowiązanym dodać słów kilka dla objaśnienia tych drobnych istot, i mówił dalej:
— Są to rzeczy z ogrodu zoologicznego. Służą one dla dzikich zwierząt. Jest tam tego cały skład. Potrzeba tylko przeleźć przez mur, wgramolić się przez okno i przecisnąć przez szparę pod bramą. Można mieć tego ile się podoba.
Mówiąc to, okrywał częścią kołdry najmłodszego, który szeptał:
— Ach! tak dobrze! tak ciepło!
Gavroche zwrócił zadowolone spojrzenie na swoją kołdrę.
I to także z ogrodu zoologicznego. Zabrałem to małpom.
I pokazując starszemu matę, na której leżał, matę bardzo grubą i wybornie wyrobioną, rzekł:
— To należało do żyrafy.
Po chwili dodał:
— Wszystko to miały zwierzęta. Ja im to zabrałem. Nie gniewały się wcale. Powiedziałem im: biorę to dla słonia.
Znów milczał chwilę i dodał:
— Przełazi się przez mur, i czmycha z pod oka zarządu. Ot!
Dwaj chłopcy patrzyli z bojaźliwem i zdumionem uszanowaniem na tę istotę nieulęknioną i przedsiębiorczą, na tego włóczęgę jak oni, wyłączonego z towarzystwa jak oni, mającego jednak w sobie coś godnego podziwienia i coś wszechmocnego, co im się zdawało nadziemskiem, i którego fizjognomja składała się ze wszystkich grymasów dojrzałego wisusa, połączonych z najnaiwniejszym i najprzyjemniejszym uśmiechem.
— Panie — zapytał bojaźliwie starszy — więc się nie boisz policjantów?
— Co zaś? — i ruszył ramionami.
Najmłodszy miał oczy otwarte, lecz nic nie mówił. Ponieważ leżał z brzegu maty, a starszy znajdował się w środku, Gavroche otulił go nakryciem, jak matka i podniósł nieco matę pod jego głową, wepchnąwszy pod nią stare gałgany; chcąc, tym sposobem zrobić mu poduszkę. Następnie zwrócił się do starszego.
— Hę! tu bardzo ładnie, prawda?
— Ach, tak! — odpowiedział starszy, przyglądając się Gavroche’owi z wyrazem wybawionego anioła.
Dwom biednym zmokłym malcom zaczynało się robić ciepło.
— Ale — mówił dalej Gavroche — dlaczegożeście płakali?
I pokazując młodszego brata starszemu ciągnął:
— Takiemu knotowi jak ten, nie dziwię się wcale, lecz dla takiego dużego jak ty, płakać, to paskudnie; kto płacze wygląda jak cielę.
— Mój Boże! — rzekło dziecko — nie mieliśmy mieszkania, do któregobyśmy pójść mogli.
— Smyku! — odparł Gavroche — nie mówi się mieszkanie, mówi się dziura.
— A zresztą baliśmy się zostać sami po nocy.
— Nie mówi się noc, trzeba mówić szara.
— Dziękuję panu — rzekło dziecię.
— Słuchaj — rzekł Gavroche — nie trzeba nigdy kwękać na takie rzeczy. Będę miał nad wami opiekę. Zobaczysz jak się zabawimy. Latem pójdziemy do Sekwany z Franusiem, jednym z moich kolegów, będziemy się kąpali w przystani, będziemy biegali nago po tratwach przed mostem Austerlitz; to strasznie gniewa praczki. Krzyczą, pryskają wodą, nie uwierzysz jakie one pocieszne! Pójdziemy zobaczyć człowieka-szkielet. Jest żywy. Na polach Elizejskich. Jest to bałwan, chudy jak chart. Potem was zaprowadzę do teatru. Pójdziemy na wystąpienie Fryderyka Lemaitre. Mam bilety, znam aktorów, grałem raz nawet w jednej sztuce. Jesteśmy tam wszyscy tacy smyki, biegamy pod płótnem, to naśladuje morze. Wyrobię wam to, że was zaangażują do mojego teatru. Pójdziemy zobaczyć dzikich. To nie są prawdziwi dzicy. Powinięci są w kosmate powijaki różowe, a na łokciach widać strzępy białych nici. Potem pójdziemy na operę. Wejdziemy tam razem z klakierami. Klaka w operze jest bardzo dobrze urządzona. Na bulwary z klaką nie chodzę. W operze, wystaw sobie, są tacy, którzy płacą po dwadzieścia sou, ale to bydlęta. Nazywają ich wiechciami. A potem pójdziemy zobaczyć skazanego na gilotynę. Pokażę wam kata. Mieszka przy ulicy Bagnistej, pan Samson — ma skrzynkę do listów u drzwi. Wybornie będziemy się bawili!
W tej chwili kropla wosku spadła na palec Gavroche’a i przypomniała mu rzeczywistość.
— Do licha! — zawołał — ot knotek się topi. Uwaga! nie mogę wydawać więcej jak jedno sou na miesiąc na oświetlenie. Kto się kładzie powinien spać. Nie mamy czasu na czytanie romansów pana Pawła Kocka. Prócz tego światło mogłoby się przesunąć przez szczeliny drzwi wchodowych i salcesony mogliby dostrzedz.
— A przytem — zauważył bojaźliwie starszy, który sam tylko ośmielał się mówić z Gavrochem i odpowiadał mu — mogłaby iskra upaść na słomę, trzeba się strzedz, żeby nie podpalić domu.
— Nie mówi się podpalić domu — rzekł Gavroche — mówi się wykopać rudę.
Ulewa wzmagała się ciągle. Wśród uderzeń piorunów słychać też było uderzenia nawałnicy o grzbiet kolosu.
— Opętany deszcz! — rzekł Gavroche — lubię słyszeć jak spływają potoki wody wzdłuż nóg mojego domu. Zima to bydlę; daremna jej praca, próżne zabiegi, nie może nas przemoczyć i dlatego ryczy tak wściekle ten stary, nosiwoda.
Po tej aluzji do gromu, której wszystkie następstwa przyjmował Gavroche, jak prawdziwy filozof dziewiętnastego wieku, zajaśniała olśniewająca błyskawica, tak świetna, że jakiś jej odblask dostał się przez otwór do wnętrza słonia. Prawie w tej chwili zagrzmiało straszliwie. Dwaj malcy wydali krzyk i podskoczyli tak żywo, że prawie unieśli kratę; lecz Gavroche zwrócił ku nim swoją twarz zuchowatą i na wybuch pioruna odpowiedział wybuchem śmiechu:
— Spokojnie dzieci! nie rozwalcie mojej budowy. Oto mi piękny grzmot, wyśmienicie! To mi nielada błyskawica. Doskonale mój Boże! prawie tak wybornie jak w Ambigu.
To rzekłszy, przyprowadził do porządku klatkę, popchnął łagodnie dwóch chłopców w głąb posłania, przycisnął lekko ich kolana, ażeby się dobrze wyciągnęli, i zawołał:
— Kiedy Bóg dobry zapala swoją świecę, ja mogę zagasić moją. Dzieci trzeba spać, moje małe człowieczęta. Bezsenność rodzi osad w gębie, czyli, jak mówią w wielkim świecie, niesmak w ustach. Otulcie się dobrze okryciem. Jesteście pod niem?
— Już — szepnął starszy — tak mi dobrze. Mam jakby poduszkę pod głową.
— Nie mówi się pod głową — zawołał Gavroche — mówi się pod trzonkiem.
Dwaj chłopcy przycisnęli się do siebie. Gavroche ułożył ich jeszcze lepiej na macie, podciągnął nakrycie aż do uszu, wreszcie powtórzył po raz trzeci nakaz w języku tajemniczym:
— Chrapcie!
I zadmuchnął światło.
Natychmiast po zagaszeniu świeczki, jakieś szczególne drżenie zaczęło wzruszać klatką, pod którą spało troje dzieci. Było to mnóstwo uderzeń, wydających dźwięk metaliczny, jakby szpony i zęby chwytały się miedzianego drutu. Temu wszystkiemu towarzyszyły różne rodzaje przenikliwych pisków.
Malec pięcioletni, usłyszawszy ten szmer nad swą głową, zlodowaciały z przestrachu, trącił łokciem brata, lecz ten już „chrapał“, stosownie do rozkazu Gavroche’a. Dlatego też malec, nie mogąc wytrzymać z przestrachu, ośmielił się odezwać do Gavroche’a, jak mógł najciszej, zatrzymując oddech:
— Panie?
— Hę? — rzekł Gavroche, który już zamykał powieki.
— Co to tam jest?
— To szczury — odpowiedział Gavroche.
I położył znowu głowę na macie.
W istocie szczury, które rozmnożyły się tysiącami w wnętrznościach słonia i które stanowiły te czarne żywe plamy, o których wspominaliśmy, trzymane były w cichości przez blask świeczki, dopóki ta się świeciła; lecz skoro tylko w lochu, który był jakby ich stolicą zapadła ciemność, poczuwszy to co poczciwy bajarz Perrault nazywa „świeżem mięsem“ rzuciły się tłumnie na norę Gavroche’a, wdrapywały się aż do szczytu, i gryzły druty, szukając miejsca, którem by można było przeniknąć do tej fortecy nowego rodzaju.
Jednakże malec nie spał jeszcze.
— Panie! — zawołał znowu.
— Hę? — rzekł Gavroche.
— Co to są szczury?
— To są myszy.
To objaśnienie dodało nieco odwagi malcowi. Widział on już w swem życiu białe myszki i nie bał się ich wcale. Jednakże zabrał jeszcze głos:
— Panie?
— Hę? — rzekł Gavroche.
— Dlaczego nie masz pan kota?
— Miałem jednego — odpowiedział Gavroche — przyniosłem im go tutaj, ale mi go zjadły.
To drugie objaśnienie popsuło wpływ pierwszego, i mały zaczął znowu drżeć ze strachu. Rozmowa pomiędzy nim i Gavrochem zawiązała się po raz czwarty.
— Panie!
— Hę? — Kogo to zjadły?
— Kota.
— A kto to zjadł kota?
— Szczury.
— Myszy?
— Tak, szczury.
Dzieciak struchlały, słysząc o myszach zjadających koty, mówił dalej:
— Panie to może i nas zjedzą te myszy?
— Do pioruna! — rzekł Gavroche.
Przestrach dziecięcia doszedł do szczytu. Lecz Gavroche dodał:
— Nie bój się! nie mogą tu wejść. A zresztą ja tu jestem! No, weź mnie za rękę. Cicho bądź i chrap!
To mówiąc Gavroche wziął za rękę malca po nad jego bratem. Dziecię przycisnęło tę dłoń do siebie i uczuło się ośmielonem. Śmiałość i siła udzielają się tajemniczo. Cisza zaległa znowu do koła, szmer głosów przestraszył i oddalił szczurów, a gdy w kilka chwil potem mogły już powrócić z nową wściekłością, trzej smyki, pogrążeni w śnie głębokim nic nie słyszeli.
Godziny nocy ubiegały. Cień zasłał olbrzymi plac Bastylji, wiatr zimowy pomięszany z deszczem od czasu do czasu wiał przenikająco, patrole przeglądały bramy, aleje, parkany, kąty ciemne i szukając włóczęgów nocnych, przechodziły w milczeniu koło słonia; potwór wyprostowany, nieruchomy, z oczyma otwartemi w ciemnościach, zdawał się dumać o spełnionym dobrym uczynku, iż schronił przed niebem i ludźmi troje biednych śpiących dzieci.
Ażeby zrozumieć to co nastąpi, należy sobie przypomnieć, że w owej epoce odwach Bastylji był położony — na drugim krańcu placu, i to co się dniało w pobliżu słonia, nie mogło być dostrzeżonem ani usłyszanem przez wartę.
Już dobiegała godzina bezpośrednio świt poprzedzająca, gdy jakiś człowiek, przebiegający ulicą świętego Antoniego, przemknął się przez plac, okrążył obszerne ogrodzenie kolumny lipcowej, i wśliznął się między sztachetami aż pod brzuch słonia. Gdyby jakiekolwiek światło mogło oświecić tego człowieka, z przemokłej do nitki jego odzieży nie trudno byłoby wnieść, że przepędził noc na deszczu. Przybywszy pod słonia wydał on krzyk dziwaczny, nie należący do żadnego języka, który jedna tylko papuga mogłaby oddać dokładnie. Powtórzył następnie raz jeszcze ten krzyk, którego pewne wyobrażenie może dać pisownia następna:
— Kirikikiu!
Na drugi wykrzyk głos czysty, wesoły i młody odpowiedział z głębi słonia:
— Dobrze.
I prawie natychmiast deska, która zasłaniała otwór usunęła się, dając przejście dziecku, które się zsunęło na dół po nodze słonia i żwawo stanęło obok owego człowieka. Był to Gavroche, a człowiekiem tym był Montparnasse.
Co do krzyku, to kirikikiu było bez wątpienia tem co dziecię wyrazić chciało przez: Zapytasz o pana Gavroche.
Usłyszawszy ten krzyk, Gavroche obudził się natychmiast, wyskoczył ze swej alkowy, usuwając nieco część sieci drucianej, którą, natychmiast zamknął starannie, a następnie otworzył znany nam otwór, i zeszedł.
Człowiek i dziecko poznali się w milczeniu wśród nocy; Montparnasse powiedział tylko:
— Potrzebujemy ciebie: pójdź nam podać rękę.
Ulicznik nie potrzebował innego objaśnienia.
— Ot i ja! — rzekł.
I obaj udali się ku ulicy świętego Antoniego, z której wyszedł Montparnasse, przebiegając szybko pomiędzy długiemi szeregami wózków ogrodniczych, wyjeżdżających o tej godzinie, na targ.
Ogrodnicy, usadowieni w dwóch wózkach pomiędzy sałatami i jarzynami, na wpół-drzemiący, ukryci po oczy w odzieży, z powodu nawalnego deszczu, nie uważali prawie na tych dziwnych przechodniów.
Opowiedzmy teraz co się działo tej samej nocy w więzieniu la Force.
Ucieczka została uknutą przez Babeta, Brujona, Gueulemera i Thenardiera, chociaż Thenardier był w schowaniu[7]. Babet dokonał jej na własną rękę, tegoż dnia właśnie, jak to widzieliśmy z rozmowy Montparnasse’a z Gavrochem. Montparnasse miał im pomagać z zewnątrz.
Brujon, przepędziwszy miesiąc w izbie kary, miał czas najprzód zaopatrzyć się w sznur, a powtóre obmyślić plan. Niegdyś owe ponure miejsca, w których karność więzienna pozostawiała skazanych samym sobie, składały się z czterech ścian kamiennych, kamiennego sufitu, ciosowej podłogi, obozowego łóżka, okienka opatrzone kratami; następnie, gdy celki uznano za zbyt surowe, składać się zaczęły z drzwi żelaznych, okratowanego okienka, obozowego łóżka, ciosowej podłogi, kamiennego sufitu i czterech ścian także z kamienia i to się nazywa izba kary. Około południa bywa tam nieco widno. Niegodnością tych izb, które jak widzimy nie są celkami, jest to, że w nich pozostawieni są rozmyślaniom, ci, którychby należało zająć pracą.
Brujon tedy rozmyślał i zdołał wyjść z izby kary przy pomocy sznura. Ponieważ go uważano za zbyt niebezpiecznego w pawilonie Karlomana, przeto umieszczono go w Nowym Budynku. Pierwszym przedmiotem, który napotkał w Nowym Budynku był Gueulemer, drugim gwóźdź; Gueulemer znaczył tyle co występek, gwóźdź znaczył tyle co wolność.
Brujon, o którym czas już powziąć dokładne wyobrażenie, był z powierzchowności delikatnej budowy, wątłości głęboko obmyślanej, filutem grzecznym, przebiegłym i złodziejem z ujmującem spojrzeniem a szyderczym i przykrym śmiechem. Spojrzenie wyrażało jego chęci, śmiech jego wyrażał naturę. Pierwsze początki w swej sztuce skierował na dachy; uczynił wielkie postępy w przemyśle odrywaczy blachy, zdzierających ją z dachów i odrywających rynny, których rzemiosło nazywa się flakarstwem.
Chwilę stosowną do wykonania zamiaru ucieczki podała Brujonowi ta okoliczność, że właśnie dekarze łatali i naprawiali część dachów więzienia. Pawilon świętego Bernarda nie był tym sposobem zupełnie odosobniony od pawilonu Karlomana i pawilonu Św. Ludwika. Na górze były rusztowania i drabiny, czyli inaczej mówiąc mosty i schody od strony wybawienia.
Pawilon, zwany Nowym Budynkiem jeden z najbardziej porysowanych i najbliższych ruiny, był słabym punktem więzienia. Mury jego były do tego stopnia przetrawione saletrą, że musiano poobijać deskami sufity sypialni, gdyż odrywające się z nich kamienie spadały do łóżek więźniów. Mimo takiej starości i ruiny, z całą nieostrożnością umieszczano tam najbardziej niepokojących oskarżonych, osadzano „ciężkie przestępstwa“ jak się to mówi w języku więzienia.
Nowy Budynek mieścił w sobie cztery sypialnie, piętrzące się jedna nad drugą i poddasze, które nazywano Bel-Air. Wielka rura komina, prawdopodobnie należącego dawniej do jakiej starożytnej kuchni książąt de la Force, wychodziła z dołu, przecinała wszystkie cztery piętra, dzieląc na dwoje każdą sypialnię, i tworząc rodzaj kolumny spłaszczonej, a w górze wystawała po nad dach.
Gueulemer i Brujon umieszczeni zostali w jednej sypialni. Przez ostrożność umieszczono ich na samym dole. Przypadek zrządził, że głowy ich łóżek dotykały do owej rury.
Thenardier znajdował się wprost nad niemi na poddaszu zwanem Bel-Air.
Przechodzień, zatrzymujący się na ulicy Cuiture-Sainte-Catherine, po za koszarami straży ogniowej, przed bramą Łazienek, widzi podwórze pełne kwiatów i krzewin w wazonach, w głębi którego między dwoma skrzydłami wznosi się niewielka, biała rotunda, przystrojona zielonemi okiennicami, idyllyczne marzenie Jana Jakóba. Nie więcej jak dziesięć lat temu po za tą rotundą wznosił się mur czarny, ogromny, straszny, nagi, o który opierała się ona. Był to mur przedfossowy więzienia la Force.
Ten czarny mur po za tą rotundą, wyglądał jak Milton, ujrzany po za Berquinem.
Znaczną i tak wysokość tego muru przewyższał jeszcze po za nim dach czarniejszy od niego. Był to dach Nowego Budynku. Można było na nim widzieć cztery okna poddaszowe, opatrzone silnemi kratami — były to okna Bel-Air. Po nad dachem wznosił się komin; była to taż sama rura co przecinała sypialnie więzienia.
Bel-Air, ten szczyt Nowego Budynku, był rodzajem wielkiego frontonu, zamkniętego potrójnemi kratami i podwójnemi drzwiami z grubej czarnej blachy, nabijanemi ogromnemi gwoźdźmi. Wchodząc tam od północnego krańca miało się po lewej ręce cztery facjatkowe okienka, po prawej zaś zwrócone ku tym okienkom cztery kletki czworograniaste, podłużne, podzielone przegrodami cienkiemi, zbudowanemi na parę łokci od podłogi z drzewa, a wyżej aż do dachu z sztab żelaznych.
Thenardier znajdował się „w schowaniu“ w jednej z takich kletek, od nocy dnia 3 lutego. Nie można było nigdy się dowiedzieć, jakim sposobem, i przez jaki rodzaj niedozoru, zdołał się tam zaopatrzyć i ukryć w tej kletce butelkę owego wina, wynalezionego, jak mówią, przez Desruesa, w którem znajduje się narkotyk, i które banda usypiaczy zrobiła tak sławnem.
W wielu więzieniach znajdują się posługacze przedajni, na pół dozorcy i na pół złodzieje, którzy dopomagają do ucieczek, oddają policji niewierne usługi i łapią dwie sroki za ogon.
Tej samej nocy, kiedy mały Gavroche zabrał dwoje błąkających się dzieci, Brujon i Gueulemer, wiedząc, że Babet, który umknął tegoż rana, czekać ich będzie na ulicy razem z Montparnassem, podnieśli się pocichu, i za pomocą gwoździa znalezionego przez Brujona, zabrali się do zrobienia dziury w rurze kominowej, do której dotykały ich łóżka. Odłamki upadały na łóżko Brujona, w ten sposób, że ich słychać nie było. Przeplatające ciągły deszcz grzmoty wstrząsały drzwiami w zawiasach i robiły w więzieniu hałas straszny, lecz pożądany przez uciekających. Ci z więźniów, którzy się przebudzili, udali, że zasypiają znowu, zostawiając wolne pole Gueulemerowi i Brujonowi. Brujon był zręczny. Gueulemer był silny. Wprzód nim głuchy szmer doszedł do dozorcy, śpiącego w okratowanej celce, która wychodziła do ich sypialni, wyłamali mur, przebili rurę kominową, wysadzili kratę, stanowiącą jeszcze zaporę u wierzchu komina, i obaj straszni złoczyńcy byli na dachu. Deszcz i wiatr wzmagały się jeszcze, dach był śliski.
— Co za wyborna kimka do zmyszka[8]! — rzekł Brujon.
Przepaść sześć stóp szeroka, a ośmdziesiąt stóp głęboka dzieliła ich od przedfossowego muru. W głębi tej przepaści widać było błyskający w ciemności karabin żołnierza. Do odłamków żelaznej kraty u wierzchu komina, którą wyłamali po drodze, przymocowali jednym końcem sznur, który Brujon ukręcił w swojej celce, drugi koniec przerzucili przez mur przedfossowy, przesadzili jednym skokiem przepaść, uchwycili się rękoma skraju muru, przeskoczyli go, spuścili się na dół jeden po drugim po linie, na mały dach dotykający Łazienek, zabrali linę z sobą, zeskoczyli na podwórze w Łazienkach, przebiegli je, popchnęli okienko portjera, przy którem wisiał sznurek od bramy, pociągnęli ten sznurek, i znaleźli się na ulicy.
Nie upłynęło trzy kwandranse od czasu jak usiedli na swoich łóżkach, w ciemnościach, z gwoździem w ręku i projektem w głowie.
W kilka chwil potem połączyli się z Babetem i Montparnassem, którzy krążyli w bliskości.
Ciągnąc ku sobie linę, zerwali ją, i pozostał kawałek przymocowany do komina na dachu. Prócz tej szkody nie ponieśli żadnej innej, chyba tą, że zupełnie prawie pościerali sobie skórę na rękach.
Tejże nocy Thenardier, nie wiadomo jakim sposobem został ostrzeżony i nie spał.
Około godziny pierwszej po północy, wśród nader ciemnego mroku dojrzał dwa cienie przechodzące po dachu, mimo nawałnicy burzliwej przed okienkiem, będącem naprzeciw jego kletki. Jeden z nich zatrzymał się przed okienkiem na czas mgnienia oka. Był to Brujon. Thenardier poznał go i zrozumiał wszystko. Było to dla niego dostateczem.
Thenardier, notowany jako niebezpieczny i zatrzymany w skutek oskarżenia o występek popełniony rozmyślnie, zbrojnie i w nocy, miany był na oku. Żołnierz, zmieniany co dwie godziny, przechadzał się z karabinem nabitym przed jego kletką. Poddasze Bel-Air było oświetlane latarnią. Więzień miał na nogach kajdany, mające piętnaście funtów. Codziennie o czwartej popołudniu stróż, pod eskortą dwóch brytanów — tak było jeszcze w owej epoce — wchodził do jego kletki, kładł przy łóżku bochenek chleba czarnego, ważący dwa funty, stawiał dzban wody i naczynie pełne rosołu dość chudego, w którym pływała pewna ilość ziarn fasoli, oglądał kajdany i opatrywał kraty. Ten człowiek z brytanami przychodził także dwukrotnie każdej nocy.
Thenardier otrzymał pozwolenie zachowania przy sobie rodzaju żelaznego kołka, który mu służył do umieszczania chleba przy szparze ściany, ażeby, jak mówił, „zabezpieczyć go od szczurów“. Ponieważ miano Thenardiera na oku, przeto nie uważano kołka za niebezpieczny. Jednakże przypomniano sobie później, że jeden ze stróżów mówił:
— Lepiejby było dać mu tylko kołek drewniany.
O godzinie drugiej po północy, zmieniono szyldwacha, którym był stary żołnierz i zastąpiono go młodym. W kilka chwil potem człowiek z psami odbył swoją wizytę i wyszedł, nie zwróciwszy uwagi na zbytnią młodość i „wieśniaczą minę rekruta.“ W dwie godziny potem, o czwartej rano, gdy zmieniano wartę, znaleziono rekruta uśpionym i leżącym jak kloc na ziemi przy kletce Thenardiera. Co do samego Thenardiera, tego nie znaleziono wcale. Rozbite jego kajdany leżały w głowach łóżka. W suficie kletki była dziura, a nad nią, w dachu druga podobnaż. Jedna deska z łóżka została wyrwaną i zapewne zabraną, gdyż jej nie znaleziono wcale. Zabrano także z celki butelkę do połowy wypróżnioną, zawierającą resztę odurzającego wina, za pomocą którego więzień uśpił żołnierza. Bagnet tego ostatniego znikł także.
W chwili gdy to dostrzeżono, sądzono, że Thenardier był już za kresem wszelkich poszukiwań. W istocie jednak chociaż nie był on już w Nowym Budynku, był przecież w wielkiem niebezpieczeństwie.
Thenardier, dostawszy się na dach Nowego Budynku, znalazł tam resztę sznura Brujona, wiszącą na kracie u szczytu komina, lecz, że ten sznur był zbyt krótkim, nie mógł uciekać przez mur przedfossowy, jak to uczynił Brujon i Gueulemer.
Skręcając z ulicy des Ballets na ulicę Króla Sycylji, dostrzedz można prawie zaraz po prawej stronie brzydkie pustkowie. W zeszłym wieku zajmował je dom, z którego pozostała tylko tylna ściana, prawie pochylona, wznosząca się do wysokości trzeciego piętra między sąsiedniemi budynkami. Ruinę tę rozpoznać można po dwóch wielkich oknach kwadratowych, które widać jeszcze; z tych jedno, położone w środku, bliżej szczytu prawego, zagrodzonem jest spruchniałą belką, przymocowaną do wierzchu budowy. Przez te okna widać było niegdyś wysoki, posępny mur, będący częścią muru przedfossowego więzienia la Force.
Próżnia, jaką dom zburzony pozostawił w ulicy, jest zamkniętą do połowy parkanem z desek, osadzonych w pięciu słupach murowanych. W tem ogrodzeniu mieści się mała buda przyparta do pozostałej ściany. W parkanie są drzwi, które kilka lat temu jeszcze, zamykanemi były tylko na klamkę.
Na grzbiet tej właśnie ruiny dostał się Thenardier wkrótce po trzeciej rano.
Jakim sposobem się tam dostał? tego nigdy nie zdołano wytłómaczyć, ani zrozumieć. Błyskawice zapewne przeszkadzały i pomagały mu zarazem. Czy skorzystał z drabin i rusztowań dekarzy, aby się dostać z dachu na dach, z jednego ogrodzenia do drugiego, z jednego krużganku na drugi, przechodząc przez pawilony Kartomana świętego Ludwika, mur przedfossowy, do zrujnowanej ściany na ulicy Króla Sycylji? Lecz na tej drodze znajdowały się przerwy, które zdawały się czynić ją niepodobną do przebycia. Czy położył deskę ze swego łóżka, jako most od dachu Bel-Air do muru przedfossowego i czołgając się na brzuchu prawie dokoła więzienia, dotarł aż do owej ściany? Lecz mur przedfossowy więzienia la Force szczytem swoim zakreślał linję zębatą, i nierówną, wznosił się i zniżał, był niższym przy koszarach straży ogniowej, wynioślejszym w bliskości Łazienek, zdefigurowanym przez naprawy i odnowienia, i nie miał takiej samej wysokości przy hotelu Lamoignon jak przy ulicy Brukowanej, wszędzie miał spadki, wszędzie kąty proste; a zresztą szyldwachy mogliby dostrzedz ciemną postać zbiega; tym więc sposobem jeszcze droga odbyta przez Thenardiera zdawała się niewytłómaczoną prawie. Na oba te sposoby ucieczka była nieledwie niepodobną. Czy Thenardier natchniony tem strasznem pragnieniem wolności, co przepaści zmienia w rowy, kraty żelazne w sieci pajęcze, co z kaleki robi atletę, z podagryka ptaka, co głupotę zamienia w instynkt, instynkt w rozum, rozum w genjusz, czy Thenardier wynalazł lub natrafił na trzeci jeszcze sposób? Nie dowiedziano się o tem nigdy.
Bądź co bądź, oblany potem, przesiąkły deszczem, w odzieży poszarpanej, z rękami pościeranemi, z rozkrwawionemi łokciami, z poranionemi kolanami, Thenardier dostał się na to, co dzieci w swym figurycznym języku nazywają skrawkiem muru, i leżał rozciągnięty, gdyż tam sił mu już zabrakło. Spadzistość prostopadła, wysokości trzeciego piętra, dzieliła go od bruku ulicy.
Sznur, który miał, był zakrótkim.
Oczekiwał tam blady, wyczerpany z sił, pozbawiony wszelkiej nadziei jaką miał, okryty jeszcze cieniem nocy, lecz mówiąc sobie, że dzień nadchodzi, przerażony okropną myślą, że usłyszy za chwilę uderzenie czwartej godziny na pobliskiej wieży Św. Pawła, godziny, o której przyjdą zmieniać warty i zobaczą szyldwacha uśpionego i dach wyłamany, oczekiwał, patrząc w osłupieniu na straszną głębię, będącą pod nim, na światło rewerberów i na bruk czarny i przemokły, na ten bruk pożądany i straszny, który był śmiercią i wolnością zarazem.
Pytał się siebie czy trzem jego wspólnikom ucieczki powiodło się szczęśliwie, czy oczekiwali na niego, czy przyjdą, na pomoc? Słuchał. Z wyjątkiem patrolu nikt nie przechodził ulicą od chwili jak był na murze. Przejazd ogrodników na targ z Montreuil, Maronne, Vincennes i Bercy odbywał się samą tylko ulicą Św. Antoniego.
Czwarta wybiła. Thenardier drżał. W kilka chwil potem ów hałas przestraszenia i zamięszania, który jest pierwszym następstwem odkrytej ucieczki, dał się słyszeć w więzieniu. Sztukania drzwi otwieranych i zamykanych kolejno, szczęk krat i zawias, gwar straży, chrapliwe głosy dozorców, uderzenia kolbami o bruk, dochodziły aż do niego. W zakratowanych okienkach celek ukazywały się i znikały światła, na szczyt Nowego Budynku wbiegano z pochodnią. Przyzwano strażaków z koszar sąsiednich. Ich kaski oświetlone pochodniami, widać było przesuwające się tam i nazad wzdłuż dachu. W tym samym czasie od strony Bastylji, dostrzegł Thenardier bladawą zorzę, świtającą ponuro na skraju nieba.
Był on na szczycie muru dziesięć cali szerokiego, zawieszony pod nawałnicą, nad przepaściami po obu stronach, nie mogący się ruszyć z obawy możebnego spadnięcia, lub pewnego przytrzymania, i myśl jego jak serce dzwonu, kołysała się przechodząc kolejno do tych ostateczności: — Umrę gdy spadnę, złapią gdy zostanę.
W takiem będąc położeniu, zobaczył nagle choć jeszcze ulica była zupełnie ciemną, człowieka, przesuwającego się wzdłuż murów, który nadchodził od ulicy Brukowanej i zatrzymał się przed ogrodzeniem, po nad którem Thenardier zostawał niejako zawieszony. Po chwili do tego człowieka przyłączył się drugi, który szedł z takąż samą ostrożnością, następnie trzeci, w reszcie czwarty. Gdy się złączyli jeden z nich uniósł klamkę u drzwi parkanu i wszyscy czterej weszli do ogrodzenia, w którem znajdowała się buda. Znajdowali się prostopadle pod Thenardierem. Ci ludzie widocznie obrali to miejsce, ażeby mogli rozmawiać, nie wystawiając się na widok przechodniów i szyldwacha, stojącego nieopodal przy furtce więzienia la Force. Trzeba zresztą dodać, że deszcz zapędził szyldwacha do budki i trzymał go tam ciągle. Thenardier, nie mogąc rozpoznać ich twarzy, nastawił ucha na ich słowa, z zrozpaczoną uwagą biedaka, który się czuje zgubionym.
Przed oczyma Thenardier’a zdawało się przesuwać coś podobnego do nadziei, ludzie ci mówili szwargotem.
Pierwszy z nich szeptał cicho, lecz tak, że można było dosłyszeć.
— Za pas nogi! Co mamy szewrać tugo?[9].
Drugi odpowiedział:
— Chlust taki, że mogłoby zdmuchnąć czarną świeczkę, a przytem salcesony mogą przechodzić, nie daleko stoi sułan z bosakiem, można zasypać się tukaj[10].
Dwa te wyrazy tugo i tukaj, które oba znaczyć mają tylko tu, i z których pierwszy należy do szwargotu podrogatkowego, drugi do szwargotu dzielnicy Temple, oświeciły Thenardier’a. Po owem tugo poznał Brujona, który zwykł był myszkować pod rogatkami; po wyrazie tukaj, Thernardier byłby go nie poznał, gdyż zupełnie zmienił głos.
Trzeci jednakże sprzeciwił się odejściu:
— Nic nas nie nagli jeszcze, zaczekajmy trochę. Któż nam powiedział, że on nas nie potrzebuje?
Po tych słowach, powiedzianych nie szwargotem, lecz zupełnie poprawnie, Thenardier poznał Montparnasse’a, który z elegancją sobie właściwą rozumiał wszystkie szwargoty, ale z nich żadnym nie mówił.
Co do czwartego, ten milczał, lecz barczystość pleców zdradzała go. Thernardier nie wątpił. Był to Gueulemer.
— Co ty nam tu nogi zawracasz! Tapicer nie mógł zrobić zmyszka. On nie robi tej bili. Rozkręcić pajęczynę i pokosić żagle, żeby zmachlować węża, wpuścić przegrody w furtę, zlutować pięści, zmachlować klawisze, skosić sprzączki, przeważyć węża, zamknąć się, puścić finfę, na to wszystko nie można być frajerem. Stary nie mógł tego zrobić, nie umie machlować[11].
Babet dodał, zawsze tym uczonym szwargotem klasycznym, którym mówili Poullailler i Kartusz i który tak się ma do śmiałego, nowego, ubarwionego i urozmaiconego szwargotu, używanego przez Brujona, jak język Rasyna do języka Andrzeja Chénier.
— Twojego kapelnika musieli okasztanić na razie. Do tego trzeba być ciętym, a on jeszcze frajer. Dał się skapusić jakiemu motużnikowi, albo nawet kapusiowi, z którym się zadał. Nastaw karby, Montparnasse, słychcisz, jak tam cedzą w hazie? Widziałeś te finfy. Kwaczuje w dole, chodźmy! Dorobił się dwudziestu pasków. Nie mam boja i nie jestem dudek, to się wie, lecz nie ma tu co szewrać, bo nas mogą zasypać. Nie nadymajno się, pójdź z nami, wyszrajbujemy po parę kieliszków artychy[12].
— Nie godzi się porzucać przyjaciół w kłopocie — szeptał Montparnasse.
— Kładę ci łopatą, że on już chory. O tej godzinie tapicer nie wart końca paznogcia. Nie poradzimy na to. Za pas nogi! Zdaje mi się co chwila, że motużnik ma nas w garści[13].
Montparnasse słabo się już opierał. W istocie ci czterej ludzie, z całą wiernością bandytów, którzy się nigdy nie porzucają wzajemnie myszkowali przez całą noc około więzienia la Force, bez względu na niebezpieczeństwo, w nadziei, że na szczycie jakiej ściany ujrzą Thenardiera. Jednakże noc, która już zaczynała się robić rzeczywiście zbyt „ładną“ gdyż nawałnica opustoszyła wszystkie ulice, zimno przenikające ich do kości, odzież przemokła, obuwie podziurawione, szmer niespokojny, dolatujący z więzienia, ubiegające szybko godziny, napotykane patrole, uchodząca nadzieja, strach powracający — wszystko to zmuszało ich do odejścia: chwila jeszcze, a już odejdą. Thernadier dyszał na szczycie ściany, jak rozbitki Meduzy na tratwie, widząc, że ujrzany przez nich okręt znika z nad poziomu.
Nie śmiał ich zawołać: krzyk mógłby się dać słyszeć i zgubić wszystko, powziął myśl jedną, ostatnią, promyk nadziei; wyjął z kieszeni koniec liny Brujona, którą oderwał od wyłamanej kraty w kominie Nowego Budynku i rzucił ją na dół w głąb oparkanienia.
Lina upadła przy nogach czterech rozmawiających.
— Wdowa![14] — rzekł Babet.
— Mój wąż![15] — rzekł Brujon.
— Karczmarz jest tam — rzekł Montparnasse — podnieście oczy. Thenardier wysunął nieco głowę.
— Prędzej! — rzekł Montparnasse — masz drugi koniec liny, Brujonie!
— Mam.
— Zwiąż oba kawałki razem. Rzucimy mu, przywiąże ją do ściany, wystarczy i tego, żeby się spuścić po niej.
Thenardier ośmielił się odezwać.
— Przesiąkłem zupełnie.
— Rozgrzejesz się.
— Nie mogę się ruszyć.
— Zsuniesz się, złapiemy cię.
— Ręce mi zdrętwiały.
— Przywiąż tylko linę do ściany.
— Nie będę mógł.
— Trzeba, żeby który z nas wlazł — rzekł Montparnasse.
— Trzy piętra! — szepnął Brujon.
Stary kanał otynkowany, który służył do pieca opalanego niegdyś w budzie, przechodził wzdłuż muru i dochodził do szczytu, prawie w tem miejscu, gdzie widziano Thenardiera. Rura ta, wówczas już podziurawiona i porysowana, upadła w gruzy do tego czasu, lecz dotąd jeszcze widzieć można jej ślady.
— Możnaby wleźć tamtędy — rzekł Montparnasse.
— Przez tę rurę — zawołał Babet — człowiek się nie przeciśnie, trzebaby knota[16].
— Trzebaby smyka[17] — powtórzył Brujon.
— Zkąd wziąć smyczaka? — zapytał Gueulemer.
— Zaczekajcie — rzekł Montparnasse — mam interes.
Montparnasse otworzył pocichu drzwi parkanu, upewnił się, że nikt z przechodniów nie znajdował się na ulicy, wyszedł ostrożnie, zamknął drzwi za sobą i pobiegł w kierunku Bastylji.
Ubiegło siedm do ośmiu minut — osiem tysięcy wieków dla Thenardiera; Babet, Brujon i Gueulemer nie otworzyli ust; drzwi otworzyły się nakoniec i pokazał się zadyszany Montparnasse, przyprowadzający Gavroche’a. Deszcz ciągły sprawiał, że ulica była jeszcze pustą.
Mały Gavroche wszedł w oparkanienie i spokojnie rozpatrzył postacie bandytów: woda ściekała mu z włosów. Gueulemer odezwał się do niego:
— Knociaku! jesteś człowiekiem?
Gavroche wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Smyk taki, jak jazyg, jest człowiekiem, a człowiek taki, jak wysaj, to jest smyk[18].
— Widzicie knota! jaką ma wyrobioną mordę[19] — zawołał Babet.
— Smyk pantyński nie jest zmachlowany z przechlustanych snopów[20] — dodał Brujon.
— Czego wam trzeba — rzekł Gavroche.
Montparnasse odpowiedział:
— Wdrapać się przez tę rurę.
— Z tą wdową[21] — rzekł Babet.
— I przysztukować węża[22] — ciągnął Brujon.
— Na czubie ściany[23] — dodał Babet.
— Do pala widoku[24] — objaśniał Brujon.
— A potem? — rzekł Gavroche.
— To wszystko — rzekł Gueulemer.
€ Ulicznik patrzył na linę, rurę, ścianę i okna, i wydał jakiś niewytłómaczony i pogardliwy dźwięk, mający znaczyć:
— Tylko tyle?
— Tam na wierzchu jest człowiek, którego ocalisz — rzekł Montparnasse.
— Czy chcesz? — zapytał Brujon.
— Czyżyku — odpowiedział dzieciak — któremu to zapytanie zdawało się niepotrzebnem, i zrzucił trzewiki.
Gueulemer podparł Gavroche’a ręką, wsadził go na dach budy, którego spruchniałe deski uginały się pod ciężarem dziecka, i oddał mu linę związaną przez Brujona, podczas nieobecności Montparnasse’a. Ulicznik zbliżył się do rury, w środek której nietrudno było się dostać, z powodu dużej dziury, dotykającej samego dachu. W chwili, gdy się zabierał do włażenia w nią, Thenardier, widząc, że jego ocalenie i życie się zbliża, przechylił się nad skraj muru; pierwszy brzask dnia oświecił nieco jego skronie oblane potem, śniade policzki, nos długi i ostry, brodę siwą, najeżoną i Gavroche go poznał:
— Oho! — rzekł — to mój ojciec. Ah! to nic nie szkodzi.
I wziąwszy linę w zęby, śmiało zaczął się wdrapywać.
Dostał się do szczytu rudery, wsiadł na mur stary, jak na konia, i przywiązał mocno linę do wierzchniej ramy okna.
W chwilę potem Thenardier był na ulicy.
Skoro tylko dotknął się bruku, jak tylko się poczuł wolnym od niebezpieczeństwa, nie był już zmęczonym i przeziębłym, i nie drżał więcej; straszne okoliczności, z których się wydostał, rozproszyły się jak dym, owa dziwna i dzika przebiegłość ocuciła się w nim na nowo, śmiała i swobodna, gotowa kierować nim dalej.
— A teraz, co będziemy jedli?
Nie potrzeba tłómaczyć tego wyrazu, mającego przerażająco wyraźne znaczenie, znaczącego zarazem zabijać, mordować i rabować. Jeść, właściwe znaczenie: pożerać.
— Schowajmy się w kącie — rzekł Brujon. W trzech słowach skończymy i rozłączymy natychmiast. Był interes, nieźle wyglądający, przy ulicy Plumet, ulica pusta, dom odosobniony, stary spruchniały parkan od strony ogrodu, kobiety same.
— A więc! dlaczegożby nie? — pytał Thenardier.
— Twoja źrebaczka[25] Eponina widziała to — odrzekł Babet.
— I zaniosła języka Magdusi — dodał Gueulemer — nie ma tam buchanki[26].
— Źrebaczka nie trzepak[27] — rzekł Thenardier. Zresztą trzeba będzie zobaczyć.
— Tak, tak — rzekł Brujon — trza będzie zobaczyć.
Żaden z tych ludzi nie zdawał się uważać na Gavroche’a, który podczas tej rozmowy siedział na jednym z murowanych słupów parkanu i oczekiwał kilka chwil, może na to, ażeby ojciec obejrzał się na niego, potem zaś wziął trzewiki i rzekł:
— Rzecz skończona. Czy wam nie jestem już potrzebny? wyprowadziłem was z kłopotu, odchodzę, muszę pobudzić swoich smyków.
I odszedł.
Pięciu ludzi wyszło kolejno z po za parkanu.
Gdy Gavroche znikł na zakręcie ulicy de Ballets, Babet wziął Thenardier’a na stronę.
— Czy uważałeś tego knota? — zapytał go.
— Jakiego knota?
— Knota, co się wdrapał na mur i przyniósł ci linę.
— Niebardzo.
— A więc nie wiem dobrze, ale zdaje mi się, że to twój syn.
— Ba — rzekł Thenardier — myślisz?
Pigritia, straszny wyraz.
Płodzi świat, zwany pegre, co znaczy kradzież, i piekło, zwane pégrenne, co znaczy głód.
Tak więc lenistwo jest matką.
Ma syna — głód i córkę — kradzież.
O czem mówimy obecnie? O szwargocie.
Co to jest szwargot? To razem naród i narzecze; to kradzież pod dwoma postaciami: ludu i języka.
Gdy przed trzydziestu czterema laty, opowiadający tę poważną i smutną historję wprowadził do dzieła, pisanego w tym samym co niniejsze celu[28], złodzieja, mówiącego szwargotem, wywołał osłupienie i krzyki. Co znowu! jakto! szwargot! Ależ szwargot rzecz okropna! to język lochów, galer, więzień, wszystkiego, co jest najobrzydliwszem w społeczeństwie! i t. d. i t. d. i t. d.
Nigdyśmy nie zrozumieli tego rodzaju zarzutów.
Później, gdy dwaj znakomici powieściopisarze, jeden głęboki badacz serca ludzkiego, drugi nieustraszony przyjaciel ludu, Balzac i Eugeniusz Sue, wprowadzili złodziejów, mówiących swoim naturalnym językiem, jak to w roku 1828 uczynił autor Ostatniego dnia skazanego, te same podniosły się krzyki. Powtórzono: Czego chcą od nas ci pisarze ze swym oburzającym szwargotem? Szwargot jest obmierzły! szwargot wstręt budzi.
Któż temu przeczy? Ależ tak, niewątpliwie.
Gdy chodzi o zbadanie rany, przepaści lub społeczeństwa, od jakże to dawna jest błędem zapuszczać się zbyt daleko, aż do dna? Zawsześmy sądzili, że to dowód męztwa, a przynajmniej czyn prosty i użyteczny, godny sympatycznej uwagi, na jaką zasługuje każdy obowiązek przyjęty i spełniony. Nie wszystko badać, nie wszystko dociekać: zatrzymać się, to rzecz sondy, nie sondującego.
Zaiste, zapuszczać się w głębie porządku społecznego, tam, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna błoto, szperać w gęstej kałuży, ująć i rzucić na bruk to obmierzłe narzecze, ociekające błotem, tak na jaw dobyte, ten wrzodowaty słownik, którego każdy wyraz zdaje się nieczystym pierścieniem potworu trzęsawisk i ciemności — nie jest ani powabnem ani łatwem zadaniem. Nic smutniejszego, jak przy świetle myśli patrzeć na obnażone straszne rojowisko szwargotu. Zdaje się w rzeczy samej, że dobyto z kloaki jakieś okropne zwierzę, przeznaczone żyć w nocy. Zdajesz się w istocie widzieć jakiś straszny krzak, żyjący i nastrzępiony, co trzęsie się, rusza, rzuca, chce wrócić do cieniu, grozi i patrzy. Ten wyraz podobny jest do szponów, ów do zagasłego i krwią zaszłego oka, tam ten znowu frazes zdaje się poruszać jak nożyce raka. Wszystko to żyje ohydnem życiem rzeczy, które uorganizowały się w dezorganizacji.
A teraz, od jakże znów dawna, zgroza odwodzi od badań? odkąd ta choroba odstrasza lekarza? Wyobraźcie sobie naturalistę, który nie chce badać jaszczurki, nietoperza, niedźwiadka, stonoga, tarantuli i rzuca je napowrót w ciemności, mówiąc: Oh! jakież to brzydkie! Myśliciel, odwracający się od szwargotu, podobny jest do chirurga, który odwraca głowę od wrzodu lub brodawki. Będzież to filolog, co się waha badać osobliwości języka, filozof, co się waha rozpoznać fakt ludzkości. Bo powiedzmy tym, co tego nie wiedzą: szwargot jest zarazem zjawiskiem literackiem i wynikiem społecznym. Czem jest właściwy szwargot? Szwargot jest językiem nędzy.
Tu mogą nas zatrzymać; mogą uogólnić fakt, co niekiedy znaczy to samo, co osłabić; mogą nam powiedzieć, że wszystkie rzemiosła, zajęcia, wszystkie prawie odcienia hierarchji społecznej i wszystkie kształty inteligencji mają swój szwargot. Kupiec, mówiący: Montpellier do rozporządzenia, Marsylja w najlepszym gatunku; wekslarz, mówiący: latus, procent w końcu bieżącego; gracz, mówiący: trzecia część i wszystko, odegrana z piku; wodewilista, mówiący: rozweselono niedźwiedzia[29]; aktor mówiący: robię piec (nie udało mi się); filozof, mówiący: troistość zjawiskowa; piechur, mówiący: mój klarnet; kawalerzysta, mówiący: mój indyczek i t. d. i t. d., wszyscy oni: kawalerzysta, piechur, filozof, aktor, wodewilista, gracz, wekslarz i kupiec mówią szwargotem. Ściśle biorąc, szwargoty są to wszystkie niezwyczajne sposoby mówienia, o stronie prawej i lewej, u żeglarzy: lewy bok okrętu; u maszynistów: strona-podwórko i strona ogród. Jest szwargot wykrygowanych i jest szwargot wykwintnisiek stylowych. Pałac Rambouillet trochę graniczył z Dworem Cudów. Jest szwargot księżniczek, świadkiem ten frazes, napisany w bileciku miłosnym jednej bardzo wielkiej damy i bardzo pięknej kobiety z czasów Restauracji: „Vous trouverez dans ce potains lá, une foultitude de raisons pour que je me libertise“. (Znajdziesz w tych komerażach mnóstwo przyczyn dla których pozwalam sobie swobody). Liczby dyplomatyczne są szwargotem; kancelarja papiezka, mówiąc 26 zamiast Rzym, grkztntgzyal zamiast posyłka, i abfuslgrnogrkza tu XI zamiast książę Modeny, mówi szwargotem. Lekarze średniowieczni, którzy zamiast powiedzieć: marchew, rzodkiew, rzepa, mówili: oppoponach, perfrorchinum, reptitalmus, dracatholicum angelorum i postmegorue, mówili szwargotem. Fabrykant cukru, mówiący: Ogrodowizna, klaps, gloiva, melis mieszaniec, pospolity, spalony, blacha, ten poczciwy rękodzielnik mówi szwargotem. Pewna szkoła krytyków, która przed laty dwudziestu mawiała: — Połowa Szekspira jest igraszką slow i kalamburów, mówiła szwargotem. Poeta i artysta, którzy z wielką trafnością nazywają pana Montmorency mieszczaninem, jeśli się nie zna na poezji i rzeźbie, mówią szwargotem. Akademik klasyczny, który nazywa kwiaty Florą, owoce Pomoną, morze Neptunem, miłość ogniami, piękność powabami, konia rumakiem, kokardę białą lub trójkolorową Różą Bellony, trójgraniasty kapelusz trójkątem Marsa, akademik klasyczny mówi szwargotem. Algebra, medycyna, botanika, mają swój szwargot. Język, używany na pokładzie okrętu, przedziwny język morski, tak zupełny i malowniczy, którym mówili: Jan Bart, Duquesne, Suffren i Duperré, język, mieszający się z szumem żagli, lin i masztów, z głosem trąbki i łoskotem toporów przy starciu dwóch okrętów, z szelestem kołysania, ze świstem wichrów i hukiem armat — ten język jest także szwargotem bohaterskim i świetnym, który tak się ma do szwargotu złodziejskiego, jak lew do szakala.
Niewątpliwie. Ale jakkolwiek bądź, ten sposób pojmowania wyrazu szwargot jest zbyt ogólny, i nie każdy się nań zgodzi. Co do nas, przyjmujemy go w starem, określonem znaczeniu, i przez szwargot chcemy rozumieć tylko szwargot złodziejski. Szwargot prawdziwy, szwargot perexcelenciam (jeśli dwa te wyrazy mogą się połączyć), szwargot od niepamiętnych czasów, który jest królestwem, i niczem innem — powtarzamy, tylko językiem brzydkim, niespokojnym, posępnym, zdradzieckim, jadowitym, okrutnym, chytrym, nikczemnym, głębokim i fatalnym jak nędza. Na kresach wszystkich upadków i nieszczęść wszystkich, jest ostatnia nędza, która rozwija chorągiew rokoszu i ślepa rzuca się na ogół szczęśliwych faktów i praw panujących; walka to straszna, podstępna lub gwałtowna, zarazem chorowita i okrutna: uderza na porządek społeczny to zdrożnością, niby kolcami szpilek, to zbrodnią niby maczugą. Dla potrzeb tej walki nędza wynalazła język bojowy, którym jest szwargot.
Wydobyć z zapomnienia i utrzymać na powierzchni przepaści choćby ułamek języka, którym człowiek mówił i który zaginąć może, to jest, jeden z żywiołów dobrych lub złych, które składają lub wikłają cywilizację — jest to rozszerzyć dane spostrzeżeń społecznych; jest to świadczyć usługi samej cywilizacji. Tę usługę, chętnie czy niechętnie, wyświadczył Plaut, wprowadzając dwóch żołnierzy kartagińskich, mówiących narzeczem fenickiem; wyświadczył ją Molière, kładąc w usta wielu osób swych komedyj jargon wschodni i wszelkiego rodzaju prowincjonalizmy. Tu nowe zarzuty: narzecze fenickie, wybornie! jargon wschodni, i owszem! nawet prowincjonalizmy ujdą! są to języki, któremi mówiły narody i prowincje; ale szwargot? Po co zachowywać szwargot? po co szwargot wydobywać z zapomnienia?
Na to odpowiemy krótko. Niewątpliwie jeżeli język, którym mówił naród lub prowincja, zasługuje na uwagę, bardziej jeszcze zasługuje na uwagę i zbadanie język, którym mówiła nędza.
Tym językiem naprzykład mówiła we Francji od czterech przeszło wieków nie jedna nędza, ale wszelka możliwa nędza ludzka.
A przytem, kładziem na to nacisk, badać szpetności i ułomności społeczne i wykazywać je, by uleczyć, nie jest to praca, w której wybór jest dozwolony. Historyk obyczajów i myśli ma równie poważne posłannictwo, jak historyk wypadków. Ostatni ma powierzchnię cywilizacji, walki koron, urodzenia książąt, małżeństwa królów, bitwy, zgromadzenia wielkich ludzi publicznych, przewroty dokonywane jawnie, całą zewnętrzną skorupę; ale drugi historyk ma wnętrze, głębie, lud, który pracuje, cierpi i czeka, kobietę znękaną, dziecię konające, głuche walki człowieka z człowiekiem, ciemne okrucieństwa, przesądy, tajemne przewroty w duszach, ma umierających z głodu, chodzących boso, z obnażonemi ramionami, wydziedziczonych, sieroty, nieszczęśliwych i spodlonych, wszystkie poczwary, błąkające się w ciemnościach. Z sercem pełnem miłosierdzia i surowości razem, jak brat i jak sędzia, musi zstąpić do tych nieprzeniknionych lochów, gdzie pełzają pomieszani z sobą i ci, co płaczą, i ci, co złorzeczą, i ci, co mrą z głodu, i ci, co pożerają, i ci, co cierpią złe, i ci, co je sprawiają. Azaliż ci historycy serc i dusz mają mniejsze obowiązki od historyków wypadków zewnętrznych? Czy Alighieri ma mniej do powiedzenia od Macchiavell’ego? Czyż spód cywilizacji dla tego, że jest głębszy i posępniejszy, ma być mniejszej wagi od wierzchu? Czyż dobrze znamy górę, nie znając pieczary?
Zresztą, powiedzmy mimochodem, z kilku słów poprzedzających możnaby wnosić, że przestrzeń nieprzebyta dzieli te dwie klasy historyków; my tak nie sądzim. Nikt nie jest dobrym historykiem życia jawnego, widzialnego, głośnego i publicznego ludów, jeśli współcześnie nie jest w pewnej mierze historykiem ich życia wewnętrznego i ukrytego, i nikt nie jest dobrym historykiem wnętrza, jeśli nie umie w potrzebie być historykiem zewnętrznych wypadków. Historja obyczajów i idei przenika historję wypadków i wzajemnie. Są, to dwa szeregi faktów różnych, odpowiadające sobie, zawsze połączone, a często płodzące się wzajem. Prawdziwa historja łączy się ze wszystkiem i prawdziwy historyk winien we wszystko zajrzeć.
Człowiek nie jest kołem o jednym środku, jest raczej elipsą o dwóch ogniskach. Fakta są jednem, myśli drugiem ogniskiem.
Szwargot jest tylko izbą szatnią, w której przebiera się język, gdy ma coś złego uczynić. Odziewa się w słowa — maski i w przenośnie — łachmany.
Dlatego staje się tak okropny.
Zaledwie go poznać można. Jestże to w istocie język francuzki, wielki język ludzki? Oto gotów wejść na scenę, rozmawiać ze zbrodnią i naginać się do wszelkich ról repertuaru występku. Nie idzie, lecz sztykuta, utykając wspiera się na kuli, którą w każdej chwili przemieni w maczugę; nazywa się żebractwem i włóczęgą, wszystkie widma jego szatni, upstrzyły go zmarszczkami, pełza i prostuje się: podwójny chód płazu. Zdatny jest teraz do każdej roli; fałszerz czyni go zezowatym, truciciel gryszpanowym, podpalacz obmaże go sadzami, a zabójca doda czerwonej farby.
Gdy od strony ludzi uczciwych podsłuchujesz pod drzwiami społeczeństwo, dochodzi cię rozmowa tych, co są zewnątrz. Odróżniasz zapytania i odpowiedzi. Słyszysz jakiś niezrozumiały, ohydny szmer, podobny nieco do dźwięku ludzkiego, ale podobniejszy do wycia dzikich zwierząt. To szwargot. Słowa są potworne, napiętnowane jakąś fantastyczną zwierzęcością. Zda ci się, że słyszysz mówiące hydry.
To mowa niezrozumiała ciemnicy. Zgrzyta to i szepce, zagadką uzupełniając mrok. Czarne jest w nieszczęściu, czarniejsze w zbrodni; dwie te ciemności, zlane w jedną, tworzą szwargot. Ciemność w powietrzu, ciemność w czynach, ciemność w głosie. Straszny język-ropucha, co odchodzi, przychodzi, czołga się, skacze, ślini i potwornie porusza w niezmierzonym szarym mroku, złożonym z deszczu, nocy, głodu, występku, kłamstwa, niesprawiedliwości, nagości, duszenia i zimy; samo południe nędzników.
Miejmy politowanie dla ukaranych! Niestety! któż sami jesteśmy? któż ja jestem, który to mówię? kto jesteście wy, co słuchacie? zkąd przychodzicie? jestże pewnem, że przed urodzeniem nic nie czyniliśmy złego? Ziemia ma coś podobnego do więzienia. Kto wie, czy człowiek nie jest ujętym na nowo więźniem sprawiedliwości Boskiej?
Patrzcie na życie zbliska. Jest ono tego rodzaju, że wszędy czujesz karę.
Może jesteś tem, co nazywają, szczęśliwym? Dobrze, więc jesteś smutny codziennie. Każdy dzień przynosi ci wielkie zmartwienie lub małą troskę. Wczoraj drżałeś o drogie ci zdrowie, dziś drżysz o własne; jutro będziesz niespokojny dla braku pieniędzy, pojutrze spotka cię szkalowanie potwarzy, później zabolejesz nad nieszczęściem przyjaciela; dalej brzydka pogoda, dalej coś stłuczonego lub zgubionego, dalej rozkosz, którą ci wyrzuca sumienie i kość pacierzowa; inną znów razą zły obrót spraw publicznych. Nie licząc cierpień sercowych. I tak dalej. Jedna chmura się rozprasza, tworzy się druga. Na sto dni, ledwie jeden jest pełen radości i słońca. A jednak należysz do szczupłej garstki szczęśliwców! Co do innych ludzi — nad niemi roztacza się nieustająca noc.
Ludzie myślący rzadko używają tego wyrażenia: szczęśliwi i nieszczęśliwi. Na tym świecie oczywiście nie masz ludzi szczęśliwych.
Prawdziwy podział ludzi jest: na światłych i ciemnych.
Zmniejszyć liczbę ciemnych, powiększyć liczbę światłych, oto nasz cel. I dlatego wołamy: wychowania! nauki! oświaty! nauczyć czytać, to zapalić ogień; każda złożona sylaba błyszczy jak iskra.
Zresztą światło niekoniecznie znaczy radość, światło sprawia cierpienie; zbytek jego pali. Płomień jest nieprzyjacielem skrzydeł. Ulatać w nieskończoność i nie spalić się, to cud genjuszu.
Gdy poznacie i kochać będziecie, jeszcze nie przestaniecie cierpieć. Dzień rodzi się ze łzami w oczach. Światli płaczą, choćby tylko nad losem ciemnych.
Szwargot jest językiem ciemności.
Myśl wzrusza się w najposępniejszych głębiach, filozofja społeczna zanurza się w najboleśniejsze rozmyślania wobec tego zagadkowego narzecza, sromotnego i buntowniczego razem. Tu właśnie jest widoczną kara. Każda zgłoska ma napiętnowaną fizjonomię. Wyrazy mowy pospolitej ukazują się niby pomarszczone i zrogowaciałe pod rozpalonem do czerwoności żelazem kata. Niektóre zdają się jeszcze dymieć. Nie jeden frazes wygląda jak napiętnowane ramię złodzieja nagle obnażone. Myśl czuje prawie wstręt wyrażać się temi rzeczownikami kryminalistów. Przenośnia jest tu niekiedy tak zuchwała iż czujesz, że miała na szyi obrożę.
Zresztą pomimo to wszystko — i właśnie — dlatego — dziwny ten żargon ma z prawa swoje miejsce w tym bezstronnym domu, zwanym literaturą, gdzie zardzewiały szeląg leży obok medalu złotego. Szwargot — czy się na to zgodzicie lub nie — ma swoją składnię i poezję. Jest to język. Jeśli z potworności niektórych zgłosek poznajesz, że go przeżuwał Mandrin, świetność pewnych figur retorycznych daje poznać, że nim mówił Villon.
Ów wiersz wytworny i tak sławny:
(Gdzież są przeszłoroczne śniegi?)
jest wierszem szwargotem. Anton — ante annum — jest słowem szwargotowem Thunu, znaczącem rok przeszły, a w szerszem znaczeniu niegdyś.
Wyraz décarade znaczący prędki odjazd ciężkiego powozu; przypisują go Villonowi i godzien jest tego. Wyraz ten tryskający iskry czterema zgłoskami, w świetnem naśladowaniu zawiera wszystko, cokolwiek jest pięknego w tem wierszu Lafontaina:
Sześć silnych koni ciągnęło kolasę.
Ze stanowiska czysto literackiego nie wiele znajduje się studjów tak ciekawych i pożytecznych, jak badanie szwargotu. Jest to osobny język w języku, chorowita narośl, szczepienie niezdrowe, które wydało roślinność, pasożyt, mający swe korzenie w starym pniu gallijskiem, którego złowrogie liście pełzają po całej powierzchni języka. Możnaby to nazwać pierwszą postacią, postacią pospolitą szwargotu. Ale w oczach tych, co do głębi badają język jak geologowie ziemię, szwargot przybiera kształty rzeczywistych pokładów ziemi. Im głębiej grzebiesz, znajdujesz pod starym językiem ludowym, francuzkim, prowansalski, hiszpański, włoski, wschodnio-grecki, ów język portów morza Śródziemnego, angielski i niemiecki, romans w trzech przemianach: romans francuzki, romans włoski i romans rzymski, łacinę, nakoniec narzecza Basków i Celtów. Pokłady głębokie i dziwne. Gmach podziemny, zbudowany przez wszystkich nędzników. Każde przeklęte pokolenie złożyło swój pokład, każde cierpienie położyło swój kamień, każde serce dorzuciło krzemyczek. Mnóstwo dusz złych, podłych lub gniewnych, które przebywszy żywot zniknęły w wieczności, są tu prawie całe niejako widzialne jeszcze pod postacią potwornego wyrazu.
Chcecie wyrazów hiszpańskich? stary szwargot gotycki jest ich pełen. Oto macie boffette, policzek pochodzący od bofeton; vantane (późniejsze vanterne) okno, pochodzące od 'vantana; gat, kot, pochodzące od gato; acite, oliwa, pochodzące od aceyto. Chcecie języka włoskiego? Oto macie: spodo szpada, od wyrazu spada; carvel, czółno, od caravella. Chcecie angielskiego? Macie: bichot biskup, od bishop; raille szpieg, od rascal, rascaillon łajdak; pilch puzderko, od pilche, futerał. Chcecie niemieckiego? Macie: calleur chłopiec, kelner i hers pan, herr. Chcecie łaciny? Macie: frangir złamać, frangere; affurer ukraść, fur; cadene łańcuch, catena; jest słówko, ukazujące się we wszystkich językach lądu stałego z dziwną uporczywością i tajemniczą powagą — magnus. Szkocja zrobiła z niego swoje mac, oznaczające naczelnika klanu, Mac-Ferlane, Mac-Callumore, wielki Ferlane, wielki Callumore[30]; szwargot zrobił z niego mech a później meg, to jest Bóg. Chcecie język Basków? Macie: gahista djabeł, pochodzący od gaiztoa; sorgabon dobra noc, pochodzące od gabon, dobry wieczór. Chcecie celtyckiego? Macie: bluvin chustka, od blavet tryskająca woda; menesse kobieta (w złem znaczeniu) od meinec i barant strumyk, od baranton źródło; goffeur ślusarz, od goff, kowal; guédouze śmierć od guenn-du, biała-czarna. Chcecie nakoniec historji? Szwargot nazywa talary Maltańczykami na pamiątkę monety, która miała kurs na galerach maltańskich.
Oprócz wskazanych źródeł filozoficznych, szwargot ma inne naturalniejsze, które, że tak powiem, wychodzą z samego ducha człowieka.
Naprzód tworzenie bezpośrednie wyrazów. W tem jest tajemnica języków. Jest to malowanie słowami, które nie wiedzieć jak i dlaczego mają, postacie. Jest to pierwotna głąb wszelkiej mowy ludzkiej, to, co by nazwać można granitem. Szwargot pełen jest wyrazów tego rodzaju, wyrazów bezpośrednich, utworzonych odrazu, nie wiadomo jak i przez kogo, bez źródłosłowa, bez analogji, bez pochodzenia z wyrazów samotnych, barbarzyńskich, niekiedy ohydnych, żyjących jednak i mających szczególną moc i dosadność. Kat, letuale; — las, le sabri; strach, ucieczka, taf; fagas, le labrin; — jenerał, prefekt, minister, pharos; — djabeł, rabouin. Nic dawniejszego nad te słowa, ukrywające i pokazujące razem. Niektóre, naprzykład rabouin są zarazem śmieszne i straszne i sprawiają wrażenie grymasu cyklopa.
Powtóre, przenośnia. Język, który wszystko chce powiedzieć i wszystko ukryć, obfitować musi w przenośnie. Przenośnia jest zagadką, którą osłania się złodziej układający napaść i więzień, przemyślający o ucieczce. Żadne narzecze nie jest tak obfite w przenośnie jak szwargot: odszrubować kokos — kark skręcić; kręcić — jeść; być wiązanym w snopy — być sądzonym; szczur — złodziej chleba; lancknechtuje — deszcz pada, stara przenośnia uderzająca, jakby nosząca swoją datę, i jednym wyrazem obejmująca tę metonymię ludową: leje włóczniami. Niekiedy w miarę jak szwargot przechodzi z jednej epoki do drugiej, wyrażenia pierwotne i w stanie dzikim będące, nabierają przeważnego znaczenia. Djabeł przestaje nazywać się rabouin i otrzymuje nazwę piekarza, który wsadza do pieca. Dowcipniejsze to, ale nie tak wielkie; coś jakby Racine po Cornellu, Eurypides po Eschylu. Pewne frazesy szwargotu, należąc do dwóch epok i mając razem barbarzyński i przenośniowy charakter, podobne są do fantasmagorji. — Les sorgueurs vont sollicer des gails á la lune (Włóczęgi idą kraść konie w nocy). Przesuwa się to przed umysłem jak widm gromada. Nie wiesz co widzisz.
Po trzecie, wybieg. Szwargot żyje na języku. Używa go dowolnie, czerpie w nim wedle trafu i gdy okaże się potrzeba, poprzestaje na grubem przekręcaniu wyrazów. Niekiedy z wyrazów zwyczajnych tak przekręconych i pomieszanych z wyrazami czystego szwargotu, tworzy wyrażenia malownicze, w których czuć mieszaninę dwóch poprzednich żywiołów, tworzenie bezpośrednie i przenośnię: — le cab jaspine, je maronne que la roulotte de Pantin teime dans le sabri, pies szczeka, mam podejrzenie, że dyliżans paryzki przejeżdża lasem. — Le dab est sinve, la dabuge est merloussière, la fée est bative; mieszczanin jest bydle, mieszczanka przebiegła, a dziewczyna ładna. — Najczęściej słuchający nie zrozumieliby, szwargot poprzestaje na dołączaniu do wszystkich wyrazów brzydkiego ogona, zakończenia na aille, orgue, sièrgue lub uche. Tak: Vousiergue trouvaille bonorgue ce gigotmuche? Czy ci się podoba ten udziec? Frazes ten powiedział Cartouche do stróża więziennego, zapytując, czy przystaje na ofiarowaną sumę za ułatwienie ucieczki. — Zakończenie na mar jest późniejsze.
Szwargot, jako narzecze zepsucia, prędko się psuje. Prócz tego zawsze starając się ukryć, przeistacza się, ilekroć spostrzeże, że jest zrozumiany. Sprzeczny w tem z każdą inną roślinnością, unika światła jak śmierci, bo każdy promień słońca zabija go dotknięciem. Szwargot też nieustannie rozkłada się i znowu składa; ciemna i szybka robota nie zatrzymująca się nigdy. W dziesięć lat więcej przebiega drogi niż język w dziesięciu wiekach. Tak larton (chleb) staje się lartif; gail (koń) gaye; fertanche (słoma) fertaille; momignard (dzieciak) momacque; figues (manatki) frusques; żuwaczka (kościół) chruścik; Colabre (szyja) colas. Djabeł naprzód jest gahisto, poten rabouin, później piekarz; ksiądz jest szczurek, potem dzik; sztylet naprzód jest dwadzieścia dwa, potem jabłuszko, później lingres; policjanci są naprzód kpy, potem mierzynki, później osiełki, później powroźniki, później salcesony; kat nazywał się naprzód głód, potem rakarz, potem kulas, karmazyn i kacperek. W siedmnastym wieku bić się znaczyło podać sobie tabaki, w dziewiętnastym włożyć tytuniu w gębę. Dwadzieścia różnych zwrotów kolejno były w użyciu i zniknęły między temi dwoma krańcowemi. Cartoucha nie zrozumiałby wcale Lacenaire. Wszystkie wyrazy tego języka nieustannie uciekają, jak ludzie nim mówiący.
Jednakże czasami, z powodu tego ruchu właśnie, stary szwargot ukazuje się znowu i staje nowym. Ma swoje stolice, w których się utrzymuje. Temple przechował szwargot siedmnastego wieku; Bicêtre, gdy było więzieniem, zachowało szwargot Tunisu. Słyszałeś tam końcówki na anche dawnych Tunetańczyków. Boyanches-là (czy pijesz?) il croyanche (wierzy). Nie mniej jednak nieustanny ruch jest prawem.
Jeśli filozof zdoła na chwilę utrwalić ten język nieustannie ulatający jak para, wpada w bolesne choć użyteczne rozmyślanie. Żadne studjum nie jest tak nauczające. Nie masz takiej przenośni lub źródłosłowu szwargotu, coby nie zawierały nauki. Między temi ludźmi bić znaczy zmyślać, biją chorobę; podstęp jest ich siłą.
Dla nich ideja człowieka łączy się z ideją cienia. Noc nazywa się sorgue a człowiek orgue. Człowiek pochodzi od nocy.
Przyzwyczaili się patrzeć na społeczeństwo, jak na morowe powietrze, jak na fatalną siłę i o swej swobodzie mówią jakby o zdrowiu. Człowiek aresztowany jest chorym, skazany jest umarłym.
Najstraszniejszą rzeczą dla takiego więźnia zamkniętego w czterech murach, jest przymusowa, lodowata czystość, nazywa też więzienie castus. W tem ponurem miejscu życie zewnętrzne okazuje się pod najpowabniejszą, postacią; więzień ma kajdany na nogach. Sądzicie może, iż jemu się zdaje, że nogami się chodzi? nie, jemu się zdaje, że nogami się tańczy, to też skoro przepiłuje kajdany, naprzód mu na myśl przychodzi, że może tańczyć i nazywa piłę balem wiejskim. Nazwisko jest punktem środkowym; głęboka myśl w tem upatrywaniu podobieństwa. Rozbójnik ma dwie głowy: jedną, która obmyśla jego czyny i kieruje nim w życiu; drugą, którą ma na karku w dniu śmierci; głowę obmyślającą zbrodnię nazywa Sorboną, a głowę pokutującą za nią nazywa trzonkiem. Gdy człowiek ma tylko łachmany na ciele, a występki w sercu, gdy doszedł do podwójnego poniżenia materjalnego i moralnego, które w dwóch znaczeniach, łajdaka i biedaka, określa wyraz gueux, już jest na pochyłości ku zbrodni, jest niby nóż dobrze wyostrzony, ma dwa ostrza, niedolę i złość: to też szwargot nie nazywa go ani hołyszem ani łajdakiem, lecz wyostrzonym. Czem są galery? fajerką potępienia, piekłem. Galernik nazywa je stosem. Nakoniec jak złoczyńcy nazywają więzienie? Kollegjum. Cały system karny można wysnuć z tego słowa.
Chcecie wiedzieć gdzie powstała większa część piosneczek galerniczych, owe zwrotki zwane w osobnym słowniku lirlonfa? Posłuchajcie:
W więzieniu paryzkiem Chatelet była wielka podłużna piwnica, na ośm stóp pogrążona niżej poziomu Sekwany. Nie miała ani okien, ani lufcików, jedyny otwór stanowiły drzwi; ludzie mogli się tam dostać, powietrze nie mogło. Sufitem tej piwnicy było sklepienie kamienne, posadzką dziesięć cali błota. Niegdyś wyłożona była kamieniem, ale przez ciągłe ściekanie wody posadzka kamienna przegniła i popękała. Na ośm stóp nad powierzchnią ziemi, ciągnęła się wzdłuż więzienia gruba belka; z tej belki, w pewnych odległościach spuszczały się ku ziemi, łańcuchy trzy stopy długie, a u końca łańcuchów były obroże. Do tej piwnicy sadzano ludzi skazanych na galery i trzymano do dnia wyjazdu do Tulonu. Stawiano ich pod belką, gdzie na każdego czekał łańcuch kołyszący się w ciemnościach. Łańcuchy niby wiszące ręce i obroże jak otwarte garście chwytały nędzników za szyje. Zakuwano ich i zostawiano w piwnicy. Łańcuch był za krótki, nie mogli więc leżeć. Stali nieruchomi w piwnicy, w nocy, pod belką, zawieszeni prawie, zmuszeni z niesłychanem wysileniem sięgać po chleb i dzban z wodą, mając sklepienie nad głową, błoto po kostki, własną nieczystością plugawiąc swe nogi, uginając się ze znużenia, chwytając rękoma łańcuch by spocząć, zasypiając stojący i budząc się co chwila duszeni obrożą; niektórzy nie budzili się wcale. By jeść, podnosili nogą wzdłuż goleni chleb, który im rzucono w błoto. Jak długo tam siedzieli? Miesiąc, dwa miesiące, niekiedy sześć miesięcy; jeden siedział rok cały. Był to przedpokój galer. Cóż czynili w tem piekle — grobie? To co można czynić w grobie: konali, i co można robić w piekle — śpiewali. Bo tam gdzie już nadzieja znikła, śpiew jeszcze pozostaje. Na wodach Maltańskich, gdy zbliżała się galera, dochodziły z niej śpiewy wprzód nim usłyszano plusk wioseł. Biedny ukradkowy strzelec Survéncint, który siedział w piwnicy Chatelet, mawiał: Wiersze mię podtrzymywały. Poezja jest nieużyteczna, na co wiersze? W tej to piwnicy zrodziły się prawie wszystkie piosneczki szwargotu. Z więzienia paryskiego Grand-Châtelet wyszła melancholiczna zwrotka galer Montgomery: Timaloumisaine, timlemison. Piosnki te po większej części są smutne, niektóre wesołe; jedna jest czułą.
Małego łucznika. (Kupidyna).
W tym świecie posępnych czynności dochowują sobie tajemnicy. Tajemnica jest interesem wszystkich. Tajemnica dla tych nędzników jest jednością, służącą za podstawę spójności! Wydać tajemnicę, jest to wyrwać kawałek istoty każdemu z członków tego dzikiego zgromadzenia. Denuncjować — zowie się w energicznym języku szwargotu: Zjeść kawałek. Jakby denuncjant szarpał istotę wszystkich i karmił się kawałkiem ciała każdego.
Co to jest dostać policzek? Błaha przenośnia odpowiada: jest to widzieć trzydzieści sześć świec. Szwargot zaś mówi: Świeca, finfa. Ztąd w języku zwyczajnym policzek ma synonim finfę.
Tak z pomocą szwargotu, przenikając z dołu do góry, przenośnia, ten nieobrachowanej doniosłości pocisk, sięga z pieczary do Akademji; Poulailler mówiąc: Zapalam finfę sprawił, że Voltaire pisał: Langleviel la Beaumelle zasługuje na sto finf.
Grzebiąc w szwargocie odkryjesz coś na każdym kroku. Studja i zgłębianie tego dziwnego narzecza prowadzą do tajemnej linji, dzielącej społeczeństwo porządne od społeczeństwa wyklętego.
Złodziej ma także ciało przeznaczone dla armaty, przedmiot do okradzenia, ciebie, mnie, każdego przechodnia; pantre; (Pan, wszyscy).
Szwargot to słowo, które stało się galernikiem.
Że pierwiastek myślący człowieka może być zepchnięty tak nisko, że sroga tyranja fatalizmu może go ciągnąć skrępowanego i wiązać do jakichś słupów w tej przepaści — zdumiewa to i przeraża!
O biedna myśli nędzników!
Niestety! czyż nikt nie przyjdzie w pomoc duszy ludzkiej w tym cieniu? Czyż jej udziałem jest zawsze czekać na ducha — oswobodziciela, olbrzymiego jeźdźca na pegazach i hypogryfach, wojownika barwy jutrzenki na skrzydłach spuszczającego się z błękitów, promienistego rycerza przyszłości? Czyż zawsze napróżno wzywać będzie ognistej lancy ideału? Jestże na wieki skazana słyszeć w mrokach otchłani nadchodzące złe i widzieć coraz bliżej siebie, pod ohydną wodą, smoczą głowę i paszczę żującą własną pianę i poruszanie się szponów i nadymanie cielska i zwijanie pierścieni? Czyż zawsze ma tam pozostać bez światła, bez nadziei, wystawiona na zetknięcie z powrotem wietrzącym ją zdaleka, drżąca, obłąkana, z rozpuszczonemi na wiatr włosami, załamując ręce w rozpaczy, na wieki przykuta do skały nocy, nieszczęsna Andromeda biała i naga w ciemnościach?
Jak widzimy cały szwargot, szwargot przed czterystu laty i szwargot dzisiejszy, na wskroś jest przeniknięty posępnym duchem symbolicznym, który każdemu wyrazowi daje minę to bolesną, to groźną. Czujesz tu stary dziki smutek żebraków Dworu Cudów, grających w karty własnego pomysłu, z których kilka przechowało się do naszych czasów. Ósemka żołędna naprzykład wyobrażała wielkie drzewo z ośmiu ogromnemi liśćmi koniczyny, niby fantastyczne uosobienie lasu. U stóp tego drzewa palił się ogień, w którym trzech zajęcy piekło się na rożnie Strzelca, a w tyle z dymiącego kotła wyglądała głowa psa gończego. Nic posępniejszego nad te malowane odwety na kartach do grania, wobec stosów, na których palono przemytników, i kotłów, w których smażono fałszerzy monety. Wszystkie przeróżne kształty, jakie przybierała myśl w królestwie szwargotu, nawet piosnka i szyderstwo, nawet groźba, miały ten charakter niemocy i znękania. Wszystkie śpiewy, z których kilka melodji przechowano, były pokorne, żałosne, pobudzające do płaczu. Nędzarz, nazywa się biednym nędzarzem i zawsze jest albo zającem co się kryje, albo uciekającą myszą, lub też ulatującym ptakiem. Nie ośmieli się szemrać, ledwie że westchnie po cichu; jeden z jego jęków nas doszedł: — „Nie pojmuję jak Bóg, ojciec ludzi, może dręczyć swe dzieci i drobne dziatki i słysząc ich krzyki sam nie doznaje udręczeń“. (Je n’entrave que le dail comment meck, le daron des orgues pent atiger ses mômes et ses momignards et les locges criblant sens être agité lui même). Nędznik, ilekroć ma czas pomyśleć, staje się maluczkim wobec prawa i lichym wobec społeczeństwa; pada na kolana, błaga, zwraca się w stronę miłosierdzia; widocznie poczuwa się do winy.
Około połowy zeszłego stulecia nastała zmiana Śpiewy więzień, zwrotki złodziejów, nabrały, że tak powiemy, gestów zuchwałych i błazeńskich. Żałosną malurę zastąpiła lirifla. W ośmnastym wieku, wszystkie prawie śpiewy galer, więzień i lochów mają wesołość djabelską i zagadkową. Słyszysz w nich zwrotkę ostrą i skaczącą, niby błyski fosforyczne, rzucone w lesie przez błędne ogniki, grające na fletach:<
Mirliton ribonribette
Surlababi mirlababo
Symptomat znaczący. W ośmnastym wieku znika stara melancholja tych klas ponurych. Śmiech je porywa. Szydzą z wielkiego mega i z wielkiego daba. Ludwika XV nazywają markizem Pantin. Są prawie wesołe. Jakieś lekkie światło dobywa się z tych nędzników, jakby sumienie przestało im ciężyć. Opłakane te pokolenia ciemności przestały mieć nawet rozpaczną zuchwałość czynów, i mają tylko lekkomyślne zuchwalstwo dowcipu. Znak to, że tracą poczucie zbrodniczości swojej i że pośród myślicieli i marzycieli znajdują jakieś nieświadome poparcie.
- ↑ W niniejszym wydaniu w „Części czwartej“ wydawca pominął „Księgę pierwszą“.
- ↑ Języka ulicznego (argot) użytego w tej księdze niepodobna było w zupełności przepolszczyć mową uliczników Warszawskich. Dla zachowania charakterystyki oryginału, musieliśmy powiększej części uciekać się tutaj do dosłownego tłumaczenia lub naśladowania francuzczyzny. (Prz. Tł.)
- ↑ Wyrażenie szwargotu, znaczy: na szubienicę.
- ↑ W kajdanach.
- ↑ Człowiek bardzo zgrabny.
- ↑ Policjant.
- ↑ Cięższe i pilniej strzeżone więzienia.
- ↑ Co za wyborna noc do ucieczki.
- ↑ Chodźmy ztąd, co mamy tu gadać?
- ↑ Deszcz taki, że mógłby zagasić ogień piekielny, a przytem policjanci mogą przechodzić, jest niedaleko żołnierz trzymający wartę, można się tu dostać do kozy.
- ↑ Co ty nas tu będziesz durzył! Karczmarz nie mógł uciec. On się nie zna na tej sztuce. Podrzeć koszulę, pociąć kołdrę, żeby sobie zrobić linę, porobić dziury we drzwiach, zfałszować sobie papiery, zrobić wytrychy, rozbić kajdany, zawiesić linę na zewnątrz, ukryć się, przebrać się, na to wszystko nie można być niewprawnym. Stary nie mógł tego zrobić, nie zna tej roboty.
- ↑ Twojego karczmarza musieli złapać na uczynku. Na to trzeba nie lada majstra, a z niego jeszcze terminator. Dał się podejść jakiemu policjantów i lub szpiegowi, z którym wszedł w zmowę. Słuchaj, Montparnasse, czy słyszysz te krzyki w więzieniu? Widziałeś te światła. Już siedzi! chodźmy. Dorobił się dwudziestu lat więzienia. Nie boję się i nie jestem tchórzem, to wiadomo, lecz nie ma tu co robić, bo możemy w paść w pułapkę. Nie gniewaj się, pójdź z nami, wypijemy po parę kieliszków wódki.
- ↑ Mówię ci, że już złapany. O tej godzinie karczmarz nie wart ani grosza. Nie ma rady, chodźmy! Co chwila zdaje mi się, że mnie żandarm ma w ręku.
- ↑ Lina — (szwargot dzielnicy Temple).
- ↑ Lina — (szwargot podrogatkowy).
- ↑ Tym wyrazem tłómaczymy le mion (dziecko) szwargotu dzielnicy Temple.
- ↑ Dziecko (le môme) szwargotu podrogatkowego.
- ↑ Takie dziecko, jak ja, jest człowiekiem, a człowiek taki, jak wy, jest dzieckiem.
- ↑ Patrzcie jaki ten dzieciak ma wprawny język.
- ↑ Dziecko Paryża nie jest zrobione ze zmokłej słomy.
- ↑ Z tą liną.
- ↑ I przywiązać linę.
- ↑ Na szczycie ściany.
- ↑ Do ramy okna.
- ↑ Córka
- ↑ I powiedziała Magdusi: nie ma tam co robić.
- ↑ Córka nie jest paplą.
- ↑ Ostatni dzień skazanego.
- ↑ Wygwizdano sztukę.
- ↑ Należy tu zrobić uwagę, że mac w celtyckiem znaczy syn.