<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cała część trzecia |
Indeks stron |
Wiktor Hugo.
NĘDZNICY.
CZĘŚĆ TRZECIA.
MARJUSZ.
VI.
WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.
|
Każde społeczeństwo ludzkie posiada w swoich głębiach to, co nazywają, w teatrach ostatniem piętrem dolnem. Grunt społeczny wszędzie jest podkopany: częścią w sprawie dobrego, częścią w sprawie złego. Te prace górnicze układają się warstwami; znajdziesz tam galerje niższe i wyższe. Znajdują się wyżyny i głębie w tych ciemnych podziemiach, które zwalają się niekiedy pod ciężarem cywilizacji, i które nasza obojętność i niedbałość depcze pod nogami. Encyklopedja w zeszłym wieku była taką kopalnią, prawie stojącą otworem na światło słoneczne. Ciemności, które w labiryntach katakumb wysiadywały pierwotny chrystjanizm, czekały tylko sposobności, ażeby wybuchnąć pod panowaniem Cezarów i zalać światłem ród ludzki. Ponieważ w uświęconych cieniach mieści się wyczekujące światło; wulkany też są pełne cienia gotowego lada chwila błysnąć płomieniem. Każda lawa zaczyna od tego, że jest nocą. Katakumby, w których odprawiano pierwszą mszę, nie były jedynie piwnicą Rzymu, ale były raczej podziemiami świata.
Pod budową społeczną, tym cudem architektonicznym, który jest jednak zarazem ruderą, znajduje się mnóstwo wydrążeń wszelkiego rodzaju. Jest tam i podkop religijny, i filozoficzny, i polityczny i ekonomiczny. Ten wali oskardem idei, ten liczby, ten gniewu. Nawołują się wzajemnie z jednej katakumby do drugiej. Utopje wędrują pod ziemią kanałami górniczemi. Rozgałęziają się we wszystkich kierunkach. Niekiedy się spotykają i bratają z sobą. Jan Jakób pożycza swego oskarda Diogenesowi, który mu w zamian za to użycza latarki; niekiedy walczą z sobą. Kalwin bierze się za łeb z Socynem. Ale nic nie wstrzymuje, ani nie przerywa dążenia tych wszystkich energji do celu i tej obszernej jednoczasowej działalności, która złącza tu i owdzie, wdziera się, zstępuje, znowu się wspina pośród tych ciemności i która zamienia zwolna części zewnętrzne na wewnętrzne; ogromne rojenie się nigdy niezbadane. Społeczność zaledwie się domyśla tego podkopywania, które w spokoju zostawia powierzchnię a ryje jej wnętrzności. Ile piętr podziemnych, tyle prac różnych, tyle rozmaitych wydobywań. Cóż wychodzi z tych przepaści, z tych poszukiwań? Przyszłość.
Im głębiej się zapuszczać, tem więcej tajemniczych znajdzie się pracowników. Do pewnego stopnia, który mędrzec społeczny umie rozpoznać, praca ma cel dobry. Po za tym stopniem zaczyna być wątpliwą i mieszanej natury; jeszcze niżej, staje się straszną. W pewnej głębokości, pieczary nie są już przystępne duchowi cywilizacji, napotyka się tam już kres, do którego jedynie człowiek oddychać może; kończy się tam wszystko zwyczajne, a początek potworów staje się możebnym.
Dziwną jest drabina, prowadząca ku zejściu; każdy z jej szczebli styka się z odpowiedniem mu piętrem, na którem prawdziwa mądrość może postawić nogę i gdzie się napotyka jednego z tych pracowników niekiedy boskich, czasem potwornych. Po pod Janem Huss znajdziesz Lutra, po pod Lutrem Kartezyusza, po pod Kartezyuszem Woltera, po pod Wolterem Condercerta, po pod Condercetem Robezpierra, po pod Robezpierrem Marata, po pod Maratem Baboeuf’a. I tak ciągle dalej. Niżej jeszcze, niewyraźnie u granicy, która dzieli rzeczy nierozpoznalne od rzeczy niewidzialnych, spostrzegasz w ciemnościach innych ludzi, którzy może nie istnieją wcale. Wczorajsi z pomiędzy nich są widmami, jutrzejsi larwami. Oko ducha rozróżnia ich dokładnie, praca zarodkowa przyszłości stanowi jedno z widzeń mędrca.
Świat w otchłaniach, w stanie niewykształconego jeszcze płodu, cóż za olbrzymi zarys!
W ubocznych podkopach znajdziesz tam także Saint Simona, Owen’a i Fouryer’a.
Zaprawdę, jakkolwiek łańcuch boży niewidzialny wiąże pomiędzy sobą, pomimo ich wiedzy, wszystkich tych kopaczy podziemnych, którzy prawie zawsze mają się za odosobnionych a nie są niemi, prace ich wielce są rozmaite, i światło jednych staje nieraz w przeciwieństwie z jaskrawością płomienistą drugich. Jedne z tych prac są treści rajskiej, drugie natury tragicznej. Jednak, jakiebądź jest między niemi przeciwieństwo, wszystkich tych pracowników od najszczytniejszego do najbardziej nocnego, od najmędrszego aż do najszaleńszego, zbliża jedno wspólne podobieństwo, a tem jest bezinteresowność. Zostawiają się na uboczu, omijają siebie, nie myślą bynajmniej o sobie. Widzą przed sobą co innego, jak siebie. Wszyscy oni mają wzrok, a wzrok ten szuka tylko prawdy bezwzględnej.
Źrenica-cień jest znakiem czego innego.
Od niej rozpoczyna się złe. Wobec tego któremu brak spojrzenia, zamyśl się i zadrżyj. Budowa społeczna ma swoich czarnych górników.
Jest kres, u którego zgłębienie staje się pogrzebaniem, i gdzie światło gaśnie.
Po pod wszystkiemi temi podkopami, któreśmy tylko co pooznaczali, po pod temi wszystkiemi galerjami, po pod tym całym niezmiernym systematem żył podziemnych postępu i utopii, nierównie głębiej jeszcze w ziemi, niżej jeszcze od Marata, niżej od Baboeuf′a, jeszcze niżej, nierównie niżej, daleko niżej i bez związku jakiegokolwiek z piętrami wyższemi, znajduje się podkop ostatni. Miejsce straszliwe. To właśnie miejsce nazywaliśmy ostatniem dolnem piętrem. To dół ciemności. To pieczara ślepych. Inferi.
Miejsce to bezpośrednio już dotyka otchłani.
Tam wszelka bezinteresowność już przepada. Zwolna wykształca się tam szatan; każdy dla siebie. Ja, niemające oczu, wyje, szuka, maca, ryje i żre. Ugolino społeczny znajduje się w tej otchłani.
Dzikie cienie, które się snuję po tej czeluści prawie już bydlęta, prawie widma, nie zaprzątają się bynajmniej powszechnym postępem, nie wiedzę nawet co jest idea i słowo, nie dbają o nic jak tylko o nasycenie samolubne. Są one prawie bezwiedne i tkwi w rdzeniu ich istoty jakiś rodzaj straszliwego zatracenia. Mają dwie matki, które są macochami: ciemnotę i nędzę. Jedynym ich przewodnikiem jest potrzeba; a jedyną formę zadowolenia, pragnienie. Są zwierzęco-żarłoczne, to jest okrutne: nie na sposób gnębiciela, ale na sposób tygrysa. Z cierpienia, te straszydła idą w zbrodnię: połączenie nieuchronne, związek szalonego obłędu, loika ciemności. To co się czołga w tych ostatecznych głębiach społecznych, to już nie stłumione wołanie o prawdę bezwzględną, to dopominanie się o swoje prawa materji. Człowiek staje się tam smokiem. Łaknąć, pragnąć, jest tam punktem wyjścia, być szatanem to punkt dosięgnięcia celu. Z tej pieczary, wychodzi Lacenaire.
Rozpatrywaliśmy niedawno w czwartej księdze, jeden z przedziałów górnej warstwy kopalni, to jest wielki podkop filozoficzny. Tam, jakeśmy to powiedzieli wszystko jest szlachetne, czyste, godne, uczciwe. Tam zapewne także mylić się można, i bywają nieraz pomyłki; ale błąd tam nawet jest godny poszanowania, tyle się w nim mieści bohaterstwa. Całość pracy, która się tam odbywa, ma przecież imię jakieś: postęp.
Przyszła chwila zajrzenia w inne głębie, głębie ohydy.
Będzie zawsze istniała po pod społecznością i to aż po dzień rozproszenia ciemnoty, (kładziemy osobliwszy nacisk na to) ogromna jaskinia złego. Ciemnica ta znajduje się po pod wszystkiemi innemi, i jest nieprzyjaciołką wszystkich. Jest to wyłączna nienawiść. Ciemnica ta nie zna mędrców, sztylet jej nigdy nie zatemperował pióra. Czarność jej nie ma najmniejszego związku ze szczytną czarnością atramentu. Nigdy ta noc, której palce się skurczają pod tem zatęchłem sklepieniem, nie przerzucała kart książki, ani rozkładała dziennika. Baboeuf jest tylko przemysłowcem dla Cartouch’a; dla Schinderhannes’a, Marat jest tylko arystokratą. Ćma, co zaludnia tę pieczarę, uwzięła się podsadzić wszystko.
Nie tylko w swojem potwornem rojeniu się podkopuje porządek społeczny obecny, podkopuje także filozofję, podkopuje naukę, prawo, myśl ludzką, cywilizację, podkopuje postęp. Nazywa się po prostu złodziejstwem, nierządem, morderstwem i rozbojem. Jest ciemnością i żąda zamętu. Sklepienie jej zbudowane jest z ciemnoty.
Wszystkie inne, górniejsze, zakładają sobie jeden cel tylko, znieść ją. Ku temu to dążą, z pomocą wszystkich swoich sposobów naraz, przez ulepszenie bytu rzeczywistego, równie jak i przez poszukiwanie prawdy bezwzględnej filozofia i postęp. Zniszczcie ciemnicę — ciemnotę, a pozbędziecie się zarazem kreta zbrodni.
Streśćmy w kilku słowach część tego, cośmy tylko co wypowiedzieli. Jedynem niebezpieczeństwem społecznem jest — cień.
Ludzkość jest to jednolitość. Wszyscy ludzie są utworem z jednej gliny: tenże sam nieujęty cień przed przyjściem na świat, toż samo ciało przez ciąg życia, tenże sam popiół po jego skończeniu. Ale ciemnota dorzucona do gliny ludzkiej, poczernia ją. Ta nieuleczona czarność przenika do głębi człowieka i staje się tam złem.
W owej epoce Marjusz był pięknym młodzieńcem średniego wzrostu; miał bujne, bardzo czarne włosy, czoło wysokie i rozumne, nozdrza rozdęte i namiętne, powierzchowność szczerą, i spokojną, i w całej swej postawie coś niedającego się wypowiedzieć, co było zarazem dumą, zamyśleniem i niewinnością. Profil jego, którego linje były zaokrąglone, a niemniej jednak męzkie, był nacechowany tą słodyczą typu germańskiego, który się wmieszał w krew francuzką od strony Alzacji i Lotaryngji, i tym najzupełniejszym brakiem ostrości rysów, który tak wybitnie odznaczał Likambrów pośród Rzymian; i który odróżni ród lwi od rodu orlego. Znajdował się właśnie w tej porze życia, kiedy to umysł człowieka myślącego składa się prawie w równej części z głębokości i z prostoty. W razie nadejścia stanowczej jakiejś chwili, miał wszystko co potrzeba, żeby się pokazać do niczego; nieco silniejsze pociśnięcie sprężyny, a mógł się stać szczytnym. Jego obejście było ostrożne, chłodne, grzeczne, mało wylane. Ponieważ miał usta prześliczne, wargi jak może być najświeższe, i zęby najbielsze w świecie, uśmiech jego wynagradzał to, co było nazbyt surowego w reszcie twarzy. W pewnych chwilach, osobliwszem było przeciwieństwem to czoło czyste i ten uśmiech pełen rozkoszy. Wielkiem też było spojrzenie jego niewielkiego oka.
W czasach największej jego biedy, uważał nieraz, że dziewczęta oglądały się za nim, kiedy przechodził. Wtedy uciekał albo się ukrywał ze śmiertelną trwogą w duszy. Sądził, że mu się przyglądały: dla jego nędznej odzieży, żeby się z niego śmiać później: w istocie zaś przyglądały się jego pięknej powierzchowności, żeby o niej marzyć potem.
To nieme nieporozumienie pomiędzy nim i ładnemi dziewczętami napotykanemi po drodze, zrobiło go dzikim. Nie wybrał żadnej, dla tej jednej przyczyny, że uciekał przed wszystkiemi. I tak żył w sposób niedokonany, w sposób głupi, jak znajdował Courfeyrac.
Courfeyrac mówił mu także:
— Nie staraj się o to, aby być koniecznie wielce szanownym. Oto ci dam jedną radę. Nie tyle szperaj w książkach, a więcej się rozglądaj po Kasiach i Marysiach. Te nic dobrego mają w sobie jednak niejedną rzecz dobrą, o wielki Marjuszu! Wiecznie tylko uciekając i rumieniąc się, zrobisz się bydlęciem.
Innemi razy, Courfeyrac, spotkawszy go, mówił mu: — Jak się masz, mości książę?
Po każdym podobnym koncepcie Courfeyrac‘a, Marjusz przez jaki tydzień przynajmniej więcej jeszcze niż kiedy unikał kobiet, i to równie młodych jak starych, a w dodatku jeszcze i Courfeyrac’a.
Znajdowały się jednak w całym ogromie stworzenia dwie kobiety, których Marjusz nie unikał, i na które wcale nawet nie zwracał uwagi. Prawdę mówiąc, byłby go nawet wielce zdziwił, ktoby mu powiedział, że to są kobiety. Jedną z nich była brodata baba, która zamiatała jego izdebkę, i z powodu której mawiał Courfeyrac: „Marjusz nie potrzebuje nosić swojej brody, bo go w tem wyręcza służąca“. Drugą była jakaś mała dziewczynka, którą widywał bardzo często, nigdy na nią nie patrząc.
Więcej już jak od roku Marjusz zauważył w jednej z odosobnionych alei ogrodu Luksemburskiego, która tworzy przedłużenie tarasu szkółki, jakiegoś mężczyznę z bardzo młodą dziewczynką, prawie zawsze siadających obok siebie na jednej ławce, w stronie najbardziej odludnej, od ulicy Zachodniej. Za każdym razem, kiedy traf, lubiący wiązać się do przechadzek ludzi, których wzrok zwrócony jest w siebie, sprowadzał Marjusza do tej alei, a zdarzało się to prawie codzień, młodzieniec zawsze tam znajdował tych dwoje ludzi. Mężczyzna mógł mieć lat sześćdziesiąt, zdawał się być smutnym i poważnym; cała jego powierzchowność nosiła tę cechę siły i zmęczenia zarazem, która odznacza dawnych wojskowych. Gdyby był nosił jaką wstążeczkę, Marjusz mógł by sobie powiedzieć: To jakiś dymisjonowany oficer. Wyglądał na człowieka dobrego ale nieprzystępnego, i nigdy nie zatrzymywał swojego wzroku na wzroku niczyim. Nosił granatowe spodnie, takiż surdut i kapelusz z szerokiemi skrzydłami, co wszystko wyglądało zawsze bardzo świeżo; czarną chustkę na szyi i kwakrowską koszulę, to jest śnieżnej białości, ale z jak najgrubszego płótna. Jakaś gryzetka, przechodząc raz koło niego, rzekła: „To jakiś wdowiec wcale porządny“. Miał włosy bardzo białe“.
Kiedy dziewczynka, towarzysząca mu, po raz pierwszy przyszła usiąść z nim na tej ławce, którą odtąd przybrali sobie jakby za własność, miała powierzchowność podlotka od lat trzynastu do piętnastu, była chuda tak dalece, że ją to aż oszpecało, niezgrabna, niepokaźna i obiecywała zaledwie mieć kiedyś dość ładne oczy. Tylko, że te oczy patrzyły zawsze śmiało jakoś, z pewnym rodzajem nieprzyjemnego zuchwalstwa. Ubrana była w sposób pół stary, pół dziecinny, który odznacza zwykle pensjonarki wychowywane po klasztorach. Miała na sobie sukienkę z grubego czarnego merynosu, niezgrabnie skrojony. Oboje wyglądali wtedy na ojca i córkę.
Marjusz przypatrywał się przez parę dni temu starem u mężczyźnie, który nie był jeszcze starcem, i tej dziewczynie, która nie była jeszcze młodą, potem przestał na nich uważać. Oni też ze swej strony nie zdawali się go widzieć nawet. Rozmawiali z sobą spokojnie i obojętnie. Dziewczyna szczebiotała nieustannie bardzo wesoło, stary człowiek zaś mało się odzywał, i czasami tylko wpatrywał się w nią wzrokiem pełnym niewysłowionego przywiązania.
Marjusz nabrał machinalnego nawyknienia do przechadzania się po tej alei. Zawsze ich tam znajdował nieodmiennie.
Oto jakim sposobem rzecz się działa:
Marjusz najzwyklej przychodził od końca alei przeciwnego ławce, na której siadali. Przebywał całą jej długość, mijał ich, potem wracał aż do miejsca przez które był przyszedł, i zaczynał na nowo. Przechadzał się w ten sposób tam i napowrót kilka razy, przechadzkę tę zaś powtarzał kilka razy na tydzień, a nie przyszło nigdy do tego, żeby się sobie choć ukłonili nawzajem. Jegomość ten i ta dziewczyna, jakkolwiek zdawali się unikać wszelkich spojrzeń, właśnie może dlatego, że ich unikali, obudzili nieco uwagę kilku studentów, używających niekiedy przechadzki wzdłuż alei Szkółki. Zdarzało się to pracowitym po wysłuchaniu lekcji, drugim zaś po ukończeniu kilku partji bilardu. Courfeyrac, który się liczył do ostatnich, przyglądał im się czas jakiś, ale znalazłszy, że dziewczę było brzydkie, szybko i starannie usunął się na bok. Ale uciekł na sposób Partha, rzucając im po za siebie przezwisko. Uderzony głównie barwą sukienki dziewczyny i włosów starego, nazwał pierwszą: panna Czarna, a drugiego: pan Biały, co się tak przyjęło, że w braku wiadomości co do prawdziwego ich miana, przezwisko uszło za nazwisko. Studenci mówili: Ach! otóż pan Biały na swojej ławce. I Marjusz, idąc za drugiemi, znalazł rzeczą wcale właściwą nazywać tego nieznanego jegomości — Białym.
I my pójdziemy w ślad za niemi; będziemy także nazywać nieznajomego panem Białym, dla ułatwienia opowiadania.
W ten sposób widywał ich Marjusz codzień o jednej godzinie, przez cały ciąg pierwszego roku. Jego mość dość mu się podobał, ale dziewczyna wydawała mu się wcale niemiłą.
Następnego roku, właśnie w chwili tego opowiadania, do której czytelnik doszedł, przerwało się było nawyknienie Marjusza do przechadzek po ogrodzie Luksemburskim. Marjusz sam, nie wiedząc czemu przez całe pół roku ani postał nogą w swojej alei. Nareszcie wrócił tam dnia pewnego. Było to w jasny poranek letni; Marjusz czuł się wesołym i lekkim, jak to się bywa w czas pogodny. Zdawało mu się, że miał w sercu wszystkie śpiewy ptaków, które go dolatywały i wszystkie płatki błękitnego nieba, które widział po przez liście drzew.
Poszedł prosto do swojej alei i kiedy stanął u jej końca, spostrzegł, zawsze na tej samej ławce, tę parę zdawna sobie znaną. Tylko, że kiedy się zbliżył, ujrzał tego samego starego mężczyznę, ale zdawało mu się, że to już nie była ta sama dziewczyna, Młoda osoba, którą w tej chwili miał przed oczami, była to dorosła i piękna istota, mająca wszystkie kształty najbardziej urocze kobiety, znajdującej się właśnie w owej chwili życia, kiedy się one splatają jeszcze ze wszystkiemi najniewinniejszemi wdziękami dzieciństwa; chwila to przelotna i nieujęta, którą mogą oddać te dwa wyrazy tytko: lat piętnaście. Były to prześliczne ciemne włosy, cieniowane w odbłyski złotawe, czoło, które się zdawało wykutem z marmuru, lica niby z różanego liścia, rumieniec bladawy, bladość ożywiona, usta wdzięczne, które rozjaśniał uśmiech na podobieństwo łagodnej światłości, z których wychodzące słowa zdawały się być muzyką; głowa, którąby był Rafael dał Madonnie, spoczywająca na szyi, którą by Jan Goujon dał Wenerze. I jakby dla uzupełnienia szczególnego wdzięku tej ślicznej twarzy, nos nie był właściwie pięknym; był raczej ładnym: ani prosty, ani zgięty, ani włoski, ani grecki; był to nosek paryzki, to jest: coś dowcipnego, figlarnego, nieregularnych a jednak czystych zarysów, które wprawiają w kłopot malarzy, a zachwycają poetów.
Przechodząc koło niej. Marjusz nie mógł widzieć jej oczów, które miała ciągle spuszczone; ujrzał tylko długie ich ciemne i cieniste rzęsy, rzucające na resztę twarzy jakiś urok wstydliwości.
Nie przeszkadzało to pięknemu dziewczęciu uśmiechać się, słuchając co mówił do niej człowiek z białemi włosami: i nie było nic rozkoszniejszego jak ten świeży uśmiech przy spuszczonych oczach.
W pierwszej chwili myślał Marjusz, że to była inna córka tego samego człowieka: zapewne siostra tej dawnej. Ale skoro bezwiedne nawyknienie przechadzki przyprowadziło go powtórnie przed ich ławkę, i kiedy się przyjrzał uważniej, poznał, że to była ta sama. W przeciągu sześciu miesięcy, z dziewczynki zrobiła się panna, oto cała tajemnica. Nic zwyczajniejszego nad to zjawisko. Przychodzi chwila, w której dziewczęta rozwijają się w okamgnieniu, i jednym razem stają się skończonemi różami. Wczoraj zostawiłeś je dziećmi, dziś czujesz, że cię mogą nabawić kłopotu.
Co do tej, nie tyle ona wyrosła, ile jakoś wyidealniała. Podobnie jak w kwietniu, dość kilka dni niektórym drzewom do okrycia się kwiatami, jej dość było pół roku do okrycia się pięknością. Po prostu nadszedł był jej kwiecień.
Spotyka się nieraz ludzi, którzy dotąd ubodzy i oględni znagła, jakby się rozbudzili dopiero, przeskakują, z oszczędności do zbytku, pozwalają sobie na wszelkiego rodzaju wydatki, i staję się jednym razem świetnemi, rozrzutnemi i wspaniałemi. Przyczyną tego bywa jakaś odebrana wypłata; właśnie wczoraj nadpłynęły im pieniądze; dziewczyna także doczekała się niby swojego terminu.
I potem, nie była to już więcej pensjonarka z czerwonemi rękami, w śmiesznym swoim kapelusiku pluszowym, w pociesznej sukience merynosowej w trzewikach trącących szkołą; nabrała jakoś smaku razem z pięknością; było to już osoba ładnie ubrana, z pewnym rodzajem elegancji skromnej i bogatej zarazem chociaż bez przesady. Miała na sobie suknie z czarnego adamaszku, podobneż okrycie i biały krepowy kapelusz. Białe jej rękawiczki uwydatniały całą delikatność jej ręki, ilekroć się bawiła rączką ze słoniowej kości swojego parasolika, a jedwabne buciki odznaczały małość i zgrabne kształty jej nogi. Przechodząc koło niej, czułeś młodą i przenikająca woń, którą tchnęła cała ta postać.
Co do jej towarzysza, pozostał zawsze tym samym.
Kiedy Marjusz przechodził po raz drugi koło młodej dziewczyny, podniosła powieki. Wtedy ukazały się jej oczy, ciemnawego błękitu, ale w tym zamglonym lazurze nie było jeszcze innego spojrzenia, jak dziecięce. Spojrzała na Marjusza jakby popatrzała na dzieciaka, biegającego pod kasztanami, albo na marmurowe naczynie, którego cień padał na ławkę; Marjusz też ze swej strony ciągnął dalej swą przechadzkę, myśląc o czem innem.
Przeszedł się jeszcze kilka razy obok ławki, na której siedziała dziewczyna, ale nie zwróciwszy nawet ku niej oczu.
Dni następnych przyszedł, jak zawsze do ogrodu Luksemburskiego, jak zawsze znalazł tam ojca i córkę, ale już nie zwracał więcej na nich uwagi. Nie więcej myślał o tej dziewczynie teraz, kiedy się stała piękną, jak wtedy kiedy jeszcze była brzydka. Przechodził jednak zawsze bardzo blisko, ławki na której siedziała, bo mu to było weszło w zwyczaj.
Pewnego dnia powietrze było ciepłe, ogród Luksemburski zdawał się kąpać w promieniach słońca poprzerywanych miejscami cienistą zielonością, niebo było tak czyste jakby je aniołowie spłukali w rosie poranku, wróble świergotały wesoło w gęstwinie kasztanów. Marjusz zdawał się oddychać całą duszą tym świeżym powiewem natury; nie myślał o niczem, żył i czuł, że żyje; w chwili kiedy przechodził koło znanej sobie ławki, dziewczyna podniosła na niego oczy, wzrok ich obojga spotkał się.
Cóż było takiego tym razem we wzroku młodej dziewczyny? Marjusz nigdy nie był w stanie tego powiedzieć. Nie było nic, i było wszystko. Była to osobliwsza błyskawica.
Ona spuściła oczy, a on poszedł w swoją drogę.
To, co był tam ujrzał, nie było wcale spojrzeniem niewinnem i prostaczem dziecka, była to otchłań tajemnicza, która się na chwilę przetrwała, a potem nagle zatrzasnęła napowrót.
Nastaje dzień podobnego spojrzenia dla każdej dziewczyny. Biada temu kto się znajdzie wtedy na drodze jego promienia!
To pierwsze spojrzenie duszy, która się jeszcze sama nie zna na sobie, jest tem dla człowieka, czem świt na niebie. Jest to złudzenie czegoś promienistego i nieznanego. Nic nie zdoła oddać niebezpiecznego wdzięku tego nieoczekiwanego błysku, który znagła, niewyraźnie rozjaśnia urocze ciemności i na który składa się cała niewinność chwili obecnej i cała namiętność przyszłości. Jest to jakiś rodzaj nieokreślonej czułości, która się zdradza na wszelki wypadek, a potem czeka. Jest to zasadzka, którą, niewinność zastawia bezmyślnie i w którą chwyta serca mimo swej woli, nawet mimo wiedzy. To poprostu tylko dziewica, która raz spojrzała wzrokiem kobiety.
Rzadko się zdarza żeby się nie urodziło z tego wzroku głębokie marzenie tam, gdzie on padnie. Wszystkie czystości i wszystkie niepokalane białości zbiegają się w tym promieniu zarazem niebieskim i wyrocznym, który daleko pewniej od najbardziej opracowanych spojrzeń zalotnic, znajduje czarodziejską władzę znagła wywołać w głębi duszy ten kwiat ciemny, pełen woni i trucizny, który nazywają miłością.
Wieczorem, wróciwszy do swej mizernej izdebki, Marjusz przypadkiem rzucił oczy na swoje ubranie, i po raz pierwszy spostrzegł się, „że jak ostatni jaki brudas i głupiec bez wychowania, pozwalał sobie przechadzać się po ogrodzie Luksemburskim w swoich sukniach codziennych; to jest w kapeluszu zgniecionym przy samej taśmie, w grubych buciskach furmańskich, w czarnych spodniach, które już były pobielały na kolanach, i w tużurku czarnym, pobladłym na łokciach!“
Nazajutrz o zwykłej godzinie, Marjusz wyjął z szafki nowy tużurek, spodnie nowe, kapelusz nowy i buty nowe; ubrał się w ten cały nowy komplet, włożył także rękawiczki, co było wyuzdanym zbytkiem, i poszedł do ogrodu Luksemburskiego.
W drodze spotkał Courfeyrac’a i udał, że go nie widzi. Courfeyrac, wróciwszy do siebie, rzekł do swoich przyjaciół:
— Tylko co miałem zaszczyt spotkać na mieście nowy kapelusz i nowy tużurek Marjusza, i Marjusza w tem wszystkiem. Niezawodnie poszedł zdawać egzamin, bo miał minę zupełnie głupią.
Przybywszy do ogrodu, Marjusz obszedł naokoło sadzawkę, i rozważał sobie łabędzie. Potem pozostał jakiś czas w rozpamiętywaniu przed jakimś posągiem, który miał głowę całkiem poczerniałą od pleśni, i któremu brakowało biodra. Stał nad sadzawką jakiś jegomość kilkodziesięcioletni i brzuchaty, który, trzymając za rękę małego chłopca kilkoletniego, mówił do niego bardzo poważnie: „Unikaj zawsze ostateczności. Pamiętaj, synu, żebyś się zawsze trzymał w równej odległości od absolutyzmu, jak od anarchji“. Marjusz wysłuchał tej przemowy, potem jeszcze raz obszedł sadzawkę na około. Nareszcie skierował się ku swojej alei, powolnie i jakby wbrew swojej woli; było mu, jakby go coś popychało i odciągało zarazem. Nie zdawał sobie z tego wcale sprawy, i przywidziało mu się, że to było jak codzień.
Wchodząc w aleję, spostrzegł w drugim jej końcu siedzących jak zwykle na swej ławce, pana Białego i jego córkę. Zapiął się aż pod szyję, obciągnął na sobie tużurek, żeby się nigdzie nie marszczył, spojrzał sobie z pewnem zadowoleniem na spodnie i buty, i począł iść ku ławce. Było nieco ataku w tym pochodzie, i niewątpliwie nawet jakieś zachcenie podboju. Dlatego też w takiem znaczeniu mówię, że szedł ku ławce, jakby powiedział: Hannibal szedł na Rzym.
Zresztą, wszystko w tych jego poruszeniach było tylko machinalne, i nie przerwały one ani na jotę zwykłych zajęć i prac jego umysłu. Przemyśliwał w tej chwili nad tem: że podręcznik bakalaureatu jest to książka rzadkiej głupoty, i że musiała zostać napisaną przez najszczerszych niedołęgów, skoro tam rozbierają, jakby arcydzieła rozumu ludzkiego, aż trzy tragedje Rasyna, a jedną tylko komedję Moliera. Doświadczył jakby przeraźliwego świstu w uchu. Zbliżając się do ławki, jeszcze sobie wygładzał fałdy tużurka, a oczy jego wlepiały się w dziewczynę. Zdawało mu się, że zapełniała cały koniec alei jakąś nieokreśloną jasnością błękitnawą.
Im się bardziej zbliżał, tem coraz więcej zwalniał kroku. Przybywszy do pewnej odległości od ławki, ale jeszcze nie doszedłszy do końca alei, zatrzymał się, i sam nie wiedząc jak się to stało, zawrócił się nazad. Bo nawet nie powiedział sobie w duszy: że nie potrafi dojść do końca. W ten sposób, zaledwie go dziewczyna mogła spostrzedz zdaleka, i widzieć jak pięknie wyglądał w nowem swojem ubraniu. Jednak trzymał się bardzo prosto, żeby się dobrze mógł wydawać na przypadek, gdyby mu się ktoś, będący za nim, przypatrywał.
Doszedł do przeciwnego końca alei, poczem wrócił znowu, i tym razem przybliżył się już nieco więcej do ławki. Doszedł nawet tak blizko, że był już tylko o trzy drzewa od ławki. Ale tam uczuł znagła jakby jakieś niepodobieństwo postąpienia dalej, i zawahał się. Zdawało mu się, że twarz dziewczyny pochyliła się ku niemu. Jednakże zdobył się na gwałtowne i męzkie wysilenie, poskromił wahanie, i zmusił się iść naprzód. W kilka chwil potem przechodził przed ławką, prosto i odważnie, zaczerwieniony aż po uszy, nie śmiejąc spojrzeć ani na tę, ani na tę stronę, trzymając rękę w zanadrzu, jak człowiek stanu. W chwili kiedy przechodził pod ogniem baterji, doznał przeraźliwego bicia serca. Nieznajoma ubrana była jak i dnia poprzedniego w adamaszkową suknię i krepowy kapelusz.
Usłyszał głos niewypowiedzianego wdzięku, który nie mógł być jak jej głosem. Rozmawiała spokojnie. Była dziwnie ładna. Czuł to, jakkolwiek nie probował spojrzeć na nią. „Spodziewam się jednak — myślał sobie — że nie odmówiłaby mi szacunku i poważania, gdyby wiedziała, że to ja jestem prawdziwym autorem rozprawy o dziełach Marcos’a Obregon de la Ronda, którą pan Franciszek de Neufchâteau umieścił za swoją na czele swojego wydania Gil Blas’a!“
Minął ławkę, doszedł aż do bliskiego już końca alei, potem wrócił i znowu przeszedł przed ławką pięknej dziewczyny. Tym razem był bardzo blady. Zresztą uczucie, jakiego doświadczał, nie było wcale przyjemnem. Oddalił się od ławki i od dziewczyny, i jeszcze będąc od niej odwróconym, wyobrażał sobie, że na niego patrzała, i jakoś mu się od tego nogi plątały.
Nie probował więcej zbliżyć się do ławki, zatrzymał się w połowie alei, i tam, co mu się nigdy przedtem nie zdarzało, usiadł, spoglądając z ukosa, a w głębiach najmniej widnych jego umysłu, poczęło świtać przypuszczenie, że jednak niepodobna ażeby osoba, której on podziwiał kapelusz biały i czarną suknię, miała być w zupełności obojętną dla jego błyszczących butów i nowego ubrania.
Po pewnym czasie wstał, jakby miał znowu rozpocząć pochód ku swej ławce, którą opromieniała aureola. Jednak pozostał na miejscu i nieruchomy. Po raz pierwszy od piętnastu miesięcy pomyślał sobie, że ten jegomość, który tam codzień siadał ze swoją córką, zapewne go zauważył ze swej strony, i znajdował może dziwnem jego tak uparte do tej alei uczęszczanie.
Po raz pierwszy także uczuł jakieś nieuszanowanie, w nadawaniu temu nieznajomemu, nawet w skrytości swojej myśli przezwiska pana Białego.
Pozostał w ten sposób chwil kilka z głową spuszczoną i rysując po piasku laseczką, którą trzymał w ręku.
Potem zwrócił się nagle w stronę zupełnie przeciwną ławce, a tem samem panu Białemu i jego córce, i odszedł do domu.
Dnia tego zapomniał pójść na obiad. Spostrzegł to zaledwie o ósmej godzinie wieczorem i ponieważ, już było zapóźno iść na ulicę Świętego Jakóba, zjadł kawałek suchego chleba, który popił wodą.
Zanim się położył, wyczyścił szczotką swoje ubranie i złożył je wielce starannie.
Nazajutrz pani Bougon, (tak bowiem mianowana była przez Courfeyrac’a stara odźwierna, najcelniejsza lokatorka — gospodyni rudery Gorbeau; nazywała się zaś rzeczywiście pani Burgon, aleśmy już wykazali powyżej, że ten wartogłów Courfeyrac nie szanował nic na świecie). Imć pani Bougon osłupiała, postrzegłszy, że pan Marjusz wychodził znowu w nowem ubraniu.
Poszedł znowu do ogrodu Luksemburskiego, ale nie zdołał dojść bliżej ławki, jak do połowy alei. Usiadł zdaleka jak dnia poprzedniego, nie mogąc się napatrzeć białemu kapeluszowi, czerwonej sukni, a nadewszystko błękitnej światłości. Dlatego nie ruszył się ztamtąd przez dzień cały, i nie prędzej odszedł do siebie, aż gdy zamykał bramy ogrodu. Nie zdołał dopatrzeć wyjścia pana Białego i jego córki. Wniósł ztąd, że musieli odejść bramą od ulicy Zachodniej. Później, w kilka tygodni potem, kiedy się nad tem zastanawiał, nie mógł nigdy sobie przypomnieć gdzie jadł obiad owego wieczora.
Nazajutrz, a był to już trzeci dzień z rzędu, Imć pani Bougon czuła się jakby rażoną piorunem. Marjusz znów wyszedł w swojem nowem ubraniu. „Trzy dni z rzędu!“ — wołała, załamując ręce.
Próbowała śledzić go, idąc za nim, ale Marjusz stąpał lekko i ogromnemi krokami, jakby był hipopotamem, wybierającym się na ściganie dzikiej kozy. W parę minut straciła go z oczu, i zmuszona była wrócić zadyszana, na pół dusząca się od swojej astmy, zła jak pies.
— Czy też to jest sens — mruczała — ubierać się w świąteczne suknie na codzień, i zmuszać tylko ludzi do latania za sobą!
Marjusz udał się jak zwykle do ogrodu Luksemburskiego.
Młoda dziewczyna już się tam znajdowała z panem Białym. Marjusz, udając, że czyta w książce, przybliżył się do nich jak mógł najbardziej, ale i to jeszcze było dość daleko, następnie zawrócił się, by usiąść na tem samem miejscu, gdzie strawił całe cztery godziny na przypatrywaniu się skaczącym w alei wróblom, które nie przestawały świergotać.
Upłynęło od tego czasu parę tygodni. Marjusz poszedł do ogrodu Luksemburskiego, nie już w celu przechadzki, lecz by zasiąść znowu na tem samem miejscu, sam nie wiedząc dlaczego. Raz je zająwszy, już się z niego więcej nie ruszał. Co rano ubierał się w nowe suknie na to, żeby się wcale nie pokazać, i nazajutrz rozpoczynał to samo.
Była ona istotnie cudownej piękności. Jeżeli w czemkolwiek można jej było zrobić zarzut, zakrawający na krytykę, to chyba, że sprzeczność między jej wzrokiem, który był smutny, i uśmiechem pełnym wesela, nadawała twarzy pewien wyraz, jakby nieco obłąkany; co sprawiało, że w pewnych chwilach, ta słodka twarzyczka stawała się dziwną, nie przestając być zachwycającą.
Ku końcowi może drugiego tygodnia, Marjusz jak zwykle siedział na swojej ławce, trzymając w ręku otwartą książkę, w której od dwóch już godzin nie przewrócił ani kartki. Z nagła zadrżał; zaszedł wypadek niesłychany na końcu alei. Pan Biały i jego córka wstali ze swej ławki, wzięli się pod ręce, i oboje wyraźnie postępować zaczęli ku środkowi alei, gdzie właśnie siedział Marjusz. Marjusz zamknął książkę, potem ją znowu otworzył, potem zaczął się zmuszać do czytania. Drżał cały. Światłość szła prosto ku niemu. „Ach mój Boże, myślał sobie, nie będę miał nawet czasu przybrać stosownej postawy“. Tymczasem człowiek siwy i młoda dziewczyna zbliżali się coraz bardziej. Zdawało mu się, że to trwało wiek cały, i zarazem, że to nie trwało, jak mgnienie oka. „Po co też oni idą w tą stronę? pytał sam siebie. Jak to? to ona ma przejść tędy. Jej to stopy będą stąpały po tym piasku? w tej alei, o dwa kroki odemnie?“ Odchodził od siebie. Chciałby być bardzo pięknym, chciałby mieć wstążeczkę legii. Słyszał jak się zbliżał cichy i miarowy odgłos ich kroków. Wyobrażał sobie że, pan Biały rzuca na niego gniewne spojrzenia. „Czy ten pan chce pomówić ze mną? myślał sobie?“ Spuścił głowę gdy ją podniósł, tamci byli już tuż przy nim. Młoda dziewczyna przechodząc, spojrzała na niego. Spojrzała mu prosto w oczy, z jakiemś łagodnem zamyśleniem, co przejęło Marjusza dreszczem od stóp do głowy. Zdawało mu się, że mu wyrzucała, iż tak długo nie przyszedł do niej, i że mu mówiła: „A więc ja przychodzę“. Marjusz uczuł się olśnionym wobec tych źrenic pełnych promieni i głębi. Było mu jakby miał węgle rozżarzone w mózgu. Ona sama podeszła ku niemu; co za radość! A potem, w jakiż bo sposób na niego spojrzała! Wydała mu się piękniejszą niż ją widział kiedykolwiek. Była piękna tą razą pięknością zarazem kobiecą i anielską, pięknością zupełną, któraby wywołała pieśń z piersi Petrarka i rzuciła na kolana Dant’a. Zdawało mu się, że się nurzał w topielach błękitu. Jednocześnie był niesłychanie strapiony, ponieważ spostrzegł, że miał buty zakurzone.
Zdawało mu się rzeczą najpewniejszą w świecie, że ona spojrzała także na jego buty.
Ścigał ją oczami dopóki nie znikła. Potem począł latać po ogrodzie jak opętany.
Godzi się nawet przypuścić, że chwilami śmiał się sam do siebie, i rozprawiał głośno. Bywał też tak zamyślony, przechodząc czasem około nianiek z dziećmi, że każda mogła być pewną, że się w niej kochał.
Wreszcie wyszedł z ogrodu w nadziei spotkania jeszcze swojej nieznajomej na ulicy.
Potknął się o Courfeyraca pod arkadami Odeonu, i rzekł mu: „Chodź na obiad ze mną“. Poszli tedy do garkuchni Rousseau, gdzie wyekspensowali aż sześć franków. Marjusz jadł jak wilkołak. Dał sześć soldów garsonowi. Przy końcu obiadu rzekł do Courfeyrac’a: „Czy czytałeś dzisiejszy dziennik? co za pyszną mowę miał Odry de Puyraveau!“
Był już na śmierć zakochany.
Po obiedzie rzekł do Courfeyrac’a: „Pójdziemy także, razem do teatru“. Poszli tedy do teatru przy bramie Św. Marcina, zobaczyć Fryderyka w sztuce: Gospoda w Adrets. Marjusz ubawił się niesłychanie.
Jednocześnie wpadł w recydywę dzikości. Wychodząc z teatru, nie chciał w żaden sposób spojrzeć na podwiązkę jakiejś magazynierki przeskakującej przez rynsztok, i kiedy Courfeyrac mu powiedział: „Chętnie umieściłbym tę dziewczynę w mojej kolekcji“, prawie go to przejęło zgrozą.
Nazajutrz Courfeyrac zaprosił go na śniadanie do kawiarni Woltera. Marjusz jadł tam więcej jeszcze niż dnia poprzedniego. Był bardzo zamyślony i wielce wesoły. Powiedziałbyś, że się czepiał lada sposobności żeby pękać od śmiechu. Uściskał serdecznie jakiegoś jegomości z prowincyi, którego mu przedstawiono. Utworzyło się kółko ze studentów około któregoś z bocznych stołów, i rozprawiano o bzdurstwach, z któremi występują z katedry profesorowie w Sorbonie. Następnie rozmowa zeszła na usterki i braki słowników i przepisów iloczasu Quicherat’a. Marjusz przerwał rozprawę wyrwawszy się ni ztąd, ni z owąd: Musi to być jednak rzecz przyjemna mieć krzyż legji!
— A to dopiero rzecz śmieszna! — rzekł Courfeyrac z cicha do Prouvair’a.
— Nie — odpowiedział Jan Prouvaire, to rzecz poważna.
W istocie było to całkiem poważne. Marjusz znajdował się w tej pierwszej, gwałtownej i uroczej chwili, którą się rozpoczynają wielkie namiętności.
Jedno spojrzenie sprawiło to wszystko.
Jedno spojrzenie bywa wtedy iskrą.
Już się więc stało. Marjusz pokochał. Przeznaczenie jego wkraczało w kraj nieznany.
Spojrzenie kobiety podobne jest do niektórych kółek maszynowych, spokojnych z pozoru, a jednak straszliwych. Przechodzisz koło nich codziennie najbezpieczniej, i najbezkarniej, ani się dorozumiewając niczego. Przychodzi chwila, że nawet zapominasz, że tam jest cośkolwiek. Idziesz, przechadzasz się koło tego, zamyślasz się, rozmawiasz, śmiejesz się. Znagła czujesz się schwyconym — już po wszystkiem. Kółka cię trzymają, wzrok cię zahaczył. Zahaczył cię, mniejsza o to jak i kiedy, za jakąś pierwszą lepszą cząstką twojej myśli, którą zaniedbałeś trzymać przy sobie, za lada roztargnienie, które miałeś przypadkiem. Bądź co bądź, zginąłeś. Koło pociągnie ciebie całego. Jakiś łańcuch sił tajemniczych okręca cię ze wszystkich stron. Napróżno się mocujesz całą siłą. Żadna pomoc ludzka cię nie zbawi. Schwycony przez tryby, przerzucany będziesz nieustannie od jednego koła do drugiego, z jednego udręczenia w drugie, z męczarni w męczarnię; ty, twój umysł, twoje mienie, twoja przyszłość, twoja dusza; i skutkiem tego czy będziesz w mocy istoty przewrotnej albo szlachetnego serca, nie wyjdziesz inaczej ze szpon tej straszliwej machiny, jak oszpecony hańbą, albo przeobrażony namiętnością.
Osamotnienie, odosobnienie od wszystkiego, duma, niezawisłość, zamiłowanie przyrody, brak zajęcia codziennego i materjalnego, życie wewnętrzne, tajemne walki wstydliwości, jakiś rodzaj życzliwego zachwytu wobec całego stworzenia: wszystko to razem przygotowało Marjusza do tego opętania, które zowią namiętnością. Cześć jego dla ojca stała mu się była zwolna religją, i równie jak każda religja, cofnęła się w głąb duszy. Potrzeba było czegoś na pierwszym planie. Nadeszła miłość.
Upłynął cały długi miesiąc, w przeciągu którego Marjusz chodził codzień do ogrodu Luksemburskiego. Za nadejściem godziny, nic nie było w stanie go zatrzymać. — „Jest na służbie“ — powiadał Courfeyrac. Marjusz żył w samych zachwyceniach. Jest rzeczą niezawodną, że młoda dziewczyna spoglądała na niego.
Ośmielił się nareszcie, i począł się nawet zbliżać do ławki. Jednakże nie przychodził już więcej przed nią, słuchając zarazem instynktu nieśmiałości i ostrożności, które są właściwe zakochanym. Uważał za korzystne nie zwracać ile możności uwagi ojca. Układał swoje obroty po za drzewami i podstawami posągów z głębokim machiawelizmem, w ten sposób żeby mógł być ile możności najwięcej widzianym od dziewczyny, a jak najmniej od starego jegomości. Niekiedy godzinami całemi stał nieruchomy w cieniu jakiego Leonidas’a albo Spartakus’a, trzymając w ręku książkę, po nad którą oczy jego wzniesione nieznacznie biegły szukać pięknej dziewczyny; a ona ze swej strony, zwracała z niedojrzanym uśmiechem swój uroczy profil ku niemu. Niby najnaturalniej i najspokojniej w świecie rozmawiając z białowłosym jegomością, przesyłała Marjuszowi wszystkie marzenia dziewiczego, a zarazem namiętnego spojrzenia. Niedosięgły pamięcią i stary jak świat wybieg, którego świadomość posiadała Ewa w pierwszym dniu stworzenia, i który każda kobieta posiada od nąjpierwszego dnia życia! Usta jej dawały pytanie jednemu, a spojrzenie posyłało drugiemu odpowiedź.
Możnaby jednak sądzić, że pan Biały począł się wreszcie dorozumiewać czegoś; gdyż często widząc Marjusza wchodzącego, wstawał i zaczynał się przechadzać. Wkrótce także porzucił zwykłe dotąd miejsce, przenosząc się na inne, znajdujące się na przeciwnym końcu alei, w sąsiedztwie posągu Gladiatora, jakby dla wypróbowania: czy Marjusz i tam pójdzie za niemi? Marjusz wcale się na tem nie poznał, i dał się złapać w ten sposób. W czas jakiś, ojciec zaczął przychodzić do ogrodu mniej akuratnie, bywały nawet dnie, w których nie przyprowadzał z sobą córki. Ilekroć Marjusz widział go bez niej, natychmiast odchodził do domu.
Było to drugie wpadnięcie w pułapkę.
Co do Marjusza, ten wcale się już nie poznawał na tych podstępach. Ze stanu trwożliwości przeszedł był już postępem naturalnym i nieuniknionym do zaślepienia. Miłość jego wzrastała. Już mu nie dawała sypiać po nocach całych. A potem, przybyło mu jeszcze do tego szczęście niespodziewane, które się stało niby oliwą na ogień rzuconą, niby spotęgowaniem bielma na oczach. Pewnego wieczora, o zmroku, znalazł na ławce, którą pan Biały i jego córka tylko co opuścili, chustkę wcale zwyczajną i bez haftów, ale białą, cienką i która mu się zdawała wyziewać niewysłowione wonie. Rzucił się na nią z uniesieniem. Chustka ta była naznaczona głoskami U. F. Marjusz nie wiedział żadnych bliższych szczegółów, tyczących się młodej dziewczyny, nie znał ani jej rodziny, ani nazwiska, ani zamieszkania; dwie te głoski były najpierwszą rzeczą pochodzącą od niej, która mu się dostała w ręce — ukochane głoski, na których począł natychmiast budować gmach domysłu. U było oczywiście początkową głoską imienia. „Urszula,“ pomyślał sobie. Co za rozkoszne imię. Ucałował chustkę, oddychał jej wonią, umieścił ją na sercu, na nagiej piersi, przez ciąg dnia, a nocą przy ustach żeby się nią ukołysać.
— Czuję tam całą jej duszę, mówił sobie.
Tymczasem chustka należała poprostu do starego jegomości, który ją przypadkiem upuścił z kieszeni.
W ciągu dni następnych, chodząc po ogrodzie, Marjusz całował tylko bez ustanku chustkę, i przyciskał ją do serca. Piękna dziewczyna nie rozumiała tego wszystkiego, i starała się pokazać mu to zaledwie dostrzeżonemi znakami.
— O! wdzięczna niewinności! mówił Marjusz.
Tylko co wymówiliśmy wyraz niewinność; niechcąc nic ukrywać, uważamy sobie za obowiązek dodać, że jednak, razu pewnego, wśród zachwytu i uniesień Marjusza, jego Urszula wyrządziła mu krzywdę bardzo wielką.
Było to jednego z tych dni, kiedy namówiła pana Białego do wstania z ławki, i przejścia się nieco po alei. Wiał wtedy żywy wietrzyk wiosenny, poruszający szczyty jaworów. Ojciec i córka, trzymając się pod ręce, tylko co przeszli przed ławką Marjusza, Ten wstał i ścigał ich wzrokiem, jak przystało stanowi duszy rozszalałej. Znagła, powiew wiatru bardziej rozigrany od innych, i prawdopodobnie mający posłannictwo spraw miłosnych, zerwał się z gęstwiny, wypadł w ulicę, owinął dziewczynę rozkosznym wirem, godnym nimf Wirgiliusza i faunów Teokryta i uniósł jej sukienkę, tę sukienkę nierównie świętszą od zasłony Izydy, prawie do wysokości podwiązki. Ukazała się nóżka wytwornych kształtów. Marjusz zobaczył ją. To go przyprowadziło do rozpaczy i szaleństwa.
Młoda dziewczyna co tchu zapuściła sukienkę ruchem obrażonej bogini. Nie przeto jednak zmniejszyło się oburzenie Marjusza. Wprawdzie sam jeden znajdował się wtedy w alei, ale mógł tam być łatwo i kto drugi. A gdyby też istotnie był kto drugi? Czy to rzecz do pojęcia? To co ona zrobiła było okropnością! Niestety, biedna dziewczyna nie zrobiła nic złego; jeden tam tylko był winowajca prawdziwy — wiatr; ale Marjusz, w którym burzył się niewyraźnie Bartholo, znajdujący się nawet potrosze w Cherubinie, powziął koniecznie postanowienie mieć o to do niej urazę, gdyż stał się już zazdrosnym własnego cienia. W taki to sposób w istocie rozbudza się w sercu ludzkiem i narzuca się, choćby nawet bezprawnie, ostra i śmieszna zazdrość cielesna. Zresztą, po za obrębem nawet zazdrości, widok tej uroczej nóżki nie miał dla niego nic przyjemnego; biała pończocha pierwszej lepszej kobiety, byłaby mu zrobiła więcej przyjemności.
Kiedy jego Urszula, doszedłszy do końca alei, wracała znowu ze swoim towarzyszem i przechodziła koło ławki, na której siedział Marjusz, rzucił jej spojrzenie ponure i dzikie. Wtedy dziewczyna nieznacznie cofnęła nieco w tył głowę, z lekkiem wzniesieniem powiek, które zdawało się mówić: No, i cóż mu się stało?
Była to „pierwsza ich kłótnia.“
Marjusz tylko co jej zrobił tę scenę oczami, kiedy znagła ktoś drugi przeszedł przez aleję. Był to jakiś weteran skurczony, pomarszczony, siwy jak gołąb, ubrany w mundur z czasów Ludwika XV, mający na piersi mały kawałek czerwonego sukna, na którem skrzyżowane szpady oznaczały krzyż żołnierski Ś. Ludwika. Staruszek ten nie miał jednej ręki, ale za to wprawioną srebrną brodę i drewnianą nogę. Przywidziało się Marjuszowi, że ten nowy przybysz miał minę niesłychanie rozradowaną. Zdało mu się nawet, że stary cynik, sztykulając obok niego, przesłał mu przymrużenie oka wielce poufałe i nieco zbyt wesołe, jakby jakiś wypadek zrządził pomiędzy niemi porozumienie, i jakby się im było udało spożyć wspólnie smaczny jakiś kąsek. Czegóż się on tak rozradował, ten niedobitek Marsa? cóż się tam takiego stało pomiędzy tą nogą drewnianą, a tamtą? Marjusz doszedł do szczytu zazdrości. „On może był tu wtedy, mówił sobie, on może widział.“ I miał ochotę zmiażdżyć weterana.
Z pomocą czasu, każde ostrze się przyciera. Ten gniew Marjusza przeciw Urszuli, jakkolwiek mógł być sprawiedliwy i uprawniony, przeminął także. W końcu przebaczył, ale nie bez wielkiej pracy nad sobą; dąsał się na nią całe trzy dni.
Jednakże, mimo tego wszystkiego, czy też właśnie z przyczyny tego wszystkiego, namiętność wzrastała tak, że zaczynała stawać się szaloną.
Widzieliśmy poprzednio w jaki sposób Marjusz odkrył, czyli raczej zdawało mu się że odkrył, iż się ona nazywała Urszulą. Miłość jest to głód, podsycający się samym sobą. Dowiedzieć się, że jej na imię było Urszula, było już niemało; ale pokazało się wkrótce mało jeszcze. W przeciągu kilku tygodni Marjusz całkowicie spożył to szczęście. Zachciało mu się drugiego. Uwziął się na odkrycie jej mieszkania.
Raz już popełnił był błąd niemały, że się dał wciągnąć w zasadzkę ławki Gladiatora. Wkrótce potem popełnił drugi, że nie chciał siedzieć w ogrodzie, ile razy pan Biały przyszedł bez córki. Teraz przedsięwziął popełnić trzeci. Błąd niezmierny. Uwziął się śledzić Urszulę.
Pokazało się, że mieszkała przy ulicy Zachodniej, w miejscu najmniej uczęszczanem, w trzypiętrowym nowym domu, skromnej powierzchowności.
Od chwili tej, do szczęścia widywania ją w ogrodzie, dołączył Marjusz drugie szczęście: iść za nią aż do jej mieszkania.
Głód jego zwiększał się jednak. Wiedział już jak się nazywała, wiedział przynajmniej jej imię, prześliczne imię, prawdziwie imię kobiece; wiedział już gdzie, mieszkała, zapragnął dowiedzieć się kto ona była?
Pewnego wieczora, poszedłszy za nimi aż do ich domu i zobaczywszy ich znikających w bramie, wemknął się ich śladem, i rzekł walecznie do odźwiernego:
— Czy ten pan, co tu wszedł mieszka na pierwszem piętrze?
— Nie — odpowiedział odźwierny — na trzeciem.
Było to znowu krok naprzód. Powodzenie to ośmieliło Marjusza.
— Od ulicy — spytał?
— Ależ mój panie — rzekł odźwierny — widzisz przecie, że dom ma tylko mieszkania od ulicy!
— A czem się trudni ten pan? — rzekł znowu Marjusz.
— Kapitalista. Człowiek bardzo poczciwy, który świadczy wiele biednym, choć sam nie jest bogaty.
— Jak się nazywa? — zapytał Marjusz.
Odźwierny spojrzał mu w oczy i rzekł:
— A panu co do tego?
Marjusz odszedł dość zawstydzony, ale zarazem wielce rozradowany. Posuwał się coraz bardziej naprzód.
— Dobre i to — myślał sobie. Wiem, że jej na imię Urszula, że jest córką kapitalisty i że mieszka tam na trzeciem piętrze przy ulicy Zachodniej.
Nazajutrz pan Biały i jego córka, zjawili się w ogrodzie na bardzo krótko; wyszli ztamtąd jeszcze za dnia. Marjusz poszedł za niemi na ulicę Zachodnią, jak to mu już weszło było w zwyczaj. Przybywszy do bramy pan Biały puścił córkę naprzód, a sam, zatrzymawszy się, zanim próg przestąpił, odwrócił się, i bystro spojrzał w oczy Marjuszowi.
Dnia następnego, wcale nie przyszli do ogrodu. Marjusz napróżno ich czekał dzień cały.
Z nadejściem nocy, poszedł na ulicę Zachodnią i zobaczył światła w oknach trzeciego piętra. Przechadzał się pod temi oknami, aż póki światła w nich nie pogasły.
Nazajutrz, znowu nikogo w ogrodzie. Marjusz czekał dzień cały, potem poszedł odbywać swoją wartę nocną pod oknami. Tak mu schodziło aż do dziesiątej wieczór. Z obiadem jego działo się co mogło. Gorączka żywi chorego, miłość zakochanego.
W ten sposób zeszło dni ośm. Pan Biały i jego córka nie pokazywali się już w ogrodzie. Marjusz robił smutne przypuszczenia; nie śmiał szpiegować bardzo wśród dnia białego, poprzestawał więc tylko na przychodzeniu wieczorem dla przyglądania się czerwonawej światłości w oknach. Chwilami widywał w nich przesuwające się cienie, i w tedy serce uderzało mu silniej.
Ósmego dnia, kiedy przyszedł pod okna, nie było w nich jeszcze światła. „A! rzekł sobie, nie zapalono jeszcze lampy. Jednak już noc zupełna. Czyby przypadkiem gdzie wyszli?“ Czekał aż do godziny dziesiątej. Czekał aż do północy. Aż do pierwszej zrana. Ani świateł nie zapalono w oknach trzeciego piętra, ani nikt nie wrócił do domu. Odszedł, bardzo zachmurzony.
Nazajutrz, (gdyż od pewnego czasu żył tylko jutrem, i można powiedzieć nie było już dla niego dnia dzisiejszego) nazajutrz tedy, znowu nie zastał nikogo w ogrodzie; przewidywał to. O zmroku poszedł znowu do domu przy ulicy Zachodniej. Znowu żadnego światła w oknach; żaluzje nawet były pozapuszczane; całe trzecie piętro było ciemne.
Marjusz zadzwonił do bramy, wszedł i rzekł do odźwiernego:
— Czy jest u siebie ten pan co mieszka na trzeciem piętrze?
— Już się wyprowadził — odpowiedział odźwierny.
Marjusz zachwiał się na nogach i spytał słabym głosem:
— Kiedyż się wyprowadził?
— Wczoraj.
— A gdzie teraz mieszka?
— Nie wiem.
— Więc nie zostawił swego nowego adresu?
— Nie.
Powiedziawszy to odźwierny wpatrzył się w Marjusza i poznał go.
— A! to pan znowu — rzekł. Więc pan istotnie chcesz tu coś przewąchać?
Kwartet złożony ze złoczyńców Claquezous, Gumlemer, Babet i Panas, znajdował się w Paryżu między rokiem 1830 i 1835.
Gumlemer był to Herkules chybiony. Miał za jaskinię kanał Arkady Mariom. Miał sześć stóp wysokości, piersi kamienne, muskuły spiżowe, oddech miecha kowalskiego, kadłub olbrzyma, czaszkę ciasną jak u ptaka. Rzekłbyś, Herkules Farnezyjski ubrany w spodnie płócienkowe i w kurtę manszestrową. Gumlemer zbudowany w sposób podobnie posągowy, byłby mógł zwalczać potwory; znalazł wygodniejszem stać się sam potworem. Czoło nizkie, skronie szerokie i na nich zmarszczki choć nie miał jeszcze lat czterdziestu; włosy szorstkie i krótkie, twarz i broda zawsze zarosłe jakby szczeciną — oto dokładny obraz człowieka. Muskuły jego domagały się pracy; jego bydlęctwo ją odpychało. Była to istotnie siła zwierzęca rozleniwiała; był rozbójnikiem z niedbalstwa.
Uchodził za kreola. Zdaje się, że musiał nieco umoczyć ręce w sprawie marszałka Brune, gdyż był tragarzem w Avinionie w roku 1815. Po tej pierwszej praktyce zdecydował się zostać bandytą.
Przezroczystość Babeta stanowiła najzupełniejsze sprzeciwieństwo z mięsistością Gumlemer’a. Babet był chudy i uczony, był przezroczysty, ale nie przejrzysty. Mógł dzień przeświecać po przez jego kości, ale nic nie przeglądało po przez źrenicę. Wyznawał się być chemikiem. Był skoczkiem w teatrzyku Bobéch’a i pajacem w budzie Bobin’a. Występował nawet w wodewilu w salce Saint-Michel. Był to człowiek z wyrachowaniem, wielki rozprawiacz, który podkreślał swoje uśmiechy i obmyśliwał zawczasu swoje ruchy. Przemysł jego zależał na sprzedawaniu po ulicach gipsowych popiersi. W dodatku, wyrywał także zęby. Pokazywał także w życiu swojem fenomenalne stworzenia po jarmarkach i posiadał nawet budę ku temu, trąbkę i następujący afisz: Babet, artysta-dentysta, członek wielu akademji, robi fizyczne doświadczenia na metalach i metaloidach, wykorzenia zęby, podejmuje się nawet wydostawać pieńki, którym nie dali rady jego koledzy. Cena jest następująca: Od jednego zęba, półtora franka; od dwóch, dwa franki; od trzech, półtrzecia franka. Korzystajcie ze sposobności!!! (słowa te: „korzystajcie ze sposobności“ znaczyły: dajcie ich sobie wyrywać co najwięcej). Był kiedyś żonatym i miał nawet dzieci, ale nic nie wiedział co się stało z jego żoną i dziećmi. Zgubił je gdzieś tak, jak się gubi chustkę do nosa. Rzadkim wyjątkiem w świecie ciemności do którego należał, Babet czytywał dzienniki. Pewnego dnia, za czasów kiedy się jeszcze wodził z całą rodziną w koczującej budzie, wyczytał w Gońcu, że kobieta jakaś powiła dziecko dosyć nawet zdrowe, pomimo że miało pysk cielęcy; i zawołał: „Oto mi szczęście! nie mojaby to żona zdobyła się na ten rozum, żeby mi urodzić podobne dziecko!“ W późniejszym czasie porzucił wszystko, żeby się „zabrać około Paryża“ — jak się wyrażał.
A teraz, co to był za jeden, Claquezous? Była to noc. Ażeby się pokazać, czekał, aż się niebo pomaże na czarno. Wieczorem dopiero wyłaził z dziury, w którą znów właził przededniem. Gdzie była ta dziura? Nikt tego nie wiedział. W najzupełniejszej ciemności, i choćby do własnych wspólników, nie mówił inaczej jak odwróciwszy się. Czy się on rzeczywiście nazywał Claquezous? Nie. Sam mawiał zwykle o sobie: Nazywam się: Nic a nic! Jeżeli wniesiono świecę, wkładał na twarz maskę. Był brzuchomówcą. Babet mawiał o nim: „Claquezous jest to nokturn na dwa głosy.“ Claquezous był ciemny, błędny, straszliwy. Nie było pewności czy miał jakie nazwisko, ponieważ Claquezous było tylko przezwaniem: nie było też rzeczą dowiedzioną, czy posiadał jaki głos, ponieważ brzuch jego częściej gadał od gęby; nie można też było zaręczyć czy miał jaką twarz, ponieważ nikt nigdy nie wiedział jak tylko jego maskę. Znikał jak gdyby się rozwiał; zjawienia się jego bywały wyjściem z pod ziemi.
Grobowa to znowu była istota, ten tak zwany Parnas. Było to dziecko; mniej jak lat dwadzieścia, ładna twarz, usta podobne do wiśni, prześliczne wąsy czarne, jasność wiosny w oczach, posiadał wszystkie przywary i miał popęd do wszystkich zbrodni. Trawienie złego, budziło w nim głód gorszego. Był to łobuz wyszły na urwisa i urwis, który wyszedł na wisielca. Był milutki, zniewieściały, zręczny, silny, miękki, okrutny. Zwykle podnosił sobie brzeg kapelusza od lewej strony, dla pomieszczenia w tem miejscu pukla włosów według mody z roku 1829. Żył z gwałtownej kradzieży. Tużurek jego bywał najświeższego kroju, ale wytarty. Parnas był to żurnal mód popadły w nędzę, i radzący sobie morderstwami. Powodem tych wszystkich zbrodni młodzieńca była żądza ubierania się wytwornie. Pierwsza gryzetka, która mu powiedziała: Jesteś piękny — od razu rzuciła mu plamę ciemności w serce i zrobiła Kaina z tego Abla. Znajdując się pięknym, zapragnął być wytwornym; otóż najpierwszą wytwornością jest bezczynność. Bezczynność biednego, to zbrodnia. Mało włóczęgów wzbudzało tyle postrachu co Parnas. Utrefiony, wypomadowany, ściśnięty w pasie, z biodrami kobiety, obwiewany sznurem podziwienia dziewcząt z bulwaru, w krawacie misternie zawiązanym, z podręczną maczugą w kieszeni, z kwiatkiem w dziurce od guzika, — takim był ten wykwintniś cmentarzowy.
We czterech ci bandyci składali razem jakby rodzaj Proteusza, przesuwającego się po przez policję, i usiłującego nieustannie wymykać się niedyskretnym spojrzeniom Vidocq’a, pod rozmaitemi postaciami drzewa, płomyka, źródła, pożyczając sobie nawzajem swoich imion i swoich sztuczek; ukrywając się we własnych swoich cieniach, stanowiąc kryjówki i schronienia jedni drugim, zwlekając z siebie swoje osobistości tak jak się odejmuje fałszywy nos na maskaradzie; niekiedy uproszczając się aż do wspólnego mianownika, niekiedy znowu pomnażając się do tego stopnia, że najwprawniejsze oko policyjne mogło ich wziąść za gromadę.
Ci czterej ludzie nie byli bynajmniej czterema ludźmi; był to raczej rodzaj tajemniczego złodzieja o czterech głowach, pracującego na wielką skalę po szerokim Paryżu; był to potworny polip złego, zamieszkujący krypty społeczne.
Dzięki ich rozgałęzieniu i podziemnej sieci ich stosunków, Babet, Gumlemer, Claquezous, Parnas, mieli w ręku ogólne przedsiębierstwo samołówek w całym departamencie Sekwany. Wynalazcy pomysłów w tym rodzaju, ludzie wyobraźni nocnej udawali się do nich w przedmiocie ostatecznego wykonania. Dostarczano czterem łotrom kanwę, na której oni podejmowali się haftu; pracowali na podany temat. Byli zawsze w możności dostarczenia pomocy osobistej, stosownej i przyzwoitej, do wszystkich zamachów potrzebujących pałki, a dostatecznie zyskownych. Skoro zbrodnia jaka poszukiwała pomocy pięści, podnajmowali jej wspólników. Mieli zawsze towarzystwa aktorów ciemności, na potrzeby wszystkich tragedij jaskiniowych.
Zbierali się zwykle o zmroku, który bywał godziną ich przebudzenia, w pustych obszarach przytykających do dzielnicy Salpetrière. Tam się naradzali. Mając dwanaście czarnych godzin przed sobą, urządzali ich użycie.
Szary Matus, takie było nazwisko, jakie dawano w podziemnym obiegu, temu stowarzyszeniu złożonemu ze czterech ludzi. W starym i dziwacznym języku ludowym paryzkim, który się już zaciera z dniem każdym, Szary Matus oznacza poranek, podobnie jak pół psa, pół wilka znaczy wieczór. Nazwa ta, Szary Matus pochodziła zapewne od godziny, o której się kończyły ich roboty; gdyż brzask jest równie chwilą pierzchania widziadeł, jak i rozchodzenia się zbójców. Czterej ci ludzie znani byli pod rubryką tej nazwy. Prezes sądu przysięgłych, wszedłszy do więzienia Lacenair’a, zadawał mu pytania tyczące się zbrodni, której Lacenaire się wypierał, „któryż z was popełnił tę zbrodnię?“ pytał urzędnik. Lacenaire dał mu na to odpowiedź, zagadkową dla prezesa, ale wielce jasną dla policji: „To zapewne Szary Matus.“
Można czasem odgadnąć sztukę z samego spisu osób w niej występujących, podobnież można prawie ocenić charakter bandy z samej już listy jej członków. Oto jakiemi przezwiskami wabili się pomiędzy sobą celniejsi towarzysze Starego Matusa; szczegóły te przechowuje do dziś dnia niejedna pamięć urzędowa:
Panchaud zwany także wiosennym i także urwipołciem.
Brujon.
Boulatruelle, dozorca drogowy już raz wspomniany.
Finistére.
Homire-Hogu, murzyn.
Wtorek.
Wdowa.
Spieszny.
Faunt-le Boy, zwany kwiaciarką.
Chlubny, uwolniony galernik.
Zawaliwóz, zwany także panem Dupont.
Taras południowy.
Kwiczoł.
Karmaniolet.
Kruideniers, zwany Bizarro.
Koronkojad.
W górę nogi.
Złamany szeląg.
I t. d. i t. d.
Pomijamy jeszcze wielu innych i to nie gorszych. Nazwiska te są, jak widzimy, przenośne, nie tylko bowiem oznaczają istoty, ale i rodzaje; każde z tych przezwisk odpowiada jednej z odmian tych potwornych grzybów, rosnących na samym spodzie cywilizacji.
Istoty te, mało udzielające widoku swoich twarzy, nie liczyły się wcale do tych, których się spotyka na ulicy. Przez dzień cały, strudzeni okropnościami swoich nocy, odsypiali się. bądź to w piecach od wapna, bądź w zarzuconych już łomach Montmartre albo Montrouge, niekiedy w kanałach ściekowych zagrzebywali się w ziemię.
Cóż się stało z temi ludźmi? Istnieją zawsze. Istnieli także zawsze. Horacjusz wspomina o takich, mówiąc: Ambuboiarum collegia, pharmacopolae; mondici, mimae. Pod ciemnem sklepieniem swoich pieczar, odradzają się nieustannie z przenikającej przez nie wilgoci grzęzów społecznych.
Wracają oni jakby widziadłami zawsze jednostajnemu tylko że nie zawsze noszą te same imiona i nie zawsze mieszkają w jednej skórze.
Choćby powykorzeniać indywidua, to jeszcze pozostanie plemię.
Mają zawsze te same zdolności. Od żebraka średniowiecznego do dzisiejszego włóczęgi utrzymuje się ród nieskalany. Odgadują oni sakiewki w kieszeniach, przewąchują zegarki w kamizelkach. Złoto i srebro mają dla nich zapach. Zdarzają się ludzie prostoduszni, o którychby można powiedzieć, że są stworzeni na to, żeby byli okradani; złodzieje najcierpliwiej chodzą za takiemi. Na widok jakiegoś przybyłego ze wsi albo cudzoziemca, napada ich dreszcz, jak pająka, kiedy mu co w sieć wpada.
Ludzie ci, jeśli zdarzy się ich spotkać, albo dostrzedz, około północy, na którym z opustoszałych bulwarów, są przerażające. Nie zdają się być ludźmi, tylko kształtami wykrojonemi z mgły żyjącej; możnaby powiedzieć, że zwyczajnie zrośnięci są z ciemnościami, że się zupełnie z nich nie wyróżniają, że nie mają innej duszy jak cień, i że tylko chwilowo oderwali się od łona nocy na to, aby żyć przez czas niedługi życiem potwornem.
Czegóż tedy potrzeba, aby się rozwiały te straszydła? Światła tylko, światła strumieniami. Niema nietoperza, któryby się ostał wobec świtu. Oświecajcie społeczeństwo od spodu.
Przeszło lato, potem jesień, wreszcie nadeszła zima. Przez cały ten czas ani pan Biały, ani młoda dziewczyna nie postali nogą w ogrodzie Luksemburgskim. Marjusz żył tylko jedną myślą: żeby widzieć znowu tę twarz słodką i uroczą. Szukał w każdej chwili, szukał wszędzie; nie znajdował nic. Nie był to już więcej Marjusz marzyciel pełen zapału, człowiek zdeterminowany, ognisty i wytrwały, śmiały wyzywca przeznaczenia. Wyobraźnia, która piętrzyła gmachy przyszłości jeden na drugim, młody umysł pełen planów, zamiarów, różnego rodzaju dumy, pomysłów i woli; był to już tylko pies zabłąkany. Popadł w czarny smutek, już było po nim. Praca mu wstręt sprawiała, przechadzka go trudziła, samotność nudziła. Szeroka przyroda, tak dla niego niegdyś pełna kształtów, światłości, głosu, rad, oddali, widnokręgów, nauk, roztaczała się dziś przed nim jakby wielka pustka. Zdawało mu się, że wszystko gdzieś się rozwiało.
Myślał zawsze, gdyż nie mógł nic myśleć; ale już nie podobał sobie więcej w swoich myślach. Na wszystko, cokolwiek mu one podawały zcicha i bez ustanku, odpowiadał ze swojego mroku: „I na cóż się zdało to wszystko?“
Robił sobie tysiące wymówek. „Po co ja też chodziłem za nią? Byłem tak szczęśliwy, widując ją tylko! Spoglądała na mnie. Czyż to nie było ogromnie wiele?
Zdawała się mnie kochać; czyż to nie było wszystko? Pragnąłem, czegóż jeszcze? Niema już po za tem nic więcej. Popełniłem niedorzeczność. Własna w tem moja wina, i t. p.“ Courfeyrac, któremu się nie zwierzał z niczego, jak to było w jego naturze, ale który potrosze odgadywał wszystko, jak to znowu było w naturze tego ostatniego, zaczął od winszowania mu że się zakochał, wydziwiając się jednak temu niesłychanie; następnie, widząc Marjusza zapadłego w tę jego melancholję, rzekł mu wreszcie: Widzę teraz, że byłeś poprostu bydlęciem. Wiesz co, chodźmy oto do chałupki!“
Razu jednego, zawierzając jakoś pięknemu słońcu wrześniowemu, Marjusz dał się Courfeyracowi zaprowadzić na doroczny bal do Sceauxs, spodziewając się, co za urojenie! że ją tam może odnajdzie. Był tam także Bossuet i Grantaire. Jak to pojąć łatwo, Marjusz nie znalazł tam tej, której szukał. „A jednak to tutaj znaleźć można wszystkie kobiety zgubione“, mruczał Grantaire na stronie. Marjusz porzucił swoich przyjaciół na balu i wrócił z niego piechotą, sam jeden, zmęczony, rozgorączkowany, ze wzrokiem mętnym i smutnym pośród ciemności, odurzony turkotem i kurzawą porozbawianych omnibusów, poprzepełnianych śpiewającemi wesoło, które, wracając z zabawy nieustannie przejeżdżały koło niego; zniechęcony, oddychając, dla ochłodzenia sobie pałającej głowy, ostrym zapachem drzew orzechowych po drodze.
Począł znowu żyć jak wprzódy, coraz więcej obłędny, przygnębiony, cały oddany swemu wewnętrznemu cierpieniu, szamocąc się tu i owdzie w swojej boleści na podobieństwo wilka w samołówce, wypatrując wszędzie nieobecnej, ogłupiały od miłości.
Innym razem trafiło mu się spotkanie, które sprawiło na nim wrażenie osobliwsze. Ujrzał był na jednej z ciasnych uliczek, przytykających do bulwaru Inwalidów jakiegoś człowieka, ubranego jak rzemieślnik i mającego na głowie czapkę z dużym daszkiem, z pod której wypływały kosmyki włosów bardzo białych. Uderzony został pięknością tych włosów tak białych, i wpatrywał się w tego człowieka, idącego wolnym krokiem i jakby pogrążonego w bolesnem zamyśleniu. Rzecz dziwna, zdawało mu się rozpoznawać w tym nieznajomym pana Białego. Były to te same włosy, tenże sam profil, o ile widzieć dozwalała czapka, ta sama postawa, tylko bardziej posmutniała. Ale dla czegóż to odzienie rzemieślnika? co to miało znaczyć? czemu przypisać to przebranie? Marjusz był mocno zdziwiony. Kiedy przyszedł do siebie, pierwszym jego popędem było udać się w ślad za tym człowiekiem: czy nie natrafił przypadkiem na trop, którego szukał od tak dawna napróżno? W każdym razie, wypadało przypatrzeć się nieznajomemu zbliska, dla wyjaśnienia zagadki. Ale wpadł na ten pomysł nieco zapóźno, człowiek był już Bóg wie jak daleko. Wszedł w którąś z bocznych uliczek i Marjusz żadnym sposobem nie mógł go znaleźć. Spotkanie to dręczyło go przez dni kilka, w końcu wrażenie jego zatarło się. Zresztą, powiedział sobie, zdaje się że to było tylko podobieństwo“.
Marjusz mieszkał ciągle w ruderze Gorbeau. Nie zwracał tam uwagi na nikogo.
Wprawdzie w owej epoce nie było w tej lichocie innych mieszkańców jak on i owi Jondrettowie, za których raz był zapłacił komorne, nigdy zresztą nie zamieniwszy słowa ani z ojcem, ani z matką, ani z córkami. Inni lokatorowie albo się byli wyprowadzili, albo poumierali, albo zostali powypędzani z powodu zalegania w opłacie komornego.
Pewnego dnia owej zimy, pokazało się było niesłońce po południu, ale było to drugiego lutego, w ten stary dzień Gromniczny, którego zdradzieckie słońce, zapowiadające sześć tygodni zimna, natchnęło Mateuszowi Lacnsberg te dwa wiersze słusznie uznane za klassyczne:
Niedźwiedź śpi wśród legowiska.
Marjusz tylko co był wyszedł ze swojej siedziby. Noc zapadała. Była to godzina pójścia na obiad, gdyż wypadło wreszcie wrócić po dawnemu do obiadów. Niestety! taka to ułomność namiętności idealnych.
Przestępując próg swoich drzwi, z których właśnie pani Bougon wymiatała śmieci na schody, usłyszał jak prowadziła z sobą przy tej robocie ten pamiętny monolog: „Cóż jest teraz taniego na świecie? wszystko podrożało. Jedna tylko praca ludzka tania; praca ludzka liczy się dziś za nic, za nic zupełnie!“
Marjusz szedł zwolna bulwarem ku rogatce, kierując się ku ulicy Świętego Jakóba. Szedł zamyślony, ze zwieszoną głową.
Znagła uczuł się potrąconym w zmroku; odwróciwszy się, ujrzał dwie dziewczyny w łachmanach: jednę wysoką i szczupłą, drugą nieco niższą, które szły szybko, zadyszane, wystraszone i jakby uciekające; szły ku niemu, nie spostrzegł go i potrąciły mijając. Marjusz mógł rozróżnić w ciemności ich wybladłe twarze, ich głowy roztargane, włosy w nieładzie, brudne ich czepki, spódnice w strzępach i bose nogi. Biegnąc, rozmawiały z sobą. Wyższa mówiła głosem bardzo cichym:
— Djabli nadali tych ichmościów: tylko co mnie nie zawlekli do ciupy:
Druga odpowiadała:
— Ja ich zaraz zwąchałam, zmiatałamże dopiero, zmiatałam, zmiatałam!
Marjusz domyślił się po przez ciemnotę tego złowrogiego szwargotu, że zapewne żandarmi albo policja miejska polowali na te dwie dziewczyny, i że się im one wymknęły.
Uszedłszy nieco, wpadły pomiędzy drzewa bulwaru po za nim będące i tam migotały czas jakiś w ciemności, jakby coś niewyraźnie białego, co wkrótce znikło.
Marjusz zatrzymał się w miejscu przez chwilę. Już się zabierał znowu iść w dalszą drogę, kiedy spostrzegł na ziemi u nóg swoich małą paczkę szarawą. Schylił się i podniósł ją. Była to jakby koperta, która zdawała się zawierać w sobie papiery.
— A! to zapewne te obdarte dziewczęta upuściły paczkę — rzekł do siebie.
Wrócił się nazad, wołał, ale już ich nie było; pomyślał sobie, że odeszły już daleko, schował paczkę do kieszeni i poszedł na obiad.
Po drodze ujrzał w jakiejś sieni przy ulicy Mouffetard, trumnę dziecięcia, narzuconą czarnym całunem, która stała na trzech stołkach, a przy niej paliła się świeca. Przyszły mu na myśl dwie dziewczyny, które mu się zjawiły w cieniach zmroku.
— Biedneż wy jesteście, wy matki — pomyślał. — Jest rzecz nierównie smutniejsza od widoku śmierci swoich dzieci, jest to widok ich złego życia.
Następnie cienie te, urozmaicające jego smutek, wyszły mu z myśli, i wpadł znowu w swoje zwykłe zaprzątnienia. Począł znowu rozmyślać o tem półroczu miłości i szczęścia, pod gołem niebem, wobec światła słonecznego i zieloności drzew ogrodu.
— Jakże mi dziwnie pociemniało życie, mówił sobie. — Dziewczęta ukazują mi się w marzeniach moich jak i wprzódy. Tylko że wprzódy były aniołami, teraz są to tylko upiory.
Wieczorem, rozbierając się do łóżka, namacał Marjusz ręką w kieszeni swego surduta paczkę, którą był znalazł na bulwarach. Zupełnie był o niej zapomniał. Pomyślał że może nie od rzeczy będzie ją otworzyć, gdyż zawierała może adres mieszkania dziewcząt, jeżeli tylko istotnie do niej należała, a w każdym razie, jakieśkolwiek objaśnienia, tyczące się osoby, która ją zgubiła.
Rozwinął kopertę.
Nie była wcale zapieczętowana, i zawierała cztery listy, również niezapieczętowane.
Znajdowały się na nich adresy.
Wszystkie cztery fatalnie śmierdziały jakimś podłym tytuniem.
Pierwszy list miał adres następujący: Do Jaśnie Wielmożnej margrabiny de Grucheray, na placu wprost izby deputowanych...
Marjusz pomyślał sobie: że zapewne tam znajdzie wskazówki, których szukał, i że zresztą, ponieważ list nie był zamknięty, mógł być przeto przeczytanym bez niedelikatności.
List ten był następującej treści:
„O moich uczuciach pełnych uszanowania, z któremi mam chonor być
Przy podpisie nie było dołączonego żadnego adresu. Marjusz spodziewał się go znaleźć w drugim liście, który miał na kopercie następujące słowa: Do Jaśnie Wielmożnej Pani Hrabini de Montvernet, przy ulicy Casette N r. 9. W liście tym było co następuje:
„Nieszczęśliwa matka, mająca sześć dzieci, z których ostatni ma ośm miesięcy. Ja jestem chora, po ostatnim połogu, opuszczona, niemająca żadnego funduszu na świecie w najokropniejszej nędzy.
„W nadziei Jaśnie Wielmożnej Hrabiny ma zaszczyt Jaśnie Wielmożna Pani, z najgłębszym zaszczytem,
„Do Wielmożnego pana Pabourgeot, wyborcy, utrzymującego hurtowny skład czapek, przy rogu ulicy Św. Dyonizjusza i Żelaznej.
„Pozwałam sobie przesłać Wielmożnemu panu ten list, z prośbą o udzielenie mi szacownej łaski swoich sympatij, i zainteresowanie się skromnym literatem, który tylko co zdołał umieścić swój dramat w teatrze francuzkim. Przedmiot jego jest historyczny, i akcja odbywa się w Owernie, za czasów Cesarstwa. Styl jego, zdaje mi się jest naturalny, lakoniczny i może mieć niejakie zalety. Umieściłem strofy do śpiewu w czterech miejscach. Konieczność, powaga, niespodzianki, mieszają się tam z urozmaiceniem charakterów i powiewem romantyzmu, rozproszonego leciuchno po całej intrydze, która ma pochód tajemniczy, i przechodzi szeregiem uderzających katastrof, aby się znagła rozwiązać pośród kilku świetnych effektów scenicznych.
Głównym moim celem jest zadowolnić żądzę ożywiającą postępowo każdego człowieka naszego wieku, to jest modę, tę kapryśną i dziwaczną chorągiewkę, która zmieni kierunek prawie za każdym wiatru powiewem...
„Pomimo tych wszystkich przymiotów, obawiam się przypuścić, że zazdrość, będąca egoizmem uprzywilejowanych autorów, żeby nie otrzymała odrzucenia mojej sztuki w teatrze, gdyż nie tajne mi są gorycze, któremi napawają świeżo przybyłych.
„Wielmożny panie Pabourgeot, zasłużona pańska reputacja oświeconego protektora literatury, ośmiela mnie przysłać do pana moją córkę, która panu wyłuszczy nasze położenie niedostateczne, któremu braknie chleba i ognia w tej srogiej porze zimowej. Jeżeli powiem, że proszę wielmożnego pana ażebyś raczył przyjąć hołd, który pałam żądzą złożyć mu w moim dramacie i we wszystkich, które skomponuję na przyszłość, jest to tylko dowód, jak dalece pragnę zaszczytu schronienia się pod pański puklerz i przyozdobienia moich pism pańskiem nazwiskiem. Jeżeli raczysz pan zaszczycić mnie, choćby najskromniejszą, ofiarą, natychmiast zajmę się napisaniem obszernego poematu, ażeby spłacić Wielmożnemu panu mój haracz wdzięczności. Poemat ten, który starać się będę poprawić jak tylko być może najbardziej, zostanie wam przesianym przed wydrukowaniem na czele dramatu, i wydeklamowaniem go na scenie.
i pani Pabourgeot,
moje chołdy najuniżeńsze,
„(postscriptum) niechby choć dwa franki.
„Proszę mi przebaczyć, że posyłam moją córkę, i że się nie przedstawiam sam w swojej osobie, ale smutne przyczyny, będące w związku z garderobą, nie pozwalają mi niestety wychodzić z domu.“
Marjusz otworzył wreszcie czwarty list. Był na nim następujący adres: Wielmożnemu dobroczynnemu panu z kościoła Sw. Jakóba. Zawierał w sobie te kilka wierszy:
„Jeżeli raczysz przyjść w towarzystwie mojej córki, będziesz świadkiem nędznej klęski, wobec której pokażę ci moje świadectwa.
„Na widok tych pism, twoja dusza szlachetna przenikniona zostanie uczuciem tkliwego współczucia, gdyż prawdziwi filozofowie doświadczają zawsze żywych wrażeń.
Przyznaj czuły mężu, że potrzeba doświadczać najokrutniejszej potrzeby, i że jest wielce bolesną rzeczą, dla otrzymania jakiejkolwiek ulgi, poświadczać ją przez — władzę, jakby to nie wolno było człowiekowi cierpieć w skrytości i konać z głodu, zanim kto wspomoże naszą nędzę. Przeznaczenia są dziwnie srogie dla niektórych, a zanadto rozrzutne i nadto opiekuńcze dla innych.
„Oczekuję pańskiej przytomności albo pańskiej ofiary, jeżeli raczysz ją uronić, i proszę, chciej pan przyjąć pełne uszanowania uczucia, z któremi szczycę się być,
Twoim bardzo pokornym i wielce
Posłusznym sługą,
Po przeczytaniu tych czterech listów, Marjusz nie wiele więcej się z nich dowiedział jak wiedział przed tem. Najprzód, żaden z piszących list nie dawał swego adresu.
Powtore, listy zdawały się pochodzić od czterech rozmaitych indywiduów: don Alwareza, zamężnej Balizard, poety Genflot i artysty dramatycznego Fabantou, ale miały to osobliwego, że były wszystkie pisane jednem pismem.
Cóżby za inny ztąd wniosek jeśli nie ten, że pochodziły od jednej i tejże samej osoby?
W dodatku, i to jeszcze usprawiedliwiało to przypuszczenie, że wszystkie cztery listy były pisane na jednakowym papierze, ordynaryjnym i pożółkłym wszystkie zarówno czuć było tytuniem, i jakkolwiek usiłowano o ile możności styl urozmaicić, też same błędy ortograficzne wszędzie się w nich powtarzały ze spokojną swobodą, dowodzącą najwyraźniej, że literat Genflot zarówno im podlegał jak i kapitan hiszpański.
Wysilać się na odgadywanie tej lichej tajemnicy nie zdawało się rzeczą pożyteczną. Gdyby to nie było przypadkiem znalezione, mogłoby wcale ujść za mistyfikacją. Marjusz zanadto był smutny aby dobrze przyjąć żart jakikolwiek choćby od trafu, i ażeby się dać w ciągnąć do figla, do którego zdawał się go wyzywać bruk uliczny. Zdawało mu się: jakby grał w ślepą babkę z jakiemiś czterema listami, które się z niego wyśmiewały.
Nic też zresztą nie wskazywało, żeby te listy mogły należeć do dziewcząt, które Marjusz spotkał na bulwarze. Koniec końcem, zdawały się to być szpargały bez żadnej wartości.
Marjusz złożył to wszystko nazad do koperty, rzucił w kąt i położył się spać.
Około siódmej zrana, tylko co był w stał i zjadł śniadanie i zabierał się właśnie zasiąść do roboty, kiedy lekko zapukano do drzwi.
Ponieważ mało co miał, nie miał zwyczaju wyjmować klucza z zamka, wyjąwszy chyba, co się zdarzało dość rzadko, jeżeli miał jaką pilną robotę. Zresztą, nawet wychodząc na miasto, zostawiał nieraz klucz w zamku. „Okradną pana kiedy,“ mawiała Imć pani Bougon. „Cóż mi ukraść mogą? odpowiadał Marjusz. Zdarzyło się jednak, że dnia pewnego, sprzątnięto mu parę starych butów ku wielkiemu tryumfowi „najcelniejszej lokatorki.“
Zapukano po raz powtórny, równie z cicha jak za pierwszą razą.
— Proszę wejść — rzekł Marjusz.
Drzwi się otworzyły.
— Czego pani sobie życzy, pani Bougon? — odezwał się Marjusz, nie odwracając oczu od książek i rękopisów, nad któremi właśnie pracował.
Jakiś głos nie będący bynajmniej głosem pani Bougon odpowiedział:
— Przepraszam pana...
Był to głos głuchy, zużyty, przytłumiony, gardłowy, głos jakby starego pijaka ochrzypły od gorzałki i araku.
Marjusz odwrócił się zdziwiony, i ujrzał przed sobą młodą dziewczynę.
We drzwiach na pół uchylonych, stała dziewczyna bardzo jeszcze młoda. Okienko izdebki, którędy dzień wpadał, znajdowało się właśnie wprost drzwi, i rzucało na tę postać bladawe światło. Była to istota chuda, wątła, koścista; koszula tylko i spódnica osłaniała nieco jej nagość, drżącą i zlodowaciałą. Zamiast pasa kawałek sznurka, włosy także podwiązane sznurkiem, kończate ramiona sterczące z pod koszuli, cera płowa i lymfatyczna, obojczyki pozapadane, czerwone ręce, usta przetwarte i spodlone, zęby przerzedzone, oko przygasłe, zuchwałe i znikczemniałe, kształty przedwcześnie zgrzybiałej dziewczyny, spojrzenie starej rozpustnicy, niby pięćdziesiąt lat i niby piętnaście; jednem słowem jedna z tych istot, które są jednocześnie wątłe i straszliwe, i które przeszywają dreszczem tego, ktoby na ich widok nie zapłakał.
Marjusz wstał z siedzenia i przypatrywał się z pewnym rodzajem osłupienia temu stworzeniu, prawie podobnemu kształtom cieni, które się przesuwają w snach przykrych.
Ale co osobliwie było rozdzierającem, to to, że ta dziewczyna nie zdawała się być stworzoną na to, żeby być brzydką. W dzieciństwie swojem musiała być nawet ładną. Wdzięk jej wieku wyraźnie walczył w niej jeszcze przeciwko ohydzie przedwczesnego zestarzenia w rozpuście i nędzy.
Widać było zamierające resztki piękności — na tej twarzy szesnastoletniej, jak owo blade słońce, które gaśnie po za sinemi obłokami o świcie dnia zimowego.
Twarz ta nie zupełnie była obcą Marjuszowi. Zdawało mu się, że ją sobie zkądściś przypomina.
— Czego sobie panna życzy — zapytał.
Młoda dziewczyna odpowiedziała swoim głosem pijanego galernika:
— Mam tu list do pana, panie Marjuszu.
Nazywała Marjusza po imieniu, nie było więc wątpliwości, że to do niego miała interes. Ale cóż to była za dziewczyna? zkądże wiedzieć mogła jego imię?
Nie czekając pozwolenia, weszła, śmiało, rozglądając się z pewnym rodzajem bezczelności, która ściskała za serce, po całej izbie i nieposłanem jeszcze łóżku. Miała nogi bose. Szerokie dziury w jej spódniczce dozwalały widzieć długie jej nogi i chude kolana. Szczękała zębami.
Istotnie trzymała w ręku list jakiś, który też zaraz oddała Marjuszowi.
Marjusz, otwierając ten list, zauważył, że potężny opłatek, którym go zapieczętowano, był jeszcze całkiem wilgotny. Pismo tedy nie musiało pochodzić z bardzo daleka. Wyczytał w niem co następuje:
„Dowiedziałem się o pańskiej uprzejmości, żeś pan zapłacił za mnie komorne pół roku temu. Bóg ci za to zapłać młodzieńcze. Moja starsza córka opowie panu, że jesteśmy bez kawałka chleba już od dwóch dni we czworo, i jeszcze moja żona chora. Jeżeli nie mam zawodu w mojej myśli, zdaje mi się, że powinienbym mieć nadzieję, że pańskie szlachetne serce zmiękczy się temi powodami, i zdobędzie u pana żądzę stania mi się Opatrznością, racząc mi udzielić choćby lekkie dobrodziejstwo.
Pozostaje ze znakomitem poważaniem, które się słusznie należy dobroczyńcom ludzkości.
„P. S. moja córka zaczeka na pańskie rozkazy, kochany panie Marjuszu.“
List ten, rzucony pośród tej ciemnej przygody, która Marjusza zajmowała już od wczoraj wieczór, był mu jakby świecą wniesioną do piwnicy. Wszystko się na raz rozjaśniło.
Pochodził on widocznie ztąd, zkąd i tamte cztery inne. Było to to samo pismo, ten sam styl, ta sama ortografja, ten sam papier, ten sam zapach tytuniu. Było pięć listów, pięć wymyślonych historji, pięć adresów, ale jeden tylko podpisujący. Hiszpański kapitan don Alvarez, nieszczęśliwa matka Balizard, poeta dramatyczny Genflot, stary aktor Fabantou, nazywali się wszyscy czterej Jondrette, jeżeli tylko Jondrette sam nazywał się tem nazwiskiem.
Od czasu jak się był Marjusz sprowadził do rudery Gorbeau, nie miał prawie sposobności, jakeśmy to już powiedzieli, nietylko widywać ale nawet spotykać tych swoich najbliższych sąsiadów. Umysł jego, jak wiemy, był daleko od domu; a gdzie bieży umysł, tam i spojrzenie. Zapewne nieraz spotykał się z członkami rodziny Jondrotte, bądź to w kurytarzu, bądź na schodach; ale to były dla niego tylko jakby cienie; za dowód jak mało na nich zważał, może posłużyć to, że poprzedniego wieczora potrącił na bulwarze, nie poznawszy ich, córki Jondrett’a, gdyż widocznie były to one; widok zaś tej co była weszła do jego pokoju, zaledwie z ciężkością zdołał obudzić w nim po przez wstręt i litość niewyraźne przypomnienie, że ją już widział gdzieśkolwiek.
Teraz wszystko mu się wyjaśniać zaczynało. Począł przenikać, że sąsiad Jondrette miał widać za przemysł w swojej niedoli, wyzyskiwać litość osób dobroczynnych; że sobie wyszukiwał adresów i że pisywał, pod zmyślonemi nazwiskami, do ludzi o których sądził, że są bogaci i miłosierni, listy, które zanosiły jego córki na swoje własne ryzyko. Gdyż przykładny ten ojciec doszedł był już do tego, że ryzykował własne córki. Wyzywał niby do gry przeznaczenie, i stawiał dzieci swoje na kartę. Domyślał się też Marjusz, wnosząc z ich spiesznego biegu dnia poprzedniego, z ich zadyszania, z ich strachu, i z tych kilku słów szwargotu złodziejskiego, które był zasłyszał, że bez wątpienia te nieszczęśliwe dziewczęta praktykowały jeszcze niewiedzieć jakie ciemne rzemiosła, i że z tego wszystkiego wynikło w łonie społeczeństwa ludzkiego, takiego jakiem ono jest dzisiaj, dwoje upadłych istot, które nie były ani dziećmi, ani dziewczętami, ani kobietami, ale jakimś rodzajem potworów nieczystych i niewinnych zarazem, będących płodem nędzy.
Opłakane to stworzenia, bez nazwy, bez wieku, bez płci, którym nie jest już więcej możebnem ani dobre, ani złe, i które wychodząc z dzieciństwa nie mają już nic do posiadania; ani wolności, ani cnoty, ani odpowiedzialności. Dusze wykwitłe wczoraj zaledwie a już zwiędłe dnia dzisiejszego, podobne do tych kwiatów, porzuconych pośród ulicy, które każde błoto uplugawia, zanim je jakie koło zdruzgocze.
Jednakże, podczas kiedy Marjusz wpatrywał się w nią wzrokiem zdziwionym i bolesnym, dziewczyna ze swej na wszystkie strony, nic sobie nie robiąc kręciła się tu i owdzie po izbie z zuchwalstwem widma. Szastała się nagości; chwilami koszula jej rozmamana i podarta opadała jej prawie do pasa. Przesuwała krzesła, poruszała tualetowe drobiazgi, leżące na komodzie, brała w ręce suknie Marjusza, plądrowała po wszystkich kątach.
— A! jak bozię kocham — mówiła — to pan ma tu lusterko!
I nuciła sobie, jakby była samą, urywki z wodewilów, wesołe zwrotki, którym jej głos gardłowy i ochrypły nadawał wyraz grobowy. Z pod tej pozornej bezczelności przebijało coś jakby wymuszonego, niespokojnego i upokorzonego. Bezczelność bywa wstydem.
Nic nie było posępniejszego jak widzieć ją trzepoczącą się, i możnaby powiedzieć polatującą pośród izby z ruchami niby ptaka, które światło dzienne płoszy, albo któryby miał skrzydło złamane. Coś powiadało, że przy innych warunkach wychowania i przeznaczenia to obecne, zbyt wesołe i nazbyt, wolne wzięcie się dziewczyny, mogło być czemś słodkiem i uroczem. Nigdy wśród zwierząt, istota stworzona być gołębiem, nie zmienia się w krogulca. Zdarza się to tylko pomiędzy ludźmi.
Marjusz rozmyślał, i pozwalał jej robić co się podobało.
Przybliżyła się do stołu.
— Aha! — rzekła — książki!
Jakieś światło mignęło w jej szklistem oku. Ciągnęła dalej, (a wyraz jej głosu zdawał się wypowiadać, że była szczęśliwą, mogąc się pochwalić z czemśkolwiek, uczucie na które nie jest obojętnem żadne stworzenie ludzkie):
— Ja także umiem czytać!
Porwała szybko książkę otwartą na stole, i czytała dość płynnie:
„...Jenerał Bauduin otrzymał rozkaz zdobycia, z pomocą pięciu bataljonów swojej brygady, zamku Hougomont, który się znajduje na środku płaszczyzny Waterloo...“
Przerwała sobie:
— A! Waterloo! wiem, wiem. To była bitwa kiedyś. Mój ojciec tam był. Mój ojciec służył wojskowo. A jacyśmy Bonapartyści. ho! ho! To z Anglikami się bili, w tem Waterloo.
Położyła książkę, wzięła pióro i zawołała:
— Ja umiem także i pisać!
Umoczyła pióro w atramencie i zwracając się ku Marjuszowi:
— Chce pan zobaczyć? — rzekła. Patrz pan. Napiszę panu coś.
I zanim miał czas odpowiedzieć, napisała na arkuszu czystego papieru, który leżał na stole: Salcesony idą.
Potem rzucając pióro:
— Nie ma błędów ortograficznych, może pan zobaczyć. Myśmy odebrały wychowanie, obie z siostrą. Nie zawsześmy były tak, jak dzisiaj. Nie byłyśmy stworzone na to, żeby...
W tem miejscu przerwała sobie, wlepiła w Marjusza zagasłą źrenicę, i parsknęła śmiechem, mówiąc z wyrazem głosu, który zawierał w sobie wszystkie cierpienia duszy, zdławione tłumem wszystkich cynizmów:
— At!
I poczęła nucić następującą zwrotkę na wesołą nutę:
Jeść! jeść! tatulu!
Chleba ni kęs!
Zimno matulu
Gołybo grzbiet
Szczękaj zębami
Karusiu!
Pij łzy, jedz łkanie,
Kubusiu!
Zaledwie skończywszy ową śpiewkę rzekła znowu:
— Czy pan chodzi kiedy do teatru, panie Marjuszu? Ja bywam w teatrze. Mam brata, który się przyjaźni z aktorami i który od nich dostaje czasem bilety. Na ten przykład niecierpię paradyzu. Ani gdzie siedzieć wygodnie, ani co. Często się tyle ludzi nawali, czasem także okropnie śmierdzi.
Potem nagle w patrzyła się w Marjusza, twarz jej przybrała dziwny wyraz, i rzekła:
— Czy pan wie, że pan bardzo ładny chłopiec?
Jednocześnie przyszła im obojgu jedna i ta sama myśl, która wywołała uśmiech na usta dziewczyny, a rumieniec na twarz Marjusza.
Przybliżyła się do niego i położyła mu rękę na ramieniu.
— Pan nigdy nie uważa na mnie, ale ja pana znam, panie Marjuszu. Spotykam pana nieraz na schodach, i jeszcze widzę nieraz jak pan wchodzi do jednego co się nazywa Mabeuf, który mieszka od strony mostu Austerlitz. Tak, tak, widzę pana zawsze, ile razy spaceruję tamtędy. Bardzo panu do twarzy, oto wie pan, z temi włosami nastroszonemi.
Starała się głos swój zrobić słodkim, a nie umiała jak tylko mówić coraz ciszej. Część słów przepadała gdzieś w drodze od gardła ku ustom, jakby na klawiaturze, gdzie nie wszystkie tony odpowiadają.
Marjusz cofnął się był nieznacznie.
— Mam tu — rzekł ze zwykłą sobie zimną powagą — mam tu jakąś paczkę, która zdaje mi się należy do panny. Proszę sobie ją zabrać napowrót.
I oddał jej kopertę, zawierającą cztery listy.
Klasnęła w ręce i zawołała:
— Ah! cośmy się też naszukały!
Potem chwyciła za paczkę, rozdarła kopertę i mówiła:
— A! jak bozię kocham, cośmy się też naszukały z siostrą! A to pan to znalazł! na bulwarze nieprawda? to musiało leżeć na bulwarze? Patrzcieno! to musiało upaść wtedy kiedyśmy biegły. To ta smarkata widać upuściła. Jakeśmy przyszły do domu, rozstąp się ziemio! nie ma nigdzie. A żeśmy nie chciały żeby nas wytłukli, bo się bez tego jak najbardziej obejdzie, zmyśliłyśmy, żeśmy poodnosiły listy i że nam wszędzie pokazali figę. A tu raptem, masz, te biedne listy. Ale z czego pan poznał, że one do mnie należą? A! prawda, po piśmie. To to my się o pana szturchnęły wczoraj przechodząc wieczorem? Już było tak ciemno, ja powiadam do siostry: czy to jakiś pan? ona powiada: tak, to pan jakiś.
Mówiąc to rozwinęła prośbę adresowaną do dobroczynnego jegomości z kościoła Św. Jakóba.
— A! — rzekła — to prośba do tego starego, co to chodzi na mszę. Nawet właśnie oto sama pora iść teraz do niego. Trzeba będzie wziąść nogi za pas. Da nam może za co kupić śniadanie.
Potem zaczęła się śmiać i dodała:
— Wie pan, coby to było żebyśmy dziś jedli śniadanie? Tobyśmy oto mieli razem śniadanie onegdajsze, obiad onegdajszy, śniadanie wczorajsze i obiad wczorajszy, wszystko razem w kupie, dziś rano. Ot tak! to wam dopiero bal kundle! a kiedy wam mało, to sobie zdychajcie, do djabła!
Słowa te przypomniały znagła Marjuszowi, po co ta nieszczęśliwa przyszła do niego.
Sięgnął do kieszeni od kamizelki, ale nic tam nie znalazł.
Dziewczyna mówiła dalej, zdając się już nie wiedzieć o obecności Marjusza:
— Czasem wychodzę w wieczór. Czasem nie wracam do domu na noc. Zanimeśmy się tu sprowadzili, przeszłej zimy, mieszkaliśmy pod arkadami mostów. Zbijaliśmy się w kupę, żeby nie zmarznąć. Moja młodsza siostra beczała. Woda, to strasznie smutne. Kiedym nieraz pomyślała czyby się nie lepiej utopić, powiadałam sobie: Brr! tam zimno okrutnie. Chodzę sobie sama gdzie mi się zechce, sypiam czasem po rowach. Wie pan, w nocy, jak ja chodzę po bulwarze, to drzewa wyraźnie sterczą jakby widły, a domy to takie czarne, grube, zupełnie jakby wieże Panny Marji, ale co białe między niemi, to sobie wystawiam jakby to była rzeka, i mówię: To tu niby woda a tam brzegi. A gwiazdy to wyglądają jakby lampy od illuminacji, wyraźnie jakby kopciły i jakby je potem wiatr gasił. Czasem to mi tak szumi w głowie, jakby mi konie sapały w ucho, i chociaż to noc, to słyszę jednak katarynkę i jak kiedy to skrzypi w warsztatach gdzie bawełnę przędą. Zresztą, albo ja tam wiem? tak coś oto. Potem przywidzi mi się, jakby rzucali na mnie kamieniami, i uciekam co tchu, a wszystko wykręca się, wykręca. Jak człowiek nie jadł cały dzień, to taki dziwny.
I spojrzała na Marjusza z wyrazem obłąkania.
Przetrząsłszy i przeszukawszy wszystkie kieszenie, Marjusz zdołał nareszcie zebrać pięć franków i szesnaście soldów. W tej chwili, był to cały jego majątek.
— Zawsze mam przynajmniej na dzisiejszy obiad, pomyślał sobie, o jutrze pomyślimy jutro.
Odłożył dla siebie szesnaście soldów, a pięć franków oddał dziewczynie.
Porwała pieniądz drapieżnie.
— A! jak Bozię kocham — zawołała — a toż się to świeci dopiero!
I jakby blask ten posiadał własność roztopienia znagła w jej mózgu całej lawiny ulicznego szwargotu, wołała dalej:
— Pięć franków! królu złocisty! to mi rzecz! a to panie raj! dam ci za to co sam zechcesz! Brzęk! jak bozię kocham, będzie za co zbytkować; człowiek się obetka i nachleje, że aż mu będzie uszami wyłaziło. Dopieroż się to naćpa chabaniny, naprzepłukuje gardła wińskiem! Co? może sobie żałować? Wystarczy przynajmniej na dwa dni tej rozkoszy! Hej no! do palarusza! raz! dwa! trzy! to i dobrze!
Naciągnęła sobie koszulę na ramiona, nisko się skłoniła Marjuszowi, potem przesłała mu pocałunek od ręki i zwróciła się ku drzwiom mówiąc:
— Do zobaczenia, łaskawy panie. Ale to nic nie przeszkadza. Ja i tak pójdę jeszcze do starego z listem. Od przybytku głowa nie boli.
Przechodząc koło komody, spostrzegła na niej zeschłą kromkę chleba pleśniejącą w kurzu. Rzuciła się na nią łapczywie, i zaczęła gryść mrucząc do siebie:
— To smaczna rzecz, ale djable twarda! aż zęby skrzypią.
Poczem wybiegła.
Pięć lat już przeżył Marjusz w biedzie, w niedostatku, w niedoli nawet, ale się dopiero teraz spostrzegł, że nie zaznał jeszcze prawdziwej nędzy.
Prawdziwą nędzą było dopiero to, co widział przed chwilą, prawdziwą nędzą dopiero było to widmo, co mu się tylko co przesunęło przed oczami. Gdyż w istocie, kto nie widział jak tylko nędzę kobiety, nic jeszcze nie widział, trzeba dopiero zobaczyć nędzę dziecka.
Kiedy człowiek doszedł już do ostatnich ostateczności, czepia się zarazem ostatnich środków. Biada istotom bezbronnym, które ma pod ręką! Praca, zarobek, chleb, ogień, odwagą, dobra wola, wszystko mu się wymyka od razu. Światło dnia zdaje się gasnąć mu na zewnątrz, światło ducha przygasać w jego głębiach; w ciemnościach tych, napotyka słabość kobiety i dziecka, i przygina je gwałtownie ku hańbie.
Wtedy wszystkie okropności stają się możebnemi. Rozpacz otoczona jest zewsząd kruchemi ścianami, z których każda ma tuż za sobą występek albo zbrodnię. Zdrowie, młodość, cześć, święte i płochliwe wstręty ciała tak jeszcze nowego, serce, dziewiczość, wstyd, ta powłoka duszy, są złowrogo drażnione tem macaniem szukającem zasobów, a które znajduje pod ręką hańbę i z nią się godzi. Ojcowie, matki, dzieci, bracia, siostry, mężczyźni, kobiety dziewczęta, kojarzą się i powinowacą sposobem formacji kruszcowej w tej mglistej mięszaninie płci, związków krwi, wieków, spodleń, niewinności. Przykurczają się, pozlepiani jedni z drugiemi, zwaleni na kupę w swojem przeznaczeniu, dusząc się jakby w ciasnej ciupie. Spoglądają na siebie rozpaczliwie. O! nieszczęśliwi! jakże są biedzi! jakże im zimno! Zdaje się jakby się znajdowali na jakiejś planecie nierównie więcej oddalonej od słońca jak nasza.
Ta młoda dziewczyna była dla Marjusza jakby wysłańcem z ciemności.
Odkryła mu naraz całą ohydną stronę nocy.
Marjusz prawie sobie wyrzucać począł swoje zaprzątnienia marzycielskie i miłosne, które mu aż dotąd przeszkadzały rzucić niekiedy okiem na swoich sąsiadów. Zapłacić za nich komorne, był to tylko popęd mechaniczny; każdy na jego miejscu byłby uczuł ten sam popęd; ale on powinien był zrobić coś więcej. Jakto? ściana tylko przedzielała go od tych istot opuszczonych, które plątały się omackiem po nocy, po za obrębem reszty żyjących; potrącał się o nich, był w pewnym względzie jakby ostatniem ogniwem rodu ludzkiego, którego oni dotykali, słyszał ich oddychających, czyli raczej rzężących tuż obok siebie; i nie zwracał na nich uwagi! Co dnia każdego, w chwili każdej, po przez ścianę, słyszał ich ruszających się, chodzących, mówiących i nie przykładał do tego słuchu! A w słowach ich bywały jęki, którym on nie podawał ucha! Myśl jego wiązała się gdzieś indziej, do marzeń, do promienistości niemożebnych, do nieujętych miłości, do szaleństw; podczas kiedy stworzenia ludzkie, jego bracia w Chrystusie, jego bracia w ludu, konali tuż obok niego, konali bezpożytecznie; on stanowił jakby cząstkę ich niedoli i jeszcze ją zwiększał. Albowiem gdyby mieli innego sąsiada, sąsiada mniej rozmarzonego a bardziej uważnego, człowieka prostego a litościwego, prawdopodobnie ich niedostatek byłby spostrzeżonym, ich wołania o ratunek byłyby zasłyszane i może oddawna już, zostaliby przygarnięci i ocaleni. Bezwątpienia, zdawali się oni być bardzo zepsutemi, bardzo spodlonemi, bardzo nawet ohydnemi, ale jakże rzadko takich, którzyby upadli a nie znikczemnieli; zresztą jest kres, u którego nieszczęśliwi i niegodziwi spływają się i zlewają w jedno słowo nieuchronne zgubne: nędzarze — nędznicy; i czy ich w tem wina? A potem, czyż miłosierdzie nie powinnoby się spotężniać według miary głębokości upadku?
Podczas kiedy sobie czynił te wymówki (gdyż zdarzało mu się, jak w ogóle wszystkim sercom prawdziwie zacnym, bywać swoim własnym nauczycielem, i łajać się, niekiedy więcej nawet niż na to zasłużył), wpatrywał się w ścianę, która go przedzielała od Jondrett’ów, jakby mógł przesłać po przez tę zaporę swój wzrok pełen współczucia, i ogrzać nim tych nieszczęśliwych. Ścianę stanowiła cienka warstwa tynku, podtrzymywanego przez łaty i listwy, co, jakeśmy to już powiedzieli, dozwalało dokładnie rozróżniać głosy, a nawet i wyrazy. Potrzeba było być marzycielem takim jak Marjusz, żeby aż dotąd na to nie zwrócić uwagi. Ponieważ ściana ani z drugiej strony nie była wyklejoną papierem, można było najdokładniej przepatrywać jej budowę. Prawie sam o tem nie wiedząc, Marjusz bacznie przypatrywał się tej ścianie; niekiedy zdarza się i zadumaniu, że roztrząsa, rozważa i bada, tak jakby myśl sama. Nagle podniósł się, spostrzegłszy u góry, prawie tuż pod sufitem, trójgraniastą dziurę, pochodzącą z przerwy pomiędzy trzema łatami. Wypadło było wapno, które miało zatykać tę próżnią, i wspiąwszy się na komodę, można było przez ten otwór zajrzeć do izby Jondrett’ów. Współczucie posiada, i nawet powinno posiadać, swoją ciekawość. Dziura ta stanowiła jakby rodzaj okienka. Wolno jest podpatrywać nieszczęście po zdradziecku, jeśli mu się ma przyjść w pomoc.
— Przypatrzmy się też, co to są za ludzie? — pomyślał Marjusz — i co się tam z niemi dzieje?
Wdrapał się na komodę, przyłożył oko do szpary, i spojrzał.
Miasta na podobieństwo lasów, posiadają, swoje ostępy, w których się kryje wszystko, co mają najzłośliwszego i najstraszniejszego. Tylko, że po miastach, to, co się ukrywa w ten sposób, jest okrutne, plugawe i małe; jednem słowem: szpetne; to zaś, co się ukrywa w lasach, jest okrutne, dzikie i wielkie; jednem słowem: piękne. Wybierając pomiędzy legowiskami, więcej są warte gniazda zwierząt od gniazd ludzkich Lepsze jeszcze jaskinie od dziur podejrzanych.
To, co Marjusz widział przez okienko, była to dziura podła. Marjusz był biedny i izdebka, w której mieszkał, była także uboga; ale tak jak jego ubóstwo było szlachetnem, tak i jego ciupka była schludna. Izba, w którą się wzrok jego zagrążył, w tej chwili była obrzydliwa, brudna, smrodliwa, duszna, ciemna, plugawa. Za jedyne meble: krzesło wypchane słomą, stół kulawy, kilka starych czerepów, i w dwóch kątach, dwie kupy barłogu, służące za łóżka; za całą światłość, okno w dymniku o czterech szybach, zasnute pajęczynami. Wpadało przez ten otwór tylko tyle dnia, ile było potrzebą, ażeby z twarzy ludzkiej zrobić twarz widziadła. Ściany miały pozór trędowaty, i były pokryte szramami i ranami, jakby twarz skancerowana jakąś straszliwą chorobą. Opływała je ropowata wilgoć. Odznaczały się na nich miejscami bezwstydne rysunki, niezgrabnie kreślone węglem.
Izba, którą Marjusz zajmował, miała przynajmniej posadzkę z cegieł powyszczerbianych; ta zaś nie miała nawet cienia podłogi; chodziło się tam poprostu po opadanem wapnie i gruzach poczerniałych od naniesionego błota. Na tym nierównym pokładzie, gdzie śmieci zdawały się być po wdeptywane i jakby powrastałe, i którego nie tknęła nigdy jedna tylko rzecz: szczotka do zamiatania, leżały kupami tu i owdzie: to stare chodaki, to dziurawe pończochy i najobrzydliwsze szmaty. Zresztą izba ta miała komin, za co też kazano sobie z niej płacić komornego czterdzieści franków rocznie. W kominie tym było także wszystkiego potrosze: fajerka, garnek, połamane deski, łachmany pozawieszane na gwoździach, klatka od ptaka, kupa popiołu, i na nim nawet trochę ognia. Dwa polana kopciły tam posępnie.
Ale co jeszcze przykrzejszy nadawało pozór tej izbie, to to, że była duża i nieregularnych kształtów. Mnóstwo tam było wypukłości, kątów, czarnych zaklęsłości, łataniny u sufitu, zatok i przylądków. Ztąd mnóstwo niezgłębionych kryjówek, w których wyobraźnia mogła przewidywać schronienia pająków wielkich jak pięść, stonogów szerokości stopy, i może nawet nie wiedzieć jakich istot ludzkich najpotworniejszych.
Jedno z legowisk znajdowało się blisko drzwi, drugie przy oknie. Obadwa jednym końcem dotykały komina i znajdowały się wprost Marjusza. W jednym z kątów, najbliżej przytykającym do otworu, przez który Marjusz zaglądał, była zawieszona na ścianie, w ramach z czarnego drzewa, rycina kolorowana, pod spodem której napisano było wielkiemi literami: SEN. Przedstawiało to śpiącą kobietę i śpiące dziecko na kolanach kobiety, i orła wśród obłoków, z koroną w dziobie. Kobieta odsuwała koronę z ponad głowy dziecka, nie przebudzając się jednak wcale; w głębi widać było pośród promieni Napoleona, wspartego na kolumnie ciemno niebieskiej z żółtym kapitelem, na którym widać było napis:
Maringo.
Austerlits.
Jena.
Wagramme.
Ełot (zamiast Eylau).
Pod tym obrazem stał oparty o ścianę z ukosa jakiś kwadrat zbity z desek, raczej długi jak szeroki. Wyglądało to na jakiś niby obraz odwrócony tyłem, czy też na coś oprawionego w ramy, zapewne pobazgranego po drugiej stronie; albo może zwierciadło wyłamane kiedyś z muru, i zapomniane tam, zanimby je wmurowano napowrót.
Przed stołem, na którym znajdowało się pióro, kałamarz i papier, siedział człowiek około lat sześćdziesięciu, mały, chudy, wyżółkły, dzikiego wejrzenia, wyrazu twarzy przebiegłego, okrutnego i niespokojnego. Wyraźnie gałgan wierutny.
Gdyby był Lawater mógł widzieć twarz tę, znalazłby w niej mięszaninę sępa i prokuratora; tak dalece drapieżny ptak i pieniacz oszpecały się tam i dopełniały wzajemnie; i pieniacz robił ptaka drapieżnego plugawym, drapieżny ptak czynił pieniacza straszliwym.
Człowiek ten miał długą brodę szpakowatą. Na sobie zaś koszulę kobiecą, której krój dozwalał widzieć jego piersi kosmate i nagie ramiona, najeżone siwawym włosem. Poniżej tej koszuli, ubrany był w zaszargane spodnie, i buty, z których wyłaziły palce.
Miał fajkę w gębie, i kopcił niemiłosiernie. Nie było już chleba w tej nędznej ciupie, ale nie brakło jeszcze tytuniu.
Pisał coś; prawdopodobnie jeden z tych listów, które Marjusz czytał niedawno.
Na jednym końcu stołu leżał stary jakiś łom oderwany, poczerwieniały i obszarpany. Format jego, będący dawnem duodecimo podręcznych wydań, zdradzał jakiś romans. Na okładce widać było następujący tytuły drukowany grubemi głoskami: BÓG, KRÓL, CZEŚĆ I DAMY, przez Ducray-Dumesnil 1814.
Nie przerywając sobie pisania, człowiek ten mówił głośno, tak, że Marjusz mógł dokładnie słyszeć jego słowa:
— Że też to nie ma równości nawet po śmierci. Patrzcie-no naprzykład na cmentarzu Pére Lachaise. Magnaci, ci co mają pieniądze, leżą sobie na górze w akacjowej alei, która jest brukowana, mogą jeszcze i tam zajechać powozami; ale ubogich, chudych pachołków nieszczęśliwych, oj! takich to rzucają na dół, w dziury wilgotne, gdzie jest błota po kolana. Pakują ich tam dlatego, żeby prędzej zgnili; nie można nawet pójść ich odwiedzić, bo się tam grzęźnie po pas w ziemi.
Tu się zatrzymał, uderzył pięścią w stół, i dodał zgrzytając zębami:
— O, jabym was tu wszystkich nauczył rozumu!
Gruba kobieta, mogąca mieć zarówno lat czterdzieści, jak i sto, siedziała w kucki tuż przy kominie na gołych piętach.
I ta także wcale nie wspanialej była ubrana, bo miała tylko koszulę na sobie i spódnicę trykotową, połataną staremi szmatami sukna. Fartuch z grubego płótna okrywał jej spódnicę do połowy. Jakkolwiek ta kobieta siedziała zgięta i skurczona, to przecież widać było, że musiała być bardzo wysokiego wzrostu.
Wyglądała na olbrzyma przy swoim mężu. Miała okropne włosy jasno-rudawe, poczynające już siwieć, które czochrała sobie od czasu do czasu ogromnemi swemi rękoma zatłuszczonemi o płaskich paznogciach.
Obok niej leżał na ziemi rozłożony tom tegoż samego formatu, co leżący na stole. Należał zapewne do tego samego romansu.
Na jednym z tapczanów Marjusz ujrzał jakąś małą dziewczynę, długą, wybladłą, prawie nagą, siedzącą z zwieszonemi nogami; nie wyglądała ona ani na słuchającą czegokolwiek, ani na patrzącą, ani nawet na żyjącą.
Była to zapewne młodsza siostra tej, która niedawno odwiedziła Marjusza.
Zdawała się mieć lat jedenaście lub dwanaście. Przypatrzywszy się jej baczniej, można było poznać, że już miała dobrze lat czternaście. Była to ta sama, co poprzedniego wieczora mówiła na bulwarze. Zmiatałamże dopiero, zmiatałam, zmiatałam.
Była ona w rodzaju tych chuderlawych istot, które długo trzymają się przy ziemi, potem wyrastają szybko i znagła. Nędza to pędzi te smutne rośliny ludzkie. Stworzenia te nie mają ani dzieciństwa, ani młodości. Mając lat piętnaście, zdają się nie mieć więcej dwunastu; w szesnastym roku wyglądają na dwadzieścia. Dziś dziewczynka, jutro kobieta. Możnaby powiedzieć, że przeskakują życie, żeby prędzej z niem skończyć.
W tej chwili istota ta miała postać dziecka.
Zresztą nic w tem mieszkaniu nie zapowiadało obecności jakiejkolwiek pracy, nie było tam ani krosien, ani kołowrotka, ani żadnego narzędzia. Tylko w jednym kącie — jakieś żelaztwa podejrzanego użytku. Było to odrętwiałe lenistwo, które idzie w ślad za rozpaczą, a poprzedza konanie.
Marjusz rozpatrywał czas jakiś wnętrze tej siedziby grobowej, straszliwszej od wnętrza grobu, bo czuć tam jeszcze było szamotanie się ludzkiej duszy i drganie życia.
Poddasze, piwnica, podziemia, wśród którego pełzają niektórzy nędzarze u podnóża budowy społecznej, nie jest jeszcze zupełnym grobem, tylko raczej dopiero jego przedpokojem; ale rzekłbyś, że śmierć, która jest tuż obok, składa swoje najdotkliwsze nędze w tym przedsionku, na podobieństwo owych bogaczy, którzy rozkładają najświetniejsze swoje skarby u wejścia swych pałaców.
Człowiek umilkł, kobieta nie odzywała się, dziewczyna zdawała się nawet nie oddychać. Słychać było skrzyp pióra po papierze.
Człowiek mruczał, nie przestając pisać.
— Łajdactwo! łajdactwo! wszystko jest łajdactwo!
Ten warjant do epiphonemu Salomona wyrwał westchnienie kobiecie.
— Mój robaczku, uspokój się — mówiła. Bo sobie jeszcze zaszkodzisz, kochanie. Za wiele i tak twojej łaski, że piszesz do tych gałganów, moje serce.
W nędzy ciała tulą się jedne do drugich, jak wśród zimna, ale za to serca się oddalają. Według wszelkiego podobieństwa, kobieta ta musiała kochać kiedyś tego człowieka całą siłą przywiązania, na jakie ją stać było. Ale prawdopodobnie zgasło to uczucie w codziennych i zobopólnych wyrzutach, wywoływanych przez dotkliwy niedostatek, ciążący na całej rodzinie. Nie miała już w sercu dla męża jak tylko popioły przywiązania. Przecież przezwiska pieszczotliwe, jak to często bywa, przeżyły resztę. Mówiła mu zawsze, jak dawniej: kochanku, serce, mężulku, i t. p. ale ustami tylko, bo serce milczało.
Człowiek znów się zabrał do pisania.
Marjusz ze ściśniętem sercem już się zabierał zejść z owego obserwatorjum, które sobie był urządził, kiedy znagła zwrócił jego uwagę jakiś nowy hałas. Pozostał jeszcze na miejscu.
Drzwi izby otworzyły się znagła. Ukazała się w progu starsza córka. Miała na nogach grube chodaki męzkie, powalane błotem, które poobryzgiwało było nawet jej czerwone nogi aż do kostek, i była ubrana w jakieś stare okrycie obszarpane, którego na niej Marjusz nie widział poprzednio, gdyż jej zapewne rzuciła, idąc do niego, aby wzbudzić swoją nagością więcej litości, i narzuciła znowu na siebie, wychodząc na miasto. Wszedłszy, pociągnęła drzwi za sobą, zatrzymała się przez chwilę dla nabrania tchu, gdyż zdawało się, że biegła szybko, a potem zawołała z wyrazem tryumfu i radości:
— Idzie!
Ojciec zwrócił się ku niej, kobieta także obróciła ku niej głowę, tylko mała dziewczyna ani się ruszyła.
— Kto taki? — zapytał ojciec.
— A, ten tam.
— Co? filantrop?
— Tak.
— Ten z kościoła Świętego Jakóba?
— A juści.
— Ten stary?
— Tak, ten stary.
— I przyjedzie?
— Idzie tuż za mną.
— Czy tylko pewno?
— Ale ma się rozumieć.
— Doprawdy, no proszę, i idzie?
— Jedzie dorożką.
— Dorożką! to jakiś Rotschild.
Mówiąc to, ojciec wstał.
— Jakże ty możesz wiedzieć, że on tu jedzie? Jeżeli jedzie dorożką, to znowu jakim sposobem mogłaś przyjść pierwej od niego? Czyś mu przynajmniej dała adres jak się należy? Czyś mu powiedziała, że to ostatnie drzwi w głębi kurytarza, na prawo? Byle się tylko nie omylił. Więc go znalazłaś w kościele? cóż? czytał mój list? cóż ci powiedział?
— He! he! he! — rzekła dziewczyna, jak to tobie spieszno, mój jegomościuniu. Otóż tak było. Weszłam do kościoła, on siedział na tem miejscu gdzie i zwykle. Ukłoniłam się i oddałam mu list. Przeczytał go i spytał mnie: Gdzież to mieszkacie, moje dziecko? Ja powiadam: zaprowadzę pana. Tak on mnie na to: Nie, lepiej zostaw mi wasz adres; moja córka ma sprawunki do zrobienia, więc ja wezmę dorożkę i przyjadę do was natychmiast. Więc mu zostawiłam adres. Kiedy się dowiedział w jakim to domu, zdziwił się jakoś i zamyślił się trochę, a potem powiedział: To nic, przyjadę do was. Po skończonej mszy, widziałam jak wychodził z kościoła ze swoją córką i jak wsiadał do dorożki. I powiedziałam mu wyraźnie: ostatnie drzwi w głębi kurytarza na prawo.
— A zkądże ty wiesz, że on przyjdzie?
— Bo widziałam dorożkę jak wjeżdżała na ulicę Małego Bankiera. I dlatego pobiegłam co tchu naprzód.
— A zkądże ty wiesz, że to ta sama dorożka?
— No, przecież uważałam na numer.
— Jakiż to ten numer?
— 440.
— No, to dobrze, masz rozum, widzę.
Dziewczyna zuchwale spojrzała ojcu w oczy, i pokazując chodaki, które miała na nogach:
— Mam rozum? — rzekła — zapewne, że mam rozum; ale zapowiadam, że nie będę już nosić więcej tych trzewików, i że już ich nie chcę wcale najprzód dla zdrowia, a potem dla czystości. Nic mnie bardziej nie złości jak te podeszwy sapiące, i które co stąpisz to się rozdziawiają jak żabie gęby. Wolę chodzić boso.
— Masz słuszność — odpowiedział ojciec łagodnym głosem, który stanowił przeciwieństwo z kwaśnym tonem dziewczyny. Ale inaczej nie wpuściliby cię do kościoła, bo nawet biedni muszą tam mieć trzewiki na nogach. Niewolno jest chodzić boso do Pana Boga — dodał z goryczą.
Potem, wracając do przedmiotu, który go zaprzątał:
— I ty jesteś pewna, że on tu przyjdzie?
— Ale no, kiedy powiadam, że mi prawie następuje na pięty — rzekła.
Człowiek w stał z siedzenia. Był jakiś rodzaj rozjaśnienia na jego twarzy.
— Moja żono — zawołał — słyszysz? nasz filantrop tu przyjdzie. Żywo, zagaś ogień.
Kobieta osłupiała. Nie ruszała się z miejsca. Mąż ze sprężystością kuglarza, porwał wyszczerbiony garnek, który stał na kominie, i wylał wody na głownie.
Potem, zwracając się do starszej córki:
— A ty prędko zrób dziurę w krześle.
Córka nie zrozumiała.
Porwał krzesło i jednem uderzeniem pięty przebił słomiane wysłanie.
Noga jego przeszła nawylot.
Wyciągając ją z dziury spytał córki:
— Czy zimno tam na dworze?
— Bardzo zimno; śnieg pada.
Ojciec zwrócił się ku młodszej córce, która siedziała na tapczanie tuż przy oknie i krzyknął grzmiącym głosem:
— Żywo, precz z łóżka, wałkoniu! czyż z ciebie nigdy nic nie będzie? Stłucz mi tam zaraz szybę.
Dziewczyna zeskoczyła z barłogu, szczękając zębami.
— Stłucz szybę — powtórzył.
Dziewczyna stała jak zdrętwiała.
— Czy słyszysz? — powtórzył ojciec. — Powiadam ci, żebyś stłukła szybę.
Dziewczyna z pewnym rodzajem osłupiałego posłuszeństwa, wspięła się na palcach i uderzyła pięścią w szybę. Szkło prysło i rozpadło się z brzękiem.
— Dobrze — rzekł ojciec.
Wydawał rozkazy tonem poważnym, ale żywym. Wzrok jego przebiegał szybko wszystkie zakąty izby.
Wyglądał jak wódz, robiący ostatnie przygotowanie w chwili kiedy bitwa ma się rozpocząć.
Kobieta, która aż dotąd nie była wymówiła ani jednego słowa, podniosła się i spytała głosem dowolnym, głuchym, którego dźwięki zdawały się jakby ścięte mrozem:
— Co to takiego ty zamyślasz, kochanie?
— Kładź się do łóżka — odpowiedział człowiek.
Ton, z jakim to wyrzekł, nie dopuszczał wahania. Kobieta usłuchała i rzuciła się ciężko na jedno z łóżek.
Tymczasem w jednym z kątów słychać było łkanie.
— Co to tam takiego? — zawołał ojciec.
Młodsza córka, nie wychodząc z ciemnego zakąta, w który się była wcisnęła, pokazała pięść zakrwawioną. Wybijając szybę, skaleczyła się. Poszła tedy usiąść przy posłaniu matki i tam płakała w cichości.
Z kolei matka zerwała się i poczęła wołać:
— Widzisz ty, te przeklęte głupstwa twoje! wybijając ci szybę, przecięła sobie rękę.
— Tem lepiej — rzekł człowiek. — To było przewidziane.
— Jakto? tem lepiej?
— Milczeć — odparł ojciec; — znoszę wolność prasy.
Następnie, rozdarłszy koszulę kobiecą, którą miał na sobie, wyrwał z niej szmat płótna i obwinął nim co żywo zakrwawioną pięść dziewczyny.
Zrobiwszy to, powiódł wzrokiem po rozdartej koszuli z wielkiem zadowoleniem:
— Albo i ta koszula także — wyrzekł — wszystko to bardzo dobrze wygląda.
Mroźny wiatr świstał po przez stłuczoną szybę, wchodząc swobodnie do izby. Przenikała też tam i mgła z zewnątrz i rozpływała się niby lekkie kłęby waty, rozskubywana niewidzialnemi palcami. Po przez wytłuczoną szybę widać było śnieg padający. Zimno, zwiastowane dnia poprzedniego przez słońce gromniczne, w istocie wróciło znowu. Ojciec powiódł wzrokiem w około siebie, jakby dla przekonania się czy przypadkiem czego nie zapomniał. Wziął z kąta starą łopatkę i narzucił popiołu na zmoczone głownię w taki sposób, aby ich widać nie było.
Potem, oparłszy się o komin:
— Teraz — rzekł — będziemy mogli godnie przyjąć filantropa.
Starsza córka zbliżyła się do ojca i położyła mu rękę na jego ręce:
— Pomacajno, jak mi zimno — rzekła.
— Ba! — odpowiedział ojciec — mnie trochę zimniej jeszcze.
Kobieta zawołała gwałtownie:
— Ty zawsze masz wszystko lepsze od drugich, nawet i co złego.
— Idź do djabła — rzekł człowiek.
Mówiąc to, spojrzał na nią w pewien sposób, co jej od razu zamknęło język w gębie.
Nastąpiła chwila milczenia w izbie. Starsza córka niedbale wykruszała z błota brzegi swego okrycia, młodsza zaś nie przestawała szlochać. Matka pociągnęła ją do siebie, i poczęła całować, mówiąc do niej z cicha:
— Moja duszeczko, to nic, to się zgoi; tylko nie płacz, bo się ojciec będzie gniewał.
— Ale gdzież tam — zawołał ojciec — przeciwnie, płacz, szlochaj, właśnie tak potrzeba.
Potem zwracając się ku starszej:
— Ale cóż u djabła, że on nie przychodzi dotąd? może nie przyjdzie wcale. To jabym napróżno zagasił mój ogień, zrobił dziurę w krześle, podarł koszule i wytłukł szybę?
— I jeszcze skaleczył dziewczynę — mruknęła matka.
— Wiecie co — ciągnął dalej ojciec — że tu zimno jak w psiarni w tej czartowskiej dziurze. Jeszcze jeżeli ten człowiek nie przyjdzie! A! otóż to tak! każe na siebie czekać; powiada sobie: „No to i cóż, niech tam sobie czekają, toż oni od tego“. O jakże ich nienawidzę, i jakżebym ich zdusił z roskoszą, z radością, z zapałem i upodobaniem, tych bogaczów, wszystkich tych bogaczów, tych niby to ludzi litościwych, co to składają rączki nakrzyż, co to chodzą na mszę, przesiadują po zakrystjach, czatują pod furtami klasztorów, krzywią się, stękają, mają się za coś lepszego od nas, przychodzą nas upokarzać i przynosić nam jak oni nazywają: odzienie, a co jest tylko łachmanami nie wartemi i trzech groszy. I chleba! Nie tego ja chcę wcale, łajdaki! mnie potrzeba pieniędzy! Co? pieniędzy? O! tego to nigdy, bo powiadają żebyśmy je przepili, bośmy tylko wszyscy opoje i wałkonie. A oni? cóż takiego oni są? no proszę! Ale cóż on tam tak siedzi, ten twój bałwan dobroczynny? Czy on już przyjść nie myśli? Zapomniał może cymbał adresu. Założę się że ten stary dureń...
W tej chwili zapukano zlekka do drzwi. Człowiek rzucił się do nich co prędzej, wykrzykując z głębokiemi ukłonami i uśmiechami pełnemi błogości:
— Racz pan wejść, łaskawy panie, czcigodny nasz dobroczyńco, równie jak i zacna i czarująca damo.
Jakiś człowiek w dojrzałym już wieku i jakaś młoda osoba ukazali się na progu izby.
Marjusz ciągle znajdował się na swojem stanowisku. To czego doświadczył w tej chwili, nie da się wypowiedzieć żadnym językiem na świecie.
Ktokolwiek kochał, zna wszystkie znaczenia promieniste, które zawierają w sobie te trzy głoski wyrazu: Ona.
Była to istotnie ona. Zaledwie ją Marjusz dostrzegał po przez obłok mgły świetlnej, która się znagła roztoczyła przed jego oczami. Była to ta sama wdzięczna istota tak długo nieobecna, ta sama gwiazda, która mu świeciła przez krótkie półrocze, to samo spojrzenie, to samo czoło, też usta, ta sama twarz znikła tak nagle, która tak grubą ciemność zostawiła po za sobą odchodząc. Widzenie się było zaćmiło, i oto wschodziło znowu.
Istotnie zdawała się ona jakby wschodzić, w tych cieniach, w tej izbie nędznej, w tej dziurze potwornej, w tych okropnościach.
Marjusz drżał cały, prawie odchodząc od siebie. „Co? to jest doprawdy ona?“ Uderzenia jego serca zamącały mu wzrok. Czuł, że się może w głos rozpłakać. Co? więc ją tedy widział znowu, naszukawszy się jej napróżno przez czas tak długi? Zdawało mu się, jakby był zgubił własną duszę i jakby ją odnajdował w tej chwili.
Nie zmieniła się ona nic od owego czasu, była tylko nieco blada; delikatną jej twarzyczkę okrążał kapelusz z fijołkowego aksamitu; kształty jej kibici ukrywały się pod czarnym atłasowym płaszczykiem. Widać było z pod jej długiej sukni, małą jej nóżkę ujętą w zgrabny bucik jedwabny.
Była jak i wprzódy w towarzystwie pana Białego.
Wszedłszy do izby, postąpiła kilka kroków, i złożyła na stole jakieś dosyć grube zawiniątko.
Starsza Jondreta ukryła się po za drzwiami, i przyglądała się ztamtąd ponuro aksamitnemu kapeluszowi, płaszczykowi z jedwabiu i tej pięknej, szczęśliwej twarzyczce.
Izba była tak dalece ciemną, że ktokolwiek do niej wszedł ze dwora, doznawał koniecznie takiego wrażenia, jakby wchodził do piwnicy. Dwie tedy osoby nowo przybyłe postąpiły naprzód z pewnem wahaniem, zaledwie rozróżniając w około siebie przedmioty; same zaś były najdokładniej widziane i rozpatrywane szczegółowo oczami wszystkich mieszkańców izby, przyzwyczajonych do tego nieustającego zmroku.
Pan Biały zbliżył się ze swojem dobrem i smutnem spojrzeniem, i rzekł do Jondretta:
— Znajdziesz pan w tem zawiniątku całkiem nowe odzienie, ciepłe pończochy i kołdry wełniane.
— Nasz anielski dobroczyńca prawdziwie nas obarcza swemi darami — rzekł Jondrette kłaniając się aż do ziemi.
Następnie, pochylając się do ucha starszej córki, podczas kiedy nowo przybyli rozpatrywali tę opłakaną siedzibę, dodał z cicha i szybko:
— A co? nie mówiłem? łachmany; a pieniędzy ani grosza. Wszyscy oni tacy. Ale. ale, jakto był podpisany list do tego starego cymbała?
— Fabantou — odpowiedziała córka.
— A tak, artysta dramatyczny, już wiem.
Właśnie w czas to wypadło Jondrettowi, gdyż w tejże samej chwili stary pan obrócił się ku niemu, i odezwał się z miną, człowieka, który chciałby sobie przypomnieć nazwisko:
— Widzę, że się znajdujesz w bardzo przykrem położeniu, panie...
— Fabantou — odpowiedział żywo Jondrette.
— Panie Fabantou, tak, tak, przypominam sobie.
— Tak łaskawy panie, artysta dramatyczny, i to z niemałem powodzeniem niegdyś.
W tem miejscu Jondrette uważał widać za stosowne zabrać się do opętania filantropa; zawołał tedy głosem zapożyczonym w połowie od trjumfalnych przechwałek jarmarkowego kuglarza, w połowie od pokory żebraka, siedzącego przy gościńcu:
— Uczeń Talmy, łaskawy panie, tak tak. Takim jakim mnie pan widzisz, jestem jednak uczeń Talmy. Szczęście uśmiechało się do mnie kiedyś. Niestety teraz znowu kolej niedoli. Patrz! szlachetny dobroczyńco, ani chleba, ani ognia. Moje biedne dzieciska nie mają się nawet przy czem ogrzać, jedyne moje krzesło, dziurawe. Wybita szyba, w taką przykrą porę; moja małżonka w łóżku, chora!
— Biedna kobieta! — rzekł pan Biały.
— Moje dziecię skaleczone — dodał Jondrette.
Dziewczyna zajęta przybyciem obcych, wlepiła oczy „w piękną pannę“ i przestała była szlochać.
— Płaczże! beczże! — szepnął jej Jondrette.
Jednocześnie uszczypnął ją w zranioną rękę. Wszystko to istną wprawą kuglarza.
Dziewczę poczęło jęczeć w sposób rozdzierający.
Urocza dziewczyna, którą Marjusz w sercu swojem nazywał Urszulą, przybliżyła się spiesznie:
— Biedaczka! — rzekła.
— Patrz pani, moja anielska panienko! — ciągnął dalej Jondrette — ma całą rękę skrwawioną. Miała ten smutny wypadek, pracując przy kole w fabryce, dla zarobienia nędznych sześciu soldów dziennie. Może przyjdzie do tego, że wypadnie jej uciąć rękę.
— Czyż być może? — rzekł stary jegomość mocno zatrwożony.
Dziewczyna, biorąc słowa ojca za istotną prawdę, rozszlochała się jeszcze lepiej.
— Niestety! wszystko być może, wspaniały nasz dobroczyńco — rzekł ojciec.
Od niejakiego czasu. Jondrette przypatrywał się filantropowi w sposób jakiś osobliwszy. Mówiąc do niego zdawał się rozglądać w nim wielce uważnie, jakby usiłował pozbierać rozpierzchłe jakieś wspomnienia. Znagła, korzystając z chwili kiedy nowo przybyli rozpytywali się ze współczuciem o skaleczoną rękę dziewczyny, przemknął się koło swojej żony, która leżała na łóżku z miną przygnębioną i ogłupiałą, i szepnął jej szybko:
— Przypatrzno się uważnie temu człowiekowi.
Poczem, zwracając się znowu ku starem u jegomości, rozwodził dalej swoje ubolewania:
— Patrz pan, za całe ubranie, mam tylko na sobie koszulę mojej żony, i to całkiem podartą, i to wśród zimy! Nie mogę się na krok ruszyć z domu, bo nie mam czem okryć grzbietu. Gdybym miał choć jakie takie ubranie, poszedłbym do panny Mars, która mnie zna i bardzo mnie nawet lubi. Wszak zawsze mieszka jeszcze przy ulicy Tour des Dames? Czy pan uwierzy? grywaliśmy razem, na scenach prowincjonalnych! Podzielałem jej wawrzyny. Celimena z rozkoszą przyszłaby mi w pomoc, jestem pewny. Elmira z całego serca dałaby jałmużnę Belizarjuszowi! Ale tymczasem, nic! i ani grosza w domu! Żona mi oto chora, a tu ani grosza w domu! Żona moja cierpi duszności: wiek, łaskawy panie. A potem i usposobienie nerwowe do tego się przyłącza. Potrzebaby jej koniecznie ratunku, równie jak i córce. Ale doktór! ale apteka! czem tu płacić, kiedy niema ani złamanego grosza w domu? Padłbym na kolana choćby przed szelągiem, łaskawy panie! Otóż na co to teraz zeszły sztuki! I cóż państwo powiecie na to, ty zachwycająca pani, i ty szlachetny nasz opiekunie, cóż powiecie na to wy, którzy oddychacie tylko cnotą i miłosierdziem, i którzy napełniacie wonią swoją tę świątynię, gdzie moja nieszczęśliwa córka przychodząc się modlić, spotyka was codziennie! Gdyż ja wychowuję moje córki w zasadach religijnych, szanowny panie! Nie chciałem w żaden sposób żeby weszły do teatru. O! hultajki, niechby mi się tylko która z nich potknęła! U mnie nie ma żartów. Palę ja im tu perory w przedmiocie dobrej sławy, moralności, cnoty. Niechno powiedzą! Wszystko mi musi iść jak się należy. Od tego mają ojca! To nie są wcale nędznice z rzędu tych, co to zaczynają od tego, że nie mają rodziny, a kończą na tem, że poślubiają publiczność. Taka, to ci się nazywa najprzód panna Nikt, pani Omnibus. Kroćset djabłów! nie będzie tego w rodzinie Fabantou. Ja myślę dać im edukację cnotliwą, i żeby mi to było uczciwe, i żeby mi to było układne, i żeby mi to wierzyło w Boga, do wszystkich djabłów! Tymczasem łaskawy panie, szanowny panie, czy wie pan co nas czeka jutro? Jutro, to 4 lutego, dzień fatalny, ostateczny termin, który mi zapowiedział gospodarz domu; jeżeli mu tego wieczora nie zapłacę komornego, jutro moja starsza córka, ja, moja małżonka ze swoją gorączką, moje dziecko ze swoją raną, wszyscy czworo zostaniemy ztąd wypędzeni i wyrzuceni precz na ulicę, na bulwar, bez schronienia, na deszcz, na zimno, na śnieg. Taka to jest rzecz, zacny panie. Jestem dłużny za cztery kwartały; za cały rok, to jest razem sześćdziesiąt franków.
Jondrette kłamał bezczelnie. Nawet cztery raty nie byłyby wyniosły jak czterdzieści franków, a nie mógł być dłużnym za rok cały, skoro zaledwie sześć miesięcy temu Marjusz zapłacił był za półrocze.
Pan Biały dobył z kieszeni pięć franków i rzucił je na stół.
Jondrette miał czas mruknąć na ucho starszej córce:
— Patrzno, oto mi bestja przemądry! Właśnie ja tam sobie wiele robię z jego pięciu franków. To mi nie opłaca nawet krzesła ani szyby: róbże tu wydatki z takiemi gałganami.
Tymczasem pan Biały zdjął z siebie duży surdut ciemny, który nosił, na swoim granatowym tużurku, i położył go na poręczy od krzesła.
— Panie Pabantou — rzekł — nie mam więcej przy sobie jak tylko te pięć franków, ale muszę pójść odprowadzić moją córkę do domu; więc powrócę tu wieczorem. Wszak to dzisiejszego wieczora wypada panu termin zapłaty?
Dziwny wyraz rozjaśnił twarz Jondretta. Odpowiedział co żywo:
— Tak, tak, przezacny panie. Punkt o ósmej powinienem się już znajdować u mojego gospodarza.
— Więc tu przyjdę o szóstej, i przyniosę panu sześćdziesiąt franków.
— O! czcigodny dobroczyńco — zawoła! Jondrette, nieposiadąjąc się z radości.
I dodał pocichu do żony:
— Przypatrz mu się dobrze.
Pan Biały wziął znowu pod rękę piękną dziewczynę, i zwrócił się ku drzwiom:
— Zatem do widzenia, dziś wieczór dobrzy ludzie — rzekł.
— O szóstej — rzekł Jondrette.
— Tak, o samej szóstej.
W tej chwili surdut porzucony na krześle zwrócił uwagę starszej Jondretty.
— Panie — rzekła — pan zapomniał swego surduta.
Jondrette cisnął na swoją córkę piorunujące spojrzenie, w połączeniu z groźnym ruchem ramion.
Pan Biały odwrócił się i odpowiedział z uśmiechem:
— Nie zapomniałem go, tylko go zostawiam.
— O! szlachetny opiekunie — rzekł Jondrette — o wspaniały dobroczyńco! prawdziwie łzy mi się rzucają do oczów. Chciej mi pan pozwolić, żebym go odprowadził aż do dorożki.
— Jeśli pan chcesz tego koniecznie — odparł pan Biały — to przynajmniej weź na siebie ten surdut. Jest istotnie bardzo zimno.
Jondrette nie dał sobie tego powtórzyć dwa razy. Żywo nadział na siebie ciemny surdut.
I wyszli wszyscy troje, Jondrette przodem.
Marjusz nic nie stracił z całej tej sceny, a jednak istotnie nie widział nic prawie. Oczy jego pozostały wrytemi w młodą, dziewczynę, serce jego pochwyciło ją, że tak powiem i objęło całą, zaraz od jej ukazania się na progu izby. Przez cały czas jej tam bytności, żył owem życiem zachwytu, które trzyma w zawieszeniu wszystkie poczucia zmysłów, i przebija całą duszę do jednego tylko przedmiotu. Wpatrywał się on, nie już w dziewczynę, ale w tę osobliwszą światłość, która miała na sobie płaszczyk jedwabny i aksamitny kapelusz. Gdyby była w tej chwili — weszła do izby gwiazda Syrjusza, nie zostałby ani na jotę więcej olśniony.
Podczas kiedy dziewczyna rozwiązywała zawiniątko, rozkładała odzienie i kołdry, — wypytywała się z dobrocią chorej matki i litowała się nad skaleczoną, śledził wszystkie jej ruchy, starał się usłyszeć każde jej słowo. Znał już jej oczy, czoło, piękność, kibić, postawę. Zdawało mu się, że kiedyś w ogrodzie zasłyszał był kilka słów jej mowy, ale nie był tego całkiem pewny. Byłby oddał dziesięć lat swojego życia, aby ją usłyszeć, aby módz unieść w duszy choć cząstkę tej muzyki. Ale — wszystko się gubiło w opłakanej wystawie deklamacyjnej i grzmiących wybuchach Jondretta. To domięszywało niemało gniewu do zachwycenia Marjusza. Pożerał ją oczami. Niepodobna mu było pogodzie się z myślą, że istotnie miał przed wzrokiem tę boską istotę, pośród tych wszystkich plugawych stworzeń, w tem potwornem legowisku. Zdawało mu się widzieć kolibra pomiędzy ropuchami.
Kiedy wyszła miał tylko jedną myśl, to jest pobiedz za nią, uczepić się jej śladów i nie opuścić jej, aż póki się nie dowie: gdzie mieszka? żeby już jej przynajmniej nie stracić, kiedy raz mu się udało tak cudownie ją odzyskać. Zeskoczył z komody i wziął kapelusz. Kiedy już kładł rękę na klamce i zabierał się do wyjścia, znagła zatrzymała go jedna uwaga. Korytarz był długi, schody strome, Jondrette gaduła, pan Biały jeszcze zapewne nie był wsiadł do dorożki, i gdyby odwróciwszy się nagle, bądź w korytarzu, bądź na schodach, bądź przy wyjściu, spostrzegł przypadkiem Marjusza w tym domu, niezawodnie byłby się tem zaniepokoił, i szukał środków wymknięcia mu się znowu; i wszystko przepadłoby znowu po raz drugi. Cóż tedy robić? czy się zatrzymać chwilę? ale znowu, podczas tego czekania, mogli odjechać. Dręczony był niepewnością. Wreszcie zdobył się na odwagę, i wyszedł z izby.
Nie zastał już nikogo w korytarzu. Pobiegł ku schodom. Nie było już nikogo na schodach. Zbiegł co tchu, i dostawszy się do bulwaru, spostrzegł właśnie, jak dorożka mijała róg ulicy Małego Bankiera, i wjeżdżała do miasta.
Marjusz puścił się biegiem w tym kierunku. Dotarłszy rogu bulwaru, znowu zobaczył dorożkę wjeżdżającą szybko w ulicę Mouffetard; była już bardzo daleko, ani sposobu ją dopędzić. Cóż? biedz tak ciągle, niepodobna; zresztą, z powozu łatwo było zapewne spostrzedz człowieka biegnącego co mu tchu starczyło w ślad za nim, i pan Biały mógł go poznać. W tej chwili, wypadkiem niesłychanym i cudownym, Marjusz ujrzał kabrjolet do najęcia, przejeżdżający próżno bulwarem. Nie było nic innego do zrobienia, jak tylko wsiąść do tego kabrjoletu, i kazać jechać za dorożką. Był to sposób pewny, skuteczny i nie przedstawiający żadnego niebezpieczeństwa.
Marjusz skinął na woźnicę żeby stanął, i krzyknął mu:
— Biorę cię na godzinę.
Z pośpiechu zapomniał sobie zawiązać chustkę na szyi, miał też na sobie stary swój surdut od pracy, u którego brakowało guzików. Również i koszula jego była mocno poprzecierana na zakładkach gorsu.
Woźnica zatrzymał się, przymróżył oko, i wyciągnął ku Marjuszowi lewą rękę, naśladując prawą ruch palców człowieka, który liczy pieniądze.
— Co to znaczy? — rzekł Marjusz.
— To znaczy, że trzeba zapłacić z góry — rzekł woźnica.
Marjusz przypomniał sobie znagła, że nie miał wszystkiego jak szesnaście soldów.
— Ileż się będzie należało? — zapytał.
— Dwa franki.
— Zapłacę z powrotem do domu.
Woźnica za całą odpowiedź zaświstał sobie arję z Córki Regimentu, i zaciął konia.
Marjusz spojrzał za oddalającym się kabrjoletem wzrokiem obłąkanym. Dla dwudziestu czterech soldów, których mu nie dostawało, tracił swoją uciechę, swoje szczęście, swoją miłość. Zapadał znowu w ciemności; był już przejrzał i oto znowu stawał się niewidomym. Pomyślał z goryczą, i nawet, bo trzeba wyznać wszystko, z głębokim żalem, o pięciu frankach, które był dał przed kilku godzinami tej dziewczynie. Gdyby miał w tej chwili te pięć franków, byłby ocalony, mógłby wrócić do życia, mógłby raz wydobyć się z otchłani i ciemności, daleko pozostawiając za sobą opuszczenie, tęsknotę, osamotnienie; a tak nawiązywał znowu czarną nić swego przeznaczenia do tej pięknej złotej osnowy, która tylko co mignęła mu przed oczyma, zrywając się raz jeszcze. Wrócił do rudery pogrążony w rozpaczy.
Mógł był się pocieszyć tem, że pan Biały obiecał wrócić wieczorem, i że nie pozostawało jak tylko lepiej się wziąść do rzeczy tym razem, ażeby go znów nie stracić z oczu: ale w swojem zachwyceniu, zaledwie słyszał że o tem była mowa.
W chwili kiedy wstępował na schody, spostrzegł po drugiej stronie bulwaru, tuż przy opustoszałych murach, ciągnących się wzdłuż ulicy Rogatki Gobelinów, Jondretta przyodzianego w surdut filantropa, jak rozmawiał z jednym z tych ludzi podejrzanego pozoru, dla których przyjęto nazwę włóczęgów podrogatkowych, ludzi zagadkowego oblicza, niepokojącej powierzchowności, którzy wyglądają jakby zawsze obmyślali coś złego; i którzy dość zwykle sypiają przez dzień cały, co pozwala wnosić, że muszą pracować nocami.
Dwaj ci ludzie, rozmawiający najobojętniej pomimo padającego śniegu, który wiatr miotał kłębami, mogli byli bezwątpienia zwrócić uwagę każdego ajenta policyjnego. Ale Marjusz zaledwie ich zauważał.
Jednakże, jakbądź silnem było jego zmartwienie, nie mógł jednak nie pomyśleć, że ten włóczęga podrogatkowy, z którym Jondrette rozmawiał, osobliwszym sposobem był podobny do niejakiego Panchaud, zwanego wiosennym i także Urwipołciem, którego mu był kiedyś pokazał Courfeyrac, jako uchodzącego w tej części miasta za nocnego przemysłowca dosyć niebezpiecznego. Widzieliśmy już w poprzedniej księdze nazwisko tego człowieka. Ten Panchaud, zwany wiosennym i zwany Urwipołciem występował później w kilku sprawach kryminalnych, i stał się od owego czasu sławnym łotrem. Wtedy był dopiero łotrem zawołanym. Dziś stał się już postacią tradycyjną pomiędzy zbójcami ulicznemi i rzezimieszkami. Był już mistrzem skończonym ku końcowi ostatniego panowania. Wieczorem, o zmroku, w porze, w której tworzą się gromadki szepczące między sobą zcicha, rozmawiano o nim w więzieniu la Force, w Lwim dole. Można było nawet w temże więzieniu, właśnie w miejscu gdzie się znajdował tuż pod przechodem patrolów ów kanał kloakowy, który posłużył do niesłychanej, wśród białego dnia, ucieczki trzydziestu więźniów, w roku 1843; można tedy było, na jednej z tafli kamiennych tej kloaki, wyczytać jego nazwisko: Panchaud, zuchwale wyryte jego własną ręką, podczas którejś z jego ucieczek. Policja miała go już na oku w r. 1832, ale w owym czasie jeszcze był jawnie nie wystąpił.
Marjusz wstępował powoli po schodach rudery. W chwili kiedy miał wejść do swojej izdebki, spostrzegł po za sobą, w korytarzu, że szła za nim starsza Jondretta. Widok tej dziewczyny wstręt w nim sprawiał. Jej to dał był owe nieszczęśliwe pięć franków; było już zapóźno odebrać je nazad; zresztą i kabrjolet już był odjechał, i dorożka była już daleko. A potem, onaby mu była i tak nie oddała pieniędzy. Co zaś do możności dowiedzenia się od niej czegokolwiek o zamieszkaniu nieznajomych, i myśleć o tem było daremnem. Widocznie i ona niewiele wiedziała w tym względzie, ponieważ list podpisany: Fabantou był zaadresowany: Do wielmożnego pana z kościoła Świętego Jakóba.
Marjusz wszedł do swego pokoju i chciał zamknąć drzwi za sobą.
Drzwi opierały się jego parciu; odwróciwszy się spostrzegł rękę, która nie dawała się drzwiom zamknąć.
— Co tam takiego znowu? — spytał. — Kto tam jest?
Była to starsza Jondretta.
— A! to ty, moja panno, — rzekł młody człowiek prawie ostro. — Znowu ty; czegóż chcesz znowu?
Zdawała się zamyśloną i nie patrzała mu w oczy. Nie miała już tyle śmiałości co zrana. Nie weszła do pokoju, tylko się zatrzymała w cieniu na korytarzu, gdzie ją widzieć można było przez drzwi uchylone.
— No cóż? proszęż mi odpowiedzieć — rzekł Marjusz: — Czegóż panna chcesz jeszcze odemnie?
Podniosła ku niemu swój wzrok przygasły, gdzie zdawał się rozniecać jakiś blask niewyraźny, i rzekła:
— Panie Marjusz, wyglądasz pan smutny. Co panu takiego?
— Mnie? — rzekł Marjusz.
— Tak, panu.
— Mnie nic.
— Ale nie, coś panu jest.
— Powiadam, że nic.
— A ja powiadam, że coś.
— W każdym razie proszę mi dać pokój i zostawić mnie samego.
Marjusz próbował znowu drzwi zamknąć, ale ona je przytrzymywała.
— Przepraszam pana — rzekła — niech się pan nie gniewa. — Wiem, że pan nie bogaty, a jednak dobry bardzo. Bądź pan dobrym i teraz. Dziś rano z łaski pana miałam co zjeść, powiedz mi pan teraz: co to panu takiego? Pan ma jakieś zmartwienie, to przecie widać. Ja nie chcę, żebyś pan miewał zmartwienia. Ale co tu radzić na to?
Jeżelibym się panu na co przydać mogła, to mnie proszę używać. Nie chcę wiedzieć pana sekretów, nie potrzebuje mi się pan z niczem zwierzać. Ale przecież i ja się mogę przydać na co. Mogę i panu dopomódz, kiedy mogę dopomagać mojemu ojcu. Kiedy potrzeba zanieść gdzie list, iść do jakiego domu, rozpytywać się od drzwi do drzwi, znaleźć jak i adres, chodzić za kim, to już ja jestem od tego. To też może mi pan otwarcie powiedzieć: co panu jest? a ja pójdę pogadać z kim potrzeba; czasem jak się pogada i to i owo, to się zaraz i rzecz ułoży, i wszystko się załatwi. Niechże pan się namyśli czybym ja się panu na co nie przydała.
Słowa jej istotnie nastręczyły pomysł Marjuszowi. Tonący chwyta się choćby i brzytwy.
Zbliżył się do dziewczyny.
— Słuchajno — rzekł jej.
Przerwała mu z błyskiem radości w oczach:
— Dobrze, dobrze, mów mi pan: ty — to tak i lepiej zaraz.
— Niech i tak będzie — rzekł młody człowiek. Wszak to ty, zdaje mi się, przyprowadziłaś tu tego starego pana i jego córkę?
— Ja.
— A adres ich czy wiesz?
— Nie, nie wiem.
— To musisz mi go znaleźć.
Oko dziewczyny z przygasłego stało się było rozradowanem, ale w tej chwili z rozradowanego stało się znowu ponurem.
— A! to tego panu potrzeba? — spytała.
— Tak.
— Czy pan ich zna?
— Nie.
— To znaczy — rzekła dziewczyna z żywością, że pan jej nie zna, ale chce ją pan poznać.
To ich zamienione ją miało w sobie coś znaczącego gorzkiego.
— No cóż? czy możesz mi to zrobić? — spytał Marjusz.
— Będzie miał pan adres pięknej panny.
W dźwięku tego wyrażenia: pięknej panny, znajdował się jak i wprzódy odcień, który się wydał niemiłym Marjuszowi. Ciągnął dalej:
— Zresztą, niech sobie będzie co chce, bylebym miał adres ojca i córki. Ich adres, czy rozumiesz?
Dziewczyna spojrzała mu bystro w oczy.
— A co dostanę za to?
— Co tylko zechcesz.
— Co tylko zechcę?
— Tak.
— Będzie pan miał adres?
Pochyliła głowę, a potem szybkiem poruszeniem popchnęła drzwi, które się też wkrótce za nią zamknęły.
Marjusz znalazł się znowu sam.
Osunął się na krzesło, głową i łokciami wsparłszy o łóżko, przepadając w myślach, które napróżno usiłował pozgromadzać, i jakby stając się pastwą zamętu. Wszystko co się było przesunęło przed nim od rana: zjawienie się anioła, jego zniknięcie, rozmowa jego przed chwilą z tą nędzną istotą, słaby błysk nadziei, migocący pośród ogromnej rozpaczy: wszystko to bezładnie wypełniało jego umysł.
Znagła został gwałtownie oderwany od swoich myśli.
Usłyszał donośny i ostry głos Jondretta, wymawiający te słowa, które go w dziwny sposób uderzyły:
— Ale ja ci powiadam, że tak, i że go poznałem.
O kimże tak gadał Jondrette? kogóż to poznał? Czy pana Białego, ojca jego Urszuli? co znowu! czyżby go Jondrette mógł znać!? Miałże Marjusz otrzymać w ten sposób nagły i nieprzewidziany, wszystkie objaśnienia, bez których jego życie było ciemnem dla niego samego? miałże się dowiedzieć nareszcie kogo kochał? Kto była ta młoda dziewczyna? Kto był jej ojciec? Ta gruba zasłona, która ich okrywała aż dotąd, miałaż się w tej chwili uchylić? Ciemności miałyż się rozjaśnić? Boże wielki!
Myśląc to, raczej wskoczył niż się w drapał na komodę, i znowu zajął miejsce przy małej szczelinie w ścianie.
Zapuścił znowu wzrok w ciemności izby Jondrettów.
Wszystko tam znalazł jak wprzódy, wyjąwszy tylko, że matka i córki już się były zapomogły z zawiniątka, i miały na sobie pończochy i kaftaniki wełniane. Dwie nowe kołdry porzucone były na dwóch tapczanach.
Jondrette, zdaje się, tylko co był wrócił z miasta; był bowiem jeszcze zadyszany. Córki jego siedziały na ziemi obok komina, a starsza opatrywała rękę młodszej. Stara siedziała przykurczona na tapczanie przytykającym do komina, z wyrazem zdziwienia na twarzy. Jondrette przechadzał się po izbie tam i nazad ogromnemi krokami. W oczach miał coś dziwnego.
Kobieta, która zdawała się trwożliwą i jakby rażoną osłupieniem wobec swego męża, odważyła się przemówić do niego:
— Ale czy tylko naprawdę? czy to tylko pewno?
— Czy pewno? cóż to tak długiego ośm lat, żebym go nie miał poznać. O! to on, nie ma co gadać. Poznałem go z pierwszego rzutu oka. Jakto? toś ty tego nie dopatrzyła.
— Nie.
— A nie mówiłem ci: „uważaj!“ Ależ to przecież zupełnie ten sam wzrost, ten sam głos, ta sama twarz, mało co nawet podstarzała; bo są ludzie co się nie starzeją, nigdy, djabli ich wiedzą, jak to oni sobie tam radzą! Tylko lepiej ubrany, oto cała rzecz. Ah! ty stary gałganie, coś mi się tak sztucznie z rąk wymykał, złapałem cię nareszcie, poczekaj!
Zatrzymał się i rzekł do córek:
— Idźcie sobie gdzie się wam podoba. — Ale też to dopiero, żebyś też ty tego nie uważała?
Dziewczęta wstały żeby się oddalić.
Matka wyszeptała:
— Ależ ją ręka boli.
— To nic, świeże powietrze jej posłuży — odpowiedział Jondrette. Idźcie sobie.
Widoczną było rzeczą, że to był człowiek z rzędu tych, z któremi nie ma się co wdawać w rozprawy. Dziewczęta się zabrały i wyszły.
W chwili kiedy już miały próg przestępować, ojciec zatrzymał za ramię starszą z nich, i rzekł jej z pewnym szczególnym naciskiem:
— Wrócicie tu punkt na godzinę piątą. Obie. Będziecie mi potrzebne.
Marjusz natężył uwagę.
Zostawszy sam z żoną, Jondrette począł znów chodzić po izbie, i przeszedł się dwa czy trzy razy w milczeniu. Następnie, przez kilka minut wpychał sobie i obciągał po za pasem swoich spodni koszulę kobiecą, którą miał na sobie.
Nagle, obrócił się ku swojej żonie, złożył ręce na krzyż i zawołał:
— A wiesz ty, co ja ci jeszcze powiem? ta panna...
— No i cóż ta panna? — podchwyciła kobieta.
Nie było już wątpliwości, o niej to mówiono. Marjusz wsłuchiwał się ze straszliwym niepokojem. Całe jego życie zbiegło mu się do uszu.
Tymczasem Jondrette pochylił się był do swojej żony, i czas jakiś szeptał jej coś zcicha do ucha. Potem się wyprostował i zakończył głośno:
— Powiadam ci, że to ona.
— To? ona! — zawołała kobieta.
— Tak, tak — odpowiedział mąż.
Żadne na świecie wyrażenie nie było w stanie oddać wszystkiego co się mieściło w tem zapytaniu: To? i w tym wykrzykniku: Ona! kobiety. Było to zdziwienie, wściekłość, nienawiść, złość, zmieszane i skojarzone razem w jednę potworną, intonację. Widocznie, dosyć było słów kilku, jakiegoś imienia zapewne, które jej mąż szepnął w ucho, aby ta ogromna, zaspana kobieta obudziła się tak nagle, i z odrażającej stała się straszliwą.
— To niepodobieństwo! — wykrzyknęła. Kiedy ja sobie pomyślę, że moje córki chodzą boso i nie mają sukni na grzbiecie, a ta w futrze pokrytem atłasem, w aksamitnym kapeluszu, w bucikach; wszystko jak się należy. Toż to tam najmniej z jakie dwieście franków ona ma na sobie! Że możnaby myśleć, że to jaka wielka dama! Chyba się tobie przywidziało. Ale potem, tam ta była szkaradna, a ta tu wcale nie brzydka; doprawdy wcale niczego. To ani podobieństwo, żeby to była ona.
— No, ja ci powiadam że to ona, przekonasz się.
Na to twierdzenie tak stanowcze, baba podniosła swoją szeroką twarz czerwoną i rudawą, i spojrzała w sufit z jakimś potwornym wyrazem. W chwili tej wydała się Marjuszowi straszliwszą jeszcze od męża. Była to maciora, ze spojrzeniem tygrysicy.
— Co u djabla! — zawołała; — ta przeklęta śliczna panna, co to spoglądała na moje córki z taką litującą się miną; miałaby być tą łajdaczką? O jabym jej flaki z brzucha wypruła obcasem od chodaka!
Zeskoczyła z łóżka, i postała chwilę z rozczochranemi włosami, z rozdętemi nozdrzami, z roztwartą gębą, z pięściami zaciśnionemi i przygotowanemi do zamachu. Potem z nagła padła znowu na swój barłóg. Człowiek tymczasem chodził tam i owdzie, nie zwracając bynajmniej uwagi na swoją samicę.
Po kilku chwilach milczenia, przybliżył się do żony, stanął przed nią ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, tak samo jak pierwej nieco, i rzekł:
— A wiesz ty co ja ci jeszcze powiem?
— No cóż takiego? — spytała.
Odpowiedział jej krótko i z cicha:
— To, że będzie z tego nie mało pieniędzy.
Kobieta przypatrywała mu się czas jakiś wzrokiem, który zdawał się mówić: Czy się jemu klepki pomięszały we łbie?
Ten zaś mówił dalej:
— Kroćset piorunów; już też trochę za długo należę do bractwa Zdychaj-z głodu-jak-masz-ogień, Zdychaj z chłodu-jak-masz-chleb; już mi się nareszcie i przejadło biedy; dźwigałem-ci ja i za siebie i za drugich. Już mi się i odechciało żartów, już mi się to przestało wydawać pociesznem. Do psa z facecjami! Miły Boże! toż i ja radbym jeść ile mi się żąda, i pić wedle gardła, zrzeć, spać, leżeć do góry brzuchem. Teraz na mnie kolej. Ja także, zanim mnie djabli porwą, chciałbym być miljonowym panem.
Przeszedł się znowu po izbie i dodał:
— Tak jak drudzy.
— Co się tam tobie roi po głowie? — rzekła kobieta.
Wstrząsnął głową, przymrużył oko, i natężył głos, jak kuglarz jarmarkowy, który się zabiera do pompatycznej przemowy:
— Co mi się roi? no, to ja ci powiem.
— Cicho mruknęła baba, tylko nie tak głośno, bo to są może interesa, które nie każdy powinien słyszeć.
— He, i kogóż ty się boisz? może sąsiada? Widziałem tylko co, jak sobie wyszedł na miasto. Z resztą, czy to on co słyszy, ten drągal? a potem powiadam ci, że widziałem jak wychodził.
Jednak, na wszelki wypadek, zniżył nieco głos, nie tyle jednak, żeby jego słowa mogły ujść Marjuszowi. Była jeszcze druga sprzyjająca okoliczność, która dozwoliła Marjuszowi słyszeć wszystkie szczegóły rozmowy, to jest, że śnieg obficie upadły przygłuszał turkot powozów na bulwarze.
Oto co Marjusz usłyszał następnie:
— Widzisz już go mamy, tego Krezusa; już jak byśmy go trzymali w rękach. To tak; to już ułożone. Gadałem z ludźmi. Ma tu przyjść o szóstej wieczór, ze swoimi sześćdziesięcioma frankami, łajdaczysko! Widziałaś jakem ja mu to wyrecytował to wszystko; i te sześćdziesiąt franków, i tego tam gospodarza, i termin niby, jak by to tam był jaki termin dla mnie; prawda, że to było wcale nie głupio? Przyjdzie tedy o szóstej, o tym czasie nasz sąsiad idzie jeść, a stara Burgon pomywa naczynia w mieście. Nie będzie tedy żywego ducha prócz nas w domu. Sąsiad nie wraca nigdy przed jedenastą. Zresztą dziewczęta będą pilnowały. A ty nam pomożesz. Zobaczysz jak mu ślicznie wyprzątniemy kieszenie.
— A jak sobie nie da wyprzątnąć spytała kobieta.
Jondrette machnął ręką w sposób złowrogi i rzekł:
— To go sami sprzątniemy.
I zaczął się śmiać.
Po raz to pierwszy, Marjusz widział go śmiejącego się. Śmiech jego był zimny i cichy, i mimowolnie przeszywał dreszczem.
Jondrette otworzył szafę ukrytą w ścianie tuż przy kominie, i wyciągnął z niej starą czapkę, którą sobie włożył na głowę, wyczyściwszy ją wprzódy od niechcenia rękawem.
— A teraz — rzekł — wychodzę. Mam jeszcze do pogadania i z tym i z owym. Trzeba rzecz zrobić jak się należy. Zobaczysz jak to pójdzie wybornie. Zabawię na mieście jak może być najkrócej, to pyszna gratka; a ty zostań w domu.
I powpychawszy obie pięście w kieszenie od spodni, jakiś czas stał zamyślony, potem zawołał:
— Wiesz ty, że to jest ogromne szczęście, że on mnie nie poznał. Gdyby mnie był poznał, z pewnością nie byłby przyszedł drugi raz i byłby się nam wymknął; ale to moja broda mnie uratowała, moja bródka romantyczna, moja piękna bródka romantyczna.
I począł się śmiać znowu.
Poszedł ku oknu. Śnieg padał ciągle, centkując szarą barwę nieba.
— Co za psi czas — rzekł. Potem zapinając na sobie surdut:
— Futerał nieco za przestronny. Ale to nic, dodał, zawsze djable dobrze zrobił że mi go zostawił, stary cymbał. Inaczej, aniby myśleć wyjść na miasto, i wszystko byłoby w łeb wzięło. Jak to jednak czasem rzeczy wiszą na włosku jednym.
I nacisnąwszy sobie czapkę na oczy, wyszedł.
Zaledwie miał czas zrobić kilka kroków za progiem, kiedy drzwi znów się otworzyły i ukazał się w nich raz jeszcze jego profil dziki i przebiegły.
— Ach! zapomniałem — rzekł — trzeba będzie dostać zkąd fajerki.
Mówiąc to, rzucił w fartuch swojej żonie tę samą pięciofrankówkę, którą mu był zostawił filantrop.
— Fajerkę? — zapytała kobieta.
— Tak.
— A ileż trzeba będzie węgli?
— Ze dwie miary.
— To wyniesie półtora franka, za resztę trzeba będzie kupić co na obiad.
— Nie można.
— Dlaczego?
— Ani się waż wydawać wszystkich pieniędzy.
— Dlaczego?
— Bo ja także będę potrzebował coś kupić.
— Cóż takiego?
— Coś.
— A ileż ci na to będzie potrzeba?
— Jest tu gdzie blisko sklep żelazny?
— Jest na ulicy Mouffetard.
— A! prawda, na rogu; widać go ztąd.
— Ale powiedzże mi, ile ci będzie potrzeba na to co masz kupić!
— Od półtrzecia do trzech franków.
— Nie zostanie tedy ani grosza na obiad.
— Dziś nie ma co myśleć o jedzeniu. Jest co lepszego do zrobienia.
— Jak sobie chcesz, kochanie.
Na to słowo żony, Jondrette przymknął drzwi, i tą razą Marjusz słyszał już najwyraźniej jak się oddalał w korytarzu rudery, a potem szybko zstępował ze schodów.
W tej chwili, biła pierwsza godzina na wieży u Św. Medarda.
Marjusz jakkolwiek był marzycielem, był jednak, jakeśmy to już powiedzieli, charakteru tęgiego i energicznego. Nawyknienia do życia wewnętrznego w osamotnieniu, rozwijając w nim współczucie i litość, złagodziły zapewne usposobienie do gniewu, ale zostawiły nietkniętym popęd do oburzenia się; posiadał pobłażliwość bramina i surowość sędziego; umiał litować się nad ropuchą, ale zadeptywał żmije. Otóż było to gniazdo żmij, legowisko poczwar, to miejsce w które przed chwilą wzrok swój zapuszczał.
— Potrzeba koniecznie postawić nogę na tych nędznikach — rzekł.
Dotąd nie wyjaśniła mu się była żadna z zagadek, których rozwiązania pragnął tak gorąco; przeciwnie, wszystko zdawało się jeszcze mocniej zaciemniać. Nie dowiedział się ani na jotę więcej z tego co się tyczyło pięknej dziewczyny z ogrodu Luksemburgskiego i człowieka, którego sobie nazywał panem Białym, jak tylko to chyba, że Jondrette znał ich oboje. Po przez nawał rozmaitych słów ciemnych, które mu się były obiły o uszy, jasno przeglądał tylko rzecz jedną, to jest, że przygotowywano jakąś zasadzkę, samołówkę ciemną, ale straszliwą; że nad obojgiem wisiało wielkie niebezpieczeństwo, nad nią może, nad jej ojcem niezawodnie że należało wszelkiemi sposobami ich ocalić; że należało zniweczyć nikczemne zamachy Jondrettów, i pozrywać sieci tych pająków.
Czas jakiś przyglądał się pozostałej w izbie kobiecie. Wyciągnęła ona była z jakiegoś kąta stary piecyk blaszany i szperała coś pomiędzy żelaztwem.
Zszedł z komody jak tylko mógł najostrożniej i strzegąc się zrobić jakikolwiek szelest.
Pośród obawy tego wszystkiego, co się tam przygotowywało, oraz wstrętu jaki w nim budzili jego sąsiedzi, czuł pewien rodzaj radości na myśl, że może mu było przeznaczone oddać przysługę tej, którą kochał.
Ale jak tu sobie poradzić? Czy ostrzedz osoby zagrożone? to znowu gdzie ich szukać? nie wiedział ich adresu. Przez chwilę ukazały się jego oczom i potem znów utonęły w niezmiernych głębiach Paryża. Możeby czekać na pana Białego u drzwi wieczorem o godzinie szóstej, w chwili kiedy przybędzie, i ostrzedz go o zasadzce? Ale znowu Jondrette i jego wspólnicy mogą go postrzedz czatującego, miejsce jest odludne, będą silniejsi od niego, znajdą łatwo sposób schwytać go albo oddalić, a w takim razie ten, którego Marjusz radby ocalić, będzie jeszcze pewniej zgubiony. Było tylko co po pierwszej, zasadzka naznaczona była na godzinę szóstą. Marjusz tedy miał jeszcze pięć godzin przed sobą.
Jedno tylko pozostawało do zrobienia.
Wziął na siebie ubranie jakie takie, zawiązał sobie szalik na szyi, wziął kapelusz i wyszedł, nie więcej robiąc hałasu, jak gdyby stąpał po mchu bosemi nogami.
Zresztą, baba sama robiła nieco hałasu, przebierając w żelaztwach.
Wyszedłszy szczęśliwie z domu, udał się wprost na ulicę Małego Bankiera.
Znajdował się już na połowie tej ulicy, w blizkości muru bardzo niskiego, któryby można przeskoczyć nawet w pewnych miejscach, i który otacza jakiś plac pusty. Szedł powoli, zatopiony sam w sobie, a śnieg zagłuszał odgłos jego kroków; z nagła usłyszał jakby rozmawiających tuż obok siebie. Obejrzał się, ulica była pusta, nie było nigdzie widać nikogo, choć to było w dzień biały, a jednak najdokładniej słyszał jakieś głosy.
Przyszło mu na myśl spojrzeć po przez mur, obok którego właśnie przechodził.
Znajdowało się tam istotnie dwóch jakichś ludzi, siedzących na śniegu, opartych o mur, i rozmawiających z sobą z cicha.
Dwaj ci ludzie byli mu całkiem nieznani; jeden z nich brodaty, miał na sobie bluzę, a drugi, z długiemi włosami był w łachmanach.
Brodaty miał na głowie czapeczkę grecką, drugi był z gołą głową, i miał śnieg we włosach.
Wyciągnąwszy nieco głowę po nad niemi, Marjusz mógł ich słyszeć.
Długowłosy trącał drugiego łokciem i mówił:
— Z pomocą szarego Matusa, to niechybi.
— Tak ci się widzi? — rzekł brodaty, A tam ten odpowiedział:
— To wyniesie na każdego po saku z pięciuset okrąglaków. O jakby na ten oto przypadek, to już pięć lat, sześć, dziesięć lat najwięcej.
Drugi odpowiedział mu z pewnem wahaniem i szczękając zębami z pod czapki greckiej:
— Ba i prawda! co ma wisić to nie utonie.
— Powiadam ci że interes pójdzie — mówił znowu długowłosy; dryndulka dziadka Ktosia będzie w pogotowiu.
Potem zaczęli rozmawiać o jakiejś melodramie, którą widzieli dnia poprzedniego w teatrze Wesołości.
Marjusz udał się w dalszą drogę.
Zdawało mu się, że ciemna rozmowa tych ludzi, w tak dziwny sposób ukrytych po za tym murem i przykucniętych w śniegu, nie była może bez pewnego związku ze straszliwemi zamiarami Jondretta. O tym to interesie musiała być mowa.
Zwrócił się ku przedmieściu świętego Marcela, i zapytał się w pierwszym lepszym sklepie na drodze o zamieszkaniu komisarza policji.
Wskazano mu numer 14-ty przy ulicy Pontoise.
Tam się udał.
Przechodząc koło sklepu piekarza, wszedł i kupił sobie bułkę za dwa soldy, którą też zaraz jeść począł, przewidując że nie będzie miał możności zjeść obiadu.
Przez drogę, uznał przemądre zrządzenie opatrzności. Pomyślał, że gdyby nie był dał z rana tych pięciu franków córce Jondretta, byłby mógł puścić się w pogoń za dorożką pana Białego, i tym sposobem niczego się nie dowiedzieć; że w tedy nicby już nie było w stanie przeszkodzić zasadzce Jondretta, skutkiem czego pan Biały byłby zgubiony, i bez wątpienia wraz z nim, jego córka.
Przybywszy pod numer 14-ty przy ulicy Pontoise, Marjusz wszedł na pierwsze piętro i zapytał się o komisarza policji.
— Pana komisarza nie ma w domu — powiedział mu jakiś posługacz biurowy — ale jest tu Inspektor, który go zastępuje. Czy chce się pan z nim widzieć? czy to co pilnego.
— Tak jest — rzekł Marjusz.
Posługacz wprowadził go do gabinetu komisarza. Stał tam po za kratą, oparty o piecyk żelazny i unosząc dwoma rękami poły obszernego surduta o trzech pelerynkach, człowiek jakiś wysokiego wzrostu. Miał twarz prawie kwadratową, usta wązkie i zaciśnięte, bujne faworyty szpakowate bardzo dzikiego pozoru, i wzrok świdrujący aż do rdzenia duszy. Można było powiedzieć o tym wzroku: że nie tyle przeszywał, co raczej przeplądrowywał.
Nie wyglądał ten człowiek ani na jotę mniej srogim ani mniej straszliwym od Jondretta. Niekiedy równie bywa zatrważającem spotkać psa łańcuchowego, jak wilka.
— Cóż to za interes? — rzekł do Marjusza, nie mówiąc mu wcale: — panie.
— Czy Sam pan komisarz?
— Niema go w domu. Ja go zastępuję.
— Idzie tu o rzecz bardzo tajemną.
— Więc proszę mówić.
— I bardzo pilną.
— Więc proszę prędko.
Obejście zarazem spokojne i porywcze tego człowieka miało w sobie coś zatrważającego, lecz także i uspakajającego. Obudzał on obawę, ale i zaufanie. Marjusz opowiedział mu całe zdarzenie. Mianowicie: że osoba pewna, którą znał tylko z widzenia, miała być w ciągnięta tego samego wieczora w zasadzkę; że on Marjusz Pontmercy, adwokat, z mieszkania swego, które sąsiaduje z gniazdem łotrów, na własne uszy wysłuchał ich zmowy przez ścianę; że zbrodniarz, który obmyślił zasadzkę, był to niejaki Jondrette; że będzie miał wspólników, prawdopodobnie włóczęgów podrogatkowych, pomiędzy innemi niejakiego Panchaud, zwanego Wiosennym i także Urwipołciem; że córki Jondretta mają stać na czatach; że niema najmniejszego sposobu uprzedzić człowieka zagrożonego, zważywszy, że się nie wie nawet jego nazwiska, i wreszcie, że wszystko to, ma się spełnić o godzinie szóstej wieczorem, w miejscu najpodlejszem bulwaru Szpitalnego, w domu pod Nr. 50 — 52.
Usłyszawszy ten numer, inspektor podniósł głowę i rzekł zimno:
— Więc to ma się stać w izbie, znajdującej się w głębi korytarza?
— Właśnie tak — odpowiedział Marjusz. I dodał:
— Czy pan zna ten dom?
Inspektor pozostał przez chwilę milczący, potem rzekł od niechcenia, grzejąc sobie piętę u drzwiczek piecyka:
— Być może.
I ciągnął dalej przez zęby, raczej mówiąc do siebie jak do Marjusza:
— Może tam być nieco Szarego-Matusa w tem wszystkiem.
Słowo to uderzyło Marjusza.
— Szary-Matus? — rzekł. Istotnie, słyszałem także i to słowo.
Tu opowiedział inspektorowi zasłyszaną przez siebie rozmowę człowieka długo-włosego z brodatym, siedzącym w śniegu, po za murem uliczki Małego Bankiera.
Inspektor mruknął do siebie:
— A! długowłosy to jest pewnie Brujon, a brodaty musi być Złamany Szeląg.
Powiedziawszy to, znowu spuścił w dół oczy, i rozmyślał przez chwilę.
— Co do Dziadka Ktosia, zaczynam go się domyślać. Masz tobie, otóż i spaliłem sobie surdut. Zawsze te cymbały przepalić muszą te przeklęte piece. Numer 50 — 52. dawna posiadłość Gorbeau.
Następnie spojrzał na Marjusza.
— Proszę mi powiedzieć, więc się widziało tylko tego z długiemi włosami i brodatego?
— Widziałem także Panchaud’a, jak to już powiedziałem.
— A czy nie uwijał się tam jaki djabli elegancik pomiędzy niemi?
— Nie.
— Ani jaki ogromny tęgi drab, podobny do słonia z ogrodu Botanicznego?
— Nie.
— Ani stary lis, który wygląda trochę na kuglarza?
— Nie.
— Co do czwartego, tego nikt nigdy nie ogląda, nawet jego przyboczni, podręczni, spełniacze rozkazów. Wcalebym się nie dziwił, gdyby go i znać nie było w całej tej sprawce.
— Cóż to za jedni ci wszyscy jegomoście? — spytał Marjusz.
Inspektor odpowiedział, ale raczej jakby sobie samemu tylko:
— Zresztą, to nie jest ich godzina.
Wpadł znowu w zamyślenie, a potem mówił dalej:
— 50 — 52, znam ja tę chałupę. Ani sposobu schować się wewnątrz, bo się gracze spostrzegą, a w takim razie mogliby odłożyć komedję na kiedy indziej.
Oni są tacy skromni, obawiają się wszelkiej publiczności. Nie, to trzeba będzie zrobić zupełnie inaczej. Muszę tych ptaszków najprzód usłyszeć śpiewających, a potem ich puścić w taniec.
Skończywszy ten monolog, zwrócił się ku Marjuszowi i spytał go, wpatrując mu się bystro w oczy:
— A co? czy strach może?
— Czego? — spytał Marjusz.
— Tych ludzi.
— Nie więcej jak kogobądź na świecie — odpowiedział sucho Marjusz, spostrzegając się nareszcie, że go nie nazwał ani razu panem.
Inspektor wpatrzył się w Marjusza baczniej jeszcze niż wprzódy, i rzekł z pewnym rodzajem uroczystej powagi:
— Mówisz pan jak człowiek odważny i jak człowiek uczciwy. Odwaga nie obawia się występku, tak jak uczciwość nie lęka się władzy.
Marjusz przerwał mu.
— Wszystko to jest dobrze, ale co pan zamyślasz zrobić w tym razie?
Inspektor poprzestał tylko na odpowiedzeniu mu:
— Wiem, że każdy z mieszkańców tego domu ma klucz od głównego wejścia, żeby módz bez przeszkody wracać do siebie w nocy. Musisz i pan mieć taki klucz?
— Mam — rzekł Marjusz.
— Czy ma go pan przy sobie?
— Mam.
— Proszę mi go dać — rzekł inspektor.
Marjusz wyjął swój klucz z kieszeni, dodał:
— Zdaje mi się, że nieźle pan zrobisz, jeżeli przyjdziesz w dobrej assystencji.
Inspektor rzucił Marjuszowi spojrzenie, jakiemby Wolter obdarzył studenta z prowincji, któryby mu się chciał przysłużyć rymem; jednem poruszeniem zagrążył obie swoje ogromne ręce w dwie niezmierne kieszenie swojego surduta, i wyciągnął z nich dwie małe krucice stalowe z rodzaju pistoletów zwanych pięściami. Podał je Marjuszowi, mówiąc mu krótko i węzłowato:
— Weź pan to. Wróć do siebie. Ukryj się w twoim pokoju, żeby myślano, żeś wyszedł. Krucice są nabite. Każda dwiema kulami. Trzeba na wszystko mieć baczność. Od tego jest dziura w murze, jakeś mi to pan powiedział. Oni się zejdą. Trzeba im trochę popuścić. Kiedy pan osądzisz, że już dosyć, i że będzie pora potemu; wypalisz z krucicy. Byle nie zawcześnie. Resztę proszę już mnie zostawić. Strzał w powietrze, w sufit, gdzie bądź. Nadewszystko, nie zawcześnie. Doczekasz pan początku wykonania czynu. Jesteś adwokatem, to musisz wiedzieć co to jest.
Marjusz wziął krucice i włożył je w boczne kieszenie swojego surduta.
— Tak nie można, to nadto sterczy, to będzie widać. Włóż je pan lepiej w kieszenie od spodni.
Marjusz zrobił jak mu zalecono.
— A teraz — mówił dalej inspektor — niema ani chwili do stracenia dla nikogo. Która godzina? Pół do trzeciej. Wszak to naznaczono na godzinę siódmą?
— Na szóstą — rzekł Marjusz.
— To jeszcze mam czas przed sobą — rzekł inspektor, ale ani na jotę więcej, jak to, co potrzeba. Nie zapomnij pan ani słowa z tego com ci powiedział. Paf! Ma być jeden strzał z krucicy.
— Bądź pan spokojnym — odpowiedział Marjusz.
I kiedy Marjusz trzymał już rękę na klamce od drzwi, zabierających się do wyjścia, inspektor rzekł mu:
— Ale! ale! gdybyś mnie pan przypadkiem potrzebował do tego czasu, to przyjdź tu sam, albo przyślij kogo pewnego. Każesz się zapytać o inspektora Javert.
W kilka chwil potem, około godziny trzeciej, Courfeyrac przechodził przypadkiem przez ulicę Mouffetard, w towarzystwie Bossuet’a. Śnieg się wzmagał i zasypywał powietrze. Bossuet właśnie mówił do Courfeyrac’a:
— Widząc polatujące te płatki śniegu, powiedziałbyś, że w niebie zawzięło się morowe powietrze na białe motyle.
Znagła Bossuet spostrzegł Marjusza, idącego ulicą ku rogatce z osobliwszym jakimś wyrazem twarzy.
— Patrzaj — rzekł Bossuet — to Marjusz.
— Widzę go. Ale nie trzeba go zaczepiać.
— Dlaczego?
— Przecież widzisz że jest zajęty.
— Zajęty? czem?
— Czyż nie widzisz jak on wygląda?
— No jakże.
— Wygląda widocznie na kogoś, co za kimś idzie.
— A! prawda — rzekł Bossuet.
— Uważaj tylko jak patrzy — rzekł znowu Courfeyrac.
— Ale za kimże u djabła tak pędzi?
— Zwyczajnie jakaś spódniczka w kapelusiku z kwiatami. Widocznie zakochany.
— Ależ — zrobił uwagę Bossuet — nie widzi ani spódniczki, ani kapelusika, ani kwiatów w ulicy. Nigdzie ani jednej kobiety.
Courfeyrac przypatrzył się bacznie i zawołał:
— Ależ bo on pędzi za mężczyzną.
W istocie, człowiek jakiś w czapce na głowie, i któremu widać tylko było brodę siwawą z całej twarzy, szedł na jakie dwadzieścia kroków przed Marjuszem.
Człowiek ten ubrany był w nowiuteńki surdut, za duży na niego, i w obrzydliwe spodnie w strzępach całkiem poczerniałe od błota.
Bossuet o mało nie pękł od śmiechu.
— Cóż to znów za figura?
— To — odpowiedział Courfeyrac — to poeta. Poeci noszą dość chętnie spodnie oberwańców z Zarwańskiej ulicy, a surduty parów Francji.
— Ale zobaczmy przecie dokąd to Marjusz tak spieszy? — rzekł Bossuet — i także dokąd idzie ten człowiek? może chodźmy za niemi, co?
— Bossuecie — zawołał Courfeyrac, orle z Meaux, jesteś przeraźliwem bydlęciem. Któż znowu chodzi za człowiekiem, który goni mężczyznę?
Mówiąc to, wrócili się.
Marjusz w istocie spostrzegł był Jondretta w ulicy Mouffetard, i począł go śledzić.
Jondrette szedł przed nim, ani się domyślając, że był już wzrok, który go miał w swojej mocy.
Po chwili zszedł z ulicy Mouffetard, i Marjusz ujrzał go wchodzącego do jednej z najbliższych bud przy ulicy Wdzięcznej. Zatrzymał się tam z pół godziny, a potem wrócił znowu na ulicę Mouffetard. Zaszedł do sklepu żelaznego, który się znajdował w owym czasie na rogu ulicy Piotra Lombard, i w kilka minut potem wyszedł ze sklepu, trzymając w ręku duże dłuto z rękojeścią z białego drzewa, które zaraz schował pod surdut.
Doszedłszy do ulicy Małego-Gentilly, zwrócił się na lewo i wszedł szybko na ulicę Małego Bankiera. Zmrok zapadał, śnieg, który był ustał na chwilę, znowu zaczynał padać. Marjusz zaczaił się jeszcze za węgłem na rogu ulicy Małego Bankiera, która była pusta jak zwykle, i nie poszedł dalej za Jondrette’m. Na dobre mu to wyszło, gdyż doszedłszy do nizkiego muru, po za którym Marjusz słyszał rozmawiających dwóch ludzi, Jondrette obrócił się, i upewniwszy się, że nikt za nim nie idzie i nikt go nie widzi, przeskoczył mur i zniknął.
Pusta przestrzeń, którą ten mur otaczał, przytykała do tylnego podwórka pewnego niegdyś właściciela powozów do najęcia, człowieka podejrzanego, który był zbankrutował, i który posiadał jeszcze kilka starych pojazdów pod szopami.
Marjusz pomyślał sobie, że nie będzie od rzeczy, korzystając z nieobecności Jondrett’a, wrócić do domu; zresztą, robiło się już późno. Co wieczór, Imćpani Burgon, wychodząc na miasto dla pomywania naczyń po domach, miała zwyczaj zamykać drzwi od ulicy, które tym sposobem bywały zamknięte zaraz od zmroku. Ponieważ Marjusz dał był swój klucz inspektorowi, wiele mu zależało na tem, żeby się pośpieszyć.
Wieczór już nadszedł, noc nawet prawie była zapadła, i na widnokręgu w przestrzeniach nieskończoności znajdował się tylko jedyny punkt oświecony jeszcze przez słońce, był to księżyc.
Podnosił się on czerwony, z po za płaskiej kopuły gmachu Salpêtriere.
Marjusz doszedł spiesznemi krokami do Numeru 50 — 52. Drzwi wchodowe zastał jeszcze otwarte. Wszedł po schodach na palcach, i prześliznął się cichaczem wzdłuż muru korytarza aż do swego pokoju. Korytarz ten, jak to sobie łatwo przypomnimy, po obu swoich stronach miał szeregi izdebek, które w tej chwili wszystkie były próżne i do najęcia. Zwykle pani Burgon zostawiała drzwi od nich pootwierane. Przechodząc przed jednemi z nich, Marjusz dostrzegł wyraźnie w niezamieszkałej izdebce, cztery głowy ludzi jakichś stojących nieruchomo, które oświecały nieco resztki dnia, wkradające się przez okienko.
Marjusz nie starał się tam bardzo rozpatrywać, nie chcąc być sam widzianym, i udało mu się nareszcie dostać do swego pokoju, niepostrzeżenie i bez hałasu. Stało się to w sam czas; bo w chwilę potem usłyszał, jak pani Burgon wychodziła właśnie na miasto, zamykając za sobą na klucz drzwi od domu.
Marjusz usiadł na łóżku. Mogło być pół do szóstej, nie pozostawało już jak pół godziny do tego, co się stać miało. Słyszał bicie krwi w swoich żyłach, tak jak się słyszy chód zegarka wśród nocy. Myślał o tym podwójnym pochodzie, który się w tej chwili odbywał w ciemnościach; widział zbrodnię postępującą z jednej strony, sprawiedliwość nadchodzącą z drugiej. Nie czuł bojaźni; ale nie mógł myśleć bez pewnego drżenia o tem, co się niebawem stać miało. Podobnie jak się zdarza każdemu, na którego spada znagła jakieś niespodziewane wydarzenie, dzień ten cały sprawiał mu wrażenie snu przykrego; i gdyby nie to, że czuł dotykalnie w kieszeniach swoich chłód dwóch krucic stalowych, mógł był mniemać, że jest pastwą sennego udręczenia.
Śnieg już był ustał. Księżyc jaśniejszy co chwila, wywijał się z poza mglistych obłoków, i światło jego zmięszane z białym odblaskiem upadłego śniegu, nadawało ścianom jego izdebki pozory zmierzchu.
Świeciło się w izbie Jondrettów; dziura w ścianie jaśniała światłością czerwoną, która się Marjuszowi wydała krwawą.
W samej rzeczy światłość ta nie mogła pochodzić od świecy. Zresztą cisza zupełna w izbie, nikt się tam ani ruszał, nikt się ani odzywał, ani znaku życia. Panowało tam milczenie lodowate i głębokie, i gdyby nie to światło, możnaby myśleć, że się jest w sąsiedztwie grobu.
Marjusz ostrożnie zdjął buty i postawił je pod łóżkiem.
Tak upłynęło kilka minut. Znagła usłyszał Marjusz skrzypnięcie drzwi wchodowych, poczem ktoś krokiem ciężkim i szybkim wszedł na schody, przebiegł korytarz, i wreszcie klamka drzwi izby podniosła się z hałasem; Jondrette ukazał się na progu.
Natychmiast dało się słyszeć kilka głosów. Rzeczywiście cała rodzina zebraną była w izbie; tylko że wszystko siedziało cicho w nieobecności pana, tak jak wilczęta nie dają znaku życia pod nieobecność wilczycy.
— Jestem — rzekł.
— Dobry wieczór, ojczulku, — zawyły córki.
— No i cóż? — rzekła matka.
— Wszystko idzie jak po mydle — odpowiedział Jondrette; tylko mi djablo zimno w nogi. A! to dobrze, widzę, żeś się ubrała. Trzeba, żebyś mogła obudzać zaufanie.
— Jestem gotowa do wyjścia.
— Ale nie zapomnisz nic z tego com ci mówił? zrobisz wszystko jak się należy?
— Bądź spokojny.
— Bo to... — rzekł Jondrette. I nie dokończył swoich słów.
W tej chwili Marjusz usłyszał, jak Jondrette kładł coś ciężkiego na stole; prawdopodobnie dłuto, które był kupił.
— No, a teraz — mówił dalej Jondrette — czyście tu co jedli?
— Ma się rozumieć — rzekła stara. — Miałam trzy spore kartofle i soli do tego. Skorzystałam z ognia, żeby je upiec.
— No, to i dobrze — odparł Jondrette; jutro poczęstuję was trochę lepszym obiadem. Będzie kaczka i rozmaite dodatki; będziemy jedli jak królowie. Wszystko idzie jak z płatka.
Potem dodał, zniżając głos:
— Pułapka już otwarta. A i koty także już na czatach.
Jeszcze zniżył głos i rzekł:
— Włóż to w ogień.
W tej chwili Marjusz usłyszał przerzucanie węgli poruszanych obcęgami, czy też jakiemś innem narzędziem, i Jondrette mówił dalej:
— Czy nasmarowałaś łojem zawiasy od drzwi, żeby nie skrzypiały?
— Nasmarowałam — odpowiedziała kobieta.
— Która godzina?
— Niedługo będzie szósta. Tylko co biło pół u Świętego Medarda.
— Ach! do djabła — rzekł Jondrette — trzeba będzie zaraz wyprawić dziewczęta na czaty. Chodźcieno tu — dodał, zwracając się do córek.
Przez chwilę coś szeptano.
Jondrette znowu odezwał się głośno:
— Stara Burgon czy jest na mieście?
— Na mieście — odpowiedziano.
— Czy pewno niema sąsiada w domu?
— Nie było go przez cały dzień, a wiesz dobrze, że to teraz godzina jego obiadu.
— Czy tylko pewno go niema?
— Jak najpewniej.
— Jednak nic nie będzie szkodziło — mówił Jondrette — pójść sprawdzić tę rzecz w jego mieszkaniu. Dziewczyno, weźno świecę i pójdź tam.
Marjusz szybko się zsunął z komody i na czworakach, cichutko, popełzał pod łóżko.
Tylko co się tam był umieścił, spostrzegł światło po przez szpary swoich drzwi:
— Tatulu — zawołał głos — niema go, wyszedł.
Poznał głos starszej córki.
— Czyś tam weszła? — spytał ojciec.
— Nie — odpowiedziała córka; ale że klucz tkwi w zamku, widać że wyszedł.
Ojciec zawołał znowu:
— Ale jednak wejdź zobaczyć.
Drzwi się otworzyły i Marjusz ujrzał na progu starszą Jondrettę ze świecą w ręku.
Była zupełnie taka sama jak zrana, tylko, że jeszcze więcej przestraszająca przy tej światłości.
Szła prosto do łóżka; Marjusz miał chwilę niewysłowionej obawy, ale przy łóżku znajdowało się zwierciadło wbite w ścianę, i tam to jedynie kierowały się jej kroki.
Wspięła się na palcach i zaczęła się w niem przeglądać! Jednocześnie słychać było brzęk żelaztwa, poruszanego w izbie sąsiedniej.
Poczęła sobie gładzić włosy dłonią i uśmiechać się do zwierciadła, śpiewając przy tem tym swoim złamanym i grobowym głosem:
Lecz szczęścia chwile jakże lecą szybko!
I wartoż było kochać się tak krótko?
Miłość by wiecznie trwać powinna,
Marjusz drżał cały. Zdawało mu się rzeczą niepodobną, żeby dziewczyna nie dosłyszała jego oddechu.
Poszła ku oknu i spoglądała przez szybę, mówiąc głośno, w ten sposób na pół obłąkany, który jej był właściwy:
— Jaki też to Paryż brzydki, kiedy włożył na siebie koszulę! — rzekła.
Wróciła znowu do zwierciadła, i tam przeglądała się i mizdrzyła, przypatrując się sobie w rozmaitych postawach, to wprost, to z boku, to różnie.
— No, cóż ty tam robisz tak długo? — zawołał ojciec.
— Szukam pod łóżkiem i pod meblami — odpowiedziała, muskając sobie ciągle włosy. Niema nikogo.
— Małpa jakaś! — zawołał ojciec. — Zaraz mi tutaj, bo czas ucieka.
— Już idę, już idę — mówiła dziewczyna. — Człowiek na nic nie ma czasu w tej przeklętej dziurze.
I nuciła znowu przez zęby:
Smutek mój ścigać cię będzie...
Raz jeszcze rzuciła okiem w zwierciadło i wyszła, zamykając drzwi za sobą.
W chwilę potem Marjusz usłyszał w korytarzu, jak obie dziewczęta przesuwały się boso, i głos Joddretta, który mówił:
— Uważać mi tam wszystko bacznie. Jedna stanie od strony rogatki, druga na rogu ulicy Małego Bankiera. Żeby mi nie stracić z oka ani na chwilę drzwi domu; i jakby się tylko pokazało cokolwiek, natychmiast przychodzić tutaj. A zwijać mi się co tchu. Macie klucz do wejścia.
Starsza mruknęła:
— Stać jak pies bosemi nogami w śniegu!
— Jutro będziesz miała buciki koloru bronzowego — rzekł ojciec.
Zeszły ze schodów, i w kilka chwil potem, trzaśnięcie drzwiami wchodowemi przy zamykaniu, oznajmiło, że już były wyszły na ulicę.
W całym więc domu pozostali już tylko Jondrettowie i Marjusz, i zapewne także te istoty tajemnicze, zauważone przez Marjusza w zmroku po za drzwiami niezamieszkałej izdebki.
Marjusz uznał za stosowne zająć znowu swoje stanowisko obserwacyjne. W mgnieniu oka, ze zręcznością sobie właściwą, znajdował się już przy otworze w ścianie.
Zajrzał tamtędy.
Wnętrze izby Jondrettów przedstawiało osobliwszy widok; i Marjusz teraz dopiero mógł sobie wytłómaczyć osobliwszą jasność, którą tam był zauważył. W istocie paliła się tam świeca w mosiężnym lichtarzu mocno zaśniedziałym, ale właściwie nie jej to światło oświecało w ten sposób izbę. Była ona cała jakby wypełniona czerwonawym odblaskiem, pochodzącym z dość dużej fajerki z blachy żelaznej postawionej w kominie, i pełnej żarzącego się węgla. Była to ta sama fajerka, którą baba przyrządzała już od rana. Węgiel był rozgorzały i fajerka cała rozpalona do czerwoności. Migały z niej płomyki błękitne, dając wyraźnie rozróżnić pośród siebie kształt dłuta, kupionego przez Jondretta na ulicy Piotra Lombard. Dłuto to także czerwieniało zwolna, zagrążone w rozżarzonych węglach. Widać też było w jednym kącie przy drzwiach, przygotowane jakby na użytek jakiś przewidziany naprzód, dwie kupy, z których jedna zdawała się być stosem żelaztwa, druga rozmaitego rodzaju postronków. Wszystko to, oczom kogoś, któryby nie wiedział co to się tam takiego przygotowywało, mogło się zarówno zdawać rzeczą złowrogą, jak i bardzo zwyczajną. Izba oświetlona w ten sposób, wyglądała raczej na kuźnią, jak na czeluście piekielne; ale Jondrette znowu przy blaskach tych podobny był raczej do szatana, jak do kowala.
Gorąco żaru było tak silne, że świeca stojąca na stole topniała od strony fajerki, i knot był prawie obnażony. Stara ślepa latarka mosiężna, godna Diogenesa, któryby się stał Cartouch’em, stała na murku komina.
Ponieważ fajerka ustawiona była w samem ognisku, obok głowni prawie już zgaszonych, wszystkie jej zatem wyziewy ulatywały przez rurę od komina, w skutek czego nie wydawała najmniejszego zapachu.
Księżyc, wpadający po przez cztery szyby okna, rzucił białawe światło w izbę poczerwieniałą i rozgorzałą; i dla poetycznego umysłu Marjusza, który umiał marzyć nawet w chwilach czynu, wydawało się to jakby myślą niebieską, wplatającą się w udręczające sny ziemskie.
Powiew wiatru, wpadający przez stłuczoną szybę, przykładał się do rozpraszania zapachu węgla; co służyło do zatajenia obecności fajerki.
Jaskinia Jondrettów, jeżeli sobie przypomniemy poprzedni opis rudery Gorbeau, doskonale przypadała na miejsce spełnienia czynu gwałtownego i tajemniczego, i na schronienie dla zbrodni. Była to najbardziej odosobniona izba, najbardziej odosobnionego domu, na najodludniejszym bulwarze z całego Paryża. Gdyby zasadzka nie istniała już na świecie, tamby ją pewnie wynaleziono.
Cała szerokość domu, i pełno niezamieszkałych, pustych izdebek, oddzielało tę dziurę od bulwaru, a jedyne okno, które miała, wychodziło na puste place, otoczone murami i parkanami.
Jondrette zapalił sobie fajkę, usiadł na przedziurawionem krześle, i zaczął kopcić. Żona szeptała mu coś ciągle do ucha.
Gdyby Marjusz był Courferyac’em, to jest jednym z tych ludzi, co radzi, śmieją się we wszystkich wypadkach życia, byłby się w głos roześmiał, spojrzawszy na żonę Jondretta. Miała na głowie kapelusz czarny z piórami, który dość dokładnie przypominał kapelusze heroldów z koronacyi Karola X-go; ogromny szal tartanowy, zarzucony na trykotową spódnicę, i chodaki męzkie, któremi jej córka pogardziła rano. To właśnie ubranie wywołało wykrzyknik Jondretta:
— „A! to dobrze, widzę żeś się ubrała. Trzeba żebyś mogła obudzać zaufanie.“
Co do Jondretta, ten wcale nie porzucił był nowego surduta, zbyt na niego przestronnego, który mu był dał pan Biały; i ubiór jego, jak i wprzódy, przedstawiał rażącą dysharmonię surduta ze spodniami, która, jak sobie przypominamy, stanowiła w oczach Courfeyrac’a ideał poety.
Znagła Jondrette odezwał się głośno:
— Ale, ale, dobrze że o tem pomyślałem: na taką porę przyjedzie pewnie dorożką.
Więc zapal latarnię, weź ją i zejdź. Postoisz za drzwiami od ulicy, i jak tylko usłyszysz, że dorożka zajechała, zaraz otworzysz drzwi, on wysiądzie, poświecisz mu na schodach i na korytarzu, i podczas kiedy tu wejdzie, zbiegniesz prędko, zapłacisz dorożkarza, i odprawisz go do djabła.
— A zkąd pieniądze? — spytała baba.
Jondrette sięgnął do kieszeni i dał jej pięciofrankówkę.
— A ty zkąd to masz? — zawołała.
Jondrette odpowiedział z godnością:
— To ten sam okrąglaczek, który szanowny sąsiad zaofiarował dzisiejszego rana.
I dodał:
— Ale wiesz co, trzebaby tu dwóch krzeseł.
— A to na co?
— Żeby było na czem siedzieć.
Marjusz uczuł dreszcz po wszystkich członkach, słysząc, jak Jondretta odpowiedziała na to w sposób najspokojniejszy:
— A! to pójdę po prostu pożyczyć od sąsiada.
I szybkim zwrotem rzuciła się ku drzwiom, i wyszła na korytarz.
Stało się to tak prędko, że Marjusz ani mógł zdążyć zejść z komody i wsunąć się pod łóżko.
— Ale weź z sobą świecę — zawołał Jondrette.
— Nie trzeba — rzekła — toby mi tylko zawadzało. Mam i tak dwa krzesła do zabrania. Zresztą, księżyc świeci.
Marjusz usłyszał, jak ciężka ręka baby szukała omackiem klucza w jego zamku. Wreszcie drzwi się otworzyły. Pozostał nieruchomy, jakby przybity do miejsca i zdrętwiały od przerażenia.
Stara weszła.
Okienko w dymniku przepuszczało słaby promień księżyca pomiędzy dwiema grubemi smugami cienia. Jedna z tych smug zasłaniała najzupełniej ścianę do której się przycisnął Marjusz, i to w taki sposób, że zupełnie w niej znikał.
Stara obejrzała się w około, nie spostrzegła Marjusza, wzięła dwa krzesła, jedyne jakie były w pokoju i odeszła, hałaśliwie trzaskając drzwiami za sobą.
Wkrótce była znów z powrotem w swojej izbie.
— Ot masz dwa krzesła.
— A tu znów jest latarnia — rzekł mąż. Schodź żywo.
Odeszła natychmiast, a Jondrette został sam.
Ustawił dwa krzesła po dwóch stronach stołu, poruszył dłuto wśród węgli, postawił przed kominem kawałek starego parawanu, ażeby zasłaniał fajerkę; potem udał się do kąta, w którym leżała kupa postronków, i schylił się, coś pomiędzy niemi rozpatrując.
Marjusz poznał wtedy, że to, co brał był dotąd za jakąś zbieraninę bezładną, było drabiną sznurową bardzo dobrze zrobioną, z drewnianemi szczeblami i z dwoma hakami do zaczepiania.
Ta drabina, oraz kilka grubych narzędzi, wyglądających na prawdziwe maczugi z żelaza, które przeglądały z pośród kupy żelaztwa, nagromadzonej po za drzwiami, nie znajdowały się jeszcze z rana w izbie Jondrettów, i widocznie zostały dopiero przyniesione po południu, podczas nieobecności Marjusza.
— To widocznie narzędzia kowalskie, pomyślał Marjusz.
Gdyby był więcej nieco świadomy rzeczy w tym względzie, byłby rozpoznał w tem, co mniej słusznie brał za przybory kowalskie, niektóre narzędzia do wyłamywania zamków i otwierania drzwi, i inne do piłowania i przecinania; słowem dwie rodziny złowrogich narzędzi, które złodzieje nazywają: młódki i kosarze.
Komin i stół z dwoma krzesłami znajdowały się właśnie naprost Marjusza. Po zakryciu fajerki, izba była już tylko oświetlona przez świecę; najmniejsza skorupa na stole albo na kominie, rzucała cień duży. Dzban bez ucha zamraczał tym sposobem połowę ściany. W izbie tej osiadł jakiś spokój ohydny i groźny. W powietrzu już zdawało się unosić oczekiwanie czegoś przerażającego.
Jondrette usiadł znowu na swojem miejscu i był tak mocno zajęty myślami, że nawet nie uważał jak mu fajka zgasła. Światło świecy uwydatniało dzikie i przebiegłe rysy jego twarzy. Niekiedy marszczył brwi i zdawał się coś rozprawiać prawą ręką, jakby odpowiadał na uwagi jakiegoś zawiłego wewnętrznego monologu. W jednej z tych ciemnych odpowiedzi, które robił sam sobie, wyciągnął nagle szufladę od stołu, wyjął z niej długi nóż kuchenny i spróbował jego ostrza na paznogciu: Zrobiwszy to, włożył go nazad w szufladę i zasunął.
Marjusz ze swej strony wyjął krucicę z prawej kieszeni i odwiódł kurek.
Sprawiło to lekkie zgrzytnięcie ostre i dość wyraźne.
Jondrette zadrżał i podniósł się do połowy na swojem krześle.
— Kto tam? — zawołał.
Marjusz wstrzymał oddech. Jondrette słuchał czas jakiś, potem uśmiechnął się mówiąc:
— Także osioł ze mnie! toż to szyba stłuczona tak trzeszczy.
Marjusz zostawił krucicę w ręku.
Znagła, daleki i smutny dźwięk dzwonu zatrząsł szybami. Wybiła szósta na wieży u świętego Medarda.
Jondrette potakiwał skinieniem głowy każdemu uderzeniu. Po wybiciu szóstego objaśnił świecę palcami.
Potem zaczął chodzić po izbie, nasłuchiwał w korytarzu, chodził i nasłuchiwał znowu.
— Byle tylko przyszedł, mruczał pod nosem.
Potem wrócił znowu do krzesła.
Tylko co był usiadł kiedy się drzwi otworzyły.
Otworzyła je stara Jondretta, a potem cofnęła się na korytarz, wykrzywiając się niby w sposób wielce grzeczny, co się znagła widzieć dało przy świetle latarki padającem od dołu.
— Proszę, proszę — rzekła.
— A! proszę szlachetny dobroczyńco — powtórzył Jondrette, zrywając się co tchu z siedzenia.
Ukazał się we drzwiach pan Biały.
Miał w twarzy wyraz pogody, który go czynił dziwnie poważnym.
Położył na stole cztery luidory.
— Panie Fabantou — rzekł — oto na twoje komorne, oraz na pierwsze wasze potrzeby. Przyjmijcie choć to tymczasem.
— O! niech ci Bóg zapłaci, wspaniały nasz dobroczyńco — rzekł Jondrette.
I zbliżając się szybko do żony:
— Odpraw dorożkę — dodał.
Baba wymknęła się za drzwi, podczas kiedy jej mąż bez końca się kłaniał i ofiarowywał krzesło panu Białemu. W chwilę potem wróciła i szepnęła mu do ucha:
— Już.
Śnieg, który padał przez dzień cały od samego rana, leżał tak grubo na ulicy, że, podobnie jak nie słychać było turkotu przyjeżdżającej dorożki, tak i nie słychać było kiedy odjechała.
Tymczasem pan Biały usiadł.
Jondrette zajął drugie krzesło, naprzeciw pana Białego.
Teraz, dla wyrobienia sobie dokładnego pojęcia o scenie, która ma nastąpić, niech sobie wyobrazi czytelnik: mroźną noc, samotne Salpêtriery pooblekane śniegiem, i bielejące przy świetle księżyca jakby ogromne całuny; przyćmioną jasność latarni ulicznych, zaczerwieniających gdzie niegdzie te ponure bulwary, i te długie szeregi czarnych wiązów; ani jednego przechodnia na jakie ćwierć mili na około; ruderę Gorbeau pogrążoną w najwyższej potędze milczenia, okropności nocy, a w tej ruderze, pośród tych samotni, pośród tego cienia, obszerną izbę Jondrett’a, oświeconą jedną tylko świecą, i w tem legowisku dwóch ludzi, siedzących przy stole: pana Białego, ze spokojem na czole, Jondrett’a uśmiechającego się i straszliwego; jego żonę, maciorę-wilczycę w jednym kącie, i po za ścianą Marjusza niewidzialnego w pogotowiu, nie tracącego ani jednego słowa, ani jednego poruszenia, z uchem na czatach, z krucicą w pięści.
Marjusz zresztą doświadczał tylko wzruszenia zgrozy, ale żadnej bojaźni. Zaciskał rękę, w której trzymał krucicę, i czuł się uspokojonym.
— Powstrzymam tego nędznika, kiedy mi się spodoba — myślał sobie.
Czuł, że policja znajduje się gdzieś tuż na czatach, czekając na znak umówiony, i gotowa sięgnąć swą ręką po zbrodniarzy.
Spodziewał się zresztą, że z tego gwałtownego spotkania Jondrett’a z panem Białym, wykrzesze się jaka iskra, rzucająca światło na to wszystko o czem tak mocno pragnął się dowiedzieć.
Siadłszy na krześle, pan Biały skierował wzrok ku tapczanom, które były próżne.
— Jakże się ma nasza skaleczona? — zapytał.
— Źle — odpowiedział Jondrette, z uśmiechem czułym i przepełnionym wdzięcznością. Bardzo źle, przezacny panie. Starsza jej siostra zaprowadziła ją do szpitala na Błocie, żeby ją tam opatrzono. Zobaczy je pan obie, bo zaraz wrócą.
— Ale pani Fabantou zdaje mi się zdrowsza trochę? — rzekł pan Biały, rzucając wzrokiem na pocieszne przystrojenie Jondretty, która stojąc pomiędzy nim i drzwiami, jakby już zawczasu strzegła wyjścia, przyglądała mu się w postawie pełnej groźby i prawie się nastawiając do walki.
— Gdzie tam! umierająca! — rzekł Jondrette. Ale co pan chce; ona ma tyle męztwa, tyle władzy nad sobą! To nie kobieta, to raczej wół.
Baba wzruszona pochwałą, zawołała z mizdrzeniem się udobruchanej poczwary:
— Zawsześ taki dobry dla mnie, mości Jondrette.
— Jondrette? — rzekł pan Biały — zdawało mi się, że się pan nazywa Fabantou?
— Fabantou zwany także Jondrette — podchwycił żywo mąż. Przezwisko sceniczne.
I zmarszczywszy się na żonę, czego pan Biały nie widział bynajmniej, mówił dalej z natężeniem głosu przesadnem i pieszczotliwem:
— A! my bo byliśmy zawsze prawdziwym wzorem małżonków, ta biedna kotka i ja! Cóżby nam zostało, gdybyśmy nie mieli choć tego! Jesteśmy tak nieszczęśliwi, czcigodny panie! Cóż z tego, że się ma ręce do pracy, kiedy nie ma pracy dla rąk! ma człowiek serce w piersi, ale nie ma roboty! Nie wiem prawdziwie jak to tam rząd układa to wszystko, ale słowo honoru, łaskawy panie, nie jestem wcale jakobinem, ani żadnym zagorzalcem, nie życzę mu nic złego: ale gdybym był ministrem, daję panu najświętsze moje słowo, żeby to wszystko szło inaczej. Patrz pan na ten przykład, chciałbym moje córki kazać uczyć robienia pudełek. Powiesz mi pan na to: „co znowu, rzemiosło?“ Tak, tak, rzemiosło, liche rzemiosło, mizerny sposób do życia! Co za upadek! szlachetny dobroczyńco. Co za poniżenie, kiedy kto był tem, czem myśmy byli! Niestety! nie pozostało nam już nic z czasów naszego dobrego bytu, nic już jak tylko ten jeden przedmiot; obraz do którego przywiązuję wiele ceny, ale który jednak byłbym skłonny zbyć za pieniądze, bo trzeba żyć przecie — nic nie pomoże — żyć trzeba!
Podczas kiedy Jondrette wypowiadał to wszystko z pewnym rodzajem pozornego nieładu, który w niczem nie zmieniał wyrazu zmyślonego i chytrego jego twarzy, Marjusz podniósł wzrok, i ujrzał w głębi izby kogoś, którego dotąd nie spostrzegał. Istotnie wszedł był jakiś człowiek, i to tak cichaczem, że nawet nie słychać było skrzypnięcia drzwi ani klamki. Miał on na sobie kamizelkę z fioletowego trykotu, starą, zużytą, poplamioną, poprzecieraną, ziewającą szparami na wszystkich składach, szerokie spodnie manszestrowe, grube skarpetki na nogach, był zresztą bez koszuli, z gołą szyją, z gołemi i ponakłuwanemi rękami, z twarzą pomazaną czemś czarnem. Usiadł sobie w milczeniu, skrzyżowawszy ręce na najbliższym tapczanie; a ponieważ się znajdował po za żoną Jondrett’a, zaledwie go tedy widać było.
Ten rodzaj przeczucia magnetycznego, który ostrzega nas o przybyciu kogoś nowego, sprawił, że pan Biały odwrócił się, prawie jednocześnie ze spostrzeżeniem Marjusza. Nie mógł powściągnąć wyrazu zdziwienia, który nie uszedł oka Jondrett’a.
— A! widzę że się pan przypatruje swojemu, surdutowi — zawołał Jondrette zapinając się z postawą pełną ugrzecznienia. Jakby na mnie zrobiony; doprawdy, bardzo mi w nim dobrze.
— Co to za człowiek? — spytał pan Biały.
— To? to sąsiad. Nie ma co zważać na niego.
Ów sąsiad miał osobliwszą powierzchowność. Jednak w okolicy przedmieścia Św. Marcela, znajduje się mnóstwo fabryk wyrobów chemicznych. Również wielu robotników z innych fabryk może miewać twarz uczernioną. Zresztą, cała osoba pana Białego tchnęła prostaczem i zarazem nieustraszonem zaufaniem. Mówił dalej:
— Przepraszam pana. O czemże to mówiliśmy przed chwilą, panie Fabantou?
— Mówiłem, zacny i ukochany opiekunie — ciągnął Jondrette, wsparłszy się łokciami na stole i wlepiając w pana Białego wzrok wryty i rozczulony, dość podobny do spojrzenia węża boa; — mówiłem panu, że mam obraz do sprzedania.
Zrobił się lekki szmer u drzwi. Wszedł drugi jakiś człowiek, i usiadł jak i pierwszy na tapczanie, po za Jondrettą. Miał jak i pierwszy ręce obnażone, i na twarzy powłokę z atramentu, czy z sadzy.
Jakkolwiek ten człowiek istotnie wśliznął się był pocichu do izby, nie przeto jednak pan Biały go spostrzegł.
— Nie ma na to co uważać — rzekł Jondrette. To są domownicy. Mówiłem tedy, że z całej przeszłej świetności pozostał mi tylko obraz szacowny. Proszę pana niech pan zobaczy.
Wstał, poszedł ku ścianie, przy której była oparta rama z desek wyżej wzmiankowana, i odwrócił ją zostawiając jak wprzódy opartą o ścianę.
Było to w istocie coś podobnego do obrazu, który blask świecy pozwalał rozpoznać od biedy. Marjusz nie wiele co mógł na nim rozróżnić, gdyż mu go w części Jondrette zasłaniał; potrafił tylko dostrzedz lichą bazgraninę i jakąś niby główną osobę obrazu, namalowaną z krzyczącą jaskraw ością bohomazów jarmarkowych i malowideł z parawanu.
— Cóż to takiego? — spytał pan Biały.
Jondrette począł się zachwycać:
— Mistrzowskie malowidło! obraz znakomitej wartości! szlachetny dobroczyńco! Kocham go jak własne moje córki; przywodzi mi na pamięć tyle wspomnień! Ale powiedziałem to już, i nie cofam słów moich, jestem tak nieszczęśliwy, że byłbym skłonnym go sprzedać!
Bądź to wypadkiem, bądź że poczynał przeczuwać niebezpieczeństwo, pan Biały rozpatrując niby obraz, powiódł wzrokiem w głąb izby. Znajdował się tam już w tej chwili czterech ludzi, trzech siedzących na tapczanie, jeden oparty o ścianę przy drzwiach, wszyscy z obnażonemi ramiony, nieruchomi, z twarzami pomazanemi czemś czarnem. Jeden z tych co siedzieli na tapczanie, opierał się o ścianę, mając zamknięte oczy. Można było myśleć że spał. Był to stary jakiś człowiek; jego białe włosy, przy czarnej twarzy, robiły okropne wrażenie. Dwaj drudzy zdawali się młodzi; jeden był z brodą, drugi z długiemi włosami. Żaden z nich nie miał obuwia; ci co nie mieli na nogach skarpetek byli boso.
Jondrette zauważył, że wzrok pana Białego niekiedy zwracał się ku tym ludziom.
— To są przyjaciele, sąsiedzi — rzekł. To tam zamorusane, bo to ma do czynienia z węglami. To po prostu węglarze. Nie zatrudniaj się niemi zbytecznie, szanowny dobroczyńco, ale oto lepiej kup mój obraz. Miej litość nad moją, nędzą. Nie będę się bardzo drożył. Ile też go cenić będziesz?
Ależ — rzekł pan Biały, wpatrując się Jondrettowi w oczy, jak człowiek, który się zaczyna mieć na baczności; ależ to jest jakiś szyld z nad szynkowni, to warte ze trzy franki.
Jondrette odpowiedział ze słodyczą:
— Czy masz pan z sobą swój pugilares? Przestanę na trzech tysiącach franków.
Pan Biały wstał, oparł się o ścianę, i szybko przebiegł wzrokiem całą izbę.
Miał Jondrett’a po lewej stronie, od okna, a jego żonę i czterech przybyłych, po prawej stronie drzwi. Czterej ludzie nie ruszali się bynajmniej, i zdawali się go nawet nie widzieć; Jondrette zaś począł mówić dalej tonem płaczliwym, z okiem tak zamglonem i wyrazem tak żałosnym, iż pan Biały mógł myśleć, że człowiek, którego miał przed oczyma, po prostu tylko oszalał z nędzy.
— Jeżeli nie kupisz odemnie mojego obrazu, szanowny dobroczyńco — mówił Jondrette; niema już dla mnie ratunku, i nie pozostaje mi jak tylko rzucie się do rzeki. Mój Boże! kiedy sobie pomyślę, że chciałem kazać uczyć moje córki roboty pudełek ozdobnych, pudełek do podarunków na kolendy! Otóż potrzeba jest do tego; stołu z wgłębieniem w środku, żeby się czasem szkła nie zsuwały na ziemię; trzeba na to umyślnego piecyka; garnka z trzema przegrodami, na rozmaite stopnie gęstości jakie powinien mieć klej, stosownie do tego, czy go się używa do drzewa, czy do papieru, czy do materji; nożyka do krajania tektury, formy do nadawania jej kształtu, młotka do przybijania ozdób stalowych, pędzli, pędzelków, djabli tam nareszcie wiedzą czego jeszcze więcej; a wszystko to dla zarobienia czterech soldów dziennie! i trzeba na to czternaście godzin pracy! i każde pudełko musi przechodzić trzynaście razy przez ręce robotnicy! i zwilżać papier! i nic nie poplamić, broń Boże, i starać się żeby klej nie ostygł! kroćset djabłów, ja panu powiadam! cztery soldy dziennie! jakże pan chcesz żeby można było wyżyć z tego?
Mówiąc to wszystko, Jondrette nie patrzał bynajmniej na pana Białego, który mu się bacznie przyglądał. Pan Biały wlepiał wzrok swój w Jondrett’a, a oko Jondrett’a wlepiało się we drzwi. Gorączkowa baczność Marjusza przebiegała od jednego do drugiego. Pan Biały zdawał się zapytywać siebie: Czy ten człowiek zgłupiał? Jondrette powtórzył jeszcze parę razy, rozmaicie swój głos stopniując, ale zawsze w tonie płaczliwym i błagalnym:
— Nie pozostaje mi jak tylko rzucić się w rzekę! Któregoś dnia zbiegłem już nawet na to z trzech schodów od strony mostu Austerlickiego!
Znagła zagasła jego źrenica rozgorzała ohydnym płomieniem, mały ten człowiek wyprostował się i stał się przerażającym; postąpił ku panu Białemu, i zawołał grzmiącym głosem.
— Zresztą, wcale tu już nie o to idzie. Czy mnie pan poznajesz?
W tej chwili drzwi od izby otworzyły się nagle, i ukazało się w nich trzech ludzi w płóciennych niebieskich bluzach, w maskach z czarnego papieru. Pierwszy z nich był chudy, i miał w ręku długą pałkę okutą w żelazo; drugi, który był rodzajem olbrzyma, trzymał przez środek rękojeści i ostrzem na dół, ogromny obuch do zabijania wołów.
Trzeci, człowiek wielce barczysty, mniej chudy od pierwszego ale i mniej atletyczny niż drugi, trzymał w pięści ogromny klucz skradziony zapewne ze drzwi jakiego więzienia.
Zdawało się, iż Jondrette czekał tylko na przybycie tych ludzi. Zawiązała się szybka rozmowa pomiędzy nim i człowiekiem z maczugą, owym chudym.
— Czy wszystko w gotowości? — rzekł Jondrette.
— Wszystko — odpowiedział człowiek chudy.
— A gdzie Parnas?
— Zatrzymał się sowizdrzał poromansować z twoją córką.
— Z którą?
— Ze starszą.
— Czy dorożka jest na dole?
— Jest.
— A dryndulka zaprzężona?
— Zaprzężona.
— A konie dobre.
— Doskonałe.
— Czy czeka tam, gdziem kazał?
— Tam.
— To dobrze — rzekł Jondrette.
Pan Biały był bardzo blady. Rozpatrywał wszystko co się działo w około niego, w izbie, jak człowiek który widzi w co popadł; i głowa jego, kolejna zwracając się ku wszystkim głowom, które go otaczały, poruszała się z baczną powolnością i zdziwieniem, ale nie było w jego postawie nic podobnego do obawy. Zrobił był sobie ze stołu jakby rodzaj zaimprowizowanego szańca, i człowiek ten, który chwilą przedtem wyglądał tylko na starego poczciwca, stał się znagła atletą, i położył swoją pięść potężną na poręczy od krzesła z postawą straszliwą i zadziwiającą.
Starzec ten, tyle pewny siebie i tyle odważny wobec tak wielkiego niebezpieczeństwa, zdawał się być jednym z tych ludzi, którzy są tyle mężni ile są dobrzy, swobodni i z prostotą. Ojciec kobiety, którą kochamy nie jest nigdy obcym dla nas, Marjusz uczuł się dumnym z tego nieznajomego.
Trzej ludzie, o których Jondrette powiedział że są węglarzami, wybrali tymczasem z pośród kupy żelastwa, jeden spore nożyce, drugi obcęgi, trzeci młot, i uszykowali się wpoprzek drzwi, nie mówiąc ani słowa. Stary został na tapczanie, i tylko na chwilę przetarł oczy. Jondretta usiadła obok niego.
Marjusz pomyślał, że lada chwila wypadnie już wdać się w tę sprawę, i podniósł prawą rękę ku sufitowi w kierunku korytarza, w gotowości do wypalenia z krucicy.
Jondrette, ukończywszy swoją rozmowę z człowiekiem mającym maczugę, zwrócił się znowu ku panu Białemu i powtórzył swoje zapytanie, towarzysząc mu tym śmiechem cichym, przytłumionym i straszliwym, który mu był właściwym.
— Więc mnie pan nie poznajesz?
Pan Biały spojrzał mu w oczy i rzekł:
— Nie.
Wtedy Jondrette przybliżył się aż do stołu, pochylił się po nad świecą, zaplatając ręce na krzyż, przybliżając swoją twarz kanciastą i dziką do spokojnego oblicza pana Białego, i podchodząc najbliżej jak mógł, choć pan Biały bynajmniej się przed nim nie usuwał: i w tej postawie dzikiego zwierzęcia, które się zabiera ukąsić, zawołał:
— Otóż, nie nazywam się nawet Jondrette, tylko się nazywam Thenardier! Jestem karczmarzem z Montfermeil! Czy pan słyszysz? Thenardier! A teraz czy mnie poznajesz?
Zaledwie dostrzeżona czerwoność przesunęła się po czole pana Białego, odpowiedział ani drżącym głosem, ani go podnosząc, ale ze zwyczajnym sobie spokojem:
— Nie więcej teraz, jak wprzódy.
Marjusz nie dosłyszał już tej odpowiedzi. Ktoby go był widział w tej chwili, pośród tych ciemności, byłby go znalazł osłupiałym, na pół obłąkanym i jakby rażonym od pioruna. W chwili kiedy Jondrette wyrzekł: nazywam się Thenardier, Marjusz zadrżał po wszystkich członkach i zmuszony był oprzeć się o mur, jakby uczuł chłód żelaza przeszywającego mu serce. Potem prawa jego ręka, gotowa lada chwila dać umówiony wystrzał, opuściła się zwolna na dół; i wtedy, kiedy Jondrette powtórzył: „czy słyszysz pan? Thenardier,“ — słabnące jej palce tylko co nie upuściły krucicy. Jondrette, odkrywając znagła kim był w istocie, nie wywołał tem najmniejszego wzruszenia w panu Białym, ale za to zbił z nóg Marjusza.
Nazwisko to, Thenardier, którego pan Biały nie zdawał się znać wcale, Marjusz znał dokładnie. Trzeba sobie przypomnieć, czem to nazwisko było dla niego! Nazwisko to nosił on na sercu, zapisane w testamencie ojca, nosił je w głębi pamięci, w tem świętem zaleceniu: „Jakiś, nazwiskiem Thenardier, ocalił mi życie. Jeżeliby go syn mój kiedy spotkał, niech zrobi dla niego wszystko, co tylko będzie w jego możności.“ Nazwisko to, jak sobie przypominamy, było jedną ze czci jego duszy; w bałwochwalstwie swojem wiązał je zawsze z nazwiskiem ojca. Jakto? więc to był ten sam Thenardier, więc to był ten sam karczmarz z Montfermeil, którego napróżno i tak długo szukał! Znajdował go nareszcie, ale jakimże! ten zbawca jego ojca był złoczyńcą; ten człowiek, któremu Marjusz pragnął się poświęcić, był potworem! Ten, który ocalił życie pułkownikowi Pontmercy, właśnie w tej chwili zamierzał spełnić zamach, którego charakteru Marjusz dobrze jeszcze nie rozróżniał, ale który niewątpliwie miał się zakończyć morderstwem. I to kto jeszcze miał paść ofiarą tego zamachu? Boże wielki! co za fatalność, co za gorzkie szyderstwo losu! Ojciec jego nakazywał mu z głębi mogiły zrobić wszystko, co będzie w jego możności dla Thenardier’a; od lat czterech, Marjusz nie miał już innej myśli jak spłacić ten święty dług ojca; a tu, właśnie w chwili kiedy miał położyć rękę sprawiedliwości na ramieniu złoczyńcy, w chwili spełnienia przez niego zbrodni, przeznaczenie mu woła: to Thenardier! Życie ojca, ocalone pośród gradu kartaczy na bohaterskich polach Waterloo, przychodziło mu nareszcie zapłacić temu człowiekowi, i to zapłacić rusztowaniem. Przyobiecał był sobie, jeśliby mu się udało kiedy odszukać Thenardier’a, nie powitać go inaczej jak rzucając mu się do nóg; i oto, znajdował go nareszcie, ale na to żeby go wydać w ręce kata! Ojciec jego powiedział mu: wspieraj Thenardier’a; a on odpowiadał na ten głos ubóstwiony i święty, zgniatając Thenardier’a! Dać za widowisko ojcu, w głębi grobu, człowieka, który go wyrwał śmierci z narażeniem własnego życia, ściętego na placu świętego Jakóba, za powodem własnego jego syna, tego samego Marjusza, któremu był w spadku przekazał tego człowieka! I co za bolesne szyderstwo, tak długo nosić na piersiach wyrazy ostatniej woli ojca, skreślone własną jego ręką, na to, żeby tę wolę spełnić w sposób całkiem przeciwny! Ale znowu z drugiej strony, być świadkiem podobnej zasadzki, i nie przeszkodzić jej! jakże znowu? potępić ofiarę i oszczędzić mordercę? czyż godziło się uważać za związanego jakąkolwiek wdzięcznością względem podobnego nędznika? Wszystkie myśli, które Marjusz od czterech lat przetrawiał w sobie, zostały znagła jakby przeszyte na przestrzał tym niespodziewanym ciosem. Drżał cały. Wszystko zależało od niego, trzymał w swem ręku bez ich wiedzy, wszystkie te istoty miotające się przed jego oczami. Jeżeli wypali z krucicy, pan Biały będzie ocalony, a Thenardier zginie; jeżeli nie zrobi tego, pan Biały padnie ofiarą i kto wie, Thenardier ujdzie może kary. Wtrącić jednego, albo dać upaść drugiemu; z obu stron wyrzuty sumienia. Cóż począć? co wybrać? Przeniewierzyć się wspomnieniom najmocniej nakazującym, tylu przeważnym zobowiązaniom, zawartym z samym sobą, przeniewierzyć się najświętszemu obowiązkowi, zalecaniu tak wyraźnemu, przeniewierzyć się ostatniej woli ojca; albo zezwolić na spełnienie zbrodni.
Zdawało mu się słyszeć z jednej strony swoją Urszulę błagającą go za ojcem, a z drugiej pułkownika, polecającego mu Thenardier’a. Czuł, że go obłąkanie ogarnia. Uginały się pod nim kolana, a nie miał nawet czasu do zastanowienia się; tak dalece scena, którą miał przed oczami, pospieszała coraz szaleniej. Był to jakby wir, którego on mniemał być panem, a który go sam pokonywał. Był bliskim omdlenia.
Tymczasem Thenardier, (nie będziemy go już odtąd nazywali inaczej), przechadzał się tam i nazad po przed stołem, w stanie dziwnego podniecenia i wściekłego tryumfu.
Porwał całą garścią świecę, i postawił ją na kominie z naciskiem tak silnym, że knot tylko co nie zgubił płomienia, i że aż łój obryzgał ścianę.
Potem zwrócił się ku panu Białemu, blady, straszliwy, i wyzionął następujące wyrazy:
— A co? złapanyś ptaszku, wpadłeś w samotrzask, nie wyjdziesz ztąd na sucho!
I począł się przechadzać, wybuchając już do reszty.
— A! — wołał — znajduję cię nareszcie, mości filantropie, mości bogaczu obdarty, mości dawaczu lalek, stary Kacperku! A! nie poznajesz mnie? nie? to zapewne nie ty byłeś u mnie w Montfermeil, w mojej karczmie, ośm lat temu, w wigilją Bożego Narodzenia 1823 roku. Nie ty zapewne uprowadziłeś odemnie wtedy dziecko Fantiny, Skowronkę; to zapewne nie ty miałeś wtedy na sobie surdut żółtawy, nie! i zawiniątko pełne odzieży w ręku, jak dzisiejszego poranka tutaj! Widzisz go żono, to jest zdaje się choroba u niego to roznoszenie po domach węzełków pełnych pończoch wełnianych. Miłosierny ten dziadek jakiś! Cóż to, czy masz fabrykę pończoch, mości bogaczu? Zapewne oddajesz biednym twoje zapasy sklepowe, święty człowiecze? co za błazeństwo! A! nie poznajesz mnie; ale otóż ja cię poznaję, ja! poznałem cię od pierwszego razu, kiedyś tu przyszedł niepotrzebnie nos wetknąć. A! przekonasz się nareszcie, że to nie sama rozkosz różana wędrować sobie w taki sposób po czyich domach pod pozorem, że to są zajazdy, w sukniach, niepozornych, z miną biedaka, żeby tylko mu dać grosz, oszukiwać ludzi, udając wspaniałego, odbierać im ich zarobek i straszyć ich po lasach. A za to wszystko kwitować ich potem, kiedyś ich już zniszczył do szczętu, starym surdutem zbyt przestronnym, i dwiema lichemi szpitalnemi kołdrami; stary oberwańcze, złodzieju dzieci!
Zatrzymał się i zdawał się przez chwilę rozmawiać z samym sobą. Można było powiedzieć, że szaleństwo jego, na podobieństwo Rodanu, przepadało w jakiejś czeluści podziemnej; potem, jakby dokończając głośno to, co sobie był czas jakiś mówił w duszy, uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Ze swoją miną dobroduszną!...
I zwracając się ku panu Białemu:
— Tam do djabła! nażartowałeś sobie ze mnie niegdyś. Czy wiesz mój panie, że jesteś przyczyną wszystkich moich nieszczęść! Wziąłeś mi za tysiąc pięćset franków dziewczynę, która była u mnie, i której rodzice byli niezawodnie bogaci, i która mi już niemało przyniosła pieniędzy, i z której byłbym sobie ciągnął dochód, mogący mi wystarczyć na całe życie! Dziewczynę, któraby mi była powróciła z procentem wszystko, com stracił w tej przeklętej garkuchni, gdzie sobie pozwalano do wszystkich djabłów, i gdzie rzuciłem w błoto jak ostatni dureń wszystkie moje krwawo zapracowane grosze! Bodaj wszystkie wino, które kto kiedy wypił u mnie, obróciło mu się w truciznę! Z resztą, pal djabli! No i cóż? musiałeś mnie mieć za baj-bardzo, widząc, jak ci łatwo przyszło zabrać Skowronkę? miałeś ty swoją pałkę w lesie, no, więc byłeś mocniejszy wtedy. Wet za wet, teraz moje na wierzchu. Złapałeś się robaczku. Ho, ho, boki zerwę ze śmiechu. Doprawdy, pęknę od śmiechu! To się dopiero dał wyprowadzić w pole! Powiedziałem mu, że jestem aktorem, że się nazywam Fabantou, że grywałem kiedyś z panną Mars, że gospodarz mój wymagał ostatecznie zapłaty na jutro, to jest 4 lutego, i ani się spostrzegł nawet, że to 8-my stycznia a nie 4-ty lutego jest terminem. Głupie oślisko! I jeszcze te cztery nędzne dukaciny, które mi to przyniosło. To gałgan! nie zdobył się nawet chociaż na sto franków. I jak się dał złapać na moje łgarstwa! Słowo honoru, to mnie bawiło. Mówiłem sobie: ach ty durniu, będziesz ty mój niedługo; dziś rano liżę ja ci łapy, ale za to wydrę ci serce pazurami wieczorem!
Thenardier zamilkł chwilę. Był zadyszany, małe jego szczupłe piersi podnosiły się jak miech kowalski. Oko jego błyszczało tą nikczemną rozkoszą stworzenia słabego, okrutnego i podłego, które może nareszcie powalić i podeptać to, czego się pierwej lękało, i znieważyć to, czemu pochlebiało; tą, radością karła, który by położył piętę na głowie Goliata; tem pijaństwem szakala, który poczyna rozszarpywać chorego byka, dość już martw ego, żeby nie módz się bronić, a dość żywego, żeby módz cierpieć jeszcze.
Pan Biały wcale mu nie przerywał, tylko mu rzekł skoro przestał mówić:
— Nie rozumiem, co pan chcesz powiedzieć. Widzę żeś pan w błędzie. Jestem człowiekiem biednym i nie żaden miljoner. Prócz tego, nie znam pana. Widocznie, bierzesz mnie za kogo innego.
— A! — ryknął Thenardier — wyśmienity wykręt! Widzę, że się upierasz przy tej facecji! Tylko, że się plączesz trochę, mój stary. Ha! ha, nie przypominasz sobie niby, nie wiesz niby kto ja jestem!
— Przeciwnie mój panie — odpowiedział pan Biały z tonem grzeczności, który w podobnej chwili miał coś dziwnie osobliwego i potężnego; wiem że jesteś złoczyńca.
Któż tego nie zauważył, że istoty najpodlejsze mają swoją obraźliwość; potwory nawet bywają drażliwe. Na ten wyraz „złoczyńca“, Thenardierowa podskoczyła na tapczanie, mąż jej zaś porwał krzesło, jakby je chciał zdruzgotać w rękach.
— Ani mi się rusz — krzyknął na żonę.
I zwracając się ku panu Białemu:
— Złoczyńca? — zawołał; — tak, ja wiem, że to tak nazywacie nas wszystkich mości panowie bogacze! A! to tak? ja zbankrutowałem, zmuszony jestem ukrywać się, nie mam chleba, nie mam grosza; jestem złoczyńca! Oto już trzy dni nie miałem nic w ustach; jestem złoczyńca! Ach! a tymczasem wy sobie wygrzewacie nogi, wy zacni panowie, macie sobie buciki od Sakowskiego, macie surduty watowane! Mieszkacie sobie na pierwszych piętrach w domach, gdzie są odźwierni, zjadacie trufle, zjadacie pęki szparagów kosztujące czterdzieści franków w środku stycznia, groszek z marchewką, napychacie sobie brzuchy, i kiedy chcecie wiedzieć: czy tam zimno na dworze? to zaglądacie do dziennika, ile też pokazuje termometr Réaumur’a; a to tymczasem my, mój panie, jesteśmy prawdziwemi termometrami. My nie mamy potrzeby chodzić patrzeć na wybrzeże, na róg wieży zegarowej: ile tam jest stopni zimna na dworzu? My czujemy i bez tego, jak się krew ścina w naszych żyłach, i jak lód dochodzi nam do serca! i mówimy wtedy: nie ma Boga! A wy przychodzicie do naszych jaskiń, tak, do jaskiń naszych, nazywać nas złoczyńcami! Mości milionerze! dowiedz się tego, co następuje: byłem człowiekiem osiadłym, miałem konsens, byłem wyborcą, jestem mieszczaninem; podczas kiedy waszmość mój panie, nie jesteś zapewne ani tem, ani owem, ani tamtem.
Tu Thenardier, postąpił krokiem ku ludziom, stojącym przy drzwiach, i dodał drżąc z wściekłości:
— I to ci taki śmie mówić do człowieka jak do szewca!
Potem, zwracając się znowu do pana Białego z coraz mocniej wzrastającem szaleństwem:
— Dowiedz się jeszcze rzeczy następujących mości filantropie. Ja nie wyleciałem sroce z pod ogona, mój panie, ja nie jestem człowiek, którego nazwiska nikt nie wie, i który włóczy się po domach kraść dzieci. Jestem dawny żołnierz armji francuzkiej, miałem nawet dostać krzyż; byłem pod Waterloo, i w bitwie ocaliłem życie pewnemu jenerałowi nazwiskiem hrabia de Pontmercy! Ten obraz oto, który masz przed oczami, i który jest malowany przez Dawida w Brukselli, czy wiesz kogo on przedstawia? Mnie przedstawia. Dawid chciał uwiecznić ten czyn bohaterski. Ja to dźwigam na tym obrazie jenerała Pontmercy, i unoszę go z pośród kartaczy. Oto tak się rzecz miała! A ten jenerał także nic nigdy nie zrobił dla mnie; nie więcej był wart jak i drudzy! Niemniej jednak ocaliłem mu życie z narażeniem własnego, i mam na to pełne kieszenie świadectw i dowodów! Jestem żołnierz z pod Waterloo, do miljona piorunów! A teraz, kiedym był tyle łaskaw, żem ci wypowiedział to wszystko, skończmy z sobą, potrzeba mi pieniędzy, potrzeba mi ogromnie dużo pieniędzy, potrzeba mi niesłychaną moc pieniędzy, albo cię zamorduję, do kroćset miljonów djabłów.
Tymczasem Marjusz odzyskał był nieco władzy nad swojem wzburzeniem i słuchał. Ostatnia możność powątpiewania rozwiała się w jego umyśle. Pokazało się ostatecznie, że to był istotnie ten sam Thenardier, o którym wspominał testament. Marjusz zadrżał na wyrzut niewdzięczności, zrobiony jego ojcu, którego tylko co sam nie usprawiedliwił, tak widocznie; to zwiększyło jeszcze jego udręczenia. Zresztą przebijało w tych wszystkich słowach Thenardier’a, w ich tonie, w ruchach, w spojrzeniu niemal krzeszącem iskry z każdego słowa, przebijało w tym wybuchu przewrotnej natury, obnażającej się, w tej mieszaninie przechwałkowstwa i poniżenia, pychy i małości, wściekłości i głupstwa, w tym zamęcie słusznych żalów i fałszywych uczuć, w tym bezwstydzie człowieka niegodziwego, lubującego się w rozkoszach gwałtu, w tem bezczelnem obnażeniu szkaradnej duszy, w tem poplątaniu wszystkich cierpień, powołanych ze wszystkiemi nienawiściami; — coś, co było ohydnem jak złe, a dojmującem jak prawda.
Ów zaś mistrzowski obraz, malowidło Dawida, którego nabycie ofiarował panu Białemu, nie był niczem innem, (co czytelnik zgadł już zapewne), jak szyldem dawnej jego garkuchni, malowanym, jak to sobie przypominamy, przez niego samego. Był to ostatni szczątek, ocalony z rozbicia się jego w Montfermeil.
Ponieważ Thenardier przestał wreszcie zasłaniać Marjuszowi, mógł tedy ten ostatni przypatrzeć, się teraz obrazowi, i w tej bazgraninie rozpoznał rzeczywiście jakąś bitwę, tło z dymu i niby jakiegoś człowieka, który niósł drugiego na plecach. Miał to być Thenardier i Pontmercy, sierżant zbawca i pułkownik ocalony. Marjusz czuł się jakby pijanym; obraz ten zdawał się w pewnym względzie wskrzeszać jego ojca; nie był to już więcej szyld karczmy w Montfermeil, było to raczej jakieś zmartwychwstanie. Zdawał się tam znagła otwierać grób, z którego jakby wstawało widmo. Marjusz słyszał wyraźnie tętna swego serca w skroniach, a w uszach grzmot dział z pod Waterloo; jego ojciec krwią zbroczony, niewyraźnie namalowany na tych deskach złowieszczych, przerażał go, i zdawało mu się, że ta niezgrabnie nakreślona postać spoglądała mu bystro w oczy.
Thenardier nabrawszy znowu tchu, wlepił w pana Białego swoje krwawe źrenice, i rzekł mu krótko a węzłowato:
— Cóż tam masz do powiedzenia, nim się na dobrze zabierzemy koło ciebie?
Pan Biały milczał. Pośród tego milczenia głos ochrypły rzucił z korytarza to złowrogie szyderstwo:
— Jeżeli tam będzie trzeba rąbać drzewo, to już ja od tego.
Człowiek to z obuchem tak się rozweselił.
Jednocześnie ogromna twarz najeżona i brudna ukazała się we drzwiach, rozdziawiając się okropnym śmiechem, który ukazał szereg, nie już zębów, ale kłów.
Była to twarz człowieka z obuchem.
— Dlaczegoś zdjął maskę — krzyknął na niego Thenardier z wściekłością.
— Żeby się śmiać — odpowiedział człowiek.
Od niejakiego czasu, pan Biały zdawał się uważać i śledzić wszystkie ruchy Thenardier’a, który zaślepiony i olśniony własną wściekłością, chodził tam i nazad po swojej jaskini, ze swobodą człowieka, wiedzącego, że drzwi są strzeżone, że trzyma w zbrojnej dłoni człowieka bezbronnego, że jest w dziewięciu przeciw jednemu, przypuszczając, że Thenardierowa liczyła się tylko za jednego człowieka. Zresztą, przemawiając do człowieka z obuchem, odwrócony był tyłem do pana Białego.
Pan Biały skorzystał z tej chwili, odepchnął nogą krzesło, pięścią stół, i jednym skokiem, z cudowną, zręcznością, zanim Thenardier miał czas się odwrócić, był już u okna. Otworzyć je, wskoczyć na nie, przerzucić nogę, było dziełem jednej chwili. Był już w połowie na zewnątrz, kiedy sześć potężnych pięści schwytało go i gwałtownie wciągnęło napowrót do izby. Byli to trzej tak zwani węglarze, którzy się sprawili w ten sposób. Jednocześnie Thenardierowa porwała go była za włosy.
Na rejwach, jaki się wtedy zrobił, drudzy złoczyńcy zbiegli się z korytarza. Stary, który siedział na tapczanie i który się zdawał pijany, zlazł ze swojego legowiskami przyszedł także, zataczając się z młotem, od rozbijania kamieni w ręku. Jeden z pomiędzy ludzi poczernionych, na którego twarz pomazaną mocniej nieco padało światło, i w którym Marjusz pomimo zaczernienia rozpoznał Panchaud’a zwanego wiosennym i także urwipołciem, podniósł po nad głową, pana Białego jakiś rodzaj krótkiej żelaznej pałki, mającej na obu końcach kule z ołowiu.
Marjusz nie mógł się oprzeć temu widokowi. „Ojcze mój! pomyślał, przebacz mi.“
I palec jego poszukał kurka u krucicy. Strzał już miał wybuchnąć, kiedy z nagła dał się słyszeć głos Thenardier’a.
— Ani się ważcie zrobić mu co złego!
To rozpaczliwe usiłowanie ofiary, zamiast rozwścieklić bardziej Thenardier’a, uspokoiło go owszem. Znajdowało się w nim dwóch ludzi: człowiek dziki i człowiek zręczny. Aż do tej chwili w upojeniu tryumfu, wobec zdobyczy powalonej na ziemię i nie dającej znaku życia, przemagał człowiek dziki; ale kiedy ofiara poczęła się szamotać i zdawała się chcieć stanąć do walki, człowiek zręczny wyszedł na jaw i wziął górę.
— Ani się ważcie robić mu co złego — powtórzył — ani się domyślając, że podobnie jak temi słowami powstrzymał swoich wspólników, zatrzymał także krucicę gotową dać ognia. Istotnie, odezwanie się to, w okamgnieniu zmieniło także zamiary Marjusza, dla którego tym sposobem znikła konieczność działania natychmiast, i który wobec tej nowej zmiany nie znalazł niewłaściwem wstrzymać się jeszcze. Kto wie, czy nie zajdzie jeszcze coś takiego, co go uwolni od okropnej konieczności pozostawienia zgubie ojca Urszuli, albo zgubienia zbawcy pułkownika?
Wszczęła się olbrzymia walka. Jednem uderzeniem pięści w sam środek piersi, pan Biały zwalił z nóg starego złoczyńcę na podłogę, potem dwoma uderzeniami ręki na odlew położył dwóch innych wspólników i na każdym postawił kolano; nędznicy rzężeli pod tym ciężarem, jakby pod brzemieniem młyńskiego kamienia, ale czterej inni porwali straszliwego starca za obie ręce i za kark, i trzymali go przygiętego po nad dwoma powalonemi węglarzami. W ten sposób, będąc panem jednych, ale poskromiony przez drugich, gniotąc tych, których miał pod sobą, a sam zdławiony przez tych, którzy byli nad nim, daremnie się szamocąc z przemocą, która się nad nim nagromadzała, pan Biały przepadał pod straszliwym nawałem złoczyńców, jak dzik pośród skowyczącej kupy kundlów i ogarów.
Zdołali wreszcie powalić go na tapczan najbliższy okna i tam go opanować.
Przez cały ten czas Thenardierowa ani na chwilę nie była puściła jego włosów.
— Idź sobie — rzekł do niej Thenardier — nie twoja to rzecz. Podrzesz sobie jeszcze chustkę przy tej robocie.
Thenardierowa usłuchała, ale jak wilczyca, któraby usłuchała wilka, z mrukiem.
— A wy — rzekł Thenardier — przetrząśnijcie mu kieszenie.
Pan Biały zdawał się chcieć zaniechać wszelkiego oporu. Przeszukano mu wszystkie kieszenie; nie miał nic więcej przy sobie jak tylko woreczek skórzany, w którym było sześć franków i chustkę do nosa.
Thenardier włożył chustkę do swojej kieszeni.
— Jakto? nie ma pugilaresu? — spytał.
— Ani nawet zegarka — odpowiedział jeden z robotników. — Ale też to tęgi gracz — mruknął głosem brzuchomówczym człowiek z zamazaną twarzą — trzymający ogromny klucz w ręku.
Thenardier poszedł do kąta za drzwiami i wziąwszy tam pęk sznurów, rzucił go im.
— Przykrępować go do nogi od łóżka — rzekł. I spostrzegając znagła starego, który pozostał powalony na podłodze od uderzenia pięścią pana Białego, i nie ruszał się:
— Czy Boulatruelle zabity? — spytał.
— Nie — odpowiedział Urwipołeć, pijany.
— Zsunąć go gdzie w kąt.
Dwóch z pomiędzy tak zwanych węglarzy popchnęli pijaka nogą w kierunku kupy żelaztwa.
— Na coś ty ich tylu przyprowadził z sodą? — rzekł Thernadier z cicha do człowieka z pałką. Coś nadto dużo.
— Cóż było poradzić — odpowiedział tamten — kiedy wszyscy chcieli należeć do roboty. Pora jest niegodziwa, nie ma wcale zarobku.
Tapczan, na który pan Biały został powalony, był rodzajem łóżka szpitalnego, wspartego na czterech grubych kawałkach drzewa, zaledwie ociosanych. Pan Biały już się nie bronił bynajmniej, złoczyńcy silnie przytwierdzili go, stojącego na ziemi, do podstawy tapczana najbardziej oddalonej od okna, a bliższej komina.
Po ostatecznem ukończeniu tej roboty, Thenardier wziął krzesło, i siadł na niem prawie naprzeciw pana Białego. Thernadier nie był już podobnym do siebie; w kilku chwilach twarz jego przeszła ze stanu wyuzdanego szaleństwa, do spokojnej i chytrej słodyczy. Marjusz z trudnością mógł rozpoznać w tym grzecznym uśmiechu biuralisty, usta prawie już bydlęce, które się pieniły przed chwilą. Oglądał z osłupieniem to fantastyczne i niepokojące przeistoczenie, i doznawał w rażenia, jakiegoby doznał człowiek, któryby ujrzał tygrysa, przemieniającego się w patrona trybunału.
— Pogadajmy z sobą nieco — rzekł Thenardier.
I ruchem ręki oddalając złoczyńców, którzy jeszcze przytrzymywali pana Białego:
— Odejdźcie sobie — rzekł — bo ja mam tu jeszcze do pomówienia z panem.
Wszyscy cofnęli się ku drzwiom; on mówił dalej:
— Ileś pan zrobił, łaskawy panie, żeś próbował wyskoczyć przez okno. Mogłeś był sobie złamać nogę. Teraz, jeśli pan pozwolisz, pogadamy z sobą spokojnie. Najprzód muszę panu udzielić spostrzeżenia jakie zrobiłem, to jest, żeś pan jeszcze ani razu nie krzyknął.
Thenardier miał słuszność, tak było w istocie, jakkolwiek uszedł ten szczegół uwagi Marjusza w jego wzburzeniu. Pan Biały istotnie zaledwie był wymówił kilka słów przez czas cały i to, nie podnosząc wcale głosu, i nawet w pasowaniu się swojem ze sześcioma złoczyńcami u okna, zachował był najgłębsze i najosobliwsze milczenie. Thenardier mówił dalej:
— A przecież, gdybyś był pan nieco wołał o ratunek, nie byłbym tego wcale znalazł niestosownem. „Ratujcie! zbójcy!“ to się zwykle mówi w takim razie, i co do mnie, nie byłbym się bynajmniej tem obraził. Jest to rzecz dość naturalna, że człowiek robi nieco hałasu, kiedy się znajduje pośród osób, które w nim nie wzbudzają dostatecznego zaufania! Gdybyś pan był to zrobił, nie moglibyśmy mu nawet mieć tego za złe. Nie bylibyśmy nawet panu wpakowali knebla w gębę. I zaraz ci powiem dlaczego. Oto, że ta izba jest całkowicie głucha. Nie ma ona żadnych innych przymiotów, ale ma ten jeden. To jest istna piwnica;, możnaby tu strzelić z armaty, a najbliższemu odwachowi zaledwieby się to zdało chrapnięciem pijaka. Tu pękająca bomba zrobiłaby zaledwie — paf! grzmot zaś zaledwie — pęc! Jest to mieszkanie wielce wygodne. Ale koniec końcem, nie krzyknąłeś pan ani razu, dobrze to jest bardzo, serdecznie panu tego winszuję, i szczerze panu powiem, jaki z tego wywodzę wniosek: Łaskawy panie, kiedy kto krzyknie, to wtedy przybywa? policja. A tuż za policją, co? sprawiedliwość. Otóż, ponieważ pan nie krzyczałeś, to zdaje się dowodzić, że wcale nie więcej od nas życzysz sobie przybycia policji, a za nią sprawiedliwości. Zdaje się bowiem (i oddawna to już mam na myśli), że panu mocno o to idzie, żeby coś nie wyszło na jaw. Z naszej strony, i nam także idzie o coś podobnego. W ten sposób rzecz postawiwszy, możemy się porozumieć.
Mówiąc to wszystko, Thenardier nie spuszczał wzroku z pana Białego i zdawał się zatapiać przeszywające promienie, wypadające ze źrenic jego oczu aż w głębiach sumienia swego więźnia. Zresztą mowa jego, nosząca cechę jakiegoś miarkowanego i tajonego zuchwalstwa, była przyzwoita i prawie nawet wyszukana; i w tym nędzniku, który jeszcze chwilę temu był tylko złoczyńcą, przebijał teraz człowiek, „co się kiedyś kierował na księdza.“
Milczenie, jakie był zachował więzień, ta ostrożność, która zdawała się dochodzić nawet aż do zapomnienia o bezpieczeństwie własnego życia, ten opór stawiony najprzeważniejszemu popędowi natury, który skłania do wydania krzyku, wszystko to, wyznać należy, od chwili kiedy o tem wspomniał Thenardier, dokuczało umysłowi Marjusza i przykro go zadziwiało.
Uwaga tak słuszna Thenardier’a, przyczyniała się do zaciemnienia jeszcze Marjuszowi tych tajemniczych tumanów, wśród jakich rozpływała mu się ta postać poważna i dziwna, której Courfeyrac rzucił bezmyślne przezwisko pana Białego. Ale kim bądź on był, to jednak człowiek ten, skrępowany postronkami, otoczony przez oprawców, na pół zagrążony poniekąd w grób, pogłębiający się pod nim o jeden stopień co chwila; człowiek ten, powtarzamy, równie wobec szaleństwa jak i pozornej potulności Thenardier’a, pozostawał niewzruszonym; i Marjusz nie mógł nie podziwiać w podobnej chwili tego oblicza, tak przepysznie zasmuconego.
Była to widocznie dusza nieprzystępna przerażeniu, i nie znająca bynajmniej, co to jest być zgubionym. Był to jeden z tych ludzi, którzy się nie raczą dziwić, nawet w położeniach najbardziej zrozpaczonych. Jakbądź przełom zdawał się być bliskim, jak bądź nieuniknioną była katastrofa, nie było tam nic z konania topielca, otwierającego pod wodą wzrok pełen okropności.
Thenardier wstał jakby nigdy nic, poszedł ku kominowi, odstawił parawan, opierając go o sąsiedni tapczan, i odsłonił tym sposobem fajerkę pełną żarzących węgli, pośród których mógł więzień rozróżnić najdokładniej dłuto rozpalone do białości i nakrapiane tu i owdzie szkarłatnemi gwiazdkami.
Następnie były karczmarz wrócił zasiąść znowu naprzeciw pana Białego.
— Ciągnę dalej — rzekł. — Jak powiedziałem, możemy się porozumieć. Ułóżmy się tedy po przyjacielsku. Zrobiłem nic do rzeczy, unosząc się przed chwilą; nie wiem istotnie co mi się stało. Zaszedłem nawet za daleko; powiedziałem kilka niedorzeczności. Naprzykład, między innemi, z powodu żeś pan miljonerem, powiedziałem ci, że będę wymagał pieniędzy, dużo pieniędzy, ogromnie dużo pieniędzy. Toby nie było rozsądnemu Boże drogi! bądź sobie tam bogaty, mój panie, musisz mieć także swoje wydatki; któż ich nie ma! Otóż ja nie chcę cię bynajmniej zniszczyć, nie jestem wcale derusem, jakby sądzić można. Nie jestem też z rzędu tych ludzi, co to mając przewagę położenia, korzystają z tego, żeby się stać śmiesznemi. Oto wiesz pan co, ustąpię coś z mojej strony, i zrobię także ofiarę. Krótko mówiąc, potrzeba mi tylko dwóch kroć stu tysięcy franków.
Pan Biały nie wyrzekł ani słowa. Thenardier mówił dalej:
— Widzisz pan dobrze, że ja nie jestem trudny do interesu. Nie znam ja tam twojego stanu majątkowego, ale wiem, że nie wiele zważasz na wydatek; a człowiek dobroczynny jak ty, może bezpiecznie dać dwakroć sto tysięcy franków podupadłemu ojcu rodziny, który jest w potrzebie. Bez wątpienia, masz pan także swój rozum; otóż, nie myślisz zapewne, że zadałem sobie tyle trudu w dniu dzisiejszym, i na to tylko urządziłem cały ten interesik, (który, zdaniem tych oto panów, jest robotą wcale dobrze obmyślaną), aby cię poprosić w końcu o co łaska na piwo i na serdelek w sklepiku z przeciwka. Toż to przecie warte dwakroć sto tysięcy franków. Raz pozbywszy się tej fraszki z kieszeni, możesz być pewnym, i za to ci ręczę mojem słowem, że rzecz będzie załatwiona, i że już ci ani marny włosek z głowy nie spadnie. Powiesz mi na to: „ależ nie mam dwakroć stu tysięcy franków przy sobie.“ Och! ja wchodzę we wszystko, ja też nie wymagam tego natychmiast. Będę tylko pana prosił tymczasem o jedną rzecz. Oto chciej mi zrobić tę łaskę i napisać co ci podyktuję.
Tu przerwał sobie, a potem dodał, kładąc nacisk na wyrazy, i spoglądając z uśmiechem w stronę fajerki:
— Uprzedzam tylko pana, iż nie dam sobie wmówić, że nie umiesz pisać, naprzykład.
Uśmiechu jego byłby pozazdrościł sam wielki inkwizytor.
Thenardier popchnął stół tak, żeby się znalazł tuż przy panu Białym, i wyjął kałamarz, pióro i arkusz papieru z szuflady, którą zostawił otwartą.
Błysnęło w niej pod światło długie ostrze noża.
Położywszy arkusz papieru przed panem Białym, rzekł:
— Proszę pisać.
Więzień odezwał się nareszcie:
— Jakże pan chcesz, żebym mógł pisać, przecież jestem związany.
— A prawda, przepraszam pana — rzekł Thenardier — masz pan słuszność.
I zwracając się do Urwipołcia:
— Odwiąż mu prawą rękę, rzekł.
Panchaud, zwany Wiosennym, także Urwipołciem, wykonał rozkaz Thenardier’a. Kiedy prawa ręka więźnia była już wolna, Thenardier umoczył pióro w atramencie i podał mu.
— Zwracam uwagę pańską — rzekł przytem — że jesteś w naszej mocy i na naszej łasce; że żadna siła ludzka nie zdoła cię ztąd wyciągnąć, i że byłoby nam istotnie przykro, gdybyśmy mieli być zmuszeni użyć jakich nieprzyjemnych ostateczności. Nie znam ani nazwiska pana, ani jego adresu, ale uprzedzam go, że zostaniesz tu skrępowany, aż dopóki osoba posłana z listem, który pan napiszesz, nie będzie z powrotem. A teraz racz pisać.
— Cóż takiego? — spytał więzień.
— Będę dyktował.
Pan Biały wziął pióro.
Thenardier począł dyktować:
— „Moja córko....“
Więzień zadrżał i podniósł wzrok na Thenardier’a.
— Nie. Proszę napisać „Kochana Córko“ — rzekł Thenardier. Pan Biały usłuchał. Thenardier ciągnął dalej:
— „Przybądź natychmiast.”
Przerwał sobie.
— Wszak jej pan mówisz „ty“ — nieprawdaż?
— Komu? — spytał pan Biały.
— Ależ, do djabła, dziewczynie.
Pan Biały odpowiedział bez najmniejszego wzruszenia na pozór:
— Nie wiem o czem pan chcesz mówić.
— No, dalej — rzekł Thenardier i począł dyktować znowu:
— „Przybądź natychmiast. Potrzebuję cię bezwłocznie. Osoba, która ci ten list wręczy, przyprowadzi cię do mnie. Czekam cię. Przyjdź bez obawy.“
Pan Biały pisał wszystko co mu poddawano. Znagła Thenardier rzekł po namyśle:
— Lepiej przemaż pan te słowo „przyjdź bez obawy.“ To może tylko napędzić przypuszczenie, że sprawa nie koniecznie jest czysta, i że godzi się nie mieć do niej zaufania.
Pan Biały przekreślił te trzy wyrazy.
— Teraz — mówił dalej Thenardier — proszę podpisać. Jak się pan nazywasz?
Więzień położył pióro i spytał:
— Do kogóż ten list?
— Pan to wiesz doskonale — odpowiedział Thenardier — do dziewczyny. Tylko com ci to powiedział.
Widocznem było, że Thenardier unikał nazwać tę, o którą szło w tem wszystkiem. Nazywał ją tylko „dziewczyną“ lub „skowronką,“ nie wymówiwszy ani razu jej imienia. Była to zręczna przezorność człowieka, zachowującego tajemnicę wobec swoich wspólników. Powiedzieć imię, byłoby to oddać im w ręce cały „interes“, i dać im wiedzieć z niego więcej niż to było potrzeba.
Ciągnął dalej:
— Podpisz pan. Jak się nazywasz?
— Urban Fabre — rzekł więzień.
Thenardier kocim ruchem ściągnął rękę do swojej kieszeni, i wyjął z niej chustkę zabraną panu Białemu. Poszukał na niej znaku i przybliżył go do świecy.
— U. F., dobrze. Urban Fabre. No to podpisz pan: U. F.
Więzień podpisał.
— Ponieważ potrzeba dwóch rąk do złożenia listu, proszę mi dać go, ja go złożę.
Zrobiwszy to, Thenardier mówił dalej:
— Napisz pan adres. „Pannie Fabre, w domu pańskim.“ Wiem, że pan mieszkasz gdzieś niedaleko ztąd, w okolicy kościoła Św. Jakóba, ponieważ tam chodzicie co dzień na nabożeństwo, ale nie wiem na której ulicy. Widzę że pan zaczynasz rozumieć swoje położenie. Spodziewam się, że tak samo, jakeś pan nie skłamał swojego nazwiska, tak nie zechcesz skłamać także adresu. Napisz go sam.
Więzień namyślał się czas jakiś, wreszcie wziął pióro i napisał:
— „Pannie Fabre, w mieszkaniu pana Urbana Fabre przy ulicy Św. Domika Nr. 17.
Thenardier pochwycił list z pewnym rodzajem gorączkowego pośpiechu.
— Żono! — zawołał.
Przybiegła Thenardierowa.
— Oto masz list. Wiesz już co masz z nim zrobić. Dorożka czeka na dole. Jedź natychmiast, i wracaj co prędzej.
I zwracając się do człowieka z obuchem:
— Ty ponieważ wyglądasz więcej podobny do ludzi, jedź z gosposią. Staniesz za dorożką. Wszak wiesz gdzieś zostawił dryndulkę?
— Wiem — odpowiedział człowiek.
I postawiwszy swój obuch w kącie, poszedł za Thenardierową.
Kiedy już byli odeszli, Thenardier wytknął głowę przez drzwi przetwarte, i zawołał jeszcze w korytarz:
— Tylko żeby mi czasem nie zgubić listu, myśl o tem moja pani, że będziesz miała dwakroć sto tysięcy franków przy sobie.
Ochrypły głos Thenardierowej odpowiedział:
— Nie bój się, schowałam list za pazuchę.
Nie upłynęło minuty, kiedy usłyszano trzaskanie z bicza, które wkrótce zginęło w oddaleniu.
— To dobrze — mruknął Thenardier. Idąc szparko, tak pędząc, gosposia będzie tu z powrotem, ja myślę, najdalej w trzy kwadranse.
Przybliżył sobie krzesło do komina, i usiadł zaplatając ręce nakrzyż, i wystawiając zabłocone buty na gorące fajerki.
— Zimno mi w nogi — rzekł.
W izbie nie pozostało już, prócz Thenardier’a i więźnia, jak tylko pięciu złoczyńców. Ludzie ci, po pod maskami, czy też pod czarną mazaniną, która im zakrywała twarze, i która z nich robiła, stosownie do wyboru przerażonego oka, węglarzy, murzynów albo szatanów, mieli wyraz twarzy odrętwiały i ponury, i widoczna rzecz była, że wykonywali zbrodnię jakby zadaną robotę, spokojnie, bez gniewu i bez miłosierdzia, z pewnym rodzajem znudzenia. Stali w kącie, natłoczeni jak bydło, i milczeli. Thenardier grzał sobie nogi. Więzień popadł znowu w dawne swoje milczenie. Jakiś spokój ponury nastąpił po dzikiej wrzawie, która napełniała izbę jeszcze kilka chwil przedtem. Świeca, której knot narósł szerokim grzybem, zaledwie oświecała nieco to ogromne legowisko. Żar w fajerce poczerniał, i wszystkie te postacie poczwarne, rzucały niekształtne cienie po ścianach i suficie.
Nie słychać było innego hałasu jak tylko spokojne oddychanie starego pijaka, który spał w najlepsze.
Marjusz czekał pośród trwogi, którą wszystko zwiększało. Zagadka była w tej chwili ciemniejszą jeszcze niż kiedy. Cóż to za jedna była ta dziewczyna, którą Thenardier nazywał także „Skowronką?“ Miałażby to być jego „Urszula?“ Więzień wcale się nie pokazał zdziwionym tym wyrazem „Skowronka,“ i odpowiedział na to najnaturalniej w świecie: „Nie rozumiem co pan chcesz powiedzieć.“ Z drugiej znów strony te dwie litery U. i F., stały się nareszcie wytłumaczonemi. Znaczyło to po prostu Urban Fabre, i Urszula nie nazywała się już Urszulą. Oto co w tem wszystkiem Marjusz widział najjaśniej. Jakiś rodzaj okropnego zaklęcia zatrzymywał go przygwożdżonym do miejsca, z którego przyglądał się i panował całej tej scenie. Stał tam ciągle, prawie niezdolny do zastanowienia i ruchu, i jakby na pół martwy od tak bliskiego widoku tylu ohydnych rzeczy. Czekał, wyglądając jakiegoś wypadku, nie wiedzieć czego nareszcie, nie umiejąc pozgromadzać swoich myśli, i nie wiedząc co począć.
— W każdym wypadku, myślał sobie, jeśli to ona jest skowronką, przekonam się o tem wkrótce, gdyż Thenardierowa ma ją tu przyprowadzić. W takim razie nie będę się wahał dłużej, oddam moje życie i wszystką krew moich żył jeżeli tego potrzeba; ale ją ocalę. Nic mnie nie zdoła powstrzymać.
Upłynęło tak z pół godziny. Thenardier zdawał się zatopiony w ciemnych jakichś rozmyślaniach, więzień nie dawał znaku życia. Jednak zdawało się Marjuszowi, że od niejakiego czasu słyszał w przerwach lekki i stłumiony szelest od strony więźnia.
Znagła Thenardier odezwał się do pana Białego:
— Panie Fabre, posłuchajno! wolę ci to powiedzieć natychmiast.
Te kilka słów zdawały się być zapowiedzią jakiegoś wyjaśnienia. Marjusz nadstawił ucha. Thenardier mówił dalej:
— Moja żona wróci niebawem; niech się pan nie niecierpliwi. Myślę, że Skowronka jest istotnie pańską córką, i znajduję to rzeczą całkiem naturalną, żebyś ją miał przy sobie. Tylko, proszę posłuchać nieco. Moja żona przedstawi się jej z pańskim listem. Zaleciłem mojej żonie, żeby się ubrała w taki sposób jak pan widziałeś, ażeby twoja panna mogła się odważyć jechać z nią bez trudności. Siądą tedy obie do dorożki, mając mojego towarzysza z tyłu. Tymczasem znajduje się gdzieś po za rogatką niejaka dryndulka, zaprzężona dwoma dobremi końmi. Do niej to zawiozą twoją panienkę. Wysiądzie z dorożki. Mój towarzysz wsiądzie z nią do dryndulki, moja żona zaś powróci tu powiedzieć nam, że rzecz już jest załatwiona. Co zaś do twojej panienki, nie stanie jej się nic złego; dryndulka zawiezie ją w pewne miejsce, gdzie sobie będzie siedziała spokojnie, i jak tylko mi pan wręczysz owe liche dwakroć sto tysięcy franków, zostanie ci napowrót oddaną. Jeżelibyś zaś chciał mnie kazać przytrzymać, to wtedy mój towarzysz da tylko szczutka Skowronce, i będzie po wszystkiem.
Więzień nie odpowiedział na to ani słowa. Po pewnym przestanku, Thenardier ciągnął dalej:
— To jest rzecz prosta, jak pan widzisz. Nie stanie się nic złego, jeżeli pan sam nie zechcesz, żeby się stało co złego. Wypowiadam ci wszystko bez ogródki. Uprzedzam cię, ażebyś wiedział, czego się masz trzymać.
Zatrzymał się; więzień nie przerwał milczenia jak i wprzódy, a Thenardier mówił dalej:
— Jak tylko moja żona wróci, i jak mi powie: „Skowronka jest już w drodze,“ natychmiast puścimy pana, i wolno ci będzie pójść sobie spokojnie spać do siebie. Widzisz tedy, że nie mamy wcale złych zamiarów.
Straszliwe obrazy poczęły się przesuwać w umyśle Marjusza. „Jakto? nie mają więc tu przyprowadzić tej dziewczyny, którą uprowadzają? I jeszcze jeden z tych potworów ma ją porwać w ciemnościach — i dokąd?... A gdyby też to była ona?... Marjusz czuł jak mu się wstrzymywało bicie serca. Co tu począć? czy wypalić z krucicy? oddać w ręce sprawiedliwości tych wszystkich nędzników? Niemniej jednak wtedy człowiek z obuchem pozostałby po za obrębem tego wszystkiego wraz z porwaną dziewczyną, i Marjusz nie mógł bez dreszczu pomyśleć o tych słowach Thenardiera, których krwawe znaczenie odgadywał przeczuciem:“ jeżelibyś zaś chciał mnie kazać przytrzymać, to w tedy mój towarzysz da tylko szczutka Skowronce, i będzie po wszystkiem.
Teraz nie już przez poszanowanie ostatniej woli ojca, ale z powodów przywiązania swego, przez obawę niebezpieczeństwa tej, którą kochał, czuł się skrępowanym.
Straszliwe to, trwające już więcej godziny położenie, zmieniało pozór co chwila. Marjusz miał jeszcze siłę przypatrzyć z kolei wszystkie najdotkliwsze przypuszczenia, szukając nadziei, i nie znajdując jej nigdzie. Gwarny napływ jego myśli stanowił osobliwsze przeciwieństwo z grobową ciszą jaskini.
Pośród tego milczenia usłyszano skrzyp drzwi wchodowych, które się naprzód otwierały, potem zamykały.
Pan Biały poruszył się w swoich więzach.
— Otóż i nasza gospodyni — rzekł Thenardier.
Nie skończył był jeszcze mówić, kiedy w istocie Thenardierowa wleciała do izby czerwona, zadyszana, z pałającemi oczyma, i zawołała, uderzając się swemi ogromnemi rękoma po udach:
— Adres był fałszywy!
Złoczyńca, którego była wzięła z sobą, ukazał się także za nią, i schylił się wziąść napowrót swój obuch z kąta.
— Co? adres był fałszywy? — powtórzył Thenardier.
Ona ciągnęła dalej:
— Nie znalazłam nic; ulica świętego Dominika! numer 17! ani się tam śniło komu o jakim Urbanie Fabre! nikt nie wie nawet co to za zwierzę!
Zatrzymała się dla nabrania tchu, potem mówiła dalej:
— Mości Thenardier! ten stary pies wystrychnął cię na głupca! Bo też jesteś zanadto dobry, przyznam się; ja, żeby to tak na mnie, tobym zaczęła od tego, żebym go przerąbała na cztery ćwierci, a gdyby i to nic nie pomogło, tobym go kazała żywcem ugotować! Musiałby powiedzieć choćby nie chciał; i gdzie jest dziewczyna? i gdzie jest worek? Takto byłabym tę rzecz urządziła, żeby to na mnie! Dobrze to powiadają, że mężczyźni głupsi są od kobiet. Żywego ducha powiadam, piękny mi numer 17! Ogromna jakaś brama, nic więcej! Co za Fabre? żadnego Fabra nigdzie! I to, leć na złamanie karku, i to, aż na ulicę świętego Dominika, i jeszcze na piwo dorożkarzowi, i djabli tam wiedzą jeszcze co! Gadałam i z odźwiernym i z jego żoną, która jest tęga, poufała sobie kobieta; żadne z nich o niczem takiem nigdy ani słyszało!
Marjusz odetchnął. Ona, Urszula czy Skowronka, bo już i nie wiedział jak ją wreszcie nazywać, była ocalona.
Podczas kiedy jego żona rozwścieczona wykrzykiwała, Thenardier usiadł na stole: pozostał tak czas jakiś nie mówiąc ani słowa, bujając prawą nogą, która była zwieszona, i rozpatrując się w fajerce z wyrazem dzikiego zamyślenia.
Wreszcie rzekł do więźnia tonem powolnym, i w osobliwszy sposób okrutnym:
— Dałeś adres fałszywy? i nacóżeś ty liczył?
— Na to, żeby zyskać na czasie! — krzyknął więzień grzmiącym głosem.
I jednocześnie wstrząsnął swojemi więzami; były poprzecinane. Więzień był już tylko przywiązany do łóżka za nogę.
Zanim siedmiu łudzi, znajdujących się w izbie miało czas opatrzeć się co się stało, on schylił się ku kominowi, ściągnął ręką do fajerki, potem się wyprostował, i naraz Thenardierowa i złoczyńcy, cofnięci zdumieniem w głąb izby, spoglądali na niego z osłupieniem, widząc jak wznosił po nad głową rozpalone do czerwoności dłuto, iskrzące się złowieszczym blaskiem. Był prawie zupełnie wolny, i stał przed niemi w groźnej postawie.
Śledztwo sądowe, które spowodowała następnie zasadzka w ruderze Gorbeau, stwierdziło, że znaleziony został na ziemi w izbie, kiedy tam zeszła policja, miedziak przecięty i obrobiony w sposób osobliwszy; miedziak ten był jednym z owych cudów sztuki, które cierpliwość galerników stwarza w ciemnościach i dla ciemności; cudów które nie są niczem innem, jak narzędziami, służącemi do przygotowania ucieczki. Te zarazem okropne i wytworne arcydzieła zdumiewającej sztuki, są tem w złotnictwie, czem przenośnie języka złoczyńców w poezji.
Znajdzie się Benvenuto Cellini na galerach, tak jak w nauce języka są Villon’owie. Nieszczęśliwy, wzdychający do oswobodzenia, znajduje sposób, niekiedy bez żadnych narzędzi, czasem tylko za pomocą kozika, czasem starego noża, przeciąć pieniądz na dwie cienkie blaszki, wyżłobić wewnątrz te dwie blaszki ani naruszając wycisków stempla, i wyrobić zęby szrubowe na wewnętrznym obrębie pieniądza, w taki sposób, że blaszki na nowo przystają do siebie. To się zakręca i odkręca według upodobania, jednem słowem jest to pudełko. W pudełku tem można ukryć sprężynę zegarkową, a sprężyna ta, stosownie użyta, przecina ciężkie ogniwa kajdan i kraty żelazne. Myślałbyś, że ten nieszczęśliwy galernik niema jak tylko ten jeden grosz przy duszy, a on w tym groszu posiada wolność. Jeden to z takich miedziaków znaleziony został w izbie, pod tapczanem blisko okna, odszrubowany i w dwóch połówkach, kiedy później policja dokładniej przetrząsnęła miejsce wypadku. Znaleziono tam także malutenieczką piłkę z błękitnej stali, która się mogła ukrywać wewnątrz miedziaka. Zdaje się, że w chwili kiedy złoczyńcy rzucili się przetrząsać kieszenie więźniowi, miał on przy sobie tego miedziaka, potrafiwszy ukryć go w ręku; i że następnie, mając prawą rękę wolną, odszrubował go, i użył piłki do przecinania postronków, któremi był skrępowany; co dopiero mogło wytłumaczyć lekki szelest, i niedojrzane prawie poruszenia więźnia, które był Marjusz zauważał.
— Nie mogąc się jednak schylić, z obawy ażeby się nie zdradził, nie poprzecinał więzów lewej nogi.
Tymczasem złoczyńcy poprzychodzili znów do siebie z pierwszego zdumienia.
— Nic się nie bój — rzekł Urwipołeć do Thenardier’a. Trzyma się jeszcze za nogę, i nie pójdzie hulać tak łatwo. Ręczę ci za to. To ja mu tak moją ręką zawiązałem tę nóżkę.
Więzień odezwał się jak następuje brzmiącym głosem:.
— Jesteście nędznicy; ale życie moje niewarte znowu tak dalece obrony.
Co do tego zaś co sobie wyobrażacie: że moglibyście mnie zmusić do napisania tego, czego nie chcę napisać, i do powiedzenia, czego nie chcę powiedzieć:
Obnażył z rękawa całą lewą rękę i dodał:
— To patrzcie!
Jednocześnie wyciągnął ramię i położył na gołem ciele rozżarzone dłuto, które trzymał w prawem ręku za rękojeść drewnianą.
W tej chwili dało się słyszeć syczenie przypalonego ciała, po izbie rozszedł się swąd właściwy miejscom tortur; Marjusz się zachwiał, szalony prawie od zgrozy; sami nawet złoczyńcy uczuli dreszcz po sobie. Ale twarz dziwnego starca zaledwie drgnęła, i podczas gdy rozczerwienione żelazo zagłębiało się w kurzącą ranę, on niewzruszony i prawie wielki, utkwił wzrok w Thenardierze swój piękny wzrok, w którym nie było nienawiści, i gdzie cierpienie rozpływało się w pogodnej powadze.
U istot natury wielkiej i szczytnej walki ciała i zmysłów, oddanych na pastwę cierpieniom fizycznym, wyprowadzają na wierzch duszę i oświetlają nią czoło. Podobnie jak bunty żołdactwa zmuszają wodza do ukazania się.
— Nędznicy — zawołał — lękajcie się mnie tyle tylko, ile ja się was lękam!
I wyrywając dłuto z rany, cisnął je przez okno, które było pozostało otworem i straszliwe narzędzie gorejące znikło, wirując w cieniach nocy i padło gdzieś daleko, gasnąc pośród śniegu.
Więzień odezwał się znowu:
— Teraz róbcie ze mną, co sami chcecie.
Był rozbrojony.
— Pochwycić go — rzekł Thenardier.
Dwóch złoczyńców przytrzymali go za ramiona, a człowiek zamaskowany z głosem brzuchomówcy, stanął naprzeciw niego, gotów roztrzaskać mu czaszkę uderzeniem klucza, za najmniejszym ruchem z jego strony.
Jednocześnie Marjusz usłyszał po pod sobą u dołu ściany, przez którą zaglądał, i to tak blizko, że nie mógł nawet widzieć tych, co rozmawiali te kilka słów wymienionych z cicha:
— Nie pozostaje jak tylko...
— Sprzątnąć go.
— Tak i ja myślę.
Była to narada pomiędzy mężem i żoną.
Thenardier postąpił wolnym krokiem ku stołowi, wysunął szufladę i wziął z niej nóż.
Marjusz machinalnie obracał w ręku rękojeść krucicy. Co za niepewność! Od godziny już dwa głosy walczyły w jego sumieniu: jeden zalecał mu szanować ostatnią wolę ojca, drugi wołał na niego o ratunek dla więźnia. Dwa te głosy nie przestawały odzywać się w nim jednocześnie, i to go odprowadzało od zmysłów. Aż do tej chwili miał niejaką nadzieję znaleźć sposób pogodzenia tych dwóch obowiązków, ale nic możebnego w tym względzie nie nasuwało mu się na myśl. Tymczasem niebezpieczeństwo nagliło, ostatni kres oczekiwania zdawał się być przekroczonym; o kilka kroków od więźnia, Thenardier namyślał się z nożem w ręku.
Marjusz, w obłąkaniu swojem, rozglądał się wkoło siebie, jak to bywa ostatnią machinalną ucieczką rozpaczy.
Nagle zadrżał.
U nóg jego, na stole, żywy promień księżyca w pełni oświecał i zdawał się ukazywać mu kawałek papieru. Na tym świstku wyczytał on wyrazy, które tegoż poranka napisała była, jak sobie przypominamy, starsza córka Thenardier’a.
— Salcesony idą.
Myśl, podobna do światłości nagłej przebiegła umysł Marjusza; nasuwał mu się właśnie w ręce środek, którego szukał, jedyne rozwiązanie tego okropnego zadania, które go tyle dręczyło: oszczędzić zabójcę i ocalić ofiarę. Ukląkł na komodzie, schylił się, wziął świstek, oderwał delikatnie kawałek wapna od ściany, obwinął go papierem i rzucił przez szparę do środka izby.
Właśnie było w samą porę. Thenardier pokonał był nareszcie swoje ostatnie obawy, czy też ostatnie skrupuły i szedł ku więźniowi.
— Coś spadło? — zawołała Thenardierowa.
— Co takiego? — rzekł mąż.
Baba poskoczyła, i podniósłszy kawałek wapna, obwinięty w papier, podała go mężowi.
— Którędyż to tu wleciało? — spytał Thenardier.
— Którędyż chcesz, żeby miało wlecieć? — rzekła kobieta. — Przez okno ma się rozumieć.
— Widziałem nawet, jak leciało — rzekł Urwipołeć.
Thenardier szybko rozwinął świstek i przybliżył go do świecy.
— Patrzaj, to pismo Eponiny. Niechże cię djabli.
Dał znak żonie, która przybliżyła się żywo i pokazał jej pismo. Potem dodał głuchym głosem:
— Żywo! co tchu drabinę! Zostawmy szperkę w pułapce, a sami bierzmy nogi za pas.
— Jakto? nie skręciwszy karku temu łajdakowi? zapytała Thenardierowa.
— Niema chwili czasu do stracenia.
— Ale którędy zmykać? — odezwał się Urwipołeć.
— Oknem — odpowiedział Thenardier. Ponieważ, rzuciła ten kamień przez okno, to dowodzi, że dom nie jest obsaczony z tej strony.
Zamaskowany brzuchomówca położył na ziemi swój ogromny klucz, wzniósł w górę obie ręce i po trzykroć szybko otworzył i zamknął dłonie, nie mówiąc ani słowa. Był to jakby znak alarmu w obozie; złoczyńcy, przytrzymujący dotąd więźnia, puścili go; w okamgnieniu drabina sznurowa wyrzuconą została za okno i silnie przytwierdzoną u futryny dwoma żelaznemi hakami.
Więzień nie zwracał wcale uwagi na to, co się działo w koło niego. Zdawał się marzyć, czy też modlić się.
Jak tylko drabina została umocowaną, Thenardier zawołał:
— Za mną, żono.
I rzucił się ku oknu.
Ale w chwili, kiedy miał przełożyć nogę, Urwipołeć porwał go gwałtownie za kołnierz:
— O! nie, kochanku, ty wyjdziesz ostatni.
— Ostatni, zawyli wszyscy złoczyńcy, jakby jeden.
— Pogłupieliście — rzekł Thenardier — tracimy czas napróżno, ogary już nam następują na pięty.
— No, to ciągnijmy na losy: komu pierwszeństwo? — rzekł jeden ze złoczyńców.
Thenardier zawołał:
— Czyście poszaleli? czyście się powściekali? To stado bydląt! tracić czas, ciągnąć na losy! może na kijki? może na węzełki? może jeszcze rozpisywać nasze nazwiska na kartkach i rzucać je w czapkę?...
— Choćby nawet w mój kapelusz — odezwał się głos od progu drzwi.
Wszyscy się odwrócili. Był to Javert.
Trzymał w ręku swój kapelusz, i nadstawiał go uśmiechając się.
Javert z nadejściem nocy, porozstawiał swoich ludzi i sam stanął na czatach po za drzewami ulicy w pobliżu Rogatki Gobelinów, która się znajduje wprost rudery Gorbeau, po drugiej stronie bulwaru. Rozpoczął od otworzenia swego mieszka dla schowania w niego dwoje dziewcząt postawionych na straży u przesmyków, wiodących do legowiska. Ale udało mu się upolować tylko Anzelmę. Co do Eponiny, nie znaleziono jej na stanowisku; znikła i ani podobna było ją wyśledzić. Następnie zaczaił się znowu, nastawiając ucho na znak umówiony. Uwijanie się dorożki tam i napowrót wielce go było zaniepokoiło. Wreszcie zniecierpliwił się, i pewny, że się tam znajdowało gniazdo, pewny jednem słowem gratki, poznawszy przytem wielu złoczyńców pomiędzy temi, którzy tam weszli, zdecydował się ostatecznie wejść, nie czekając wystrzału.
Przypominamy sobie, że miał klucz Marjusza.
Wszedł w samą porę.
Przerażeni złoczyńcy rzucili się nazad porwać za bronie, które byli poporzucali po kątach, mając się do ucieczki. Mniej jak w mgnieniu oka ci siedmiu ludzi tak przerażającej powierzchowności, zbili się w kupę w postawie obronnej, jeden ze swoim obuchem, drugi z kluczem, trzeci z pałką, inni z nożycami, z obcęgami i młotami; Thenardier z nożem w pięści. Thenardierowa porwała ogromny kamień, leżący we framudze okna, który służył za siedzenie dla jej córek.
Javert włożył kapelusz na głowę i postąpił parę kroków w izbie, mając złożone na krzyż ręce, laskę pod pachą i szpadę w pochwie.
— Za pozwoleniem — rzekł. — Nie wyjdziecie oknem, tylko drzwiami. Będzie to nieco zdrowiej. Was jest siedmiu, nas piętnastu. Co się tam mamy brać za łby, jak chłopi. Rozprawmy się przyzwoicie.
Urwipołeć wyjął pistolet z pod bluzy, włożył go w rękę Thenardier’a i szepnął mu w ucho:
— To Javert. Nigdybym się nie ośmielił strzelić do niego. Może ty będziesz śmielszy.
— Spodziewam się! — odpowiedział Thenardier.
— No, strzelaj.
Thenardier chwycił za pistolet i wziął na cel Javerta.
Javert, stojący o trzy kroki, spojrzał mu bystro w oczy i rzekł tylko:
— Nie strzelaj, bo zobaczysz, że ci spali na panewce.
Thenardier pocisnął kurek. Spaliło.
— A co? nie mówiłem ci? — rzekł Javert.
Urwipołeć rzucił maczugę pod nogi Javerta.
— Jesteś królem djabłów — zawołał — poddaję się.
— A wy? — zapytał Javert innych złoczyńców.
Ci odpowiedzieli:
— I my także.
Javert odezwał się spokojnie:
— A! tak to dobrze; powiedziałem, że się jakoś porozumiemy.
— Proszę tylko o jedną rzecz — rzekł Urwipołeć — to jest, żeby mi pozwolono mieć tytuń przez czas, co będę w ciupie.
— Zgoda — rzekł Javert.
I zwracając się do zawołania — dodał:
— Teraz, proszę tutaj.
Gromada żandarmów z gołemi pałaszami w ręku i policjantów, uzbrojonych w giętkie maczugi i grube kije, wtłoczyła się do izby na wezwanie Javerta. Skrępowano złoczyńców. Ten tłum ludzi zaledwo oświetlony, zapełniał cieniami jaskinię.
— Obrączki wszystkim! — krzyknął Javert.
— Chodźcieno tu, jeśli łaska — ryknął głos — który wyraźnie nie był głosem męzkim, ale o którym niktby nie mógł powiedzieć, że to głos kobiecy.
Thenardierowa schroniła się była we framugę od okna i jej to usta wydały ten ryk osobliwszy.
Żandarmi i policjanci cofnęli się.
Baba zrzuciła była z siebie chustkę i miała tylko kapelusz na głowie; mąż jej przykurczony po za nią, prawie znikał za jej opuszczoną chustką, a ona zasłaniała go swojem ciałem, unosząc dwiema rękami kamień po nad głową, i bujając nim na podobieństwo olbrzymki, która się zabierała cisnąć skałę.
— Z drogi! — zawołała.
Wszyscy cofnęli się w korytarz. Zrobił się szeroki wyłom pośrodku izby.
Thenardierowa rzuciła spojrzenie złoczyńcom, którzy się dali byli powiązać i mruknęła głosem gardłowym i ochrypłym:
— Podłe tchórze!
Javert uśmiechnął się i wszedł w próżną przestrzeń, którą Thenardierowa pożerała swojemi dwiema źrenicami.
— Ani się waż przyjść tu! — krzyknęła — bo cię zmiażdżę.
— O! to herod baba! — rzekł Javert. — Ej! matulu, ty masz brodę jak chłop, ale ja mam pazury jak baba.
I postąpił ku niej.
Thenardierowa rozczochrana i straszliwa, rozkraczyła się, przegięła w tył, i rzuciła z zajadłością kamień na głowę Javerta. Javert zgiął się, kamień przeleciał po nad nim, uderzył o ścianę, w głębi odwalając potężny kawał tynku, i wrócił odbijając się od węgła, po przez izbę, szczęściem prawie pustą, by paść już bezsilnie u nóg Javerta.
W tej samej chwili Javert zbliżał się do małżonków Thenardier. Jedna z jego szerokich dłoni porwała za ramię babę, druga za łeb jej męża.
— Obrączki! tu! natychmiast! — zawołał.
Policjanci wpadli tłumnie i w kilka chwil rozkaz Javerta został wykonanym.
Thenardierowa złamana, spojrzała na ręce swoje skrępowane, spojrzała na skrępowanego męża i osunęła się na ziemie, płacząc głośno.
— Moje córki! — wołała.
— Już są w bezpiecznem miejscu — rzekł Javert.
Tymczasem policjanci spostrzegłszy pijaka chrapiącego za drzwiami, poczęli go wstrząsać. Obudził się, jąkając:
— A co? czy już po wszystkiem Jondrecie?
— Tak, tak, po wszystkiem — odpowiedział Javert.
Sześciu związanych złoczyńców pozostawiono stojących; mieli zresztą dawne swoje postawy widziadeł, i trzech z nich mieli twarze poczernione, trzech było w maskach.
— Zostańcie sobie w maskach — rzekł Javert.
I przepatrując ich, rzekł do trzech tak zwanych węglarzy:
— Jak się masz Urwipołciu; jak się masz Brujonie. Jak się masz Złamany Szelągu?
Potem zwracając się ku trzem zamaskowanym — rzekł do człowieka z obuchem:
— Jak się masz, Gumlemer?
A do człowieka z pałką:
— Jak się masz, Babciu?
A do brzuchomówcy:
— Witam cię, Claquesous.
W tej chwili spostrzegł więźnia złoczyńców, który od wejścia gromady policjantów nie wyrzekł był ani jednego słowa i siedział z głową spuszczoną.
— Rozwiążcie tego pana — rzekł Javert — i niech się nikt nie waży wyjść ztąd.
Powiedziawszy to, zasiadł po królewsku przed stołem, na którym stała świeca i przybory do pisania, wyjął z kieszeni papier stęplowy i zaczął pisać protokuł.
Napisawszy kilka wierszy, które są tylko formułą wstępną protokułów, nigdy się nie zmieniającą, podniósł oczy.
— Proszę tu naprzód tego pana — rzekł — którego ci panowie skrępowali.
Policjanci poczęli się oglądać w około.
— No i cóż? — spytał Javert — gdzież jest ten pan?
Więzień złoczyńców, pan Biały, pan Fabre, ojciec Urszuli, czy też Skowronki, znikł, jakby się ziemia pod nim rozstąpiła.
Drzwi były strzeżone, ale okno nie było strzeżone. Jak tylko się ujrzał uwolnionym z więzów, podczas kiedy Javert pisał, skorzystał z zamętu, z zamieszania, z nagromadzenia ludzi w izbie, z ciemności i z chwili kiedy stracono go z uwagi, ażeby wyskoczyć oknem.
Jeden z policjantów pobiegł do okna i spojrzał.
Nie było widać nikogo na dworze.
Drabina sznurowa drżała jeszcze.
— Niech cię djabli, mruknął Javert przez zęby. To musiał być najlepszy gracz ze wszystkich.
Nazajutrz, dnia, w którym zaszły te wypadki w domu na bulwarze szpitalnym, chłopiec jakiś, który zdawał się iść od mostu Austerlickiego, szedł boczną, aleją po prawej stronie bulwaru, w kierunku rogatki Fontainebleau. Była już noc zupełna. Chłopak ten był blady, chudy, w łachmanach, w spodniach płóciennych pomimo lutego, i śpiewał w niebogłosy.
Na rogu ulicy Małego Bankiera, jakaś staruszka schylona grzebała w kupie śmieci przy świetle latarni; chłopak potknął się o nią mimochodem, i cofnął się nagle wykrzykując:
— Patrzcieno! a ja byłem pewny że to pies! ogromny pies!
Stara wyprostowała się w ostatniej złości:
— Ścierwo smarkacz! — mruknęła — żebym tu nie miała roboty, tobym ci tak dała nogą, żebyś zobaczył!
Chłopak znajdował się już w pewnej odległości.
— Gzy, gzy, gzy, marchewka! — zawołał zdaleka skrobiąc na palcu; zresztą możem się i nie bardzo omylił.
Stara, zatykając się z wściekłości, wyprostowała się nagle, i wtedy czerwone światło latarni padło wprost na jej twarz bladą, całą posiekaną w zmarszczki i kanty, i pościąganą dziwacznie ku ustom. Ciało jej całe ginęło w cieniu, i widać było tylko głowę. Powiedziałbyś, że to maska zgrzybiałości, wykrojona z nocy przez światło. Chłopak przypatrywał jej się czas jakiś.
— Jejmość Dobrodziejka — rzekł wreszcie — nie jest wcale z tego rodzaju piękności, w których ja gustuję.
Powiedziawszy to, puścił się w dalszą drogę, i zaczął śpiewać po dawnemu:
Chodził polować,
W tem miejscu przerwał sobie. Stanął był właśnie przed numerem 50 — 52, i znalazłszy drzwi zamknięte, zaczął w nie walić piętami w sposób rozgłośny, grzmiący i bohaterski, zdradzający raczej ciężkość chodaków, w które był obuty, jak małość nogi, mającej rozmiary dziecinne.
Tymczasem, ta sama baba, którą był spotkał na rogu ulicy Małego Bankiera, leciała za nim, wykrzykując co wlazło, i wygrażając pięściami:
— Co to znowu? co takiego? rany Boskie! toż tu ktoś drzwi wywala! dom cały roztrząsa!
Chłopak walił piętami w najlepsze.
Starej aż oddech zatykało.
— Oto mi śliczności gospodarstwo po domach! Bodaj cię choroba!
Znagła stanęła jak wryta. Poznała ulicznika.
— Ach! to ty, przeklęte pół-djable weneckie.
— A! to staruszka — rzekł chłopak. Jak się masz Jejmościuniu? Przyszedłem zwyczajnie odwiedzić moich rodziców.
Stara odpowiedziała z dwuznacznem skrzywieniem twarzy, której zgrzybiałość i brzydota spotęgowała wyraz nienawiści, ale wrażenie tego na nieszczęście przepadło w ciemnościach:
— Niema nikogo, utrapiony bębnie!
— Eeee! — rzekł chłopak — a gdzie tatulo?
— W prochowni.
— Doprawdy? a matula?
— W kryminale.
— No proszę! a siostrzyczki?
— W domu kary i poprawy.
Chłopak podrapał się w głowę, skrzywił się z pod oka na babę, i rzekł tylko:
— Tam do licha!
Potem wykręcił się na pięcie, i w chwilę potem, stara stojąc na progu drzwi, usłyszała go śpiewającego głosem czystym i młodym, podczas kiedy się zapuszczał pod czarne wiązy, szeleszczące od zimowego wiatru:
Chodził polować,
Chodził polować na kruki,
Wlazłszy na szczudła.
Kto bądź chciał przejść mu pod spodem,