Nędznicy/Część czwarta/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Nędznicy | |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego | |
Data wyd. | 1900 | |
Druk | W. Dunin | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Les Misérables | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Wiktor Hugo.
NĘDZNICY.
CZĘŚĆ CZWARTA.
SIELANKA PRZY ULICY PLUMET I EPOS Św. DYONIZEGO. WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.
|
Marjusz przytomny był rozwiązaniu niespodziewanej zasadzki, na której ślad naprowadził Javerta; ale zaledwie Javert opuścił domostwo, zabrawszy z sobą więźniów w trzech fiakrach, Marjusz także wysunął się z domu. Nie było jeszcze dziewiątej wieczór. Marjusz udał się do Courfeyrac’a. Courfeyrac przestał być owym niefrasobliwym mieszkańcem łacińskiego kraju; osiadł przy ulicy Szklannej. Marjusz rzekł do Courfeyrac’a: — przychodzę do ciebie na nocleg. Courfeyrac wyciągnął z łóżka jeden materac, miał ich dwa, rozłożył na ziemi i rzekł: — Służę ci.
Nazajutrz, o siódmej rano, Marjusz wrócił do rudery, zapłacił komorne i drobne należytości mamie Bougon, włożył na wóz drabiasty swoje książki, łóżko, stół, komodę i dwa krzesła i odjechał nie zostawiwszy adresu, tak, iż gdy Javert tegoż poranku wrócił, by rozpytać się Marjusza o wypadkach wczorajszych, zastał tylko mamę Bougon, która odpowiedziała: — Wyprowadził się!
Mama Bougon była pewną, że Marjusz trochę należał do złodziei, schwytanych w nocy. — Ktoby to pomyślał? — zawołała do stróżki sąsiadki, taki młody, wyglądało to jak panienka!
Marjusz wyprowadził się tak prędko z dwóch powodów. Najprzód, że teraz budził w nim wstręt ten dom, w którym tak z bliska i z całą ohydą i okropnością szczegółów widział brzydotę społeczną, szkaradniejszą jeszcze od złego bogacza: złego nędzarza. Powtóre, że nie chciał być wmieszanym do procesu, który prawdopodobnie wytoczyć miano, ani świadczyć przeciw Thenardier’owi.
Javert sądził, że młodzieniec, którego nazwiska nie zapamiętał, zląkł się i uciekł, niewróciwszy może do domu w czasie zasadzki; jednakże starał się go odszukać, ale daremnie.
Upłynął miesiąc, potem drugi. Marjusz ciągle mieszkał u Courfeyrac’a. Dowiedział się od adwokata, często zachodzącego do sali ustępowej sądu kryminalnego, że Thenardier siedział zamknięty w osobnej celi. Co poniedziałek Marjusz odsyłał do kancelarji więzienia la Force pięć franków dla Thenardier’a.
Marjusz, wyczerpawszy swe zasoby, pożyczał te pięć franków od Courfeyrac’a; pierwszy to raz w życiu pożyczał pieniędzy. Perjodyczne pięć franków były podwójną zagadką dla Courfeyrac’a, który je dawał i dla Thenardier’a, który je odbierał. — Do kogo to idzie? — myślał Courfeyrac. — Zkąd to może pochodzić? — zapytywał Thenardier.
Zresztą Marjusz miał serce zranione. Wszystko znowu zapadło jak w przepaść. Nie widział nic przed sobą, życie jego pogrążyło się w tajemnicy, w której błądził omackiem. Na chwilę ujrzał znowu z bliska w tej ciemności dziewicę ukochaną i starca, który zdawał się być jej ojcem — istoty nieznane, co stały się jedynem jego zajęciem i nadzieją na tym świecie — a jeden podmuch uniósł te cienie. Ani jedna iskierka pewności i prawdy nie wytrysła z najstraszniejszego starcia. Wszelkie domysły były próżne. Nie wiedział nawet nazwiska, które sądził, że zna dobrze. Oczywiście nie była to już Urszula, a Skowronek widoczne przezwisko. A co sądzić o starcu? Czy w istocie krył się przed policją? Przypomniał sobie robotnika o białych włosach, którego spotkał w okolicach Inwalidów. Zdawało się prawdopodobnem, że ów robotnik i pan Biały byli jedną osobą. Więc się przebierał? Człowiek ten miał strony heroiczne i strony dwuznaczne. Czemu nie wołał pomocy? dlaczego uciekł? byłże lub nie ojcem młodej dziewicy? nakoniec byłże w istocie człowiekiem, którego Thenadier zdawał się poznać? Czy Thenardier się myli? Tysiące nierozwiązanych zagadek. Wszystko to wprawdzie nie odejmowało nic z anielskiego uroku dziewicy Luksemburga. Smutek dojmujący: Marjusz miał w sercu namiętną miłość, a na oczach noc. Był pchany, przyciągany, a nie mógł się ruszyć. Wszystko znikło, prócz miłości. Nawet ta miłość straciła instynkt i nagłe, jasne natchnienia. Zwykle ten pożerający płomień oświeca nas trochę, rzucając na zewnątrz światło użyteczne. Marjusz nie słyszał już tych głuchych rad namiętności. Nigdy nie śmiał sobie powiedzieć: gdybym tam poszedł? gdybym spróbował? Oczywiście Urszula musiała być gdzieśkolwiek; nic nie szeptało Marjuszowi, w której stronie miał szukać. Całe jego życie streszczało się teraz w dwóch słowach: bezwzględna niepewność w nieprzeniknionym mroku. Ujrzeć ją — do tego wzdychał zawsze, ale stracił nadzieję.
Na domiar nieszczęścia wróciła nędza. Czuł jej lodowate tchnienie przy sobie, za sobą, w tych męczarniach oddawna odwyknął od pracy, a nic niebezpieczniejszego, jak przerwana praca; to znikające przyzwyczajenie. Łatwo je porzucić, trudno odzyskać.
Pewna ilość marzenia jest dobrą, jak narkotyk w umiarkowanych dozach. Usypia to niekiedy ciężkie gorączki duszy bijącej się z myślami, nieci w umyśle miękkie i świeże wyziewy, które łagodzą zbyt ostre rysy czystego myślenia, zapełniają tu i owdzie próżnie i przerwy; łączą gromady i zamazują ostre kanty myśli. Ale zbytek marzenia zanurza i topi. Biada pracownikowi umysłowemu, który zupełnie spada z myślenia w marzenie! Sądzi, że łatwo wydostanie się, i mówi sobie, że bądź co bądź, to wszystko jedno. Błąd.
Myśl jest znojem rozumu, marzenie jego rozkoszą. Zastąpić myśl marzeniem, to brać za jedno truciznę i pokarm.
Marjusz, jak sobie przypominacie, od tego zaczął. Przyszła miłość i wtrąciła go w przepaść marzeń bezdennych, bez celu. Jeśli wychodził, to żeby marzyć. Leniwe rodzenie umysłu. Otchłań mętna i jednostajna. W miarę, jak zmniejszała się praca, rosły potrzeby. Takie jest prawo psychologiczne. Człowiek w stanie marzenia pochopny jest do rozrzutności i miękkości; rozprężony umysł nie umie utrzymać życia na wodzy. W tym rodzaju życia dobre ze złem się mięsza, bo jeśli miękkość jest zgubną, wspaniałomyślność jest zdrową i dobrą. Ale człowiek biedny, wspaniałomyślny i szlachetny, zgubiony jest, jeśli nie pracuje. Ubywa zasobów, przybywa potrzeb.
Fatalna pochyłość, w którą wpadają najuczciwsi i najdzielniejsi, zarówno jak najsłabsi i najbardziej skażeni; — prowadzi ona do jednej z dwóch przepaści, do samobójstwa lub zbrodni.
Wychodząc ciągle by marzyć, w końcu któregoś dnia wyjdziesz rzucić się w rzekę.
Zbytek marzenia tworzy Escouss’ów i Lebras’ów.
Marjusz zwolna spuszczał się z tej pochyłości, mając utkwione oczy w tę, której nie widział. Cośmy tu napisali wydaje się dziwnem, a jednak jest prawdziwe. Wspomnienie istoty nieobecnej zapala się w ciemnościach serca; im głębiej znikła, tem jaśniej promienieje; dusza zrozpaczona i ciemna widzi tę światłość na swoim widnokręgu, niby gwiazdę nocy wewnętrznej. Ona — to cała myśl Marjusza. Nie marzył o czem innem; czuł niewyraźnie, że stare jego ubranie stawało mu się nie do użycia, że nowe stawało się starem, że koszule się zużywały, kapelusz zużywał, buty zużywały, to jest, że jego życie się zużywało, i mówił do siebie: — Gdyby ją tylko ujrzeć nim umrę!
Jedna słodką myślą, się odurzał, że ona go kochała, że mówiło mu to jej spojrzenie, że nie znała jego nazwiska, ale znała jego duszę, i że gdziekolwiek się znajduje, w jakiembądź miejscu tajemniczem, kochała go jeszcze. Kto wie, może marzyła o nim, jak on o niej marzył? Niekiedy w niewytłómaczonych godzinach, jakie miewa każde serce zakochane, mając tylko powody do boleści, a jednak czując jakieś tajemnicze drżenie radości, mówił do siebie: — jej to myśli do mnie przychodzą! Potem dodawał: — Może i moje do niej dochodzą.
To jednak złudzenie, na które w chwilę potem potrząsał głową, rzucało w jego duszę promienie, które czasami były jakby nadzieją. Niekiedy, zwłaszcza w godzinie wieczornej, która najbardziej zasmuca marzycieli, rzucał na papier to, co było najczystszego, najidealniejszego i najbardziej nieosobistego w marzeniach, jakiem i miłość napełniała jego duszę. Nazywał to „pisaniem do niej“.
Nie trzeba jednak sądzić, że jego rozum się mieszał. Owszem. Stracił władzę pracowania i zmierzania wytrwale ku oznaczonemu celowi, ale miał więcej niż kiedy przenikliwości i trafności sądu. Marjusz widział w świetle spokojnem i rzeczywistem, choć nieco szczególnem, cokolwiek przesuwało się przed jego oczyma, nawet rzeczy i ludzi najobojętniejszych; o wszystkiem powiedział trafne słowo z jakiemś uczciwem znękaniem i szczerą bezstronnością. Jego duch, prawie pozbawiony nadziei, sięgał daleko i unosił się w obłokach.
W takim stanie umysłu, nic nie uszło jego przenikliwości, nic go nie zwiodło i w każdej chwili odgadywał istotę życia, ludzkości i przeznaczeń. Szczęśliwy, nawet w cierpieniach, jest ten, komu Bóg dał duszę godną miłości i nieszczęścia! Kto nie widział rzeczy tego świata, i serca ludzi w tem świetle podwójnem, ten nic nie widział prawdziwego i nic nie zna.
Dusza, która kocha i cierpi, ma coś w sobie szczytnego.
Zresztą dnie upływały nie przynosząc nic nowego. Zdawało mu się tylko, że ponura przestrzeń, którą miał do przebycia, z każdą chwilą się skracała. Już widział wyraźnie stromy brzeg przepaści bezdennej.
— Jak to! — powtarzał sobie — więc jej nie zobaczę, nim umrę.
Wszedłszy na ulicę Św. Jakóba, zostawiwszy na stronie rogatkę i idąc czas pewien na lewo starego bulwaru wewnętrznego, dochodzi się do ulicy Zdrowia, a potem Lodowni, i nim się przybędzie do rzeczułki Gobelinów, napotyka się rodzaj pola, które w długim i jednostajnym pasie bulwarów paryzkich, jest jedynem miejscem, gdzie Ruysdael miałby ochotę usiąść.
Jakiś wdzięk niewysłowiony okraszał tę łąkę zieloną, przez którą ciągnęły się sznury z zawieszonemi chustami, schnącemi na wietrze; w dali sterczał stary budynek ogrodników paryzkich, zbudowany jeszcze za Ludwika XIII, z wysokim dachem, dziwacznie przerywanym poddaszami; dalej walące się ogrodzenia, trochę wody ciekącej między topolami, kobiety, śmiechy, głosy; na widnokręgu Panteon, drzewo Głucho-niemych, Val de Gràce gmach czarny, pękaty, fantastyczny, pocieszny i wspaniały — w głębi poważne sklepienie kwadratowe wieżyc kościoła Panny Marji.
Miejsce warte jest widzenia, więc też nikt tam nie chodzi. Niekiedy tylko przemknie się tędy jaki wóz furmański.
Zdarzyło się raz, że Marjusz w samotnej przechadzce zabłąkał się na tę łąkę. W tym dniu ukazał się na tym bulwarze rzadki gość, przechodzień. Marjusz, zdumiony prawie dzikim wdziękiem tego miejsca, zapytał przechodnia: — Jak się nazywa to miejsce?
Przechodzień odpowiedział: — To pole Skowronka.
I dodał: — Tu Ulback zabił pasterkę z Ivry.
Ale po tem słowie: Skowronek, Marjusz nic już nie słyszał. Gdy człek jest rozmarzony, lada słówko może nagle wprawić umysł w pewien stan zamarznięcia. Myśl szybko zgęszcza się około jednej idei i nie zdolną jest przyjąć innych wrażeń. Skowronek była to nazwa, którą Marjusz, pogrążony w głębokiej melancholji, przyjął zamiast Urszuli. Ba — rzekł w bezmyślnem osłupieniu, właściwem tym tajemniczym rozmowom z samym sobą — to jej pole. Tu dowiem się gdzie mieszka.
Niedorzeczne to, a jednak nie mógł się opędzić tej myśli.
I codziennie przychodził na to pole Skowronka.
Tryumf Javerta w domostwie Gorbeau zdawał się zupełnym, a nie był.
Najprzód — co go najbardziej martwiło — nie aresztował więźnia. Człowiek zabijany przez złoczyńców, jeśli ucieka przed sprawiedliwością, jest bardziej podejrzany od samego zabójcy; prawdopodobnie jegomość ów, tak szacowny łup dla bandytów, niemniej byłby pożądaną zdobyczą dla władzy.
Dalej, Montparnasse umknął Javertowi. Wypadało czekać innej sposobności, by złowić tego djabelskiego fircyka. W istocie Montparnasse, spotkawszy Eponinę, która czuwała pod drzewami bulwaru, zabrał ją z sobą, bo wolał bawić się w kochanka z córką, niż w rakarza z ojcem. I dobrze na tem wyszedł. Ocalał. Co do Eponiny, Javert zdybał ją wprawdzie, ale pociecha mizerna. Eponina dostała się do Magdalenek, gdzie już siedziała Anzelma.
Nakoniec w przejeździe z rudery Gorbeau do więzienia Force, jeden z głównych aresztowanych Claquesosus, przepadł. Nie wiedziano jak się to stało, ajenci i sierżanci „zgoła tego nie rozumieli,“ zniknął jak kamfora, wysunął się z pod kajdan, przemknął przez szczeliny powozu, bo fiakr był popękany, i uciekł; nie pojmowano jak się to stało, wiedziano tylko, że gdy przyjechali do więzienia już nie było Claquesousa. Musiały to być czary, albo sprawka policji. Czy Claquesous stopniał w ciemności jak płatek śniegu w wodzie? Czy był w tajnem porozumieniu z ajentami policji? Czy człowiek ten był podwójną zagadką porządku i nierządu? Byłli współcześnie gwałcicielem spokojności publicznej i jej obrońcą? Czy ten sfinx brnął przedniemi łapami w zbrodni, a tylnemi dotykał władzy? Javert nie przypuszczał takich kombinacji i odrzuciłby układy podobne; ale jego ludzie mieli innych prócz niego inspektorów, może lepiej od niego wtajemniczonych w przebiegi prefektury, a Claquesous był tak szczwanym, że mógł być bardzo dobrym ajentem. Jakkolwiek bądź, Claquesous już się nie znalazł. Javert był tem raczej rozgniewany niż zdziwiony.
Co do Marjusza „mazgaja adwokata, który prawdopodobnie stchórzył“ Javert mało dbał o niego. Zresztą adwokata łatwo odszukać. Ale byłże to w istocie adwokat?
Rozpoczęła się indagacja.
Sędzia inkwirent uznał za stosowne jednego z bandy Szarego-Matusa nie zamknąć w osobnej celi, w nadziei że się wyda. Tem swobodniej trzymanym był Brujon, kudłaty, z ulicy Małego Bankiera. Pozwolono mu chodzić po podwórku Karlomana, tylko stróże mieli na niego baczne oko.
Nazwisko to Brujon należy do wspomnień więzienia Force. Na szkaradnem podwórku, zwanem Nowego Budynku, które administracja przezwała podwórzem Św. Bernarda, a złodzieje Lwią Jaskinią, na ścianie okrytej trądem, przy starej zardzewiałej bramie żelaznej, prowadzącej do dawnej kaplicy książęcego zamku Force, którą później zamieniono na dormitarz zbójów, widziano przed dwunastu jeszcze laty rodzaj baszty grubo rzeźbionej z kamienia, a tuż pod nią napis.
Brujon z r. 1811 był ojcem Brujona z r. 1832.
Ten ostatni, którego nie można było dostrzedz w zasadzce Gorbeau, był to młody chłopak nadzwyczajnie przebiegły i zręczny, z miną zahukaną i niepoczesną. Z tej to miny zahukanej wnosząc, sędzia inkwirent, o charakterze Brujona, kazał go puścić, sądząc, że będzie użyteczniejszym na podwórku Karlomana, niż w osobnej celi.
Złodzieje nie przerywają pracy, choć są w ręku sprawiedliwości. Taka drobnostka nie stoi na przeszkodzie. Można być w więzieniu za zbrodnią, a rozpoczynać nową zbrodnię. Są to artyści, którzy chociaż posłali obrazy na wystawę, nie mniej gorliwie pracują w atelie nad nowem dziełem.
Brujon zdawał się być zupełnie ogłupiałym w więzieniu. Niekiedy po całych godzinach stał na podwórku Karlomana przed okienkiem straganiarza i jak idjota patrzył na brudny cennik straganu, zaczynający się od: czosnku 62 centymy, a kończący na cygarze, 5 centymów. Albo też cały czas drżał, dzwonił zębami, mówił że ma febrę, i zapytywał czy jest próżne jedno z dwudziestu ośmiu łóżek sali gorączkowych.
Nagle w drugiej połowie lutego r. 1832 dowiedziano się, że Brujon, ten niedołęga, kazał posługaczom więziennym nie w swojem, lecz w swych trzech towarzyszy imieniu zrobić trzy różne sprawunki, które razem kosztowały pięćdziesiąt soldów; ogromny wydatek, który zwrócił uwagę wachmistrza więzienia.
Zasiągniono wiadomości, i rozpoznawszy taryfę zleceń, przybitą w parlatorjum więziennem, dowiedziano się, że pięćdziesiąt su użyte były w ten sposób: trzy sprawunki; pierwszy w Panteonie, dziesięć su, drugi w Dolinie Łaski, piętnaście su, a trzeci przy rogatce Grenelle, dwadzieścia pięć su. Otóż w Panteonie, Dolinie Łaski i u rogatki Grenelle, były właśnie mieszkania trzech włóczęgów rogatkowych bardzo niebezpiecznych, Hrudeniera, zwanego Pizzaro, Sławnego, uwolnionego galernika i Barre-Carossa, na których to zdarzenie zwróciło oczy policji. Domyślano się, że ci ludzie należeli do bandy Szarego-Matusa, z której schwytano dwóch hersztów: Babeta i Gueulemera. Domyślano się, że w posyłkach Brujona, oddawanych nie w domu według adresu, ale ludziom czekającym na ulicy, musiała być wskazówka jakiejś nowej ukrytej zbrodni. Miano jeszcze inne wskazówki; schwytano trzech włóczęgów, i jak się zdawało, trafiono na ślad knowań Brujona.
W tydzień po tem, jednej nocy, dozorca sądu, zwiedzając sypialnię na dole Budynku Nowego, w chwili gdy w rzucał swój kasztan do skrzynki — używano tego sposobu żeby się upewnić, że dozorcy ściśle wykonywają służbę, co godzina więc kasztan powinien był wpaść do skrzynki przybitej w sypialni — otóż dozorca zobaczył przez okienko sypialni, że Brujon siedząc pisał coś na łóżku przy świetle lampy. Dozorca wszedł, wsadzono Brujona na miesiąc do osobnego więzienia, ale nie znaleziono tego co napisał. Policja nic się nie dowiedziała.
To pewna, że nazajutrz wysłano pocztyljona z podwórka Karlomana do Lwiej Jaskini, przez gmach pięciopiętrowy, rozdzielający dwa podwórka.
Więźnie nazywają pocztyljonem gałkę chleba sztucznie zgniecioną, którą wysyłają do Irlandji, to jest przez dachy więzienne z jednego podwórka na drugie. Źródłosłów: przez Anglję; z jednej ziemi na drugą, do Irlandji. Gałka pada na podwórze; kto ją podejmie otwiera i znajduje bilecik adresowany do jednego z więźniów podwórka. Jeśli znajduje ją więzień, oddaje według adresu, jeżeli stróż więzienia, lub jeden z więźniów tajemnie zaprzedanych, których nazywają baranami w więzieniach, a lisami na galerach, bilet zaniesiony zostaje do kancelarji i oddany policji.
Tym razem pocztyljon doszedł swego przeznaczenia, chociaż ten, do którego był adresowany, w tej chwili siedział zamknięty w osobnej celi. Adresatem był Babet, jeden z czterech hersztów bandy Szarego Matusa.
Pocztyljon zawierał papier zwinięty, na którym napisane były te dwa wiersze:
— Babet. Zdarza się robota przy ulicy Plumet. Kraty od ogrodu.
— To właśnie Brujon pisał w nocy.
Pomimo wszelkich szperań dozorców, Babet znalazł sposób przesłać ten bilecik z więzienia Force do Szpitala Warjatek, gdzie była zamknięta jedna z jego dobrych przyjaciółek. Ta znowu dziewczyna przesłała bilet swej znajomej, imieniem Magdusi, będącej w wielkiem podejrzeniu u policji, ale jeszcze nie aresztowanej. Magdusia, której imię przypomina sobie czytelnik, miała z Thenardierami stosunki, które opiszemy, i mogła, odwiedzając Eponinę, utrzymywać komunikację między Szpitalem Warjatek i Magdalenkami.
Właśnie w owym czasie, że zabrakło w śledztwie dowodów przeciw córkom Thenardiera, Eponina i Anzelma zostały wypuszczone na wolność.
Gdy wyszła Eponina, Magdusia, czekająca na nią, u bramy Magdalenek, oddała jej bilet Brujona do Babeta i poleciła wyjaśnić sprawę.
Eponina udała się na ulicę Plumet, poznała sztachety i ogród, przypatrywała się domowi, śledziła, szpiegowała i po kilku dniach zaniosła Magdusi, mieszkającej przy ulicy Cloche-Perche, sucharek, który Magdusia oddała kochance Babeta w Szpitalu Warjatek. Sucharek w symbolicznym języku złodziejów znaczy: nie ma co robić.
W tydzień niespełna, gdy Babet i Brujon spotkali się na podwórku, jeden idąc do śledztwa, a drugi wracając — a cóż — zapytał Brujon — ulica P.? Sucharek — odpowiedział Babet.
Tak został poroniony zarodek zbrodni, który spłodził Brujon w więzieniu Force.
Poronienie to jednak miało następstwo zupełnie przeciwne programowi Brujona. Zobaczymy to później.
Często myśląc, że się zadzierzga nić jedną, zawiązuje się drugą.
Marjusz nie chodził już do nikogo, niekiedy tylko zdarzyło mu się spotkać z ojcem Mabeuf.
Gdy Marjusz zwolna zstępował po ponurych stopniach, któreby można nazwać schodami piwnicy, prowadzącemi do ciemności, zkąd słychać nad głową chodzących szczęśliwców, p. Mabeuf także zstępował na dół.
Flory okolic Cauteretz nikt zgoła nie kupował. Doświadczenia z indygo nie udawały się w małym ogródku austerlickim, źle wystawionym na działanie słońca. P. Mabeuf mógł tam hodować tylko kilka rzadkich kwiatów, lubiących cień i wilgoć. Jednakże nie tracił odwagi. Dostał kawałek ogrodu Botanicznego w dobrem miejscu, i tam „własnym kosztem“ robił próby z indygo. Na to zastawił w lombardzie blachy swojej Flory. Śniadanie ograniczył do dwóch jaj, z których jedno ustępował starej służącej od piętnastu miesięcy nie biorącej zasług. Często śniadanie było całodziennym pokarmem. Nie śmiał się już śmiechem dziecinnym, stał się milczący i nie przyjmował gości. Marjusz dobrze robił, że nie zachodził do niego. Niekiedy, gdy p. Mabeuf szedł do Ogrodu Botanicznego, starzec i młodzieniec spotkali się na bulwarze Szpitalnym. Nie rozmawiali z sobą i witali się tylko smutnem skinieniem głowy. Rzecz bolesna, są chwile gdy nędza rozprzęga przyjaźń. Dwaj przyjaciele stali się przechodniami.
Księgarz Royol umarł. P. Mabeuf znał już tylko swoje książki, ogród i indygo; w tych trzech postaciach okazywały mu się szczęście, rozkosz i nadzieja. Wystarczało mu to do życia. Mówił sobie: — Gdy zrobię gałki niebieskie, będę bogaty, wykupię z lombardu blachy, za pomocą szarlatanizmu, pieniędzy i inseratów, w dziennikach rozgłoszę moją Florą i kupię, wiem już gdzie, egzemplarz Sztuki żeglarskiej Piotra Medone, z drzeworytami, wydanie roku 1559. Tymczasem cały dzień pracował przy zagonie indygo, a wieczorem wracał do siebie polewać kwiaty w ogrodzie i czytać książki. P. Mabeuf miał wówczas lat około ośmdziesięciu.
Jednego wieczora miał osobliwe widzenie.
Wrócił do domu jeszcze za dnia. Matka Plutarcha, podupadłszy na siłach, zachorowała i położyła się w łóżko. Na obiad ogryzł kość, na której było trochę mięsa, przekąsił kawałkiem chleba, który znalazł w kuchni i usiadł na obalonej barjerze kamiennej, która w ogrodzie zastępowała ławkę.
Przy tej ławce, jak to bywało dawniej w owocowych ogrodach, stał rodzaj spiżarni w kształcie kufra z belek i starych zniszczonych desek; spodnią jej część stanowiła nora dla królików, a górną schowanie na owoce. W norze nie było królików, ale w owocarni leżało jeszcze kilka jabłek. Resztki zapasów zimowych.
Pan Mabeuf włożył okulary i zaczął przewracać i czytać dwie książki, w których niezmiernie smakował, a nawet co ważniejsza w jego wieku, któremi na serjo się zajmował. Bojaźliwy z natury, łatwo ulegał przesądom. Pierwszą książką był słynny traktat prezydenta Delanche o niestałości czartów, drugie dzieło in quarto Mutora de la Rubaudière: O djabłach w Vorvert i chochlikach w Bièvre. Ostatnia stara księga tembardziej go zajmowała, że w jego ogrodzie dawnemi czasy przebywały chochliki. Zmrok wieczorny zaczął bielić miejsca górzyste a czernić w dole. Czytając, przez książkę, którą trzymał w ręku, ojciec Mabeuf spoglądał na rośliny, szczególniej na wspaniały rododendron, który był jedną z najżywszych jego pociech. Upłynęły cztery dni skwarne bez kropli deszczu: ugięły się łodygi, pochyliły kielichy kwiatów, liście opadły, wszystko potrzebowało zwilżenia; szczególniej rododendron był smutny. Ojciec Mabeuf należał do ludzi, w mniemaniu których rośliny mają duszę. Starzec pracował dzień cały przy zagonie indygo, upadał ze znużenia, a jednak podniósł się, położył książkę na ławce, postąpił ku studni zgarbiony, chwiejąc się na nogach, aby chwycił za łańcuch, ale nie mógł wyciągnąć go tyle, by dobyć wody. Obrócił się i z niepokojem podniósł oczy ku niebu gwiazd pełnemu.
Wieczór miał tę dziwną pogodę, co przygniata boleści człowieka jakąś ponurą i wieczną radością. Noc zapowiadała, że będzie równie suchą jak dzień.
— Wszędzie gwiazdy! — pomyślał starzec; — ani najmniejszej chmurki! ani łezki wody!
I głowa jego podniesiona na chwilę, spadła na piersi.
Podniósł ją jeszcze i spojrzał w niebo, szepcząc:
— Przez litość, choć kropelkę rosy!
Raz jeszcze pociągnął łańcuch u studni, daremnie.
W tej chwili usłyszał głos mówiący:
— Ojcze Mabeuf, chcesz pan, to poleję ogród?
Razem zrobił się szmer u płotu niby przechodzącego dzikiego zwierza, i zobaczył wychodzącą z zarośli chudą postać, która stanęła przed nim i spojrzała nań śmiało. Wyglądało to równie na ludzką istotę, jak na widmo w zmroku wylęgłe. Nim ojciec Mabeuf, łatwo się przestraszający, zdołał słówko odpowiedzieć, już ta istota z dziwną szybkością poruszając się w cieniu, zdjęła łańcuch z haka, zanurzyła i wyciągnęła wiadro, napełniła konewkę i poczciwiec patrzał z radością, jak to bosonogie i odarte widziadło przebiegało klomby, dokoła rozlewając życie. Ruch wody, padającej na liście przepełniał zachwyceniem duszę ojca Mabeuf. Zdawało mu się, że teraz rododendron jest szczęśliwy.
Wypróżniwszy jedno wiadro, dziewczyna wyciągnęła drugie, potem trzecie. Polała wszystkie kwiaty ogrodu.
Tak biegając po ścieżkach, przesuwając się jak czarne widzenie, z rozpuszczonemi na wiatr końcami podartej chustki, zarzuconej na kościste ramiona, podobną była do nietoperza.
Gdy skończyła robotę, ojciec Mabeuf zbliżył się ze łzami w oczach i położył rękę na jej czole.
— Bóg ci pobłogosławi — rzekł — jesteś aniołem, bo pielęgnujesz kwiaty.
— Nie — odpowiedziała — jestem djabłem, ale mi to wszystko jedno.
Starzec nie czekając na odpowiedź ani jej słysząc, zawołał:
— Co za szkoda, żem tak nieszczęśliwy i biedny! nie mogę nic zrobić dla ciebie.
— Owszem, możesz pan — rzekła.
— Cóż takiego?
— Powiedzieć mi, gdzie mieszka pan Marjusz.
Starzec nie zrozumiał.
— Jaki pan Marjusz?
Podniósł szkliste oczy i zdawał się szukać czegoś co uciekało.
— Młody człowiek, który dawniej tu przychodził.
Tymczasem p. Mabeuf poszukiwał w swej pamięci.
— A! tak... — zawołał — wiem teraz o co ci chodzi. Poczekaj! pan Marjusz... baron Marjusz Pontmercy, to on! mieszka... albo raczej już nie mieszka... dalibóg, nie wiem gdzie.
Tak mówiąc pochylił się, by poprawić gałązkę rododendronu i dodał:
— Prawda, teraz sobie przypominam. Często przechodzi bulwarem, idąc w stronę Lodowni, ulicą Croule-Barbe. Pole Skowronka. Idź tamtędy a łatwo go spotkasz.
Gdy p. Mabeuf podniósł głowę, już nie było nikogo; dziewczyna zniknęła.
Strach go naprawdę ogarnął.
— Do licha — pomyślał — gdyby nie to, że ogród jest polany, uwierzyłbym że to duch.
W godzinę później, gdy się spać położył, przyszła mu znowu na myśl; niby bajeczny ptak, przemieniający się w rybę i wpadający do morza, zwolna, przybierała kształty marzenia nim się w sen zamieni, i rzekł do siebie.
— W istocie, ma to wiele podobieństwa z tem co Ribaudiere opowiada o chochlikach. Może to był chochlik?
W kilka dni po tych odwiedzinach „ducha“ u ojca Maheuf, jednego poranku, było to w poniedziałek, „w dzień sztuki sto-susowej, którą Marjusz pożyczał od Courfeyrac’a dla Thenardier’a, Marjusz włożył ten pieniądz do kieszeni i nim go odniósł do kancelarji więzienia, poszedł „przejść się trochę“ w nadziei, że za powrotem, będzie ochotniejszym do pracy. Zresztą, zawsze się powtarzała ta historja. Zerwawszy się z łóżka, siadał nad książką i kawałkiem papieru, by bazgrać jakie tłómaczenie; w owym czasie dano mu do roboty przekład na język francuzki, sławnej z grubijaństwa, kłótni uczonej między Gansem i Savignym; brał Savigny’ego, brał Gansa, przeczytał cztery wiersze, spróbował napisać, nie mógł, bo jakaś gwiazda stawała między jego oczyma i papierem, i zrywał się z krzesła, mówiąc: — Wyjdę. To mię usposobi do pracy.
I szedł na pole Skowronka.
Tu jeszcze wyraźniej widział gwiazdę, daleko słabiej Savigny’ego i Gansa.
Powracał, usiłował znowu zabrać się do pracy i nigdy nie mógł: niepodobieństwem było zawiązać jakąbądź z zerwanych nici jego mózgu; wówczas mówił: — Jutro nie wyjdę. Przeszkadza mi to w pracy. I wychodził codziennie.
Prawdę mówiąc, więcej mieszkał na placu Skowronka, niż w mieszkaniu Courfeyrac’a. Prawdziwy jego adres był: na bulwarze zdrowia, przy siódmem drzewie za ulicą Croule-Barbe.
Tego poranku minął siódme drzewo i usiadł nad brzegiem rzeczki Gobelinów. Wesołe słońce przedzierało się przez liście świeżo rozkwitłe i jaśniejące.
Marzył o niej. I marzenie jego, stawszy się wyrzutem sumienia, spadało nań bolesnym ciężarem; ze wstydem pomyślał o lenistwie, tym paraliżu duszy, któremu coraz bardziej podlegał i o tej nocy, co z każdą chwilą coraz gęstsza, zapadała przed nim, zakrywając mu słońce.
Wśród tego natłoku smutnych a niewyraźnych myśli, zbyt słabo działających na wolę, by przybierały kształty monologu, bo nie miał nawet siły chcieć się zasmucić, wśród tej zadumy melancholicznej, dochodziły go jednak wrażenia z zewnątrz. Słyszał za sobą i przed sobą, po obydwu brzegach rzeki, praczki Gobelinów, bijące bieliznę, a nad głową szczebiot ptaków, śpiewających na wiązach. Z jednej strony dźwięki swobody, skrzydlatej wolności, szczęśliwej, bez troski; z drugiej — głosy znojnej pracy. Tu i tam wesołość: i rozmarzył się głęboko, prawie zamyślił.
Nagle w tem znękaniu i zachwycie usłyszał znany głos, mówiący:
— Patrzajcie! to on!
Podniósł oczy i poznał nieszczęśliwą dziewczynę, która jednego poranku weszła do niego, starszą córkę Thenardier’ów, Eponinę; teraz wiedział jak jej na imię. Rzecz dziwna, zbiedniała i wyładniała, choć jedno i drugie zdawało mu się niemożliwem. Zrobiła postęp podwójny — ku światłości i ku smutkowi. Była bosa i w łachmanach, jak w dniu, gdy śmiało weszła do jego pokoju, ale jej łachmany były dwa miesiące starsze, dziury na nich szersze, szmaty brudniejsze. Ten sam głos ochrzypły, to czoło zaćmione i poorane od opalenia, to samo spojrzenie swobodne, ale obłędne i niepewne. Prócz tego miała coś w wyrazie twarzy z żałości i strachu, które dołącza do nędzy wysiedzenie więzienia.
Źdźbła słomy i siana tkwiły w jej włosach, nie jak u Ofelji, która dostała obłąkania od zetknięcia się z szaleństwem Hamleta, ale po prostu dla tego, że przepędziła noc w jakiejś stodole.
A pomimo to była piękną. Jak cudowną gwiazdą jesteś, o młodości!
Zatrzymała się przed Marjuszem z odcieniem radości na twarzy zsiniałej i czemś podobnem do uśmiechu.
Przez chwilę zdawało się, jakby nie mogła wyrzec ani słowa.
— A, spotykam pana przecie! — rzekła nakoniec. Ojciec Mabeuf miał słuszność, to na tym bulwarze! Gdybyś pan wiedział, com się naszukała! Czy pan wie? siedziałam w kozie. Dwa tygodnie! Wypuścili mnie, bo nie mieli przeciw mnie dowodów, a przytem jestem jeszcze nieletnią. Brakowało dwóch miesięcy. O! jakem się naszukała pana! od sześciu tygodni! Więc pan już tam nie mieszka?
— Nie, rzekł Marjusz.
— O! rozumiem, z powodu tej rzeczy. Nieprzyjemne, bo to takie burdy. Wyprowadziłeś się pan. Ale! dlaczego pan nosisz stary kapelusz? taki panicz powinienby się pięknie ubierać. Czy wie pan Marjusz? ojciec Mabeuf nazywa pana baronem, czy tam jakoś. E, chyba pan nie jesteś baronem? Baronowie, to dziady, widuję ich w Luksemburgu przed zamkiem, jak się grzeją na słońcu i czytają za trzy grosze Gazetę Codzienną. Raz chodziłam z listem do takiego barona. Miał przeszło sto lat. Powiedz pan, gdzie teraz mieszkasz?
Marjusz nie odpowiedział.
— A, mówiła dalej, masz pan dziurawą koszulę. Muszę ją zacerować.
I mówiła dalej coraz smutniejszym tonem:
— Jak się zdaje, nie bardzo mi pan rad jesteś?
Marjusz milczał; spojrzała po sobie i zawołała:
— A jednak jeśli pan zechcesz, to cię zmuszę być weselszym!
— Co? — zapytał Marjusz. Co mówicie?
— A, dawniej mówiłeś mi pan ty! — odparła.
— A więc, co mówiłaś?
Zagryzła usta, zdawała się wahać, jakby w duchu walcząc z sobą. Nakoniec powzięła postanowienie.
— Tem gorzej, wszystko jedno. Jesteś pan smutny, a chcę, żebyś był zadowolony. Przyrzecz mi pan tylko, że się śmiać będziesz. Chcę, żebyś się pan rozśmiał i powiedział: A to dobrze! to dobrze. Biedny panie Marjuszu! wszak pan przypominasz sobie, coś mi mówił, że dasz mi, co zechcę...
— Prawda, ależ mów.
Spojrzała mu w oczy i rzekła:
— Mam adres!
Marjusz zbladł. Wszystka krew spłynęła mu do serca.
— Co za adres?
— Adres, którego pan odemnie żądałeś!
I dodała, jakby sobie czyniąc przymus.
— Adres... przecież pan wiesz?
— Tak, wybąkał Marjusz.
— Panienki!
Wymówiwszy ten wyraz, westchnęła głęboko.
Marjusz skoczył z barjery, na której siedział i jak szalony porwał ją za rękę.
— O! więc mię prowadź! mów! żądaj czego tylko chcesz! Gdzież-to?
— Pójdź pan ze mną — odpowiedziała. Nie wiem dobrze nazwiska ulicy, ani numeru; to zupełnie w przeciwnej stronie, dobrze znam dom i pana zaprowadzę.
Usunęła rękę i dodała tonem, któryby wzruszył uważnego człowieka, ale Marjusz, upojony szczęściem, na nic nie zwracał uwagi:
— O, jakiś pan zadowolony!
Chmura przesunęła się po czole Marjusza. Schwycił Eponinę za ramię:
— Przysięgnij mi rzecz jedną!
— Przysięgać? — odparła — co to znaczy? Chcesz pan bym przysięgła?
I rozśmiała się.
— Twój ojciec! przyrzecz mi Eponino! przysięgnij, że nie powiesz tego adresu twemu ojcu!
Eponina obróciła się ku niemu zdumiona.
— Eponino! Zkąd pan wiesz, że mi na imię Eponina?
— Przyrzecz mi, czego żądam!
Zdawało się, że go nie słyszy.
— A to piękne! nazywasz mnie pan Eponiną!
Marjusz wziął ją za obie ręce.
— Ależ odpowiadaj na miłość boską! uważaj, co mówię, przysięgnij, że nie powiesz swemu ojcu tego adresu!
— Memu ojcu? — rzekła. A tak, memu ojcu! bądź pan spokojny. Siedzi w więzieniu. A zresztą alboż ja zajmuję się moim ojcem!
— Ale mi nie przyrzekasz! — zawołał Marjusz.
— Puść mię pan — krzyknęła, parskając śmiechem — tak mną wstrząsasz. Tak! tak! przyrzekam panu, przysięgam? co mi to znaczy? nie powiem adresu mojemu ojcu. No! dość panu tego?
— Ani nikomu? — zapytał Marjusz.
— Ani nikomu.
— A teraz — rzekł Marjusz — prowadź mię.
— Natychmiast?
— Natychmiast.
— Chodź pan. O jaki zadowolony!
Uszedłszy kilka kroków, zatrzymała się.
— Za blisko pan idziesz za mną, panie Marjuszu. Ja pana wyprzedzę, a pan idź zdaleka, jakbyś nie szedł za mną. Nie trzeba, żeby ludzie widzieli, że taki porządny, jak pan, młody człowiek idzie z taką, jak ja dziewczyną.
Żaden język nie wyrazi tonu, jakim to dziecię wymówiło wyraz: dziewczyna.
Uszła dwanaście kroków i znowu się zatrzymała; Marjusz się zbliżył. Odezwała się doń z boku nie oglądając za siebie.
— Ale czy pan sobie przypomina, że mi coś obiecał?
Marjusz poszukał w kieszeniach. Miał tylko pięć franków, przeznaczone dla ojca Thenardier’a. Wyjął je i włożył w rękę Eponiny.
Otworzyła palce, puściła pieniądz na ziemię i pochmurnie spojrzawszy na niego, rzekła:
— Nie potrzebuję pańskich pieniędzy.
Około połowy zeszłego wieku, pewien prezydent Parlamentu paryzkiego, mając kochankę i kryjąc się z tem — bo w owym czasie wielcy panowie chwalili się swojemi kochankami, a mieszczanie je kryli, kazał zbudować domek na przedmieściu Św. Germana w samotnej ulicy Blomet, którą dziś nazywają Plumet, niedaleko miejsca, które wówczas zwano Walką Zwierząt.
Dom ten składał się z pawilonu o jednem piętrze; dwa pokoje na dole, dwa na pierwszem piętrze, na dole kuchnia, na górze buduar, strych pod dachem, a przed wszystkiem ogród z szeroką kratą, wychodzącą na ulicę. Ogród miał blisko morgę rozległości. Tyle tylko mogli zobaczyć przechodnie; ale za pawilonem było wązkie podwórko, a w głębi podwórka nizki domek o dwóch izbach nad piwnicą, zbudowany umyślnie na przypadek, gdyby trzeba było ukryć dziecko i mamkę. Domek ten łączył się ukrytemi i tajemnie otwieranemi drzwiami z długim, wązkim korytarzem, wybrukowanym, bez dachu, o dwóch wysokich murach, ciągnącym się między parkanami ogrodów i pól uprawnych w krętym kierunku, aż do drugich drzwi także ukrytych, odległości pół ćwierci mili francuzkiej od pawilonu, prawie w innej dzielnicy miasta, bo w końcu samotnej ulicy Babilońskiej.
Tędy wchodził pan prezydent, tak, iż ci co go szpiegowali i zauważyli, że pan prezydent codziennie gdzieś tajemniczo wychodzi, nie mogli się domyśleć, że idąc na ulicę Babilońską, udawał się na ulicę Blomet. Dzięki zręcznemu kupnu gruntów, dowcipny prezydent mógł zbudować to przejście tajemnicze u siebie, na własnej ziemi, a następnie bez kontroli. Później sprzedał częściowo na ogrody i pola grunta, dotykające do korytarza, i właściciele tych kawałków ziemi byli pewni, że mają przed sobą mur graniczny, nie przypuszczają nawet istnienia korytarza, wijącego się wężykowato między ich ogrodami i sadami. Tylko ptactwo widziało tę ciekawość. Prawdopodobnie szczygły i sikory zeszłego wieku złośliwie obmawiały pana prezydenta.
Pawilon, zbudowany z kamienia w guście Mansarda, z filtrowaniem i umeblowaniem w sposobie Watteau, grobową robotą wewnątrz, perukarską zewnątrz, osłoniony potrójnym żywym płotem kwiatów, miał coś tajemniczego, zalotnego i uroczystego, jak przystało na kaprys miłosny prezydenta.
Dom i korytarz dziś już znikły, ale istniały jeszcze przed piętnastu laty. W r. 1793 jakiś kotlarz nabył dom by go rozwalić, ale że nie miał czem zapłacić, rząd ogłosił jego upadłość. Tym sposobem dom obalił kotlarza. Później został niezamieszkany i zwolna niszczał jak każde mieszkanie, któremu nie udziela życia obecność człowieka. Zawsze umeblowany staremi meblami, był do nabycia lub najęcia o czem zawiadamiała rzadkiego przechodnia ulicą Plumet karta zżółkła i nieczytelna, przyczepiona do kraty ogrodu po r. 1810.
Pod koniec restauracji przechodzień mógł zauważyć, że karta znikła a nawet okiennice pierwszego piętra były otwarte. W istocie dom był najęty. W oknach wisiały małe firanki, znak że mieszkała kobieta.
W miesiącu październiku roku 1829 zgłosił się człowiek podeszłego wieku, najął dom, rozumie się wraz z tylnem zabudowaniem i korytarzem, wychodzącym na ulicę Babilońską i kazał odnowić zamki dwóch drzwi tego tajnego przejścia. Dom, jakeśmy mówili, był jeszcze umeblowany staremi meblami prezydenta, nowy lokator kazał je wyreperować, dodał czego brakowało, naprawił bruk na podwórzu, posadzki w pokojach, stopnie u schodów, szyby w oknach, i nakoniec z młodą panną i starą służącą zajął mieszkanie bez hałasu, jakby się wsuwał do cudzego, nie zaś wprowadzał do własnego domu. Sąsiedzi nie robili plotek z przyczyny, że sąsiadów nie było.
Tym cichym lokatorem był Jan Valjean, a młodą panną Cozetta. Służącą była dziewczyna nazwiskiem Toussaint, którą Jan Valjean wydobył ze szpitala i nędzy; stara, z prowincji i jąkała, trzy przymioty, za które Jan Valjean wziął ją do siebie. Najął dom pod imieniem pana Fauchelevent, kapitalisty. Ze wszystkiego, cośmy wyżej opowiedzieli, czytelnik niewątpliwie prędzej, niż Thenardier, poznał Jana Valjean.
Dlaczego Jan Vajlean opuścił klasztor Picpusa Małego? Co się stało?
Nic się nie stało.
Jak sobie przypominacie, Jan Valjean był szczęśliwy w klasztorze, tak szczęśliwy, że w końcu sumienie jego zaczęło się niepokoić. Codziennie widywał Cozettę, czuł rodzącą się i rozwijającą w swem sercu miłość ojcowską, pożerał duszą to dziecię, mówił sobie, że do niego należy, że nie mogą mu jej zabrać, że tak będzie zawsze; że zapewne zostanie zakonnicą, codziennie wciągana do tego trybu życia, że tym sposobem klasztor odtąd stanie się dla niego i dla niej całym światem, że tam zestarzeje się, a ona dorośnie; że nakoniec, rozkoszna nadziejo, żaden rozdział między niemi nie nastąpi. Rozmyślając nad tem, w końcu zaczął się niepokoić. Badał siebie; zapytywał czy to szczęście było jego tylko, czy nie składa się z drugiego szczęścia, ze szczęścia dziecięcia, które zabierał dla siebie, on, starzec; nie jestże to kradzieżą? Mówił sobie, że ta dziecina miała prawo poznać życie, nim się go zrzecze, że odejmować jej z góry i nie zasięgnąwszy zdania, wszystkie przyjemności pod pozorem, że się ją chroni od wszelkich ciężkich doświadczeń, korzystać z jej nieświadomości i odłączenia od świata, by dobyć z niej powołanie sztuczne, jest to wynaturzać istotę ludzką i kłamać Bogu. Któż wie, czy później, zostawszy zakonnicą i zastanawiając się nad tym jego postępkiem, Cozetta nie znienawidziłaby go? Ta myśl ostatnia, prawie samolubna i mniej heroiczna od innych, wydała mu się nieznośną. Postanowił opuścić klasztor.
Postanowił. Później ze smutkiem uznał, że należało tak uczynić. Zarzutów nie miał żadnych. Pięć lat pobytu między czterema murami i zniknienie, oczywiście zniszczyły lub rozproszyły wszelką obawę. Postarzał, zmieniło się wszystko. Kto go teraz pozna? A przytem w najgorszym razie, niebezpieczeństwo groziło jemu tylko i nie miał prawa skazywać Cozettę na klauzurę dla tej jednej przyczyny, że sam był skazany na galery. Zresztą czem jest niebezpieczeństwo w porównaniu z obowiązkiem? Nakoniec nic mu nie przeszkadzało być ostrożnym i mieć się na baczności.
Co do wychowania Cozetty — było prawie ukończone.
Raz powziąwszy postanowienie, czekał tylko sposobności. Wkrótce się też nastręczyła. Stary Fauchelevent umarł.
Jan Valjean prosił o posłuchanie u wielebnej przełożonej i oznajmił jej, że otrzymawszy po śmierci brata mały spadek, który pozwalał mu teraz żyć bez pracy, opuszcza służbę klasztorną i zabiera z sobą córkę, że jednak byłoby niesprawiedliwem, aby Cozetta odebrała wychowanie bezpłatne, nie zostając zakonnicą, prosił więc pokornie wielebnej przełożonej, by raczyła przyjąć dla zgromadzenia pięć tysięcy franków, jako wynagrodzenie kosztów pięcioletniego utrzymania dziecka.
W taki sposób Jan Valjean opuścił klasztor Nieustającej Adoracji.
Opuszczając klasztor, sam wziął na ręce, nie chcąc powierzyć posługaczowi, mały kuferek, od którego zawsze miał klucz przy sobie. Kuferek intrygował Cozettę z powodu, że wydawał woń balsamiczną.
Powiedzmy jeszcze, że odtąd z kuferkiem tym nigdy się nie rozstawał. Bywała to pierwsza, a niekiedy jedyna rzecz, którą, przeprowadzając się zabierał. Cozetta śmiała się z tego i, nazywając kuferek nieodłącznym, mawiała: — Zazdroszczę mu.
Zresztą Jan Valjean z pewną trwogą ukazał się na wolnem powietrzu.
Wynalazł dom przy ulicy Plumet i w nim się zagrzebał. Odtąd nazywał się Ultim Fauchelevent.
Współcześnie najął dwa inne mieszkania w Paryżu, by mniej zwracać na siebie uwagę, niż gdyby ciągle w jednej dzielnicy przebywał, by w potrzebie oddalić się w razie najlżejszego niepokoju i nie być z nienacka zaskoczonym, jak owej nocy, gdy cudownie wymknął się Javertowi. Dwa te mieszkania były nędznej powierzchowności w dzielnicach bardzo oddalonych od siebie: jedno przy ulicy Zachodniej, drugie przy ulicy Człowieka Zbrojnego.
Czasami udawał się to na ulicę Człowieka Zbrojnego, to na ulicę Zachodnią i przepędzał tam miesiąc lub półtora z Cozettą, nigdy nie biorąc starej Toussaint. Używał do usługi stróży i podawał się za kapitalistę z okolic Paryża, mającego interesa w stolicy. Człowiek ten, tak cnotliwy, miał trzy mieszkania w Paryżu, by ujść baczności policji.
Zresztą, właściwie mówiąc, mieszkał przy ulicy Plumet i urządził życie w ten sposób:
Cozetta ze służącą zajmowała pawilon; miała obszerną sypialnię z malowanemi ścianami, buduar z wyzłoconemi listwami i salon prezydenta z kobiercami i obszernemi krzesłami; miała nadto ogród. Jan Valjean kazał postawić w pokoju Cozetty łóżko z oponą trójkolorowego adamaszku i usłać podłogę pięknym choć starym dywanem, który kupił na ulicy Figuier Saint Paul u matki Gaucher; chcąc zaś wypogodzić nieco tę surowość świetnej starzyzny, postawił tu i owdzie wesołe i zgrabne mebelki panieńskie, półeczki, bibliotekę ze złoconemi książkami, tekę z papierem, album do pisania, stolik do roboty nasadzany perłową macicą, szkatułkę emaljowaną i gotowalnię z porcelany japońskiej. Długie firanki adamaszkowe o czerwonem tle w trójkolorowe pasy, podobne jak u łóżka, wisiały u okien pierwszego piętra. W pokojach na dole firanki haftowane. Przez całą zimę dom Cozetty ogrzewany był na dole i na górze.
Jan Valjean mieszkał w klitce, podobnej do komórki stróża, w głębi podwórza, gdzie było łóżko na pasach z materacem, stół z drzewa białego, dwa krzesła plecione, fajansowy garczek z wodą, kilka starych książek na półce i drogi kuferek w kącie; nigdy nie palił ognia.
Obiad jadał z Cozettą, a dla niego zawsze był czarny chleb na stole. Powiedział starej Toussaint, przyjmując ją do służby:
— Panna jest panią domu.
— A pa-an, proszę je-jego mości — zapytała zdumiona Toussaint.
— Ja jestem czemś więcej, niż panem domu — jestem ojcem.
Cozetta nawykła do gospodarności w klasztorze, urządziła skromnie wydatki. Codziennie Jan Valjean brał pod rękę Cozettę i prowadził ją na przechadzkę. Prowadził ją do Luksemburgu, w aleje najmniej uczęszczane, a co niedzielę na mszę do kościoła Św. Jakoba do Haut-Pas, bo był bardzo oddalony.
Dzielnica, do której należał kościół, była bardzo biedna, dawał więc szczodre jałmużny biedakom, będącym w kościele, i za to Thenardier adresował do niego list: Do pana Dobroczyńcy kościoła Św. Jakóba du Haup Pas. Chętnie prowadził Cozettę do ubogich i chorych. Żaden obcy nie wchodził do domu przy ulicy Plumet. Toussaint robiła na mieście sprawunki, a Jan Valjean sam chodził po wodę do studni, będącej dość blisko na bulwarze. Drwa i wino chowano do pewnego rodzaju piwnicy, wyłożonej kamykami i muszlami tuż przy drzwiach ulicy Babilońskiej; dawniej służyła ona za grotę panu prezydentowi, bo w czasach Szalów i Czubków nie mogło być miłości bez groty.
Przy mniejszej bramie od ulicy Babilońskiej była skrzynka w rodzaju skarbonki, przeznaczona do listów i dzienników, że jednak trzej mieszkańcy pawilonu od ulicy Plumet nie odbierali ani dzienników ani listów, skrzynka niegdyś przyjmująca miłosne liściki i poufne zwierzenia umizgalskiego palestranta, teraz służyła tylko do awizacji poborcy podatków i wezwań na wartę od dowódzcy gwardji narodowej. Bo pan Fauchevelent, kapitalista, należał do gwardji narodowej, nie mogąc wymknąć się z gęstych sieci spisu ludności w roku 1831. Władze municypalne owych czasów zasięgnęły wiadomości aż w niedostępnym i świętym klasztorze Picpusa Małego; z którego Jan Valjean wyszedł w oczach władzy wielce szanownym, a następnie godnym chodzić na wartę.
Trzy lub cztery razy do roku Jan Valjean ubierał się w mundur i odbywał wartę, zresztą bardzo chętnie; było to dla niego doskonałe przebranie, dzięki któremu miał styczność z ludźmi, nie będąc od nich poznanym.
Jan Valjean doszedł lat sześćdziesięciu, wieku prawnie wyłączającego od służby, ale wyglądał ledwie na pięćdziesiąt, a przytem nie chciał unikać rozkazów feldfebla i wchodzić w zatargi z hrabią Lobau; nie miał papierów legitymacyjnych, ukrywał nazwisko i tożsamość osoby, ukrywał swój wiek, ukrywał wszystko, i jakeśmy mówili, z dobrej woli był gwardzistą narodowym. Być podobnym do pierwszego lepszego, co płaci podatki — oto cała jego ambicja. Ideałem tego człowieka było: okazywać się mieszczaninem, a być aniołem.
Zanotujmy wszakże jeden szczegół: gdy Jan Valjean wychodził z Cozettą, zwykle ubierał się jak dymisjonowany oficer. Gdy wychodził sam, pospolicie wieczorem, zawsze miał na sobie bluzę i spodnie robotnika, a na głowie czapkę nasuniętą na oczy. Byłaż to ostrożność czy pokora? Zapewne jedno i drugie. Cozetta nawykła do tej zagadkowości losu, zaledwie zwracała uwagę na osobliwsze przebrania ojca. Stara Toussaint czciła Jana Valjean i chwaliła wszystko, co czynił. Rzeźnik, u którego brała mięso, widział Jana Valjean i rzekł do niej: — To jakiś dziwak. Odpowiedziała: — To święty.
Jan Valjean, Cozetta i Toussaint wchodzili i wychodzili zawsze tylko drzwiami od ulicy Babilońskiej. Kto ich nie spostrzegł przez kraty ogrodu, aniby się domyślił, że mieszkają przy ulicy Plumet. Krata zawsze była zamknięta. Jan Valjean nie kazał uprawiać ogrodu, by nie zwracać na niego uwagi.
Może się i mylił.
Ogród ten zostawiony sobie przeszło od pół wieku stał się nadzwyczajnym i dziwnie powabnym. Przed laty czterdziestu przechodnie zatrzymywali się na tej ulicy, patrząc na ogród i ani się domyślając tajemnic, jakie ich oczom ukrywały świeże i zielone gęstwiny. Nie jeden ówczesny marzyciel oczyma i myślą chciał przeniknąć za te kraty zamknięte i zaryglowane zawsze, przyparte do dwóch słupów zieleniejących, mchem obrosłych i dziwacznie ozdobionych frontonem z nieodgadnionemi arabeskami.
W kącie widziałeś ławkę kamienną, kilka posągów opleśniałych, kilka sztachet altanki, gnijących przy murze, zresztą ani alei, ani trawników — wszędy gęste zarośla. Usunęła się sztuka ogrodnicza, wróciła przyroda. Dzikiego zielska, kwiatów polnych moc niezmierna. Szczególniej lewkonie rozpierały się wspaniale. Nic w tym ogrodzie nie stało na zawadzie świętej potrzebie życia; rozrastająca się roślinność była jak u siebie w domu. Drzewa pochyliły się ku cierniom, ciernie podniosły się ku drzewom, roślina sunęła się w górę, gałęź się ugięła, co czołga się po ziemi, złączyło się z tem, co rozwija się w obłokach, co kołysze się na wietrze, skłoniło głowę ku temu, co pełza po murawie; pnie, gałęzie, liście, kępy, włókna, wiązy, wici, ciernie i głogi mieszały się i przenikały wzajem ożenione: roślinność w serdecznym i głębokim uścisku święciła i spełniała tu pod zadowolonem okiem Stwórcy, w ogrodzie trzysta stóp kwadratowych mającym świętą tajemnicę braterstwa, symbol braterstwa ludzkości. Ogród ten nie był już ogrodem, lecz olbrzymim krzakiem, czemś nieprzeniknionem jak bór, zaludnionem jak miasto, drżącem jak gniazdo, ponurem jak kościół katedralny, wonnem jak bukiet kwiatów, samotnem jak grób, żyjącem jak tłumy.
Na wiosnę ten krzak olbrzymi, swobodny, za kratą, pomiędzy czterema murami, poczuwał w sobie siłę twórczą wśród głuchej pracy powszechnego płodzenia, drżał przy wschodzącem słońcu prawie jak zwierzę, co wciąga w piersi tchnienia miłości kosmicznej i czuje wzbierające i burzące się w żyłach soki kwietniowe; i wstrząsając na wietrze olbrzymie warkocze zielone, rzucał na ziemię wilgotną, na połamane posągi, na walący się ganek pawilonu i aż na bruk samotnej ulicy — gwiaździste kwiaty, perlistą rosę, obfitość, piękność, życie, radość i wonie. Tu w południe chroniły się tysiące białych motyli i cudny dawały widok te wirujące chmury białych płatków — niby żywy śnieg lata. Tu w wesołych cieniach zieloności tłum głosów niewinnych słodko przemawiał do duszy, i czego zapomniały doszczebiotać ptaszyny, to dopełniało szemranie rozkoszne. Marzenie, niby para, dobywało się z ogrodu i ogarniało cię wieczorem; pokrywał go całun zmroku, smutek niebieski i spokojny; ze wszystkich stron powoje roztaczały odurzający zapach, niby wytworną i miłą truciznę; słyszałeś ostatnie wołania pełzaczy i pliszek, usypiających pod liśćmi gałęzi, czułeś świętą poufność ptaka i drzewa; we dnie skrzydła rozweselają liście, w nocy liście osłaniają skrzydła.
Zimą krzaki były czarne, wilgotne, nastrzępione, drżące od zimna i dozwalały dom zobaczyć. Zamiast kwiatów na gałęziach i rosy na kwiatach, widziano długie, srebrzyste wstęgi ślimaków na zimnym i szerokim kobiercu liści wyżółkłych; ale pod każdą postacią, w każdej porze roku, na wiosnę, zimą, latem i jesienią, ten mały ogród oddychał melancholją, rozmyślaniem, samotnością, swobodą, nieobecnością człowieka i obecnością Boga, a stare kraty zardzewiałe zdawały się mówić: ten ogród jest mój.
Daremnie bruk paryzki otaczał go dokoła i pyszne pałace klassyczne ulicy Varennes o dwa kroki, i kopuła Inwalidów tuż zaraz, i Izba deputowanych niedaleko; daremnie powozy ulicy Burgundzkiej i Św. Dominika toczyły się wspaniale w sąsiedztwie i omnibusy żółte, brunatne, białe i czerwone daremnie krążyły po niedalekich drogach rozstajnych — pustą była ulica Plumet; śmierć dawnych właścicieli, rewolucja miniona, ruina starych rodzin, nieobecność, zapomnienie, czterdzieści lat opuszczenia i próżni — dostateczne były, by wrócić na to miejsce uprzywilejowane paprocie, dziewanny, szaleje, krwawniki, wielkie rośliny rurkowate z szerokiemi jasno zielonemi liśćmi, jaszczurki, chrząszcze, owady niespokojne i bystrolotne; by dobyć z głębi ziemi i ukazać między czterema murami jakąś wielkość dziką i niedostępną; by przyroda, psująca nędzne szyki człowieka i zawsze rozlewająca się cała tam, gdzie się rozwija, zarówno w mrówce jak w orle, mogła ukazać w lichym ogródku paryzkim tyle dzikości i majestatu, jak w dziewiczych lasach Nowego Świata.
W istocie nic nie jest małe, wie o tem każdy, co wnika w głębie przyrody. Chociaż nie dano jest filozofji zadowolić się zupełnie w czemkolwiek, czy w określeniu przyczyny, czy w ograniczeniu skutku, badacz wpada w zachwycenie bezdenne na widok tego rozkładu sił, łączącego się w jedności. Wszystko pracuje dla wszystkiego.
Algebra daje się zastosować do obłoków, promienie gwiazdy pożyteczne są dla róży, żaden myśliciel nie ośmieli się powiedzieć, że zapach darniny nie jest pożyteczny gwiazdom. Kto może obrachować ile drogi atom przebiega? azaliż wiemy czy na tworzenia światów nie wpływa spadek kilku ziarnek piasku? kto zna wzajemny przypływ i odpływ nieskończenie wielkiego i nieskończenie małego, rozgłos przyczyn w przepaściach bytu i lodozwały stworzenia? Drobniuchny kleszcz ma swoje znaczenie; co małe jest wielkiem, co wielkie jest małem, wszystko jest równie potrzebne: przestraszające widzenie dla ducha. Cudowne są stosunki między istotami i rzeczami; w tej niewyczerpanej całości od słońca do mszycy nie masz żadnej pomyłki; jedni potrzebują drugich. Światło nie unosi, w błękity woni ziemskich, nie wiedząc co z niemi czyni; noc rozdaje dusze gwiazd kwiatom uśpionym. Wszystkie latające ptaki mają u nóżek nić nieskończoności. Kiełkowanie mieści w sobie i powstawanie meteoru i uderzenie dziobu jaskółki — rozbijającej jaje; współcześnie wydaje robaka ziemi i tworzy Sokratesa. Gdzie teleskop się kończy, zaczyna się mikroskop. Który z nich dalej sięga? Wybierajcie. Pleśń jest plejadą kwiatów; obłoczki są mrowiskiem gwiazd. Taż sama mieszanina, tylko bardziej zdumiewająca, między tworami ducha i materji. Żywioły i zasady mieszają się, łączą jedne z drugiem i i mnożą wzajem, tak, iż świat materjalny i świat moralny w końcu wydają jedną światłość. Zjawisko nieustannie zwija się w sobie. W rozległych wymianach kosmicznych życie powszechne przychodzi i odchodzi w ilościach nieznanych, tocząc się w niewidzialnej tajemnicy wyziewów, ożywając wszystko, nie tracąc ani jednego marzenia sennego, tu siejąc żyjątka, tam zarodki gwiazd, kołysząc się i wężykując, ze świata tworząc siłę i z myśli żywioł, rozrzucone — i niepodzielne, rozkładające wszystko, wyjąwszy jeometrycznego punktu — jaźni; sprowadzające wszystko do duszy — atomu, wszystko rozwijające w Bogu; plątające od najwyższej aż do najniższej wszystkie czynności mechanizmu, co sprawiają zawroty, wiążące lot owada z ruchem ziemi, poddające — któż wie? może tożsamością prawa obrót komety na widnokręgu wirowi atomów w kropelce wody. Machina utworzona z ducha. Olbrzymie wiązanie kół, których pierwszą dźwignią jest komar, a ostatniem ogniwem zodjak.
Zdawało się, że ten ogród, utworzony niegdyś dla ukrywania tajemnic rozpusty, przemienił się w miejsce stosowne do osłaniania tajemnic czystych. Nie było już w nim ani altanek, ani murawy, ani skrytek, ani grot sztucznych, tylko wspaniała i dzika ciemność ze wszech stron zapadała jak zasłona. Paphos znowu stało się Edenem. Coś, jakby żałującego za grzechy, oczyściło to ukrycie. Kwiaciarka ta teraz duszy ofiarowała swe kwiaty. Zalotny ogród, niegdyś podejrzanej cnoty, wrócił do czystości i wstydu. Prezydent z ogrodnikiem, poczciwiec, któremu się zdało, że jest dalszym ciągiem Lamoignona, i drugi poczciwiec, który myślał, że jest dalszym ciągiem Lenôtra, wysznurowali go, pocięli, przystawili, wymuskali i ułożyli do miłostek; przyroda, odebrawszy go, zapełniła cieniem i urządziła dla miłości.
W samotności tej było także serce zupełnie gotowe, czekające tylko ukazania się miłości, była tu świątynia, złożona z zieloności, trawy, ruchu, szczebiotu ptasząt, rozkosznych cieniów i gałązek drżących, była dusza pełna słodyczy, wiary, nadziei, pragnień i złudzenia.
Cozetta wyszła z klasztoru prawie dzieckiem, zaczęła ledwie rok piętnasty i była, jakeśmy powiedzieli „w wieku niewdzięcznym“, z wyjątkiem oczów, zdawała się raczej brzydką niż ładną; wprawdzie rysy twarzy miała kształtne, ale była niezgrabna, chuda, bojaźliwa i zbyt śmiała razem, słowem duży dzieciak.
Edukacja jej była skończona; to jest nauczono ją religji, a szczególniej pobożności, potem „historji“ to jest tego, co tak nazywają w klasztorze; jeografji, gramatyki i imiesłowów, królów francuskich, trochę muzyki, rysować nosy i t. p.; ale zresztą nic nie wiedziała, co zarazem jest urocze i niebezpieczne. Duszę młodej dziewicy nie trzeba zostawiać w ciemności; później błyskają w niej zjawiska zbyt nagłe i żywe, jak w ciemnym pokoju. Powinna być łagodnie i ostrożnie oświeconą, raczej odblaskiem rzeczywistości, niż ich światłem bezpośredniem i rażącem. Użyteczne, miłe i surowe pół światło rozprasza dziecinne obawy i chroni od upadków. Tylko instynkt macierzyński, przedziwne natchnienie, łączące wspomnienia dziewicy z doświadczeniem kobiety, wie jak i z czego utworzyć to pół światło. Tego instynktu nic nie zastąpi. Do ukształcenia duszy dziewicy jedna matka jest przydatniejszą, niż wszystkie zakonnice na świecie.
Cozetta nie miała matki. Miała za to bardzo wiele matek.
Co do Jana Valjean, miał wprawdzie wszystkie najtkliwsze uczucia i pełen był pieczołowitości, ale zresztą był tylko starcem wcale nieznającym serca dziewicy.
Otóż w tem wielkiem dziele wychowania, w ważnej sprawie przygotowania kobiety do życia — ileż potrzeba nauki, by walczyć z tą wielką nieświadomością, którą zowią niewinnością!
Nic tak nie przygotowuje dziewicy do namiętnej miłości, jak klasztor. Klasztor zwraca myśl ku nieznanemu. Serce zamknięte nurtuje w sobie nie mogąc się dostać na zewnątrz i zagłębia się, nie mogąc rozwinąć. Ztąd widzenia, przypuszczenia, domysły, próbki romansów, pożądanie przygód, rojenia fantastyczne, stawianie całych gmachów w wewnętrznej ciemności duszy: posępne i tajemnicze mieszkania, gdzie namiętności natychmiast znajdują przyjęcie, skoro wyjście za kratę klasztorną dozwoli im przystępu. Klasztor jest poskromieniem, które trwać musi całe życie, jeśli ma zwyciężyć serce ludzkie.
Po opuszczeniu klasztoru nie mogło być dla Cozetty miejsce spokojniejsze i niebezpieczniejsze razem nad dom przy ulicy Plumet. Był to dalszy ciąg samotności z początkiem wolności; ogród zamknięty, ale przyroda szorstka, bogata, rozkoszna i wonna; te same marzenia jak w klasztorze, ale można widzieć młodzieńców; krata, lecz od ulicy.
Ale, jakeśmy powiedzieli jeszcze była dzieckiem, gdy tu zamieszkała. Jan Valjean dał jej ten ogród nieuprawny. — Rób tu, co ci się tylko spodoba — rzekł do niej. Bawiło to Cozettę; poruszała wszystkie krzaczki i wszystkie kamienie, szukając robaków, bawiła się, czekając, aż marzyć zacznie; kochała ogród za robaki, które znajdowała pod kamieniami, czekając, aż pokocha go za gwiazdy, które przez gałęzie zobaczy nad głową.
A przytem kochała ojca, to jest Jana Valjean, z całej duszy, z naiwną namiętnością dziecka, co widziało w poczciwcu upragnionego i miłego towarzysza. Zapewne sobie przypominacie, że pan Madeleine dużo czytał; Jan Valjean czynił toż samo, ztąd nabrał łatwości w rozmowie, miał tajemne bogactwo i wymowę pokornego a prawdziwego rozumu, który się sam ukształcił. Pozostało mu tyle tylko szorstkości, by nią przyprawić dobroć; miał umysł surowy, a serce łagodne. W Luksemburgu, w rozmowach sam na sam, długo tłómaczył jej rzecz każdą, czerpiąc wiadomości z tego, co czytał, a także z tego, co przecierpiał. Cozetta słuchała, a oczy jej błądziły samopas.
Prosty ten człowiek wystarczał dla myśli Cozetty, podobnie jak ten ogród dziki wystarczał jej oczom. Gdy się nabiegała za motylami, przychodziła doń zadyszana i mówiła: — Ach! jakżem biegała! On całował ją, w czoło.
Cozetta ubóstwiała poczciwca i nie odstępowała go prawie. Gdzie był Jan Valjean, tam było jej szczęście. Jan Valjean nie mieszkał w pawilonie i nie bywał w ogrodzie, więc wolała bawić się na podwórku brukowanem, niż w ogrodzie pełnym kwiatów, wolała przesiadywać w izdebce z plecionemi krzesłami, niż w wielkim salonie, wysłanym kobiercami, gdzie stały fotele, obite adamaszkiem. Jan Valjean, uśmiechając się, uszczęśliwiony tem natręctwem, mówił do niej niekiedy: — Idźno do siebie! zostaw mię choć chwilę samego!
Cozetta pozwalała sobie względem niego napomnień i czułych wyrzutów, tak wdzięcznych, gdy je córka czyni ojcu.
— Ojcze, zimno mi u ciebie, czemu nie każesz stawić pieca i położyć kobierca?
— Kochane dziecię, tylu jest ludzi lepszych odemnie, a nie mają nawet dachu nad głową.
— Więc pocóż u mnie jest ciepło i wszystko czego trzeba?
— Bo jesteś kobietą i dzieckiem.
— Ba! to mężczyźni powinni znosić zimno i niewygody?
— Niektórzy.
— Dobrze, będę tu przychodziła tak często, że ojciec musi napalić w piecu.
Mówiła jeszcze:
— Ojcze, dlaczego jesz taki brzydki chleb czarny?
— Tak trzeba, moja córko.
— No, kiedy ojciec je, to i ja będę jadła.
Wtedy, żeby Cozetta nie jadła czarnego chleba, Jan Valjean jadł biały.
Cozetta mało sobie przypominała wiek dziecinny. Rano i wieczór modliła się za duszę matki, której nie znała. Thenardierowie utkwili w jej pamięci, jak dwie ohydne postacie senne. Przypominała sobie, że jednej nocy chodziła po wodę do lasu. Sądziła, że musiało to być daleko od Paryża. Wyobrażała sobie, że poczęła życie w przepaści, z której Jan Valjean ją wydobył. Lata dziecinne przedstawiały jej się w postaci miejsca, gdzie dokoła niej snuły się same stonogi, pająki i węże. Usypiając z wieczora, nie wiedziała z pewnością czy jest córką Jana Valjean i czy on jest jej ojcem, wyobrażała sobie, że dusza jej matki przeszła w tego poczciwca i zamieszkała przy niej.
Siedząc często, twarzą dotykała jego białych włosów i w milczeniu łzy roniła na nie, mówiąc do siebie: — Może to moja matka ten człowiek!
Cozetta, jakkolwiek się to dziwnem zdać może, wychowana w klasztorze w głębokiej niewiadomości o macierzyństwie, zresztą zupełnie niezrozumiałem dla dziewictwa, wyobrażała sobie w końcu, że może nigdy nie miała matki. Nie znała nawet jej nazwiska. Ile razy zapytała o nie Jana Valjean, Jan Valjean milczał. Jeśli powtórzyła zapytanie, odpowiadał uśmiechem. Raz nalegała; uśmiech zakończył się łzą.
To milczenie Jana Valjean pokryło nocą Fantinę.
Byłaż to roztropność? czy szacunek? byłaż to obawa powierzenia tego nazwiska przygodom innej pamięci prócz swojej?
Dopóki Cozetta była małem dzieckiem, Jan Valjean chętnie mówił jej o matce, gdy została dziewicą, zdało mu się to niepodobieństwem. Nie śmiał. Czy ze względu Cozetty? czy też ze względu Fantiny? Czuł jakąś religijną grozę na myśl, że ma wprowadzić ten cień do myśli Cozetty i przyłączyć zmarłą do jej losów. Im cień ten był szacowniejszym dla niego, tem straszniejszym się mu wydawał. Myślał o Fantinie i czuł się zgnębionym milczeniem. Zdawało mu się, że widzi w ciemnościach coś niby palec do ust przyłożony. Czy cały wstyd Fantiny, który gwałtownie z niej wyszedł gdy żyła, teraz po śmierci wrócił czuwać obrażony nad spokojem tej zmarłej i nieodstępnie strzedz jej grobu? Czy Jan Valjean, nie domyślając się, ulegał naciskowi tego wstydu? My, którzy w śmierć wierzym, nie należymy do tych, co odrzucają to tajemnicze tłumaczenie. Ztąd pochodziła niemożność wymówienia nawet przed Cozettą tego imienia: Fantina.
Jednego dnia rzekła doń Cozetta:
— Ojcze, widziałam dzisiejszej nocy we śnie matkę. Miała wielkie skrzydła. Widać moja matka za życia doszła stanu świątobliwości.
— Męczeństwem — odpowiedział Jan Valjean.
Z resztą Jan Valjean był szczęśliwy.
Wychodząc z nim, Cozetta opierała się na jego ramieniu dumna, szczęśliwa, z sercem przepełnionem radością. Jan Valjean wobec tych oznak czułości tak wyłącznej i zadowolonej z niego samego, rozpływał się z rozkoszy. Biedny człowiek drżał zalany radością anielską; z uniesieniem upewniał siebie, że tak będzie całe życie; mówił sobie, że doprawdy za mało cierpiał, by zasłużyć na szczęście tak promienne i z głębi duszy dziękował Bogu, że pozwolił, by jego, nędzarza, tak kochała ta istota niewinna.
Jednego dnia Cozetta przypadkiem spojrzała w lustro i rzekła do siebie: — Patrzajcie! Zdawało jej się, że była ładną. Nabawiło ją to dziwnego niepokoju. Dotychczas wcale nie myślała o swej twarzy. Widziała się w lustrze, ale nie przypatrywała się sobie. A przytem często jej mówiono, że jest brzydką; tylko Jan Valjean mówił po cichu: — Nie prawda! nie prawda! Jakkolwiekbądź, Cozecie zawsze się zdawało, że jest brzydką i w tem przekonaniu urosła z poddaniem łatwo przychodzącem w wieku dziecinnym. Nagle zwierciadło powiedziało jej, jak Jan Valjean: — Nie prawda! Nie spała noc całą. Gdybym była ładną! — pomyślała — a to zabawne, żebym była ładną! Przypomniała sobie towarzyszki, których piękność sprawiała pewne wrażenie w klasztorze i mówiła do siebie: — Jakto! byłażbym, jak ta panna?
Nazajutrz przejrzała się w lustrze, już nie przypadkiem i zwątpiła: — Gdzie miałam rozum? — rzekła — nie, jestem brzydka. Po prostu źle spała, miała oczy zamglone i była bladą. Nie bardzo była uradowana wczoraj, wierząc w swą piękność, ale dziś stała się smutną przestawszy w nią wierzyć. Przestała patrzeć w lustro i przez dwa tygodnie czesała się obrócona tyłem do zwierciadła.
Wieczorami po obiedzie zwykle szyła lub haftowała w salonie, a Jan Valjean, siedząc obok, czytał. Jednego razu podniosła oczy od roboty i zdumiała się, że ojciec niespokojnie na nią patrzył.
Inną razą, przechodząc ulicą, zdawało się jej, że ktoś powiedział za nią: ładna kobieta, ale brzydko się ubiera. Ba! — pomyślała — to nie ja. Ja jestem dobrze ubrana, lecz brzydka. Miała wówczas pluszowy kapelusz i merunosową suknię.
Innego znów dnia była w ogrodzie i usłyszała mówiącą biedną starą Toussaint: — Czy pan uważa, jak panienka wyładniała? Cozetta nie słyszała, co ojciec odpowiedział, ale słowa starej Toussaint ją wzruszyły. Wymknęła się z ogrodu, pobiegła na górę do pokoju, spojrzała w lustro — od trzech miesięcy się nie przeglądała — i mimowolnie krzyknęła. Olśnił ją własny widok.
Była piękną i ładną; nie mogła nie uznać, że stara Toussaint i zwierciadło miały słuszność. Wypełniała kibić, płeć wybielała, połyskiwały włosy, nie znany blask palił się w błękitnych źrenicach. W jednej minucie, jakby nagle rozwidniało w jej duszy, nabrała przeświadczenia o swej piękności; zresztą inni zauważyli to także, Toussaint powiedziała, widocznie o niej mówił ów przechodzień, niepodobna było powątpiewać; wróciwszy do ogrodu, zdawało się jej, że jest królową, przysłuchiwała się śpiewom ptasząt — choć to było zimą — patrzyła na ozłocone słońce, na kwiaty, których nie było na krzakach — odurzona, oszalała, zachwycona niewymownie.
Ze swej strony Jan Valjean doświadczał jakiegoś nieopisanego, a bolesnego ściśnienia serca. Bo w istocie od pewnego czasu z przerażeniem patrzył na tę piękność z dniem każdym bardziej promieniejącą na miłej twarzy Cozetty. Zorza nie dla wszystkich wzeszła ponura, tylko dla niego.
Cozetta była oddawna piękna, ale tego nie spostrzegała. Tymczasem od pierwszego dnia zaraz to niespodziewane światło, wznoszące się powoli i stopniami ogarniające całą postać dziewicy, raziło posępne powieki Jana Valjean. Uczuł, że zbliżała się zmiana w życiu szczęśliwem, tak szczęśliwem, iż nie śmiał się poruszać z obawy, by mu czem nie zaszkodzić. Człowiek ten, co doznał wszelkich niedoli, co jeszcze ociekał krwią z ran przez los zadanych, co był prawie złym, a stał się prawie świętym, co długo ciągnąc kajdany galer, teraz jeszcze dźwigał niewidzialny a ciężki łańcuch nieskończonej sromoty; człowiek ten, którego jeszcze prawo nie wypuściło ze swych szponów i który lada chwila mógł być schwytanym i z cienia ukrywającego jego cnoty, rzuconym w biały dzień publicznej niesławy: człowiek ten przyjmował wszystko, uniewinniał wszystko, przebaczał za wszystko, błogosławił wszystkim i dobrze życzył, prosząc Opatrzności, ludzi, praw, społeczeństwa, przyrody i świata o jedną rzecz tylko — by go Cozetta kochała!
Oby tylko Cozetta nie przestała go kochać! oby tylko Bóg nie przeszkadzał jej sercu łączyć się z nim i zostać przy nim! Kochany od Cozetty, był wtenczas silny, uspokojony, pełen radości, wynagrodzony i uwieńczony. Kochany od Cozetty, był najszczęśliwszy! nic więcej nie pragnął. Gdyby mu powiedziano: — Chcesz, by ci było lepiej? — odpowiedziałby: — Nie. Gdyby Bóg doń powiedział: — Chcesz pójść do nieba? — odpowiedziałby: — Straciłbym na tem.
Cokolwiek mogło zadrasnąć ten jego stan błogi, choćby tylko z wierzchu, już przenikało go dreszczem, niby początek jakiejś zmiany. Nigdy nie pojmował dość znaczenia piękności kobiety, ale czuł instynktowo, że była straszną.
Na tę piękność, coraz świetniej rozwijającą się tuż obok niego, pod jego oczyma, na to czoło dziecięcia niewinne a straszne, patrzył jak obłąkany z głębi swej brzydoty, starości, nędzy, niesławy i znękania.
Mówił do siebie: — Jakże jest piękna! Co się stanie ze mną biednym?
To zresztą stanowiło różnicę między jego miłością i miłością matki. Co on spostrzegał z niepokojem, na to matka patrzyłaby z radością.
Niebawem ukazały się pierwsze symptomata.
Zaraz nazajutrz, gdy powiedziała sobie: — Doprawdy, jestem piękna! Cozetta zwróciła większą uwagę na swoje ubranie. Przypomniała sobie słówko przechodnia: — Ładna, ale się brzydko ubiera; była to wyrocznia, która złożyła w jej sercu nasiona tego, co później zapełnia całe życie kobiety — zalotności. Miłość jest drugą wyrocznią.
Z wiarą w piękność swoją, rozwinęła się w niej cała dusza kobieca. Poczuła wstręt do merynosów i wstydziła się pluszów. Ojciec niczego jej nie odmawiał. Wkrótce zgłębiła rzadką umiejętność dobierania sobie kapeluszy, sukien, okryć trzewików, rękawków, kolorów do twarzy, materij gustownych: umiejętność, która z Paryżanki czyni istotę tak miłą, rozumną i niebezpieczną. Słówko: kobieta zawracająca głowę wynaleziono dla Paryżanek.
W przeciągu niespełna miesiąca, Cozetta stała się w swej samotni przy ulicy Babilońskiej nie tylko jedną z najładniejszych kobiet, co już coś znaczy, ale nadto jedną z najgustowniej ubierających się w Paryżu, co znaczy daleko więcej. Radaby spotkać owego przechodnia, by usłyszeć co powie, i dać mu nauczkę! To pewna, że była zachwycającą pod każdym względem, i że umiała doskonale odróżniać kapelusz Gerarda od kapelusza Herbaut.
Jan Valjean z trwogą patrzył na te rewolucje. On, któremu się zdawało, że może ledwie czołgać się, a co najwięcej chodzić, widział, że Cozecie wyrastają skrzydła.
Zresztą, spojrzawszy tylko na ubranie Cozetty, każda kobieta łatwoby poznała, że nie ma matki. Cozetta nie przestrzegała pewnych drobiazgowych przyzwoitości i pewnych przyjętych zwyczajów. Matka naprzykład powiedziałaby jej, że panna, nie powinna nosić adamaszków.
Pierwszego dnia, gdy Cozetta wyszła na ulicę w nowej sukni, czarnym płaszczyku adamaszkowym i kapeluszu z białej krepy, i czepiła się ramienia Jana Valjeana wesoła, promieniejąca, rumiana, dumna i śliczna. Ojcze — rzekła — jak ci się podobam? Jan Valjean odpowiedział głosem podobnym do gorzkiego odezwania się zazdrośnika: — Jesteś zachwycającą! Zresztą na przechadzce był jak zwykle.
Wróciwszy, zapytał Cozettę:
— Więc już nie włożysz nigdy dawnej sukni i dawnego kapelusza?
Było to w pokoju Cozetty. Cozetta spojrzała na ścianę, gdzie wisiały jej suknie pensjonarskie.
— Tych rupieci! — rzekła. A na co mi się zdały, ojcze? Nie, doprawdy, nigdy na siebie nie włożę tego straszydła. Wyglądałabym jak warjatka.
Jan Valjean westchnął głęboko.
Od tej chwili zauważył, że Cozetta, która zwykle chciała zostać w domu, mówiąc: — Ojcze, wolę się tu bawić z tobą — teraz prosiła często, by wyjść na przechadzkę. Bo doprawdy, czy warto mieć piękną twarzyczkę i gustowne ubranie, a nie pokazywać się nikomu.
Zauważył także, że Cozetta straciła już upodobanie do tylnego podwórka. Teraz chętniej bawiła się w ogrodzie, przechadzając się jakby umyślnie przed kratą. Jan Valjean, ostrożny i dziki, nie zajrzał ani na chwilę do ogrodu. Siedział jak stróż na tylnem podwórku.
Cozetta, dowiedziawszy się, że jest piękną, straciła wdzięk niewiadomości, wdzięk przedziwny, bo piękność w połączeniu z naiwnością jest niewysłowienie ujmującą i nic tak nie zachwyca, jak olśniewająca niewinność, nieświadomie trzymająca w ręku klucz od raju. Ale straciwszy nieco z prostoty, zyskała wiele na powadze i wdzięcznem zamyśleniu. Cała jej postać, przenikniona radością młodości, niewinności i piękności, tchnęła cudowną melancholją.
W owym to czasie, Marjusz, po sześciu miesiącach, znowu ją ujrzał w Luksemburgu.
Cozetta, jak Marjusz, ukryta w cieniu, gotową była zapłonąć ogniem. Los z cierpliwością tajemniczą i fatalną zbliżał ku sobie te dwie istoty, przepełnione burzliwą elektrycznością namiętności, te dwie dusze, co nosiły miłość niby dwie chmury, noszące piorun, i miały zbliżyć się ku sobie i złączyć spojrzeniem, jak chmury błyskawicą.
Tak nadużyto w romansach spojrzenia, że teraz powieściopisarz ledwie ośmieli się powiedzieć, iż dwie istoty pokochały się spojrzawszy na siebie. A jednak tym, sposobem rodzi się miłość i tym jedynie. Reszta jest tylko resztą i później przychodzi. Nic rzeczywistszego nad wielkie wstrząśnienia, jakich wzajem udzielają sobie dwie dusze, zamieniając tę iskrę.
Pewnej godziny, gdy Cozetta, sama nie wiedząc, miała to spojrzenie, co obudziło niepokój w duszy Marjusza, Marjusz także się nie domyślając, miał spojrzenie, które zakłóciło spokój Cozetty.
Sprawił jej tę samą boleść i tę samą rozkosz.
Oddawna widziała go i przypatrywała mu się jak dziewczęta przypatrują się i widzą, patrząc gdzieindziej. Jeszcze Cozetta wydawała się Marjuszowi brzydką, gdy już zauważyła, że Marjusz jest piękny. Lecz, że nie zwracał na nią uwagi, obojętną była dla niego.
Jednakże mimowolnie powiedziała sobie, że młodzieniec ten ma piękne włosy, piękne oczy, piękne zęby, miły dźwięk głosu, gdy go słyszała, jak rozmawiał z towarzyszami, że chodził pochylony, ale z wdziękiem jemu tylko właściwym, że zdawał się wcale nie głupi, że cała jego postać była szlachetna, miła, prosta i dumna, i wreszcie, że wyglądał biednie, ale bardzo przyzwoicie.
Tego dnia, gdy spotkały się ich oczy i powiedziały sobie nagle te pierwsze, ciemne i niewysłowione rzeczy, które szepcze spojrzenie. Cozetta zrazu nie rozumiała. Zamyślona wróciła do domu przy ulicy Zachodniej, gdzie Jan Valjean, według zwyczaju, przepędzał sześć tygodni. Nazajutrz, obudziwszy się, pomyślała o nieznajomym młodzieńcu, który dawniej tak obojętny i zimny, teraz zdawał się zwracać na nią uwagę, i bynajmniej nie sprawiło jej to przyjemności. Owszem, zagniewaną była na ten piękny i wzgardliwy posąg. Żądza walki obudziła się w jej duszy. Zdawało się jej i czuła już dziecinną radość na myśl, że wkrótce się pomści.
Wiedząc, że jest piękną, czuła dobrze choć niewyraźnie, że ma broń. Kobiety bawią się ze swą pięknością, jak dzieci z nożami. Ranią się od niej.
Przypominacie sobie wahania Marjusza, jego obawy i trwogi. Siedział jak przykuty do ławki i nie zbliżał się. Gniewało to Cozettę. Jednego dnia rzekła do Jana Valjean: — Ojcze, przejdźmy się trochę w tamtą stronę. Widząc, że Marjusz nie przychodzi do niej, szła ku niemu. W takich razach każda kobieta podobną jest do Mahometa. A przytem, rzecz dziwna, pierwszy symptomat prawdziwej miłości w młodzieńcu jest bojaźliwość, a w dziewicy śmiałość. Dziwi to, a jednak nic nadto prostszego. Są to dwie płci, które mając zbliżyć się ku sobie, wzajem pożyczają swoich przymiotów.
W tym dniu spojrzenie Cozetty zawróciło głowę Marjuszowi, spojrzenie Marjusza przeniknęło dreszczem Cozettę. Od tego dnia zaczęli się kochać.
Cozetta doznała najprzód głębokiego i nieopisanego smutku. Zdawało się, że dusza jej stała się czarną. Już jej nie poznawała. Białość duszy dziewczęcia, składająca się z zimna i wesołości, podobną jest do śniegu. Topnieje od miłości, która jest jej słońcem.
Cozetta nie wiedziała, co jest miłość. Nigdy nie słyszała, by mówiono to słowo w ziemskiem znaczeniu. Na nutach muzyki świeckiej, które dostawały się do klasztoru, wyraz miłość zastępowano wyrazami bęben lub 'pandur. Tworzyło to zagadki, na których odgadnienie wysilały się wyobraźnie dorosłych pensjonarek, takie naprzykład, Ah! jakże bęben jest przyjemny! lub: Litość nie jest pandurem! Ale Cozetta wyszła z klasztoru zbyt młodą i mało ją obchodził „bęben“. Nie mogła też wiedzieć, jak się to nazywało, co teraz doświadczała. Ale czy mniej jesteśmy chorzy, gdy nie znamy choroby?
Kochała z tem większą namiętnością, że kochała nie wiedząc o miłości. Nie wiedziała czy to jest dobre czy złe, użyteczne lub niebezpieczne, konieczne lub zgubne, wieczne lub przemijające, pozwolone lub wzbronione. Kochała. Zdziwiłaby się bardzo, gdyby jej powiedziano: — Nie sypiasz? to wzbronione! Nie jadasz? to bardzo źle! Doznajesz ściskania i bicia serca? ależ tak się nie robi! Rumienisz się i bledniejesz, gdy pewna istota, czarno ubrana, ukaże się w końcu pewnej alei zielonej? to rzecz okropna! Nie zrozumiałaby i odpowiedziała: — Jaka może być moja wina w tem, czego nie znam wcale?
Los zdarzył, że miłość, którą obudziła, właśnie najlepiej przypadała do stanu jej duszy. Było to jakby uwielbienie z daleka, nieme wpatrywanie się ubóstwianie nieznajomego. Było to ukazanie się sobie dwóch młodości, marzenie nocne o miłości, które snem pozostało, widmo pożądane i nakoniec wcielone, ale jeszcze bez nazwiska, bez winy, bez skazy, bez wymagań i błędów, słowem, kochanek daleki, jak ideał, marzenie, które przyoblekło kształty ludzkie. Każde bliższe, dotykalniejsze spotkanie odstraszyłoby w tym czasie Cozettę, jeszcze na pół zanurzoną, w mroku klasztornym. Miała razem wszystkie przestrachy dzieci i wszystkie trwogi zakonnic. Duch klasztorny, którym przez lat pięć się przenikała, zwolna wyziewał z całej jej osoby i wszystko dokoła niej wprawiał w drżenie. W takim stanie potrzebowała nie kochanka, nie zakochanego nawet; lecz tylko widzenia. Ubóstwiała Marjusza, jak coś rozkosznego, jasnego a niemożliwego.
Największa naiwność styka się z najwyższą zalotnością. Cozetta uśmiechała się do niego otwarcie.
Codziennie z niecierpliwością czekała godziny przechadzki, a spotkawszy Marjusza, czuła się niewymownie szczęśliwą, i sądziła, że szczerze wyraża myśl swoją, mówiąc do Jana Valjean: — Co za roskoszny ten ogród Luksemburski!
Marjusz i Cozetta byli względem siebie jakby pogrążeni w nocy. Nie rozmawiali z sobą, nie witali się, nie znali; widzieli się tylko i jak gwiazdy na niebie, miljonami mil oddzielone, żyli samem spojrzeniem.
Tak powoli Cozetta stawała się kobietą, rozwijając się, piękna i zakochana, wiedząc o swej piękności, a o miłości nie wiedząc. W dodatku była zalotną przez niewinność.
W każdem położeniu człowiek ma właściwy instynkt. Stara odwieczna matka przyroda ostrzegała po cichu Jana Valjean o obecności Marjusza. Jan Valjean drżał w głębi duszy. Nic nie widział, nic nie wiedział, a jednak z upartą uwagą wpatrywał się w ciemności, któremi był otoczony, jakby czuł, że coś się buduje i coś się wali. Marjusz przestrzeżony tak że przez tą samą matkę przyrodę, co jest głębokiem prawem Pana Boga, jak mógł starał się unikać „ojca“. Zdarzało się jednak, że niekiedy Jan Valjean go spostrzegał. Postępowanie Marjusza było w istocie niezwyczajne. Był podejrzanie roztropnym i niezgrabnie śmiałym. Nie zbliżał się już jak dawniej, zatrzymywał się z daleka i siedział zachwycony; miał książkę i udawał, że czyta; dlaczego udawał? Dawniej przychodził w starem ubraniu, teraz codziennie był w nowem; może nawet trefił sobie włosy, strzelał oczyma, nosił rękawiczki; słowem, Jan Valjean serdecznie znienawidził tego młodzieńca.
Cozetta nic nie dała poznać po sobie. Nie wiedząc dobrze, co się z nią działo, czuła, że było w tem coś, co należało ukrywać.
Między nagłem upodobaniem Cozetty w strojach i tym zwyczajem nieznajomego noszenia nowych sukien, był jakiś związek, który niepokoił Jana Valjean. Był to przypadek może, zapewne, niezawodnie; ale przypadek groźny.
Nigdy nie wyrzekł słowa Cozecie o tym nieznajomym. Pewnego dnia jednakże, nie mógł wytrzymać i z rozpaczą zanurzając sondę we własnem nieszczęściu, odezwał się do niej: — A to jakiś pedant, ten młody człowiek!
Przed rokiem Cozetta odpowiedziałaby jak obojętna dziewczynka: — Owszem ojcze, jest bardzo miły. W dziesięć lat później, kochając Marjusza, byłaby odpowiedziała: — Nieznośny pedant! ma — ojciec słuszność. Ale w porze życia, w jakiej wówczas była i z tym stanem serca, odpowiedziała tylko z największym spokojem:
— Który? ten co tam siedzi!
Jakby go zobaczyła po raz pierwszy w życiu.
— Jakiż ja głupi! — pomyślał Jan Valjean. Nawet go nie spostrzegła. Ja pierwszy go jej pokazałem.
O prostoto starych! o głębokości dzieci!
Jedno jeszcze prawo tych świeżych lat cierpień i troski, żywych walk pierwszej miłości z pierwszemi przeszkodami, że młoda dziewica nie da się złapać w żaden samotrzask, a młodzieniec wpada we wszystkie. Jan Valjean rozpoczął głuchą walkę z Marjuszem, który ze szczytną głupotą namiętności i młodego wieku, nic się nie domyślił. Jan Valjean zastawiał nań różne sieci: zmieniał godziny, zmieniał ławkę, zostawiał chustkę, przychodził sam do Luksemburga. Marjusz na oślep wpadał w matnię i na wszystkie znaki zapytania, stawiane na drodze przez Jana Valjean, odpowiadał naiwnie: — tak. Tymczasem Cozetta była jak zamurowana pozorną obojętnością i niewzruszoną spokojnością, i mimowolnie Jan Valjean przyszedł do tego wniosku: Fircyk szalenie jest zakochany w Cozecie, ale Cozetta nie wie nawet, czy on żyje na świecie.
Nie mniej jednak serce drżało mu boleśnie. Godzina, w której Cozetta pokocha, prędzej czy później wybić może. Wszak wszystko zaczyna się od obojętności?
Raz tylko Cozetta popełniła błąd i przestraszyła go bardzo. Po trzygodzinnem siedzeniu podniósł się z ławki, by odejść, a ona rzekła: — Już!
Jan Valjean nie przerywał przechadzek, do Luksemburga nie chcąc okazać się dziwacznym, a nadewszystko lękając się, aby Cozetta nie poznała, co go niepokoi; ale w godzinach tak słodkich dla dwojga rozkochanych, gdy Cozetta posyłała uśmiech upojonemu Marjuszowi, który nic nie spostrzegał i widział tylko na świecie to rozpromienione ubóstwione oblicze, Jan Valjean rzucił na Marjusza iskrzące i straszne spojrzenia. On co w końcu uwierzył, że nie jest zdolnym do żadnej nieżyczliwości, chwilami gdy Marjusz był w ogrodzie, czuł, że staje się dzikim i srogim, czuł, że się roztwierają i podnoszą na tego człowieka wszystkie stare głębie jego duszy, w których niegdyś tyle było strasznego gniewu. Zdawało mu się nawet, że w nim tworzą się znowu i grożą wybuchem nieznane kratery.
Co! przychodzi tu! czego chce? krąży, wywiaduje się, bada, próbuje! i powiada: a czemużby nie? krąży, około życia Jana Valjean! krąży około jego szczęścia, by je porwać i unieść!
Jan Valjean dodawał: — A tak, tak! czego szuka? awantury? czego chce? miłostki! Miłostki! a ja! Co! byłem najprzód najnędzniejszym z ludzi, a potem najnieszczęśliwszym, sześćdziesiąt lat przeżyłem na kolanach, przecierpiałem ile tylko przecierpieć można, zestarzałem się, nie będąc młodym, żyłem bez rodziny, bez krewnych, bez przyjaciół, bez żony i bez dzieci, krew moją zostawiłem na wszystkich cierniach, na wszystkich drogach, wzdłuż wszystkich murów, byłem łagodny, choć ze mną postępowano srodze i dobry, choć dla mnie byli złymi, pomimo to stałem się uczciwym człowiekiem, pokutowałem za złe, którem czynił, i przebaczyłem złe mi uczynione, i w chwili gdy jestem wynagrodzony, gdy skończyła się niedola, w chwili gdy zbliżam się do celu, w chwili gdy mam czego pragnę, to dobro okupione drogo, wszystko to zniknie jak dym i stracę Cozettę, stracę moje życie, moją radość, moją duszę, bo podobało się jakiemuś mazgajowi włóczyć po ogrodzie Luksemburskim!
Wówczas źrenice jego napełniały się jasnością ponurą i niezwykłą. Nie był to człowiek patrzący na człowieka, nie był to nieprzyjaciel patrzący na nieprzyjaciela. Był to brytan śledzący złodzieja.
Wiadomo, co dalej nastąpiło. Marjusz ciągle postępowały najnieroztropniej. Jednego dnia zaszedł za Cozettą aż na Zachodnią ulicę. Innego znowu rozmawiał z odźwiernym. Ze swej strony odźwierny rzekł do Jana Valjean. — Proszę pana, rozpytywał się tu o pana jakiś młody ciekawiec. Nazajutrz Jan Valjean rzucił na Marjusza spojrzenie, które on spostrzegł nareszcie. W tydzień potem Jan Valjean się wyprowadził. Przysiągł sobie, że noga jego nie postanie ani w Luksemburgu, ani na ulicy Zachodniej. Powrócił na ulicę Plumet.
Cozetta się nie skarżyła, nie rzekła słowa, nie rozpytywała się, nie chciała badać przyczyny; doszła już do stanu duszy, w którym dziewica boi się zdradzić i być odgadnioną. Jan Valjean nie znał się wcale na nędzach tego rodzaju, jedynych które są miłe i których nie doświadczał nigdy, to też nie zrozumiał jak wielkiego znaczenia było milczenie Cozetty. Zauważył tylko, że posmutniała i stała się ponurą. Z jednej i drugiej strony były niedoświadczenia w zapasach z sobą.
Razu jednego odważył się na próbę. Zapytał Cozetty:
— Chcesz pójść do Luksemburga?
Blada twarz Cozetty rozjaśniała.
— Dobrze — odpowiedziała.
Poszli. Upłynęły trzy miesiące. Marjusz przestał chodzić. Marjusza nie było.
Nazajutrz Jan Valjean znowu zapytał:
— Chcesz pójść do Luksemburga?
Odpowiedziała smutnie i łagodnie:
— Nie.
Smutek ten ubódł Jana Valjean, a ta łagodność boleśnie go dotknęła.
Co się działo w tej duszy tak młodej i tak nieprzeniknionej? Co miało się w niej spełnić? Niekiedy zamiast iść spać, Jan Valjean usiadł przy swem łóżku, i oparłszy głowę na rękach, po całych nocach zapytywał siebie: O czem może myśleć Cozetta? I marzy o tem nieustannie.
Oh! w tych chwilach jakże bolesne zwracał spojrzenia ku klasztorowi, ku tym czystym wzgórzom, mieszkaniu aniołów i nieprzystępnym lodom cnoty! Z jakiem rozpaczliwem zachwyceniem patrzył na ten ogród klasztorny, pełen kwiatów nieznanych i dziewic zamkniętych, gdzie wszystkie, wonie i wszystkie dusze unoszą się prosto ku niebu! Jak ubóstwiał ten Eden na zawsze zamknięty, z którego szalony wyszedł dobrowolnie! Jak żałował swego zaparcia i niedorzecznego wyprowadzenia na świat Cozetty, biedny bohater poświęcenia, schwytany i zgnębiony przez to samo poświęcenie! Jak często zapytywał siebie: — Cóżem uczynił?
Zresztą Cozetta wcale tego nie dostrzegła. Ani złego humoru, ani opryskliwości. Zawsze to samo oblicze pogodne i dobre. Tylko obejście Jana Valjean było czulsze i bardziej ojcowskie, niż kiedykolwiek. Tylko po wielkiej słodyczy można było poznać, że był mniej szczęśliwy, jak dawniej.
Cozetta także cierpiała. Cierpiała z powodu nieobecności Marjusza, jak dawniej cieszyła się jego obecnością, nie wiedząc dobrze dlaczego. Gdy Jan Valjean przestał ją prowadzić na zwykłe przechadzki, instynkt kobiecy szeptał jej, że nie trzeba pokazywać, iż przywiązuje wagę do Luksemburga, i że ojciec prędzej ją tam zaprowadzi znowu, gdy spostrzeże, że to dla niej jest obojętne. Ale upłynęły dni, tygodnie i miesiące. Jan Valjean, milcząc, przyjął ciche zgodzenie się Cozetty. Żałowała tego, lecz było zapóźno. W dniu, w którym Wróciła do Luksemburga, Marjusza już nie było. Więc zniknął? stało się; co począć? czy go odszukam kiedy? Czuła z każdym dniem większe ściśnienie serca, które nic rozszerzyć nie mogło; nie wiedziała już, czy jest zima, czy lato, czy słońce świeci, czy deszcz pada, czy ptaki śpiewają, czy pora kwitnienia dalji czy stokroci, czy Luksemburg jest piękniejszy od Tuilerjów, czy bielizna, którą przynosiła praczka, była dość lub nie dość nakrochmaloną, czy Toussaint dobrze lub źle robiła sprawunki na mieście; i znękana, roztargniona myślała tylko o jednem, błędne oczy utkwiwszy w punkt jeden, jak w nocy patrzymy w miejsce ciemne i głębokie, zkąd widzenie zniknęło.
I ona zresztą nie dawała nic spostrzedz Janowi Valjean, prócz swej bladości. Zawsze mówiła z nim ze słodyczą.
Bladość ta aż nadto zajmowała Jana Valjean.
Niekiedy jej pytał:
— Co ci jest?
Odpowiadała:
— Nic, ojcze.
I po chwili milczenia, odgadnąwszy, że i on jest smutny, dodawała:
— A ty, ojcze, zdaje się masz coś na sercu?
— Ja? nic — odpowiadał.
Dwie te istoty, które się tak wyłącznie kochały miłością tak czułą, które oddawna żyły jedno dla drugiego, teraz cierpiały obok siebie, jedno z powodu drugiego, nie mówiąc sobie tego, nie gniewając się o to; owszem z uśmiechem.
Najnieszczęśliwszym z dwojga był Jan Valjean. Młodość, nawet gdy się smuci, miewa swoje pociechy.
Były chwile, w których Jan Valjean tak cierpiał, że prawie stawał się dziecinnym. Rzecz to właściwa boleści, że odsłania dziecinną stronę człowieka. Był prawie przekonany, że Cozetta jest już dla niego stracona. Chciał walczyć, chciał ją zatrzymać przy sobie, zachwycić ją i olśnić przepychem zewnętrznym. Myśli te dziecinne, jakeśmy powiedzieli, i zarazem myśli starca, właśnie tem dzieciństwem dały mu dość trafne wyobrażenie o wpływie złoconych mundurów na wyobraźnię dziewcząt. Zdarzyło mu się raz widzieć przejeżdżającego konno jenerała w wielkim uniformie, hrabiego Coutard, komendanta Paryża. Pozazdrościł temu złoconemu człowiekowi: powiedział sobie, że byłby szczęśliwy, gdyby mógł przywdziać strój taki, że niewątpliwie olśniłby Cozettę, że gdyby, prowadząc ją pod rękę, przechodził około bramy Tuileryjskiego ogrodu, prezentowanoby broń przed nim, a to wystarczałoby Cozecie i wybiło jej z głowy wszystkich młodych ludzi.
Niespodziewane wstrząśnienie przyłączyło się do tych smutnych myśli.
W samotnem życiu, jakie prowadzili od czasu zamieszkania przy ulicy Plumet, mieli we zwyczaju wychodzić niekiedy na przechadzkę przed wschodem słońca; rodzaj przyjemności właściwy tym, co wstępują w życie i z niego wychodzą.
Dla lubiącego samotność, przechadzka o świcie ma wszystkie powaby przechadzki nocnej wraz z wesołością rozbudzonej natury. Ulice są puste, a ptaki śpiewają. Cozetta, sama jak ptaszek, chętnie wstawała z rana. Wycieczki poranne przygotowywano w przeddzień. On proponował, ona przyjmowała. Układało się to jak spisek, wychodzono przededniem; było to jedno z drobnych szczęść Cozetty. Niewinne te dziwactwa podobają się młodości.
Jan Valjean, jak wiadomo, miał upodobanie chodzić w miejsca mało uczęszczane, w samotne zakątki i zapomniane pustki. W owym czasie było w okolicach rogatek paryskich ubogie pole, prawie połączone z miastem, które latem zarastało chudem zbożem, a jesienią po zbiórce, wyglądało jak oskubane. Jan Valjean chodził tam z wielkiem upodobaniem, a Cozetta wcale się nie nudziła. Dla niego była to samotność, dla niej swoboda. Tam stawała się znowu dziewczynką, mogła biegać i prawie się bawić, zdejmowała kapelusz, kładła go na kolanach Jana Valjean i zrywała kwiaty. Patrzyła na motyle, siedzące na kwiatach, ale ich nie chwytała; z miłością rodzi się łagodność i rozczulenie; dziewica, w której łonie zamieszkał drżący i kruchy ideał, ma litość nad skrzydłami motyla. Wiązała w girlandy maki polne i zdobiła niemi głowę, a gdy na nie padły różowe promienie słońca, twarz jej rumiana zdawała się uwieńczoną zarzewiem.
Nawet wówczas, gdy osmutniało ich życie, zachowali zwyczaj przechadzek porannych.
Otóż jednego, październikowego poranku, przywabieni śliczną pogodą jesienną roku 1831, wyszli na przechadzkę i przed świtem stanęli przy rogatce Maine. Nie było jeszcze wschodu słońca, dopiero pierwszy brzask, chwila rozkoszna i tajemnicza. Tu i owdzie gwiazdy świeciły na bladym, głębokim błękicie niebios, ziemia pokryta cieniem, niebo białe, źdźbła trawki drgały, wszędy tajemniczy urok pierzchającego mroku. Skowronek, gdzieś między gwiazdami, dzwonił piosnkę z niezmiernej wysokości; rzekłbyś, że ten hymn drobiazgu na cześć nieskończoności, uspokajał niezmierne przestworza. We wschodniej stronie, na widnokręgu, jaśniejącym stalową światłością, Val de Gràce rysowała swe ciemne profile; lśniąca Venus kryła się za kopułę, niby dusza ulatująca z ponurego gmachu.
Wszystko oddychało ciszą i milczeniem; nikogo na drodze, gdzie niegdzie boczną uliczką ledwie dojrzani robotnicy zdążali do pracy.
Jan Valjean usiadł w bocznej alei na klocach, złożonych pod drzwiami jakiejś fabryki. Twarzą obrócony był ku drodze, a plecami ku światłu, zapomniał o słońcu, które wkrótce wzejść miało; utonął w jednem z tych marzeń głębokich, które skupiają całą duszę i więżą wzrok niby w czterech murach. Są rozmyślania, które nazwaćby można pionowemi; gdy się jest w głębi, dużo trzeba czasu, by się wydostać na ziemię. Jan Valjean zapuścił się w głąb jednego z takich marzeń. Myślał o Cozecie, o szczęściu, jakiego mógł doznać, gdyby nic nie stanęło między nią i nim, o świetle, jakiem zapełniała jego życie: świetle, które było tchnieniem jej duszy. Był prawie szczęśliwy w tem marzeniu. Cozetta, stając przed nim, patrzyła na zarumienione chmury.
Nagle zawołała Cozetta: — Ojcze, zdaje się, że ktoś nadjeżdża. Jan Valjean podniósł oczy.
Cozetta miała słuszność.
Droga, wiodąca do dawnej rogatki Maine, jest, jak wiadomo, przedłużeniem ulicy Sevres, przeciętej w końcu prawym bulwarem wewnętrznym. W rogu bulwaru i drogi, przy zgięciu ulic, słyszano hałas trudny do wytłómaczenia w podobnej godzinie, i ujrzano jakieś zamglone i bezwładne gromady, przesuwające się z bulwaru na drogę.
Rosło to, zdawało się poruszać w porządku, a jednak było jakby nastrzępione i drżące; wydawało się wozem, ale nie można było rozpoznać czem był ten wóz wyładowany. Były konie i koła, słychać było krzyki i trzaskanie z bicza. Stopniowo zbliżająca się masa przybierała kształty wyraźne lubo zanurzone jeszcze w ciemnościach. W istocie był to wóz, który zawracał z bulwaru na drogę w kierunku rogatki, przy której siedział Jan Valjean; drugi wóz podobnego kształtu szedł za nim, dalej trzeci, potem czwarty; siedm wozów wysunęło się kolejno jeden za drugim, tak, że głowy koni dotykały tyłu wozów. Jakieś ciemne postacie poruszały się na wozach, widać było w zmroku migotanie światła, niby szabli obnażonych, słychać było brzęk niby poruszanych łańcuchów; wszystko to zbliżało się, głosy stawały się donioślejsze; zdawało się, że jakieś straszne potwory dobywają się z pieczary marzeń sennych.
Zbliżając się, zarysowało się to wyraźniej za drzewami, siniejąc jak widmo; powoli rozwidniało i brzask dzienny rzucał bladawe światło na ten rój zarazem grobowy i żyjący; sterczące głowy stały się obliczami trupiemi — i ujrzano taki widok:
Siedm wozów ciągnęły rzędem ulicą. Sześć pierwszych miały dziwne kształty. Podobne do bednarskich wozów, tworzyły rodzaj długich drabin, położonych na dwóch kołach i mających po obu końcach kształt noszów. Każdy wóz, albo raczej każda drabina zaprzężone były w cztery konie jeden za drugim. Na tych drabinach ciągniono dziwne grupy ludzi. Przy słabem świetle brzasku nie widać było tych ludzi, ale odgadywano, co są za jedni. Po dwudziestu czterech na każdym wozie, po dwunastu na każdej stronie obróceni do siebie plecami, a twarzą do przechodniów, mieli nogi spuszczone do ziemi, w tyle za plecami mieli coś brzęczącego — był to łańcuch, a na szyjach coś świecącego — były to obroże. Każdy miał obrożę osobną, ale łańcuch był wspólny dla Wszystkich, tak, iż dwudziestu czterech ludzi, zsiadłszy z wozu, — tworzyli jakąś nieubłaganą jedność, i idąc mieli wspólny grzbiet z łańcucha, prawie jak stonóg. W tyle i na przodzie każdego wozu stali uzbrojeni karabinami dwaj ludzie, mając każdy pod nogą koniec łańcucha. Obroże były kwadratowe. Siódmy obszerny wóz drabiasty, bez nakrycia, miał cztery koła i sześć koni, zapchany brzęczącą kupą kotłów, garnków, tygli, łańcuchów żelaznych, wśród których leżało skrępowanych postronkami kilku ludzi, wydających się choremi. Wóz ten drabiasty wyłożony był plecionką zniszczoną, która zdawała się służyć do dawnych katuszy.
Wozy zajmowały środek ulicy. Po bokach ich, tworząc podwójny szpaler, szli strażnicy ze szkaradną miną w trójgraniastych kapeluszach, jak żołnierze dyrektorjatu, poplamieni, obdarci, brudni, w mundurach inwalidów a spodniach żałobników, pół szarego, w pół niebieskiego koloru, prawie obszarpani jak żebracy, z czerwonemi szlifami, żółtemi rzemieniami, z kordelasami, karabinami i kijami — rodzaj żołnierzy ciurów. Zbiry te zdawali, się tworzyć mieszaninę z nikczemności żebraka i powagi kata. Dowódzca ich trzymał w ręku bicz pocztyljoński. Wszystkie te szczegóły, zaćmione w zmroku, coraz wyraźniej rysowały się przy wzrastającem świetle dziennem. Na przodzie i w tyle konwoju jechali konno żandarmi, poważni, z obnażoną szablą w ręku.
Orszak był tak długi, że gdy pierwszy wóz zbliżał się do rogatki ostatni zaledwie wyjeżdżał z bulwaru.
Nie wiedzieć zkąd zebrały się tłumy i w mgnieniu oka u tworzyły po obu stronach drogi gapiące się grupy, jak to często zdarza się w Paryżu. Słyszano na sąsiednich ulicach, krzyki nawołujących się ludzi i tupanie chodaków przybiegających ogrodników.
Ludzie, ściśnieni na wozie, pozwalali się wieźć spokojnie, prawie sini od porannego chłodu. Odziani w płócienne spodnie, mieli bose nogi w chodakach. Reszta ubrania zależała od fantazji nędzników. Odzież ich była ohydnie pstrokata; nic żałobniejszego nad widok arlekina w łachmanach. Pogięte kapelusze pilśniowe, czapki zamazane smołą, obrzydliwe brudne szlafmyce, czarne surduty popękane na łokciach, niektórzy w kapeluszach kobiecych; inni mieli na głowach koszyki; przez podartą odzież widziałeś obrośnięte piersi i na ciele wyryte różne wizerunki to świątyń miłości, to serc płomienistych, to kupidynów. Widziano także liszaje i czerwone chorobliwe piętna. Dwóch lub trzech mieli zwieszony pod nogi sznur słomiany, który zastępował im strzemiona. Jeden z nich trzymał w ręku, podniósł do ust i zdawał się gryść coś nakształt czarnego kamienia; był to chleb, który chciwie zajadał. Widziałeś tylko oczy suche, zagasłe lub płonące złowrogiem światłem. Żołnierze eskorty przeklinali, ludzie zakuci siedzieli spokojnie; czasem rozległ się trzask bicza smagającego łopatki lub głowę; niektórzy z nich poziewali; łachmany były straszne; wisiały nogi, kołysały się ramiona, głowy uderzały o siebie, brzęczały żelaza, źrenice ciskały srogie płomienie, pięści zaciskały się konwulsyjnie, lub otwierały bezwładnie jak ręce trupa; za konwojem rozlegały się wesołe śmiechy gromady dzieciaków.
Ten szereg powozów był straszny. Oczywiście jutro, może za godzinę spadnie ulewa, za nią druga i trzecia, i przemoczy do nitki zniszczone odzienie, i ludzie ci, raz zmoczeni, nie osuszą się nigdy, raz zamrożeni, nie ogrzeją się nigdy; ich płócienne spodnie przylepią się do kości, woda zapełni ich chodaki, razy batogów nie powstrzymają szczękania zębami, łańcuch będzie ich trzymał za szyję, a nogi pozostaną zwieszone: i nie podobna bez drżenia spojrzeć na te istoty ludzkie, skrępowane i w milczeniu znoszące wszystko na zimnej mgle jesiennej, wystawione na deszcz, wicher, słotę i wszelkie zmiany powietrza, jak drzewa i kamienie.
Razy batogów nie oszczędzały nawet chorych, którzy związani postronkami i nieruchomi leżeli na siódmym wozie, rzuceni niby worki, napełnione nędzą.
Nagle ukazało się słońce; trysnął olbrzymi promień od wschodu i zdawał się rzucać ogień na te dzikie głowy. Rozwiązały się języki, buchnął pożar szyderstw, przekleństw, konceptów i piosneczek. Szerokie światło poziome podzieliło na dwoje cały szereg, oświecając głowy i tułowy, zasłaniając nogi i koła wozów w ciemności. Myśli ukazały się na twarzach; była to chwila straszna, widome szatany ze spuszczonemi maskami, srogie dusze obnażone. Choć oświetlona, zgraja ta była ciemną jak pieczara. Niektórzy weseli, mieli w ustach dudki z pióra i dmuchali niemi obmierzłe robactwo na tłum, szczególniej na kobiety; promienie jutrzenki rysowały wyraźnie te żałości godne profile; każdą z tych istot oszpeciła długoletnia nędza; wyglądały tak potwornie, że zdawało się, iż światło słoneczne, padając na nie przemieniało się w błyskawice. Wóz, rozpoczynający orszak, rozległ się śpiewem dzikiej i rozpustnej piosneczki Desaugiera, ówczas sławnej Westalki; drzewa drżały ponuro; w bocznych alejach twarze mieszczan z głupowatem zadowoleniem przysłuchiwały się tym błazeństwom, śpiewanym przez widma.
Wszystkie niedole połączone były w tym orszaku jak odmęt; widziałeś tam kąty twarzowe wszystkich zwierząt, starców, młodzieniaszków; obnażone czaszki, siwe brody, cyniczne potworności, zrzędne poddanie się, dzikie zmarszczki, nalane postawy, ryje nakryte czapkami, głowy dziewcząt z tyrbuszonami na skroniach, twarze dziecięce i dlatego okropne, wychudłe oblicza skieletów, którym tylko śmierci brakowało. Na pierwszym wozie widziano murzyna, który zapewne był niewolnikiem dawniej, i teraz mógł porównywać łańcuchy. Straszne zrównanie na dole — sromota — spadła na wszystkie czoła; na tym stopniu poniżenia wszyscy w ostatnich głębiach ulegli ostatniemu przeistoczeniu; ciemnota, przemieniona w niedołęztwo, stała na równi z rozumem, oddanym na pastwę rozpaczy. Niepodobna, było wybierać między tymi ludźmi, ukazującemi się oczom niby ekstrakt błota. Oczywiście ktoś porządkujący ten korowód, niechlujny, nie rozklasyfikował ich należycie. Istoty te, powiązane i parami złączone bezładnie, prawdopodobnie w porządku alfabetycznym, przypadkowo leżały jedne przy drugich na wozach. Jednakże, skupione razem okropności, wydają w końcu ogólny rezultat; nieszczęścia, dodane do siebie, tworzą jedną całość, i każdy łańcuch nędzników miał wspólną duszę, każdy wóz właściwą fizjonomję. Śpiewano na jednym, na drugim ryczano, na trzecim wyciągano rękę po jałmużnę, na innym znowu zgrzytano zębami; tam grożono przechodniom, owdzie bluźniono Bogu: ostatni wóz milczał jak mogiła. Dante by mniemał, że widzi siedm ruchomych kręgów piekielnych.
Pochód potępieńców ku katuszom odbywał się nie na strasznym błyskawicznym rydwanie Apokalipsy, ale rzecz posępniejsza jeszcze, na wozie zatracenia.
Jeden ze strażników miał haczyk u końca kija i zdawał się nim grzebać w tej kupie śmieci ludzkich. Stara baba w tłumie pokazywała na nich palcem pięcioletniemu chłopcu, mówiąc: — Łotrze, to cię nauczy!
Gdy śpiewy i bluźnierstwa rozlegały się coraz głośniej, przewodnik eskorty trzasnął z bicza, i na ten znak grad kijów z głuchym łoskotem spadł na siedm więzów; wielu ryczało i pieniło się ze złości; powiększyło to uciechę uliczników nadbiegłych — chmarę much, obsiadających te rany.
Oczy Jana Valjean nabrały strasznego wyrazu; nie były to źrenice, były to raczej szkła z głębokiem ogniskiem, zastępujące spojrzenie w pewnych nieszczęśliwych, zdające się nie mieć wiedzy rzeczywistości i odbijające tylko jak wklęsłe zwierciadło, straszne katastrofy. Nie patrzył na widowisko, lecz ulegał widzeniu. Chciał się podnieść, wymknąć się, uciec; ale nie mógł poruszyć nogi. Niekiedy rzeczy, na które patrzymy, chwytają nas i trzymają jak więźniów. Tak siedział przykuty, osłupiały, bezmyślny, i pastwa niewysłowionej trwogi — zapytał siebie, co znaczy to prześladowanie grobowe, zkąd wychodzi to ścigające go pandemonjum. Nagle podniósł rękę do czoła, poruszenie właściwe ludziom, którym znienacka coś przychodzi na myśl, i przypomniał sobie, że w istocie była to zwykła droga skazanych do galer, że zboczenie to było w zwyczaju, by uniknąć spotkania z orszakiem królewskim, który mógł jechać drogą z Fontainebleu, i że przed trzydziestą pięcią laty sam także przejeżdżał tą rogatką.
Cozetta niemniej była przerażona, choć w inny sposób. Nic nie rozumiała, tchu jej zabrakło? nie chciała wierzyć własnym oczom; nakoniec zawołała:
— Ojcze! co takiego jest na tych wozach?
Jan Valjean odpowiedział:
— Winowajcy, skazani do ciężkich robót.
— Dokąd jadą?
— Na galery.
W tej chwili pomnożyły się razy kijów, spadając ze stu rąk i mieszając z uderzeniami płazem pałaszów; był to wściekły harmider kijów i biczów; galernicy stulili głowy, męczarnia sprawiła ohydne posłuszeństwo i wszyscy umilkli, spuszczając oczy jak wilki ujęte w żelaztwa. Cozetta, drżąc jak listek, zapytała jeszcze.
— Ojcze, czyż to są ludzie?
— Niekiedy — odpowiedział nieszczęśliwy.
W istocie był to łańcuch, który wyruszywszy przed świtem z Bicêtre, obrał drogę na rogatkę Maine.
Jan Valjean wrócił do domu znękany. Takie spotkania są strasznemi ciosami, a ich wspomnienia podobne są do wstrząśnień gwałtownych.
Wracając na ulicę Babilońską, Jan Valjean nie uważał, że Cozetta zadawała mu wiele innych zapytań o tem, co widziała; może zbyt — był pogrążony w bolesnych myślach i zbyt znękany, by słyszeć jej słowa i na nie odpowiadać. Tylko wieczorem, gdy Cozetta odchodziła do swego pokoju, usłyszał jak mówiła do siebie półgłosem: — Zdaje mi się, że gdybym spotkała na drodze jednego z tych ludzi, mój Boże nie przeżyłabym jego widoku zbliska!
Szczęściem nazajutrz po tym dniu tragicznym, nie pamiętamy już z powodu jakiej uroczystości urzędowej, były uczty w Paryżu, przegląd wojska na Polu Marsowem, gonitwy na łodziach na Sekwanie; teatry na Polach Elizejskich, ognie sztuczne przy rogatce de l’Etoile i wszędzie illuminacje. Jan Valjean, zadając przymus swym zwyczajom, zaprowadził Cozettę na te zabawy, by ją rozerwać po wspomnieniach dnia wczorajszego i w tej wesołej wrzawie całego Paryża zatrzeć ślad strasznego widoku, który przesunął się przed jej oczyma. Przegląd wojska, dołączony do tej uroczystości naturalnie wywołał wielki ruch uniformów; Jan Valjean włożył na siebie mundur gwardji narodowej, wiedziony instynktem człowieka, szukającego schronienia. Zresztą, zdawało się, że cel przechadzki został dopięty. Cozetta, uważająca sobie za obowiązek podobać się ojcu, a przytem ciekawa każdego nowego widowiska, chętnie i z łatwością młodocianego wieku przystała na tę rozrywkę i nie skrzywiła się na widok tej wspólnej misy uciech, — którą zowią ucztą publiczną. Jan Valjean uwierzył prawie, że mu się udało zatrzeć w jej pamięci ostatnie ślady ohydnego widzenia.
W kilka dni potem, jednego poranku, gdy pięknie świeciło słońce i oboje siedzieli na ganku przed ogrodem, co także było naruszeniem prawideł, którym dobrowolnie poddał się Jan Valjean, i zwyczaju pozostawania w swej izdebce: Cozetta w rannem ubraniu, które tak wdzięcznie przystraja młode dziewczęta niby obłoczki gwiazdę — stała przed nim z głową zanurzoną w świetle, rumiana po nocy dobrze przespanej, i pod łagodnym wzrokiem rozczulonego starca, skubała z roztargnieniemlistki stokrotki. Cozetta nie znała tej zachwycającej legendy kocham cię, trochę, namiętnie i t. d.; któżby ją tego nauczył? Tak instynktowo, niewinnie skubała kwiatek, nie wiedząc, że obrywając listki stokroci, oskubywała serce. Gdyby była czwarta gracja, zwana uśmiechniętą Melancholją, Cozetta miałaby postać tej gracji. Jan Valjean, oczarowany, spoglądał na te paluszki, zajęte kwiatem i w tem promienieniu dziecięcia zapomniał o wszystkiem. Mała ptaszyna świergotała obok w zaroślach. Białe obłoki wesoło przebiegały po niebie, jakby wyrwały się na wolność. Cozetta z wielką uwagą obrywała listki z kwiatu, zdawała się o czemś myśleć; musiały to być jednak rozkoszne myśli; nagle obróciła szyję z wdzięczną powolnością łabędzia i rzekła do Jana Valjean: — Ojcze, powiedz przecie, co takiego są galery?
Życie ich zachmurzało się stopniowo.
Pozostała im tylko jedna rozrywka — niegdyś szczęście — nosić chleb głodnym i odzienie nagim. Cozetta często towarzyszyła Janowi Valjean i w tem nawiedzaniu ubogich odzyskiwali nieco dawnego szczęścia. Niekiedy po dniu dobrze użytym, gdy wielu niedolom dopomogli i przyodzieli, a nakarmili wiele drobnych dziatek, Cozetta wieczorem była trochę weselszą. W owym to czasie odwiedzili jaskinię Jondretta.
Nazajutrz po tych odwiedzinach Jan Valjean ukazał się rano w pawilonie, spokojny jak zwykle, ale z szeroką raną na lewej ręce zapaloną i rozjątrzoną, podobną do spalenizny, którą jako tako wytłumaczył. W skutek tej rany cały miesiąc miał gorączkę i nie wychodził. Nie chciał żadnego lekarza. Gdy Cozetta nalegała, mówił: Przywołaj lekarza psów.
Rano i wieczór Cozetta przepasywała ranę z taką troskliwością i szczęściem anielskiem, że może mu być użyteczną, iż Jan Valjean czuł wracającą dawną radość i rozpraszające się obawy i troski; a patrząc na Cozettę mówił: O! poczciwa rana! O! dobry ból!
W czasie choroby ojca, Cozetta opuściła pawilon i znowu miała upodobanie w małej izdebce i w tylnem podwórzu. Po całych dniach siedziała przy Janie Valjean i czytała mu książki jakie zechciał; prawie same opisy podróży. Jan Valjean zdawał się odradzać; jego szczęście wracało z niewysłowionemi promieniami; Luksemburg, młody nieznany natręt, chłód Cozetty — wszystkie te chmury jego duszy — znikały jedne po drugich. W końcu powiedział: uroiłem sobie wszystko. Jestem stary warjat.
Szczęście jego było tak wielkie, że straszne i niespodziewane odkrycie Thenardierów w jaskini Jondretta, prawie przemknęło po nim bez śladu. Zdołał umknąć, trop jego stracono, o co więcej mu chodziło? Jeśli pomyślał o przygodzie, to jedynie ubolewając nad temi nędznikami. Siedzą w więzieniu i nie mogą już szkodzić, pomyślał, lecz co za smutny los tej rodziny!
O ohydnem widzeniu przy rogatce Maine, Cozetta nie wspomniała już nigdy.
W klasztorze siostra Św. Mechtylda uczyła ją muzyki. Cozetta miała głos przyjemny i pełen czucia, i niekiedy wieczorem śpiewała w wilgotnem mieszkaniu rannego smutne pieśni, które radowały duszę Jana Valjean.
Nadeszła wiosna, ogród w tej porze roku był tak rozkoszny, że Jan Valjean rzekł do Cozetty: — Przestałaś tam chodzić, chcę byś się przechadzała. — Wola twoja, ojcze — odpowiedziała Cozetta.
I posłuszna tej woli, przechadzała się jak dawniej po ogrodzie, najczęściej sama, bo jakeśmy powiedzieli, Jan Valjean prawdopodobnie obawiając się, by go nie spostrzeżono przez kratę, prawie nigdy nie zajrzał do ogrodu.
Rana Jana Valjean była nowym pozorem do samotności.
Cozetta, widząc, że ojciec mniej cierpiał, że przychodził do zdrowia i zdawał się szczęśliwym, uczuwała zadowolenie duszy, którego nie spostrzegała prawie, tak przychodziło nieznacznie i naturalnie. A przy tem był marzec, dnie dłuższe, znikała zima jak zwykle, unosząc z sobą trochę naszych smutków; potem nastał kwiecień, ten brzask dnia letniego, świeży jak wszystkie jutrzenki, wesoły jak lata dziecinne, nieco zapłakany jak nowonarodzone dziecię. W tym miesiącu przyroda ma rozkoszne blaski, które przenoszą do serca człowieka niebo, obłoki, drzewa, błonia i kwiaty.
Zbyt jeszcze młodą była Cozetta, by nie przeniknęła ją ta radość kwietniowa, do której była podobną. Nieznacznie, ani się spostrzegła, jak ciemne myśli pierzchnęły z jej duszy. Wiosna rozwidnia jej smutne dusze, jak południe rozwidnia piwnice. Cozetta przestała być bardzo smutną, ale nie zdawała sobie sprawy z tego stanu duszy. Rano koło dziesiątej, gdy po śniadaniu zdołała wyciągnąć ojca na kwadransik do ogrodu, i gdy na słońcu oprowadzała go przed gankiem, podtrzymując chorą jego rękę, nie spostrzegała wcale, że co chwila się śmiała i była szczęśliwa.
Jan Valjean upojony widział, że staje się znowu rumianą i świeżą.
— O! poczciwa rana! — powtarzał pocichu.
I był wdzięczny Thenardierom.
Gdy się zagoiła rana, znowu zaczął przechadzać się o zmroku w miejscach samotnych.
Błędem byłoby utrzymywać, że przechadzając się tak samotnie w niezamieszkałych stronach Paryża, nie dozna się żadnej przygody.
Jednego wieczora Gavroche nic nie jadł, przypomniał sobie, że i poprzedzającego dnia nie jadł obiadu; było mu nieco markotno. Postanowił spróbować czy nie znajdzie gdzie wieczerzy. Ruszył na włóczęgę za Salpetrière, w miejsca opustoszałe; tam zwykle zdarzają się gratki; gdzie nie ma nikogo, tam można coś znaleźć. Dotarł do kolonji, która jak mu się zdawało była wioską Austerlicką.
W jednej z dawniejszych wycieczek zauważył stary ogród zamieszkany przez starca i babę, a w tym ogrodzie niezgorszą — jabłoń. Obok jabłoni stała spiżarnia z owocami, źle zamknięta, z której można było wyciągnąć jabłko. Jabłko to wieczerza, jabłko to życie. Co zgubiło Adama, mogło ocalić Gavrocha. Ogród ciągnął się wzdłuż uliczki samotnej, nie brukowanej, po obu stronach otoczonej zaroślami; domów nie było widać; żywy płot oddzielał ogród od uliczki.
Gavroche skierował kroki ku ogrodowi, znalazł uliczkę, poznał jabłoń, sprawdził istnienie spiżarni i zbadał żywy płot; taki płot przesadza się jednym susem. Zaczynało zmierzchać, na ulicy ani żywej duszy, pora najstosowniejsza. Gavroche zabierał się przeskoczyć płot, ale zatrzymał się nagle. Rozmawiano w ogrodzie. Gavroche spojrzał przez szparę w płocie.
O dwa kroki od niego, tuż pod płotem z drugiej strony, właśnie naprzeciw miejsca, z którego miał się wedrzeć do ogrodu, leżał kamień zastępujący ławkę; siedział na nim starzec, a wprost niego stała stara kobieta. Stara burczała, Gavroche bez ceremonji podsłuchiwał.
— Panie Mabeuf! — zawołała stara.
— Mabeuf! — pomyślał Gavroche — komiczne nazwisko.
Zapytany starzec nie odzywał się. Stara powtórzyła:
— Panie Mabeuf!
Starzec nie podnosząc oczów od ziemi, nareszcie odpowiedział.
— Czego chcesz, matko Plutarch?
— Matka Plutarch — pomyślał Gavroche — drugie nazwisko komiczne.
Matka Plutarch odezwała się znowu i starzec rad nie rad musiał wejść w rozmowę.
— Gospodarz nie jest zadowolony.
— Dlaczego?
— Bo mu się należy za trzy kwartały.
— Jeszcze trzy miesiące, będziemy mu winni za cztery.
— Powiada, że wyrzuci pana na ulicę.
— I owszem.
— Przekupka chce żeby jej zapłacić. Nie daje ani wiązki drzewa. Czem palić będziemy zimą?
— Słońce ogrzewa.
— Rzeźnik odmawia kredytu; nie chce dawać mięsa.
— To mi bardzo na rękę. Nie mogę trawić mięsa, jest zaciężkie na mój żołądek.
— Cóż będziemy mieli na obiad?
— Chleb.
— Piekarz żąda choć cząstki długu, i mówi: bez pieniędzy nie będzie chleba.
— Dobrze.
— Cóż pan jeść będziesz?
— Mam jabłka.
— Ależ panie, nie można przecież tak żyć bez pieniędzy.
— Nie mam ani grosza.
Stara odeszła, starzec został. Zaczął rozmyślać, Gavroche myślał także.
Pierwszym rezultatem myślenia Gavrocha to było, że zamiast przeskoczyć płot, wcisnął się pod niego.
Gałęzie usunęły się nieco u dołu zarośli.
— Ba! — zawołał w duchu Gavroche — przyzwoity alkierzyk! i wgramolił się pod krzaki. Plecami dotykał prawie ławki ojca Mabeuf i słyszał oddech ośmdziesięcioletniego starca.
Zamiast jeść obiad, postanowił usnąć.
Sen to koci, sen na jedno oko. Usypiając Gavroche wypatrywał.
Blade niebo zmierzchu bieliło ziemię i uliczka tworzyła siną linję między dwoma rzędami ciemnych zarośli.
Nagle na tym pasie białawym ukazały się dwa cienie. Jeden szedł przodem, drugi o kilka kroków z tyłu.
— Oto dwa duchy — mruknął Gavroche.
Pierwszy cień zdawał się być starym mieszczaninem, był zgarbiony i zamyślony, odziany bardzo skromnie, szedł zwolna z powodu podeszłego wieku, używając wieczornej przechadzki.
Drugi był prosty, silny, wysmukły. Miarkował kroki według kroków pierwszego, ale to dobrowolne zwolnienie chodu zdradzało gibkość i zwinność. Cień ten obok czegoś dzikiego i niespokojnego, miał zresztą postać tego, co wówczas nazywano elegantem; kapelusz nowego kroju, surdut czarny, zgrabny, prawdopodobnie z cienkiego sukna, spięty w pasie. Głowę trzymał z męzkim wdziękiem, a pod kapeluszem widać było w zmroku blady profil młodzieńca. Profil ten miał różę w ustach. Gavroche poznał zaraz ten drugi cień; był to Montparnasse.
O pierwszym mógł tylko powiedzieć, że to był jakiś stary poczciwiec.
Gavroche niezwłocznie zabrał się do obserwacji. Jeden z dwóch przechodniów widocznie miał jakieś zamiary na drugiego. Gavroche zajmował dobre stanowisko i mógł widzieć co będzie dalej. Alkierzyk w samą porę stał się skrytką.
Montparnasse na polowaniu o tej godzinie — to coś bardzo groźnego. Gavroche czuł, że jego wnętrzności, ulicznika, poruszają się litością nad biednym starcem.
Ale co począć? wmięszać się w tę sprawę? słaby biedz na pomoc słabemu! Montparnasse śmiałby się tylko. Gavroche nie taił przed sobą, że ten straszny bandyta dziewiętnastoletni, zgniótłby na miazgę naprzód starca, potem dziecko.
Gdy tak rozmyślał Gavroche, nastąpiło natarcie prędkie, ohydne. Natarcie tygrysa na muła, pająka na muchę. Montparnasse znienacka rzucił różę, skoczył na starca, schwycił go za szyję, ścisnął i zawisł na niej. Gavroche o mało nie krzyknął. Po chwili jeden z tych ludzi leżał pod drugim, zgnębiony, ziejący, szamoczący się daremnie, mając pierś przygniecioną kolanem z marmuru. Tylko stało się zupełnie inaczej niż Gavroche myślał. Leżącym na ziemi był Montparnasse, ten co go gniótł był stary poczciwiec. Działo się to o kilka kroków od Gavrocha.
Starzec, otrzymawszy cios, odbił go, ale odbił strasznie i w mgnieniu oka z napastowanego został napastnikiem.
— A to dzielny inwalid — pomyślał Gavroche.
I mimowolnie klasnął w dłonie. Ale odgłos oklasków nie doszedł do zapaśników ogłuszonych walką.
Nastało milczenie. Montparnasse przestał się szamotać. Gavroche rzekł na stronie: — Czyżby umarł?
Poczciwiec nie wyrzekł słowa, ani wydał okrzyku. Powstał i Gavroche, i usłyszał, jak rzekł do Montparnassa: — Wstań!
Montparnasse podniósł się, ale poczciwiec go trzymał, Montparnasse miał minę upokorzoną i wściekłą — wilka, którego złapał baran.
Gavroche patrzył i słuchał, usiłując uszami zdwoić siłę wzroku. Niezmiernie go to bawiło.
I wynagrodzony został za sumienną trwogę widza. Mógł ukradkiem schwycić rozmowę, która w ciemnościach miała jakiś wyraz tragiczny. Poczciwiec wypytywał, Montparnasse odpowiadał:
— Ile masz lat?
— Dziewiętnaście.
— Jesteś silny i zdrów. Dlaczego nie pracujesz?
— Bo mię to nudzi.
— Czem się trudnisz?
— Próżniactwem.
— Mów serjo. Czy mogę ci w czem dopomódz? Czem chcesz zostać.
— Złodziejem.
Chwila milczenia. Starzec zamyślił się głęboko. Stał nieruchomy i nie puszczał Montparnassa.
Chwilami młody bandyta, silny i zwinny rzucał się, jak dziki zwierz, ujęty w samotrzask. Wstrząsał się, podstawiał nogę, wił się wściekle, usiłując wymknąć. Starzec nie zdawał się tego uważać i jedną pięścią trzymał jego ręce z wszechwładną obojętnością siły bezwzględnej.
Marzenie starca trwało chwil kilka; potem spojrzawszy w oczy Montparnassowi i podniósłszy łagodnie głos, powiedział rodzaj uroczystej przemowy, z której ani słowa nie stracił Gavroche:
— Moje dziecko, lenistwem zarabiasz sobie na najuciążliwsze życie. A! powiadasz, że trudnisz się próżnowaniem! przygotuj się do pracy. Czy widziałeś straszną machinę do ciągnienia blachy z żelaza? Strzeż się jej, rzecz to podstępna i sroga; jeśli chwyci połę twej szaty, porwie cię całego. Tą machiną jest próżnowanie. Zatrzymaj się, póki czas jeszcze, ratuj się! Inaczej zginąłeś; wkrótce chwycą cię jej zęby. Gdy raz się w nie dostaniesz — pożegnaj się z nadzieją. Do roboty, leniwcze! żadnego spoczynku. Ujęła cię nieubłagana ręka pracy. Zarabiać na chleb, mieć zajęcie, wypełniać obowiązki, nie chcesz? być jak drudzy, to cię nudzi? Ha! będziesz musiał pracować inaczej. Praca jest prawem, kto ją odrzuca jako nudną, musi się jej poddać jak męczarni. Robotnikiem być nie chcesz, będziesz niewolnikiem. Jeśli praca puści z jednej strony, to cię chwyci z drugiej, nie chcesz być jej przyjacielem, będziesz służalcem! A! nie chciałeś poczciwego znoju ludzi, będziesz miał krwawy pot potępieńców. Gdy inni śpiewają z radości, ty zajęczysz z bólu. Z daleka, z dołu patrzyć będziesz na innych ludzi pracujących, i wyda ci się, że odpoczywają. Oracze, żeńcy, marynarze i kowale ukażą ci się w światłości niby błogosławieni niebiescy. Co za rozkoszne promienie na kowadle! Chodzić za pługiem, wiązać snopy, co za radość. Łódź swobodnie kołysząca się na wietrze, jakaż to uczta! A ty leniwcze, grzeb, ciągnij, taczaj ciężary, pracuj nieustannie. Zawsze na uździe, niby bydle robocze w zaprzęgu piekielnym! A! twoim celem nic nie robić? Zobaczysz? nie będziesz miał ani tygodnia, ani, dnia, ani godziny bez strasznego znużenia. Nic nie podniesiesz bez boleści. Każdej minuty będą ci trzeszczeć muskuły. Co byłoby piórkiem dla innych, dla ciebie będzie skałą. Rzeczy najprostsze napiętrzą się jak stroma góra. Dokoła ciebie życie przybierze postać potworną: iść, wrócić, odetchnąć, będą to prace okropne. Płuca ciążyć ci będą, jak stufuntowy kamień. Iść tu raczej niż tam to zagadka, którą musisz rozwiązywać. Pierwszy lepszy, chcąc wyjść, popchnie drzwi, i otóż go niema. Ty jeśli wyjść zechcesz, musisz przebijać mury. Co czynię, ludzie, gdy chcę zejść na dół z górnego piętra? Zstępuję po schodach; ty będziesz musiał drzeć kołdrę, wiązać jej kawałki na sznur, potem wysuniesz się za okno, zawiśniesz na tej nici nad przepaścią, a będzie to nocą, w czasie burzy, deszczu, nawałnicy, i jeśli sznur będzie zakrótki, pozostanie ci jedyny sposób wyjścia — spaść; spaść na chybi trafi, może w przepaść z ogromnej wysokości, i na co? na dół, na rzecz nieznaną. Albo też wdzierać się będziesz przez komin, w którym możesz się spalić lub pełzać przez kloaki, gdzie możesz się utopić. Nie mówię ci o dziurach, które trzeba zakrywać, o kamieniach, które ze dwadzieścia razy na dzień wyjmiesz i włożysz napowrót, o wapnie, które musisz ukrywać w sienniku. Natrafisz na zamek; spokojny mieszczanin ma w kieszeni klucz robiony przez ślusarza. Ale ty, jeśli chcesz pójść dalej, musisz zdobyć się na straszne arcydzieło; weźmiesz duży pieniądz miedziany, przetniesz go na dwie blaszki, jakiem narzędziem? sam je wynajdziesz. To rzecz twoja. Potem będziesz wydrążał wnętrze tych dwóch blaszek, starając się nie przebić ich na wskroś, i zrobisz na brzegu dokoła rowki, aby przystawały do siebie i trzymały szczelnie jak spód z pokrywą. W tak przyszróbowanym spodzie z pokrywą niczego się domyśleć nie można. Dla szpiegujących cię dozorców, będzie to duży pieniądz, a dla ciebie pudełko. Co włożysz w to pudełko? kawałek stali. Sprężynę z zegarka, w której porobisz zęby i będziesz miał piłkę. Tę piłkę, długości szpilki, ukrytą w miedzianym pieniądzu, musisz przecinać zamki, rygle, kłódki i kratę u okna i obrożę, którą mieć będziesz u nogi. Zrobiwszy to arcydzieło, dokonawszy cudu sztuki, zręczności i cierpliwości, musisz się z niem ukrywać, bo jeśli się dowiedzą, że to twoje dzieło, w nagrodę za nie rzucę cię do lochu. Taka twoja przyszłość. Lenistwo, uciechy — straszne otchłanie! Nic nie robić — wieszże ty o tem? to najzgubniejszy zawód. Żyć próżniaczo kosztem społeczeństwa! być nie użytecznym, to jest być szkodliwym! To prowadzi wprost do przepaści nędzy. Biada temu, kto chce być pasożytem! robactwo go stoczy. A! nie podoba ci się pracować! A! masz jedno na myśli: jakby dobrze zjeść, dobrze się napić i dobrze się wyspać. Będziesz pił wodę, będziesz jadł chleb czarny, będziesz spał na deskach z żelazem do nóg przykutem, którego zimno czuć będziesz nocą na nagiem ciele! Zdruzgoczesz to żelazo, uciekniesz. Dobrze. Będziesz się czołgał na brzuchu w zaroślach i karmił się zielskiem, jak leśne zwierzęta. I zostaniesz schwytany. Wówczas leżeć będziesz lat kilka w lochu, przykuty do muru, szukając po omacku dzbana z wodą, gryząc plugawy chleb ciemności, którego pies by nie tknął, będziesz jadł groch w spółce z robactwem. I staniesz, się stonogiem w piwnicy. O! miej litość nad sobą! nędzny dzieciaku, coś przed dwudziestu laty ssał pierś mamki i może jeszcze masz matkę! Zaklinam cię, usłuchaj. Chcesz cienkich sukien, lakierowanych trzewików, chcesz trefić włosy i skrapiać je wonną oliwą, chcesz podobać się dziewczętom, być ładnym. Będziesz miał ogoloną głowę, czerwony spencer na grzbiecie i chodaki na nogach. Chcesz mieć pierścienie na palcach; będziesz miał obrożę na szyi. A jeśli spojrzysz na kobietę, grad kijów spadnie na twe plecy, i wejdziesz tam w dwudziestym roku, a wyjdziesz w pięćdziesiątym! Wejdziesz młody, świeży i rumiany, z błyszczącemi oczyma, białemi zębami i bujnemi włosami młodości, a wyjdziesz złamany, zbity, pomarszczony, bezzębny, straszny, z siwemi włosami! Ach! biedne dziecko, jesteś na złej drodze, próżniactwo źle ci doradza; kradzież jest najmozolniejszą pracą. Wierzaj mi, nie podejmuj się ciężkiej roboty leniwca. Zostać hultajem rzecz wcale niewygodna. Daleko łatwiej być uczciwym człowiekiem. A teraz idź i zastanawiaj się nad tem, com ci powiedział. Ale! czego chciałeś odemnie? Pieniędzy? oto je masz.
I starzec, puściwszy Montparnassa, włożył mu w rękę woreczek, który bandyta przez chwilę ważył na dłoni, potem z tą samą ostrożnością machinalną, jakby ukradł, Montparnasse wsunął pocichu woreczek do tylnej kieszeni surduta.
To powiedziawszy i uczyniwszy, stary poczciwiec obrócił się doń tyłem i spokojnie szedł dalej.
— Stary osieł! — mruknął Montparnasse.
Kto był ten poczciwiec? Czytelnik zapewne się domyślił.
Gdy starzec się oddalał, tymczasem zbliżał się Gavroche.
Gavroche, spojrzawszy z ukosa, upewnił się, że ojciec Mabeuf siedział jeszcze na ławce, a może i spał. Potem ulicznik wypełznął z pod krzaków i czołgał się w cieniu za nieruchomym Montparnassem. Tak doszedł do Montparnassa niewidziany i niesłyszany, cicho wsunął rękę w tylną kieszeń surduta z cienkiego czarnego sukna, schwycił woreczek, wydobył rękę, i czołgając się znowu, umknął, jak wąż w ciemnościach. Montparnasse, który nie widział powodu mieć się na ostrożności i po raz pierwszy w życiu był zamyślony, nic nie spostrzegł. Gavroche, doszedłszy do miejsca, gdzie był ojciec Mabeuf, rzucił woreczek przez płot i co tchu uciekał.
Woreczek padł u nóg ojca Mabeuf. Szelest ten go obudził. Pochylił się i podniósł z ziemi. Nie rozumiejąc, co to znaczy, otworzył woreczek. Były w nim dwie przegródki; w jednej trochę drobnej monety, w drugiej sześć napoleonów.
P. Mabeuf przestraszony zaniósł to gospodyni.
— Ależ to z nieba spadło! — rzekła matka Plutarch.
Boleść Cozetty, jakkolwiek była dojmującą i żywą przed czterema lub pięcioma miesiącami, zwolna, mimo jej wiedzy zaczynała się uspokajać. Przyroda, wiosna, młodość, przywiązanie do ojca, wesołość ptaków i kwiatów sączyły powoli, codziennie, kroplami coś jakby zapomnienie w tę duszę dziewiczą i młodą. Czy ogień zagasł w niej zupełnie? czy tylko tworzyły się pokłady popiołów? To pewno, że już prawie nie czuła dotkliwych boleści.
Jednego dnia nagle pomyślała o Marjuszu:
— Ah! — rzekła — jużem o nim zapomniała.
Tegoż tygodnia, przechodząc przed kratą ogrodu, zauważyła pięknego oficera od ułanów, wysmukłej kibici, w ślicznym mundurze, rumianego jak panienka, z szablą pod pachą, upomadowanemi wąsami, w lakierowanej czapce. Zresztą jasne włosy, oczy ciemno niebieskie, twarz okrągła, próżna, zuchwała i ładna; zupełny kontrast z Marjuszem. W ustach cygaro. Cozetta pomyślała, że oficer ten zapewne nalegał do pułku, który stał w koszarach przy ulicy Babilońskiej.
Nazajutrz widziała znowu, jak przechodził. Zauważyła godzinę. Od tej chwili, byłże to przypadek? widywała go prawie codziennie.
Koledzy oficera spostrzegli, że w ogrodzie źle utrzymywanym, za szkaradną, kratą w stylu rokoko, żyło dość ładne stworzenie, które prawie zawsze ukazywało się w ogrodzie, gdy przechodził piękny porucznik, znany czytelnikowi pod nazwiskiem Teodula Gillenormand.
— Uważaj! — mówili. Jakaś mała strzela na ciebie oczyma. Popatrz na nią.
— Alboż to ja mam czas — odpowiedział ułan — patrzyć na wszystkie dziewczęta, które na mnie patrzą?
Właśnie w tym czasie Marjusz rozmyślał o śmierci i mówił: — Żebym przynajmniej mógł ją ujrzeć nim umrę! Gdyby życzenie jego się spełniło, ujrzałby w tej chwili Cozettę, spoglądającą na ułana, i nie rzekłszy słowa, skonałby z boleści.
Czyja wina? niczyja.
Marjusz był z tych charakterów, co zagłębiwszy się w boleści, już z niej nie wychodzą. Cozetta przeciwnie, zawsze mogła znaleźć rozrywkę.
Zresztą w tej chwili niebezpiecznej przechodziła fatalną porę kobiecego marzenia, puszczonego samopas, w którem serce samotnej dziewicy podobne jest do wypustków winnej latorośli, czepiających się przypadkowo to kapitelu marmurowej kolumny, to słupa szynkowni. Chwila szybko upływająca i stanowcza, krytyczna dla każdej sieroty, czy to ubogiej, czy bogatej, bo bogactwo nie broni od złego wyboru; bardzo łatwo wejść w niestosowne związki; rzeczywistą jednak niestosownością jest źle dobrany związek dusz; i jak nie jeden młodzieniec nieznany, bez nazwiska, bez urodzenia i majątku jest kapitelem marmurowym, podpierającym świątynię wielkich uczuć i myśli, podobnie nie jeden człowiek światowy, bogaty i dobrze urodzony, w przyzwoitych butach i z lakierowanemi słowami, jeśli spojrzysz nie na powierzchowność, ale wewnątrz duszy, to jest na to, co chowa dla swej żony, jest tylko głupią belką, której tajemnie czepiają się gwałtowne, nierządne i karczemne namiętności; jest słupem szynkowni.
Co było w duszy Cozetty? Czy namiętność spokojna lub uśpiona? czy wahająca się miłość? Coś przezroczystego, jaśniejącego, chmurnego w głębi, posępnego na dole. Czy obraz pięknego oficera odbijał się na powierzchni? Czy było jakie wspomnienie w głębi? w dnie samem? — Może. Cozetta nic o tem nie wiedziała.
Tym czasem zdarzył się dziwny wypadek.
W pierwszej połowie kwietnia Jan Valjean udał się w podróż. Jak wiadomo, zdarzało mu się to czasami, ale bardzo rzadko. Był nieobecny jeden lub dwa dni najwięcej. Dokąd się udawał? nikt nie wiedział, nawet Cozetta. Tylko razu pewnego, w czasie jednej z takich wycieczek, odprowadzała go w dorożce do rogu ulicy, na której stał napis: Ulica Planchette. Tu wysiadł, a dorożka odwiozła Cozettę na ulicę Babilońską. Podróże te zdarzały się, gdy w domu zabrakło pieniędzy.
Otóż Jana Valjean nie było w domu. Powiedział, że wróci za trzy dni.
Wieczorem Cozetta była sama w salonie. Żeby się rozerwać, otworzyła fortepian, i akompanjując sobie, śpiewała chór z Eurjanty: Strzelcy zabłąkani w lesie! może najpiękniejszy ze wszystkich utworów muzycznych. Skończywszy, zamyśliła się.
Nagle zdawało jej się, że słyszy stąpanie w ogrodzie.
Nie chodził ojciec, bo wyjechał, nie Toussaint, bo położyła się spać. Była już dziesiąta wieczór.
Zbliżyła się do okienicy salonu i nadstawiła ucha.
Zdawało jej się, że słyszy ciche stąpania mężczyzny.
Pobiegła na pierwsze piętro do sypialnego pokoju, otworzyła lufcik i wyjrzała na ogród. Właśnie księżyc świecił w pełni. Było widno, jak we dnie.
W ogrodzie ani żywej duszy.
Otworzyła okno. Ogród zupełnie cichy, ulica, jak zwykle, pusta.
Cozetta pomyślała, że pewnie się omyliła. Przywidziało jej się, że słyszy stąpanie. Było to zapewne rozdrażnienie wyobraźni, po prześpiewaniu cudownego i ponurego chóru Webera, który otwiera przed duszą przerażające głębie, szumi niby las nieprzebyty i rozlega się, jak łamanie suchych gałęzi pod niespokojną nogą strzelców, widzianych o zmroku.
Zapomniała o tej przygodzie.
Zresztą z natury Cozetta nie była bojaźliwą. W żyłach jej płynęła odrobina krwi cyganki i chodzącej boso awanturnicy. Jak sobie przypominacie, była raczej skowronkiem, niż gołębicą. W głębi duszy była dziką i odważną.
Nazajutrz wcześniej nieco, nim noc zapadła, Cozetta przechadzała się po ogrodzie. Jakkolwiek roztargniona, czasami słyszała szmer podobny do stąpania, którego odgłos dochodził ją wczoraj, niby mężczyzny, idącego w ciemnościach niedaleko od niej pod drzewami, ale powiedziała sobie, że nic tak nie jest podobne do chodu ludzkiego po trawie, jak szelest gałęzi, ocierających się jedne o drugie, i nie zwracała na to uwagi. Zresztą nic nie widziała.
Wyszła z zarośli i zawróciła ku zielonej murawie, zdążając na ganek. Księżyc, który za nią wysunął się na widnokrąg, rzucił, przed nią jej cień na murawę.
Cozetta stanęła jak wryta.
Obok jej cieniu księżyc oznaczył wyraźnie na murawie drugi cień osobliwszy i straszny, cień w okrągłym kapeluszu.
Był to jakby cień mężczyzny, który stał o kilka kroków za Cozettą, ukryty w krzakach.
Przez dobrą minutę Cozetta stała nie mogąc ani przemówić, ani krzyknąć, ani zawołać, ani się ruszyć, ani odwrócić głowy.
Nakoniec, zebrawszy całą odwagę, obróciła się śmiało.
Nie było nikogo.
Spojrzała na ziemię. Cień zniknął.
Wróciła do zarośli, śmiało szperała po kątach, doszła do kraty, ale nic nie znalazła.
Krew jej ścięła się lodem w żyłach. Czy i to było złudzenie? Co! przez dwa dni z rzędu! Jedno złudzenie być może, ale dwa złudzenia? Najbardziej niepokojące to było, że ów cień nie był widmem. Przecież widma nie noszą okrągłych kapeluszy.
Nazajutrz powrócił Jan Valjean. Cozetta opowiedziała, co widziała i słyszała. Spodziewała się, że ojciec ją uspokoi, że wzruszy ramionami i powie: — Uroiło ci się, moje dziecko.
Jan Valjean się zamyślił.
— Coś w tem być musi — rzekł.
Oddalił się pod jakimś pozorem i poszedł do ogrodu. Cozetta zobaczyła, że z wielką uwagą przypatrywał się kratom.
W nocy obudziła się: tym razem była pewną i wyraźnie słyszała stąpania przy ganku pod oknem: Pobiegła do okna i otworzyła lufcik. W istocie chodził po ogrodzie mężczyzna z grubym kijem w ręku. Już miała krzyknąć, gdy księżyc oświecił jego twarz i poznała ojca.
Wróciła do łóżka, mówiąc sobie: — Więc naprawdę jest niespokojny!
Jan Valjean przepędził tę noc w ogrodzie i dwie następne. Cozetta widziała go przez dziurkę okienicy.
Trzeciej nocy księżyc wchodził w ostatnią kwadrę i wschodził później; około pierwszej po północy Cozetta usłyszała głośny śmiech i wołanie ojca:
— Cozetto!
Zeskoczyła z łóżka, włożyła szlafroczek i otworzyła okno.
Ojciec stał na murawie.
— Obudziłem cię, żeby uspokoić — rzekł — spojrzyj. Widzisz ten cień w okrągłym kapeluszu.
I pokazał jej cień na trawniku w istocie dość podobny do widma mężczyzny w okrągłym kapeluszu. Był to cień, padający od komina z gzemsem, sterczącego na dachu sąsiednim.
Cozetta także się śmiała, wszystkie przypuszczenia smutne zniknęły i nazajutrz jedząc z ojcem śniadanie, żartowała sobie z duchów i cieniów kominowych, chodzących po ogrodzie.
Jan Valjean zupełnie się uspokoił; co do Cozetty, nie zwracała uwagi czy komin w istocie był w kierunku cienia, który widziała na murawie i czy księżyc był na tym samym punkcie nieba. Nie zapytywała się o to dziwactwo komina, co lękał się być schwytanym na gorącym uczynku i uciekał, gdy spojrzano na jego cień, boć cień zniknął, gdy obróciła się, a była tego pewną. Cozetta nie bała się już niczego. Zdawała się być mocno przekonaną i zupełnie jej wyszło z głowy, że ktoś mógł chodzić nocą po ogrodzie.
Jednakże w kilka dni potem nowy zdarzył się wypadek.
Przy kracie od ulicy stała w ogrodzie ławka kamienna, którą zasłaniał oczom ciekawych szpaler grabiny, ale na upartego przechodzień mógł dosięgnąć jej ręką przez kratę i szpaler.
Jednego wieczora tegoż miesiąca kwietnia Jan Valjean wyszedł; Cozetta po zachodzie słońca usiadła na tej ławce. Wiatr szeleścił drzewami, Cozetta marzyła; jakiś niewytłómaczony smutek ogarniał ją zwolna, smutek nieprzezwyciężony, który wieczorem jest może tajemnicą grobu, otwierającego się o tej godzinie.
Fantina może stała w cieniu.
Cozetta podniosła się zwolna, obeszła ogród, stąpając po trawie zwilżonej rosą i mówiąc do siebie, pogrążona w melancholicznej zadumie: — Doprawdy o tej godzinie potrzebne są w ogrodzie drewniane trzewiki. Można się nabawić kataru.
Powróciła do ławki.
Siadając, spostrzegła w miejscu, które przed chwilą opuściła, duży kamień, widocznie świeżo położony.
Cozetta patrzyła na kamień, zapytując siebie, co to ma znaczyć. Nagle przyszło jej na myśl, że kamień ten nie sam się dostał na ławkę, że ktoś go położył, że jakieś ramie przesunęło się za kratą; strach ją ogarnął. Tym razem był to strach prawdziwy; kamień leżał na ławce. Żadnej wątpliwości; nie tknęła kamienia i nie śmiejąc spojrzeć po za siebie, uciekła do domu i zamknęła natychmiast okienice szklannych drzwi od ganku i zaryglowała je starannie. Zapytała starej Toussaint:
— Czy ojciec mój powrócił?
— Nie jeszcze, proszę panienki.
(Wskazaliśmy raz na zawsze jąkania Toussaint. Prosimy o pozwolenie więcej ich nie oznaczać. Czujemy wstręt do muzycznego notowania kalectwa).
Jan Valjean, jako człowiek myślący, lubił samotne wieczorami przechadzki i wracał dość późno w nocy.
— Toussaint — mówiła dalej Cozetta — pamiętajcie zabarykadować dobrze sztabami okiennice od ogrodu i włożyć kawałki żelaza w kółka, na które się zamykają.
— O! niech panienka będzie spokojna.
Toussaint zamykała zawsze i Cozetta o tem wiedziała, ale przestraszona, nie mogła się wstrzymać, by nie zawołać:
— Ah! jak tu pusto!
— Oj, co to, to prawda — rzekła Toussaint. Można być zamordowaną, nie mając nawet czasu krzyknąć: Oh! A jeszcze pan nie sypia w domu. Ale niech panienka nic się nie boi, zamykam okna jak fortece. Same kobiety! ma się rozumieć, że można drżeć ze strachu! Wyobraź sobie panienka, w nocy wchodzą mężczyźni do pokoju i mówią ci: — Milcz i zabierają się urżnąć ci gardło. Mniejsza o śmierć, wszyscy umieramy, rzecz prosta, wiadomo, że trzeba umrzeć, ale to rzecz obmierzła czuć, że tacy ludzie dotykają się ciebie. A przytem ich noże muszą źle zarzynać! A, mój Boże!
— Cicho, Toussaint — rzekła Cozetta. Pozamykajcie wszystko starannie.
Cozetta, przestraszona melodramatem, który zaimprowizowała Toussaint, a może i wracającem wspomnieniem zjawiska z przeszłego tygodnia, nie śmiała nawet jej powiedzieć: — Idźcieno, obaczcie ten kamień na ławce! Bojąc się otworzyć drzwi ogrodu i wpuścić do domu „ludzi“, kazała starannie pozamykać wszystkie drzwi i okna i obejrzeć cały dom od piwnicy do poddasza, zamknęła się na klucz w pokoju, spojrzała pod łóżko, położyła się i źle spała. Całą noc widziała duży kamień, niby górę, pełną pieczar.
O wschodzie słońca (wschodzące słońce ma to do siebie, że śmiejemy się ze strachów nocnych tem serdeczniej, im większego doznaliśmy strachu) Cozetta, obudziwszy się, pomyślała o wczorajszym strachu, jak o śnie dręczącym i rzekła do siebie: — Co mi się uroiło? Zupełnie jak to stąpanie, które mi się zdawało, że słyszałam zeszłego tygodnia, nocą w ogrodzie! jak ów cień od komina! Czy tchórzem zostałam? Słońce, przedzierające się przez szczeliny okiennic i złocące jej adamaszkowe firanki, uspokoiło ją tak dalece, że z myśli jej pierzchnęły wszystkie widziadła, nawet ów kamień.
— Nie było kamienia na ławce, jak nie było w ogrodzie człowieka w okrągłym kapeluszu; przyśnił mi się kamień, jak i wszystko.
Ubrała się, zeszła do ogrodu, pobiegła do ławki i uczuła zimny pot, występujący na czoło. Kamień leżał na ławce.
Trwało to jednak chwilę. Co przestrasza w nocy, obudzą ciekawość we dnie.
— Ba! — rzekła — zobaczmy.
Podniosła kamień, który był dość duży. Pod spodem leżało coś podobnego do listu.
Była to koperta z białego papieru. Cozetta wzięła ją i obejrzała: nie było adresu z jednej, ani pieczątki z drugiej strony. Ale koperta, chociaż otwarta, nie była pusta. Widać było w środku papiery.
Cozetta włożyła palce w kopertę. Teraz nie był to już ani strach, ani ciekawość, ale początek niepokoju.
Cozetta wyjęła z koperty leżący w niej zeszyt papieru, którego kartki były ponumerowane i zapisane dość pięknym charakterem i drobnym. Zamyśliła się Cozetta.
Cozetta szukała imienia, nie było; podpisu, i tego nie było. Do kogo to było adresowane? prawdopodobnie do niej, bo ręka położyła pakiet na jej ławce. Od kogo pochodziło? Jakiś urok nieprzeparty padł na nią, próbowała odwrócić oczy od tych kartek, spojrzała w niebo, na ulicę, na akacje oblane światłem, na gołębie latające nad dachem sąsiednim, potem spojrzenie jej żywo padło na rękopism i powiedziała sobie, że musi wiedzieć, co zawiera.
I przeczytała, co następuje:
Streszczenie wszechświata w jednej istocie, rozszerzenie — jednostki aż do Boga — to miłość.
Miłość jest powitaniem gwiazd przez aniołów.
Jak że jest smutną, dusza, gdy ją miłość zasmuca!
Jakąż próżnię sprawia nieobecność istoty, która sama sobą świat zapełnia! O! jak prawdziwe jest zdanie, że istota kochana staje się Bogiem! Bóg byłby jej zazdrościł, gdyby Ojciec wszystkiego oczywiście nie przeznaczył stworzenia dla duszy, a duszy dla miłości.
Dość ujrzeć uśmiech pod kapeluszem z białej krepy z liljowem okryciem — już dusza wchodzi do krainy marzeń.
Bóg jest po za wszystkiem, ale wszystko kryje Boga. Rzeczy są czarne, stworzenia są nieprzezroczyste. Kochać, to czynić przejrzystą istotę kochaną.
Kochankowie rozdzieleni zwodzą nieobecność tysiącem rzeczy ułudnych, a jednak mających swą rzeczywistość. Nie pozwalają im się widzieć, nie mogą do siebie pisywać, a jednak znajdują tysiące tajemniczych sposobów rozmawiania z sobą. Przesyłają sobie śpiew ptasząt, zapach kwiatów, śmiech dzieci, światło słońca, tchnienie wiatru, promienie gwiazd i całe stworzenie. I czemu nie? Wszystkie dzieła Boże przeznaczone są na usługi miłości. Miłość jest dość potężną, by na posłańców używać całą przyrodę.
O wiosno, jesteś listem, który do niej piszę.
Przyszłość należy bardziej jeszcze do serc, niż do umysłów. Kochać — rzecz jedyna, co może zająć i wypełnić wieczność. Nieskończoności potrzebnem jest niewyczerpanie.
Miłość jest częścią duszy. Jest jednakiej z nią natury. Jak ona jest iskrą boską, jak ona nie ulega zepsuciu, jest niepodzielną, nie ginie nigdy. To punkt ognisty w nas tkwiący, nieśmiertelny i nieskończony: nic go ograniczyć, nic zgasić nie może. Czujesz jak cię pali aż do szpiku kości, widzisz jak promienieje aż do głębi niebios.
O miłości! o ubóstwienie: rozkosz dwóch umysłów, które się pojmują, dwóch serc, co się łączą z sobą, dwóch spojrzeń, co się przenikają wzajem! Nie prawdaż, przyjdziesz do mnie, o szczęście! Przechadzki we dwoje w samotności! dni błogosławione i promieniste! Marzyłem nieraz, że czasami godziny odrywały się od życia aniołów i zstępowały na ziemię przenikać losy ludzi.
Do szczęścia kochanków Bóg dodać tylko może przedłużenie go bez końca. Po życiu miłość, wieczność miłości, to w istocie pomnożenie, ale powiększyć moc szczęśliwości niewysłowionej, jaką miłość daje duszy już na tym świecie niepodobna; tego nawet Bóg nie dokaże. Bóg, to pełnią niebios; miłość, to pełnia człowieka.
Patrzysz na gwiazdę z dwóch powodów, bo jest świetlana, bo jest nieprzenikniona. Masz przy sobie jeszcze milszy promień światła i tajemnicę jeszcze większą — kobietę.
Wszyscy, ktokolwiek jesteśmy, mamy istoty, bez których oddychać nie możemy. Jeśli nam ich zabraknie, zabraknie powietrza, dusimy się. Wówczas umieramy. Umrzeć z braku miłości, rzecz straszna. Asphyxia duszy!
Gdy miłość stopiła i zmieszała dwie istoty w jedność anielską i świętą, oboje znaleźli tajemnicę życia; i są już tylko dwoma kształtami jednego losu, i są już tylko dwoma skrzydłami jednego ducha. Kochajcie, szybujcie w błękitach.
Tego dnia, w którym kobieta przechodzi przed tobą i idąc światło wydaje, jesteś zgubiony — kochasz. Jeden ci tylko pozostał ratunek: myśleć o niej z takiem natężeniem ducha, aż zostanie zmuszoną myśleć o tobie.
Miłość prawdziwa wpada w rozpacz lub w zachwycenie dla byle rękawiczki zgubionej lub znalezionej chustki i czuje potrzebę wieczności dla swego poświęcenia i nadziei. Składa się z rzeczy nieskończenie wielkich i zarazem z nieskończenie małych.
Jeśli jesteś kamieniem, bądź magnesem, jeśli jesteś rośliną, bądź czułkiem, jeśli jesteś człowiekiem, bądź miłością.
Miłości nic nie starczy. Jesteś szczęśliwy, pożądasz raju; jesteś w raju, radbyś dostać się do nieba.
O wy, którzy kochacie, wszystko to jest w miłości. Umiejcie tylko znaleźć. Miłość ma równie jak niebo, rozmyślanie, i więcej niż niebo — rozkosz.
— Czy bywa jeszcze w Luksemburgu? — Nie, panie. — Wszak do tego kościoła chodzi na mszę?
— Już tu nie chodzi. — Czy zawsze mieszka w tym domu? — Wyprowadziła się. — Gdzie teraz mieszka? — Nie powiedziała.
O jak smutno nie wiedzieć adresu swej duszy.
Miłość ma dzieciństwa, inne namiętności mają strony poziome. Hańba namiętnościom, które poniżają człowieka! Chwała tej, co go dziecięciem czyni!
Rzecz dziwna, czy wiecie? Jestem pogrążony w nocy. Jedna istota, odchodząc, zabrała z sobą niebiosa.
Wy co cierpicie, bo kochacie, kochajcie jeszcze bardziej. Umrzeć z miłości, to żyć nią.
Kochajcie. Posępne promienie gwiaździste łączą, się z tą katuszą. Są zachwyty w konaniu.
O radości ptasząt! śpiewają, bo mają gniazdo.
Miłość, to niebiańskie oddychanie powietrzem raju.
Serca głębokie, umysły roztropne, bierzcie życie jak je Bóg daje; jest to długa próba, niepojęte przygotowanie do nieznanych przeznaczeń. Rzeczywiste przeznaczenie zaczyna się dla człowieka z pierwszem wstąpieniem we wnętrze mogiły. Wówczas ukazuje mu się coś i zaczyna odróżniać rzecz oznaczoną. Rzecz oznaczoną, pamiętajcie o tem słówku. Żyjący widzą, nieskończoność, rzecz oznaczoną zobaczą dopiero umarli. Tymczasem kochajcie i cierpcie, rozważajcie i miejcie nadzieję. Niestety! biada temu co kochał tylko ciała, kształty, pozory! Śmierć wszystko to mu zabierze. Starajcie się kochać dusze, a odzyskacie je.
Spotkałem na ulicy bardzo ubogiego młodzieńca, który kochał. Kapelusz miał stary, odzież zużytą, łokcie dziurawe, woda sączyła się przez jego trzewiki — a gwiazdy przez duszę.
Gdyby nie było na świecie choć jednego, coby kochał — słońceby zagasło.
Czytając te kartki, Cozetta zwolna wpadała w marzenie. W chwili, gdy podniosła oczy po przeczytaniu ostatniego wiersza zeszytu, piękny oficer, była to jego godzina, przechodził tryumfalnie koło kraty. Wydał się jej obrzydliwym.
Cozeta zaczęła się rozpatrywać w zeszycie. Pisany ślicznym charakterem, myślała Cozetta; tąż samą ręką ale różnym atramentem, to bardzo czarnym, to bladym, jakby dolewano atramentu do kałamarza, a więc różnemi czasy. Były to więc myśli od niechcenia wylane na papier, gdy serce wezbrało, bezładnie, bez wyboru, bez celu, przypadkowo. Cozetta nic podobnego dotychczas nie czytała. Rękopism ten, w którym widziała więcej światła niż ciemności, zdawał jej się przybytkiem otwartym. Każden z tych wierszy tajemniczych połyskiwał w jej oczach i dziwnem światłem serce zalewał. Wychowanie, jakie odebrała mówiło jej zawsze o duszy, nigdy o miłości; prawie tak samo jakby kto mówi! dużo o zarzewiu, a o płomieniu ani słowa. Rękopism ten z piętnastu kartek złożony, nagle a łagodnie odsłonił jej tajemnice miłości, boleści, losu, życia, wieczności, początku i końca. Zdawało się jej, że jakaś ręka się otwarła i nagle rzuciła jej garść promieni. Czuła w tych kilku wierszach duszę namiętną, ognistą, szlachetną i uczciwą, wolę świętą, niezmierną boleść i niezmierną nadzieję, serce ściśnione i zachwyt rozkwitły. Czem był ten rękopism? listem. Listem bez adresu, bez nazwiska, bez daty, bez podpisu, naglącym i bezinteresownym, zagadką z prawd złożoną, pismem miłości, które przynosi anioł, a czyta dziewica, spotkaniem zaziemskiem, miłosnym bilecikiem widma do cienia. Był to spokojny znękany i nieobecny, który zdawał się gotów szukać ucieczki w śmierci, i posyłał do nieobecnej tajemnicę losu, klucz życia, miłość. Pisane to było jedną nogą w grobie i jedną ręką w niebiosach. Wiersze te, padające jedne po drugim na papier, były jakby kroplami duszy.
A teraz od kogo pochodziły te karty? kto je napisał?
Cozetta nie wahała się ani chwili. Jeden tylko człowiek.
On!
Rozwidniało zupełnie w jej umyśle; wszystko ukazało się znowu. Czuła niesłychaną radość i niepokój głęboki. To on! on do niej pisał! on był tutaj! jego to ramię przesunęło się za kratę! Gdy ona o nim zapomniała, on ją wynalazł! Ale czyż go zapomniała? Nie! nigdy! Szaloną była, wierząc temu choć na chwilę. Zawsze go kochała, ubóstwiała zawsze. Ogień się zakrył, żarzył czas pewien pod popiołem, ale, czuła to mocno, zanurzał się coraz głębiej i teraz buchał znowu i palił ją całą. Ów zeszyt był niby zarzewiem, padającem na jej duszę. Czuła, że pożar się rozpoczyna znowu. Każde słówko rękopismu wrażała sobie w pamięć: — O, tak! — mówiła — poznaję wszystko! Jużem to czytała w jego oczach.
Gdy po raz trzeci list odczytała, porucznik Theodul wracał koło kraty i brzękał ostrogami na bruku. Cozetta mimowolnie podniosła oczy. Wydał się jej ckliwy, gamoń, głupi, śmieszny, nieprzyjemny, impertynent i bardzo brzydki. Oficerowi się zdało, że wypada się uśmiechnąć. Odwróciła się obrażona, prawie oburzona. Chętnie rzuciłaby mu co na głowę.
Uciekła, wróciła do domu, zamknęła się w swym pokoju i odczytywała rękopism, ucząc się go napamięć i marząc. Gdy się już dość naczytała, pocałowała go namiętnie i schowała za stanik.
Stało się, Cozetta znowu była rozkochana anielską miłością. Rozwarła się przed nią przepaść Edenu.
Przez cały dzień Cozetta była jakby odurzona. Zaledwie mogła myśleć, myśli jej były niby poplątany motek w mózgu, nie mogła nic się domyśleć i spodziewała się drżąc, czego? nie wiedziała dobrze. Nie śmiała nic sobie obiecywać, nie chciała niczego odmawiać. Bladość pokrywała jej lica, dreszcz przenikał ciało. Chwilami zdawało jej się, że wpada w krainę złudzeń, mówiła do siebie: jestże to rzeczywistością? Wówczas dotykała przez suknię ukochanego papieru, przyciskała go do serca, czuła jego końce w swem ciele i gdyby Jan Valjean w tej chwili ją zobaczył, byłby zadrżał na widok tej radości nieznanej i pełnej światła, tryskającego z pod jej powiek. — O, tak! myślała. To on! to od niego pochodzi!
I myślała sobie, że list ten dostał się do jej rąk za pośrednictwem aniołów, cudownym trafem.
O przemienienie miłości! o marzenia! tym trafem cudownym, tem pośrednictwem aniołów była gałka chleba, którą złodziej rzucił drugiemu złodziejowi z podwórka Karlomana do Lwiego dołu, przez dachy więzienia la Force.
Wieczorem Jan Valjean wyszedł; Cozetta ubrała się, uczesała włosy jak najlepiej do twarzy i włożyła suknię, której gors trochę za głęboko wycięty pozwalał widzieć spód szyi i był, jak mówią młode dziewczęta, trochę nieprzyzwoity. Nie był wcale nieprzyzwoity, ale daleko ładniejszy od innych. Ustroiła się tak, sama nie wiedząc dlaczego.
Czy chciała wyjść? nie.
Czy spodziewała się odwiedzin? i to nie.
O zmroku zeszła do ogrodu. Toussaint zajęta była w kuchni, której okna wychodziły na tylne podwórko.
Zaczęła chodzić pod gałęźmi, usuwając je rękoma, bo były bardzo niskie.
Tak doszła do ławki.
Kamień leżał w tem samem miejscu.
Usiadła i położyła delikatną białą rękę na tym kamieniu, jakby pieszczotą mu dziękowała!
Nagle doznała nieopisanego wrażenia, jakiego mimowolnie się doświadcza, gdy ktoś stanie znienacka w tyle za nami.
Odwróciła głowę i wyprostowała się.
Był to on.
Stał z odkrytą głową. Zdawał się blady i wychudły. Zaledwie można było poznać jego czarną odzież. Zmrok osłaniał jego piękne czoło i oczy pokrywał ciemnością. Było coś w nim ze śmierci i nocy pod niewysłowioną zasłoną słodyczy. Na jego twarzy jaśniały resztki zamierającego dnia i myśli ulatującej duszy.
Zdawało się, że nie był jeszcze widmem, a przestał już być człowiekiem.
Kapelusz jego leżał o kilka kroków w zaroślach.
Cozetta bliska omdlenia, nie wydała okrzyku. Cofała się zwolna, czuła bowiem, że ją coś przyciąga. On nie ruszył się z miejsca. Było coś niewysłowionego i smutnego w jego wzroku, czuła to, nie patrząc na niego.
Cozetta cofając się, napotkała drzewo i wsparła się na niem. Gdyby nie to drzewo byłaby upadła.
Wówczas usłyszała jego głos, ten głos, którego w istocie nigdy nie słyszała, zaledwie dolatujący ją wśród szmeru liści:
— Przebacz pani, przyszedłem. Serce mam przepełnione, nie mogłem tak wyżyć dłużej i oto jestem. Czyś pani czytała, com położył na ławce? czy mię cokolwiek poznajesz? czy się nie lękasz? O, ileż upłynęło czasu, czy pani przypomina sobie dzień, w którym na mnie spojrzałaś? było to w Luksemburgu, przy gladjatorze. A dzień, w którym pani koło mnie przeszłaś? było to 17-ego czerwca i 2-ego lipca. Wkrótce rok będzie. Oddawna już pani nie widziałem. Zapytywałem wynajmującej krzesła w kościele, powiedziała, że nie widziała pani. Mieszkałaś pani przy ulicy Zielonej na trzeciem piętrze, w nowym domu: widzi pani, że znam mieszkanie. Śledziłem panią. Bo i cóż miałem czynić? Później zniknęłaś pani. Zdarzyło się raz, żeś pani przechodziła, gdym czytał dzienniki pod arkadami Odeonu. Pobiegłem. Ale nie: była to młoda osoba, co miała kapelusz podobny jak pani. Nocą przychodzę tutaj. Nie lękaj się pani, nikt mię nie widzi. Przychodzę zbliska patrzeć na twoje okna. Chodzę pocichu, abyś pani nie słyszała i nie miała obawy. Jednego wieczoru byłem w tyle pani, obejrzałaś się i uciekłem. Innym znowu razem słyszałem śpiew pani. Byłem szczęśliwy. Czyż to pani co szkodzi, że słucham jej śpiewu przez okiennice? to nie może pani szkodzić. Nie, wszak prawda? Widzi pani, ty jesteś moim aniołem, pozwól mi przychodzić; zdaje mi się, że wkrótce umrę. Gdybyś pani wiedziała, ja cię ubóstwiam! Przebacz, przebacz, błagam cię pani, nie wiem co mówię, może cię gniewam, powiedz pani, może się gniewasz?
— O moja matko! — rzekła.
I osłabiona pochyliła głowę, jakby umierając.
Przybiegł, upadła, ujął ją w swoje objęcia, przycisnął do serca, nie wiedząc co czyni. Trzymał ją tak, sam chwiejąc się na nogach. Głowa mu pałała, z oczów tryskały błyskawice, mieszało mu się w głowie, zdawało mu się, że spełnia uczynek religijny i dopuszcza się świętokradztwa. Zresztą nie czuł żadnej żądzy ku tej zachwycającej kobiecie, której łono przyciskał do swej piersi. Był upojony miłością.
Wzięła go za rękę i położyła ją na swojem sercu. Uczuł papier i wyszeptał:
— Więc kochasz mię pani?
Odpowiedziała głosem cichym jak ledwie dosłyszane tchnienie:
— Cicho! albo nie wiesz!
I zarumienione jagody skryła na piersi młodzieńca dumnego i upojonego szczęściem.
Upadł na ławkę, ona siadła przy nim. Słów im zabrakło. Gwiazdy zaczęły promienieć. Jak się to stało, że usta ich się spotkały? Jak się to dzieje, że ptak śpiewa, że śnieg topnieje, że róża się otwiera, że maj rozkwita, że jutrzenka bieleje w tyle drzew czarnych na drżącym szczycie pagórków?
Pocałunek, to wszystko.
Oboje zadrżeli i spojrzeli na siebie w cieniu błyszczącemi oczyma.
Nie czuli ani chłodnej nocy, ani zimnego kamienia, ani wilgotnej ziemi, ani mokrej trawy, patrzyli na siebie i mieli serce myśli pełne. Nie wiedząc o tem wzięli się za ręce.
Nie pytała go, ani myślała pytać, którędy wszedł i jak dostał się do ogrodu. Zdawało jej się rzeczą tak prostą, że był przy niej!
Niekiedy noga Marjusza dotknęła nóżki Cozetty i oboje zadrżeli.
Czasami Cozetta wyjąkała słówko. Dusza jej drżała na ustach, jak kropla rosy na kwiecie.
Powoli zaczęli do siebie mówić. Wylanie uczuć nastąpiło po milczeniu, które jest przepełnieniem serca. Noc pogodna i jasna świeciła nad ich głowami. Dwie te istoty czyste jak duchy, powiedziały sobie wszystko, swe sny, upojenia, zachwyty, złudzenia i upadki, jak ubóstwiali się zdaleka, jak pragnęli się zbliżyć; opowiedzieli rozpacz swoją, gdy przestali się widywać. W idealnej poufałości, której nic już powiększyć nie mogło, powierzyli wszystko, co mieli najskrytszego i najbardziej tajemniczego. Opowiedzieli z całą szczerością złudzenia, wszystko, cokolwiek miłość młodość i reszta dzieciństwa podsunęła im na myśl. Dwa te serca przelewały się jedno w drugie i po upływie godziny, młodzieniec miał w sobie duszę dziewicy, a dziewica miała duszę młodzieńca. Przeniknęli się, oczarowali, olśnili.
Gdy skończyli rozmowę, gdy powiedzieli sobie wszystko, ona położyła głowę na jego ramieniu i zapytała:
— Jak panu na imię?
— Marjusz — rzekł. A pani?
— Nazywam się Cozetta.
Od r. 1823, kiedy karczma w Montfermeil upadała i zanurzała się powoli, nie w przepaści bankructwa, lecz w kałuży drobnych długów, małżonkom Thenardier przybyło jeszcze dwoje dzieci, dwóch chłopców. Tym sposobem mieli pięcioro: dwie córki i trzech synów. Tego już było za wiele.
Thenardierowa ze szczególnem szczęściem uwolniła się od dwóch najmłodszych, kiedy jeszcze byli zupełnie małemi dziećmi.
Uwolniła się — tak się się mówi. Ta kobieta bowiem miała tylko cząstkę natury kobiecej. Jest to fenomen, którego zresztą nietylko ona była przykładem. Jak marszałkowa de Lamothe-Houdancourt. Thenardierowa była matką tylko dla swoich córek. Jej macierzyństwo nie szło dalej. Nienawiść dla rodzaju ludzkiego rozpoczynała od swych synów. Dla nich miała spotęgowaną złość i obwarowane serce. Jak widzieliśmy pogardzała najstarszym; tak iż sam wstręt miała do młodszych. Dla czego? Dla tego że... Jest to najstraszniejszy motyw, i najbardziej stanowcza odpowiedź: dla tego że... „Nie potrzebuję półkopy dzieci“, mówiła ta matka.
Musimy opowiedzieć jakim sposobem Thenardierowie pozbyli się swych najmłodszych synów, a nawet skorzystali na tem.
Owa Magdusia, o której mówiliśmy nieco przedtem, była tą samą, co uzyskała od poczciwego Gillenormand stały dochód na utrzymanie dwojga swoich dzieci. Mieszkała ona na nabrzeżu Celestynów, na rogu owej starej ulicy Petit-Musc, starającej się poprawić swoją nienajlepszą sławę. Pamiętną jest do dzisiaj straszna epidemja krupu, która dotknęła trzydzieści pięć lat temu dzielnice Paryża, nad brzegiem Sekwany leżące, i z której skorzystała nauka, robiąc na wielką skalę doświadczenie nad skutecznością wdychania ałunu, dziś tak wybornie zastąpionego przez zewnętrzne nacierania jodem. W tej to epidemji Magdusia utraciła w jednym dniu swoich dwóch synów, jeszcze bardzo młodych: jednego z rana, drugiego wieczorem. Był to cios dla niej. Te dzieci były drogiemi dla matki: stanowiły one dwadzieścia cztery franki miesięcznie. Te dwadzieścia cztery franki bardzo punktualnie wypłacał w imieniu pana Gillenormand, jego kasjer pan Barge były woźny, mieszkający przy ulicy Króla Sycylji. Ze śmiercią dzieci, dochód ten był pogrzebanym. Magdusia szukała na to sposobu. W tem tajemnem społeczeństwie złego, do którego i ona należała, jedni wiedzą o drugich, lecz dochowują tajemnicy i pomagają sobie wzajemnie. Magdusi potrzeba było dwojga dzieci, Thenardierowa miała ich dwoje. Taż sama płeć, wiek ten sam. Był to dobry układ dla jednej, dobre umieszczenie dla drugiej. Mali Thenardierowie zostali synami Magdusi. Magdusia opuściła nadbrzeże Celestynów i przeprowadziła się na ulicę Cloche-Perce. W Paryżu tożsamość osób kończy się z przeprowadzeniem na inną ulicę.
Urząd stanu cywilnego, nieostrzeżony przez nikogo, nie wdał się w tę sprawę i podstawienie odbyło się sposobem najprostszym w świecie. Jednakże Thenardierowa żądała za pożyczenie dzieci dziesięciu franków miesięcznie, które jej Magdusia przyrzekła, a nawet płaciła. Nie trzeba dodawać, że pan Gillenormand dotrzymywał swego przyrzeczenia. Co półroku odwiedzał on malców, ale zmiany nie spostrzegł. — „Panie, mówiła mu Magdusia, jacy oni podobni do pana.“
Thenardier, dla którego łatwemi były przebiegi, skorzystał z tej sposobności ażeby zostać Jondrettem. Dwie jego córki i Gavroche ledwie zdążyli się obejrzeć, że mieli dwóch małych braci. Na pewnych stanowiskach nędzy obejmuje człowieka pewna obojętność wzroku, przez którą w ludziach widzi on jedynie jakieś widma. Jego najbliżsi są wtedy dla niego tylko niepewnemi kształtami cienia zaledwie widocznemi na zamglonem tle życia i rozpraszającemi się z łatwością.
Wieczorem tegoż dnia, kiedy pozbyła się swych dwóch malców, oddając je Magdusi, z wcale wyraźną chęcią nie odbierania ich nigdy, Thenardierowa uczuła, czy też zdawała się uczuwać pewien skrupuł. Powiedziała bowiem do męża:
— Jednakże to cośmy zrobili, nazywa się porzuceniem własnych dzieci.
Thenardier z powagą i powoli zniszczył ten skrupuł temi słowy:
— Jan Jakób Rousseau robił jeszcze lepiej;
Skrupuły matki zaczęły przechodzić w obawę.
— Gdyby jednak policja chciała nas niepokoić? Powiedz, panie Thenardier, czy jest dozwolonem to cośmy zrobili?
Thenardier odpowiedział:
— Wszystko jest dozwolone. Nic nieczystego nikt nie dojrzy. Któżby zresztą, chciał bardziej zajmować się dziećmi biednemi i nie mówiącemi jeszcze.
Magdusia była rodzajem elegantki występku. Starała się ubierać. Mieszkanie umeblowane licho, lecz z wymuszonością zajmowała razem ze zręczną złodziejką, zfrancuziałą angielką. Ta angielka, przenaturalizowana na paryżankę, znana z bardzo bogatych stosunków, zostająca w bliskich związkach z djamentami i medalami ze zbiorów panny Mars, później została głośną w rocznikach sądowych. Nazywano ją panną Miss.
Dwaj mali podrzutki nie potrzebowali narzekać na Magdusię. Zaleceni przez dwadzieścia cztery franki, byli oszczędzanemi, jak każdy przedmiot zysku; byli nieźle odziani, nieźle żywieni, traktowani prawie jak „mali panicze“, i traktowani lepiej przez przybraną niż przez prawdziwą matkę. Magdusia udawała osobę z wychowaniem, i nie mówiła przy nich szwargotem.
Przepędzili tak lat kilka. Thenardier dobrze przepowiedział. Pewnego dnia rzekł nawet do Magdusi, oddającej mu umówione miesięczne dziesięć franków:
— Potrzeba, żeby „ojciec“ zajął się ich edukacją.
Jednakże niespodzianie, dwaj biedni malcy, z któremi dotąd nawet w złej doli los obchodził się dość łaskawie, zostali nagle rzuceni w wir życia i przymuszeni rozpocząć je na własną rękę.
Zbiorowe aresztowanie zbrodniarzy takich jak mieszkańcy poddasza Jondrette, z konieczności poparte dalszemi poszukiwaniami i uwięzieniami, jest prawdziwym ciosem dla tej odrażającej przeciw-społeczności tajemnej, która nurtuje pod społeczeństwem publicznem; wypadek tego rodzaju prowadzi za sobą najrozmaitsze wstrząśnienia w tym ciemnym świecie. Katastrofa Thenardierów spowodowała katastrofę Magdusi.
Pewnego dnia, wkrótce potem, kiedy Magdusia oddala Eponinie bilet, odnoszący się do ulicy Plumet, na ulicy Cloche-Perce miało miejsce nagłe zejście policji; Magdusia została ujętą, równie jak panna Miss i całe domostwo jako podejrzane, wpadło w łapkę. Dwaj mali chłopcy bawili się podówczas w tylnem podwórzu i nie wiedzieli o niczem; kiedy chcieli powrócić, znaleźli drzwi zamknięte i dom pusty. Szewc zajmujący mały sklepik naprzeciwko, zawołał ich i oddał im kawałek papieru, który „matka“ pozostawiła dla nich. Na tym papierze był adres: Pan Barge, poborca renty, ulica Króla Sycylji: numer 8. Sklepikarz powiedział im:
— Nie będziecie tu już mieszkali. Idźcie tam. To niedaleko. Pierwsza ulica na lewo. Pytajcie się o drogę z tym papierem.
Dzieci poszły; starszy brat prowadził młodszego, trzymając w ręku papier, mający być ich przewodnikiem. Było zimno, i małe, zdrętwiałe palce chłopca źle i słabo utrzymywały ową kartkę. Na zakręcie uliczki Cloche-Perce powiew wiatru wyrwał mu ją, a że noc zapadała, dziecko nie mogło jej odszukać.
Zaczęli tedy błądzić na los po ulicach.
Wiosna w Paryżu bywa dość często przeplataną przez wiatry, ostre i przykre, które nie powlekają jej lodem, lecz okrywają szronem; przewiew tych wiatrów, zachmurzających najpiękniejsze dni, robi zupełnie takie samo wrażenie, jak podmuch oziębionego powietrza, wciskającego się do ciepłego pokoju przez szparę w oknie lub drzwiach źle zamkniętych. Zdaje się, że ponura brama zimy niedobrze została zawartą i że wiatr wdziera się tam tędy. Na wiosnę, roku 1832, w epoce, kiedy wybuchła pierwsza wielka tegowieczna epidemja w Europie, wiatry te były jeszcze ostrzejsze i bardziej przenikające jak zwykle. Podwoje jeszcze bardziej lodowate niż bramy zimy były wówczas otwarte. Były to podwoje grobu. W wiatrach tych czuć było tchnienie cholery.
Ze stanowiska meteorologicznego, wiatry te mają tę szczególność, że panują zawsze w czasie wielkiego natężenia elektryczności. Częste burze, połączone z błyskawicami i grzmotami miewają miejsce w tej porze.
Pewnego wieczora, kiedy podobny wicher dął okropnie, tak dalece, że zdawało się, iż powrócił styczeń, i mieszczanie na nowo poubierali się w płaszcze, mały Gavroche, drżący komicznie pod połatanem ubraniem, stał niby w zachwyceniu przed sklepem jakiegoś perukarza w okolicy wiązu Saint-Gervais. Był on wystrojony w wełniany szal kobiecy, wyrwany niewiedzieć skąd, z którego zrobił sobie szalik na szyję. Mały Gavroche zdawał się podziwiać głęboko dużą lalkę woskową, wygorsowaną i utrefioną pomarańczowemi kwiatami, która po za szybą obracała się w koło, między dwoma kinkietami, ukazując swój uśmiech przechodniom; lecz w istocie przeglądał on sklep dlatego tylko, żeby zobaczyć czy nie możnaby zgrypsnąć z wystawy jakiego kawałka mydła, któryby mógł nazajutrz odprzedać za jedno su „fryzjerowi“ z okolicy. Taki kawałek mydła nieraz już był dla niego śniadaniem. Ten rodzaj zarobku, do którego miał szczególną zdolność, nazywał on „goleniem brody golibrodom.“
Rozmyślając ciągle nad lalką i przypatrując się kawałkowi mydła, Gavroche mruczał przez zęby te wyrazy:
— Wtorek. — Nie, to nie wtorek. — Czy wtorek? Może to i wtorek. — Tak, to wtorek.
Nie dowiedziano się nigdy do czego się ściągał ten monolog.
Jeżeli przypadkiem monolog ów odnosił się do dnia, w którym jadł obiad ostatni, to było temu trzy dni, gdyż właśnie był piątek.
Golibroda, w sklepie ogrzewanym dobrym piecem, golił kogoś ze swych pacjentów, i od czasu do czasu rzucał spojrzenia w stronę nieprzyjaciela, na tego ulicznika zziębłego i zuchwałego, który obie ręce ukrył w kieszeniach, ale myślą widocznie błąkał się gdzieindziej.
Podczas gdy Gavroche studjował lalkę, szyby i mydła Windsorskie, dwaj chłopcy nierównego wzrosty, dość czysto ubrani i jeszcze mniejsi od niego, z których jeden wyglądał na siedm a drugi na pięć lat, otworzyli z nieśmiałością drzwi i weszli do sklepu, prosząc niewiadomo o co, o litość tylko być może, żałośliwem mruczeniem, podobniejszem do jęczenia niż do prośby. Mówili obydwaj razem, a wyrazy ich były niezrozumiałe, ponieważ łkania przerywały głos młodszemu, a zęby starszego dzwoniły z zimna. Cyrulik obrócił się z wyrazem strasznego gniewu, i nie puszczając brzytwy, popychając starszego lewą ręką a młodszego kolanem, wypędził ich na ulicę, i zamknął drzwi, pomruknąwszy:
— Wpuszczają tylko, zimno!
Dwaj chłopcy poszli dalej, płacząc. Jednakże zaszła chmura, deszcz zaczynał padać.
Mały Gavroche pobiegł ku nim i zaczepił ich.
— Co to wam jest, smyki?
— Nie wiemy, gdzie iść na noc — odpowiedział starszy.
— To tylko? — rzekł Gavroche. — Ot, to mi wielkie rzeczy. Czyż to się płacze dlatego? Cóż to, czy z was „czyżyki“ jeszcze![2]
I przybierając, z tytułu swojej nieco pociesznej wyższości, ton ujmującej powagi i łagodnej protekcyi, rzekł do nich.
— Knoty! pójdźcie ze mną!
— Dobrze, panie — rzekł starszy.
I dwaj malcy poszli za nim, jakby poszli za arcybiskupem. Przestali płakać.
Gavroche kazał im iść ulicą świętego Antoniego w kierunku Bastylji.
Idąc w tę stronę obejrzał się, rzucając okiem oburzonem na sklep perukarza.
— To nie ma wcale serca, ten wilk morski — mruczał — to jest jaszczurka!
Jakaś dziewczyna, widząc ich idących sznurem we trzech, z Gavrochem na czele, wybuchła śmiechem głośnym. Śmiech ten nie odznaczał się uszanowaniem dla grupy.
— Dzień dobry, panno Omnibus — rzekł jej Gavroche.
W chwilę później przypomniał sobie perukarza i dodał:
— Omyliłem się co do tego bydlęcia; to nie wilk morski, to wąż. Cyruliku! pójdę po ślusarza i każę ci dzwonek przyprawić do ogona.
Myśl o golibrodzie zachęciła go do zaczepek. Do jakiejś brodatej odźwiernej, godnej spotkać Fausta na moście Brocken, idącej z miotłą w ręku, odezwał się, przeskakując kałużę:
— Ach! pani wychodzisz razem ze swym koniem.
I, mówiąc to, obryzgał świecące się obuwie jakiegoś przechodnia.
— Gapiu! — zawołał z gniewem przechodzący.
Gavroche wydobył nos po nad szal, w którym go ukrywał.
— Pan się żali?
— Na ciebie, rzekł przechodzący.
— Biuro moje już zamknięte — odparł Gavroche — nie przyjmuję żadnych zażaleń.
Jednakże, idąc dalej ulicą, spostrzegł pod jedną z bram zupełnie przeziębłą trzynasto lub czternastoletnią żebraczkę, tak krótko ubraną, że widać było kolana. Mała zdawała się już na to zbyt dorosłą dziewczyną. Wzrost jej prześcignął jej garderobę. Spódniczka stawała się zbyt krótką, wtedy właśnie, kiedy nagość zaczynała być nieprzyzwoitą.
— Biedna dziewczyna! — rzekł Gavroche. — Nie ma to nawet majtek. Na! weź to sobie.
I rozwinąwszy ów kawał wełnianej materji, który miał okręcony na szyi, cisnął go na chude i fioletowe od zimna ramiona żebraczki, na których jego szalik rozwinął się w szal.
Mała patrzyła na niego ze zdziwieniem i przyjęła szal w milczeniu. Na pewnym stopniu przygnębienia, nędzarz w jakiemś odrętwieniu już nie narzeka na złe i nie dziękuje za dobre.
Zrobiwszy to — brrr! — wstrząsł się Gavroche, drżąc bardziej, niż Św. Marcin, który zresztą zostawił dla siebie połowę swojego płaszcza.
Po tem brrr! burza rozsrożyła się jeszcze bardziej. Te złośliwe nieba karzą niekiedy dobre czyny.
— Ah! tak! — zawołał Gavroche — cóż to znowu znaczy? Jeszcze deszcz! Mój Boże, jeśli to dłużej potrwa, nie piszę się na to.
I poszedł dalej.
— Mniejsza o to — dodał po chwili — rzucając okiem na żebraczkę, otulającą się jego szałem, oto przynajmniej jedna ma porządny kożuch.
Potem, patrząc na chmurę, zawołał:
— A to się wybrała!
Dwaj malcy przyśpieszali kroku, idąc za nim. Gdy przechodzili koło jednego z tych ciasnych okienek okratowanych, które wskazują sklep piekarza, gdyż chleb również, jak złoto, mieszczą zwykle za żelaznemi kratami, Gavroche odwrócił się:
— Ale smyki, cóż jedliśmy obiad?
— Panie — odpowiedział starszy — nic jeszcze nie jedliśmy od samego rana.
— Więc nie macie ani ojca, ani matki? — zapytał majestatycznie Gavroche.
— Przepraszam pana, mamy tatę i mamę, ale nie wiemy, gdzie oni są.
— Niekiedy lepiej o tem nie wiedzieć — rzekł Gavroche, który był filozofem.
— Oto — mówił dalej starszy — już dwie godziny chodzimy; szukaliśmy czegokolwiek po różnych kątach, lecz nic nie znaleźliśmy.
— Wiem o tem — rzekł Gavroche — psy wszystko wyjadają.
I po chwili milczenia dodał:
— Ah! straciliśmy z oczu naszych życiodawców. Nie wiemy, co dalej począć. Tak być nie powinno, ulicznicy. Głupstwem jest kłopotać się o to ludziom w pewnym wieku. Tak, tak! trzeba sobie radzić przecież.
Zresztą nie robił im zapytań. Byli bez schronienia, jestże co prostszego?
Starszy z dwóch „smyków“, prawie zupełnie powróciwszy do tej nagłej obojętności dziecinnego wieku, zawołał:
— Bo to nawet głupio doprawdy! Mama mówiła, że w kwietnią niedzielę zaprowadzi nas po palmy.
— O ho! — rzekł Gavroche.
— Mama — ciągnął dalej starszy — jest to pani, co mieszka razem z panną Miss.
— Fiu! fiu! — znów wtrącił Gavroche.
Gavroche jednakże się zatrzymał i od kilku chwil macał i przetrząsał wszystkie rodzaje schowań, jakie miał w swoich łachmanach.
Nakoniec podniósł głowę, z miną która miała okazywać tylko zadowolenie, lecz w istocie była tryumfującą.
— Uspokójmy się, smyczaki! Oto będziemy mieli za co zjeść kolacją wszyscy trzej.
I wyciągnął ze swej kieszeni jeden sou.
Niedając malcom zastanawiać się nad tem, popchnął ich obu przed sobą do sklepu piekarza i rzucił swoje sou na bufet, wołając:
— Chłopcze! chleba za pięć centymów.
Piekarz, właściciel sklepu w swojej osobie, wziął za chleb i nóż.
— Na trzy kawałki, chłopcze! — mówił Gavroche — i dodał z godnością:
— Jest nas trzech.
A widząc, że piekarz, przyjrzawszy się trzem biesiadnikom, brał się do chleba żytniego, zapuścił głęboko palec w głąb nosa, z tak imponującem wciągnięciem weń powietrza, jakby na końcu tego palca była szczypta tabaki Fryderyka Wielkiego, i zawoła na piekarza z wyrazem oburzenia:
— Kekseks?
Tych z pomiędzy czytelników, którzyby mieli ochotę w tem zainterpelowaniu piekarza przez Gavroche’a upatrywać jakiś wyraz ruski lub polski (sic!), albo jeden z tych dzikich krzyków, któremi Jowaje lub Botokudy rzucają sobie z nad brzegu jednej nad brzeg drugiej rzeki, w głębiach pustyni, mamy za obowiązek ostrzedz, że to jest frazes, który sami (ci nasi czytelnicy) mówią codziennie, i który w ustach paryzkiego ulicznika zastępuje zdanie: qu’est-ce que c’est que cela? (a to co jest?).
Piekarz zrozumiał doskonale i odpowiedział:
— Ależ to jest chleb, bardzo dobry chleb, drugiego gatunku.
— Inaczej mówiąc: „koń“ obrzydły! — odparł z spokojnem oburzeniem Gavroche. — Białego chleba, chłopcze! bułki prawdziwej! ja funduję!
Piekarz nie mógł powstrzymać uśmiechu i krając chleb biały, patrzył na nich z wyrazem współczucia, który obraził Gavroche’a.
— Patrzajcie-no go, bułkarz! i skąd mu przyszło takim łokciem nas mierzyć!
Wszyscy trzej, postawieni jeden na drugim, niebardzoby przewyższyli trzy łokcie.
Gdy chleb został pokrajany, a piekarz schował sou, Gavroche odezwał się do dwóch malców:
— Pałaszujcie!
Chłopcy patrzyli na niego zdziwieni.
Gavroche zaczął się śmiać.
— Ach! no! doprawdy, toć to jeszcze nic nie wie, to takie małe!
I rzekł do nich:
— Jedzcie.
To mówiąc, podał każdemu z nich po kawałku chleba.
Sądząc, że starszy, który mu się wydawał godniejszym jego rozmowy, zasługiwał na szczegółowe zachęcenie, i że należało go uwolnić od wszelkiej zwłoki w zadowoleniu apetytu; dodał, dając mu największą cząstkę:
— Zatkaj sobie tem gardło.
Jeden kawałek był mniejszy od dwóch innych, Gavroche wziął go dla siebie.
Biedne dzieci były zgłodniałe, zrozumiał to Gavroche. Gryząc szybko chleb drobnemi ząbkami, rozglądały się w sklepie piekarza, który zapłacony, przypatrywał im się wesoło.
— Chodźmy na ulicę — rzekł Gavroche.
I poszli dalej w kierunku Bastylji.
Od czasu do czasu, kiedy przechodzili przed oświetlonemi wystawami sklepów, młodszy malec zatrzymywał się, ażeby zobaczyć, która godzina na ołowianym zegarku, który miał zawieszony na sznureczku na szyi.
— Oto prawdziwy czyżyk — mówił Gavroche.
A potem, zamyślony, mruczał przez zęby:
— Mniejsza o to, gdybym ja miał smyków, pokierowałbym ich lepiej, jak te.
Gdy zjedli swoje kawałki chleba i zbliżyli się do rogu tej ponurej ulicy des Ballets, w głębi której widać niską i obronną furtę więzienia la Force:
— Aha! to ty, Gavroche’u? — rzekł ktoś.
— Co! to ty Montparnasse — rzekł Gavroche.
Człowiekiem, który zatrzymał Gavroche’a, rzeczywiście był Montparnasse, przebrany, w niebieskich okularach, lecz łatwy do poznania dla ulicznika.
— Ho! kundlu! — mówił Gavroche — masz okrycie koloru kataplazmów z lnianego siemienia i niebieskie okulary, jak jaki doktór. Ubrałeś się z szykiem, przysięgam na starego djabła!
— Tss! — rzekł Montparnasse — nie tak głośno!
I pociągnął żywo Gavroche’a opodal od światła sklepów.
Dwaj malcy poszli za niemi machinalnie, trzymając się za ręce.
Gdy byli pod czarną archiwoltą jakiejś bramy, w ukryciu od spojrzeń i od deszczu, Montparnasse zapytał:
— Wiesz dokąd idę?
— Do opactwa Smutnej Góry (Monte-à-Regret)[3] — rzekł Gayroche.
— Kpiarzu! — odrzekł Montparnasse — i dodał:
— Babet mnie czeka.
— Ach! — zawołał Gavroche — jej imię Babet.
Montpareasse zniżył głos.
— Nie jej, lecz jemu.
— Ach! Babet.
— Tak, Babet.
— Myślałem, że on w sprzączkach[4].
— Pozbył się swych sprzączek — odrzekł Montparnasse.
I opowiedział szybko ulicznikowi, że tegoż dnia rano, Babet, przyprowadzony do Conciergerie, zdołał umknąć, udając się na lewo, zamiast na prawo, w „izbie badań“.
Gavroche podziwiał zręczność.
— Dentysta z niego![5].
Montparnasse dodał kilka szczegółów o ucieczce Babeta, i zakończył słowami:
— O! to jeszcze nie wszystko.
Gavroche, słuchając ciągle, ujął za kij, który Montparnasse trzymał w ręku, machinalnie zdjął jego część wierzchnią i ukazało się ostrze sztyletu.
— Ah! — zawołał — prowadzisz z sobą żandarma, przebranego za mieszczanina.
Montparnasse przymrużył oko.
— Do licha! — rzekł Gavroche — więc idziesz się bić z salcesonami[6].
— Nie wiem jeszcze — odpowiedział Montparnasse obojętnie. Zawsze jednak nie zawadzi mieć szpilkę z sobą.
Gavroche nalegał:
— Cóż jednak myślisz robić tej nocy?
Montparnasse przybrał znowu minę tajemniczą i rzekł, połykając syllaby:
— Różne rzeczy!
A potem nagle, zwracając rozmowę, dodał:
— Ale znowu...
— Cóż takiego?
— Inna zupełnie historja. Wystaw sobie. Spotykam jakiegoś mieszczanina. Obdarzył mnie długiem kazaniem i sakiewką swoją. Kładę ją do kieszeni. W chwilę później sięgam do niej i nic nie znajduję.
— Prócz kazania — rzekł Gavroche.
— Ale ty — pytał Montparnasse — gdzie idziesz teraz?
Gavroche pokazał swoich dwóch protegowanych i rzekł:
— Idę spać położyć te dzieci.
— Gdzież to spać?
— U mnie.
— Gdzież to u ciebie?
— U mnie.
— A więc ty mieszkasz?
— Mieszkam.
— Gdzie mieszkasz?
— W słoniu — rzekł Gavroche.
Montparnasse, jakkolwiek z natury mało lubiący się dziwić, nie mógł powstrzymać wykrzyknienia:
— W słoniu!
— Tak właśnie, w słoniu — odparł Gavroche. Keksaa!
Jest to znowu słowo, wyjęte z języka, którym nikt nie pisze, a którym wszyscy mówią. Keksaa znaczy: qu’est-ce-que cela? (cóż to takiego).
Głęboka ta uwaga ulicznika uspokoiła Montparnasse’a. Zdawał się nabierać lepszego przekonania o mieszkaniu Gavroche’a.
— W istocie — rzekł — tak, w słoniu. A czy tam dobrze?
— Wybornie — rzekł Gavroche — nawet wspaniale. Nie ma wcale cugów i wiatrów, jak pod mostami.
— Którędy wchodzisz?
— Wchodzę.
— Musi być dziura — dopytywał się Montparnasse.
— U licha! Ale nie trzeba o niej mówić. Jest między przedniemi nogami. Salcesony o niej wiedzą.
— Przez nią włazisz? Rozumiem.
— Chwytam się rękami, szust chlust, i już po wszystkiem; nikoguteńko prócz mnie.
Po chwili milczenia Gavroche dodał:
— Dla tych malców będę miał drabinę.
Montparnase zaczął się śmiać.
— Zkąd u djabła wyrwałeś tych knotów?
Gavroche odpowiedział po prostu:
— To są smyczaki, które mi darował jakiś perukarz.
Montparnasse zaczął się zamyślać.
— Za bardzo łatwo mnie poznałeś — szepnął.
Wydobył z kieszeni dwa drobne przedmioty, któremi po prostu były piórka okręcone bawełną i wsadził je w dziurki od nosa. Tym sposobem kształt nosa zmienił się zupełnie.
— To cię zmienia — rzekł Gavroche — nie jesteś taki brzydki, powinieneś to nosić zawsze.
Montparnasse był przystojny, ale Gavroche lubił dowcipkować.
— Na serjo — zapytał Montparnasse — jak mię teraz znajdujesz?
Mówił to już innym głosem. W jednej chwili Montparnasse zmienił się do niepoznania.
— A! doskonale Porryszynelu! — zawołał Gavroche.
Dwaj malcy, którzy aż dotąd nic nie słyszeli, zajęci obaj dłubaniem palcami w nosach, usłyszawszy to imię, zbliżyli się i patrzyli na Montparnasse’a z budzącą się wesołością i podziwieniem.
Niestety Montparnasse był jakoś zafrasowany.
Położył rękę na ramieniu Gavroche’a i rzekł mu, kładąc przycisk na wyrazy:
— Słuchaj, co ci powiem młody gagatku, jeżeli będziesz na miejscu z dogiem, dagiem i dygiem, i dasz mi za fatygę, to dam ci dowody gotowe, żeśmy przecie nie łodygi.
Ta dzika przemowa zrobiła na uliczniku szczególne wrażenie. Obrócił się żywo, z głęboką uwagą powiódł wzrokiem swoich świecących oczu do koła i spostrzegł w pewnej odległości policjanta, nadchodzącego z po za nich. Gavroche nie domówił wyrywającego mu się wykrzyknika „ach! dobrze“ i podając rękę Montparnassowi, rzekł:
— A więc, dobranoc, idę do mego słonia z temi smyczętami. W razie, gdybyś mnie potrzebował w nocy, możesz przyjść, a znajdziesz mnie tam. Mieszkam na pierwszem piętrze. Nie ma portjera. Pytaj się o pana Gavroche’a.
— Dobrze — odrzekł Montparnasse.
Rozłączyli się; Montparnasse poszedł w stronę placu Grève, Gavroche w stronę Bastylji. Pięcioletni malec, prowadzony przez swego brata, którego prowadził Gravroche, obejrzał się parę razy, żeby zobaczyć „Porryszynela“.
Napuszony frazes, którym Montparnasse ostrzegł Gavroche’a o obecności policjanta, zawierał tylko jeden talizman, to jest syllabę dyg lub tyg, powtórzoną, pięć czy sześć razy w rozmaitym kształcie. Ta syllaba dyg lub tyg, nie powiedziana oddzielnie, lecz arty stycznie pomięszana z wyrazami zdania, znaczy: strzeżmy się, bo nie można mówić swobodnie. Zresztą w przemowie Montparnasse’a była jeszcze jedna ozdoba literacka, ostrzegająca Gavroche’a, to jest wyrazy: z dogiem, dogiem, dygiem, szczególność ulicznego języka z dzielnicy Temple, znacząca: z kijem, nożem i żoną, a często używana przez kieszonkowych przemysłowców tego wielkiego wieku, w którym pisał Molier, a Callot rysował.
Dwadzieścia lat temu istniał jeszcze w południowo-wschodnim rogu placu Bastylji, w pobliżu przystani kanału, wykopanego w dawnej fossie tej fortecy-więzienia, pomnik dziwaczny, znikły już z pamięci Paryżan, który jednak zasługiwał na nią, był bowiem pomysłem „członka instytutu, naczelnego wodza armii egipskiej“.
Mówimy pomnik, chociaż to był — może model tylko. Lecz ten model, cudowny pierwowzór, trup wspaniały myśli Napoleona, którą kilka kolejnych natarć wichrowych uniosło i codzień dalej usuwa z pamięci, stał się historycznym i przybrał coś sprzecznego z swym tymczasowym pozorem. Był to słoń, czterdzieści stóp wysoki, zbudowany ciesielską i mularską robotą, dźwigający na grzbiecie wieżę, podobną do domostwa, pomalowaną zrazu na zielono przez jakiegoś malarza pokojów, później przemalowaną na czarno pędzlem nieba, deszczu i czasu. W tej pustej i niezamkniętej części placu, szerokie czoło kolosu, trąba jego, rynsztunek i wieża, jego grzbiet wspaniały i nogi podobne do kolumn, rzucały podczas gwiaździstej nocy cień przejmujący i straszny. Nie wiedziano, coby to znaczyć miało. Było to rodzajem symbolu siły ludowej. Był to cień zagadkowy i ogromny. Było to niepojęte widmo potęgi widzialnej, postawione tuż obok niewidzialnych duchów Bastylji.
Niewielu z cudzoziemców odwiedzało tę budowę, nikt z przechodzących jej się nie przyglądał. Rozsypała się w gruzy; za każdą zmianą pory roku odpadanie tynków po bokach zostawiało blizny szkaradne. „Edylowie“, jak się to mówi w wytwornym stylu, zapomnieli o niej od r. 1814. Stał ów słoń w swym kącie ponury, wątły, pochylony, otoczony gnijącą palisadą, błoconą co chwila przez pijanych woźniców; szramy porysowały brzuch jego, wióry i drzazgi odpadały od ogona, między stopami wyrastała trawa wysoka, a ponieważ poziom placu podnosił się od trzydziestu lat do okoła, tym powolnym lecz ciągłym wzrostem niedostrzeżonym poziomu wielkich miast, więc pozostawał w dole i zdawało się, iż ziemia pod nim opadała. Był brudny, pogardzany, odpychający i dumny, brzydki w oczach mieszczanina, melancholiczny w oczach myśliciela.
Jak powiedzieliśmy, w nocy widok się zmieniał. Noc jest najlepszą dla wszystkiego, co jest cieniem; gdy tylko zapadały jej mroki, stary słoń odmieniał się zupełnie; w poważnem przezroczu ciemna przyjmował kształty przerażająco spokojne. Będąc przeszłością, był niejako nocą, i jej cienie zwiększały wielkość jego.
Ten pomnik nierówny, pękaty, ciężki, chropowaty, przykry, prawie bezkształtny, lecz zarazem majestatyczny i nacechowany pewnym rodzajem wspaniałej i dzikiej powagi, zniknął, ażeby dać miejsce olbrzymiemu piecowi, opatrzonemu rurą, który zastąpił ponurą twierdzę o dziewięciu wieżach, prawie tak samo, jak mieszczaństwo zastąpiło feudalizm. Bardzo też właściwie, żeby piec był symbolem epoki, której potęgą jest kocioł. Ta epoka przejdzie, przechodzi już nawet; zaczynamy pojmować, że jakkolwiek siła może się gnieździć w kotle, to jednak potęga mieścić się może tylko w mózgu; czyli mówiąc innemi słowy, że tem, co prowadzi świat i nim kieruje, nie są lokomotywy, lecz idee. Zaprzęgnijcie lokomotywy do rydwanu idei, ależ konia za jeźdźca nie bierzcie.
Bądź co bądź, wracając do placu Bastylji, architekt słonia z gipsu i drzewa zrobił coś wielkiego; budowniczy rury piecowej potrafił zrobić rzecz małą z bronzu.
Ta rura piecowa, którą ochrzczono dźwięcznem imieniem, nazywając ją kolumną lipcową, ten chybiony pomnik poronionej rewolucji, był jeszcze w r. 1832 obleczony w olbrzymią koszulę rusztowania, którego z naszej strony żałujemy, i otoczony obszernem ogrodzeniem z desek, które ostatecznie zamknęło w sobie słonia.
Do tego to kąta placu, zaledwie oświetlonego odblaskiem oddalonego rewerberu, ulicznik zaprowadził dwóch „smyków“.
Niech nam będzie wolno przerwać tu sobie i przypomnieć, że jesteśmy wobec prostej rzeczywistości, i że dwadzieścia lat temu trybunały poprawcze wydawały wyrok na oskarżenie o włóczęgostwo i uszkodzenia pomników publicznych, przeciwko dziecku, które dostrzeżonem zostało śpiącem w samem wnętrzu słonia placu Bastylji. Przypomniawszy o tem, idziemy dalej.
Podchodząc ku kolosowi, Gavroche zrozumiał wrażenie, jakie nieskończoność wielka może wywrzeć na nieskończoność małą i rzekł:
— Smyki! nie bójcie się.
Następnie wszedł przez dziurę w sztachetach po za ogrodzenie, otaczające słonia, i pomógł smykom wejść tam takąż drogą. Dwaj malcy, nieco przestraszeni, poszli za Gavrochem, nie mówiąc ani słowa, powierzając się zupełnie tej małej opatrzności w łachmanach, która im dała chleba i obiecała miejsce do spoczynku.
Leżała tam, wzdłuż sztachet, drabina, która służyła w dzień robotnikom sąsiedniego cieśli. Gavroche podniósł ją z szczególną siłą i oparł o jedną z przednich nóg słonia. W miejscu, gdzie drabina dochodziła do góry było można dojrzeć rodzaj czarnego otworu w brzuchu kolosu.
Gavroche wskazał drabinę i otwór swoim gościom i rzekł:
— Maszerujcie.
Dwaj mali chłopcy patrzyli na siebie przestraszeni.
— Boicie się smyki! — zawołał Gavroche.
I dodał:
— Zobaczycie.
Objął silnie chropowatą nogę słonia i w okamgnieniu, nie opierając się o drabinę, dostał się do otworu. Wszedł tam jak wąż, wślizgujący się w rozpadlinę skały i zniknął, a w chwilę potem dwaj malcy zobaczyli niewyraźnie rysującą się, niby cień białawy i niepewny, jego bladą twarz, wychyloną z otworu pełnego ciemności.
— A więc — zawołał — właźcie smyczęta, zobaczycie, jak tu wybornie! Właź ty — rzekł do starszego — podam ci rękę.
Malcy trącili się łokciami; ulicznik nabawiał ich strachem i ośmielał zarazem, a zresztą deszcz padał coraz większy. Starszy zdecydował się. Młodszy, widząc, że brat wchodzi na drabinę, a on pozostaje sam między stopami ogromnej bestji, miał wielką ochotę płakać, ale nie śmiał.
Starszy gramolił się, drżąc cały, na szczeble drabiny; Gavroche tymczasem ośmielał go wykrzyknikami, jakich fechmistrz używa do swoich uczniów, albo mulnik do swych mułów:
— Nie bój się!
— Oto tak!
— Dalej! dalej!
— Postaw tu nogę.
— Daj tu rękę.
— Śmiało!
A gdy już by} przy otworze, pochwycił go nagle i silnie za ramię i przyciągnął do siebie.
— Hopa! — zawołał.
Smyczak był już w głębi.
— Tymczasem — rzekł Gavroche — zaczekaj na mnie. Panie, bądź łaskaw siadać.
I wyskoczywszy z dziury, tak samo, jak się do niej dostał, ześlizgnął się ze zwinnością wiewiórki na dół po nodze słonia, spadł na trawę, wziął na ręce pięcioletniego chłopca, postawił go odrazu prawie na środek drabiny, poczem zaczął wchodzić za nim, wołając na starszego:
— Będę go popychał, a ty go ciągnij.
W jednej chwili malec został zaprowadzony, popchnięty wciągniony i wpakowany do dziury, wprzód nim miał czas się opamiętać i Gavroche, wchodząc za nim, zepchnąwszy nogą drabinę, która upadła na trawę, klasnął w ręce i zawołał:
— Ot jesteśmy! Niech żyje jenerał Lafayette!
Po przejściu tego wybuchu zawołał:
— Smyczaki! jesteście u mnie!
O niespodziewana użyteczności rzeczy bezużytecznych! o dobroczynności rzeczy wielkich! o dobroci rzeczy olbrzymich! Ten potworny pomnik, który zawierał myśl cesarza, stał się klatką ulicznika. Smyczak został przyjęty i przytulony przez olbrzymi kolos. Wyświątecznieni mieszczanie, przechodząc koło słonia placu Bastylji, pytali nieraz, mierząc go pogardliwem spojrzeniem swych wyłupiastych oczu: „Po co to stoi?“ To stało, ażeby zbawić od zimna, od szronu, od mrozu i deszczu, aby zasłonić od wichrów zimowych i ustrzedz od noclegu w błocie, który sprowadza febrę, lub od noclegu w śniegach, który sprowadza śmierć, dziecko bez ojca i bez matki, bez chleba, bez odzienia, bez przytułku. To stało, ażeby przytulić niewinność, którą odepchnęło społeczeństwo! To stało, aby zmniejszyć wielkość publicznego błędu. To było otwartą gospodą dla tych, przed któremi wszystkie drzwi pozamykane. I zdało się, że stary mastodont, pokonany przez robactwo i zapomnienie, pokryty naroślami, pleśnią, i wrzodami, chwiejący się, stoczony, opuszczony, potępiony rodzaj olbrzymiego żebraka, błagającego napróżno o jałmużnę życzliwego spojrzenia z ulicy, — ulitował się nad innym żebrakiem, nad biednym pigmejczykiem, wlokącym się bez obuwia na nogach, bez dachu nad głową, chuchającym na zziębłe palce, okrytym gałganami, karmiącym się tem, co wyrzucają bogatsi. Oto po co stał słoń z placu Bastylji. Ta myśl Napoleona, pogardzona przez ludzi, podjętą została przez Boga. To co było tylko świetnem, stało się wspaniałem. Cesarzowi do wykonania tego co zamierzał brakowało porfiru, miedzi, żelaza, złota i marmuru; dla Boga stara kupa belek, desek i wapna była dostateczną. Cesarz się uniósł marzeniem genjuszu; w tego słonia tytanicznego, zbrojnego, olbrzymiego, wznoszącego swą trąbę, niosącego wieżę i rozpryskującego dokoła rozkoszne i ożywcze wody, chciał on wcielić lud. Bóg zrobił więcej — umieścił w nim dziecko.
Dziura, przez którą Gavroche dostał się do wnętrza, była wyłomem zaledwie widzialnym z zewnątrz, ukrytym, gdyż znajdującym się, jakieśmy już powiedzieli, pod brzuchem słonia, i tak ciasnym, że rzeczywiście tylko koty i smyczaki mogły się przezeń przecisnąć.
— Zacznijmy — mówił Gavroche — od zapowiedzenia portjerowi, że nas nie ma w domu.
I chodząc w ciemności z pewnością lokatora, znającego swoje pomieszkanie, wziął kawał deski i zakrył nią dziurę.
Gavroche znów zaczął chodzić pociemku. Dzieci usłyszały syczenie, zapałki, zanurzonej w butelce fosforycznej. Zapałek chemicznych nie znano jeszcze wtedy; krzesiwa Fumade’a były już wówczas postępem.
Olśnieni nagłem światłem, musieli przymrużyć oczy; Gavroche zapalił jeden z tych kawałków knota, namaczanych w żywicy, które nazywają stoczkami piwnicznemi. Stoczek taki, dymiący raczej, niż oświetlający, czynił choć nieco widzialnem wnętrze słonia.
Dwa goście Gavroche’a oglądali się dokoła siebie i doświadczali wrażenia podobnego do tego, jakiegoby doznawał ktoś zamknięty we wnętrzu wielkiej beczki Hejdelbergskiej, lub lepiej, jakiego doświadczać musiał Jonasz w biblijnym brzuchu wieloryba: olbrzymi szkielet otaczał ich i odurzał. W górze długa, brunatna belka, z której w pewnych odległościach wychodziły mocne, wklęsłe bale, wyobrażała kolumnę pacierzową z jej rozgałęzieniami; — stalaktyty gipsowe zwieszały się z nich niby trzewia, a od jednej strony do drugiej rozpięte tkaniny pajęcze zdawały się naśladować zapylone błony otoczne. Tu i owdzie widać było wielkie plamy czarniawe, zdające się żyć, i przemieniające miejsce nagłym i przestraszającym ruchem.
Odłamki, spadłe z grzbietu słonia na brzuch jego, wyrównały nierówności tak, że można było po nim chodzić, jak po podłodze.
Młodszy z dwóch malców oparł się o brata i rzekł pół-głosem:
— Jak tu ciemno.
To wywołało wybuch Gavroche’a; osłupiałe miny dwóch smyków, wskazywały potrzebę wstrząśnienia.
— A wy mi co tu paplacie? — kpimy z siebie? mało nam jeszcze? Tuileryjskich salonów wam potrzeba? Tacy głupcy jesteście? Mówcie. Ostrzegam was, że nie jestem wcale z bataljonu gamoniów. Coście wy? sałaciarze z sałaciarni papiezkiej? czy co?
Nieco surowości dobrze działa na przestraszonych. To ich umacnia. Dwaj malcy zbliżyli się do Gavroche’a.
Gavroche, ojcowsko rozczulony tem zaufaniem, przeszedł „od surowości do słodyczy“ i odezwał się do młodszego z łagodnością:
— Głupi! to tam na ulicy jest czarno. Tam deszcz pada, tutaj suchutko; tam zimno, tutaj wiatr nie zawieje; tam tłumy ludzi, tu nie ma nikogo; tam księżyc nawet nie świeci, a tu jest moja świeca, mój stoczek! Dzieci zaczęły się rozpatrywać po tem mieszkaniu z mniejszym przestrachem, lecz Gavroche nie zostawił im wiele czasu na rozmyślanie.
— Dalej! — rzekł do nich.
I popchnął ich w stronę, którą z zadowoleniem nazwać możemy głębią pokoju.
Tam było jego łóżko.
Posłanie Gavroche’a było zupełne. To znaczy, że miał materac, kołdrę i alkowę z firankami.
Materacem była mata słomiana, kołdrą dosyć duża płachta z grubego, szarego płótna, wcale ciepła i prawie nowa.
A oto co było alkową:
Stały tam trzy tyki dosyć długie, zagłębione i umocowane w gruzach gruntu, to jest brzucha słonia, dwie z przodu, a jedna z tyłu i złączone sznurem u wierzchu w ten sposób, że tworzyły pęk piramidalny. Na tak związanych tykach znajdował się rodzaj sieci z mosiężnego drutu, po prostu włożonej z góry, lecz zręcznie przymocowanej do tyk wiązadłami z drutu żelaznego, w ten sposób, że okrywała je zupełnie. Od dołu sieć ową otaczał szereg dużych kamieni, ułożonych w ten sposób, żeby nic przecisnąć się nie mogło. Sieć owa nie była niczem innem, jak częścią klatki dla ptactwa, używanej w menażerjach. Łóżko Gavroche’a pod tą siecią było też jak w klatce. Wnętrze tej klatki podobnem było do budy Eskimosa.
Ta siatka zastępowała firanki.
Gavroche poruszył kilka kamieni, zamykających klatkę z przodu, i dwie części sieci, zachodzące jedna na drugą, uchyliły się.
— Smyki! na czterech łapach — rzekł Gavroche.
Kazał swym gościom wejść ostrożnie do klatki, później wcisnął się za niemi, czołgając, przysunął kamienie i zamknął szczelnie otwór.
Znajdowali się tedy wszyscy trzej na macie.
Jakkolwiek byli mali, żaden z nich nie mógłby stanąć prosto w tej alkowie. Gavroche trzymał ciągłe swój piwniczny stoczek w ręku.
— Teraz — rzekł — chrapcie! zagaszę nasz kandelabr.
— Panie — zapytał starszy z dwóch braci Gavroche’a, pokazując mu sieć drucianą — co to jest takiego?
— To — odpowiedział Gavroche poważnie — to jest od szczurów. Chrapcie!
Czuł się jednakże obowiązanym dodać słów kilka dla objaśnienia tych drobnych istot, i mówił dalej:
— Są to rzeczy z ogrodu zoologicznego. Służą one dla dzikich zwierząt. Jest tam tego cały skład. Potrzeba tylko przeleźć przez mur, wgramolić się przez okno i przecisnąć przez szparę pod bramą. Można mieć tego ile się podoba.
Mówiąc to, okrywał częścią kołdry najmłodszego, który szeptał:
— Ach! tak dobrze! tak ciepło!
Gavroche zwrócił zadowolone spojrzenie na swoją kołdrę.
I to także z ogrodu zoologicznego. Zabrałem to małpom.
I pokazując starszemu matę, na której leżał, matę bardzo grubą i wybornie wyrobioną, rzekł:
— To należało do żyrafy.
Po chwili dodał:
— Wszystko to miały zwierzęta. Ja im to zabrałem. Nie gniewały się wcale. Powiedziałem im: biorę to dla słonia.
Znów milczał chwilę i dodał:
— Przełazi się przez mur, i czmycha z pod oka zarządu. Ot!
Dwaj chłopcy patrzyli z bojaźliwem i zdumionem uszanowaniem na tę istotę nieulęknioną i przedsiębiorczą, na tego włóczęgę jak oni, wyłączonego z towarzystwa jak oni, mającego jednak w sobie coś godnego podziwienia i coś wszechmocnego, co im się zdawało nadziemskiem, i którego fizjognomja składała się ze wszystkich grymasów dojrzałego wisusa, połączonych z najnaiwniejszym i najprzyjemniejszym uśmiechem.
— Panie — zapytał bojaźliwie starszy — więc się nie boisz policjantów?
— Co zaś? — i ruszył ramionami.
Najmłodszy miał oczy otwarte, lecz nic nie mówił. Ponieważ leżał z brzegu maty, a starszy znajdował się w środku, Gavroche otulił go nakryciem, jak matka i podniósł nieco matę pod jego głową, wepchnąwszy pod nią stare gałgany; chcąc, tym sposobem zrobić mu poduszkę. Następnie zwrócił się do starszego.
— Hę! tu bardzo ładnie, prawda?
— Ach, tak! — odpowiedział starszy, przyglądając się Gavroche’owi z wyrazem wybawionego anioła.
Dwom biednym zmokłym malcom zaczynało się robić ciepło.
— Ale — mówił dalej Gavroche — dlaczegożeście płakali?
I pokazując młodszego brata starszemu ciągnął:
— Takiemu knotowi jak ten, nie dziwię się wcale, lecz dla takiego dużego jak ty, płakać, to paskudnie; kto płacze wygląda jak cielę.
— Mój Boże! — rzekło dziecko — nie mieliśmy mieszkania, do któregobyśmy pójść mogli.
— Smyku! — odparł Gavroche — nie mówi się mieszkanie, mówi się dziura.
— A zresztą baliśmy się zostać sami po nocy.
— Nie mówi się noc, trzeba mówić szara.
— Dziękuję panu — rzekło dziecię.
— Słuchaj — rzekł Gavroche — nie trzeba nigdy kwękać na takie rzeczy. Będę miał nad wami opiekę. Zobaczysz jak się zabawimy. Latem pójdziemy do Sekwany z Franusiem, jednym z moich kolegów, będziemy się kąpali w przystani, będziemy biegali nago po tratwach przed mostem Austerlitz; to strasznie gniewa praczki. Krzyczą, pryskają wodą, nie uwierzysz jakie one pocieszne! Pójdziemy zobaczyć człowieka-szkielet. Jest żywy. Na polach Elizejskich. Jest to bałwan, chudy jak chart. Potem was zaprowadzę do teatru. Pójdziemy na wystąpienie Fryderyka Lemaitre. Mam bilety, znam aktorów, grałem raz nawet w jednej sztuce. Jesteśmy tam wszyscy tacy smyki, biegamy pod płótnem, to naśladuje morze. Wyrobię wam to, że was zaangażują do mojego teatru. Pójdziemy zobaczyć dzikich. To nie są prawdziwi dzicy. Powinięci są w kosmate powijaki różowe, a na łokciach widać strzępy białych nici. Potem pójdziemy na operę. Wejdziemy tam razem z klakierami. Klaka w operze jest bardzo dobrze urządzona. Na bulwary z klaką nie chodzę. W operze, wystaw sobie, są tacy, którzy płacą po dwadzieścia sou, ale to bydlęta. Nazywają ich wiechciami. A potem pójdziemy zobaczyć skazanego na gilotynę. Pokażę wam kata. Mieszka przy ulicy Bagnistej, pan Samson — ma skrzynkę do listów u drzwi. Wybornie będziemy się bawili!
W tej chwili kropla wosku spadła na palec Gavroche’a i przypomniała mu rzeczywistość.
— Do licha! — zawołał — ot knotek się topi. Uwaga! nie mogę wydawać więcej jak jedno sou na miesiąc na oświetlenie. Kto się kładzie powinien spać. Nie mamy czasu na czytanie romansów pana Pawła Kocka. Prócz tego światło mogłoby się przesunąć przez szczeliny drzwi wchodowych i salcesony mogliby dostrzedz.
— A przytem — zauważył bojaźliwie starszy, który sam tylko ośmielał się mówić z Gavrochem i odpowiadał mu — mogłaby iskra upaść na słomę, trzeba się strzedz, żeby nie podpalić domu.
— Nie mówi się podpalić domu — rzekł Gavroche — mówi się wykopać rudę.
Ulewa wzmagała się ciągle. Wśród uderzeń piorunów słychać też było uderzenia nawałnicy o grzbiet kolosu.
— Opętany deszcz! — rzekł Gavroche — lubię słyszeć jak spływają potoki wody wzdłuż nóg mojego domu. Zima to bydlę; daremna jej praca, próżne zabiegi, nie może nas przemoczyć i dlatego ryczy tak wściekle ten stary, nosiwoda.
Po tej aluzji do gromu, której wszystkie następstwa przyjmował Gavroche, jak prawdziwy filozof dziewiętnastego wieku, zajaśniała olśniewająca błyskawica, tak świetna, że jakiś jej odblask dostał się przez otwór do wnętrza słonia. Prawie w tej chwili zagrzmiało straszliwie. Dwaj malcy wydali krzyk i podskoczyli tak żywo, że prawie unieśli kratę; lecz Gavroche zwrócił ku nim swoją twarz zuchowatą i na wybuch pioruna odpowiedział wybuchem śmiechu:
— Spokojnie dzieci! nie rozwalcie mojej budowy. Oto mi piękny grzmot, wyśmienicie! To mi nielada błyskawica. Doskonale mój Boże! prawie tak wybornie jak w Ambigu.
To rzekłszy, przyprowadził do porządku klatkę, popchnął łagodnie dwóch chłopców w głąb posłania, przycisnął lekko ich kolana, ażeby się dobrze wyciągnęli, i zawołał:
— Kiedy Bóg dobry zapala swoją świecę, ja mogę zagasić moją. Dzieci trzeba spać, moje małe człowieczęta. Bezsenność rodzi osad w gębie, czyli, jak mówią w wielkim świecie, niesmak w ustach. Otulcie się dobrze okryciem. Jesteście pod niem?
— Już — szepnął starszy — tak mi dobrze. Mam jakby poduszkę pod głową.
— Nie mówi się pod głową — zawołał Gavroche — mówi się pod trzonkiem.
Dwaj chłopcy przycisnęli się do siebie. Gavroche ułożył ich jeszcze lepiej na macie, podciągnął nakrycie aż do uszu, wreszcie powtórzył po raz trzeci nakaz w języku tajemniczym:
— Chrapcie!
I zadmuchnął światło.
Natychmiast po zagaszeniu świeczki, jakieś szczególne drżenie zaczęło wzruszać klatką, pod którą spało troje dzieci. Było to mnóstwo uderzeń, wydających dźwięk metaliczny, jakby szpony i zęby chwytały się miedzianego drutu. Temu wszystkiemu towarzyszyły różne rodzaje przenikliwych pisków.
Malec pięcioletni, usłyszawszy ten szmer nad swą głową, zlodowaciały z przestrachu, trącił łokciem brata, lecz ten już „chrapał“, stosownie do rozkazu Gavroche’a. Dlatego też malec, nie mogąc wytrzymać z przestrachu, ośmielił się odezwać do Gavroche’a, jak mógł najciszej, zatrzymując oddech:
— Panie?
— Hę? — rzekł Gavroche, który już zamykał powieki.
— Co to tam jest?
— To szczury — odpowiedział Gavroche.
I położył znowu głowę na macie.
W istocie szczury, które rozmnożyły się tysiącami w wnętrznościach słonia i które stanowiły te czarne żywe plamy, o których wspominaliśmy, trzymane były w cichości przez blask świeczki, dopóki ta się świeciła; lecz skoro tylko w lochu, który był jakby ich stolicą zapadła ciemność, poczuwszy to co poczciwy bajarz Perrault nazywa „świeżem mięsem“ rzuciły się tłumnie na norę Gavroche’a, wdrapywały się aż do szczytu, i gryzły druty, szukając miejsca, którem by można było przeniknąć do tej fortecy nowego rodzaju.
Jednakże malec nie spał jeszcze.
— Panie! — zawołał znowu.
— Hę? — rzekł Gavroche.
— Co to są szczury?
— To są myszy.
To objaśnienie dodało nieco odwagi malcowi. Widział on już w swem życiu białe myszki i nie bał się ich wcale. Jednakże zabrał jeszcze głos:
— Panie?
— Hę? — rzekł Gavroche.
— Dlaczego nie masz pan kota?
— Miałem jednego — odpowiedział Gavroche — przyniosłem im go tutaj, ale mi go zjadły.
To drugie objaśnienie popsuło wpływ pierwszego, i mały zaczął znowu drżeć ze strachu. Rozmowa pomiędzy nim i Gavrochem zawiązała się po raz czwarty.
— Panie!
— Hę? — Kogo to zjadły?
— Kota.
— A kto to zjadł kota?
— Szczury.
— Myszy?
— Tak, szczury.
Dzieciak struchlały, słysząc o myszach zjadających koty, mówił dalej:
— Panie to może i nas zjedzą te myszy?
— Do pioruna! — rzekł Gavroche.
Przestrach dziecięcia doszedł do szczytu. Lecz Gavroche dodał:
— Nie bój się! nie mogą tu wejść. A zresztą ja tu jestem! No, weź mnie za rękę. Cicho bądź i chrap!
To mówiąc Gavroche wziął za rękę malca po nad jego bratem. Dziecię przycisnęło tę dłoń do siebie i uczuło się ośmielonem. Śmiałość i siła udzielają się tajemniczo. Cisza zaległa znowu do koła, szmer głosów przestraszył i oddalił szczurów, a gdy w kilka chwil potem mogły już powrócić z nową wściekłością, trzej smyki, pogrążeni w śnie głębokim nic nie słyszeli.
Godziny nocy ubiegały. Cień zasłał olbrzymi plac Bastylji, wiatr zimowy pomięszany z deszczem od czasu do czasu wiał przenikająco, patrole przeglądały bramy, aleje, parkany, kąty ciemne i szukając włóczęgów nocnych, przechodziły w milczeniu koło słonia; potwór wyprostowany, nieruchomy, z oczyma otwartemi w ciemnościach, zdawał się dumać o spełnionym dobrym uczynku, iż schronił przed niebem i ludźmi troje biednych śpiących dzieci.
Ażeby zrozumieć to co nastąpi, należy sobie przypomnieć, że w owej epoce odwach Bastylji był położony — na drugim krańcu placu, i to co się dniało w pobliżu słonia, nie mogło być dostrzeżonem ani usłyszanem przez wartę.
Już dobiegała godzina bezpośrednio świt poprzedzająca, gdy jakiś człowiek, przebiegający ulicą świętego Antoniego, przemknął się przez plac, okrążył obszerne ogrodzenie kolumny lipcowej, i wśliznął się między sztachetami aż pod brzuch słonia. Gdyby jakiekolwiek światło mogło oświecić tego człowieka, z przemokłej do nitki jego odzieży nie trudno byłoby wnieść, że przepędził noc na deszczu. Przybywszy pod słonia wydał on krzyk dziwaczny, nie należący do żadnego języka, który jedna tylko papuga mogłaby oddać dokładnie. Powtórzył następnie raz jeszcze ten krzyk, którego pewne wyobrażenie może dać pisownia następna:
— Kirikikiu!
Na drugi wykrzyk głos czysty, wesoły i młody odpowiedział z głębi słonia:
— Dobrze.
I prawie natychmiast deska, która zasłaniała otwór usunęła się, dając przejście dziecku, które się zsunęło na dół po nodze słonia i żwawo stanęło obok owego człowieka. Był to Gavroche, a człowiekiem tym był Montparnasse.
Co do krzyku, to kirikikiu było bez wątpienia tem co dziecię wyrazić chciało przez: Zapytasz o pana Gavroche.
Usłyszawszy ten krzyk, Gavroche obudził się natychmiast, wyskoczył ze swej alkowy, usuwając nieco część sieci drucianej, którą, natychmiast zamknął starannie, a następnie otworzył znany nam otwór, i zeszedł.
Człowiek i dziecko poznali się w milczeniu wśród nocy; Montparnasse powiedział tylko:
— Potrzebujemy ciebie: pójdź nam podać rękę.
Ulicznik nie potrzebował innego objaśnienia.
— Ot i ja! — rzekł.
I obaj udali się ku ulicy świętego Antoniego, z której wyszedł Montparnasse, przebiegając szybko pomiędzy długiemi szeregami wózków ogrodniczych, wyjeżdżających o tej godzinie, na targ.
Ogrodnicy, usadowieni w dwóch wózkach pomiędzy sałatami i jarzynami, na wpół-drzemiący, ukryci po oczy w odzieży, z powodu nawalnego deszczu, nie uważali prawie na tych dziwnych przechodniów.
Opowiedzmy teraz co się działo tej samej nocy w więzieniu la Force.
Ucieczka została uknutą przez Babeta, Brujona, Gueulemera i Thenardiera, chociaż Thenardier był w schowaniu[7]. Babet dokonał jej na własną rękę, tegoż dnia właśnie, jak to widzieliśmy z rozmowy Montparnasse’a z Gavrochem. Montparnasse miał im pomagać z zewnątrz.
Brujon, przepędziwszy miesiąc w izbie kary, miał czas najprzód zaopatrzyć się w sznur, a powtóre obmyślić plan. Niegdyś owe ponure miejsca, w których karność więzienna pozostawiała skazanych samym sobie, składały się z czterech ścian kamiennych, kamiennego sufitu, ciosowej podłogi, obozowego łóżka, okienka opatrzone kratami; następnie, gdy celki uznano za zbyt surowe, składać się zaczęły z drzwi żelaznych, okratowanego okienka, obozowego łóżka, ciosowej podłogi, kamiennego sufitu i czterech ścian także z kamienia i to się nazywa izba kary. Około południa bywa tam nieco widno. Niegodnością tych izb, które jak widzimy nie są celkami, jest to, że w nich pozostawieni są rozmyślaniom, ci, którychby należało zająć pracą.
Brujon tedy rozmyślał i zdołał wyjść z izby kary przy pomocy sznura. Ponieważ go uważano za zbyt niebezpiecznego w pawilonie Karlomana, przeto umieszczono go w Nowym Budynku. Pierwszym przedmiotem, który napotkał w Nowym Budynku był Gueulemer, drugim gwóźdź; Gueulemer znaczył tyle co występek, gwóźdź znaczył tyle co wolność.
Brujon, o którym czas już powziąć dokładne wyobrażenie, był z powierzchowności delikatnej budowy, wątłości głęboko obmyślanej, filutem grzecznym, przebiegłym i złodziejem z ujmującem spojrzeniem a szyderczym i przykrym śmiechem. Spojrzenie wyrażało jego chęci, śmiech jego wyrażał naturę. Pierwsze początki w swej sztuce skierował na dachy; uczynił wielkie postępy w przemyśle odrywaczy blachy, zdzierających ją z dachów i odrywających rynny, których rzemiosło nazywa się flakarstwem.
Chwilę stosowną do wykonania zamiaru ucieczki podała Brujonowi ta okoliczność, że właśnie dekarze łatali i naprawiali część dachów więzienia. Pawilon świętego Bernarda nie był tym sposobem zupełnie odosobniony od pawilonu Karlomana i pawilonu Św. Ludwika. Na górze były rusztowania i drabiny, czyli inaczej mówiąc mosty i schody od strony wybawienia.
Pawilon, zwany Nowym Budynkiem jeden z najbardziej porysowanych i najbliższych ruiny, był słabym punktem więzienia. Mury jego były do tego stopnia przetrawione saletrą, że musiano poobijać deskami sufity sypialni, gdyż odrywające się z nich kamienie spadały do łóżek więźniów. Mimo takiej starości i ruiny, z całą nieostrożnością umieszczano tam najbardziej niepokojących oskarżonych, osadzano „ciężkie przestępstwa“ jak się to mówi w języku więzienia.
Nowy Budynek mieścił w sobie cztery sypialnie, piętrzące się jedna nad drugą i poddasze, które nazywano Bel-Air. Wielka rura komina, prawdopodobnie należącego dawniej do jakiej starożytnej kuchni książąt de la Force, wychodziła z dołu, przecinała wszystkie cztery piętra, dzieląc na dwoje każdą sypialnię, i tworząc rodzaj kolumny spłaszczonej, a w górze wystawała po nad dach.
Gueulemer i Brujon umieszczeni zostali w jednej sypialni. Przez ostrożność umieszczono ich na samym dole. Przypadek zrządził, że głowy ich łóżek dotykały do owej rury.
Thenardier znajdował się wprost nad niemi na poddaszu zwanem Bel-Air.
Przechodzień, zatrzymujący się na ulicy Cuiture-Sainte-Catherine, po za koszarami straży ogniowej, przed bramą Łazienek, widzi podwórze pełne kwiatów i krzewin w wazonach, w głębi którego między dwoma skrzydłami wznosi się niewielka, biała rotunda, przystrojona zielonemi okiennicami, idyllyczne marzenie Jana Jakóba. Nie więcej jak dziesięć lat temu po za tą rotundą wznosił się mur czarny, ogromny, straszny, nagi, o który opierała się ona. Był to mur przedfossowy więzienia la Force.
Ten czarny mur po za tą rotundą, wyglądał jak Milton, ujrzany po za Berquinem.
Znaczną i tak wysokość tego muru przewyższał jeszcze po za nim dach czarniejszy od niego. Był to dach Nowego Budynku. Można było na nim widzieć cztery okna poddaszowe, opatrzone silnemi kratami — były to okna Bel-Air. Po nad dachem wznosił się komin; była to taż sama rura co przecinała sypialnie więzienia.
Bel-Air, ten szczyt Nowego Budynku, był rodzajem wielkiego frontonu, zamkniętego potrójnemi kratami i podwójnemi drzwiami z grubej czarnej blachy, nabijanemi ogromnemi gwoźdźmi. Wchodząc tam od północnego krańca miało się po lewej ręce cztery facjatkowe okienka, po prawej zaś zwrócone ku tym okienkom cztery kletki czworograniaste, podłużne, podzielone przegrodami cienkiemi, zbudowanemi na parę łokci od podłogi z drzewa, a wyżej aż do dachu z sztab żelaznych.
Thenardier znajdował się „w schowaniu“ w jednej z takich kletek, od nocy dnia 3 lutego. Nie można było nigdy się dowiedzieć, jakim sposobem, i przez jaki rodzaj niedozoru, zdołał się tam zaopatrzyć i ukryć w tej kletce butelkę owego wina, wynalezionego, jak mówią, przez Desruesa, w którem znajduje się narkotyk, i które banda usypiaczy zrobiła tak sławnem.
W wielu więzieniach znajdują się posługacze przedajni, na pół dozorcy i na pół złodzieje, którzy dopomagają do ucieczek, oddają policji niewierne usługi i łapią dwie sroki za ogon.
Tej samej nocy, kiedy mały Gavroche zabrał dwoje błąkających się dzieci, Brujon i Gueulemer, wiedząc, że Babet, który umknął tegoż rana, czekać ich będzie na ulicy razem z Montparnassem, podnieśli się pocichu, i za pomocą gwoździa znalezionego przez Brujona, zabrali się do zrobienia dziury w rurze kominowej, do której dotykały ich łóżka. Odłamki upadały na łóżko Brujona, w ten sposób, że ich słychać nie było. Przeplatające ciągły deszcz grzmoty wstrząsały drzwiami w zawiasach i robiły w więzieniu hałas straszny, lecz pożądany przez uciekających. Ci z więźniów, którzy się przebudzili, udali, że zasypiają znowu, zostawiając wolne pole Gueulemerowi i Brujonowi. Brujon był zręczny. Gueulemer był silny. Wprzód nim głuchy szmer doszedł do dozorcy, śpiącego w okratowanej celce, która wychodziła do ich sypialni, wyłamali mur, przebili rurę kominową, wysadzili kratę, stanowiącą jeszcze zaporę u wierzchu komina, i obaj straszni złoczyńcy byli na dachu. Deszcz i wiatr wzmagały się jeszcze, dach był śliski.
— Co za wyborna kimka do zmyszka[8]! — rzekł Brujon.
Przepaść sześć stóp szeroka, a ośmdziesiąt stóp głęboka dzieliła ich od przedfossowego muru. W głębi tej przepaści widać było błyskający w ciemności karabin żołnierza. Do odłamków żelaznej kraty u wierzchu komina, którą wyłamali po drodze, przymocowali jednym końcem sznur, który Brujon ukręcił w swojej celce, drugi koniec przerzucili przez mur przedfossowy, przesadzili jednym skokiem przepaść, uchwycili się rękoma skraju muru, przeskoczyli go, spuścili się na dół jeden po drugim po linie, na mały dach dotykający Łazienek, zabrali linę z sobą, zeskoczyli na podwórze w Łazienkach, przebiegli je, popchnęli okienko portjera, przy którem wisiał sznurek od bramy, pociągnęli ten sznurek, i znaleźli się na ulicy.
Nie upłynęło trzy kwandranse od czasu jak usiedli na swoich łóżkach, w ciemnościach, z gwoździem w ręku i projektem w głowie.
W kilka chwil potem połączyli się z Babetem i Montparnassem, którzy krążyli w bliskości.
Ciągnąc ku sobie linę, zerwali ją, i pozostał kawałek przymocowany do komina na dachu. Prócz tej szkody nie ponieśli żadnej innej, chyba tą, że zupełnie prawie pościerali sobie skórę na rękach.
Tejże nocy Thenardier, nie wiadomo jakim sposobem został ostrzeżony i nie spał.
Około godziny pierwszej po północy, wśród nader ciemnego mroku dojrzał dwa cienie przechodzące po dachu, mimo nawałnicy burzliwej przed okienkiem, będącem naprzeciw jego kletki. Jeden z nich zatrzymał się przed okienkiem na czas mgnienia oka. Był to Brujon. Thenardier poznał go i zrozumiał wszystko. Było to dla niego dostateczem.
Thenardier, notowany jako niebezpieczny i zatrzymany w skutek oskarżenia o występek popełniony rozmyślnie, zbrojnie i w nocy, miany był na oku. Żołnierz, zmieniany co dwie godziny, przechadzał się z karabinem nabitym przed jego kletką. Poddasze Bel-Air było oświetlane latarnią. Więzień miał na nogach kajdany, mające piętnaście funtów. Codziennie o czwartej popołudniu stróż, pod eskortą dwóch brytanów — tak było jeszcze w owej epoce — wchodził do jego kletki, kładł przy łóżku bochenek chleba czarnego, ważący dwa funty, stawiał dzban wody i naczynie pełne rosołu dość chudego, w którym pływała pewna ilość ziarn fasoli, oglądał kajdany i opatrywał kraty. Ten człowiek z brytanami przychodził także dwukrotnie każdej nocy.
Thenardier otrzymał pozwolenie zachowania przy sobie rodzaju żelaznego kołka, który mu służył do umieszczania chleba przy szparze ściany, ażeby, jak mówił, „zabezpieczyć go od szczurów“. Ponieważ miano Thenardiera na oku, przeto nie uważano kołka za niebezpieczny. Jednakże przypomniano sobie później, że jeden ze stróżów mówił:
— Lepiejby było dać mu tylko kołek drewniany.
O godzinie drugiej po północy, zmieniono szyldwacha, którym był stary żołnierz i zastąpiono go młodym. W kilka chwil potem człowiek z psami odbył swoją wizytę i wyszedł, nie zwróciwszy uwagi na zbytnią młodość i „wieśniaczą minę rekruta.“ W dwie godziny potem, o czwartej rano, gdy zmieniano wartę, znaleziono rekruta uśpionym i leżącym jak kloc na ziemi przy kletce Thenardiera. Co do samego Thenardiera, tego nie znaleziono wcale. Rozbite jego kajdany leżały w głowach łóżka. W suficie kletki była dziura, a nad nią, w dachu druga podobnaż. Jedna deska z łóżka została wyrwaną i zapewne zabraną, gdyż jej nie znaleziono wcale. Zabrano także z celki butelkę do połowy wypróżnioną, zawierającą resztę odurzającego wina, za pomocą którego więzień uśpił żołnierza. Bagnet tego ostatniego znikł także.
W chwili gdy to dostrzeżono, sądzono, że Thenardier był już za kresem wszelkich poszukiwań. W istocie jednak chociaż nie był on już w Nowym Budynku, był przecież w wielkiem niebezpieczeństwie.
Thenardier, dostawszy się na dach Nowego Budynku, znalazł tam resztę sznura Brujona, wiszącą na kracie u szczytu komina, lecz, że ten sznur był zbyt krótkim, nie mógł uciekać przez mur przedfossowy, jak to uczynił Brujon i Gueulemer.
Skręcając z ulicy des Ballets na ulicę Króla Sycylji, dostrzedz można prawie zaraz po prawej stronie brzydkie pustkowie. W zeszłym wieku zajmował je dom, z którego pozostała tylko tylna ściana, prawie pochylona, wznosząca się do wysokości trzeciego piętra między sąsiedniemi budynkami. Ruinę tę rozpoznać można po dwóch wielkich oknach kwadratowych, które widać jeszcze; z tych jedno, położone w środku, bliżej szczytu prawego, zagrodzonem jest spruchniałą belką, przymocowaną do wierzchu budowy. Przez te okna widać było niegdyś wysoki, posępny mur, będący częścią muru przedfossowego więzienia la Force.
Próżnia, jaką dom zburzony pozostawił w ulicy, jest zamkniętą do połowy parkanem z desek, osadzonych w pięciu słupach murowanych. W tem ogrodzeniu mieści się mała buda przyparta do pozostałej ściany. W parkanie są drzwi, które kilka lat temu jeszcze, zamykanemi były tylko na klamkę.
Na grzbiet tej właśnie ruiny dostał się Thenardier wkrótce po trzeciej rano.
Jakim sposobem się tam dostał? tego nigdy nie zdołano wytłómaczyć, ani zrozumieć. Błyskawice zapewne przeszkadzały i pomagały mu zarazem. Czy skorzystał z drabin i rusztowań dekarzy, aby się dostać z dachu na dach, z jednego ogrodzenia do drugiego, z jednego krużganku na drugi, przechodząc przez pawilony Kartomana świętego Ludwika, mur przedfossowy, do zrujnowanej ściany na ulicy Króla Sycylji? Lecz na tej drodze znajdowały się przerwy, które zdawały się czynić ją niepodobną do przebycia. Czy położył deskę ze swego łóżka, jako most od dachu Bel-Air do muru przedfossowego i czołgając się na brzuchu prawie dokoła więzienia, dotarł aż do owej ściany? Lecz mur przedfossowy więzienia la Force szczytem swoim zakreślał linję zębatą, i nierówną, wznosił się i zniżał, był niższym przy koszarach straży ogniowej, wynioślejszym w bliskości Łazienek, zdefigurowanym przez naprawy i odnowienia, i nie miał takiej samej wysokości przy hotelu Lamoignon jak przy ulicy Brukowanej, wszędzie miał spadki, wszędzie kąty proste; a zresztą szyldwachy mogliby dostrzedz ciemną postać zbiega; tym więc sposobem jeszcze droga odbyta przez Thenardiera zdawała się niewytłómaczoną prawie. Na oba te sposoby ucieczka była nieledwie niepodobną. Czy Thenardier natchniony tem strasznem pragnieniem wolności, co przepaści zmienia w rowy, kraty żelazne w sieci pajęcze, co z kaleki robi atletę, z podagryka ptaka, co głupotę zamienia w instynkt, instynkt w rozum, rozum w genjusz, czy Thenardier wynalazł lub natrafił na trzeci jeszcze sposób? Nie dowiedziano się o tem nigdy.
Bądź co bądź, oblany potem, przesiąkły deszczem, w odzieży poszarpanej, z rękami pościeranemi, z rozkrwawionemi łokciami, z poranionemi kolanami, Thenardier dostał się na to, co dzieci w swym figurycznym języku nazywają skrawkiem muru, i leżał rozciągnięty, gdyż tam sił mu już zabrakło. Spadzistość prostopadła, wysokości trzeciego piętra, dzieliła go od bruku ulicy.
Sznur, który miał, był zakrótkim.
Oczekiwał tam blady, wyczerpany z sił, pozbawiony wszelkiej nadziei jaką miał, okryty jeszcze cieniem nocy, lecz mówiąc sobie, że dzień nadchodzi, przerażony okropną myślą, że usłyszy za chwilę uderzenie czwartej godziny na pobliskiej wieży Św. Pawła, godziny, o której przyjdą zmieniać warty i zobaczą szyldwacha uśpionego i dach wyłamany, oczekiwał, patrząc w osłupieniu na straszną głębię, będącą pod nim, na światło rewerberów i na bruk czarny i przemokły, na ten bruk pożądany i straszny, który był śmiercią i wolnością zarazem.
Pytał się siebie czy trzem jego wspólnikom ucieczki powiodło się szczęśliwie, czy oczekiwali na niego, czy przyjdą, na pomoc? Słuchał. Z wyjątkiem patrolu nikt nie przechodził ulicą od chwili jak był na murze. Przejazd ogrodników na targ z Montreuil, Maronne, Vincennes i Bercy odbywał się samą tylko ulicą Św. Antoniego.
Czwarta wybiła. Thenardier drżał. W kilka chwil potem ów hałas przestraszenia i zamięszania, który jest pierwszym następstwem odkrytej ucieczki, dał się słyszeć w więzieniu. Sztukania drzwi otwieranych i zamykanych kolejno, szczęk krat i zawias, gwar straży, chrapliwe głosy dozorców, uderzenia kolbami o bruk, dochodziły aż do niego. W zakratowanych okienkach celek ukazywały się i znikały światła, na szczyt Nowego Budynku wbiegano z pochodnią. Przyzwano strażaków z koszar sąsiednich. Ich kaski oświetlone pochodniami, widać było przesuwające się tam i nazad wzdłuż dachu. W tym samym czasie od strony Bastylji, dostrzegł Thenardier bladawą zorzę, świtającą ponuro na skraju nieba.
Był on na szczycie muru dziesięć cali szerokiego, zawieszony pod nawałnicą, nad przepaściami po obu stronach, nie mogący się ruszyć z obawy możebnego spadnięcia, lub pewnego przytrzymania, i myśl jego jak serce dzwonu, kołysała się przechodząc kolejno do tych ostateczności: — Umrę gdy spadnę, złapią gdy zostanę.
W takiem będąc położeniu, zobaczył nagle choć jeszcze ulica była zupełnie ciemną, człowieka, przesuwającego się wzdłuż murów, który nadchodził od ulicy Brukowanej i zatrzymał się przed ogrodzeniem, po nad którem Thenardier zostawał niejako zawieszony. Po chwili do tego człowieka przyłączył się drugi, który szedł z takąż samą ostrożnością, następnie trzeci, w reszcie czwarty. Gdy się złączyli jeden z nich uniósł klamkę u drzwi parkanu i wszyscy czterej weszli do ogrodzenia, w którem znajdowała się buda. Znajdowali się prostopadle pod Thenardierem. Ci ludzie widocznie obrali to miejsce, ażeby mogli rozmawiać, nie wystawiając się na widok przechodniów i szyldwacha, stojącego nieopodal przy furtce więzienia la Force. Trzeba zresztą dodać, że deszcz zapędził szyldwacha do budki i trzymał go tam ciągle. Thenardier, nie mogąc rozpoznać ich twarzy, nastawił ucha na ich słowa, z zrozpaczoną uwagą biedaka, który się czuje zgubionym.
Przed oczyma Thenardier’a zdawało się przesuwać coś podobnego do nadziei, ludzie ci mówili szwargotem.
Pierwszy z nich szeptał cicho, lecz tak, że można było dosłyszeć.
— Za pas nogi! Co mamy szewrać tugo?[9].
Drugi odpowiedział:
— Chlust taki, że mogłoby zdmuchnąć czarną świeczkę, a przytem salcesony mogą przechodzić, nie daleko stoi sułan z bosakiem, można zasypać się tukaj[10].
Dwa te wyrazy tugo i tukaj, które oba znaczyć mają tylko tu, i z których pierwszy należy do szwargotu podrogatkowego, drugi do szwargotu dzielnicy Temple, oświeciły Thenardier’a. Po owem tugo poznał Brujona, który zwykł był myszkować pod rogatkami; po wyrazie tukaj, Thernardier byłby go nie poznał, gdyż zupełnie zmienił głos.
Trzeci jednakże sprzeciwił się odejściu:
— Nic nas nie nagli jeszcze, zaczekajmy trochę. Któż nam powiedział, że on nas nie potrzebuje?
Po tych słowach, powiedzianych nie szwargotem, lecz zupełnie poprawnie, Thenardier poznał Montparnasse’a, który z elegancją sobie właściwą rozumiał wszystkie szwargoty, ale z nich żadnym nie mówił.
Co do czwartego, ten milczał, lecz barczystość pleców zdradzała go. Thernardier nie wątpił. Był to Gueulemer.
— Co ty nam tu nogi zawracasz! Tapicer nie mógł zrobić zmyszka. On nie robi tej bili. Rozkręcić pajęczynę i pokosić żagle, żeby zmachlować węża, wpuścić przegrody w furtę, zlutować pięści, zmachlować klawisze, skosić sprzączki, przeważyć węża, zamknąć się, puścić finfę, na to wszystko nie można być frajerem. Stary nie mógł tego zrobić, nie umie machlować[11].
Babet dodał, zawsze tym uczonym szwargotem klasycznym, którym mówili Poullailler i Kartusz i który tak się ma do śmiałego, nowego, ubarwionego i urozmaiconego szwargotu, używanego przez Brujona, jak język Rasyna do języka Andrzeja Chénier.
— Twojego kapelnika musieli okasztanić na razie. Do tego trzeba być ciętym, a on jeszcze frajer. Dał się skapusić jakiemu motużnikowi, albo nawet kapusiowi, z którym się zadał. Nastaw karby, Montparnasse, słychcisz, jak tam cedzą w hazie? Widziałeś te finfy. Kwaczuje w dole, chodźmy! Dorobił się dwudziestu pasków. Nie mam boja i nie jestem dudek, to się wie, lecz nie ma tu co szewrać, bo nas mogą zasypać. Nie nadymajno się, pójdź z nami, wyszrajbujemy po parę kieliszków artychy[12].
— Nie godzi się porzucać przyjaciół w kłopocie — szeptał Montparnasse.
— Kładę ci łopatą, że on już chory. O tej godzinie tapicer nie wart końca paznogcia. Nie poradzimy na to. Za pas nogi! Zdaje mi się co chwila, że motużnik ma nas w garści[13].
Montparnasse słabo się już opierał. W istocie ci czterej ludzie, z całą wiernością bandytów, którzy się nigdy nie porzucają wzajemnie myszkowali przez całą noc około więzienia la Force, bez względu na niebezpieczeństwo, w nadziei, że na szczycie jakiej ściany ujrzą Thenardiera. Jednakże noc, która już zaczynała się robić rzeczywiście zbyt „ładną“ gdyż nawałnica opustoszyła wszystkie ulice, zimno przenikające ich do kości, odzież przemokła, obuwie podziurawione, szmer niespokojny, dolatujący z więzienia, ubiegające szybko godziny, napotykane patrole, uchodząca nadzieja, strach powracający — wszystko to zmuszało ich do odejścia: chwila jeszcze, a już odejdą. Thernadier dyszał na szczycie ściany, jak rozbitki Meduzy na tratwie, widząc, że ujrzany przez nich okręt znika z nad poziomu.
Nie śmiał ich zawołać: krzyk mógłby się dać słyszeć i zgubić wszystko, powziął myśl jedną, ostatnią, promyk nadziei; wyjął z kieszeni koniec liny Brujona, którą oderwał od wyłamanej kraty w kominie Nowego Budynku i rzucił ją na dół w głąb oparkanienia.
Lina upadła przy nogach czterech rozmawiających.
— Wdowa![14] — rzekł Babet.
— Mój wąż![15] — rzekł Brujon.
— Karczmarz jest tam — rzekł Montparnasse — podnieście oczy. Thenardier wysunął nieco głowę.
— Prędzej! — rzekł Montparnasse — masz drugi koniec liny, Brujonie!
— Mam.
— Zwiąż oba kawałki razem. Rzucimy mu, przywiąże ją do ściany, wystarczy i tego, żeby się spuścić po niej.
Thenardier ośmielił się odezwać.
— Przesiąkłem zupełnie.
— Rozgrzejesz się.
— Nie mogę się ruszyć.
— Zsuniesz się, złapiemy cię.
— Ręce mi zdrętwiały.
— Przywiąż tylko linę do ściany.
— Nie będę mógł.
— Trzeba, żeby który z nas wlazł — rzekł Montparnasse.
— Trzy piętra! — szepnął Brujon.
Stary kanał otynkowany, który służył do pieca opalanego niegdyś w budzie, przechodził wzdłuż muru i dochodził do szczytu, prawie w tem miejscu, gdzie widziano Thenardiera. Rura ta, wówczas już podziurawiona i porysowana, upadła w gruzy do tego czasu, lecz dotąd jeszcze widzieć można jej ślady.
— Możnaby wleźć tamtędy — rzekł Montparnasse.
— Przez tę rurę — zawołał Babet — człowiek się nie przeciśnie, trzebaby knota[16].
— Trzebaby smyka[17] — powtórzył Brujon.
— Zkąd wziąć smyczaka? — zapytał Gueulemer.
— Zaczekajcie — rzekł Montparnasse — mam interes.
Montparnasse otworzył pocichu drzwi parkanu, upewnił się, że nikt z przechodniów nie znajdował się na ulicy, wyszedł ostrożnie, zamknął drzwi za sobą i pobiegł w kierunku Bastylji.
Ubiegło siedm do ośmiu minut — osiem tysięcy wieków dla Thenardiera; Babet, Brujon i Gueulemer nie otworzyli ust; drzwi otworzyły się nakoniec i pokazał się zadyszany Montparnasse, przyprowadzający Gavroche’a. Deszcz ciągły sprawiał, że ulica była jeszcze pustą.
Mały Gavroche wszedł w oparkanienie i spokojnie rozpatrzył postacie bandytów: woda ściekała mu z włosów. Gueulemer odezwał się do niego:
— Knociaku! jesteś człowiekiem?
Gavroche wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Smyk taki, jak jazyg, jest człowiekiem, a człowiek taki, jak wysaj, to jest smyk[18].
— Widzicie knota! jaką ma wyrobioną mordę[19] — zawołał Babet.
— Smyk pantyński nie jest zmachlowany z przechlustanych snopów[20] — dodał Brujon.
— Czego wam trzeba — rzekł Gavroche.
Montparnasse odpowiedział:
— Wdrapać się przez tę rurę.
— Z tą wdową[21] — rzekł Babet.
— I przysztukować węża[22] — ciągnął Brujon.
— Na czubie ściany[23] — dodał Babet.
— Do pala widoku[24] — objaśniał Brujon.
— A potem? — rzekł Gavroche.
— To wszystko — rzekł Gueulemer.
€ Ulicznik patrzył na linę, rurę, ścianę i okna, i wydał jakiś niewytłómaczony i pogardliwy dźwięk, mający znaczyć:
— Tylko tyle?
— Tam na wierzchu jest człowiek, którego ocalisz — rzekł Montparnasse.
— Czy chcesz? — zapytał Brujon.
— Czyżyku — odpowiedział dzieciak — któremu to zapytanie zdawało się niepotrzebnem, i zrzucił trzewiki.
Gueulemer podparł Gavroche’a ręką, wsadził go na dach budy, którego spruchniałe deski uginały się pod ciężarem dziecka, i oddał mu linę związaną przez Brujona, podczas nieobecności Montparnasse’a. Ulicznik zbliżył się do rury, w środek której nietrudno było się dostać, z powodu dużej dziury, dotykającej samego dachu. W chwili, gdy się zabierał do włażenia w nią, Thenardier, widząc, że jego ocalenie i życie się zbliża, przechylił się nad skraj muru; pierwszy brzask dnia oświecił nieco jego skronie oblane potem, śniade policzki, nos długi i ostry, brodę siwą, najeżoną i Gavroche go poznał:
— Oho! — rzekł — to mój ojciec. Ah! to nic nie szkodzi.
I wziąwszy linę w zęby, śmiało zaczął się wdrapywać.
Dostał się do szczytu rudery, wsiadł na mur stary, jak na konia, i przywiązał mocno linę do wierzchniej ramy okna.
W chwilę potem Thenardier był na ulicy.
Skoro tylko dotknął się bruku, jak tylko się poczuł wolnym od niebezpieczeństwa, nie był już zmęczonym i przeziębłym, i nie drżał więcej; straszne okoliczności, z których się wydostał, rozproszyły się jak dym, owa dziwna i dzika przebiegłość ocuciła się w nim na nowo, śmiała i swobodna, gotowa kierować nim dalej.
— A teraz, co będziemy jedli?
Nie potrzeba tłómaczyć tego wyrazu, mającego przerażająco wyraźne znaczenie, znaczącego zarazem zabijać, mordować i rabować. Jeść, właściwe znaczenie: pożerać.
— Schowajmy się w kącie — rzekł Brujon. W trzech słowach skończymy i rozłączymy natychmiast. Był interes, nieźle wyglądający, przy ulicy Plumet, ulica pusta, dom odosobniony, stary spruchniały parkan od strony ogrodu, kobiety same.
— A więc! dlaczegożby nie? — pytał Thenardier.
— Twoja źrebaczka[25] Eponina widziała to — odrzekł Babet.
— I zaniosła języka Magdusi — dodał Gueulemer — nie ma tam buchanki[26].
— Źrebaczka nie trzepak[27] — rzekł Thenardier. Zresztą trzeba będzie zobaczyć.
— Tak, tak — rzekł Brujon — trza będzie zobaczyć.
Żaden z tych ludzi nie zdawał się uważać na Gavroche’a, który podczas tej rozmowy siedział na jednym z murowanych słupów parkanu i oczekiwał kilka chwil, może na to, ażeby ojciec obejrzał się na niego, potem zaś wziął trzewiki i rzekł:
— Rzecz skończona. Czy wam nie jestem już potrzebny? wyprowadziłem was z kłopotu, odchodzę, muszę pobudzić swoich smyków.
I odszedł.
Pięciu ludzi wyszło kolejno z po za parkanu.
Gdy Gavroche znikł na zakręcie ulicy de Ballets, Babet wziął Thenardier’a na stronę.
— Czy uważałeś tego knota? — zapytał go.
— Jakiego knota?
— Knota, co się wdrapał na mur i przyniósł ci linę.
— Niebardzo.
— A więc nie wiem dobrze, ale zdaje mi się, że to twój syn.
— Ba — rzekł Thenardier — myślisz?
Pigritia, straszny wyraz.
Płodzi świat, zwany pegre, co znaczy kradzież, i piekło, zwane pégrenne, co znaczy głód.
Tak więc lenistwo jest matką.
Ma syna — głód i córkę — kradzież.
O czem mówimy obecnie? O szwargocie.
Co to jest szwargot? To razem naród i narzecze; to kradzież pod dwoma postaciami: ludu i języka.
Gdy przed trzydziestu czterema laty, opowiadający tę poważną i smutną historję wprowadził do dzieła, pisanego w tym samym co niniejsze celu[28], złodzieja, mówiącego szwargotem, wywołał osłupienie i krzyki. Co znowu! jakto! szwargot! Ależ szwargot rzecz okropna! to język lochów, galer, więzień, wszystkiego, co jest najobrzydliwszem w społeczeństwie! i t. d. i t. d. i t. d.
Nigdyśmy nie zrozumieli tego rodzaju zarzutów.
Później, gdy dwaj znakomici powieściopisarze, jeden głęboki badacz serca ludzkiego, drugi nieustraszony przyjaciel ludu, Balzac i Eugeniusz Sue, wprowadzili złodziejów, mówiących swoim naturalnym językiem, jak to w roku 1828 uczynił autor Ostatniego dnia skazanego, te same podniosły się krzyki. Powtórzono: Czego chcą od nas ci pisarze ze swym oburzającym szwargotem? Szwargot jest obmierzły! szwargot wstręt budzi.
Któż temu przeczy? Ależ tak, niewątpliwie.
Gdy chodzi o zbadanie rany, przepaści lub społeczeństwa, od jakże to dawna jest błędem zapuszczać się zbyt daleko, aż do dna? Zawsześmy sądzili, że to dowód męztwa, a przynajmniej czyn prosty i użyteczny, godny sympatycznej uwagi, na jaką zasługuje każdy obowiązek przyjęty i spełniony. Nie wszystko badać, nie wszystko dociekać: zatrzymać się, to rzecz sondy, nie sondującego.
Zaiste, zapuszczać się w głębie porządku społecznego, tam, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna błoto, szperać w gęstej kałuży, ująć i rzucić na bruk to obmierzłe narzecze, ociekające błotem, tak na jaw dobyte, ten wrzodowaty słownik, którego każdy wyraz zdaje się nieczystym pierścieniem potworu trzęsawisk i ciemności — nie jest ani powabnem ani łatwem zadaniem. Nic smutniejszego, jak przy świetle myśli patrzeć na obnażone straszne rojowisko szwargotu. Zdaje się w rzeczy samej, że dobyto z kloaki jakieś okropne zwierzę, przeznaczone żyć w nocy. Zdajesz się w istocie widzieć jakiś straszny krzak, żyjący i nastrzępiony, co trzęsie się, rusza, rzuca, chce wrócić do cieniu, grozi i patrzy. Ten wyraz podobny jest do szponów, ów do zagasłego i krwią zaszłego oka, tam ten znowu frazes zdaje się poruszać jak nożyce raka. Wszystko to żyje ohydnem życiem rzeczy, które uorganizowały się w dezorganizacji.
A teraz, od jakże znów dawna, zgroza odwodzi od badań? odkąd ta choroba odstrasza lekarza? Wyobraźcie sobie naturalistę, który nie chce badać jaszczurki, nietoperza, niedźwiadka, stonoga, tarantuli i rzuca je napowrót w ciemności, mówiąc: Oh! jakież to brzydkie! Myśliciel, odwracający się od szwargotu, podobny jest do chirurga, który odwraca głowę od wrzodu lub brodawki. Będzież to filolog, co się waha badać osobliwości języka, filozof, co się waha rozpoznać fakt ludzkości. Bo powiedzmy tym, co tego nie wiedzą: szwargot jest zarazem zjawiskiem literackiem i wynikiem społecznym. Czem jest właściwy szwargot? Szwargot jest językiem nędzy.
Tu mogą nas zatrzymać; mogą uogólnić fakt, co niekiedy znaczy to samo, co osłabić; mogą nam powiedzieć, że wszystkie rzemiosła, zajęcia, wszystkie prawie odcienia hierarchji społecznej i wszystkie kształty inteligencji mają swój szwargot. Kupiec, mówiący: Montpellier do rozporządzenia, Marsylja w najlepszym gatunku; wekslarz, mówiący: latus, procent w końcu bieżącego; gracz, mówiący: trzecia część i wszystko, odegrana z piku; wodewilista, mówiący: rozweselono niedźwiedzia[29]; aktor mówiący: robię piec (nie udało mi się); filozof, mówiący: troistość zjawiskowa; piechur, mówiący: mój klarnet; kawalerzysta, mówiący: mój indyczek i t. d. i t. d., wszyscy oni: kawalerzysta, piechur, filozof, aktor, wodewilista, gracz, wekslarz i kupiec mówią szwargotem. Ściśle biorąc, szwargoty są to wszystkie niezwyczajne sposoby mówienia, o stronie prawej i lewej, u żeglarzy: lewy bok okrętu; u maszynistów: strona-podwórko i strona ogród. Jest szwargot wykrygowanych i jest szwargot wykwintnisiek stylowych. Pałac Rambouillet trochę graniczył z Dworem Cudów. Jest szwargot księżniczek, świadkiem ten frazes, napisany w bileciku miłosnym jednej bardzo wielkiej damy i bardzo pięknej kobiety z czasów Restauracji: „Vous trouverez dans ce potains lá, une foultitude de raisons pour que je me libertise“. (Znajdziesz w tych komerażach mnóstwo przyczyn dla których pozwalam sobie swobody). Liczby dyplomatyczne są szwargotem; kancelarja papiezka, mówiąc 26 zamiast Rzym, grkztntgzyal zamiast posyłka, i abfuslgrnogrkza tu XI zamiast książę Modeny, mówi szwargotem. Lekarze średniowieczni, którzy zamiast powiedzieć: marchew, rzodkiew, rzepa, mówili: oppoponach, perfrorchinum, reptitalmus, dracatholicum angelorum i postmegorue, mówili szwargotem. Fabrykant cukru, mówiący: Ogrodowizna, klaps, gloiva, melis mieszaniec, pospolity, spalony, blacha, ten poczciwy rękodzielnik mówi szwargotem. Pewna szkoła krytyków, która przed laty dwudziestu mawiała: — Połowa Szekspira jest igraszką slow i kalamburów, mówiła szwargotem. Poeta i artysta, którzy z wielką trafnością nazywają pana Montmorency mieszczaninem, jeśli się nie zna na poezji i rzeźbie, mówią szwargotem. Akademik klasyczny, który nazywa kwiaty Florą, owoce Pomoną, morze Neptunem, miłość ogniami, piękność powabami, konia rumakiem, kokardę białą lub trójkolorową Różą Bellony, trójgraniasty kapelusz trójkątem Marsa, akademik klasyczny mówi szwargotem. Algebra, medycyna, botanika, mają swój szwargot. Język, używany na pokładzie okrętu, przedziwny język morski, tak zupełny i malowniczy, którym mówili: Jan Bart, Duquesne, Suffren i Duperré, język, mieszający się z szumem żagli, lin i masztów, z głosem trąbki i łoskotem toporów przy starciu dwóch okrętów, z szelestem kołysania, ze świstem wichrów i hukiem armat — ten język jest także szwargotem bohaterskim i świetnym, który tak się ma do szwargotu złodziejskiego, jak lew do szakala.
Niewątpliwie. Ale jakkolwiek bądź, ten sposób pojmowania wyrazu szwargot jest zbyt ogólny, i nie każdy się nań zgodzi. Co do nas, przyjmujemy go w starem, określonem znaczeniu, i przez szwargot chcemy rozumieć tylko szwargot złodziejski. Szwargot prawdziwy, szwargot perexcelenciam (jeśli dwa te wyrazy mogą się połączyć), szwargot od niepamiętnych czasów, który jest królestwem, i niczem innem — powtarzamy, tylko językiem brzydkim, niespokojnym, posępnym, zdradzieckim, jadowitym, okrutnym, chytrym, nikczemnym, głębokim i fatalnym jak nędza. Na kresach wszystkich upadków i nieszczęść wszystkich, jest ostatnia nędza, która rozwija chorągiew rokoszu i ślepa rzuca się na ogół szczęśliwych faktów i praw panujących; walka to straszna, podstępna lub gwałtowna, zarazem chorowita i okrutna: uderza na porządek społeczny to zdrożnością, niby kolcami szpilek, to zbrodnią niby maczugą. Dla potrzeb tej walki nędza wynalazła język bojowy, którym jest szwargot.
Wydobyć z zapomnienia i utrzymać na powierzchni przepaści choćby ułamek języka, którym człowiek mówił i który zaginąć może, to jest, jeden z żywiołów dobrych lub złych, które składają lub wikłają cywilizację — jest to rozszerzyć dane spostrzeżeń społecznych; jest to świadczyć usługi samej cywilizacji. Tę usługę, chętnie czy niechętnie, wyświadczył Plaut, wprowadzając dwóch żołnierzy kartagińskich, mówiących narzeczem fenickiem; wyświadczył ją Molière, kładąc w usta wielu osób swych komedyj jargon wschodni i wszelkiego rodzaju prowincjonalizmy. Tu nowe zarzuty: narzecze fenickie, wybornie! jargon wschodni, i owszem! nawet prowincjonalizmy ujdą! są to języki, któremi mówiły narody i prowincje; ale szwargot? Po co zachowywać szwargot? po co szwargot wydobywać z zapomnienia?
Na to odpowiemy krótko. Niewątpliwie jeżeli język, którym mówił naród lub prowincja, zasługuje na uwagę, bardziej jeszcze zasługuje na uwagę i zbadanie język, którym mówiła nędza.
Tym językiem naprzykład mówiła we Francji od czterech przeszło wieków nie jedna nędza, ale wszelka możliwa nędza ludzka.
A przytem, kładziem na to nacisk, badać szpetności i ułomności społeczne i wykazywać je, by uleczyć, nie jest to praca, w której wybór jest dozwolony. Historyk obyczajów i myśli ma równie poważne posłannictwo, jak historyk wypadków. Ostatni ma powierzchnię cywilizacji, walki koron, urodzenia książąt, małżeństwa królów, bitwy, zgromadzenia wielkich ludzi publicznych, przewroty dokonywane jawnie, całą zewnętrzną skorupę; ale drugi historyk ma wnętrze, głębie, lud, który pracuje, cierpi i czeka, kobietę znękaną, dziecię konające, głuche walki człowieka z człowiekiem, ciemne okrucieństwa, przesądy, tajemne przewroty w duszach, ma umierających z głodu, chodzących boso, z obnażonemi ramionami, wydziedziczonych, sieroty, nieszczęśliwych i spodlonych, wszystkie poczwary, błąkające się w ciemnościach. Z sercem pełnem miłosierdzia i surowości razem, jak brat i jak sędzia, musi zstąpić do tych nieprzeniknionych lochów, gdzie pełzają pomieszani z sobą i ci, co płaczą, i ci, co złorzeczą, i ci, co mrą z głodu, i ci, co pożerają, i ci, co cierpią złe, i ci, co je sprawiają. Azaliż ci historycy serc i dusz mają mniejsze obowiązki od historyków wypadków zewnętrznych? Czy Alighieri ma mniej do powiedzenia od Macchiavell’ego? Czyż spód cywilizacji dla tego, że jest głębszy i posępniejszy, ma być mniejszej wagi od wierzchu? Czyż dobrze znamy górę, nie znając pieczary?
Zresztą, powiedzmy mimochodem, z kilku słów poprzedzających możnaby wnosić, że przestrzeń nieprzebyta dzieli te dwie klasy historyków; my tak nie sądzim. Nikt nie jest dobrym historykiem życia jawnego, widzialnego, głośnego i publicznego ludów, jeśli współcześnie nie jest w pewnej mierze historykiem ich życia wewnętrznego i ukrytego, i nikt nie jest dobrym historykiem wnętrza, jeśli nie umie w potrzebie być historykiem zewnętrznych wypadków. Historja obyczajów i idei przenika historję wypadków i wzajemnie. Są, to dwa szeregi faktów różnych, odpowiadające sobie, zawsze połączone, a często płodzące się wzajem. Prawdziwa historja łączy się ze wszystkiem i prawdziwy historyk winien we wszystko zajrzeć.
Człowiek nie jest kołem o jednym środku, jest raczej elipsą o dwóch ogniskach. Fakta są jednem, myśli drugiem ogniskiem.
Szwargot jest tylko izbą szatnią, w której przebiera się język, gdy ma coś złego uczynić. Odziewa się w słowa — maski i w przenośnie — łachmany.
Dlatego staje się tak okropny.
Zaledwie go poznać można. Jestże to w istocie język francuzki, wielki język ludzki? Oto gotów wejść na scenę, rozmawiać ze zbrodnią i naginać się do wszelkich ról repertuaru występku. Nie idzie, lecz sztykuta, utykając wspiera się na kuli, którą w każdej chwili przemieni w maczugę; nazywa się żebractwem i włóczęgą, wszystkie widma jego szatni, upstrzyły go zmarszczkami, pełza i prostuje się: podwójny chód płazu. Zdatny jest teraz do każdej roli; fałszerz czyni go zezowatym, truciciel gryszpanowym, podpalacz obmaże go sadzami, a zabójca doda czerwonej farby.
Gdy od strony ludzi uczciwych podsłuchujesz pod drzwiami społeczeństwo, dochodzi cię rozmowa tych, co są zewnątrz. Odróżniasz zapytania i odpowiedzi. Słyszysz jakiś niezrozumiały, ohydny szmer, podobny nieco do dźwięku ludzkiego, ale podobniejszy do wycia dzikich zwierząt. To szwargot. Słowa są potworne, napiętnowane jakąś fantastyczną zwierzęcością. Zda ci się, że słyszysz mówiące hydry.
To mowa niezrozumiała ciemnicy. Zgrzyta to i szepce, zagadką uzupełniając mrok. Czarne jest w nieszczęściu, czarniejsze w zbrodni; dwie te ciemności, zlane w jedną, tworzą szwargot. Ciemność w powietrzu, ciemność w czynach, ciemność w głosie. Straszny język-ropucha, co odchodzi, przychodzi, czołga się, skacze, ślini i potwornie porusza w niezmierzonym szarym mroku, złożonym z deszczu, nocy, głodu, występku, kłamstwa, niesprawiedliwości, nagości, duszenia i zimy; samo południe nędzników.
Miejmy politowanie dla ukaranych! Niestety! któż sami jesteśmy? któż ja jestem, który to mówię? kto jesteście wy, co słuchacie? zkąd przychodzicie? jestże pewnem, że przed urodzeniem nic nie czyniliśmy złego? Ziemia ma coś podobnego do więzienia. Kto wie, czy człowiek nie jest ujętym na nowo więźniem sprawiedliwości Boskiej?
Patrzcie na życie zbliska. Jest ono tego rodzaju, że wszędy czujesz karę.
Może jesteś tem, co nazywają, szczęśliwym? Dobrze, więc jesteś smutny codziennie. Każdy dzień przynosi ci wielkie zmartwienie lub małą troskę. Wczoraj drżałeś o drogie ci zdrowie, dziś drżysz o własne; jutro będziesz niespokojny dla braku pieniędzy, pojutrze spotka cię szkalowanie potwarzy, później zabolejesz nad nieszczęściem przyjaciela; dalej brzydka pogoda, dalej coś stłuczonego lub zgubionego, dalej rozkosz, którą ci wyrzuca sumienie i kość pacierzowa; inną znów razą zły obrót spraw publicznych. Nie licząc cierpień sercowych. I tak dalej. Jedna chmura się rozprasza, tworzy się druga. Na sto dni, ledwie jeden jest pełen radości i słońca. A jednak należysz do szczupłej garstki szczęśliwców! Co do innych ludzi — nad niemi roztacza się nieustająca noc.
Ludzie myślący rzadko używają tego wyrażenia: szczęśliwi i nieszczęśliwi. Na tym świecie oczywiście nie masz ludzi szczęśliwych.
Prawdziwy podział ludzi jest: na światłych i ciemnych.
Zmniejszyć liczbę ciemnych, powiększyć liczbę światłych, oto nasz cel. I dlatego wołamy: wychowania! nauki! oświaty! nauczyć czytać, to zapalić ogień; każda złożona sylaba błyszczy jak iskra.
Zresztą światło niekoniecznie znaczy radość, światło sprawia cierpienie; zbytek jego pali. Płomień jest nieprzyjacielem skrzydeł. Ulatać w nieskończoność i nie spalić się, to cud genjuszu.
Gdy poznacie i kochać będziecie, jeszcze nie przestaniecie cierpieć. Dzień rodzi się ze łzami w oczach. Światli płaczą, choćby tylko nad losem ciemnych.
Szwargot jest językiem ciemności.
Myśl wzrusza się w najposępniejszych głębiach, filozofja społeczna zanurza się w najboleśniejsze rozmyślania wobec tego zagadkowego narzecza, sromotnego i buntowniczego razem. Tu właśnie jest widoczną kara. Każda zgłoska ma napiętnowaną fizjonomię. Wyrazy mowy pospolitej ukazują się niby pomarszczone i zrogowaciałe pod rozpalonem do czerwoności żelazem kata. Niektóre zdają się jeszcze dymieć. Nie jeden frazes wygląda jak napiętnowane ramię złodzieja nagle obnażone. Myśl czuje prawie wstręt wyrażać się temi rzeczownikami kryminalistów. Przenośnia jest tu niekiedy tak zuchwała iż czujesz, że miała na szyi obrożę.
Zresztą pomimo to wszystko — i właśnie — dlatego — dziwny ten żargon ma z prawa swoje miejsce w tym bezstronnym domu, zwanym literaturą, gdzie zardzewiały szeląg leży obok medalu złotego. Szwargot — czy się na to zgodzicie lub nie — ma swoją składnię i poezję. Jest to język. Jeśli z potworności niektórych zgłosek poznajesz, że go przeżuwał Mandrin, świetność pewnych figur retorycznych daje poznać, że nim mówił Villon.
Ów wiersz wytworny i tak sławny:
(Gdzież są przeszłoroczne śniegi?)
jest wierszem szwargotem. Anton — ante annum — jest słowem szwargotowem Thunu, znaczącem rok przeszły, a w szerszem znaczeniu niegdyś.
Wyraz décarade znaczący prędki odjazd ciężkiego powozu; przypisują go Villonowi i godzien jest tego. Wyraz ten tryskający iskry czterema zgłoskami, w świetnem naśladowaniu zawiera wszystko, cokolwiek jest pięknego w tem wierszu Lafontaina:
Sześć silnych koni ciągnęło kolasę.
Ze stanowiska czysto literackiego nie wiele znajduje się studjów tak ciekawych i pożytecznych, jak badanie szwargotu. Jest to osobny język w języku, chorowita narośl, szczepienie niezdrowe, które wydało roślinność, pasożyt, mający swe korzenie w starym pniu gallijskiem, którego złowrogie liście pełzają po całej powierzchni języka. Możnaby to nazwać pierwszą postacią, postacią pospolitą szwargotu. Ale w oczach tych, co do głębi badają język jak geologowie ziemię, szwargot przybiera kształty rzeczywistych pokładów ziemi. Im głębiej grzebiesz, znajdujesz pod starym językiem ludowym, francuzkim, prowansalski, hiszpański, włoski, wschodnio-grecki, ów język portów morza Śródziemnego, angielski i niemiecki, romans w trzech przemianach: romans francuzki, romans włoski i romans rzymski, łacinę, nakoniec narzecza Basków i Celtów. Pokłady głębokie i dziwne. Gmach podziemny, zbudowany przez wszystkich nędzników. Każde przeklęte pokolenie złożyło swój pokład, każde cierpienie położyło swój kamień, każde serce dorzuciło krzemyczek. Mnóstwo dusz złych, podłych lub gniewnych, które przebywszy żywot zniknęły w wieczności, są tu prawie całe niejako widzialne jeszcze pod postacią potwornego wyrazu.
Chcecie wyrazów hiszpańskich? stary szwargot gotycki jest ich pełen. Oto macie boffette, policzek pochodzący od bofeton; vantane (późniejsze vanterne) okno, pochodzące od 'vantana; gat, kot, pochodzące od gato; acite, oliwa, pochodzące od aceyto. Chcecie języka włoskiego? Oto macie: spodo szpada, od wyrazu spada; carvel, czółno, od caravella. Chcecie angielskiego? Macie: bichot biskup, od bishop; raille szpieg, od rascal, rascaillon łajdak; pilch puzderko, od pilche, futerał. Chcecie niemieckiego? Macie: calleur chłopiec, kelner i hers pan, herr. Chcecie łaciny? Macie: frangir złamać, frangere; affurer ukraść, fur; cadene łańcuch, catena; jest słówko, ukazujące się we wszystkich językach lądu stałego z dziwną uporczywością i tajemniczą powagą — magnus. Szkocja zrobiła z niego swoje mac, oznaczające naczelnika klanu, Mac-Ferlane, Mac-Callumore, wielki Ferlane, wielki Callumore[30]; szwargot zrobił z niego mech a później meg, to jest Bóg. Chcecie język Basków? Macie: gahista djabeł, pochodzący od gaiztoa; sorgabon dobra noc, pochodzące od gabon, dobry wieczór. Chcecie celtyckiego? Macie: bluvin chustka, od blavet tryskająca woda; menesse kobieta (w złem znaczeniu) od meinec i barant strumyk, od baranton źródło; goffeur ślusarz, od goff, kowal; guédouze śmierć od guenn-du, biała-czarna. Chcecie nakoniec historji? Szwargot nazywa talary Maltańczykami na pamiątkę monety, która miała kurs na galerach maltańskich.
Oprócz wskazanych źródeł filozoficznych, szwargot ma inne naturalniejsze, które, że tak powiem, wychodzą z samego ducha człowieka.
Naprzód tworzenie bezpośrednie wyrazów. W tem jest tajemnica języków. Jest to malowanie słowami, które nie wiedzieć jak i dlaczego mają, postacie. Jest to pierwotna głąb wszelkiej mowy ludzkiej, to, co by nazwać można granitem. Szwargot pełen jest wyrazów tego rodzaju, wyrazów bezpośrednich, utworzonych odrazu, nie wiadomo jak i przez kogo, bez źródłosłowa, bez analogji, bez pochodzenia z wyrazów samotnych, barbarzyńskich, niekiedy ohydnych, żyjących jednak i mających szczególną moc i dosadność. Kat, letuale; — las, le sabri; strach, ucieczka, taf; fagas, le labrin; — jenerał, prefekt, minister, pharos; — djabeł, rabouin. Nic dawniejszego nad te słowa, ukrywające i pokazujące razem. Niektóre, naprzykład rabouin są zarazem śmieszne i straszne i sprawiają wrażenie grymasu cyklopa.
Powtóre, przenośnia. Język, który wszystko chce powiedzieć i wszystko ukryć, obfitować musi w przenośnie. Przenośnia jest zagadką, którą osłania się złodziej układający napaść i więzień, przemyślający o ucieczce. Żadne narzecze nie jest tak obfite w przenośnie jak szwargot: odszrubować kokos — kark skręcić; kręcić — jeść; być wiązanym w snopy — być sądzonym; szczur — złodziej chleba; lancknechtuje — deszcz pada, stara przenośnia uderzająca, jakby nosząca swoją datę, i jednym wyrazem obejmująca tę metonymię ludową: leje włóczniami. Niekiedy w miarę jak szwargot przechodzi z jednej epoki do drugiej, wyrażenia pierwotne i w stanie dzikim będące, nabierają przeważnego znaczenia. Djabeł przestaje nazywać się rabouin i otrzymuje nazwę piekarza, który wsadza do pieca. Dowcipniejsze to, ale nie tak wielkie; coś jakby Racine po Cornellu, Eurypides po Eschylu. Pewne frazesy szwargotu, należąc do dwóch epok i mając razem barbarzyński i przenośniowy charakter, podobne są do fantasmagorji. — Les sorgueurs vont sollicer des gails á la lune (Włóczęgi idą kraść konie w nocy). Przesuwa się to przed umysłem jak widm gromada. Nie wiesz co widzisz.
Po trzecie, wybieg. Szwargot żyje na języku. Używa go dowolnie, czerpie w nim wedle trafu i gdy okaże się potrzeba, poprzestaje na grubem przekręcaniu wyrazów. Niekiedy z wyrazów zwyczajnych tak przekręconych i pomieszanych z wyrazami czystego szwargotu, tworzy wyrażenia malownicze, w których czuć mieszaninę dwóch poprzednich żywiołów, tworzenie bezpośrednie i przenośnię: — le cab jaspine, je maronne que la roulotte de Pantin teime dans le sabri, pies szczeka, mam podejrzenie, że dyliżans paryzki przejeżdża lasem. — Le dab est sinve, la dabuge est merloussière, la fée est bative; mieszczanin jest bydle, mieszczanka przebiegła, a dziewczyna ładna. — Najczęściej słuchający nie zrozumieliby, szwargot poprzestaje na dołączaniu do wszystkich wyrazów brzydkiego ogona, zakończenia na aille, orgue, sièrgue lub uche. Tak: Vousiergue trouvaille bonorgue ce gigotmuche? Czy ci się podoba ten udziec? Frazes ten powiedział Cartouche do stróża więziennego, zapytując, czy przystaje na ofiarowaną sumę za ułatwienie ucieczki. — Zakończenie na mar jest późniejsze.
Szwargot, jako narzecze zepsucia, prędko się psuje. Prócz tego zawsze starając się ukryć, przeistacza się, ilekroć spostrzeże, że jest zrozumiany. Sprzeczny w tem z każdą inną roślinnością, unika światła jak śmierci, bo każdy promień słońca zabija go dotknięciem. Szwargot też nieustannie rozkłada się i znowu składa; ciemna i szybka robota nie zatrzymująca się nigdy. W dziesięć lat więcej przebiega drogi niż język w dziesięciu wiekach. Tak larton (chleb) staje się lartif; gail (koń) gaye; fertanche (słoma) fertaille; momignard (dzieciak) momacque; figues (manatki) frusques; żuwaczka (kościół) chruścik; Colabre (szyja) colas. Djabeł naprzód jest gahisto, poten rabouin, później piekarz; ksiądz jest szczurek, potem dzik; sztylet naprzód jest dwadzieścia dwa, potem jabłuszko, później lingres; policjanci są naprzód kpy, potem mierzynki, później osiełki, później powroźniki, później salcesony; kat nazywał się naprzód głód, potem rakarz, potem kulas, karmazyn i kacperek. W siedmnastym wieku bić się znaczyło podać sobie tabaki, w dziewiętnastym włożyć tytuniu w gębę. Dwadzieścia różnych zwrotów kolejno były w użyciu i zniknęły między temi dwoma krańcowemi. Cartoucha nie zrozumiałby wcale Lacenaire. Wszystkie wyrazy tego języka nieustannie uciekają, jak ludzie nim mówiący.
Jednakże czasami, z powodu tego ruchu właśnie, stary szwargot ukazuje się znowu i staje nowym. Ma swoje stolice, w których się utrzymuje. Temple przechował szwargot siedmnastego wieku; Bicêtre, gdy było więzieniem, zachowało szwargot Tunisu. Słyszałeś tam końcówki na anche dawnych Tunetańczyków. Boyanches-là (czy pijesz?) il croyanche (wierzy). Nie mniej jednak nieustanny ruch jest prawem.
Jeśli filozof zdoła na chwilę utrwalić ten język nieustannie ulatający jak para, wpada w bolesne choć użyteczne rozmyślanie. Żadne studjum nie jest tak nauczające. Nie masz takiej przenośni lub źródłosłowu szwargotu, coby nie zawierały nauki. Między temi ludźmi bić znaczy zmyślać, biją chorobę; podstęp jest ich siłą.
Dla nich ideja człowieka łączy się z ideją cienia. Noc nazywa się sorgue a człowiek orgue. Człowiek pochodzi od nocy.
Przyzwyczaili się patrzeć na społeczeństwo, jak na morowe powietrze, jak na fatalną siłę i o swej swobodzie mówią jakby o zdrowiu. Człowiek aresztowany jest chorym, skazany jest umarłym.
Najstraszniejszą rzeczą dla takiego więźnia zamkniętego w czterech murach, jest przymusowa, lodowata czystość, nazywa też więzienie castus. W tem ponurem miejscu życie zewnętrzne okazuje się pod najpowabniejszą, postacią; więzień ma kajdany na nogach. Sądzicie może, iż jemu się zdaje, że nogami się chodzi? nie, jemu się zdaje, że nogami się tańczy, to też skoro przepiłuje kajdany, naprzód mu na myśl przychodzi, że może tańczyć i nazywa piłę balem wiejskim. Nazwisko jest punktem środkowym; głęboka myśl w tem upatrywaniu podobieństwa. Rozbójnik ma dwie głowy: jedną, która obmyśla jego czyny i kieruje nim w życiu; drugą, którą ma na karku w dniu śmierci; głowę obmyślającą zbrodnię nazywa Sorboną, a głowę pokutującą za nią nazywa trzonkiem. Gdy człowiek ma tylko łachmany na ciele, a występki w sercu, gdy doszedł do podwójnego poniżenia materjalnego i moralnego, które w dwóch znaczeniach, łajdaka i biedaka, określa wyraz gueux, już jest na pochyłości ku zbrodni, jest niby nóż dobrze wyostrzony, ma dwa ostrza, niedolę i złość: to też szwargot nie nazywa go ani hołyszem ani łajdakiem, lecz wyostrzonym. Czem są galery? fajerką potępienia, piekłem. Galernik nazywa je stosem. Nakoniec jak złoczyńcy nazywają więzienie? Kollegjum. Cały system karny można wysnuć z tego słowa.
Chcecie wiedzieć gdzie powstała większa część piosneczek galerniczych, owe zwrotki zwane w osobnym słowniku lirlonfa? Posłuchajcie:
W więzieniu paryzkiem Chatelet była wielka podłużna piwnica, na ośm stóp pogrążona niżej poziomu Sekwany. Nie miała ani okien, ani lufcików, jedyny otwór stanowiły drzwi; ludzie mogli się tam dostać, powietrze nie mogło. Sufitem tej piwnicy było sklepienie kamienne, posadzką dziesięć cali błota. Niegdyś wyłożona była kamieniem, ale przez ciągłe ściekanie wody posadzka kamienna przegniła i popękała. Na ośm stóp nad powierzchnią ziemi, ciągnęła się wzdłuż więzienia gruba belka; z tej belki, w pewnych odległościach spuszczały się ku ziemi, łańcuchy trzy stopy długie, a u końca łańcuchów były obroże. Do tej piwnicy sadzano ludzi skazanych na galery i trzymano do dnia wyjazdu do Tulonu. Stawiano ich pod belką, gdzie na każdego czekał łańcuch kołyszący się w ciemnościach. Łańcuchy niby wiszące ręce i obroże jak otwarte garście chwytały nędzników za szyje. Zakuwano ich i zostawiano w piwnicy. Łańcuch był za krótki, nie mogli więc leżeć. Stali nieruchomi w piwnicy, w nocy, pod belką, zawieszeni prawie, zmuszeni z niesłychanem wysileniem sięgać po chleb i dzban z wodą, mając sklepienie nad głową, błoto po kostki, własną nieczystością plugawiąc swe nogi, uginając się ze znużenia, chwytając rękoma łańcuch by spocząć, zasypiając stojący i budząc się co chwila duszeni obrożą; niektórzy nie budzili się wcale. By jeść, podnosili nogą wzdłuż goleni chleb, który im rzucono w błoto. Jak długo tam siedzieli? Miesiąc, dwa miesiące, niekiedy sześć miesięcy; jeden siedział rok cały. Był to przedpokój galer. Cóż czynili w tem piekle — grobie? To co można czynić w grobie: konali, i co można robić w piekle — śpiewali. Bo tam gdzie już nadzieja znikła, śpiew jeszcze pozostaje. Na wodach Maltańskich, gdy zbliżała się galera, dochodziły z niej śpiewy wprzód nim usłyszano plusk wioseł. Biedny ukradkowy strzelec Survéncint, który siedział w piwnicy Chatelet, mawiał: Wiersze mię podtrzymywały. Poezja jest nieużyteczna, na co wiersze? W tej to piwnicy zrodziły się prawie wszystkie piosneczki szwargotu. Z więzienia paryskiego Grand-Châtelet wyszła melancholiczna zwrotka galer Montgomery: Timaloumisaine, timlemison. Piosnki te po większej części są smutne, niektóre wesołe; jedna jest czułą.
Małego łucznika. (Kupidyna).
W tym świecie posępnych czynności dochowują sobie tajemnicy. Tajemnica jest interesem wszystkich. Tajemnica dla tych nędzników jest jednością, służącą za podstawę spójności! Wydać tajemnicę, jest to wyrwać kawałek istoty każdemu z członków tego dzikiego zgromadzenia. Denuncjować — zowie się w energicznym języku szwargotu: Zjeść kawałek. Jakby denuncjant szarpał istotę wszystkich i karmił się kawałkiem ciała każdego.
Co to jest dostać policzek? Błaha przenośnia odpowiada: jest to widzieć trzydzieści sześć świec. Szwargot zaś mówi: Świeca, finfa. Ztąd w języku zwyczajnym policzek ma synonim finfę.
Tak z pomocą szwargotu, przenikając z dołu do góry, przenośnia, ten nieobrachowanej doniosłości pocisk, sięga z pieczary do Akademji; Poulailler mówiąc: Zapalam finfę sprawił, że Voltaire pisał: Langleviel la Beaumelle zasługuje na sto finf.
Grzebiąc w szwargocie odkryjesz coś na każdym kroku. Studja i zgłębianie tego dziwnego narzecza prowadzą do tajemnej linji, dzielącej społeczeństwo porządne od społeczeństwa wyklętego.
Złodziej ma także ciało przeznaczone dla armaty, przedmiot do okradzenia, ciebie, mnie, każdego przechodnia; pantre; (Pan, wszyscy).
Szwargot to słowo, które stało się galernikiem.
Że pierwiastek myślący człowieka może być zepchnięty tak nisko, że sroga tyranja fatalizmu może go ciągnąć skrępowanego i wiązać do jakichś słupów w tej przepaści — zdumiewa to i przeraża!
O biedna myśli nędzników!
Niestety! czyż nikt nie przyjdzie w pomoc duszy ludzkiej w tym cieniu? Czyż jej udziałem jest zawsze czekać na ducha — oswobodziciela, olbrzymiego jeźdźca na pegazach i hypogryfach, wojownika barwy jutrzenki na skrzydłach spuszczającego się z błękitów, promienistego rycerza przyszłości? Czyż zawsze napróżno wzywać będzie ognistej lancy ideału? Jestże na wieki skazana słyszeć w mrokach otchłani nadchodzące złe i widzieć coraz bliżej siebie, pod ohydną wodą, smoczą głowę i paszczę żującą własną pianę i poruszanie się szponów i nadymanie cielska i zwijanie pierścieni? Czyż zawsze ma tam pozostać bez światła, bez nadziei, wystawiona na zetknięcie z powrotem wietrzącym ją zdaleka, drżąca, obłąkana, z rozpuszczonemi na wiatr włosami, załamując ręce w rozpaczy, na wieki przykuta do skały nocy, nieszczęsna Andromeda biała i naga w ciemnościach?
Jak widzimy cały szwargot, szwargot przed czterystu laty i szwargot dzisiejszy, na wskroś jest przeniknięty posępnym duchem symbolicznym, który każdemu wyrazowi daje minę to bolesną, to groźną. Czujesz tu stary dziki smutek żebraków Dworu Cudów, grających w karty własnego pomysłu, z których kilka przechowało się do naszych czasów. Ósemka żołędna naprzykład wyobrażała wielkie drzewo z ośmiu ogromnemi liśćmi koniczyny, niby fantastyczne uosobienie lasu. U stóp tego drzewa palił się ogień, w którym trzech zajęcy piekło się na rożnie Strzelca, a w tyle z dymiącego kotła wyglądała głowa psa gończego. Nic posępniejszego nad te malowane odwety na kartach do grania, wobec stosów, na których palono przemytników, i kotłów, w których smażono fałszerzy monety. Wszystkie przeróżne kształty, jakie przybierała myśl w królestwie szwargotu, nawet piosnka i szyderstwo, nawet groźba, miały ten charakter niemocy i znękania. Wszystkie śpiewy, z których kilka melodji przechowano, były pokorne, żałosne, pobudzające do płaczu. Nędzarz, nazywa się biednym nędzarzem i zawsze jest albo zającem co się kryje, albo uciekającą myszą, lub też ulatującym ptakiem. Nie ośmieli się szemrać, ledwie że westchnie po cichu; jeden z jego jęków nas doszedł: — „Nie pojmuję jak Bóg, ojciec ludzi, może dręczyć swe dzieci i drobne dziatki i słysząc ich krzyki sam nie doznaje udręczeń“. (Je n’entrave que le dail comment meck, le daron des orgues pent atiger ses mômes et ses momignards et les locges criblant sens être agité lui même). Nędznik, ilekroć ma czas pomyśleć, staje się maluczkim wobec prawa i lichym wobec społeczeństwa; pada na kolana, błaga, zwraca się w stronę miłosierdzia; widocznie poczuwa się do winy.
Około połowy zeszłego stulecia nastała zmiana Śpiewy więzień, zwrotki złodziejów, nabrały, że tak powiemy, gestów zuchwałych i błazeńskich. Żałosną malurę zastąpiła lirifla. W ośmnastym wieku, wszystkie prawie śpiewy galer, więzień i lochów mają wesołość djabelską i zagadkową. Słyszysz w nich zwrotkę ostrą i skaczącą, niby błyski fosforyczne, rzucone w lesie przez błędne ogniki, grające na fletach:<
Mirliton ribonribette
Surlababi mirlababo
Symptomat znaczący. W ośmnastym wieku znika stara melancholja tych klas ponurych. Śmiech je porywa. Szydzą z wielkiego mega i z wielkiego daba. Ludwika XV nazywają markizem Pantin. Są prawie wesołe. Jakieś lekkie światło dobywa się z tych nędzników, jakby sumienie przestało im ciężyć. Opłakane te pokolenia ciemności przestały mieć nawet rozpaczną zuchwałość czynów, i mają tylko lekkomyślne zuchwalstwo dowcipu. Znak to, że tracą poczucie zbrodniczości swojej i że pośród myślicieli i marzycieli znajdują jakieś nieświadome poparcie.
Czytelnik się domyślił, że Eponina, poznawszy przez kratę mieszkankę ulicy Plumet, dokąd ją wysłała Magdusia, naprzód oddaliła rozbójników od tej ulicy, a potem zaprowadziła tam Marjusza, który po kilku dniach zachwycania się przed kratą, party siłą, ciągnącą żelazo ku magnesowi, a kochanka ku kamieniom, z których składa się dom jego ulubionej, w końcu wszedł do ogrodu Cozetty, jak Romeo do ogrodu Julji. A nawet przyszło mu to łatwiej niż Romeo’wi; Romeo musiał przeskakiwać mur, Marjusz poruszył tylko zardzewiałą kratę, chwiejącą się w osadzie niby zęby starych ludzi. Marjusz był szczupły i łatwo się przesunął.
Nikogo nie było na ulicy, a przytem Marjusz tylko nocą przedzierał się do
ogrodu, nikt więc go nie widział.
Od błogosławionej i świętej godziny, w której pocałunek połączył te dwie dusze, Marjusz przychodził tam co wieczór. Gdyby w tej dobie życia Cozetta zakochała się w człowieku mało skrupulatnym i rozpustnym, byłaby zgubioną; są bowiem natury wspaniałomyślne, które powierzają się szlachetności mężczyzny, a Cozetta do takich należała. Ustąpić, należy do wspaniałomyślności kobiety. Miłość, gdy dosięgnie szczytu, w którym staje się bezwzględną, ma jakieś niebiańskie zaślepienie wstydu. Lecz na ileż niebezpieczeństw narażacie się, o dusze szlachetne! Często oddajecie serce, a my bierzemy ciało. Serce zostaje przy was i ze drżeniem patrzycie na nie w cieniu. Cały los ludzki jest w jednem z tych dwojga. Żadna fatalność nie stawia nieubłaganiej tego dylemmatu zguby lub ocalenia, jak miłość. Miłość jest życiem, jeśli nie jest śmiercią. Kolebką i grobem także. Toż samo uczucie mówi tak i nie w sercu ludzkiem. Ze wszystkich stworzeń bożych serce ludzkie najwięcej wydaje światła i niestety! najwięcej mroku.
Bóg chciał, by serce Cozetty napotkało jedną z tych miłości, które zbawiają.
Dopóki trwał miesiąc maj roku 1832 każdej nocy w tym biednym dzikim ogrodzie, wśród zarośli co dzień gęstszych i wonniejszych, były przy sobie dwie istoty, złożone z samej czystości i niewinności, pełne rajskiego szczęścia, podobniejsze do archaniołów, — niż do ludzi, czyste, zacne, upojone radością, promieniejące i jaśniejące jedno dla drugiego w ciemnościach. Cozecie się zdawało, że Marjusz miał koronę, a Marjuszowi, że Cozefta była w aureoli. Dotykali się, patrzyli na siebie, brali się za ręce, tulili jedno do drugiego; ale była przestrzeń, której nie przekroczyli nigdy. Nie przeto, żeby ją szanowali, lecz po prostu dlatego, że jej nie znali. Marjusz czuł zawadę w czystości Cozetty, a Cozetta czuła wsparcie w uczciwości Marjusza. Pierwszy pocałunek był zarazem ostatnim. Później Marjusz ledwie się ośmielił dotknąć ustami rąk, szalika lub pukli włosów Cozetty: Cozetta była dla niego wonią nie kobietą. Oddychał nią. Nie odmawiała niczego, a on nic nie żądał. Cozetta była szczęśliwą, a Marjusz zadowolonym. Żyli w tym stanie zachwycającym, który nazwaćby można olśnieniem jednej duszy przez drugą. Był to niewysłowiony uścisk dwóch dusz dziewiczych, spojonych w ideale. Dwa łabędzie, spotykające się na Jungfrau.
W owej godzinie miłosnego zachwytu, gdy rozkosz milczała bezwładna pod wszechpotężnym wpływem oczarowania, Marjusz czysty i anielski, Marjusz, raczejby poszedł do nierządnicy, niż ośmielił się podnieść do kostki suknię Cozetty. Razu jednego, przy blasku księżyca, gdy Cozetta pochyliła się, by podnieść coś z ziemi, stanik jej się otworzył i pierś odsłoniła. Marjusz odwrócił oczy.
Co się działo między temi dwoma istotami? Nic. Ubóstwiali się.
W nocy, gdy byli z sobą razem, ogród wydawał się miejscem żyjącem i świętem. Wszystkie kwiaty otwierały się dokoła nich i przesyłały im wonie, a oni otwierali swe dusze i udzielali ją kwiatom. Rozkoszna i bujna roślinność, pełna soków i upojenia, drżała do koła tych dwojga niewinnych; oni mówili słowa miłości, które dreszczem przejmowały drzewa.
Czem były te słowa? tchnieniem. Niczem innem. Westchnienia dostateczne były, by wzruszyć i zaniepokoić te istoty. Czarodziejska potęga, której pewnieby nie zrozumiano, czytając w książce te rozmowy, które wiatr, szumiący między liśćmi, unosił i rozpraszał. Odejmcie tym szeptom dwojga kochanków anielską melodję, pochodzącą z duszy i towarzyszącą im niby dźwięki liry, a pozostanie tylko cień; i mówicie: Jakto! nic więcej? Ależ tak, dzieciństwa, powtarzamy, śmiechy z byle czego, błahostki, śmiesznostki, wszystko cokolwiek jest na świecie najszczytniejszego i najgłębszego! jedyne rzeczy warte tego, by je mówić i słuchać!
Tych dzieciństw, tych śmiesznostek, jeśli ich człowiek nigdy nie słyszał i nigdy nie mówił, jest albo złym lub niedołęgą.
Cozetta mówiła do Marjusza:
— Czy wiesz?
(W tej niebiańskiej dziewiczości oboje, nie wiedząc dlaczego, mówili sobie ty).
— Czy wiesz? Mam na imię Eufrazja.
— Eufrazja? Ależ nie, nazywasz się Cozetta.
— O! Cozetta to brzydkie imię, dano mi je, gdym była małą. Ale prawdziwe moje imię jest Eufrazja. Alboż nie lubisz tego imienia Eufrazja?
— Lubię. Ale Cozetta nie jest brzydkie.
— Może je wolisz, niż Eufrazja?
— Ale... tak.
— Więc i ja wolę. Prawda, to bardzo ładne imię Cozetta. Nazywaj mię Cozetta.
I uśmiech, towarzyszący tym słowom, czynił tę rozmowę idyllą godną niebiańskich gajów.
Innym razem spojrzała mu w oczy i zawołała:
— Mój panie jesteś piękny, jesteś ładny, masz dowcip, wcale nie jesteś głupi, jesteś uczeńszy odemnie, ale cię wyzywam tem słówkiem: ja cię kocham!
Marjusz, uniesiony w niebiosa, zdawał się słyszeć strofy śpiewane przez gwiazdy.
Albo też uderzyła go po ramieniu, gdy kaszlnął i rzekła.
— Proszę nie kasłać, mój panie. Nie życzę sobie, by kasłano u mnie bez pozwolenia. To bardzo brzydko kasłać i niepokoić mię. Chcę, żebyś był zdrów, bo naprzód ja byłabym nieszczęśliwą, gdybyś zachorował. Coby się wtedy ze mną stało?
Było to po prostu boskie.
Innym razem Marjusz rzekł do Cozetty:
— Wyobraź sobie, przez pewien czas myślałem, że nazywasz się Urszula.
Cały wieczór śmieli się z tego oboje, jak szaleni.
Wśród innej rozmowy zdarzyło mu się zawołać:
— O! pewnego dnia w Luksemburgu miałem ochotę dobić jednego inwalida!
Ale nagłe uciął i przestał mówić. Należałoby wspomnieć Cozecie o podwiązce, a to przechodziło jego siły. Spotykał nieznaną przeszkodę, ciało przed którem ta niezmierna miłość niewinna cofała się ze świętem przerażeniem.
Marjusz wyobrażał sobie, że życie z Cozettą tak przejdzie, że więcej nic im nie potrzeba; przychodzić co wieczór na ulicę Plumet, usunąć starą, usłużną kratę bramy prezydenta, usiąść przy Cozecie na ławce, patrzeć przez drzewa na iskrzące gwiazdy nocy, dotykać kolanem obszernej sukni Cozetty, pieścić się z jej palcami, mówić jej ty, wąchać kolejno kwiaty — zdawało mu się, że można tak żyć zawsze, bez końca. Tymczasem chmury zbierały się nad ich głowami. Ilekroć wiatr zawieje, zabiera więcej marzeń człowiekowi, niż obłoków niebiosom.
Nie powiemy, żeby ta czysta, prawie dzika miłość była bez pewnych pieszczot. Mówić grzeczności tej, którą się kocha, jest pierwszym sposobem szukania z nią rozkoszy, małem zuchwalstwem, którego się próbuje. Grzeczność to niby pocałunek przez zasłonę. Rozkosz, choć się ukrywa, wyciska tu delikatne swe piętno. Serce, by więcej kochać, cofa się przed rozkoszą. Pieszczoty Marjusza, choć nasycone złudzeniem, miały coś niebiańskiego w sobie. Ptaki, gdy ulatują ku aniołom, muszą słyszeć podobne słowa. A jednak było w nich życie, człowieczeństwo, cała potęga rzeczywistości, do której Marjusz był zdolny. Było to, co się mówi w prozie, zwiastun tego, co się powie w sypialnym pokoju, liryczne wylanie, pomieszane sonety i strofy, wdzięczne hyperbole gruchania, wszelkie wykwintności ubóstwienia złożone w bukiet i dyszące delikatną niebiańską wonią, niewymownym szczebiotem serca, rozmawiającego z sercem.
— O! — szeptał Marjusz — jakże jesteś piękną! nie śmiem spojrzeć na ciebie. Jesteś uosobionym wdziękiem. Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale gdy się ukaże twój trzewiczek z po za rąbka sukni, drżę cały. Jakie czarowne światło tryska ze słów twoich! Mówisz przedziwnie, rozumnie. Chwilami zdaje mi się, że jesteś snem tylko. Mów, słucham cię, podziwiam. O Cozetto, jak to dziwne i zachwycające: prawdziwie odchodzę od zmysłów. Przecudna jesteś, pani. Przez mikroskop patrzę na twą nóżkę, przez teleskop na twą duszę.
A Cozetta odpowiadała:
— Kocham cię coraz bardziej od owego poranku.
Zapytania i odpowiedzi krzyżowały się w tych rozmowach i zawsze, niechybnie zgadzały się w jednem — w miłości.
Cozetta całą, postacią wyrażała szczerotę, niewinność, przezroczystość, białość, jasność, promień. Możnaby o niej powiedzieć, że była przejrzystą. Kto ją ujrzał, sprawiała na nim wrażenie kwietnia i brzasku dziennego. W oczach jej błyszczała rosa. Cozetta była zgęszczeniem światła, jutrzenką w postaci kobiety.
Rzecz prosta, że Marjusz, ubóstwiając ją, podziwiał. Ale też przyznać trzeba, że ta wychowanka klasztorna rozmawiała z niepospolitem uczuciem i niekiedy mówiła rzeczy głębokie i prawdziwe. Szczebiot jej był rozmową. W niczem się nie omyliła i o wszystkiem wydawała sąd trafny. Kobieta czuje i mówi z tkliwym instynktem serca, który jest nieomylny. Nikt tak, jak kobieta nie potrafi mówić rzeczy zarazem miłych i głębokich. Słodycz i głębokość — w tem cała kobieta, w tem całe niebo.
W tem szczęściu zupełnem co chwila stawały im łzy w oczach. Gdy zdeptali robaczka, gdy piórko spadło z gniazda, gdy złamała się gałązka tarniny, zdejmowała ich litość i w zachwycie, pełnem melancholji, czuli potrzebę zapłakać. Najwyższym symptomatem miłości jest rozczulenie, niekiedy nieznośne prawie.
A obok tego, te sprzeczności są błyskawicami miłości — chętnie się śmieli, z zachwycającą swobodą i tak poufale, że niekiedy mieli minę dwóch chłopców. Jednakże mimo wiedzy serc, upojonych czystością, odzywała się natura, której zapomnieć nie można. Była obecną ze swym celem zwierzęcym i szczytnym, i jakkolwiek dusze są niewinne, czują w tem wstydliwem sam na sam cudowny i tajemniczy odcień, dzielący parę kochanków od pary przyjaciół.
Ubóstwiali się.
Co jest nieustające i niewzruszone — istnieje. Kochają się, uśmiechają do siebie, śmieją, dotykają się końcem ust, splatają swe palce, tykają się — ale to nie przerywa pochodu wieczności. Dwoje kochanków kryje się w zmroku wieczornym, w niewidzialnej gęstwinie z ptakami, z różami, czarują się wzajem sercami jaśniejącemi w oczach, szepczą i szczebioczą rozkosznie, a tymczasem niezmierne kołysania gwiazd zapełniają nieskończoność.
Tak żyli nie wiedząc o niczem, upojeni szczęściem. Nie spostrzegli, że właśnie w tym miesiącu cholera dziesiątkowała Paryż. Zwierzyli się sobie z czem tylko mogli, ale te zwierzenia nie zaszły dalej za wymianę swych imion. Marjusz powiedział Cozecie, że jest sierotą, że nazywa się Marjusz Pontmercy, że jest adwokatem, że utrzymuje się z pisania dla księgarzy, że jego ojciec był pułkownikiem, że to był bohater, że on, Marjusz poróżnił się ze swoim dziadem bogaczem. Napomknął jej trochę, że jest baronem, ale to nie sprawiło żadnego wrażenia na Cozecie. Marjusz baron? nie zrozumiała tego. Nie wiedziała, co znaczy ten wyraz. Marjusz był Marjuszem. Ze swej strony zwierzyła mu się, że wychowywała się w klasztorze Picpusa Małego, że i jej matka umarła, że jej ojciec nazywa, się p. Fauchelevent, że jest bardzo dobry, że dużo daje ubogim, ale sam jest biedny i wyzuwa się ze wszystkiego, a jej we wszystkiem dogadza.
Rzecz dziwna, Marjusz był tak upojony od czasu, jak widział Cozettę, że przeszłość nawet niedawna, zamgliła się w jego oczach i stała się tak odległą, iż zupełnie zadowolił się opowiadaniem Cozetty. Ani mu przyszło do głowy wspomnieć jej o przygodzie nocnej w ruderze u Thenardier’ów, o spaleniu ręki, o dziwnej postawie i osobliwszej ucieczce jej ojca. Marjusz na chwilę zapomniał o tem wszystkiem, nie wiedział nawet wieczorem, co czynił z rana, ani gdzie jadł śniadanie, ani z kim rozmawiał: dzwoniło mu nieustannie w uszach i był głuchym na wszystko; żył tylko wtedy, gdy widział Cozettę. Wówczas będąc w niebie, nic dziwnego, że zapominał o ziemi. Oboje w upojeniu uginali się pod nieokreślonym ciężarem rozkoszy duchowych. Tak żyją lunatycy, których zowią zakochanemi.
Niestety! któż tego nie doświadczał? dlaczego wybije godzina, w której opuścić trzeba błękity, dlaczego życie potem trwa jeszcze?
Kochanie zastępuje prawie myślenie. Miłość jest gorącem zapomnieniem o wszystkiem. Pytajcie namiętności o loikę. Jak w mechanice niebieskiej nie ma doskonałej figury jeometrycznej, tak i w sercu ludzkiem nie ma ścisłej loiczności. Dla Cozetty i Marjuszą prócz nich nic nie istniało. Wszechświat dokoła nich zapadł się w jakąś przepaść. Żyli złotą chwilą. Nic nie było przed niemi i nic za niemi. Marjuszowi zaledwie przyszło na myśl, że Cozetta ma ojca. Olśnienie miłości zatarło wszystko w jego mózgu. O czem mówili ci kochankowie? Jak widzieliście, o kwiatach, o jaskółkach, o zachodzie słońca, o wschodzie księżyca, o wszystkich ważnych rzeczach. Powiedzieli sobie wszystko i nic. Wszystko zakochanych jest niczem. Ale ojciec, rzeczywistość, owa jama, bandyci, owa przygoda, co to obchodziło Marjusza? alboż był pewnym, że przykry ten sen istniał kiedy? Kochali się, ubóstwiali, a zresztą nie myśleli o niczem. Wszystko inne nie istniało. Prawdopodobnie to znikanie piekła za nami jest oznaką, że zbliżamy się do raju. Alboż widzieliśmy szatanów? czyż są jacy? czyśmy drżeli? czy cierpieli? nic już nie wiemy. Różany obłok pokrył to wszystko.
Tak więc dwie istoty żyły w górnej krainie z całem nieprawdopodobieństwem, którego pełna jest natura; ani u nadyru, ani u zenitu, więcej niż ludzie, mniej niż anieli, ponad kałem ziemskim, poniżej rajskich przestworzy — w obłoku; zaledwie z ciała i kości, dusze od stóp do głów zachwytu pełne; zbyt szczytni, by chodzić po ziemi, zbyt obarczeni człowieczeństwem, by zniknąć w błękitach, zawieszeni jak atomy, czekające opadnienia; pozornie za obrębem losów, nie znający tej grząskiej kolei — wczora, jutra, dzisiaj i zdziwieni, zachwyceni, rozpływający się z rozkoszy, chwilami tak lekcy, że mogliby uciec w nieskończoność, zdolni prawie do wiekuistego lotu.
W tem kołysaniu spali na jawie. O świetny letarg u rzeczywistości, przygniecionej ideałem! Czasami, jakkolwiek piękną była Cozetta, Marjusz zamykał oczy, by nie patrzeć na nią. Zamknąwszy oczy, najlepiej patrzy się na duszę.
Marjusz i Cozetta nie pytali się dokąd ich to zaprowadzi. Patrzyli na siebie, jakby doszli do celu. Dziwne jest urojenie ludzi, że miłość gdziekolwiek prowadzi.
Jan Valjean nic się nie domyślał.
Cozetta nie taka marzycielka, jak Marjusz, była wesołą, a to wystarczało do szczęścia Jana Valjean. Myśli Cozetty, czułe zajęcia, obraz Marjusza, zapełniający jej duszę, niczem nie kaziły nieporównanej czystości jej pięknego pogodnego czoła. W jej wieku dziewica nosi miłość jak anioł lilję. Jan Valjean był więc spokojny. A przytem, gdy dwoje kochanków są w porozumieniu, wszystko im idzie jak z płatka, osoba trzecia, któraby mogła zaniepokoić ich miłość, jest w doskonałem zaślepieniu, dzięki pewnym ostrożnościom, które zawsze zachowują kochankowie. Tak Cozetta nigdy i w niczem nie sprzeciwiała się Janowi Valjean. Chciał iść na przechadzkę? dobrze, tato. Chciał pozostać w domu? I owszem. Chciał przepędzić wieczór u Cozetty? była zachwycona. Wracał do siebie czasem o dziesiątej, a w tych razach Marjusz przychodził do ogrodu nieco później, gdy usłyszał z ulicy, że Cozetta otwiera drzwi na ganek. Nie potrzebujemy mówić, że we dnie nie spotkanoby Marjusza. Jan Valjean zapomniał nawet czy Marjusz żyje na świecie. Raz tylko jednego poranku zapytał Cozetty: — Co to, masz całe plecy pobielone? Poprzedniego wieczora Marjusz w uniesieniu przycisnął Cozettę do ściany.
Stara Toussaint wcześnie się kładła do łóżka i po skończonej robocie myślała tylko o spaniu, jak Jan Valjean, o niczem nie wiedząc.
Nigdy noga Marjusza nie postała w domu. Gdy był z Cozettą, kryli się za mur przy ganku, by ich nie widziano i nie słyszano z ulicy i siadali przy sobie, często zamiast całej rozmowy, ściskając sobie ręce po dwadzieścia razy na minutę i patrząc na gałęzie. W owych chwilach, gdyby piorun padł o trzydzieści kroków, aniby się go domyślili, tak marzenie jednej zanurzało się i gubiło w marzeniu drugiego.
Czystość przejrzysta. Godziny jasności pełne i wszystkie prawie podobne do siebie. Ten rodzaj miłości jest zbiorem listków lilji i piórek gołębich.
Cała przestrzeń ogrodu dzieliła ich od ulicy. Ile razy Marjusz wchodził lub wychodził, starannie poprawiał kratę żelazną, by nie spostrzeżono, że była usunięta.
Zwykle odchodził o północy i wracał do Courfeyrac’a. Courfeyrac mówił do Bahorela:
— Czy uwierzysz! Marjusz wraca teraz o pierwszej rano.
Bahorel odpowiadał:
— Cóż chcesz? cicha woda brzegi podrywa.
Czasami Courfeyrac założył na krzyż ręce, przybrał minę poważną i mówił do Marjusza:
— Bałamucisz się młodzieńcze!
Courfeyrac, człowiek praktyczny, ze złej strony brał ten niewidzialny odblask raju na licach Marjusza; mało czuł pociągu do miłości niezwykłej, niecierpliwiła go i niekiedy wzywał Marjusza, by wrócił do rzeczywistości. Jednego poranku dał mu takie napomnienie:
— Mój kochany, myślę, że jesteś teraz na księżycu w królestwie marzeń, w prowincji złudzeń, w stolicy Bańki mydlanej. No chłopcze, jak jej na imię?
Ale nic nie mogło dobyć słówka z Marjusza. Dałby sobie wyrwać paznogcie, a nie wymówiłby trzech świętych zgłosek, składających nie wysłowione imię Co zetta. Prawdziwa miłość jaśnieje jak jutrzenka, a milczy jak grób. Courfeyrac dostrzegł tylko tę zmianę w Marjuszu, że jego małomówność promieniała szczęściem.
Podczas słodkiego miesiąca maja, Marjusz i Cozetta poznali te niezmierne szczęścia:
Kłócić się i mówić sobie pan, pani, jedynie dlatego, żeby potem częściej ty mówić:
Opowiadać rozwlekle z najdrobniejszemi szczegółami o ludziach, którzy nas wcale nie obchodzą, jest to jednym więcej dowodem, że w rozkosznej operze, zwanej miłością, libretto nic prawie nie znaczy;
Dla Marjusza, słuchać Cozettę, mówiącą o strojach;
Dla Cozetty, słuchać Marjusza, prawiącego o polityce;
Słyszeć, dotykając się kolanami, turkot powozów na ulicy Babilońskiej; Wpatrywać się w tę samą planetę na niebie lub w tego samego robaczka, świecącego w trawie;
Umilknąć razem — rozkosz większa, niż mówić; I t. d. i t. d.
Tymczasem zbliżały się różne zawikłania.
Jednego wieczora Marjusz szedł na schadzkę bulwarem Inwalidów; zwykle chodził ze spuszczoną głową; gdy miał zawrócić na ulicę Plumet, usłyszał głos tuż przy sobie:
— Dobry wieczór, panie Marjuszu!
Podniósł głowę i poznał Eponinę.
Sprawiło to na nim dziwne wrażenie. Ani razu nie przyszła mu na myśl ta dziewczyna od czasu, jak go zaprowadziła na ulicę Plumet, nie widział jej potem i zupełnie o niej zapomniał. Miał wszelkie powody być jej wdzięcznym — jej winien był teraźniejsze szczęście, a jednak czuł się nie swój, gdy ją spotkał.
Błędnie sądzą, że miłość szczęśliwa i czysta wiedzie człowieka do stanu doskonałości; po prostu wiedzie go, jakeśmy to widzieli, do stanu zapomnienia. W takiem położeniu człowiek zapomina złośliwości, ale też zapomina być dobrym. Znikają wdzięczność, powinność, pamięć na najważniejsze obowiązki. W każdym innym czasie Marjusz inaczejby postąpił z Eponiną. Zajęty Cozettą, nawet nie zdawał sobie jasno sprawy, że ta Eponina nazywała się Eponiną Thenardier, że nosiła nazwisko, zapisane w testamencie jego ojca, nazwisko, dla którego przed paru miesiącami poniósłby największe ofiary. Przedstawiamy Marjusza jakim był; nawet jego ojciec powoli znikał z jego duszy w blasku miłości.
Odpowiedział zakłopotany:
— A to panna Eponina?
— Dlaczego mię pan nazywa panną? Czym panu zrobiła co złego?
— Nie — odpowiedział.
Rzeczywiście nie miał do niej żadnej urazy. Owszem. Ale czuł, że teraz, gdy Cozecie mówił ty, nie mógł postąpić inaczej i musiał mówić Eponinie panna.
Gdy nic nie mówił, zawołała:
— Mówże pan...
I zatrzymała się. Zdawało się, że słów zabrakło tej dziewczynie, niedawno tak śmiałej i wygadanej. Chciała się uśmiechnąć i nie mogła. Rzekła tylko:
— I cóż?...
Później umilkła i spuściła oczy.
— Dobranoc, panie Marjuszu — rzekła nagle — i odeszła.
Nazajutrz było 3 czerwca — dzień 3 czerwca r. 1832, który zapamiętać należy, bo w owym czasie ważne wypadki zawisnęły na widnokręgu paryzkim, niby brzemienne chmury. Marjusz za nadejściem nocy szedł tą samą drogą co wczoraj, z rozkosznemi myślami na sercu, gdy między drzewami bulwaru, spostrzegł idącą naprzeciw niemu Eponinę. Dwa dni z rzędu, to za wiele. Zawrócił żywo, zszedł z bulwaru i Pańską ulicą udał się na ulicę Plumet.
To sprawiło, że Eponina szła za nim aż do rogu ulicy Plumet, co się jej dotychczas nie zdarzyło. Zwykle przestawała na spojrzeniu nań gdy przechodził, i nie starała się z nim spotkać. Wczoraj dopiero spróbowała z nim rozmawiać.
Otóż, Eponina szła za Marjuszem, choć się tego nie domyślał. Zobaczyła jak usunął kratę i wcisnął się do ogrodu.
— Oho! — rzekła — wchodzi do domu!
Zbliżyła się do kraty, poruszała wszystkie pręty i łatwo poznała ten, który usunął Marjusz.
I szepnęła! półgłosem ponuro:
— Ani kroku ztąd, kochanko!
Usiadła na podmurowaniu kraty tuż obok poruszonego prętu i zdawała mu się przypatrywać. W tem właśnie miejscu krata dotykała sąsiedniego muru, tworząc z nim kąt dość ciemny, w którym Eponina znikła zupełnie.
Tak siedziała z godzinę nieruchoma i milcząca, pogrążona w myślach.
Około dziesiątej wieczór jeden z kilku przechodniów ulicy Plumet, stary mieszczanin zapóźniony, przebiegając to samotne miejsce i podejrzane, usłyszał w kącie muru przy kracie ogrodu, głos groźny i głuchy, mówiący:
— Nie dziwię się teraz, że tu przychodzi co wieczór!
Przechodzień obejrzał się dokoła, nie zobaczył nikogo, nie śmiał spojrzeć w kąt ciemny i przestraszony podwoił kroku.
Dobrze zrobił, że pospieszył, bo w kilka minut później, sześciu ludzi, idących w pewnych od siebie odległościach wzdłuż muru i wyglądających na patrol pijany, weszli na ulicę Plumet.
Pierwszy, który zbliżył się do kraty ogrodu, stanął i czekał na drugich; w minutę później zebrali się wszyscy sześciu.
Ludzie ci zaczęli mówić po cichu:
— To tutaj — rzekł jeden.
— Czy jest pies w ogrodzie? — zapytał drugi.
— Nie wiem. W każdym razie przyniosłem gałkę, którą mu damy połknąć.
— Czy masz plaster do wybicia szyby?
— Mam.
— Krata jest stara — dodał piąty, który miał głos brzuchomówcy.
— Tem lepiej — rzekł drugi — nie piśnie pod balikiem (piłą) i łatwo da się skosić (przeciąć).
Szósty, który jeszcze ust nie otworzył, zabrał się do rozpatrywania kraty, jak to godziną wprzódy uczyniła Eponina, kolejno chwytając za każdy pręt i wstrząsając nim ostrożnie. Tak doszedł do prętu, który Marjusz wyjął z osady. Gdy już miał ująć ten pręt, nagle jakaś ręka dobyła się z cieniu, padła mu na ramię, pchnęła go w piersi i jakiś głos ochrzypły rzekł z cicha.
— Jest pies.
Człowiek doznał wzruszenia, jakie zwykła sprawiać niespodzianka. Najeżył się ohydnie; nic straszniejszego nad widok niespokojnych dzikich zwierząt. Przestraszona ich mina, przestrasza. Cofnął się i wybełkotał:
— Co to za błaźnica?
— Wasza córka.
W istocie była to Eponina, rozmawiająca z Thenardierem.
Za ukazaniem się Eponiny, pięciu innych, to jest: Claquesous, Gueulemer, Babet, Montparnasse i Brujon zbliżyli się bez szmeru, bez pośpiechu, słowa nie rzekłszy, ze złowrogą powolnością, właściwą tym ludziom nocnym.
Każdy z nich miał w ręku jakieś straszne narzędzie. Gueulemer trzymał skrzywione szczypce, które włóczęgi nazywali Franusia.
— Ach, ach! co ty tu robisz? czego chcesz? zwarjowałaś czy co? — zawołał Thenardier, nie przestając mówić po cichu. Po co przychodzisz przeszkadzać nam w robocie?
Eponina zaczęła się śmiać i rzuciła mu się na szyję:
— Jestem tu, mój ojczulku, tak sobie. Czyż mi nie wolno usiąść na kamieniach? To wy nie powinnibyście tu przychodzić. Po co tu przychodzicie, kiedy jest sucharek? Powiedziałam to Magdusi. Tu nie ma co robić. Ale pocałujże mię, poczciwy ojczulku! Tak dawnośmy się nie widzieli! Więc dostałeś się na wolność?
Thenardier probował uwolnić się od uścisków Eponiny i mruczał:
— Dobrze. Pocałowałaś mię. Tak, dostałem się na wolność. Nie siedzę w kozie. A teraz ruszaj precz.
Ale Eponina nie puszczała zdobyczy i podwoiła pieszczoty.
— Mój ojczulku, jak się to stało? Musicie mieć dużo rozumu, kiedyście się stamtąd wykręcili. Opowiedzcieno. A matka? gdzie matka? jak się miewa mama?
Thenardier odpowiedział:
— Jest zdrowa, nie wiem zresztą, puść mię, powiadam ci, ruszaj sobie.
— Właśnie że się nie ruszę, odparła Eponina z pieszczotliwym dąsem zepsutego dziecka; wypychacie mię, a przecież od czterech miesięcy was nie widziałam i ledwie miałam czas was pocałować.
I znowu rzuciła się ojcu na szyję.
— Ależ to głupie i nieznośne! — rzekł Babet.
— Żywo — rzekł Gueulemer — salcesony mogą nadejść.
Głos brzuchomówcy skandował ten dwu-wiersz:
Zwykło się cackać z mamą i tatką.
Eponina obróciła się do pięciu zbójców.
— A! to pan Brujon. — Dobry wieczór panie Babet. Dobry wieczór panie Claquesous. Czy mię pan nie poznajesz, panie Gueulemer?
— Jak się masz, panie Montparnasse?
— Czy cię poznają! — rzekł Thenardier. Ależ dobry wieczór i dobranoc — czmychaj! i daj nam święty pokój.
— To godzina lisów nie kur — wtrącił Montparnasse.
— Widzisz przecie, że mamy tu robotę — dodał Babet.
Eponina wzięła za rękę Montparnassa.
— Ostrożnie! — rzekł — zarzniesz się, mam nóż otwarty.
— Mój Montparnasku — odpowiedziała po cichu Eponina — przecież trzeba mieć zaufanie do ludzi. Wszak jestem może córką, mojego ojca. Panie Babet, panie Gueulemer, to ja miałam rozjaśnić sprawę.
Należy tu zanotować, że Eponina nie mówiła szwargotem. Od czasu jak poznała Marjusza, szkaradny ten język wydał się jej obrzydłym.
Wątłą i kościstą rączyną, niby ręką skieletu ścisnęła grube paluchy Gueulemera i mówiła dalej:
— Wszak wiecie, że głupią nie jestem. Zwykle mi wierzycie. Nieraz już wyświadczyłam wam usługę. Otóż wywiedziałam się o wszystkiem i powiadam wam, że daremniebyście się narażali. Przysięgam, że w tym domu nie macie co robić.
— Same kobiety — rzekł Gueulemer.
— Nie, wyprowadziły się.
— A jednak się świeci! — rzekł Babet.
I pokazał Eponinie przez wierzchołki drzew przedzierające się światło, przenoszone po strychu pawilonu. To stara Toussaint rozwieszała bieliznę.
Eponina spróbowała raz ostatni.
— No — rzekła — trzeba wam wiedzieć, że to biedne ludziska, nie mają ani grosza.
— Idź do djabła! — zawołał Thenardier. Jak splondrujemy dom i przetrząśniemy wszystkie kąty od piwnicy do strychu, to ci powiemy, czy tam są talary, czy grosze i szelągi.
I pchnął ją chcąc iść dalej.
— Kochany przyjacielu, panie Montparnasse — rzekła Eponina — proszę cię, jesteś dobry chłopiec, nie wchodź.
— Strzeż się, powiadam, możesz się zarznąć! — odparł Montparnasse.
Thenardier odezwał się znowu głosem stanowczym:
— Wynoś się stąd dziewczyno i zostaw nas w pokoju.
Eponina puściła rękę Montparnassa i rzekła:
— Więc koniecznie chcecie wejść do tego domu?
— Zdaje się! — rzekł śmiejąc się brzuchomówca.
Wtedy oparła się plecami o kratę, twarzą obróciła do sześciu zbójów od stóp do głów, uzbrojonych i wyglądających w nocy jak szatany i rzekła silnym ale zniżonym głosem:
— A ja nie chcę.
Zatrzymali się zdumieni. Brzuchomówca nie przestawał się śmiać, ona dodała:
— Przyjaciele! posłuchajcie z uwagą. Nie żartuję. Teraz ja mówię. Naprzód, jeżeli wejdziecie do ogrodu, jeżeli dotkniecie tej kraty, będę krzyczeć, będę walić do drzwi, rozbudzę ludzi, przywołam policję i każę was zabrać wszystkich.
— Zrobi to — rzekł Thenardier po cichu do Brujona i brzuchomówcy.
Potrząsnęła głową i dodała:
— Najpierwszego ciebie, mój ojcze! Thenardier się zbliżył.
— Nie przystępuj, stary! — zawołała.
Cofnął się mrucząc pod nosem: — Co jej się stało? i dodał:
— Psico!
Eponina zaśmiała się strasznie:
— Jak się wam podoba, ale nie wejdziecie. Nie jestem córką psa, kiedy jestem córką wilka. Was sześciu — wielka rzecz! Jesteście mężczyźni. Otóż ja jestem kobieta. Nie boję się was bynajmniej. Powiadam, że nie wejdziecie do tego domu, bo mi się nie podoba. Jeśli się zbliżycie, będę szczekać. Powiedziałam, że pies to ja jestem. Nie dbam o was wcale. Nie nudźcie mię i ruszajcie do djabła. Idźcie, gdzie chcecie, ale tu nie przychodźcie, ja zabraniam! Wy z nożami, ja z pantoflem — wszystko mi jedno, zbliżcie się tylko!
Postąpiła krok ku zbójcom, była straszną i zaczęła się śmiać:
— Dalibóg, nie boję się was. Latem będę głodną, zimą będzie mi chłodno. Ogłupieli te chłopy, myśląc, że nastraszą dziewczynę? Czem nastraszą? Patrzajcie głupców! Że mają szurgoty kochanki, co chowają się pod łóżko, gdy na nie krzykną, myślą, że straszni! Ja niczego i nikogo się nie lękam!
Utkwiła wzrok w Thenardiera i rzekła:
— Ani ciebie, mój ojcze!
I mówiła dalej, wodząc po zbójach krwawe źrenice widma:
— Co mi to znaczy, że jutro znajdą mię na bruku ulicy Plumet zabitą jabłuszkiem ojca, lub że po roku znajdą mię w sieciach St. Cloud, albo na wyspie Łabędzi pośród starych zgniłych wiechci i psów zatopionych!
Musiała przestać, porwał ją suchy kaszel, oddech jej wychodził jak chrapanie z piersi słabej i wązkiej.
Mówiła znowu:
— Dość mi krzyknąć, nadbiegną ludzie i marsz do prochowni! Was sześciu — ale ja to cała policja.
Thenardier postąpił ku niej.
— Nie zbliżaj się! — zawołała.
Zatrzymał się i rzekł do niej łagodnie: — No, nie zbliżę się, ale nie mów tak głośno. Moja córko, czemu nam przeszkadzasz w robocie? Przecież musimy zarabiać na życie. Więc już nie masz przyjaźni dla ojca?
— Nudzisz mię — rzekła Eponina.
— Przecież musimy żyć, jeść cokolwiek...
— Zdychaj.
To powiedziawszy usiadła na podmurowaniu kraty śpiewając:
Nóżki utoczone;
Łokieć oparła na kolanie, brodę na ręku i kiwała nogą z miną najobojętniejszą. Przez dziurawą suknię widać było jej chudy obojczyk. Latarnia z przeciwka oświecała jej profil i postawę. Trudno wyobrazić sobie istotę dziwniejszą i mocniejszej woli.
Sześciu drabów, zdumieni i nachmurzeni, że je dna dziewczyna trzyma ich w szachu, poszli ukryć się w cieniu rzuconym przez latarnię i złożyli radę, wzruszając ramionami upokorzeni i wściekli.
Ona tymczasem patrzyła na nich wzrokiem spokojnym i dzikim.
— Coś ma w tem — rzekł Babet. Jakiś powód. Może się zakochała w psie? Szkodaby jednak było, gdyby nie dopisała ta robota. Dwie kobiety, stary mieszkający w tylnem podwórku. U okien wiszą wcale nie złe firanki. Stary musi być bogatym żydem. Interes zdaje mi się dobry:
— A więc, wchodźcie do domu — zawołał Montparnasse. Do roboty. Ja zostanę tu z dziewczyną i jeśli piśnie...
Błysnął ostrzem noża, który trzymał otwarty w rękawie.
Thenardier nie wyrzekł ani słowa i zdawał się być gotów na wszystko.
Brujon, który uchodził trochę za wyrocznię, i jak wiadomo, „nastręczył robotę” jeszcze się nie odezwał. Zdawał się być zamyślony. Wiedziano, że nie cofa się przed żadnem niebezpieczeństwem i raz, po prostu z junactwa, okradł posterunek policjantów. Prócz te go układał wiersze i piosneczki, co mu nadawało wielką powagę.
Babet go zapytał:
— Cóż, Brujon, nic nie mówisz?
Brujon milczał chwilę, potem kilka razy kiwnął głową w rozmaity sposób i nakoniec głos zabrał:
— Słuchajcie: dziś rano widziałem dwóch bijących się wróbli; wieczorem potykam się o kobietę, która się kłóci. To zły znak. Idźmy ztąd.
I poszli.
Odchodząc Montparnasse mruczał:
— Wszystko mi jedno, ale gdyby było wolno, tobym ją palnął.
Babet odpowiedział:
— Ja nie. Nie tykam kobiet..
Zatrzymali się na rogu ulicy i po cichu prowadzili ten djalog zagadkowy:
— Gdzie będziesz spać tej nocy?
— Pod Pantinem (Paryżem).
— Czy masz przy sobie klucz od kraty, Thenardier?
— A jużci.
Eponina nie spuszczająca ich z oczów, widziała, jak zawracali na drogę, którą przyszli. Podniosła się i cichaczem czołgała za niemi wzdłuż murów i domów. Tak doprowadziła ich do bulwaru. Tu rozłączyli się i sześciu ludzi zniknęło w ciemnościach, jakby się w nich roztopili.
Po odejściu zbójców, ulica Plumet znowu przybrała spokojną, postać nocną.
Co działo się przed chwilą na tej ulicy, nie zdziwiło by boru. Zarośla, gęstwiny i krzaki, pokrzyżowane z sobą gałęzie i bujne zielska mają istnienie ponure; dzikie mrowisko dostrzega tam nagle zjawiska niewidzialnego; co jest pod człowiekiem, widzi tu w mroku to, co jest za człowiekiem i rzeczy nam żyjącym nieznane, spotykają się jakby oko w oko w nocy. Najeżona i dzika natura przeraża się za zbliżeniem pewnych zjawisk, w których przeczuwa coś nadprzyrodzonego. Siły cieni znają się i mają między sobą tajemnicze równowagi; kły i szpony boją się tego, co jest nieujęte. Bydlęctwo żłopiące krew, żarłoczne zachęcenia, zgłodniałe, szukające łupu, instynkta uzbrojone pazurami i szczękami, których źródłem i celem jest brzuch, patrzą i z niespokojnością węszą pod prześcieradłem nieczułe kształty poruszającego się widma, które zdaje im się żyć martwem i strasznem życiem pod tą powiewającą szatą. Te zwierzęcości, będące samą materją, boją się mieć do czynienia z niezmierną ciemnością, skupioną w istocie nieznanej. Czarna postać, tamująca drogę, zatrzymuje dzikiego zwierza. Co wychodzi z mogiły, przestrasza i zbija z toru wychodzących z pieczary; srogi lęka się złowrogiego; wilki uciekają, spotkawszy zmorę.
Gdy ten rodzaj suki z ludzką twarzą odbywał wartę przed kratą i gdy sześciu zbójów ustąpili przed dziewczyną — tymczasem Marjusz siedział przy Cozecie.
Nigdy niebo nie było gwiaździstsze i piękniejsze, drzewa bardziej drżące i zapach ziół rozkoszniejszy; nigdy ptaki nie usypiały pod liśćmi z milszym szczebiotem; nigdy wszystkie harmonje pogody wszechświata nie wtórowały lepiej wewnętrznej muzyce miłości; nigdy Marjusz nie był bardziej rozkochany, zachwycony, szczęśliwszy. Ale zastał Cozettę smutną. Cozetta płakała, miała oczy czerwone.
Pierwsze słowo Marjusza było:
— Co ci jest?
Ona odpowiedziała:
— Zaraz ci powiem.
Potem usiadła na ławce przy ganku i gdy drżący zabierał miejsce przy niej, mówiła dalej:
— Dziś rano powiedział mi ojciec, bym się przygotowała do podróży, że ma interes i że zapewne wyjedziemy.
Marjusz zadrżał od stóp do głowy.
Gdy zbliżymy się do kresu życia, umrzeć to znaczy odjechać; gdy jesteśmy w jego początkach, odjechać znaczy umrzeć.
Od sześciu tygodni Marjusz nieznacznie, zwolna, stopniowo, z dniem każdym wchodził w posiadanie Cozetty. Posiadanie czysto idealne, ale głębokie. Jakeśmy już wytłumaczyli, w pierwszej miłości posiada się wprzód duszę niż ciało; później posiada się wprzód ciało niż duszę, niekiedy nie posiada się jej wcale; Faublasy i Prudhommy dodają: bo jej nie ma, ale szczęściem sarkazm ten jest bluźnierstwem. Marjusz więc posiadał Cozettę, jak posiadają duchy, ale otaczał ją całą duszą i trzymał zazdrośnie w swej mocy z niezachwianem przekonaniem. Posiadał jej uśmiech, jej oddech, zapach jej szat, głęboki promień jej źrenic niebieskich, delikatność jej ciała, gdy dotykał ręki, rozkoszne jej znamię na szyi, wszystkie jej myśli. Ułożyli się, usypiając zawsze marzyć o sobie i dotrzymali słowa. Posiadał więc wszystkie marzenia Cozetty. Pożerał oczyma a niekiedy dotykał oddechem jej włoski na karku i mówił sobie, że każden z tych włosków należy do niego, do Marjusza. Ubóstwiał wszystko, co na siebie kładła, kokardę jej wstążki, rękawiczki, rękawki i buciki, niby przedmioty święte, których był panem. Marzył, że jest władzcą pięknych grzebyków szyldkretowych, któremi spinała włosy i mówił sobie — był to głuchy szept obudzającej się żądzy — że nie było sznureczka na jej sukni, ani oczka w pończoszkach, ani fałdy w staniku, któreby nie należały do niego. Siedząc przy Cozecie czuł, że jest przy swej własności, przy swojej despotce i niewolnicy. Dusze ich tak zdawały się z sobą zmięszane, że chcąc je odebrać nie poznaliby, która do kogo należy. — To moja. — Nie, to moja. — Zapewniam cię, że się mylisz, z pewnością to ja. — Co bierzesz za siebie, to ja jestem. — Marjusz miał w sobie coś Cozetty, a Cozetta coś Marjusza. Marjusz czuł, że w nim żyje Cozetta. Mieć Cozettę, posiadać ją, było to samo prawie co oddychać. I gdy taką żył wiarą, gdy tak poił się posianiem dziewiczem, niesłychanem a bezwzględnem, gdy czuł się panem wszechwładnym, nagle spadł nań ten wyraz: „Wyjeżdżamy“ i ostry głos rzeczywistości zawołał: Cozetta nie jest twoją!
Marjusz się obudził. Od sześciu tygodni, jakeśmy powiedzieli, Marjusz żył za obrębem życia; owe słówko: wyjeżdżam! szorstko wtrąciło go doń napowrót.
Nie wyrzekł ani słowa. Cozeta uczuła tylko, że ma rękę bardzo zimną. Z kolei zapytała:
— Co ci jest?
Odpowiedział przycichłym, ledwie dosłyszanym głosem:
— Nie rozumiem tego, co powiedziałaś.
Powtórzyła:
— Dziś rano mówił mi ojciec, żebym załatwiła drobne sprawunki i była w pogotowiu, że mi da swą bieliznę do zapakowania w tłomok, że zmuszony jest udać się w podróż, że odjeżdżamy, że trzeba mieć duży tłomok dla mnie a mały dla niego i przygotować to wszystko przed upływem tygodnia, że może pojedziemy do Anglji.
— Ależ to potworne! — zawołał Marjusz.
Pewnem jest, że w tej chwili żadne nadużycie władzy, żaden gwałt, żadne okrucieństwo najpotworniejszych tyranów, żaden czyn Buzyrysa, Tyberjusza lub Henryka XVIII nie dorównywał w mniemaniu Marjusza tej srogości: Pan Fauchelevent zabiera córkę do Anglji, bo ma interesa.
Zapytał słabym głosem:
— I kiedy odjeżdżasz?
— Nie powiedział kiedy.
— A kiedy powrócisz?
— Nie powiedział kiedy.
Marjusz powstał i rzekł zimno:
— Więc pani jedziesz?
Cozetta podniosła na niego piękne oczy pełne trwogi i odpowiedziała jakby obłąkana:
— Dokąd?
— Do Anglji pojedziesz pani?
— Dla czego mi mówisz pani?
— Zapytuję się czy pani pojedziesz?
— I cóż mam czynić? — rzekła załamując ręce.
— Więc jedziesz pani?
— Jeśli ojciec pojedzie?
— Więc i pani pojedziesz?
Cozetta wzięła rękę Marjusza i ścisnęła ją nie odpowiadając.
— Dobrze — rzekł Marjusz. Pójdę gdzieindziej.
Cozetta raczej uczuła to słowo niż je zrozumiała. Zbladła tak, że w ciemności twarz jej stała się białą. Wyszeptała:
— Co mówisz?
Marjusz spojrzał na nią, podniósł zwolna oczy ku niebu i odpowiedział:
— Nic.
Gdyby spuścił oczy zobaczyłby, że Cozetta się uśmiechała. Uśmiech kobiety kochanej ma światłość, którą widzimy w nocy.
— A, jacy my dziecinni! Marjuszu, przyszła mi myśl jedna.
— Jaka?
— Jedź z nami! powiem ci gdzie! Przyjedź tam, gdzie ja będę!
Marjusz teraz obudził się zupełnie. Spadł z obłoków w zupełną rzeczywistość i zawołał:
— Jechać z wami! zwarjowałaś? Na to trzeba pieniędzy, a ja nie mam! Jechać do Anglji? Ależ ja teraz winien jestem nie wiem ile, przeszło dziesięć luidorów Courfeyrac’owi, jednemu z moich przyjaciół, którego nie znasz. Mam stary kapelusz, który nie wart trzech franków, mam surdut bez kilku guzików na przodzie, mam podarte koszule, dziurawe łokcie, dziurawe buty, od sześciu tygodni nie myślę o tem i wcale ci nie mówiłem. Cozetto, jestem nędzarzem. Widujesz mię tylko w nocy i dajesz mi swą miłość; gdybyś mię zobaczyła we dnie, dałabyś mi grosz jak żebrakowi! Jechać do Anglji! Ba! nie mam nawet czem zapłacić paszportu!
I padł twarzą na drzewo stojące obok, ręce złożył nad głową, czołem tarł korę i nie czuł ani drzewa, które mu obdzierało skórę, ani gorączki, która biła mu młotem w skroniach i nieruchomy, bliski upadnięcia stał jak posąg Rozpaczy.
Długo tak przestał. Można całą wieczność przeżyć w tych otchłaniach. Nakoniec obrócił głowę i usłyszał za sobą szmer stłumiony, łagodny i smutny.
To Cozetta łkała.
Od dwóch godzin płakała przy Marjuszu zadumanym.
Poszedł ku niej, padł na kolana, schylił się zwolna ku ziemi, ujął koniec jej nóżki, wychodzący z pod sukni i ucałował.
Nie broniła. Są chwile, w których kobieta, jak bogini smutna i rezygnacji pełna, przyjmuje w milczeniu religijną cześć miłości.
— Nie płacz — rzekł.
Wyszeptała:
— A kiedy mam oddalić się, a ty nie możesz tam pojechać?
On mówił:
— Czy mię kochasz?
Zanosząc się od płaczu odpowiedziała mu słowem niebiańskiem, które najbardziej zachwyca wśród łez wyrzeczone:
— Ubóstwiam cię!
Marjusz mówił dalej tonem nie wysłowionej pieszczoty:
— Nie płacz. Zrób to dla mnie, powiedz, nie będziesz płakać?
— A ty, czy mnie kochasz? — rzekła.
Marjusz wziął ją za rękę i rzekł:
— Cozetto, nigdy i nikomu nie dałem słowa honoru, bo moje słowo honoru strach we mnie budzi. Czuję stojącego przy mnie ojca. Otóż daję ci najświętsze słowo honoru, że jeśli odjedziesz, umrę.
Ton, jakim wymówił te słowa, miał tyle spokojnego i uroczystego smutku, że Cozetta zadrżała. Uczuła zimno, jakie sprawia poznanie smutnej prawdy. Dreszcz przerwał jej łkanie.
— A teraz posłuchaj — rzekł — nie czekaj mię jutro!
— Dlaczego?
— Czekaj mnie dopiero pojutrze!
— O! dlaczego?
— Zobaczysz.
— Nie widzieć cię dzień cały! to niepodobieństwo.
— Poświęćmy dzień jeden, by mieć całe życie.
I Marjusz dodał półgłosem do siebie:
— Człowiek ten nie zmienia swych zwyczajów i nikogo jeszcze nie przyjął we dnie.
— O jakim człowieku mówisz? — zapytała Cozetta.
— Ja? nic nie mówię.
— Czegóż się więc spodziewasz?
— Czekaj mnie pojutrze.
— Chcesz tego?
— Tak jest, Cozetto.
Wzięła jego głowę w obydwie ręce, wspięła się na palcach by dorównać wzrostem i szukała nadziei w jego oczach.
Marjusz mówił dalej:
— Ale, musisz wiedzieć mój adres, kto wie, może co zajść, mieszkam u mego przyjaciela nazwiskiem Courfeyrac, przy ulicy Szklanej pod numerem 16.
Poszukał w kieszeni, wydobył nożyk i ostrzem wyrył na ścianie, 16 ulica Szklana.
Tymczasem Cozetta znowu zaczęła wpatrywać się w jego oczy.
— Powiedz mi twoją, myśl, Marjuszu, ty masz jakąś myśl. Powiedz mi. O! powiedz, bym spokojnie noc mogła przepędzić.
— Moja myśl jest taka: niepodobieństwem jest żeby Bóg chciał nas rozdzielić. Czekaj mię pojutrze.
— A cóż pocznę przez czas tak długi? — zapytała Cozetta. Ty, bo jesteś wolny, możesz iść, gdzie zechcesz! Jacy szczęśliwi ci mężczyźni! Ja muszę sama pozostać! O! jakże będę smutną! Cóż będziesz robił jutro wieczór, powiedz?
— Spróbuję jednej rzeczy.
— Więc będę myślała o tobie i modliła się, by Bóg spełnił twe życzenia. Już cię nie zapytuję, bo widzę, że nie chcesz. Jesteś moim panem. Jutrzejszy wieczór przepędzę na śpiewaniu tej pieśni Eurjanty, którą tak lubisz, którą słyszałeś wieczorem pod okiennicą. Ale pojutrze przyjdziesz wcześnie. Czekać cię będę punkt o dziewiątej, uprzedzam cię. Mój Boże! jak to smutno, że dnie są tak długie! Słyszysz, punkt o dziewiątej będę w ogrodzie.
— Ja także.
I nie mówiąc sobie, wiedzeni jedną myślą, porwani prądem elektrycznym, który ciągle łączy z sobą kochanków dwoje, upojeni rozkoszą miłości i boleści, rzucili się w objęcia nie spostrzegając, że ich usta się spoiły, gdy podniesione oczy, pełne łez i zachwytów, patrzyły na gwiazdy.
Gdy Marjusz wyszedł, ulica była pusta. Właśnie w tej chwili Eponina odprowadzała zbójców do bulwaru.
Gdy Marjusz marzył, oparłszy głowę o drzewo, przyszła mu do głowy myśl jedna; niestety! myśl, którą sam miał za niedorzeczną, i niemożliwą. Powziął gwałtowne postanowienie.
Ojciec Gillenormand miał w owym czasie dziewięćdziesiąt jeden lat z okładem. Mieszkał zawsze z panną Gillenormand przy ulicy Panien Kalwarji Nr. 6 w starym własnym domu. Był to, jak sobie przypominacie, jeden z tych staroświeckich starców, co czekają śmierci wyprostowani, obciążeni wiekiem, ale nie ugięci, nie złamani nawet zmartwieniem.
Od pewnego atoli czasu córka jego mówiła: mój ojciec opada na siłach. Przestał już policzkować służące, z mniejszą energją bił laską o schody, gdy baskijczyk nie śpieszył otworzyć. Rewolucja lipcowa ledwie pół roku go trapiła. Prawie spokojnie czytał w Monitorze to połączenie wyrazów: P. Humblot — Conté, par Francji. Rzeczywiście starzec był znękany. Nie uginał się, nie poddawał; nie leżało to ani w moralnej, ani w fizycznej jego naturze, ale w duchu czuł, że mu sił braknie. Od czterech lat czekał Marjusza, czekał nieugięty, czekał w przekonaniu, że ten mały hultaj prędzej czy później zadzwoni do jego domu; teraz zdarzały się chwile ponure, że mówił sobie: jeśli mam jeszcze czekać na Marjusza... Śmierć go nie przestraszała, ale myśl, że może już nigdy nie zobaczy Marjusza. Nie zobaczyć już Marjusza, dotychczas nie powstało mu to w myśli; teraz myśl ta przyszła mu do głowy i przeraziła go. Nieobecność, jak zawsze bywa, gdy uczucia są wrodzone i prawdziwe, powiększała tylko jego miłość do niewdzięcznego dziecka, które sobie poszło w świat i nie wracało. W nocach grudniowych, podczas dziesięciostopniowych mrozów, najchętniej myślimy o słońcu. Pan Gillenormand przedewszystkiem nie był, a przynajmniej tak sądził, zdolnym do zrobienia pierwszych kroków do Marjusza, on, dziadek do wnuka; — zdechłbym raczej, mawiał. Nie miał sobie nic do wyrzucenia; ale marzył o Marjuszu z coraz głębszem rozczuleniem i niemą rozpaczą poczciwca, który gaśnie w ciemnościach.
Zaczął tracić zęby, i to pomnażało jego smutek.
Pan Gillenormand, nie wyznając przed sobą, bo go to wstydziło i złościło, bardziej kochał Marjusza, niż którąkolwiek kochankę.
Kazał powiesić w swym pokoju nad łóżkiem, jakby pierwszą rzecz, którą chciał zobaczyć obudziwszy się, dawny portret drugiej swej córki, tej co umarła, pani Pontmercy, portret zdjęty, gdy miała lat ośmnaście. Nieustannie patrzył na tę córkę. Jednego dnia rzekł, przypatrując się portretowi:
— Doprawdy, podobny do niej.
— Do mojej siostry? — podchwyciła panna Gillenormand. A tak.
Starzec dodał:
— I do niego także.
Razu jednego, gdy siedział ścisnąwszy kolana, z oczyma prawie zamkniętemi, w postawie znękanej, córka ośmieliła się odezwać:
— Ojcze, czy zawsze równą czujesz urazę?
I zatrzymała się, bojąc dokończyć.
— Do kogo? — zapytał.
— Do biednego Marjusza.
Podniósł starą głowę, położył na stole wychudłą i pomarszczoną rękę i zawołał z gwałtownym gniewem:
— Biedny Marjusz, powiadasz panna! Ten panicz jest hultaj, niegodziwiec, niewdzięczny pyszałek, bez serca, bez duszy, zuchwalec, złośliwy!
I odwrócił głowę, by córka nie dojrzała łzy w jego oku.
W trzy dni potem przerwał czterogodzinne milczenie, odzywając się znienacka do córki:
— Miałem zaszczyt prosić pannę Gillenormand, aby nigdy nic o tem nie mówiła.
Ciotka Gillenormand wyrzekła się zamiaru pojednania dziada z wnukiem i zrobiła to głębokie spostrzeżenie: — Ojciec zawsze niebardzo kochał moją siostrę od czasu, jak zrobiła głupstwo. Widocznie niecierpi Marjusza.
„Od czasu, jak zrobiła głupstwo“ znaczyło: od czasu, jak wyszła za pułkownika.
Zresztą, jak łatwo się domyśleć, pannie Gillenormand nie udało się także podstawić swego ulubieńca, oficera od ułanów, w miejsce Marjusza. Teodul wcale się nie podobał. Pan Gillenormand nie przyjął tego qui pro quo. Próżnia serca nie zatyka się lada korkiem. Ze swej strony Teodul, chociaż połykał ślinkę na spadek po dziadku, nie lubił pańszczyzny zalotów. Poczciwiec nudził ułana, a ułan raził poczciwca. Porucznik Teodul był wprawdzie wesoły, ale gaduła; letkiewicz, ale gminny; hulaka, ale karczemny; miał kochanki, to prawda, ale i to prawda, że o nich dużo gadał, a gadał źle. Wszystkie te przymioty miały wady. Zanudził pana Gillenormand, prawiąc mu o jakichś miłostkach swoich przy koszarach ulicy Babilońskiej. A przytem porucznik Gillenormand przychodził czasami w mundurze z trójkolorową kokardą. Tem jednem już stał się nieznośny. Ojciec Gillenormand powiedział w końcu do córki: — Mam już po uszy twego Theodula. Nie lubię wojowników w czasie pokoju. Przyjmuj go jeśli chcesz. Wolę może rębaczy, niż brząkających szabelką po bruku. Zresztą szczęk oręża w czasie bitwy nie jest tak i przykry, jak noszenie się z pałaszem po ulicach. A przytem czupurzyć się jak junak, a ściskać w pasie jak kokietka, nosić gorset pod pancerzem, to śmieszne podwójnie. Kto jest prawdziwym człowiekiem zarówno unika fanfaronady jak trzpiotowatości. Ani junak, ani delikatniś. Zachowaj dla siebie Teodula.
Napróżno córka mówiła: — Przecież to wnuk ojca po bracie; pan Gillenormand był duszą, i kościami dziadkiem rodzonym, ale wcale nie miał wnętrzności dziadka stryjecznego.
W gruncie zaś, że był to człowiek rozumny i lubił porównywać, obecność Teodula przydała się tylko na to, że obudziła w nim większy żal po Marjuszu.
Jednego wieczora, było to 4-go czerwca, co nie przeszkadzało, że u ojca Gillenormand palił się dobry ogień na kominku, odesłał córkę, która szyła w sąsiednim pokoju. Został sam w salonie, przedstawiającym sceny pasterskie, nogi oparł o cęgi, i na pół zasłoniony obszernym parawanem koromandelskim o dziewięciu skrzydłach, siedział na miękich poduszkach fotelu, oparty o stół, na którym paliły się dwie świece woskowe pod zielonym daszkiem i trzymał w ręku książkę, ale jej nie czytał. Ubrany był według staroświeckiej mody w surdut niedouwierzenia, podobny do starych portretów Garata. Gdyby wyszedł na ulicę tak ubrany, pokazywanoby go palcami, ale córka zwykle, gdy wychodził, kładła na niego obszerną, watówkę, która okrywała ubranie. W domu, wyjąwszy gdy wstawał lub kładł się spać, nigdy nie nosił szlafroka. To daje starą minę, mawiał.
Ojciec Gillenormand myślał o Marjuszu z miłością i goryczą; i jak zwykle, gorycz przeważała. Jego skwaśniała czułość w końcu wrzała gniewem i przemieniała się w oburzenie. Doszedł właśnie do tego stanu duszy, w którym decydujemy się przyjąć boleść, nie znajdując zaradczych środków. Tłómaczył sobie, że teraz już Marjusz nie ma żadnego powodu wracać, że gdyby miał wrócić, to by dawno uczynił, że więc należało wyrzec się tej nadziei. Próbował oswoić się z myślą, że wszystko skończone i że umrze nie ujrzawszy „tego panicza“. Ale cała jego natura wstrząsała się na myśl taką, a stare serce ojcowskie nie mogło się z nią pogodzić. — Jak to! — mówił z boleścią — nie powróci! Łysą głowę opuścił na, piersi i patrzył na popiół kominka wzrokiem żałosnym i gniewnym.
Gdy był pogrążony w najgłębszem marzeniu, wszedł stary sługa, Baskijczyk, i zapytał:
— Czy jegomość może przyjąć pana, Marjusza?
Starzec wyprostował się na siedzeniu, blady i podobny do trupa, którego podnosi wstrząśnienie galwaniczne. Wszystka krew spłynęła mu do serca. Wyjąkał:
— Pan Marjusz, jak?
— Nie wiem — odpowiedział Baskijczyk — zatrwożony i zbity z toru miną swego pana, nie widziałem go. To Nicoletta mi mówiła: — Jest tu młody człowiek, powiedz, że to pan Marjusz.
Ojciec Gillenormand wyszeptał pocichu:
— Prosić.
I został w tej samej postawie, z chwiejącą głową i oczyma utkwionemi we drzwi. Otworzyły się, w szedł młody człowiek. Był to Marjusz.
Marjusz zatrzymał się u drzwi, jakby czekając czy mu powiedzą, by się zbliżył.
Umbrelka sprawiała ciemność, w której nie można było dojrzeć jego prawie nędznej odzieży. Widać tylko było twarz spokojną i poważną, ale dziwnie smutną.
Ojciec Gillenormand, jakby zniedołężniały ze zdumienia i radości, siedział chwil kilka, widząc przed sobą jasność, jakby stało przed nim widzenie. Był bliski omdlenia i wśród tego olśnienia dostrzegał Marjusza. To był on, to Marjusz!
Nareszcie! po czterech latach! Schwycił go, że tak powiem, całego jednym rzutem oka. Wydał mu się pięknym, szlachetnym, dostojnym, zupełnym mężczyzną, przyzwoitej postawy i zachwycającej miny. Miał ochotę wyciągnąć ku niemu ramiona, przywołać go, i rzucić się w jego objęcia, wnętrzności jego poruszały się z rozkoszą, czułe słowa wzbierały i przepełniały piersi. Cała ta czułość ukazała się nakoniec na ustach, i dziwną sprzecznością, stanowiącą tło jego natury, wyraziła się cierpko. Rzekł opryskliwie:
— Po cóś tu pan przyszedł?
Marjusz odpowiedział zakłopotany:
— Panie...
Pan Gillenormand wolałby, żeby Marjusz rzucił się w jego objęcia. Był niezadowolony z niego i z siebie. Uczuł, że sam był opryskliwym, a Marjusz zimnym. Nieznośnem wydało się starcowi, że w duchu czuł się tkliwym i rozrzewnionym a na zewnątrz musiał okazywać się twardym i nieużytym. Gorycz wróciła. Przerwał Marjuszowi tonem zrzędy:
— A więc po co pan przychodzisz?
To a więc znaczyło: kiedy nie rzucasz mi się na szyję. Marjusz spojrzał na dziadka, którego blada twarz wydała mu się marmurową.
— Panie...
Starzec przerwał surowo...
— Czy przychodzisz prosić przebaczenia? czy przyznajesz się do winy?
Chciał naprowadzić Marjusza na drogę i myślał, że „dziecko“ się ugnie. Marjusz zadrżał; żądano od niego, by się wyparł ojca; spuścił oczy i odpowiedział:
— Nie, panie.
— A więc — zawołał gwałtownie starzec z gniewem i przejmującą boleścią — czego pan chcesz odemnie?
Marjusz złożył ręce, postąpił krok na środek i rzekł głosem słabym i drżącym:
— Panie, miej litość nademną.
To słowo poruszyło pana Gillenormand, wyrzeczone wcześniej, byłoby go rozczuliło, ale przybywało za późno. Starzec podniósł się, wsparł na kiju obydwoma rękami; usta miał wybladłe, głowa się chwiała, ale jego wysoka postać górowała nad pochylonym Marjuszem.
— Litość nad tobą, mój panie! Młodzieniec prosi litości od dziewiędziesięcioletniego starca! Wchodzisz w życie, ja wychodzę; chodzisz na widowiska, na bale, do kawiarni, na billard, masz dowcip, podobasz się kobietom, jesteś ładny chłopiec; ja wśród lata pluję na ogień, palący się na kominku; jesteś bogaty jedynem prawdziwem bogactwem, ja mam wszystkie nędze starości, niemoc, samotność. Masz trzydzieści dwa zęby, zdrowy żołądek, żywe oko, siłę, apetyt, zdrowie, wesołość, las czarnych włosów; ja straciłem już i siwe włosy, straciłem zęby, straciłem nogi, straciłem pamięć, trzy nazwiska ulic nieustannie biorę jedne za drugie, ulicę Charlot, ulicę Chaume i ulicę Saint-Claude, ot do czego doszedłem; masz przed sobą całą przyszłość pełną słońca, ja zaczynam już nic nie widzieć, tak pogrążam się w nocy; jesteś zakochany, to się ma rozumieć, mnie nikt w świecie nie kocha, i ty przychodzisz prosić mię litości! Dalibóg, Molière o tem zapomniał. Jeśli w taki sposób żartujecie sobie w sądach, panowie adwokaci, winszuję wam, winszuję. Jesteście błazny.
I dziewiędziesięcioletni starzec dodał gniewnie i poważnie:
— No! czego pan chcesz odemnie?
— Panie — rzekł Marjusz — wiem, że moja obecność ci się nie podoba, ale przyszedłem tylko prosić o rzecz jedną i zaraz odejdę.
— Głupiś — rzekł starzec. Kto ci mówił, żebyś zaraz odchodził?
Było to tłómaczenie tych słów czułych, które miał w głębi serca: Ależ proś przebaczenia! Rzuć mi się na szyję! Pan Gillenormand uczuł, że Marjusz za chwilę go opuści, że zrażało go jego złe przyjęcie, że odpędzała surowość, mówił to sobie, czuł coraz większą boleść, ale że ta boleść zaraz przemieniała się w gniew, więc i surowość jego rosła. Radby, żeby Marjusz to zrozumiał, ale Marjusz nie zrozumiał i poczciwiec wpadał w wściekłość. Mówił dalej:
— Jakto! ubliżyłeś mi, swemu dziadkowi, opuściłeś mój dom i poszedłeś licho wie gdzie, zasmuciłeś ciotkę, puściłeś się — to się odgaduje, to wygodniejsze — na życie kawalerskie, na miłostki, swawole i zabawy, nie dałeś o sobie znaku życia, narobiłeś długów i nie powiedziałeś mi nawet, żebym je zapłacił, narobiłeś burd i awantur, i po czterech latach przychodzisz do mnie i nie masz nic do powiedzenia!
Ten gwałtowny sposób popychania wnuka, do czułości sprawił tylko, że Marjusz zamilkł. Pan Gillenormand założył na krzyż ręce, co było jego gestem nadzwyczaj rozkazującym i rzekł z goryczą do Marjusza:
— Skończmy. Przychodzisz pan prosić o coś. O co? co takiego? mów.
— Panie — rzekł Marjusz, patrząc jak człowiek, pod którym otwiera się przepaść — przychodzę prosić o pozwolenie wejścia w związki małżeńskie.
Pan Gilienormand zadzwonił. Baskijczyk otworzył drzwi.
— Poproś moją córkę.
Po chwili drzwi się znowu otwarły, panna Gillenormand nie weszła, lecz tylko się pokazała; Marjusz stał milczący, z opuszczonemi rękoma, z miną winowajcy, pan Gillenormand przechodził się wszerz i wzdłuż po pokoju. Obrócił się do córki i rzekł:
— Nic. To pan Marjusz. Powiedz mu dzień dobry. Pan Marjusz się żeni. Oto wszystko. Idź panna precz.
Ochrzypły i przerywany głos starca zapowiadał dziwny nadmiar uniesienia. Ciotka przerażona spojrzała na Marjusza, ledwie mogła go poznać, nie rzekła słówka i znikła na skinienie ojca prędzej niż źdźbło słomy, pędzone wichrem.
Ojciec Gillenormand oparł się plecami o kominek.
— Żenisz się! w dwudziestym pierwszym roku! Jużeś sobie wszystko ułożył! Chodzi ci tylko o pozwolenie! prostą, formalność. Siadajno, mój panie. Otóż mieliście rewolucję od czasu, jak nie miałem zaszczytu cię oglądać. Jakobini górą. Musiałeś być zadowolony. Czy nie jesteś republikaninem od czasu, jak zostałeś baronem? Wy umiecie godzić jedno z drugiem. Rzeczpospolita dobrze przyprawia baronostwo. Czy dostałeś order za rewolucję lipcową? czy należałeś trochę do wzięcia Luwru, mój panie? Jest tu blisko ulicy Św. Antoniego naprzeciw ulicy Nonaindières kula utkwiona w murze na trzeciem piętrze domu z napisem: 28-go lipca 1830 roku. Idź ją zobacz. To sprawia dobry efekt. Ach! ślicznych rzeczy narobili twoi przyjaciele! Ale, wszak robią wodotrysk z pomniku jego wysokości księcia Berry? Więc chcesz się żenić? z kim? czy można bez natręctwa zapytać z kim?
Zatrzymał się i nie dawszy Marjuszowi czasu do odpowiedzi, dodał gwałtownie:
— Ale, więc masz stanowisko w świecie? dobre utrzymanie? ile zarabiasz na rzemiośle adwokackiem?
— Nic — odpowiedział Marjusz z mocą i pewną dziką rezygnacją.
— Nic, więc utrzymujesz się tylko z tysiąca dwustu liwrów, które ci daję?
Marjusz nic nie odpowiedział. Pan Gillenormand mówił dalej:
— Rozumiem teraz, panna jest bogatą?
— Jak ja.
— Co? bez posagu?
— Tak.
— A w sperandzie?
— Nic podobno.
— Goluteńka! a czem jej ojciec?
— Nie wiem.
— A jak się nazywa?
— Panna Fauchelevent.
— Fauche jak?
— Fauchelevent.
— Fi! — rzekł starzec.
— Panie! — krzyknął Marjusz.
Pan Gillenormand przerwał mu tonem człowieka, mówiącego do siebie.
— Otóż to, lat dwadzieścia jeden, bez stanowiska w świecie, tysiąc dwieście liwrów rocznego dochodu, pani baronowa Pontmercy pójdzie kupować u straganiarki za trzy grosze włoszczyzny.
— Panie — odparł Marjusz — zaklinam cię ze złożonemi rękoma, na miłość Boską, błagam cię na klęczkach, pozwól mi ją zaślubić!
Starzec rozśmiał się sucho i ponuro, i kaszląc mówił:
— Ach! ach! powiedziałeś sobie, dalibóg! pójdę do tej starej szlafmycy, do niedorzecznego safanduły! szkoda, że nie mam lat dwudziestu pięciu! to bym mu wypalił orację! naplułbym na jego pozwolenie! Cóż robić, powiem mu: Stary niedołęgo, za wiele robię ci szczęścia swoją obecnością, mam ochotę ożenić się, zaślubić mniejsza o to kogo, córkę licho wie kogo, nie mam butów, ona nie ma koszuli, dobrana para, mam ochotę wyrzucić za okno moją przyszłość, młodość, życie, mam ochotę zanurzyć się w nędzy z żoną na karku, tak mi się podobało, musisz się zgodzić! i stara mumja się zgodzi. Ruszaj chłopcze, jak ci się podoba, zawiąż sobie stryk na szyję, ożeń się ze swoją Pousselevent, Coupelevent... Nigdy, mój panie, nigdy!
— Mój ojcze!
— Nigdy!
Te „nigdy” wymówił starzec tonem, który odjął w szelką nadzieję Marjuszowi. Przeszedł izbę zwolna chwiejąc się, ze spuszczoną głową, podobniejszy do umierającego, niż do odchodzącego człowieka. Pan Gillenormand wiódł za nim oczyma i w chwili, gdy drzwi się zamykały, gdy Marjusz miał zniknąć, w kilku susach przebiegł pokój ze zgrzybiałą żywością starców gwałtownych i rozpieszczonych, porwał Marjusza za kołnierz, energicznie przyprowadził go do pokoju, rzucił na krzesło i rzekł:
— Opowiedz, jak to było!
Jedno słówko, mój ojcze, które się wyrwało Marjuszowi, sprawiło tę rewolucję.
Marjusz patrzył nań obłąkany. Ruchliwa twarz pana Grillenormand wyrażała już tylko szorstką, i niewysłowioną dobroć. Serce dziadka odzyskało swe prawa.
— No słucham, opowiedz swe miłostki rozgadaj się, mów wszystko, do djaska! jacy głupi ci młodzi ludzie!
— Mój ojcze — odezwał się Marjusz.
Twarz starca zajaśniała niewymowną radością.
— A tak, nazywaj mię ojcem, a przekonasz się!
Było coś tak dobrego, czułego, wylanego i ojcowskiego w tej porywczości starca, że Marjusz w nagłem przejściu od rozpaczy do nadziei, był jakby ogłuszony i odurzony. Siedział przy stole, blask świec padał na jego zniszczoną odzież, której ojciec Grillenormand przypatrywał się ze zdumieniem.
— Otóż mój ojcze — rzekł Marjusz...
— Ach, ach — przerwał pan Grillenormand — ty widzę na prawdę nie masz ani grosza. Ubrany jesteś jak złodziej.
Poszukał w szufladzie, wyjął woreczek i położył na stole:
— Masz sto luidorów, kup sobie kapelusz.
— Mój ojcze — mówił dalej Marjusz — mój dobry ojcze, gdybyś wiedział! kocham ją. Nie wyobrazisz sobie, po raz pierwszy ujrzałem ją w Luksemburgu, przychodziła tam; zrazu nie zwracałem na nią uwagi, później nie wiem jak się to stało, zakochałem się. O! jakże byłem nieszczęśliwy! Nakoniec widuję ją teraz codziennie, u niej, ojciec nie wie o niczem, wyobraź sobie ojcze, mają wyjechać, widujemy się w ogrodzie, jej ojciec zabiera ją do Anglji, więc sobie powiedziałem: pójdę do dziadka i opowiem mu wszystko. Oszalałbym naprzód, umarłbym, zachorował, rzuciłbym się do Sekwany. Muszę się z nią ożenić koniecznie, bo inaczej zwarjuję. Oto całą prawda. Mieszka w ogrodzie gdzie jest krata, przy ulicy Plumet. Od strony Inwalidów.
Ojciec Gillenormand siedział przy Marjuszu rozpromieniony szczęściem. Słuchając go, rozkoszując się dźwiękiem jego głosu zażywał zwolna spory niuch tabaki. Na ten wyraz ulica Plumet, przestał zażywać i resztę tabaki upuścił na kolana.
— Ulica Plumet! powiadasz ulica Plumet? Poczekajno! — Wszak tam obok są koszary? Ale tak, to samo. Twój kuzyn Theodul mówił mi o niej. Ułan, oficer. Kokietka, poczciwy chłopcze, kokietka! — Dalibóg prawda, ulica Plumet. Dawniej nazywała się Blomet. Zupełnie sobie przypominam. Słyszałem o tej małej za kratą ulicy Plumet. W ogrodzie. Pamela. Masz dobry gust. Powiadają, że nieszpetna. Mówiąc między nami, ten mazgaj ułan trochę się do niej umizgał. Nie wiem jak daleko tam zaszło. Nic to wreszcie nie stanowi. A przytem nie trzeba mu wierzyć. Chwali się. Marjuszu! Mojem zdaniem dobrze robisz, że się kochasz. To właśnie przystoi twemu wiekowi. Wolę żebyś się kochał w spódniczce, do pioruna! choćby w dwudziestu spódniczkach, niż w panu Robespierze. Co do mnie, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość, że z sankiulotów kochałem tylko kobiety. Piękne dziewczęta są pięknemi dziewczętami, do kroćset! to się rozumie doskonale. Co do małej, przyjmuje cię bez wiedzy ojca. To właśnie. Ja także miewałem podobne historje. I nie jedną. Czy wiesz co się robi w takim razie? Nie bierze się rzeczy zbyt serjo; nie rzuca się w tragedje, nie kończy na małżeństwie i kontrakcie ślubnym. Po prostu postępuje się jak chłopiec rozumny. Od czego zdrowy rozsądek. Kochajcie, śmiertelnicy, ale się nie żeńcie. Przychodzisz do dziadka, który w gruncie jest poczciwcem i zawsze ma kilka rulonów dukatów w starej szufladzie; powiadasz mu: dziaduniu, ot jaka historja. A dziadek mówi: najprostsza w świecie.
Niech młodość wyszumi, a pokutuje starość. I ja byłem młody i ty będziesz starym. Idź mój chłopcze, oddasz to swemu wnukowi. Masz dwieście pistolów. Baw się, u djabła! Nic nad to wyśmienitszego! tak się układają, rzeczy. Nie żeń się, ale to zawadzać nie powinno. Rozumiesz mię?
Marjusz osłupiały, nie w stanie wymówić słowa, skinął głową że nie.
Poczciwiec parsknął śmiechem, mrugnął staremi powiekami, klapnął go po kolanie, spojrzał mu w oczy tajemniczo i radośnie i rzekł jak najczulej wzruszając ramionami:
— Niedomyślny! zrób ją swoją metressą.
Marjusz zbladł. Nic nie rozumiał ze wszystkiego co mu prawił dziadek. Gadanina o ulicy Blumet, o Pameli, o koszarach, o ułanie, jak fantasmagorja przesunęła się w głowie Marjusza. Nic podobnego nie mogło się stosować do Cozetty, która była lilją. Poczciwiec stary bredził. Ale to bredzenie zakończyło się słówkiem, które Marjusz zrozumiał, słówkiem, które śmiertelnie znieważało Cozettę. Wyrażenie: zrób ją swoją metressą jak miecz przeszyło serce surowego młodzieńca.
Powstał, podniósł z ziemi kapelusz i poszedł ku drzwiom silnym i pewnym krokiem. Tu obrócił się, ukłonił się nisko dziadkowi, podniósł głowę i rzekł:
— Przed pięciu laty znieważyłeś pan mego ojca, dziś znieważasz moją żonę. Nic już nie żądam od pana. Żegnam.
Ojciec Gillenormand zdumiony otworzył usta, wyciągnął ręce, chciał się podnieść i nim zdołał wyrzec słowo, już drzwi się zamknęły i Marjusz zniknął.
Starzec siedział chwilę nieruchomy jak piorunem rażony, nie mogąc przemówić ani odetchnąć; zdawało się, że jakaś pięść żelazna ściskała mu gardziel. Nakoniec zerwał się z krzesła, pobiegł do drzwi ile zdążyć mogły dziewięćdziesięcioletnie nogi, otworzył i zawołał:
— Gwałtu! gwałtu!
Ukazała się córka, potem domownicy. Starzec jęczał żałośnie:
— Biegnij za nim! przytrzymaj! cóżem mu zrobił złego! oszalał! nie ma go! A mój Boże! A mój Boże! teraz już nie powróci!
Poszedł do okna od ulicy, otworzył je drżącemi rękoma, wychylił się więcej niż przez połowę i wołał, podczas gdy Baskijczyk i Nikoletta przytrzymywali go z tyłu:
— Marjusz! Marjusz! Marjusz! Marjusz!
Ale Marjusz nie mógł już słyszeć i w tej chwili zawracał za róg ulicy Św. Ludwika.
Dziewięćdziesięcioletni starzec dwa lub trzy razy chwycił się obydwiema rękami za skronie z wyrazem największego zmartwienia, cofnął się i wysilony padł na krzesło jak nieżywy, oniemiały, z suchemi oczyma, potrząsając głową i poruszając ustami jak idjota, a w jego oczach i sercu było coś ciemnego i ponurego jakby noc głęboka.
Tego samego dnia, około czwartej po południu, Jan Valjean siedział sam jeden na jednym z najsamotniejszych wałów Pola Marsowego. Czy to przez ostrożność, czy też, że chciał zebrać myśli, a może poprostu skutkiem nieznacznej zmiany, zachodzącej w naszych przyzwyczajeniach, Jan Valjean wychodził teraz bardzo rzadko z Cozettą. Miał na sobie bluzę robotnika, spodnie z szarego płótna i czapkę, której długi daszek zakrywał mu twarz. Teraz był spokojny i szczęśliwy przy Cozecie; znikło wszystko, co go czas pewien trwożyło i niepokoiło, ale od tygodnia lub dwóch nowe przybyło źródło trosk wcale innego rodzaju. Jednego dnia, przechadzając się po bulwarze spotkał Thenardiera; dzięki przebraniu Thenardier go nie poznał, ale od pewnego czasu Jan Valjean widział go kilka razy i teraz był pewnym, że Thenardier włóczył się w tej dzielnicy miasta. Było to dla niego dostateczne, by powziąć wielkie postanowienie. Thenardier, krążący w tej części miasta, to wszystkie niebezpieczeństwa zebrane razem. Prócz tego Paryż nie był spokojny; zamieszki polityczne miały tę, niedogodność dla ludzi, mających coś do ukrycia w swem życiu, że policja stała się bardzo niespokojną i podejrzliwą i że szukając śladów człowieka takiego jak Pepin lub Morcy, łatwo mogła odkryć człowieka w rodzaju Jana Valjean. Jan Valjean postanowił opuścić Paryż, a nawet Francję i przenieść się do Anglji. Uprzedził o tem Cozettę. Przed upływem tygodnia postanowił odjechać. Usiadłszy pod wałem Pola Marsowego rozmyślał nad różnemi kłopotami i niebezpieczeństwami, Thenardierem, policją, podróżą i trudnością wyrobienia sobie paszportu.
Wszystko to wielce go niepokoiło.
Wreszcie jeden fakt niewytłumaczony świeżo zaszły, obudził jego podejrzliwość. Wstawszy tegoż dnia przechadzał się po ogrodzie nim otworzyły się okiennice pokoju Cozetty i nagle spostrzegł na ścianie litery wyryte prawdopodobnie gwoździem:
16, ulica Szklanna.
Napis był świeży, rysy były białe na czarnym wapnie muru, a pyłek kredy pokrywał pokrzywy u spodu ściany. Prawdopodobnie było to napisane w nocy. Co to być mogło? adres? sygnał dla innych? przestroga? W każdym razie oczywiście ktoś wchodził do ogrodu. Przypomniał sobie dziwne wypadki, które zaniepokoiły mieszkańców domu. Umysł jego snuł na tej tkaninie. Ale nie wspomniał Cozecie o napisie na ścianie, nie chcąc jej niepokoić.
Takiemi myślami zajęty spostrzegł na cieniu rzuconym od słońca, że ktoś za nim zatrzymał się na szczycie wału. Już miał się obrócić, gdy na kolana padł mu papier złożony we czworo, jakby ktoś rzucił mu go przez głowę. Wziął papier, rozwinął i przeczytał ten wyraz, napisany ołówkiem dużemi literami:
Wyprowadzaj się pan.
Jan Valjean podniósł się żywo, nikogo nie było na wale; szukał dokoła siebie i spostrzegł jakąś istotę wyższą niż dziecię, niższą niż mężczyzna, ubraną w bluzę burą i aksamitne spodnie popielate; stworzenie to przeskoczyło wał i znikło w rowie Pola Marsowego.
Jan Valjean powrócił natychmiast wielce zadumany.
Marjusz wybiegł jak warjat z domu p. Gillenormand. Wchodził tam z małą, nadzieją, wyszedł z niezmierną rozpaczą.
Zresztą ci co znają budzącą się miłość w człowieku, łatwo zrozumieją, że ułan, oficer, mazgaj Theodul, nie zostawili żadnego cienia w jego umyśle. Ani odrobiny. Zdawałoby się, że poeta dramatyczny mógłby wydobyć pewne zawikłanie z tego obcesowego odkrycia, uczynionego wnukowi przez dziadka. Ale ileby zyskała na tem dramatyczność, tyle straciłaby prawda. Marjusz był w wieku, w którym nie wierzy się w złość ludzką; później nastaje wiek, w którym wierzy się we wszystko. Podejrzenia są jak zmarszczki. Młodość ich nie ma. Co trapi Otella, nie tyka Kandyda. Mieć w podejrzeniu Cozettę! do mnóstwa innych zbrodni zdolnym był Marjusz, do tej nie.
Zaczął chodzić po ulicach zwyczajem ludzi cierpiących na duszy. O czem myślał, nigdy nie mógł sobie przypomnieć. O drugiej nad ranem wrócił do Courfeyrac’a i w ubraniu rzucił się na materac. Dobrze nadedniem usnął, okropnym ciężkim snem, w którym nieustannie kołują myśli po głowie. Gdy się obudził, zobaczył stojących w pokoju, w kapeluszach na głowie, bliskich wyjścia i czemś bardzo zajętych Courfeyrac’a, Enjolras’a, Feuilly i Combeferra.
Courfeyrac zapytał go:
— Czy pójdziesz na pogrzeb jenerała Lamarque?
Zdawało mu się, że Courfeyrac mówi po chińsku.
Wyszedł w pewien czas po nich.
Przez cały dzień włóczył się bez celu, czasami deszcz padał, ale tego nie spostrzegał; kupił na obiad bułeczkę u piekarza, włożył ją, do kieszeni i zapomniał o niej. Zdaje się, że nie wiedząc o tem, kąpał się w Sekwanie. Są chwile, w których pod czaszką jest piec ognisty. Marjusz był w jednej z chwil takich. Nic się nie spodziewał i niczego już nie lękał; od wczoraj powziął postanowienie. Czekał wieczora z gorączkową niecierpliwością — jedna tylko jasna myśl mu świeciła, że o dziewiątej zobaczy Cozettę. To ostatnie szczęście było teraz całą jego przyszłością, później zapadnie cień. Czasami, chodząc po najsamotniejszych bulwarach, zdawało mu się, że słyszy w Paryżu jakąś dziwną wrzawę.
Gdy noc zapadła, punkt o dziewiątej, jak obiecał Cozecie, był na ulicy Plumet. Gdy się zbliżył do kraty, zapomniał o wszystkiem. Czterdzieści ośm godzin upłynęło jak nie widział Cozetty, teraz ją ujrzy, wszelka inna myśl znikła, czuł tylko niewymowną i głęboką radość. Minuty, w których przeżywamy wieki mają to wszechwładnego i cudownego, że gdy nadchodzą, całkowicie zapełniają serce.
Marjusz usunął kratę i rzucił się do ogrodu. Nie było Cozetty na miejscu, gdzie zwykle go czekała. Przedarł się przez gęstwinę i szedł do ganku. — Tu mię czeka — rzekł. I tu nie było Cozetty. Podniósł oczy, okiennice były zamknięte. Obszedł ogród, ogród był pusty. Wówczas wrócił do pawilonu i oszalały z miłości, pijany, przerażony, przywiedziony do rozpaczy boleścią i niepokojem, niby pan, wracający do siebie o niezwykłej godzinie, zaczął stukać w okiennice. Stukał, walił, nie troszczył się o to, że otworzy się okno i ukaże się posępna twarz ojca pytającego: czego tu chcesz mój panie? Wszystko to było niczem w porównaniu z okropną przyszłością, którą przewidywał. Nastukawszy daremnie, podniósł głos i wołał: — Cozetto! Cozetto! powtarzał gwałtownie. Nikt nie odpowiadał. Stało się. Nikogo w ogrodzie; nikogo w domu.
Marjusz rzucił rozpaczliwe spojrzenie na ten dom ponury, czarny, milczący jak grób. Patrzył na ławkę kamienną, na której tyle rozkosznych godzin przepędził przy Cozecie. Usiadł na schodach ganku, z sercem przepełnionem słodyczą i mocnem postanowieniem,, błogosławił miłości w głębi duszy i powiedział sobie, że kiedy Cozetta odjechała, pozostaje mu tylko umrzeć.
Nagle usłyszał głos, zdający się wychodzić z ulicy i wołający przez drzewa:
— Panie Marjuszu?
Wyprostował się.
— Co? — zapytał.
— Panie Marjuszu, jesteś?
— Jestem.
— Panie Marjuszu — mówił głos dalej — pańscy przyjaciele czekają cię na barykadach przy ulicy Konopnej.
Głos ten był mu cokolwiek znajomy. Miał podobieństwo do ochrzypłego i ostrego głosu Eponiny. Marjusz pobiegł do kraty, pchnął ruchomy pręt żelazny, przesunął głowę i ujrzał kogoś niby młodzieńca, który szybko biegnąc pogrążył się w mroku nocnym.
Woreczek Jana Valjean nie przydał się panu Mabeuf. P. Mabeuf z czcigodną, surowością dziecinną nie przyjął podarunku od gwiazd, nie przypuszczając by na gwiazdach bito luidory ze stemplem francuzkim. Nie odgadł, że co spadło z nieba, pochodziło od Gavrocha. Zaniósł do komisarza cyrkułu woreczek jako przedmiot zgubiony, po który właściciel może się zgłosić. W istocie woreczek był stracony. Ma się rozumieć nikt się nie zgłosił, a p. Mabeuf z pieniędzy nie skorzystał.
Zresztą p. Mabeuf wpadał w coraz głębszą niedolę.
Doświadczenia z indygo nie lepiej się udały w ogrodzie Botanicznym jak w ogrodzie Austerlickim. Od roku nie płacił zasług swej gospodyni, a i za komorne był winien. Po upływie trzynastu miesięcy lombard sprzedał miedziane blachy jego Flory. Jakiś kotlarz zrobił z nich rondle. Gdy blachy znikły, nie mogąc już uzupełnić, niedobranych egzemplarzy Flory, które jeszcze posiadał, odstąpił za bezcen antykwarjuszowi ryciny i tekst, jako defekty. Nie pozostało mu nic z pracy całego życia. Zwolna przejadał pieniądze otrzymane za egzemplarze. Gdy spostrzegł, że i ten lichy zasób się wyczerpuje, wyrzekł się ogrodu i przestał go uprawiać. Dawniej, nierównie dawniej, wyrzekł się dwóch, jajek i kawałka wołowiny, które czasami miewał na obiad. Teraz jadał chleb i kartofle. Sprzedał ostatnie sprzęty, potem wszystko czego miał parami z bielizny, odzieży i pościeli, potem zielniki i ryciny; ale miał jeszcze książki najszacowniejsze, niektóre bardzo rzadkie, między innemi Cztery historyczne teksty Biblji wydanie r. 1560. Konkordacja Biblji Piotra Besse, Perły Małgorzaty Jana z Hagi, dydekowane królowej Nawarry, książka o obowiązkach i godności ambassadora przez, p. Villiers Hotman, Florilegium rabbinicum z r. 1677. Tibulla wydanie r. 1567 z tym świetnym napisem: Venetiis, in aedibus Manutianis, nakoniec Dyogenesa Laërteńskiego wydanie Lyońskie z r. 1644, w którem były sławne warjanty rękopismu 411 watykańskiego z trzynastego wieku i warjanty rękopismu weneckiego 393 i 393, starannie porównane przez Henryka Estienne, oraz wszystkie ustępy w dialekcie doryckim, które znajdują się tylko w sławnym rękopiśmie dwunastego wieku, w bibljotece Neapolitańskiej. P. Mabeuf nigdy nie palił na kominku w swoim pokoju i kładł się spać po zachodzie słońca, by nie palić świecy. Zdawało się, że już nie miał sąsiadów; spostrzegł, że unikano go gdy wychodził. Nędza dziecka budzi zajęcie w matce, nędza młodzieńca zainteresuje młodą dziewczynę, ale nędza starca nikogo nie obchodzi. Ze wszystkich niedoli ta jest najzimniejsza. Wszelako ojciec Mabeuf nie zupełnie stracił pogodę dziecięcia. Źrenice jego ożywiały się padając na książki, uśmiechał się, patrząc na Diogenesa Laertes, prawdziwy unikat. Oszklona szafa była jedynym jego meblem zbytkownym.
Jednego dnia rzekła matka Plutarch:
— Nie mam za co kupić obiadu.
Obiadem nazywała kawałek chleba i kilka kartofli.
— A na kredyt? — zagadnął p. Mabeuf.
— Pan wie dobrze, że nie chcą kredytować.
P. Mabeuf otworzył bibljotekę, długo patrzył na książki, przeglądając je jak ojciec zmuszony dziesiątkować swe dzieci, przypatrywał się nim wybrał potem żywo wziął jedną pod pachę i wyszedł. Po dwóch godzinach wrócił nie mając już nic pod pachą, położył trzydzieści soldów na stole i rzekł:
— Ugotujcie obiad.
Od tej chwili matka Plutarch spostrzegła, że pogodna twarz starca okryła się posępną zasłoną, która zawsze już na niej pozostała.
Nazajutrz, na trzeci dzień, codziennie należało to samo rozpoczynać. P. Mabeuf wychodził z książką, a powracał z pieniędzmi. Antykwarjusze, wiedząc, że sprzedaje z musu, dawali dwadzieścia soldów za książkę, za którą zapłacił dwadzieścia franków, nieraz u tego samego księgarza. Tak książka po książce poszła w świat cała bibljoteka. Czasami mówił: Przecież mam już ośmdziesiąt lat, jakby się spodziewał, że prędzej doczeka końca dni swoich, niż końca swych książek. Smutniał coraz bardziej. Ale razu jednego doznał radości. Wyszedł z Robertem Estiemm, który sprzedał za trzydzieści pięć soldów na ulicy Malaquais, a wrócił z Aldem, którego nabył za czterdzieści soldów, na ulicy Gres. Winien jestem pięć soldów, rzekł jaśniejący radością do matki Plutarchy. Tego dnia nie jadł obiadu.
Należał do towarzystwa ogrodniczego. Wiedziano tam w jakim żyje niedostatku. Prezes tego towarzystwa odwiedził, go, obiecał o nim mówić ministrowi rolnictwa i handlu i w istocie mówił. — Ależ owszem — zawołał minister. Owszem! Stary uczony! botanik, człowiek spokojny! Trzeba coś dla niego zrobić! Nazajutrz p. Mabeuf otrzymał zaproszenie na obiad do ministra. Drżąc z radości pokazał list matce Plutarche. — Jesteśmy ocaleni! — rzekł. W dniu oznaczonym udał się do ministra. Wchodząc spostrzegł, że jego pognieciony krawat, wytarty surdut i stare trzewiki zdziwiły szwajcara i służbę. Nikt do niego nie przemówił, nawet minister. Około dziesiątej wieczór, czekając zawsze na jakie słówko, usłyszał to zapytanie żony ministra, pięknej damy wygorsowanej, do której nie śmiał się zbliżyć: Kto jest ten stary jegomość? Powrócił do domu pieszo, o północy, w ulewę. Udając się do ministra, sprzedał Elzevira na dorożkę.
Co wieczór, idąc na spoczynek miał zwyczaj przeczytać kilka kart swego Dyogenesa. Znał tyle greczyznę, że mógł się rozsmakowywać wszystkiemi jej pięknościami. Nie miał teraz innej uciechy. Tak upłynęło kilka tygodni. Wtem zachorowała matka Plutarch. Jest coś smutniejszego niż nie mieć za co kupić chleba u piekarza; jest to nie mieć za co kupić lekarstwa w aptece. Jednego wieczora lekarz przepisał bardzo drogi dekokt. Przytem choroba się pogorszała, wypadało nająć kobietę do pilnowania; p. Mabeuf otworzył bibljotekę, nic już nie było. Ostatnia książka poszła do antykwarjusza. Pozostał tylko Dyogenes.
Wziął pod pachę unikat i wyszedł; było to 4 czerwca r. 1883 poszedł do bramy Św. Jakóba do następcy Royola i powrócił ze stu frankami. Położył stos sztuk pięciofrankowych na stoliku starej służącej i nie rzekłszy słowa wrócił do swego pokoju.
Nazajutrz równo ze świtem usiadł w ogrodzie na obalonym słupie i przez płot można było widzieć, jak cały ranek siedział nieruchomy, z pochylonem czołem, z oczyma błądzącemi po zniszczonych klombach. Czasami deszcz pruszył, ale starzec nie zdawał się tego spostrzegać. Po południu wszczęła się straszna wrzawa w Paryżu. Podobne to było do strzelania z broni i krzyków tłumu.
Ojciec Mabeuf podniósł głowę, spostrzegł przechodzącego ogrodnika i zapytał:
— Co to jest?
Ogrodnik z rydlem na ramieniu odpowiedział najspokojniej:
— To zaburzenie!
— Co! zaburzenie?
— A tak. Biją, się.
— Dlaczego się biją?
— Ha! cóż robić! — odpowiedział ogrodnik.
— Z której strony? — zapytał p. Mabeuf.
— Od strony arsenału.
Ojciec Mabeuf wrócił do pokoju, wziął kapelusz, machinalnie poszukał książki, by coś zabrać pod pachę; nic nie znalazł, rzekł: A! prawda! i wyszedł jak obłąkany.
W chwili, gdy zamieszanie przed arsenałem spowodowało cofanie się tłumu, który postępował za trumną jenerała Lamarque, i wzdłuż całego bulwaru ciążył, że tak powiemy, na głowie orszaku pogrzebowego, zrobił się straszny zamęt. Gromady ludu zachwiały się, złamały się szeregi, wszyscy biegli, uciekali, jedni z okrzykami natarcia, inni z przerażeniem ucieczki. Ogromne fale, pokrywające bulwary, w mgnieniu oka podzieliły się, rozlały na prawo i lewo i niby wartkie potoki stoczyły się na dwieście ulic odrazu z łoskotem puszczonej śluzy. W tej chwili dzieciak w łachmanach, wychodzący z ulicy Menilmontant, trzymając w ręku gałązkę bluszczu, zerwaną na wzgórzach Belleville, zobaczył na wystawie sklepu starzyzny zużyty pistolet. Rzucił na bruk gałęź i zawołał:
— Matko Nieznajomska, pożyczam od ciebie tę maszynę.
I uciekł z pistoletem.
W dzień widzimy doskonale.
Spasły mieszczuch jak miech sapie,
Nim sens pism fałszywych złapie;
Wielbcie cnoty, zbawcie dusze,
Był to mały Gavroche, idący na wojnę.
Na bulwarze spostrzegł, że pistolet nie miał kurka.
Od kogo nauczył się tej zwrotki, którą przyśpiewywał sobie w marszu, gdzie się nauczył innych piosneczek, które tak chętnie śpiewał przy każdej sposobności? nie wiemy. Kto wie? może sam je tworzył. Zresztą Gavroche znał wszystkie ludowe piosneczki, będące w obiegu, i zdobił je własnemi pomysłami. Psotnik i sowizdrzał umiał łączyć w harmonijną całość głosy przyrody z głosami Paryża. Melodję ptaków zastosowywał do pieśni warsztatowych, znał się z uczniami malarskiemi, plemieniem jak on koczującem. Jak się zdaje był kilka miesięcy uczniem w drukarni. Jednego dnia członek akademji, p. Bavur Lormida, polecił mu jakąś robotę. Gavroche był ulicznikiem literackim.
Zresztą Gavroche się nie domyślał, że owej szkaradnej nocy dżdżystej, w której ofiarował dwom dzieciakom gościnność swego słonia, spełniał urząd opatrzności względem własnych braci. Brat wieczorem, nad ranem ojciec, tak przepędził noc swoją. Opuszczając ulicę Billettes przed świtem, spiesznie wrócił do słonia, artystycznie wyjął z niego dwóch dzieciaków, podzielił między nich śniadanie własnego pomysłu, potem odszedł, powierzając ich dobrej matce ulicy, która i jego wychowała. Rozstając się z nimi, powiedział im, by wieczorem stawili się w tem samem miejscu i na pożegnanie wypalił im taką perorę: — Łamię kij, inaczej mówiąc, daję drapaka, czyli, jak mówią u dworu, czmycham. Malcy, jeśli nie znajdziecie papy i mamy, wróćcie tu wieczorem. Dam wam kolację i ułożę spać. Dwa dzieciaki, czy zabrane przez policjanta, czy skradzione przez jakiego kuglarza, czy też po prostu zabłąkane w niezmiernym labiryncie paryskim, nie wróciły. Głębie teraźniejszego świata społecznego są pełne tych śladów zgubionych. Gavroche już ich nie zobaczył. Upłynęło dziesięć lub dwanaście tygodni od tej nocy. Nieraz drapał się w głowę i mówił: — Gdzie u djabła podziały się moje dzieci?
Tymczasem z pistoletem w garści doszedł do Kapuścianego mostu. Zauważył, że na tej ulicy był tylko jeden sklep otwarty, i rzecz godna zastanowienia, sklep pasztetnika. Prawdziwie opatrzność nastręczała mu sposobność zjeść jeszcze ciasteczko z jabłkami, nim rzuci się w nieznane przygody. Gavroche zatrzymał się, obmacał boki, przetrząsł kamizelkę, wywrócił kieszenie, ani grosza: i zaczął wołać: — Gwałtu, ratujcie!
Rzecz przykra nie zjeść ciastka po raz ostatni.
We dwie minuty później był na ulicy Św. Ludwika. Przechodząc ulicę Parku Królewskiego uczuł potrzebę powetować pasztecik z jabłkami, i pozwalając sobie niezmiernej rozkoszy, darł w kawałki afisze teatralne.
Nieco dalej, widząc przechodzącą gromadę ludzi dobrze wyglądających, którzy wydali mu się właścicielami kamienic, wzruszył ramionami i splunął przed siebie tę żółć filozoficzną:
— Jacy ci kapitaliści są tłuści! To łopatą jada cukier i brnie w smacznych obiadach. Zapytaj ich, co robią z pieniędzmi. Sami nie wiedzą. Jedzą je dalibóg! Wszystko pchają w kałdun.
Gavroche szedł ulicą, i krzyczał na całe gardło:
— Wszystko idzie jak z płatka. Okrutnie boli mię lewa łapa, złamałem sobie reumatyzm, ale jestem zadowolony, obywatele. Niech tylko mieszczanie trzymają się ostro, a wykicham im wyśmienite piosneczki.
W tej chwili przejeżdżający gwardzista narodowy, ułan, potknął się z koniem i upadł. Gavroche położył pistolet na bruku, podał rękę ułanowi i pomógł mu podnieść konia. Poczem zabrał pistolet i szedł swoją drogą.
Na ulicy Thorigny wszystko było ciche i spokojne. Ta apatja, właściwa przedmieściu Marais, stanowiła dziwną sprzeczność z niezmierną wrzawą dokoła. Cztery kumoszki rozmawiały przed progiem domu. Szkocja ma swoje trio czarownic, ale Paryż ma kwartet kumoszek, i owe słówko: będziesz królem, równie złowrogo rzuconoby Bonapartemu na rozstajnych drogach Baudoyer, jak Makbetowi w zaroślach Armuyz. Byłoby to prawie takie same krakanie.
Kumoszki ulicy Thorigny zajmowały się tylko własnemi sprawami. Były to trzy stróżki i jedna gałganiarka z koszem i haczykiem.
Zdawały się wszystkie cztery stać w czterech rogach starości, któremi są zgrzybiałość, niedołęztwo, ruina i smutek.
Gałganiarka miała minę pokorną. Na tym ulicznym świecie, gałganiarka kłania się, a stróżka protekcjonalnie kiwa głową. Pochodzi to stąd, że śmietnik bywa tłusty lub chudy, stosownie do woli stróżów, do fantazji tego, który wyrzuca śmiecie. I miotła może być łaskawą.
Gałganiarka była wdzięcznym koszem, i uśmiechała się — jakim uśmiechem! — do trzech stróżek. Rozmawiały z sobą mniej więcej w ten sposób:
— Cóż kumo, wasz kot zawsze jest złośliwy?
— Miły Boże, koty jak wiecie; zawsze są nieprzyjaciółmi psów. I psy się żalą.
— I ludzie także.
— A jednak pchły kota nie skaczą na ludzi.
— To bagatela, ale psy są niebezpieczne. Przypominam sobie rok, w którym tyle było psów, że musiano aż ogłaszać je w dziennikach. Było to wówczas, gdy w Tuilerjach duże barany ciągnęły powóz króla rzymskiego. Przypominacie sobie króla rzymskiego?
— Ja bo kochałam wielce księcia Bordeaux.
— A ja znałam Ludwika XVII. Wolę Ludwika XVII.
— Oj, mięso jest drogie, matko Patagon.
— Fi, nie mówcie mi o tem, rzeź bydła jest okropieństwo. Okropne okropieństwo. W końcu znajdują w tem przyjemność.
Tu wtrąciła gałganiarka:
— Panie dobrodziejki, handel nie wiedzie się. Śmiecie są bardzo chude. Nic już nie wyrzucają. Wszystko jedzą.
— Są biedniejsi od was, matko Vargoulême.
— A to wielka prawda — odpowiedziała potakując gałganiarka — ja mam proceder.
Po chwili milczenia gałganiarka, czując potrzebę popisania się, leżącą w naturze człowieka, dodała:
— Powracając rano, przetrząsam kosz, przebieram i gatunkuję śmiecie. To mebluje moją izbę. Gałgany kładę do koszyka, ogryzki do szaflika, płótna do szafki, wełnę do komody, stare papiery w kąt u okna, rzeczy dobre do zjedzenia kładę do misy, kawałki szkła do komina, stare obuwie za drzwi, a kości pod łóżko.
Gavroche, zatrzymawszy się w tyle, słuchał.
— Babule — rzekł — skąd wam się wzięło rozmawiać o polityce?
Obskoczyły go cztery jędze.
— A to jeszcze jeden zbrodzień!
— Co to on trzyma w garści? Pistolet?
— No proszę moje państwo, patrzajcie go, ten bęben obdarty!
Gavroche nie raczył się gniewać i za całą zemstę, podniósł palcem koniec nosa i roztworzył rękę.
— A niegodziwy bosaku!
Kumoszka, nazywająca się matką Patagon, zgorszona klasnęła w dłonie.
— Będzie jakieś nieszczęście — powiadam. Kuma Bacheux powiada, że w przeszłym tygodniu była rewolucja w... w... Już nie pamiętam gdzie, w Pontoise. A dalej patrzcieno go z tym pistoletem, a to straszny urwis. Zdaje się, że na ulicy Celestynów pełno armat. I to wszystko wpłynie na drożyznę tabaki. Okropność! zobaczysz łotrze, pójdę patrzyć, jak cię będą gilotynować.
— Bredzisz moja stara — rzekł Gavroche. Utrzymaj swój przylądek.
I poszedł dalej.
Gdy był na ulicy Brukowej, przyszła mu na myśl gałganiarka.
Wtem usłyszał hałas za sobą: była to stróżka Patagon, która szła za nim i zdaleka groziła mu pięścią, krzycząc:
— A ty bękarcie jakiś!
— Ba — odpowiedział Gayroche — kpię sobie z tego w głęboki sposób.
Potem skierował kroki na ulicę Wiązu Św. Gerwazego.
Zacny cyrulik, co wypędził dwóch malców, którym Gavroche otworzył ojcowskie wnętrzności słonia, zajęty był w tej chwili w swym sklepie goleniem starego żołnierza legjonisty, który służył za cesarstwa. Gawędzono. Perukarz naturalnie prawił weteranowi o zaburzeniach, o jenerale Lamarque, a od jenerała Lamarque doszedł do cesarza. Zawiązała się rozmowa golibrody z żołnierzem, którą Prudhomme, jeśliby tam był, przyozdobiłby arabeskami i nazwał: Djalogiem brzytwy z pałaszem.
— Panie — zagadnął perukarz — jak cesarz trzymał się na koniu.
— Źle. Nie umiał spadać. Nigdy też nie spadł z konia.
— Czy piękne miał konie? musiał mieć piękne konie?
— Tego dnia, w którym mi dał krzyż, przypatrzyłem się jego szkapie. Była to bestja klacz biała jak śnieg. Miała uszy szeroko rozstawione, grzbiet wklęsły, małą głowę z czarną gwiazdką na czole, szyję długą, wydatne kolana, wyraziste boki, piersi wypukłe i silne zadnie nogi. Przeszło piętnaście piędzi wysoka.
— Piękny koń — rzekł perukarz.
— Cesarza.
Perukarz uczuł, że po tym wyrazie trochę milczenia było rzeczą przyzwoitą, zastosował się do tego i znowu zagadnął:
— Nie prawdaż panie, że cesarz raz tylko był ranny?
Stary żołnierz odpowiedział spokojnym i stanowczym tonem człowieka, który był świadkiem naocznym:
— W piętę. Pod Ratyzboną. Nigdy go nie widziałem tak pięknie ubranym jak w tym dniu. Był czysty jak nowy trzygroszniak.
— A pan weteran, zapewne często był ranny?
— Ja? — odparł żołnierz — niebardzo. Pod Marengo dwa cięcia w głowę, kulę w ramię pod Austerlitz, drugą w lewe biodro pod Jena, pchnięcie bagnetem pod Friedland — tu — pod Moskwą siedm lub ośm pchnięć lancą, mniejsza o to gdzie, pod Lutzen odłamek granatu strzaskał mi palec. Pod Waterloo kartacz w udo. Ot i wszystko.
— Jak to pięknie — zawołał lirycznie bohaterskim tonem perukarz, umierać na polu bitwy! Słowo honoru, zamiast zdychać na łóżku, z choroby, zwolna, codziennie, wśród proszków, kataplazmów, syreng i lekarstw, sto razy wolałbym dostać w brzuch kulę armatnią!
— Nie jesteś pan wybredny — zauważył żołnierz.
Ledwie dokończył, gdy straszny łoskot zrobił się w sklepie. Szyby okna wystawy potrzaskane wypadły na ziemię.
Perukarz zsiniał.
— A Boże! — zawołał — otoż ją masz.
Co takiego?
— Kulę armatnię.
— Oto kula — rzekł żołnierz.
I podniósł kamień, który się toczył po podłodze.
Perukarz pobiegł do wybitej szyby i zobaczył Gavrocha jak co tchu uciekał na rynek Św. Jana. Przechodząc około sklepu perukarza, Gavroche, któremu na sercu ciążyły dwa malce, nie mógł się oprzeć pokusie i na dzieńdobry rzucił mu kamieniem w szyby.
— Patrz pan! — zawołał posiniały ze złości perukarz i to niby oddaje złem za złe. A co ja zrobiłem temu ulicznikowi?
Gavroche doszedłszy do rynku Św. Jana, przyłączył się do gromady, którą prowadzili Enjolras, Courfeyrac, Combeferre i Feuilly.
Tak doszli do ulicy Morland, bez chustek na szyi, bez kapeluszy, zadyszani i przemokli na deszczu, z błyskawicami w oczach. Gavroche przystąpił do nich spokojnie.
— Gdzie idziemy?
— Chodź — rzekł Courfeyrac.
Za nim postępował tłumny orszak. Jakiś starzec, który zdawał się bardzo zgrzybiałym, należał do tłumu. Spieszył się, by nie zostać w tyle, choć miał minę zamyśloną. Gavroche go spostrzegł:
— Co to jest? — zapytał Courfeyrac’a.
— To stary.
Był to p. Mabeuf.
Opowiedzmy co się stało.
W chwili gdy dragoni przypuścili szarżę, Enjolras i jego przyjaciele byli na bulwarze Bourdon obok spichrzy zapasowych. Enjolras, Courfeyrac i Combeferre należeli do tych co pobiegli ulicą Bassompierre. Na ulicy Lesdiguiêres spotkali idącego starca. Zwróciło ich uwagę, że starzec taczał się jak pijany. Prócz tego trzymał kapelusz w ręku, chociaż całe rano deszcz padał, a w tej chwili lał jak z cebra. Courfeyrac poznał ojca Mabeuf. Przypomniał sobie, że starzec ten często aż do drzwi odprowadzał Marjusza. Znając spokojny, prawie bojaźliwy charakter podskarbiego bukinisty, ze zdumieniem zobaczył go w tym tłumie o kilka kroków od szarży konnicy, prawie w ogniu krzyżowym, z odkrytą głową przechadzającego się wśród świstu kul; zbliżył się więc do niego i zagadnął:
— Panie Mabeuf, wracaj do domu.
— Czemu?
— Tu będzie wrzawa.
— Dobre.
— Rąbania pałaszami, strzelanina, panie Mabeuf.
— Dobre.
— Kartaczowanie z harmat.
— Dobre. A dokąd wy idziecie?
— My idziemy obalić Ludwika Filipa i jego ministerjum.
— Dobre.
I spiesznie szedł za niemi. Od tej chwili nie wyrzekł ani słowa. Chód jego stał się pewnym i silnym. Robotnicy chcieli go prowadzić pod rękę, odmówił skinieniem głowy. Posunął się do pierwszego szeregu z rucham i idącego, a twarzą śpiącego człowieka.
Mały Gavroche, niby trębacz, szedł przed pierwszym szeregiem, śpiewając na całe gardło:
Cóż, czy pójdziemy dziś do lasku?
Karol Karolki pytał w przód.
Hu! hu! hus!
Pod cień brzóz.
Mam tylko Boga, króla grosz i but.
Na jeden krzaczek tymiankowy,
Napić się rosy porankowej
Dwa wróble razem siadły w chłód.
Hi! hi! bip!
W cieniu lip.
Mam tylko Boga, króla, grosz i but.
Tam znów maleńkie dwa wilczęta
Pijane były jak bydlęta,
Tygrysy drwiły z nich w śród grót.
Ha! ha! ham!
W cieniu palm.
Mam tylko Boga, król, grosz i but.
To przysięgamy, to znów klniemy,
I zawrócili na ulicę Saint-Merry.
Co chwila tłum się powiększał. Przy ulicy Billettes jakiś mężczyzna wysokiego wzrostu, szpakowaty, którego Courfeyrac, Enjolras i Combeferre nie znali, ale zauważyli śmiałą i surową minę, przyłączył się do nich.
Gavroche zajęty śpiewaniem, gwizdaniem i nuceniem, idąc na przedzie i bijąc w okiennice swym pistoletem bez kurka, nie zwracał uwagi na tego człowieka.
Zdarzyło się, że na ulicy Szklanej przechodzili około mieszkania Courfeyrac’a.
— To mi właśnie na rękę — rzekł Courfeyrac — zapomniałem sakiewki i zgubiłem kapelusz. Odłączył się od gromady i w kilku susach dostał się go swego mieszkania. Wziął stary kapelusz i sakiewkę. Wziął także duży kufer ukryty pod brudną bielizną. Zeskakując na dół spotkał odźwiernę.
— Panie de Courfeyrac!
— Stróżko, jak się nazywacie — odparł zapytany.
Odźwierna otworzyła usta zdumiona.
— Przecież pan wie, jestem odźwierna i nazywam się matka Vauvain.
— Słuchajcie, jeśli mię będziecie tytułować panem de Courfeyrac, ja nazywać was będę matką de Vauvain. A teraz mówcie, o co chodzi?
— Ktoś czeka na pana.
— Kto taki?
— Nie wiem.
— Gdzie?
— W mojej izbie.
— Niech go licho weźmie! — rzekł Courfeyrac.
— Ależ czeka na pana więcej jak godzinę! — nalegała odźwierna.
W tem jakiś młody robotnik, chudy, blady, niski, piegowaty, odziany dziurawą bluzą, w łatanych spodniach aksamitnych, wyglądający raczej na przebraną dziewczynę niżeli na mężczyznę, wyszedł z izby i rzekł do Courfeyrac’a głosem, który nie miał nic niewieściego:
— Proszę pana, gdzie jest pan Marjusz?
— Nie ma go w domu.
— Czy wróci dziś wieczór?
— Nie wiem.
I Courfeyrac dodał: — Co do mnie z pewnością nie wrócę.
Młody robotnik bystro nań spojrzał i zapytał:
— Dlaczego?
— A tak.
— Gdzież więc pan idzie?
— A co cię to obchodzi?
— Pozwoli pan zanieść kufer?
— Idę na miasto.
— Pozwolisz pan iść za nim?
— Jak ci się podoba — odpowiedział Courfeyrac. Ulica jest otwarta, a bruk dla wszystkich.
I pobiegł doganiając swych przyjaciół. Złączywszy się z niemi oddał kufer jednemu z towarzyszy. W kwadrans potem spostrzegł, że młody robotnik w istocie szedł za nim.
Tłum nie zawsze idzie tam gdzie zechce. Wytłumaczyliśmy już, że tchnienie wiatru go unosi. Przeszli Saint-Merry, nie wiedząc jakim sposobem dostali się na ulicę Św. Dyonizego.
Paryżanie, którzy dzisiaj, wchodząc na ulicę Rambuteau od strony Targów, spostrzegają na prawo, naprzeciw ulicy Mondetour sklep koszykarza z szyldem, na którym wyrobiony jest koszyk w kształcie cesarza z napisem: Napoleon zrobiony cały z łoziny, może się nie domyślają strasznych scen, jakich widownią było to miejsce przed trzydziestu niespełna laty.
Tu była ulica Konopna i sławna garkuchnia zwana Koryntem.
Dla jasności w odpowiadaniu, pozwalamy sobie uciec się do prostego sposobu, którego już raz użyliśmy opisując Waterloo. Osoby, które zechcą dokładnie wyobrazić sobie kupę domów, sterczących w owym czasie od Św. Eustachego i północno-wschodniego rogu Targów Paryzkich, gdzie dziś kończy się ulica Rambuteau, niech sobie przedstawią od szczytu ulicę Św. Dyonizego do dołu Targów Paryzkich dużą głoskę N, której dwie linje prostopadłe stanowią ulice Grande Truandaire i Konopną, a linję poprzeczną ulica Petite Truandaire. Stara ulica Mondetour przecinała trzy linje, tworząc z niemi przeróżne kąty tak dalece, że plątanina tych czterech ulic tworzyła na przestrzeni stu sążni kwadratowych między Targami i ulicą Św. Dyonizego z jednej strony a ulicą Łabędzią i Dominikańską z drugiej, siedm wysepek domów dziwacznie zbudowanych, różnej wielkości, rozrzuconych przypadkowo i oddzielonych wązkiemi szczelinami niby stosy kamieni w warsztacie.
Powiedzieliśmy wązkiemi szczelinami, w istocie trudno dać dokładniejsze wyobrażenie o tych uliczkach ciemnych, ściśniętych, kanciastych i otoczonych ośmiopiętrowemi domami. Rudery te były tak zniszczone, że na ulicy Konopnej i Petite Truandaire, podpierano je belkami wychodzącemi z jednego domu do drugiego. Ulica była wązka a rynsztok szeroki, przechodzień broczył po bruku zawsze błotnistym, ocierając się o sklepy podobne do piwnic, o grube słupy połączone żelaznemi łańcuchami; o olbrzymie stosy śmieci i bramy opatrzone odwiecznemi kratami. Ulica Rambuteau wszystko to zniszczyła.
Nazwa Mondetour (labirynt) doskonale maluje wszystkie krzywizny tych miejsc plugawych. Nieco dalej, lepiej jeszcze wyraziła je ulica Piroutte, wpadająca do ulicy Mondetour.
Przechodzień, który z ulicy Św. Dyonizego skręcił na ulicę Konopną, widział jak zwolna się zwęża niby długi lejek. W końcu ulicy bardzo krótkiej, przejście tamował od strony Targów rzęd wysokich domów i zdawałoby się, że ulica jest zamknięta, gdyby na prawo i na lewo nie było ciemnych rowów, którędy można było się przesunąć. Była to ulica Mondetour, która z jednej strony łączyła się z Dominikańską, a z drugiej z Łabędzią i Petite Truandaire. W głębi tej niby zamkniętej ulicy przy prawym rowie stał dom niższy od innych, niby przylądek ulicy.
W tym to domu o dwóch piętrach rozsiadła się od trzechset lat sławna szynkownia. Garkuchnia pełna była wesołej wrzawy w tem właśnie miejscu, które stary Teofil oznaczył temi wierszami:
Biednego kochanka, co się powiesił.
Za czasów Maturyna Regnier szynkownia nazywała się Doniczką Róż, a że wówczas były w modzie rebusy, więc na szyldzie wymalowano słup różowy[33]. W przeszłym wieku zacny Natoire, jeden z fantastycznych mistrzów dziś wzgardzonych przez pedancką szkołę, upiwszy się kilka razy w tej szynkowni, przy tym samym stole, przy którym upijał się sławny Regnier, przez wdzięczność wymalował rodzynki korynckie na słupie różowym. Uradowany szynkarz kazał napisać nad winogronem złotemi głoskami te słowa: Pod rodzynkami korynckiemi. Ztąd nazwa Korynt. Wyrzutnie są, bardzo właściwe pijakom. Korynt powoli zatarł wspomnienie Doniczki Róż. Ostatni szynkarz z tej dynastji, ojciec Hucheloup, nie znając już tradycji familijnych, kazał pomalować słup na niebiesko.
Izba na dole, gdzie był bufet, izba na pierwszem piętrze, gdzie był bilard, schody drewniane w śrubę wybite w suficie, wino na stołach, dym na ścianach, świece we dnie, taką była ta szynkownia. W podłodze izby dolne drzwi spuszczające się, prowadziły do piwnicy. Na drugiem piętrze było mieszkanie Hucheloupa. Wchodziło się tam po schodach albo raczej po drabinie przez drzwi wielkiej izby pierwszego piętra. Pod dachem strych, gdzie mieściły się służące. Obok izby bufetowej była kuchnia.
Ojciec Hucheloup prawdopodobnie urodził się chemikiem, a został kucharzem; w szynkowni jego nietylko pito, ale i jedzono. Hucheloup wynalazł doskonałą potrawę, którą tylko u niego można było dostać; potrawą tą były karpie nadziewane, czyli jak nazywał karpie na buljonie. Jedzono to przy świeczce łojowej lub lampie z czasów Ludwika XVI, na stole obitym ceratą zamiast obrusa. Przychodzono na karpie zdaleka. Jednego białego poranku Hucheloup uznał za stosowne zawiadomić przechodniów o swej specjalnej potrawie, umaczał tedy pendzel w czarnej farbie, a mając nietylko właściwą sobie kuchnię, ale i właściwą ortografię, zaimprowizował na murze pamiętny napis:
Zimą przyszła fantazja śniegom i deszczom zatrzeć s kończące pierwszy wyraz i g rozpoczynające trzeci, pozostawało więc tylko:
Z pomocą czasu i deszczu pokorny anons gastronomiczny stał się radą głęboką.
Tym sposobem przytrafiło się, że nie umiejąc języka francuzkiego, ojciec Hucheloup umiał po łacinie, wydobył ze swej kuchni filozofję i nie wiedząc o tem dorównał Horacemu. Uderzającem i to było, że napis mówił jeszcze: wejdźcie do mojej szynkowni.
Nic już z tego dziś nie istnieje. Labirynt Mondetour został rozpłatany i szeroko otwarty po roku 1847, a prawdopodobnie dziś już wcale go nie ma; ulica Konopna i Korynt znikły pod brukiem ulicy Rambuteau.
Jakeśmy mówili, Korynt był miejscem schadzki Courfeyrac’a z przyjaciółmi. Grantaire wynalazł tę szynkownię. Wszedł tam dla Carpe horas, a powrócił dla nadziewanych karpi. Pito, jedzono, krzyczano, płacono mało i źle, czasem wcale nie płacono, a gospodarz zawsze był rad gościom. Ojciec Hucheloup był dobry człowiek.
Poczciwiec Hucheloup był traktjernikiem z wąsami; odmiana zabawna. Zawsze zdawał się być w złym humorze, jakby chciał odstraszyć gości, mruczał na wchodzących do szynkowni i miał minę jakby chciał się raczej kłócić z nimi niż podać im karpi. A jednak powtarzamy, zawsze był rad gościom. To dziwactwo zwabiało gości, szczególniej młodych ludzi, którzy mówili do siebie: pójdziemy zobaczyć jak tam burczy ojciec Hucheloup. Był niegdyś fechmistrzem. Nagle po zrzędzeniu wybuchał grubym wesołym śmiechem. Miał tło komiczne, a powierzchowność tragiczną i lubiał straszyć tak jak owe tabakierki w kształcie pistoletu. Od wystrzału kichasz.
Żona jego matka Hucheloup była kobieta brodata i bardzo brzydka.
Około r. 1830 ojciec Hocheloup umarł, unosząc do grobu tajemnicę przyprawiania karpi nadziewanych. Wdowa nie utulona w żalu, sama zarządzała nadal szynkownią. Ale kuchnia popsuła się i zrobiła nieznośną, wino zwykle złe stało się szkaradnem. Niemniej jednak Courfeyrac i jego przyjaciele zachodzili do Koryntu, z litości, jak mówił Bossuet.
Wdowa Hucheloup dychawiczna i szpetna, przypominała trochę wieśniaczkę. Miała właściwy sobie sposób okraszania swych wspomnień wieśniaczych i wiosennych. Niegdyś, jak twierdziła, największem jej szczęściem było słuchać jak ptaki śpiewają w tarninie.
Izba na pierwszem piętrze zwana restauracją, była obszerna, zawalona krzesłami, ławkami, stołami, stolikami i starym kulawym bilardem. Wchodziło się tam po schodach w śrubę, które w rogu izby kończyły się dziurawą kwadratową, podobną do drzwiczek na pomoście okrętu.
Izba ta oświecona jednem wązkiem oknem i lampą zawsze zapaloną wyglądała jak poddasze. Wszystkie sprzęty na czterech nogach ruszały się jakby były na trzech tylko. Na ścianie, pobielonej wapnem, Jedyną ozdobą był ten czterowiersz na cześć matki Hucheloup:
Brodawka jej olbrzymia koniec nosa siodła, —
Drżysz o ten nos co chwila, by nim nie przebodła,
Matka Hucheloup, podobna do portretu, od rana do wieczora przechodziła około tego czterowiersza z niewzruszoną, spokojnością. Dwie służące, zwane Matelota i Gibelota, innej nazwy nie znano, pomagały matce Hucheloup podawać na stół dzbany z winem i różne zupy w glinianych misach dla zgłodniałych gości. Matelota gruba, okrągła, rudowłosa i krzykliwa, dawna sułtanka ulubiona nieboszczyka Hucheloup, była brzydsza od wszystkich potworów mitologicznych; że jednak wypada aby służąca ustępowała pierwszeństwa pani, nie była tak brzydką jak matka Hucheloup. Giboletta wysoka, delikatna i chorowicie blada, z podsiniałemi oczyma, opadłemi powiekami, zawsze wyczerpana i znękana, niby chorująca na chroniczne wycieńczenie, wstawała pierwsza, kładła się spać ostatnia, usługiwała wszystkim, nawet drugiej służącej, cicho, spokojnie, pokornie, mimo znużenia, uśmiechając się jakimś błędnym uśpionym uśmiechem.
Na drzwiach, prowadzących do izby jadalnej, czytałeś wiersz, który kredą napisał Courfeyrac:
Laigle de Meaux, jak wiadomo, mieszkał więcej u Joylego, niż gdzieindziej. Miał mieszkanie jak ptak na gałęzi. Dwaj przyjaciele mieszkali razem, jedli razem i spali razem. Wszystko mieli wspólne, bodaj nawet kochankę. Byli tem, co bracia socjusze nazywają dwojaki. Rano, dnia 5-go czerwca poszli na śniadanie do Koryntu. Joly, zakatarzony, miał zatkanie w nosie, którego i Laigle zaczął doświadczać. Surdut Laigla był wytarty, a Joylego nowy.
Była dziewiąta z rana, gdy przybyli do Koryntu.
Weszli na pierwsze piętro.
Matelota i Giboletta zapytały czem mają służyć.
— Ostryg, sera i szynki — rzekł Laigle.
I usiedli za stołem.
Szynkownia była próżna, prócz ich dwóch nikogo nie było.
Giboletta, poznawszy Jolyego i Laigla, postawiła butelkę wina na stole.
Gdy pierwsze ostrygi zjedli, ukazała się głowa w dziurze ze schodów i głos zawołał:
— Przechodziłem tędy, gdy mię zaleciał rozkoszny zapach sera z Brie. Więc wchodzę.
Był to Grantaire.
Grantaire wziął krzesło i usiadł przy stole.
Giboletta, widząc Grantaira, przyniosła na stół jeszcze dwie butelki.
Było więc trzy.
— Czy myślisz wypić obydwie butelki? — zapytał Laigle Grantaira.
Gantaire odpowiedział:
— Wszyscy są domyślni, ty jeden prostaczek. Dwie butelki nigdy nie zdziwiły mężczyzny.
Dwaj inni zabrali się najprzód do jadła. Grantaire zaczął od picia. W jednej chwili wypróżnił pół butelki.
— Masz chyba dziurę w brzuchu? — zapytał Laigle.
— A ty na łokciu — odparł Grantaire.
I wychyliwszy szklankę dodał:
— Doprawdy, Orle mów pogrzebowych, masz djable stary surdut.
— Ma się rozumieć — odpowiedział Laigle. To też surdut mój i ja żyjemy w przykładnej zgodzie. Przystał do wszystkich mych fałdów, w niczem mi nie zawadza, leży jak ulany na moich garbach i uprzejmie nagina się do wszystkich mych poruszeń, czuję go tyle tylko, że mi w nim ciepło. Stare surduty to jak starzy przyjaciele.
— Grantaire — zapytał Laigle — czy przychodzisz z bulwaru?
— Nie.
— Joly i ja widzieliśmy idący orszak.
— A ta ulica, jak spokojna! — dodał Laigle. Ktoby się domyślił, że Paryż przewrócony jest do góry nogami? Poznać zaraz, że tu dawniej były klasztory. Du Breuil i Sauval spisali ich listę, a także ksiądz Lebeuf. Było ich tu mnóstwo: trzewiczkowych, bosych, ogolonych, brodatych, szarych, czarnych, białych, franciszkanów, minorytów, kapucynów, karmelitów, małych augustjanów, wielkich augustjanów, starych augustjanów... istne mrowisko.
— Nie mówmy o mnichach — przerwał Grantaire — bo zaraz bierze ochota się podrapać.
Potem zawołał:
— Pfu! połknąłem starą ostrygę. Już mię napada czarna melancholja. Ostrygi stare, służące brzydkie. Nienawidzę rodzaju ludzkiego. Przed chwilą przechodziłem ulicą Richelieu około bogatej księgarni publicznej! Ta kupa skorup od ostryg, które zowią bibljoteką, budzi we mnie wstręt do myślenia. Co tu zepsutego papieru! co wypisanego atramentu! ile bazgraniny! I to wszystko pisano piórem. Cóż to więc za rura powiedział, że człowiek jest dwunożnem zwierzęciem bez piór! A przytem spotkałem ładną dziewczynę, którą znam, piękną jak wiosna, godną nazywać się Kwietniem, zachwyconą, oczarowaną, upojoną, szczęśliwą, i — nędznicę, bo wczoraj pewien straszny bankier, upstrzony ospą, raczył ją zapragnąć! Niestety! kobieta nie mniej poluje na pękaty worek, jak na eleganta; kotki polują na myszy i na ptaki. Ta pannica przed dwoma miesiącami była cnotliwa na poddaszu, zapinała staniczek na guziki tombakowe, szyła po całych dniach, miała łóżko na pasach, kwiatek w doniczce i była zadowoloną. I otóż pani bankierowa. Przemiana stała się tej nocy. Dziś rano zobaczyłem ofiarę, nieposiadającą się z radości. Najohydniejsze jest to, że hultajka nic nie zbrzydła. Ani śladu finansisty na jej twarzy. Róże tem są wyższe czy też niższe od kobiet, że gąsienica zostawia na nich widoczne ślady. Ach! nie ma moralności na ziemi, świadczę się mirtem, symbolem miłości, wawrzynem, symbolem wojny, gałązką oliwną, mazgajowatym symbolem pokoju, jabłonią, która mało nie udławiła Adama i jego pędractwo, i liściem figowym, praszczurem spódniczek.
Wyciągnął szklankę do Jolyego, który ją napełnił, potem wypił duszkiem prawie, nie przerywając mowy, i prawił dalej:
Jedna jest tylko rzeczywistość: pić dobrze. Jakiejkowlwiek jesteś opinji, czy trzymasz stronę chudego koguta, jak kanton Uri, czy koguta tłustego, jak kanton Glaris, mniejsza o to, byleś pił. Prawicie mi o bulwarze, o orszaku żałobnym, etcetera. Zresztą krytykuję, ale nie znieważam. Świat jest takim jak jest. Mówię tu bez żadnej złej myśli, przez skrupuł sumienia. A! na wszystkich świętych Olimpu i bogów raju! nie urodziłem się na Paryżanina, bym miał jak wolant między dwoma rakietami, odbijać się od gromady szlifibruków do gromady zawadjaków! Urodziłem się na Turka, bym codziennie patrzył na wschodnie pląsy, na wytworne tańce egipskie, lubieżne jak myśli człowieka, żyjącego w czystości, albo na chłopa milijonowego, albo na szlachcica weneckiego, otoczonego szlachciankami, lub wreszcie na drobnego księcia niemieckiego. Do takich losów się urodziłem! Powiedziałem na Turka i nie cofam. Nie rozumiem, dlaczego zwykle ze złej strony mówią o Turkach! Mahomet zacny człowiek; cześć dla wynalazcy serajów z huryskami i rajów z odaliskami! Z tem wszystkiem obstaję za piciem. Ziemia jest wielkiem głupstwem. Zdaje się, że będą się bić te niedołęgi, łamać sobie karki, w środku lata, w czerwcu, gdy mogliby z dziewczyną pod rękę pójść w pole i raczyć się zapachem skoszonego siana! Dalibóg za wiele robią głupstwa. Stara, potłuczona latarnia, którą przed chwilą widziałem u handlarza starzyzny, nasuwa mi tę uwagę: Czas już oświecić rodzaj ludzki. Tak, posmutniałem. Do czego to prowadzi zakrztusić się złą ostrygą. Staję się znowu ponurym. O szkaradny świat stary! Musisz się na nim spracować, sforsować, zmordować, zgałganić.
I Grantaire, po tym wybuchu wymowy, zakasłał się — zasłużenie.
— Za pozwoleniem — odezwał się Joly — wyznać muszę, że Marjusz wydaje mi się serjo rozkochanym.
— A wiesz w kim? — zapytał Laigle.
— Nie.
— Nie?
— Powiadam ci, że nie!
— Przedmiot miłości Marjusza! — zawołał Grantaire — przewiduję. On jest mgłą, i wynalazł dla siebie parę. To kawałek poety. Poety czy warjata wszystko jedno. Thymbraeus Apollo. Marjusz i jego Marja, Marylka, Marynia — pocieszni kochankowie. Wyobrażam sobie ich miłość. Zachwyty, w których zapominają o całusach. Czyści na ziemi kojarzą się w nieskończonościach. Są to dusze obleczone zmysłami. Śpią razem na gwiazdach.
Grantaire napoczynał drugą butelkę, a może i drugą perorę, gdy w dziurze od schodów ukazał się nowy przybysz. Był to chłopczyk niespełna dziesięcioletni, obdarty, drobny, żółty, chudy, z bystrem spojrzeniem, rozczochraną głową, przemokły na deszczu, ale z zadowoloną miną.
Dziecię, bez wahania, wybierając między trzema, choć widocznie nie znało żadnego, odezwało się do Laigla de Meaux:
— Wszak pan jesteś Bossuet?
— To mój przydomek — odpowiedział Laigie. Co powiesz?
— Powiem to: Wysoki blondyn na bulwarze zapytał mię: Czy znasz matkę Hucheloup? Powiedziałem: Znam, na ulicy Konopnej, wdowa po starym. Powiedział mi: Idź tam. Zastaniesz tam pana Bossuet i powiedz mu odemnie: A — B — C. Zapewne żartował sobie z pana. Dał mi złotówkę.
— Joly, pożycz mi złotówkę — rzekł Laigle — i obracając się do Grantaira dodał: — Grantaire pożycz mi złotówkę.
Laigle dał chłopcu dwa złote.
— Dziękuję panu — rzekł chłopczyk.
— Jak ci na imię — zapytał Laigle.
— Franuś, przyjaciel Gavrocha.
— Zostań z nami — rzekł Laigle.
— Siadaj do śniadania — dodał Grantaire.
Dziecię odpowiedziało:
— Nie, muszę należeć do orszaku; moim obowiązkiem jest wołać: precz z Polignac’em.
I dygnąwszy nogą, co znaczyło ukłon głęboki, chłopczyk poszedł.
Grantaire po jego odejściu zabrał głos:
— To ulicznik najlepszej rasy. W rodzaju uliczników są różne odmiany. Ulicznik dependent zowie się szlifibrukiem, ulicznik kucharz — kuchcikiem, ulicznik piekarz — piekarczykiem, ulicznik lokaj — grumem, ulicznik marynarz — chłopcem okrętowym, ulicznik malarz — rozcieraczem farb, ulicznik kupiec — popychadłem.
Tymczasem Laigle rozmyślał i po chwili rzekł półgłosem:
— A — B — C, to znaczy pogrzeb Lamarqua.
— Wysoki blondyn — dodał Grantaire — to Enjolras; widać cię wzywa.
— Czy pójdziemy? — zapytał Bossuet.
— Deszcz pada — rzekł Joly. Przysiągłem, że pójdę w ogień, ale nie w wodę. Nie chcę się zakatarzyć.
— Ja zostaję — wtrącił Grantair. Wolę śniadanie, niż pogrzeb.
— Wniosek: zostajemy — zakończył Laigle. Więc pijmy. Zresztą można nie być na pogrzebie, a należeć do ruchawki.
Laigle zatarł ręce:
— Więc wracamy do czasów lipcowych.
— Słowo daję, nic mię te głupstwa nie obchodzą — rzekł Grantaire. Wcale nie gniewam się na rządy Ludwika Filipa.
W izbie było ciemno, gęste chmury zakryły słońce. W szynkowni nikogo, na ulicy ani żywej duszy, wszyscy poszli „patrzyć na wypadki“.
— Południe czy północ? — zawołał Bossuet. Ciemno jak w rogu. Giboletto, podaj świecę!
Grantaire smutny, popijał.
— Enjolras mną gardzi — mruknął pod nosem. Enjolras powiedział: Joly jest chory, Grantaire pijany, poślę Franusia do Bossueta. Gdyby po mnie wstąpił, poszedłbym na pogrzeb. Tem gorzej dla Enjolrassa, nie pójdę.
Takie uczyniwszy postanowienie, Bossuet, Joly i Grantaire nie ruszyli się z szynkowni. Około drugiej po południu stół, przy którym siedzieli, pokryty był próżnemi butelkami. Paliły się dwie świece, jedna w lichtarzu mosiężnym zupełnie zielonym, druga w szyjce rozbitej butelki. Grantaire zwabił Jolyego i Bossueta do wina, a Joly i Bossuet naprawili humor Grantaira.
Od południa Bossuet zaniechał wino, nie dość obfite źródło marzeń. Pijacy nałogowi mało cenią wino. Jest w pijaństwie magja biała i magja czarna: wino jest tylko magją białą. Grantaire był awanturniczym pijakiem marzeń. Otwarta przed nim straszna noc upojenia nie powstrzymała go, owszem przyciągała bardziej. Dat pokój butelkom i wziął się do dzbana. Dzban to przepaść. Nie mając pod ręką ani opium, ani hatcsicu, a chcąc mózg zamroczyć, zabrał się do strasznej mieszaniny ze spirytusu, chmielu i piołunu, która tak okropne sprawia letargi. Z tych trzech wyziewów piwa, wódki i piołunówki składa się ołów duszy. Są to trzy ciemności, w których to nie motyl niebieski, i tworzą się w zgęszczonych wyziewach trzy milczące jędze ze skrzydłami nietoperzy: Zmora, noc i śmierć, ulatujące nad uśpioną Psyche.
Grantaire nie doszedł jeszcze do tak smutnego stanu. Był nadzwyczajnie wesół, a Bossuet i Joly dopomagali mu w piciu. Grantaire przyprawiał dziwactwo słów i myśli zamaszystemi ruchami, z powagą oparł lewą pięść na kolanie, tworząc ramieniem kąt prosty, i z rozpiętą na szyi chustką, siedząc okrakiem na krześle, trzymając w prawem ręku pełną szklanicę, przemówił uroczyście do grubej służącej Mateloty:
— Niech otworzą podwoje pałacu! niech wszyscy należą do akademji francuskiej i mają prawo ucałować matkę Hucheloup! pijmy.
I obróciwszy się do matki Hucheloup dodał:
— Niewiasto starożytna i uświęcona zwyczajem zbliż się, niech ci się przypatrzę!
Joly zawołał:
— Matelotto i Giboletto, nie dawajcie już wina Grantairowi. Szalenie traci pieniądze. Od rana połknął już dwa franki i dziewięćdziesiąt pięć centymów.
Graintaire mówił dalej:
— Któż to bez mego pozwolenia poważył się odczepić gwiazdy z nieba i postawić je na stole w postaci świeczek?
Bossuet, dobrze podchmielony, zachował powagę.
Siedział na krawędzi otwartego okna, mocząc plecy na deszczu, i patrzył na przyjaciół.
Nagle usłyszał za sobą wrzawę, przyśpieszone stąpania i krzyki. Obrócił się i zobaczył na rogu ulicy Konopnej Enjolrasa, Gavrocha, Feuillyego, Courfeyraca i Bahorela uzbrojonych, a za nimi liczny, burzliwy tłum.
Ulica Konopna nie była dłuższą nad strzał karabinowy. Bossuet, złożywszy przy ustach dłonie w kształcie tuby, zawołał:
— Courfeyrac! Courfeyrac! hejże ha!
Courfeyrac usłyszał, spostrzegł Bossueta i postąpił kilka kroków ulicą Konopną, wołając: czego chcesz? a współcześnie doszło go zapytanie: gdzie idziesz?
— Stawiać barykadę — odpowiedział Courfeyrac.
— Więc chodź tutaj! miejsce dobre: stawiaj ją tutaj.
— Prawda, Orle z Meaux — rzekł Courfeyrac.
I na skinienie Courfeyraca tłum rzucił się na ulicę Konopną.
Miejsce w istocie było przedziwnie wybrane; wejście szerokie, głąb ulicy zwężony i prawie zamknięty przy narożnej szynkowni; ulicę Mondetour łatwo było zagrodzić na prawo i na lewo, jedyny możliwy atak był od ulicy Św. Dyonizego, to jest z przodu, z odsłonionego miejsca. Bossuet podchmielony miał bystry rzut oka trzeźwego Hannibala.
Gdy zbrojny tłum wpadł na ulicę, strach ogarnął mieszkańców, przechodnie uciekali. W okamgnieniu, w głębi na prawo i na lewo, pozamykały się sklepy, bramy, okna i okienka różnych rozmiarów od bruku do dachów. Jakaś stara kobieta zawiesiła na sznurze przed swem oknem materac, aby kul nie przepuszczał. Tylko dom szynkowni stał otworem, dla prostej przyczyny, że tłum tam się wtłoczył. — A mój Boże! mój Boże! jęczała matka Hucheloup.
Bossuet zszedł na spotkanie Courfeyraca.
Joly, siedząc w oknie, wołał:
— Courfeyrac, czemuś nie wziął parasola. Zakatarzysz się.
Tymczasem w przeciągu kilku minut wyrwano dwadzieścia prętów żelaznych z okratowanych okien szynkowni i rozebrano dziesięć sążni bruku. Gavroche i Bahorel zatrzymali i wywrócili wóz fabrykanta wapna, nazwiskiem Anceau, wóz zawierający trzy beczki z wapnem i położyli je pod stosem bruku; Eujolras otworzył piwnicę, wszystkie stare beczki od wina ustawiono przy baryłkach z wapnem; Feuilly palcami, przywykłemi do malowania delikatnych blaszek wachlarzy, przymocował beczki do wozu ogromnemi kamieniami, które niewiadomo skąd się wzięły. Gdy Bossuet i Courfeyrac spojrzeli na ulicę, już jej połowa była zagrodzona wałem, wyższym od mężczyzny słusznego wzrostu.
Matelota i Giboletta pomagały w budowie. Giboletta znosiła gruz na barykadę, z równie spokojną i zaspaną miną, jakby podawała wino na stół.
W końcu ulicy przejeżdżał omnibus, zaprzężony białemi końmi.
Bossuet przeskoczył bruk, pobiegł, zatrzymał woźnicę, prosił podróżnych by wysiedli, podał rękę „damom“, odprawił konduktora i wrócił, prowadząc za uzdę konie z powozem.
— Omnibusy — rzekł — nie powinny przejeżdżać około Koryntu. Non licet omnibus adire Corynthum.
Po chwili, wyprzężone konie puszczono na ulicę Mondetour, a przewrócony omnibus dopełnił barykady:
Przestraszona matka Hucheloup uciekła na pierwsze piętro.
Patrząc i nic nie widząc błędnemi oczyma, chciała krzyczeć, ale przerażone okrzyki zamierały jej w gardle.
— A to koniec świata! — szeptała.
Joly złożył pocałunek na grubej, czerwonej i pomarszczonej szyi matki Hucheloup i rzekł do Grantaira: — Mój drogi wyobrażałem sobie zawsze, że szyja kobiety jest czemś nieskończenie delikatnem.
Ale Grantaire sięgał już najwyższych szczytów dytyrambu. Gdy Matelota wróciła na pierwsze piętro, ujął ją w pół i popchnął do okna, pękając ze śmiechu.
— Matelotta jest brzydka! — wołał. Matelotta jest brzydotą — marą. Matelotta jest chimerą. Opowiem wam tajemnicę jej urodzenia: Gotycki pigmalion robił rynny na kościołach katedralnych i jednego białego poranku zakochał się w najbrzydszej z rynien. Błagał miłości, by ją, ożywiła, i urodziła się Matelota. Spójrzcie na nią obywatele! Ma włosy ołowianego koloru, jak kochanka Tycjana, i jest dobra dziewczyna. Co do matki Hucheloup, to stary wiarus. Widzicie jakie ma wąsy: dostała je w spadku po mężu. Istny huzar! będzie się biła. One dwie przestraszą cały garnizon. Panowie, ojciec mój zawsze mię nie cierpiał za to, żem nie rozumiał matematyki. Rozumiem tylko miłość i swobodę. Jestem Grantaire, dobry chłopiec! Nigdy nie mając pieniędzy, nie przyzwyczaiłem się do nich, bo też nigdy mi ich nie zabrakło; ale gdybym był bogaty, nie byłoby ubogich! zobaczylibyście! O gdyby dobre serca miały pękate worki, wszystko byłoby lepiej! Wyobrażam sobie Jezusa Chrystusa z majątkiem Rotszylda! Ileby zrobił dobrego! Matelotto, pocałuj mię! Jesteś roskoszna i lękliwa! masz policzki, wzywające do braterskich pocałunków i usta, godne całusów kochanka.
— Cicho, opoju — rzekł Courfeyrac.
Grantaire odpowiedział:
— Jestem prezesem i mistrzem dworu miłości!
Enjolras, stojący z karabinem w ręku na szczycie barykady, podniósł piękne i surowe oblicze. Enjolras, jak wiadomo, miał charakter Spartanina i purytana. Umarłby pod Termopilami z Leonidasem i spaliłby Droghedę z Kromwellem.
— Grantaire! — zawołał — precz stąd pijaku.
Gniewne te słowa sprawiły dziwny skutek na Grantairze. Rzekłbyś, oblano go szklanką zimnej wody. Nagle zdał się wytrzeźwiony. Usiadł, wsparłszy się łokciem o stół przy oknie, spojrzał z niewymowną słodyczą na Enjolrasa i rzekł:
— Pozwól mi tu usnąć.
— Ruszaj spać gdzieindziej — zawołał Enjolras.
Ale Grantaire, ciągle patrząc na niego błędnym i czułym wzrokiem, odpowiedział:
— Pozwól mi tu zasnąć i umrzeć.
Enjolras spojrzał nań z pogardą:
— Graintaire, nie jesteś zdolny wierzyć, myśleć, chcieć, żyć i umrzeć.
Grantaire odparł poważnie:
— Zobaczysz.
Wybełkotał jeszcze kilka słów niezrozumiałych, potem głowa jego ciężko padła na stół, i po chwili — co jest zwykłem następstwem drugiego perjodu upojenia, w który nagle pchnął go Enjolras — spał jak zabity.
Bahorel, zachwycony barykadą, wołał:
— A to ulica wygorsowana! aż miło patrzeć!
Courfeyrac, burząc po trochu szynkownię, starał się pocieszyć wdowę szynkarkę.
— Matko Hucheloup, wszak niedawno skarżyliście się, iż wam kazano zapłacić strof za to, że Giboletta trzepała dywan za oknem.
— A tak, dobry panie Courfeyrac. Miły Boże, czy i ten stół użyjecie do waszych okropności? A nawet nie tylko za dywan, ale i za doniczkę z kwiatami, która spadła ze strychu na ulicę, rząd kazał zapłacić sto franków kary. Co za niegodziwość!
— No, matko Hucheloup, teraz was pomścimy.
Matka Hucheloup niebardzo zdawała się uradowana tą obietnicą wynagrodzenia. Zadowolona była jak owa kobieta arabska, która, dostawszy policzek od męża, poszła do ojca na skargę, — wołając zemsty i mówiąc: — Ojcze, powinieneś oddać mężowi zniewagę za zniewagę. Ojciec zapytał: — W który policzek cię uderzył? — W lewy. Ojciec wyciął jej policzek w prawą jagodę i rzekł: — Teraz będziesz zadowolona. Idź i powiedz mężowi, że za to, iż wypoliczkował moją córkę, ja wypoliczkowałem jego żonę.
Deszcz ustał. Nadciągali nowozaciężni. Robotnicy przynieśli pod bluzami proch, koszyk pełen butelek z witryolem, dwie lub trzy pochodnie i kosz z lampami, które zostały od uroczystości królewskiej. Uroczystość ta odbyła się niedawno, 1-go maja. Powiadają, że tych zapasów dostarczył kupiec przedmieścia Św. Antoniego, nazwiskiem Pepin. Stłuczono latarnie ulicy Konopnej, Św. Dyonizego i wszystkie latarnie ulic sąsiednich: Mondetour, Łabędziej, Dominikańskiej, Petite i Grande Truandairie.
Enjolras, Combeferre i Courfeyrac kierowali wszystkiem. Teraz współcześnie budowały się dwie barykady i obydwie opierały się o dom Koryntu, tworząc kąt prosty; większa zamykała ulicę Konopną, mniejsza ulicę Mondetour od strony ulicy Łabędziej. Ostatnia barykada, bardzo wązka, zbudowaną była z samych beczek i bruku. Broniło jej około pięćdziesięciu ludzi; trzydziestu uzbrojonych w karabiny, które po drodze pożyczyli u puszkarza.
Nic dziwaczniejszego i bardziej pstrokatego jak ta gromada; jeden miał spencer, szablę kawaleryjską, dwa pistolety w olstrach, drugi zakasane rękawy u koszuli, kapelusz okrągły i rożek z prochem, zawieszony u pasa; inny miał na surducie lederwerki i ładownicę gwardji narodowej, na których wyszyte było czerwoną wełną: Porządek publiczny. Karabiny miały numera legjonów gwardji; kilku bez kapeluszy, wszyscy prawie bez chustek na szyi, wielu z obnażonemi rękoma. Dodajcie do tego różny wiek, rozmaite twarze, bladzi młodzieńcy, miedzianej cery robotnicy portu. Wszyscy się śpieszyli, i pomagając sobie, gawędzili o możliwem powodzeniu, że około trzeciej zrana mieć będą pomoc, że jeden pułk się przyłączy, że Paryż powstanie. Straszne słówka pomieszane z serdecznemi konceptami.
Rozpalono ogień w kuchni i topiono na kule dzbany, łyżki, widelce i wszystkie cynowe sprzęty szynkowni. Przy tej pracy wypróżniano szklanki. Między butelkami leżały pistony, szrut i kule. W sali bilardowej matka Hucheloup, Matelota i Giboletta, każda po swojemu przerażona, jedna ogłupiała, druga zadyszana, trzecia rozgorączkowana, darły stare szmaty i robiły szarpie; dopomagali im trzej mężczyźni wąsale, brodaci, rozczochrani, straszni, skubiąc delikatnie płótno jak szwaczki.
Mężczyzna wysokiego wzrostu, którego spostrzegli Courfeyrac, Combeferre i Enjolras, gdy połączył się z gromadą przy ulicy Bilettes, pracował przy małej barykadzie i okazał się użytecznym. Gavroche pracował przy dużej. Co do młodego robotnika, który czekał w mieszkaniu Courfeyraca i pytał go o pana Marjusza, ten zniknął w chwili, gdy obalono omnibus.
Gavroche zachwycony, promieniejący radością, biegał, krzątał się hałasował, migotał jak iskra. Zdawał się być tu dla zachęty drugich. Co było jego bodźcem? nędza; czy miał skrzydła? a tak, radość. Gavroche był jak trąba powietrzna: widziano go wszędzie, słyszano ciągle. Zapełniał powietrze, wszędy będąc współcześnie. Był to jakiś rodzaj gniewnego wszędobylca, którego nic powstrzymać nie mogło. Ogromna barykada czuła go na swym grzbiecie. Zawstydzał próżniaków, pobudzał leniwych, dodawał serca znużonym, niecierpliwił zamyślonych, jednych rozweselał, drugich męczył, ukłół studenta, ugryzł robotnika, zatrzymywał się, siadał, biegł, pędził, szemrał, mruczał, niepokoił wszystkich; był jak brzęcząca mucha przy niezmiernym wozie.
Nieustanny ruch był w jego chudych ramionach, a w drobnych płucach krzyk nieustanny:
— Śmiało! jeszcze bruku! jeszcze beczek! jeszcze machin! czy ich nie ma? Koszyk gruzów do zatkania tej dziury. Wasza barykada za mała. Trzeba ją podnieść. Kładźcie, rzucajcie, pakujcie wszystko. Patrzcie, oto drzwi szklanne.
Jeden z robotników zawołał:
— Drzwi szklanne! a na co drzwi szklanne, knocie!
— Ty sam knot! — odparł Gavroche. Drzwi szklanne rzecz wyborna w barykadzie. Nie przeszkadza napaści, ale utrudnia zdobycie. Czyż nigdy nie zdarzyło ci się kraść jabłek przez mur, na którym leżały potłuczone butelki. Drzwi szklanne — to kaleczy nogi gwardji narodowej, gdy chce dostać się na barykadę. Do djaska! szkło jest zdradzieckie. Ach! nie masz wyuzdanej wyobraźni, towarzyszu.
Zresztą, był wściekły, że miał pistolet bez kurka. Chodził od jednego do drugiego, wołając: — Dajcie karabin! czemu mi nie dajecie karabina?
— Tobie karabin? — rzekł Combeferre.
— A czemu nie! — odparł Gavroche — albożem go nie miał w roku 1830, gdyśmy się bili z Karolem X!
Enjolras wzruszył ramionami.
Gavroche dumnie się obrócił ku niemu i rzekł:
— Jak cię wprzód zabiją, zabiorę twoją dubeltówkę.
— Uliczniku! — krzyknął Enjolras.
— Młokosie — odrzekł Gavroche.
Jakiś elegant, zabłąkany na ulicy, zwrócił ich uwagę.
Gavroche zawołał:
— Chodźno do nas, młodzieńcze!
Elegant uciekł.
Dzienniki ówczesne, które nazwały niezdobytą barykadę ulicy Konopnej, myliły się utrzymując, że sięgała pierwszego piętra. Rzeczywiście wysokość jej średnia dochodziła sześciu do siedmiu stóp. Zbudowana była w ten sposób, że walczący, gdy chcieli, mogli skryć się za nią lub wejść na szczyt po czterech schodach, urządzonych wewnątrz z kamieni. Na zewnątrz przód barykady ułożony z bruku i beczek, przymocowanych belkami i deskami wetkniętemi w koła wozu Anceau i omnibusu, tworzył nastrzępioną i nieprzebytą zawadę. Między ścianą domów i końcem barykady w punkcie najodleglejszym od szynkowni, urządzone było wąziutkie przejście na jednego człowieka. Dyszel omnibusu sterczał prostopadle, mając u szczytu zawieszoną chorągiew czerwoną.
Małej barykady Mondetour, ukrytej za domem szynkowni nie było widać. Dwie barykady połączone tworzyły prawdziwą redutę. Enjolras i Courfeyrac osądzili, że nie trzeba barykadować drugiej odnogi ulicy Mondetour, prowadzącej przez ulicę Dominikańską do Targów; zapewne chcieli utrzymać komunikację z miastem i nie być napadnięci z niebezpiecznej strony od ulicy Dominikańskiej.
Z wyjątkiem tego wolnego wyjścia, które tworzyło to, co Folard w stylu strategicznym nazwałby podkopem i wązkiego przejścia na ulicę Konopną, wnętrze barykady, w którem szynkownia tworzyła kąt ostry, podobne było do nieforemnego czworoboku ze wszystkich stron zamkniętego. Ze dwadzieścia kroków oddzielało główną barykadę od wysokich domów, tworzących wnętrze ulicy, tak iż zdawało się, że barykada w spierała się o te domy zamieszkane, ale zamknięte od dołu do góry.
Cała robota odbyła się w przeciągu godziny bez żadnej przeszkody, powstańcy nie zobaczyli ani bermycy, ani bagnetów. Rzadcy przechodnie, którzy odważyli się w tym czasie ukazać na ulicy Św. Dyonizego, rzucali spojrzenie na ulicę Konopną, a spostrzegłszy barykadę podwajali kroku.
Skończywszy budowę dwóch barykad, wyciągniono z szynkowni stół i Courfeyrac na nim stanął. Enjolras przyniósł kufer pełen ładunków, Courfeyrac otworzył i uśmiechając się rozdał je między wojowników.
Każdy dostał po trzydzieści ładunków. Wielu miało swój proch i zabrali się do wyrabiania nowych ładunków z kulami, które topiono w kuchni. Baryłka z prochem stała pod stołem przy drzwiach, zachowana na później.
W całym Paryżu słychać było capstrzyk, ale to bębnienie stało się tak monotonne, że w końcu nie zwracano na nie uwagi. Głos bębnów to oddalał się, to zbliżał ze złowrogiem echem.
Nabito strzelby i karabiny, wszyscy razem, bez pośpiechu z uroczystą powagą. Enjolras postawił trzy placówki za barykadami, jedną na ulicy Konopnej, drugą na Dominikańskiej, trzecią na rogu Małego Żebractwa.
Później, gdy już barykady były gotowe, stanowiska wyznaczone, strzelby nabite, rozstawione placówki, gdy pozostali sami na strasznych ulicach, którędy nikt nie śmiał przechodzić, otoczeni milczącemi jakby umarłemi domami, w których nie drgnęło żadne poruszenie ludzkie, okryci wzrastającym zmrokiem, wśród tej ciemności i milczenia, w którem przeczuwali zbliżające się coś strasznego i tragicznego, samotni, uzbrojeni, zdecydowani i spokojni — czekali.
Co czynili w tych godzinach oczekiwania?
Musimy opowiedzieć, bo fakt jest historyczny.
Gdy mężczyźni robili ładunki, a kobiety skubały szarpie, gdy z bronią na ramieniu placówki czuwały nad barykadą, gdy Enjolras niczem nie dający się rozerwać, czuwał nad placówkami, Combeferre, Courfeyrac, Jan Prouvaire, Feuilly, Bossuet, Joly, Bahorel i kilku innych zebrali się razem jak w najspokojniejszych chwilach gawędek studenckich i zasiadłszy w kącie szynkowni, zamienionej na kazamaty, o kilka kroków od reduty, którą postawili, oparłszy o krzesła nabite karabiny, piękni ci młodzieńcy tak blizcy ostatecznej godziny — zaczęli deklamować wiersze miłosne.
Jakie wiersze? Oto one:
Czy ty pamiętasz owe słodkie chwile,
Gdy tacy młodzi byliśmy oboje,
Gdyśmy się razem kłopotali tyle,
Tylko o miłość i o skromne stroje.
I kiedy licząc twe lata z mojemi,
Liczba czterdzieści nam nie wypadała,
I kiedy dla nas dwojga na tej ziemi
Zima się nawet wiosną wydawała?
Piękne to czasy były! Książka szkolna
Była mi wątkiem, zkąd swą wiedzę snułem,
Paryż się bawił — ty w gorset swawolna
Wpinałaś śpilkę, o którą się kłułem.
Bez spraw, lecz pełen adwokackiej pychy,
Gdym cię prowadził na obiad na Prado,
Tak byłaś piękną, że róże kielichy
Z dały się zwracać na twoją twarz bladą.
Szept ich słyszałem: „Ona jest przecudną!
Włosy powiewne! woń cudna do koła!
Skrzydła jej ukryć pod mantylą trudno,
Woalka kryje oblicze anioła!“
Błądziłem z tobą, z twą dłonią w mej dłoni,
Gdy nas przechodnie zakochanych wzajem
Spotkali w jakiej czarownej ustroni,
Mówili: „miłość łączy kwiecień z majem.“
Cieniem swym, szczęsnych z wspólnego kochania
Kryła nas miłość, jabłoń Adamowa, —
Jeszcze me usta nie dały pytania,
Gdy twa odpowiedź już była gotowa.
Szkoła mi była miłosną ustronią,
Gdziem śnił o tobie do zmroku od ranka:
Tak miłość łączy wszechmocną swą dłonią
Doktorską wiedzę z uczuciem kochanka.
O gęste drzewa! zielone gałązki!
Kiedy tasiemką, okryta ich cieniem,
Zastępowałaś zgubione podwiązki,
Jam niby gwiazdy pochłaniał spojrzeniem.
Czytałem nieraz Platona, — cóż potem?
Lepiej niż mędrzec albo wieszcz natchniony
Dałaś mi poznać kwiatkiem, włosów splotem,
Szczęście niebiańskie i raj wymarzony.
Słuchałem ciebie, byłaś mi oddaną!
O gwiazdko moja!... Jakim szczęścia zdrojem
Zdjąć ci sznurówkę, lub widzieć cię rano,
Przeglądającą się w lusterku swojem!
Możnaż zapomnieć te ranki wieczory,
Chwile zórz złotych i mroków różanych,
Wstążek i kwiatów, muślinu i mory,
Szeptów miłosną mową wyszeptanych?
Ogrodem naszym był wazonik kwiatów,
Zasłoną w oknie twa spódniczka biała;
Jam w fajce wonnych szukał aromatów,
Tyś z filiżanki nektary spijała.
Nieszczęścia nasze śmiech w nas obudzały...
Zgubione boa, kołnierzyk spalony,
Albo ów wielki Szekspir pełen chwały
Raz za kolacją przez nas zastawiony.
Byłem żebrakiem, a tyś chojną była,
Ramiona twoje całowałem w locie,
Edycja Danta za stół nam służyła,
Gdyśmy niedrogie zjadali łakocie.
Ach! gdy raz pierwszy usta moje drżące
Złożyły całus na twem licu miłem,
Tyś poprawiała włosy spadające,
A jam zbladł cały i w Boga wierzyłem.
Czy ty pamiętasz te rozkosze błogie,
Te twe chusteczki podarte na szmaty!...
Och! ileż westchnień za te czasy błogie
Posłałem w niebo z biegnącemi laty.
Miejsce, godzina, wspomnienia młodości, kilka gwiazd, które zabłysły na niebie, grobowy spokój na pustych ulicach i bliska nieubłagana katastrofa, nadawały jakiś patetyczny urok tym wierszom, które w zmroku szeptał półgłosem Jan Prouvaire, jakeśmy powiedzieli, słodki poeta miłości.
Tymczasem zapalono lampę na małej barykadzie, a na wielkiej jedną, z tych woskowych pochodni, które obnoszą po ulicach w zapusty w ostatni wtorek. Pochodnie te, jakeśmy mówili, przyniesiono z przedmieścia Św. Antoniego.
Pochodnię ustawiono w pewnego rodzaju klatce obrukowanej z trzech stron, by ją zasłonić od wiatru i w ten sposób, by całe światło padało na chorągiew. Ulica i barykada pogrążone były w ciemności i widziano tylko chorągiew czerwoną okropnie oświeconą, niby olbrzymią ślepą latarnię.
To światło nadawało szkarłatowi chorągwi jakąś straszną czerwoność.
Zrobiła się noc zupełna; nikt nie nadchodził. Słyszano tylko głuchą, wrzawę i niekiedy dalekie i rzadkie strzały karabinowe. Ta zwłoka znaczyła, że rząd gromadził swe siły. Pięćdziesięciu tych ludzi czekali na sześćdziesiąt tysięcy.
Enjolras uczuł zniecierpliwienie. Poszedł po Gavrocha, który przy bladem świetle dwóch świeczek postawionych na bufecie w izbie na dole, żeby iskra nie padła na proch rozsypany na stole, zajęty był wyrabianiem ładunków. Dwie te świeczki nie rzucały promieni na całą izbę. Prócz tego powstańcy przez ostrożność nie zapalili świec na górnych piętrach.
W tej chwili Gavroche był wielce zajęty, ale nie koniecznie ładunkami.
Człowiek z ulicy Billettes wszedł do izby dolnej i usiadł za stołem najmniej oświeconym. Dostała mu się strzelba dużego kalibru, którą trzymał między kolanami. Gavroche roztargniony dotychczas mnóstwem „zabawnych“ rzeczy, nie widział nawet tego człowieka.
Gdy wszedł, Gavroche machinalnie powiódł po nim oczyma, podziwiał jego strzelbę, a potem gdy człowiek ten usiadł, ulicznik nagle powstał. Ktoby śledził tego człowieka, dostrzegłby, że przypatrywał się barykadzie i garstce powstańców ze szczególniejszą uwagą; ale wszedłszy do izby zdawał się pogrążonym w rozmyślaniu i nic nie wiedzieć, co się dzieje dokoła niego. Ulicznik zbliżył się do zamyślonego jegomości i jął obchodzić na palcach, jakby lękając się go zbudzić. Współcześnie na jego twarzy dziecięcej, zuchwałej i poważnej, trzpiotowatej i rozumnej, wesołej i bolesnej, przesuwały się różne skrzywienia starca, wyrażające: — Ba! — nie może być! — chyba źle widzę! — marzę! — czy podobna?... nie, to nie on! — ale on! — chyba nie on! i t. d. Gavroche kołysał się na piętach, zaciskał pięście w kieszeniach, jak ptak poruszał szyją i nader przenikliwie nadymał dolną wargę. Był zdumiony, niepewny, niedowierzający, przekonany i olśniony. Miał minę dowódcy rzezańców, który na targu niewolnic zobaczył Venus między pyzatemi dziewuchami, lub miłośnika sztuk pięknych, który między kupą nędznych malowideł poznał arcydzieło Rafaela. Wszystko w nim było w ruchu, instynkt odgadujący, i kombinujący rozum. Oczywiście zdarzył się jakiś wypadek Gavrochowi.
Właśnie gdy był najbardziej zajęty, zbliżył się Enjolras.
— Jesteś mały — rzekł Enjolras — nie zobaczą cię. Wyjdź za barykady, suń się pod ścianami domów, przebiegnij ulice i wracaj opowiedzieć mi co się dzieje.
Gavroche się wyprostował.
— A co! i malcy się na coś przydadzą! wielkie szczęście! Idę! Tymczasem ufaj pan małym a niedowierzaj dużym... I Gavroche podniósłszy głowę a zniżywszy głos dodał pokazując na człowieka z ulicy Billettes:
— Widzisz pan tego drągala?
— To co?
— To policjant.
— Jestżeś pewny?
Przed dwoma tygodniami ściągnął mię za ucho z arkady mostu Królewskiego, po której się przechadzałem.
Enjolras szybko odszedł i szepnął słów kilka do będącego w izbie robotnika z Portu winnego. Robotnik wyszedł i po chwili wrócił z trzema innemi. Czterej ludzie, czterej tragarze z szerokiemi barkami, nieznacznie usiedli za stołem, przy którym siedział oparty człowiek z ulicy Billetes. Widocznie byli gotowi rzucić się na niego.
Wówczas Enjolras zbliżył się do człowieka i zapytał:
— Kto pan jesteś?
Na to niespodziane zapytanie człowiek podskoczył. Zanurzył swój wzrok aż do głębi jasnej źrenicy Enjolrasa i zdawał się odgadnąć myśl jego. Uśmiechnął się pogardliwie, z wyrazem twarzy pełnym energji i stanowczości i odpowiedział z wyniosłą powagą:
— Widzę o co chodzi... Zgadłeś pan!
— Więc jesteś policjantem?
— Jestem ajentem władzy.
— Nazywasz się?
— Javert.
Enjolras skinął na czterech ludzi. W mgnieniu oka, nim Javert miał czas się obrócić, został powalony na ziemię, związany i przetrząśnięty.
Znaleziono przy nim karteczkę okrągłą, zatkniętą między dwa szkiełka, z jednej strony przedstawiającą herby Francji z godłem: Baczność i Czujność, a z drugiej taki mającą napis: Javert, inspektor policji, lat pięćdziesiąt dwa i podpis ówczesnego prefekta policji, Gisquet.
Miał jeszcze zegarek i woreczek, w którym było kilka sztuk złota. Zostawiono mu pieniądze i zegarek. Za zegarkiem w głębi kieszonki znaleziono papier złożony we czworo, który rozwinął Enjolras i przeczytał te pięć wierszy, napisanych własną ręką samego prefekta policji:
„Zaraz po dokonaniu misji politycznej, inspektor Javert upewni się naocznie, czy w istocie złoczyńcy mają jakieś zamiary na prawym brzegu Sekwany przy moście Jena.“
Po skończonej rewizji, podniesiono Javerta, skrępowano mu w tyle ręce i przywiązano do sławnego słupa, od którego niegdyś wzięła nazwę ta szynkownia.
Gavroche, patrzący na tę scenę i potwierdzający wszystko milczącem kiwaniem głową, zbliżył się do Javerta i rzekł:
— To mysz złapała kota.
Scena odbyła się tak prędko, że wszystko się skończyło nim spostrzeżono to za szynkownią. Javert ani pisnął. Zobaczywszy przywiązanego do słupa Javerta, nadbiegli Courfeyrac, Bossuet, Joly, Combeferre i ludzie rozproszeni na obydwóch barykadach.
Javert przywiązany do słupa tak mocno, że nie mógł się poruszyć, podniósł głowę z nieustraszoną pogodą człowieka, który nigdy nie skłamał.
— To szpieg — rzekł Enjolras.
I obróciwszy się do Javerta dodał:
— Będziesz rozstrzelany za dwie minuty, przed wzięciem barykady.
Javert odpowiedział rozkazującym tonem:
— Czemu nie zaraz?
— Oszczędzamy prochu.
— To zakończcie pchnięciem noża.
Potem zawołał Enjolras Gavrocha.
— Ty, ruszaj do roboty! Czyń co kazałem.
— Idę, idę — rzekł Gavroche.
I zatrzymawszy się na chwilę dodał:
— Za pozwoleniem, dajcie mi jego strzelbę! Muzykusa wam oddaję, ale jego klarnet biorę.
Ulicznik zrobiwszy ukłon wojskowy, wesoło przeskoczył podkop wielkiej barykady.
Ów głos, który o zmroku powoływał Marjusza na barykadę ulicy Konopnej, wydał mu się głosem przeznaczenia. Chciał umrzeć, sposobność się nadarzała; stukał do wrót mogiły, jakaś ręka w cieniu podała mu klucz do niej. Złowrogie te usługi, czynione rozpaczy w ciemnościach, mają moc przyciągającą. Marjusz usunął kratę, która go tylokrotnie przepuściła do ogrodu i rzekł: idźmy!
Oszalały z boleści, nie widząc przed sobą żadnej nadziei, niezdolny nic już przyjąć od losu, po dwóch miesiącach, spędzonych w upojeniu młodości i miłości, przygnębiony na raz wszystkiemi marzeniami rozpaczy, miał teraz tylko jedne życzenie: skończyć jak najprędzej.
Przyśpieszył kroku. Zdarzyło się, że był uzbrojony, miał przy sobie pistolety Javerta.
Młodzieniec, którego zdawało mu się, że widzi, znikł w ciemnościach ulic.
Wyszedłszy z ulicy Plumet bulwarem, minął plac i most Inwalidów, Pola Elyzejskie, plac Ludwika XV i wszedł na ulicę Rivoli. Sklepy były jeszcze otwarte, gaz palił się pod arkadami, kobiety kupowały w magazynach, jedzono lody w kawiarni Larter i ciasteczka w cukierni Angielskiej. Tylko czasami poczta popędziła cwałem z pałacu Książąt do hotelu Meurice.
Marjusz wszedł przez zaułek Delorme na ulicę Św. Honorjusza. Tu sklepy były zamknięte, kupcy rozmawiali przy bramach na wpół otwartych, krążyli przechodnie, paliły się latarnie i od pierwszego piętra wszystkie okna były oświetlone jak zwykle. Konnica stała na placu Palais-Royal.
Marjusz udał się ulicą Św. Honorjusza. W miarę jak się oddalał od Palais-Royal, okna były rzadziej oświetlone, sklepy zupełnie zamknięte, nikt nie rozmawiał na progach, posępniała ulicą, a tłumy stawały się gęstsze, bo teraz przechodnie tworzyli gromady. Nikt nie mówił w tłumie, a jednak dochodził od niego szmer głuchy i głęboki.
Około źródła Suchego Drzewa stały nieruchome i ponure gromadki, które między przechodniami wydawały się jak skały śród wody płynącej.
Na zakręcie ulicy Prouvaire, tłum już nie postępował. Tworzył jakby jedną skupioną masę ludzi, rozmawiających z sobą po cichu. Nie było tam prawie ciasnych surdutów i okrągłych kapeluszy. Siermięgi, bluzy, głowy najeżone i zabłocone. Tłum ten kołysał się bezładnie w mroku nocnym. Za tym gąszczem ludzi, na ulicy Roule, na ulicy Prouvaires, i wzdłuż ulicy Św. Honorjusza w żadnym oknie nie paliła się świeca. Samotne i słabe promienie latarni znikały w głębi ulic. Ówczesne latarnie, podobne do dużych gwiazd czerwonych, wiszących na sznurach, rzucały na bruk cień w kształcie ogromnego pająka. Ulice te nie były puste. Widać było z daleka złożone w kozły karabiny, poruszane bagnety i biwakujące wojska. Żaden ciekawiec nie przekroczył tej granicy. Tu ustawał ruch ludności. Tu kończył się tłum, a zaczynała armja.
Marjusz szedł z wolą człowieka, który stracił wszelką nadzieję. Wołano go, musiał być posłuszny głosowi losu. Znalazł sposób przecisnąć się przez tłumy i przedrzeć się przez biwaki wojska, uniknął patroli i placówek. Zakręcił na ulicę Bethisy i zdążał ku Targom. Na rogu ulicy Bourdonnais nie było już latarni.
Przebywszy pas, zapełniony tłumem i kresy strzeżone przez żołnierzy, wszedł w coś strasznego, jak przepaść. Ani przechodnia, ani żołnierza, ani światła, ani żywej duszy. Samotność, milczenie, noc i jakieś zimno w skroś przejmujące. Wejść w ulicę, było to wejść do lochu.
Marjusz szedł dalej.
Postąpił kilka kroków, ktoś przebiegł około niego, mężczyzna czy kobieta? jedna czy kilka? Nie umiałby powiedzieć. Przebiegło to i zniknęło jak widmo.
Krążąc po zaułkach, doszedł do uliczki, która, jak mniemał była ulicą Garncarską; na środku uliczki potknął się o przeszkodę. Wyciągnął ręce. Był to wóz przewrócony; nogami stąpał po bagnie poruszonej ziemi i bruku na kupę zwalonym. Widocznie zaczęto tu stawiać barykadę, lecz ją opuszczono. Przeskoczył zawady i szedł przy barjerach, kierując się wedle ścian domów. Nieco dalej za barykadą zdało mu się, że widzi coś białego. Zbliżył się i poznał dwa białe konie; konie omnibusu, które, wyprzężone rano przez Bossueta, błąkały się dzień cały, a teraz zatrzymały się ze znękaną cierpliwością bydląt, nie rozumiejących czynności człowieka, jak człowiek nie pojmuje czynów Opatrzności.
Marjusz minął konie i gdy skręcał na ulicę, jak mu się zdawało, Kontraktu Społecznego, kula, strzelona na los z karabina, świsnęła w ciemności tuż nad jego głową i przebiła blaszkę mosiężną, zawieszoną nad sklepem golibrody. Jeszcze w roku 1846 widziano tę przebitą blachę na ulicy Kontraktu Społecznego w rogu Targów.
Były to jeszcze oznaki życia. Od tej chwili nic już nie spotkał.
Cała ta droga podobną była do zstępowania po czarnych schodach.
Niemniej Marjusz postępował naprzód.
Marjusz doszedł do Targów.
Tu wszystko było spokojniejsze, ciemniejsze i bardziej jeszcze nieruchome, niż na sąsiednich ulicach. Rzekłbyś lodowy spokój grobu wyszedł z ziemi i rozlał się po niebie.
Jednakże czerwonawe światło rysowało na czarnem tle wyniosłe dachy domów, które zamykały ulicę Konopną od strony Św. Eustachego. Był to odblask pochodni, palącej się na barykadzie Koryntu. Marjusz udał się w kierunku czerwonego światła. Doszedł do Targu Buraków i zobaczył ciemną głąb ulicy Dominikańskiej. Wszedł w nią, niespostrzeżony od placówki powstańców, czuwającej w przeciwnym rogu. Uczuł, że zbliża się do tego, czego szukał i szedł ostrożnie na palcach. Tak dotarł do rogu krótkiego odłamka uliczki Mondétour, który, jak sobie przypominacie, był jedynym punktem komunikacji z miastem, zachowanym przez Enjolrasa. Na rogu ostatniego domu na lewo wysunął głowę i spojrzał w odłamek uliczki Mondétour.
Nieco za ciemnym rogiem tej uliczki i ulicy Konopnej, rzucającej szeroką płachtę cienia, spostrzegł kilka świateł na brukach, część szynkowni, a w tyle lampę, migotającą w niekształtnym murze i siedzących ludzi ze strzelbami na kolanach. Było to o dziesięć sążni od niego: wnętrze barykady.
Domy po prawej stronie uliczki zakrywały resztę szynkowni, wielką barykadę i chorągiew.
Jeszcze krok jeden — i Marjusz złączyłby się z powstańcami.
Wówczas nieszczęśliwy młodzieniec siadł na barjerze, założył ręce i wspomniał swego ojca.
Myślał o tym bohaterskim pułkowniku Pontmercy, który był tak dumnym żołnierzem, który za Rzeczypospolitej strzegł granic Francji, a za cesarstwa dotarł do granic Azji, który widział Genuę, Aleksandrję, Medjolan, Turyn, Madryt, Wiedeń, Drezno, Berlin i Moskwę, który na wszystkich polach zwycięztw w Europie zostawił krople krwi, płynącej w żyłach Marjusza, który osiwiał przed czasem w karności wojskowej, żył zawsze opięty, w szlifach spadających na piersi, z kokardą poczerniałą od prochu, z czołem pomarszczonem od kasku, pod namiotami, w obozie, na biwakach, w ambulansach, i po dwudziestu latach wrócił z wielkich wojen ze szramą na policzku, uśmiechem na ustach, prosty, spokojny, podziwu godny, czysty jak dziecię, uczyniwszy wszystko dla Francji, a przeciw niej nic i nigdy.
Powiedział sobie, że teraz przyszła kolej na niego, że jego godzina wybija, że i on jak ojciec będzie waleczny, nieustraszony, śmiały, że i on pobiegnie na spotkanie kul, nadstawi piersi bagnetom, przelewać będzie krew swoją, szukać nieprzyjaciela, szukać śmierci, że i on z kolei pójdzie na wojnę i stąpi na pole bitwy — ale tem jego polem bitwy jest ulica, tą wojną, na którą idzie — jest wojna domowa!
Niby przepaść otwarta, w którą dobrowolnie się rzucał, ukazała mu się ta wojna domowa.
I zadrżał.
Pomyślał o szabli ojca, którą dziadek sprzedał handlarzowi, a której on tak boleśnie żałował. Powiedział sobie, że dobrze zrobiła ta dzielna i czysta szabla, unikając go i zagniewana kryjąc się w ciemnościach; widać, że przeczuwała rozruchy, wojnę na rynsztokach, wojnę uliczną, strzelania w piwnicy i cięcia zadawane z tyłu; wracając z pól Marengo i Friedland, nie chciała widać iść na ulicę Konopną, dokonawszy świetnych czynów z ojcem, nie chciała w spółce z synem popełniać brzydkie! Powiedział sobie, że gdyby ta szabla była tutaj, gdyby wziąwszy ją ze śmiertelnej pościeli ojca, ośmielił się zabrać ją z sobą na tę nocną na ulicach w alkę między Francuzami, niewątpliwie sparzyłaby mu ręce i buchnęła płomieniem jak miecz archanioła! Powiedział sobie, że wielkie szczęście, iż ta szabla zginęła, że tak sprawiedliwość wymagała, że dziadek był prawdziwym stróżem chwały jego ojca, bo lepiej było puścić na licytację szablę pułkownika, sprzedać ją handlarzowi, rzucić między stare żelaztwa, aniżeli dziś ją topić w łonie własnej ojczyzny.
I gorzko zapłakał.
Było to straszne. Ale co począć? Bez Cozetty żyć nie mógł. Odjechała, więc musiał umrzeć. Alboż jej nie dał słowa honoru, że umrze? Odjechała wiedząc o tem, widać się jej podobało, by Marjusz umarł. A przytem oczywiście go nie kochała, bo oddaliła się nie ostrzegłszy go, nie napisawszy ani słowa, chociaż wiedziała jego adres! Po co i na co żyć teraz? Wreszcie przyjść aż tutaj i cofać się! zbliżyć się do niebezpieczeństwa i uciekać! patrzyć na barykadę i umknąć! umknąć drżący, mówiąc: doprawdy dość mi tego, widziałem wojnę domową i odchodzę! Opuścić czekających na niego przyjaciół! Na raz przeniewierzyć się miłości, przyjaźni i danemu słowu! Ależ to niepodobna i gdyby stał tu w mroku cień jego ojca i patrzył jak się cofa, smagnąłby go po nogach płazem swej szabli i zawołał: Ruszaj naprzód tchórzu!
Tak oddany na pastwę własnych myśli, opuścił głowę.
Nie masz człowieka, któryby nie doświadczył na sobie, że dusza, co stanowi cudowne znamię jej jedności zarazem wszędobytności, ma dziwny dar rozumowania prawie na zimno wśród najgwałtowniejszych ostateczności, i zdarza się często, że miłość bez nadziei i rozpacz głęboka, w najposępniejszych rozmowach z sobą ludzi bliskich skonania, zimno rozważają, przedmioty i roztrząsają zagadnienia. Loika miesza się z konwulsjami, a nić sylogizmu kołysze się nie zrywając w posępnej nawałnicy myśli. Taki był stan umysłu Marjusza.
Tak rozmyślając, znękany ale zdecydowany choć jeszcze niepewny, drżący na myśl tego co ma czynić, wodził błędne spojrzenie po wnętrzu barykady. Powstańcy rozmawiali półgłosem, nie poruszając się; czuć było owo milczenie, co oznacza ostatnią dobę oczekiwania.
Nic jeszcze się nie zbliżało. Wybiła dziesiąta na wieży Saint Merry, Enjolras i Combeferre ze strzelbami w ręku usiedli pod wielką barykadą. Nie rozmawiali z sobą, tylko słuchali czy nie doleci ich uszu głuchy i daleki tętent.
Nagle wśród tej złowrogiej ciszy rozległ się głos świeży, młody, wesoły, który zdawał się dochodzić z ulicy Św. Dyonizego i usłyszano wyraźnie śpiewane na starą nutę ludową wierszyki, kończące się okrzykiem podobnym do piania koguta.
Ach! mój nos łzy roni!
Przyjacielu Bugeaud,
Daj mi pułk z pod broni.
Mam z nim gadać dużo!
Kapoty ma szare,
Kur na czapkach sto,
To mi wojsko stare,
Ko-kokoriko!
Ścisnęli się za ręce.
— To Gavroche — rzekł Enjolras.
— Ostrzega nas — dodał Combeferre.
Hałas przyspieszonego biegu zakłócił ciszę pustej ulicy. jakaś istota zwinniejsza od skoczka wdarła się na omnibus i Gavroche zadyszany spuścił się na barykadę mówiąc:
— Dajcie moją strzelbę, już nadchodzą.
Dreszcz elektryczny przebiegł całą barykadę i rozległ się szelest rąk szukających broni.
— Czy chcesz moją dubeltówkę? — zapytał Enjolras ulicznika.
— Wolę karabin — odpowiedział Gavroche i wziął strzelbę Javerta.
Dwie placówki cofnęły się i wróciły prawie współcześnie z Gavroehem; jedna była z rogu ulicy, druga z Petite Truandaire. Placówka z ulicy Dominikańskiej pozostała na stanowisku, co wskazywało że od strony mostów i Targów nic nie zaszło.
Ulica Konopna, której kilka ledwie kamieni widziano przy świetle padającem od chorągwi, wyglądała jak wielka czarna kruchta otwarta w dymie.
Każdy zajął swoje miejsce bojowe.
Czterdziestu trzech powstańców, między którymi Enjolras, Combeferre, Courfeyrac, Bossuet, Joly, Baliorel i Gavroche uklękli na barykadzie głową sięgając jej szczytu, z lufami wysuniętemi na bruk, baczni, milczący, gotowi dać ognia. Sześciu pod dowództwem Feuillyego zajęli miejsca w oknach dwóch piętr Koryntu i czekali przyłożywszy broń do oka.
Tak upłynęło chwil kilka, potem dał się wyraźnie słyszeć od strony Saint Leu, odgłos kroków mierzony, ciężki i tłumny. Szmer ten zrazu słaby, potem głośny i coraz huczniejszy zbliżał się zwolna, nieustannie, bez przerwy, ze spokojną i straszną ciągłością. Prócz tego tłumnego stąpania nic więcej nie słyszano. Było to raczej milczenie i szelest posągu Komandora; ale ten chód kamienny miał coś w sobie ogromnego i rozlicznego, współcześnie budził myśl o tłumie i o widmie. Zdawało się, że słyszą straszne stąpanie posągu Legji. Kroki się zbliżyły, zbliżyły jeszcze i zatrzymały. Zdawało się, że słyszą w końcu ulicy oddychanie wielu ludzi. Jednakże nic nie widziano, tylko w głębi tej ciemnej gęstwiny dostrzegano mnóstwo metalowych nici, spiczastych jak igły i podobnych do owych siatek fosforycznych, które, zasypiają c widzimy pod zamkniętemi powiekami w pierwszym mroku sennym. Były to bagnety i lufy karabinów niewyraźnie oświecone dalekim odblaskiem pochodni.
Nastała jeszcze przerwa, jakby z obydwóch stron czekano. Nagle z głębi mroku odezwał się głos tem bardziej złowrogi, że nie widziano nikogo i zdawało się, że od samej ciemności pochodzi, który zawołał:
— Kto idzie?
Współcześnie usłyszano chrzęst karabinów opuszczonych.
— Pal! — rzekł głos.
Purpurowe światło zalało na chwilę facjaty domów, jakby otworzyły się i zamknęły zaraz drzwiczki ognistego pieca.
Straszny huk rozległ się na barykadzie. Chorągiew upadła. Wystrzał był tak gwałtowny i gęsty, że przeciął drzewiec, to jest wierzchołek dyszla omnibusu. Kule, odbiwszy się od muru domów padły na barykadę i raniły kilku ludzi.
Ten pierwszy wystrzał lodowate sprawił wrażenie. Natarcie było straszne i zapowiadało jeszcze śmielsze. Oczywiście miano do czynienia z całym pułkiem przynajmniej.
— Towarzysze — zawołał Courfeyrac — nie traćmy prochu. Zaczekajmy aż zagłębią się w ulicę.
Zarzucono długi czarny szal wdowy Hucheloup na ciało ojca Mabeuf, który zginął od wystrzału. Sześciu ludzi zrobiło ze strzelb nosze, złożyli na nich trupa i z zakrytemi głowami, zwolna zanieśli go do dolnej izby i złożyli na dużym stole.
Ludzie ci, zajęci poważną i świętą czynnością, zupełnie zapomnieli o niebezpiecznem położeniu swojem.
Gdy przenoszono trupa około Javerta ciągle obojętnego, Enjolras rzekł do niego:
— Twoja kolej przyjdzie zaraz.
Tymczasem mały Gavroche, który jeden nie opuścił stanowiska i został na czatach, zobaczył zbliżających się na palcach ludzi ku barykadzie. Nagle zawołał:
— Baczność!
Courfeyrac, Enjolras, Jan Prouvaire, Combeferre, Joly, Bahorel i Bossuet tłumnie wyszli z szynkowni. Nie było już prawie czasu. Ujrzano iskrzącą się gąszcz bagnetów, kołyszących się ponad barykadą. Gwardziści municypalni, wysokiego wzrostu przedzierali się na barykadę, pnąc się po omnibusie i wypierając ulicznika, który cofał się, ale nie uciekał.
Chwila była krytyczna. Była to pierwsza chwila powodzi, gdy rzeka wzbiera do wysokości poziomu i woda zaczyna sączyć się przez szczeliny tamy. Druga jeszcze taka chwila, a barykada będzie zdobytą.
Bahorel rzucił się na pierwszego wdzierającego się gwardzistę, zabił go wystrzałem z fuzji, ale drugi gwardzista zabił Bahorela pchnięciem bagnetu. Inny powalił już Courfeyrac’a, który wołał: Do mnie! Najwyższy ze wszystkich, rodzaj olbrzyma, szedł na Gavrocha z bagnetem w ręku. Ulicznik ujął ogromny karabin Javerta, rezolutnie zmierzył do olbrzyma i spuścił kurek. Bron spaliła na panewce. Javert jej nie nabił. Gwardzista municypalny zaśmiał się i podniósł bagnet na dzieciucha.
Nim bagnet dosięgnął Gavrocha, karabin wypadł z rąk żołnierza, kula uderzyła w samo czoło gwardzistę i na wznak się powalił. Druga kula ugodziła w same piersi innego gwardzistę, który atakował Courfeyrac’a i rzuciła na ziemię.
To Marjusz wszedł na barykadę.
Marjusz zawsze ukryty w zagięciu ulicy Mondétour, niepewny i drżący patrzył na początek walki. Nie mógł jednak długo opierać się tajemniczemu i wszechwładnemu zawrotowi, który nazwaćby można wołaniem przepaści. Patrząc na grożące niebezpieczeństwo, na śmierć p. Mabeuf, tę posępną zagadkę i na śmierć Bahorela, słysząc wołanie Courfeyrac’a: Do mnie! i widząc dziecię zagrożone, wszelkie wahanie znikło i rzucił się do boju z dwoma pistoletami w ręku. Pierwszym strzałem ocalił Gavrocha, drugim oswobodził Courfeyrac’a.
Na odgłos strzałów, na krzyk padających gwardzistów, oblegający wdarli się na barykadę i na jej szczycie widziano teraz tłumnie gwardzistów municypalnych, piechurów i gwardzistów narodowych z karabinami w ręku. Zakrywali już prawie dwie trzecie barykady, ale nie rzucili się wewnątrz, bo lękali się zasadzki. Spojrzeli w ciemne wnętrze, jakby do lwiej jaskini. Światło pochodni oświecało tylko bagnety, bermyce i czoła twarzy niespokojnych i gniewnych.
Marjusz nie miał już broni, rzucił wystrzelone pistolety, ale zobaczył przy drzwiach dolnej izby baryłkę z prochem.
Gdy na pół się obrócił, by spojrzeć w tę stronę, żołnierz doń wycelował. Tejże chwili czyjaś ręka zakryła lufę karabinu. Był to młody robotnik w aksamitnych spodniach. Strzał wypadł, przeszył rękę robotnika, ale nie dosięgnął Marjusza. Wśród gęstego dymu prawie tego nie widziano. Nawet Marjusz, wchodząc do izby dolnej, ledwie to spostrzegł co się stało. Widział jednak lufę na siebie zwróconą, rękę, która ją zakryła i słyszał strzał. Ale w chwilach takich wszystko chwieje się, spieszy i nie może zatrzymać: wszystko do koła jest mgłą.
Zaskoczeni, lecz nie przestraszeni powstańcy, prędko się połączyli. Enjolras zawołał: Czekajcie! nie strzelać na los! W istocie, w pierwszem zamieszaniu mogli ranić jedni drugich. Większa część stanęła w oknach pierwszego piętra i na poddaszu, skąd górowano nad oblegającemi. Śmielsi z Enjolrasem, Courfeyrac’em, Janem Prouvaire i Combeferrem dumnie oparli się o ściany domów, stojąc naprzeciw żołnierzy i gwardji, zawieszonych na barykadzie.
Stało się to bez pośpiechu, z dziwną a groźną powagą, uprzedzającą walkę. Z obydwóch stron celowano do siebie z tak bliska, że mogli z sobą rozmawiać. Gdy już miano strzelać, oficer z haftowanym kołnierzem i grubemi szlifami wyciągnął pałasz i zawołał:
— Złóżcie broń!
— Pal! — rzekł Enjolras.
Strzały z obydwóch stron padły współcześnie i wszystko znikło w dymie.
Dym ostry i duszący, w którym z głuchym i słabym jękiem wili się ranni i konający.
Gdy dym opadł, ujrzano przerzedzone szeregi walczących, którzy nieustępując z miejsca nabijali broń w milczeniu.
Nagle rozległ się głos grzmiący:
— Precz ztąd, albo wysadzę w powietrze barykadę!
Wszyscy obrócili się w stronę, skąd głos wychodził.
Marjusz wszedł do sali dolnej, zabrał beczułkę z prochem i korzystając z dymu i ciemnej mgły, zapełniającej wnętrze barykady, dotarł do brukowej nory, w którą zatkniętą była pochodnia. Wydrzeć pochodnię, postawić na jej miejscu baryłkę, uderzyć kamieniem o baryłkę, która rozsadziła się ze straszną powolnością, było dziełem jednej chwili; i teraz wszyscy gwardziści narodowi, gwardziści municypalni, oficerowie i żołnierze rozstawieni na drugim końcu barykady, patrzyli z osłupieniem, jak nogą opierając się o bruk, w ręku trzymając pochodnię, która pozwalała widzieć na jego twarzy fatalne postanowienie, pochylał płomień pochodni ku strasznej norze, w której widziano rozbitą baryłkę prochu i wołał strasznym głosem:
— Precz stąd, albo wysadzę w powietrze barykadę!
— Wysadzisz barykadę! — rzekł sierżant — ale i siebie także!
Marjusz odpowiedział:
— I siebie także.
I zbliżył pochodnię do baryłki z prochem.
Ale nie było już nikogo na barykadzie. Oblegający, zostawiwszy swych zabitych i rannych, tłumnie i bezładnie pierzchnęli na drugi koniec ulicy i znowu zniknęli w ciemnościach nocy.
Wszyscy otoczyli Marjusza. Courfeyrac rzucił mu się na szyję.
— A jesteś przecie!
— Co za szczęście! — zawołał Combeferre.
— Przyszedłeś w samą porę! — rzekł Bossuet.
— Gdyby nie ty, jużbym nie żył — wtrącił Courfeyrac.
— Gdyby nie pan, byłby przycapiony! — dodał Gavroche.
Marjusz zapytał:
— Kto dowódzca?
— Ty — rzekł Enjolras.
Marjusz przez cały dzień miał ognisty piec w mózgu, teraz dostał zawrotu. Zawrót ten głowy był taki, iż mu się zdawało, że jest zewnątrz niego i że go unosi. Niezmierna odległość dzieliła go już od życia. Dwa jasne miesiące radości i miłości nagle zakończyły się tą straszną przepaścią: Cozetta dla niego stracona, pan Mabeuf daje się zabić; on sam naczelnik powstańców, wszystko to chwilami wydawało mu się snem potwornym. Zmuszony był wytężać umysł, by sobie przypomnieć, że co go otacza jest rzeczywistością. Patrzył na własny dramat niby na sztukę, której nie rozumie.
W tem zamroczu myśli nie poznał Javerta, który przywiązany do słupa nie poruszył głową podczas szturmu do barykady i spoglądał na krzątanie się rokoszu z rezygnacją męczennika i majestatem sędziego. Marjusz nawet go nie widział.
Tymczasem nie poruszali się oblegający, słyszano tylko jakieś krzątanie na końcu ulicy, nikt jednak się nie zbliżył: czy czekali rozkazów, czy też wyglądali nowych posiłków nim znowu się rzucą na tę niezdobytą redutę? Powstańcy rozstawili czaty, a niektórzy z nich, uczniowie medycyny, zabrali się do opatrywania rannych.
Wyrzucono stoły z szynkowni, prócz dwóch, z których jeden służył do robienia szarpi i ostrych ładunków, a na drugim spoczywały zwłoki ojca Mabeuf. Wrzucono je na barykadę, a na ich miejsce przyniesiono do izby na dole materace matki Hucheloup. Co do trzech biednych kobiet, mieszkanek Koryntu, nie wiedziano gdzie się podziały. W końcu znaleziono je w piwnicy — skryły się jak adwokaci — rzekł Bossuet. I dodał:
— Kobiety, a pfe!
Bolesne wzruszenie zachmurzyło radość ocalonej barykady.
Zrobiono apel. Jednego zabrakło: Jana Prouvaire. Szukano go między rannemi; nie było; szukano między poległymi; nie było. Widocznie dostał się do niewoli.
Combeferre rzekł do Enjolrasa:
— Mają naszego przyjaciela; my mamy ich ajenta. Czy bardzo ci o to chodzi by zginął.
— Bardzo — odpowiedział Enjolras — ale bardziej mi chodzi o życie Jana Prouvaire.
Działo się to w dolnej izbie przy słupie Javerta.
— A więc, przywiążę białą chustkę do mej laski i pójdę jako parlamentarz zaproponować im wymianę jeńców.
— Słuchaj no — rzekł Enjolras, kładąc rękę na ramieniu Combeferra.
Wtem na ulicy rozległ się znaczący szczęk broni.
Usłyszano głos męzki wołający:
— Niech żyje Francja! niech żyje przyszłość! Poznano głos Prouvaira.
Mignęła błyskawica i rozległ się wystrzał.
Nastało milczenie.
Enjolras spojrzał na Javerta i rzekł:
— Twoi przyjaciele cię rozstrzelali.
Szczególną właściwością wojen tego rodzaju jest to, że szturm do barykad odbywa się zawsze z przodu i że w ogólności oblegający nie chcą okrążać pozycji, bądź że lękają się zasadzek, bądź też że boją się zagłębiać w kręte uliczki. Cała uwaga powstańców zwróconą więc była w stronę wielkiej barykady, której oczywiście najbardziej zagrażało niebezpieczeństwo i gdzie niechybnie znowu rozpocząć się miała walka. Marjusz jednak pomyślał o małej barykadzie i poszedł do niej. Była pusta i strzeżona jedynie przez lampę, której światło drgało między brukiem. Zresztą uliczka Mondétour, odnogi Łabędziej i Petite Truandaire były zupełnie spokojne.
Gdy Marjusz po skończonym przeglądzie powracał, usłyszał słaby głos wołający:
— Panie Marjuszu!
Zadrżał, bo poznał głos, który przed dwiema godzinami wołał go przez kratę ulicy Plumet.
Tylko głos ten był teraz omdlały i słaby jak oddech.
Spojrzał dokoła siebie i nie zobaczył nikogo.
Marjusz sądził, że się myli i że to było złudzenie wyobraźni dołączone do nadzwyczajnych rzeczywistości, które krążyły bezładnie dokoła niego. Postąpił naprzód, by zejść z barykady.
— Panie Marjuszu! — powtórzył głos.
Tym razem nie mógł wątpić, bo słyszał wyraźnie; spojrzał i nic nie zobaczył.
— U nóg pana — rzekł głos.
Schylił się i zobaczył w cieniu coś czołgającego ku niemu. Czołgało to po bruku i mówiło do niego.
Przy świetle lampy dojrzał bluzę, podarte spodnie aksamitne, bose nogi i coś podobnego do strugi krwi. Marjusz zobaczył bladą twarz, która podniosła się ku niemu i rzekła:
— Pan mię nie poznajesz?
— Nie.
— Eponina.
Marjusz żywo się nachylił i poznał to nieszczęśliwe dziecię. Była przebrana za mężczyznę.
— Jak się tu dostałaś? co tu robisz?
— Umieram — odpowiedziała.
Są słowa i wypadki, które budzą istoty znękane. Marjusz zawołał jakby zerwawszy się ze snu:
— Jesteś ranna! Poczekaj, zaniosę cię do sali! Opatrzą cię. Czy ciężka rana? jak cię mam wziąć, by nie urazić? gdzie cierpisz? Na pomoc! A mój Boże! Ale po coś tu przychodziła?
I położył rękę pod jej plecy, by ją podnieść.
Podnosząc dotknął jej ręki.
Krzyknęła słabym głosem.
— Czym cię uraził? — zapytał Marjusz.
— Trochę.
— Przecież dotknąłem ręki.
Podniosła rękę do oczu Marjusza i Marjusz zobaczył w środku tej ręki czarną dziurę.
— Co ci jest w rękę? — zapytał.
— Przebita.
— Przebita!
— Tak.
— Czem?
— Kulą.
— Jakim sposobem?
— Czy widziałeś pan karabin na ciebie wycelowany?
— Widziałem i rękę, która zakryła lufę.
— Była to moja.
Marjusz zadrżał.
— Co za szaleństwo! Biedne dziecię! Ale tem lepiej, jeśli tylko ta rana, to się wyleczy; pozwól, zaniosę cię na łóżko. Obandażują cię, dłoń przebita nie jest śmiertelną raną.
Eponina szepnęła:
— Kula przeszyła rękę i wyszła przez plecy. Brać mię stąd na nic się nie przyda; powiem panu w jaki sposób mię obandażujesz lepiej od chirurga. Siadaj pan przy mnie na tym kamieniu.
Marjusz był posłuszny; Eponina złożyła głowę na jego kolanach i nie patrząc nań, rzekła.
— O, jak tu dobrze! jak przyjemnie! Już mię nie boli.
Tak chwilę leżała milcząc, potem z wysileniem obróciła twarz i spojrzała na Marjusza.
— Wiesz pan co, panie Marjuszu? Drażniło mię, że tak często chodzisz do ogrodu; wielkie głupstwo, przecież sama pokazałam dom, a wreszcie powinnam była wiedzieć, że młody człowiek jak pan...
Przestała mówić i opuszczając smutną uwagę, jaka zapewne stanęła jej w myśli, dodała z bolesnym uśmiechem:
— Wydałam się panu brzydką, nie prawdaż?
I mówiła dalej:
— Pan widzisz, jesteś zgubiony! Teraz nikt nie wyjdzie z barykady. To ja sprowadziłam tu pana! Umrzesz, jestem pewna. A jednak gdym zobaczyła, że do pana celowano, położyłam rękę na otworze lufy. Śmieszne to! Ale chciałam umrzeć przed tobą. Gdy mię kula przeszyła, zaczołgałam się tutaj, nie zobaczono mię i nie zabrano. Czekałam na pana, mówiąc sobie: Więc nie przyjdzie? O! żebyś pan wiedział, gryzłam bluzę, tyle cierpiałam. Teraz mi lepiej. Czy przypominasz pan sobie ów dzień, kiedym weszła do twego pokoju i przeglądała się w twojem lustrze; albo ten drugi, gdym spotkała pana na bulwarze przy kobietach piorących bieliznę? Jak pięknie śpiewały ptaki! Nie tak to dawno. Dawałeś mi pan sto soldów, alem powiedziała: Nie potrzebuję pańskich pieniędzy. Czyś przynajmniej podniósł z ziemi te pieniądze! Nie jesteś pan bogaty. Zapomniałam powiedzieć, żebyś je podniósł. Tak piękne słońce świeciło, nie czułam zimna. Czy przypominasz sobie, panie Marjuszu? O jakżem szczęśliwa! Wszyscy umrą.
Miała minę szaloną, poważną i rozdzierającą.
Poszarpana jej bluza odsłaniała pierś nagą. Mówiąc, oparła przebitą dłoń na swej piersi, gdzie także był otwór, z którego czasami tryskała krew niby wino z otwartej beczki.
Marjusz z głębokiem współczuciem patrzył na tę nieszczęsną dziewczynę.
— Oh! — zawołała nagle — powraca ból. Duszę się. Wzięła bluzę i ugryzła; nogi jej wyciągnęły się na bruku.
Tejże chwili młody koguci głos Gavrocha rozległ się na barykadzie. Chłopiec wszedł na stół i śpiewał wesoło piosnkę.
Eponina podniosła głowę, przysłuchiwała się chwilę i szepnęła:
— To on.
I obracając się do Marjusza, dodała:
— Mój brat jest tutaj. Nie trzeba żeby mię widział. Byłby mię zburczał.
— Twój brat — zapytał Marjusz, który w chwili największej goryczy i boleści, pomyślał o obowiązkach, jakie ojciec przekazał mu względem Thenardierów; kto jest twoim bratem?
— Ten mały.
— Który śpiewa?
— Tak.
Marjusz się poruszył.
— O! nie odchodź pan! — rzekła — już nie długo się skończy!
Prawie usiadła, ale głos jej był bardzo cichy i przerywany kaszlem i chrapaniem konania. Zbliżyła jak mogła swą twarz do twarzy Marjusza i dodała z dziwnym wyrazem:
— Posłuchaj pan, nie chcę ci płatać figla. Mam w kieszeni list do pana od wczoraj. Kazano mi odnieść na pocztę. Nie oddałam. Nie chciałam, by doszedł pana. Ale możebyś się gniewał o to tam, gdzie się wkrótce zobaczymy. Wszak się zobaczymy, nie prawdaż? Weź pan swój list.
Konwulsyjnie chwyciła rękę Marjusza swą ręką i zdawała się nie czuć cierpienia. Włożyła rękę Marjusza do kieszeni swej bluzy. Marjusz w istocie uczuł tam papier.
— Weź pan — rzekła.
Marjusz wziął list.
Skinęła głową na znak zadowolenia i zgody.
— Ale za to, przyrzecz mi pan...
I zatrzymała się.
— Co? — zapytał Marjusz.
— Przyrzecz mi?
— Przyrzekam.
— Przyrzecz mi, że złożysz pocałunek na mem czole gdy umrę. Będę go czuła.
Głowa jej opadła na kolana Marjusza, powieki się zawarły. Sądził, że biedna dusza uleciała. Eponina leżała nieruchoma; nagle w chwili gdy Marjusz sądził, iż usnęła na wieki, otworzyła zwolna oczy, w których ukazała się posępna głąb nocy i rzekła tonem, który zdawał się już pochodzić z drugiego świata:
— Bo widzisz panie Marjuszu, byłam trochę zakochaną w tobie.
Uśmiechnęła się jeszcze i skonała.
Marjusz dotrzymał obietnicy. Złożył pocałunek na bladem czole, na którem perlił się pot zlodowaciały. Nie była to niewierność względem Cozetty, ale smutne i łagodne pożegnanie z nieszczęśliwą duszą.
Nie bez drżenia wziął list, który mu dała Eponina. Od razu odgadł, że sam ten list jest ważnym wypadkiem. Niecierpliwie pragnął go przeczytać. Serce ludzkie jest takie; ledwie nieszczęśliwe dziecię zamknęło oczy, Marjusz myślał już o rozwinięciu tego papieru. Ostrożnie złożył Eponinę na ziemi i odszedł. Coś mu szeptało, że przy tym trupie nie powinien był czytać listu.
Zbliżył się do świecy w dolnej izbie. Był to bilecik złożony i zapieczętowany z wytworną starannością kobiecą. Adres, pisany ręką kobiety, był taki:
Wielmożny pan Marjusz Pontmercy, u pana Courfeyraca, ulica Szklanna N. 16.
Oderwał pieczątkę i czytał:
„Ukochany mój, niestety! ojciec każe odjeżdżać natychmiast. Dziś wieczór będziemy na ulicy Człowieka Zbrojnego N. 7. Za tydzień wyjeżdżamy do Londynu. Cozetta, 2-go czerwca.“
Taka była niewinność ich miłości, że Marjusz nie znał nawet pisma Cozetty.
Co zaszło na ulicy Plumet, da się opowiedzieć w kilku słowach. Wszystko to było sprawką Eponiny. Po wieczorze 3-go czerwca przyszły jej dwie myśli do głowy: zniszczyć zamiary swego ojca i rozbójników względem domu przy ulicy Plumet i rozłączyć Marjusza z Cozettą. Zmieniła swoje łachmany z pierwszym napotkanym ulicznikiem, któremu uśmiechała się myśl przebrania za kobietę, a Eponina włożyła na siebie męzką odzież. Ona to dała na Polu Marsowem wyraźną przestrogę Janu Valjean: Wyprowadzaj się pan. W istocie Jan Valjean powrócił do domu i rzekł do Cozetty: Wyjeżdżamy dziś wieczór z Toussaint na ulicę Człowieka Zbrojnego. W przyszłym tygodniu udamy się do Londynu. Cozetta, jak gromem rażona tym niespodziewanym ciosem, napisała naprędce kilka wierszy do Marjusza. Ale jak odesłać list na pocztę? Sama nie wychodziła, a Toussaint, zdumiona taką posyłką, pewnieby pokazała list panu Fauchelevent. W tej trwodze Cozetta spostrzegła przez kratę Eponinę, która, przebrana za chłopca, nieustannie krążyła w okolicach ogrodu. Cozetta przywołała „młodego robotnika“, wetknęła mu w rękę pięć franków i list, mówiąc: zanieście ten list natychmiast według adresu. Eponina schowała list do kieszeni. Nazajutrz, 5-go czerwca poszła do Courfeyraca rozpytać się o Marjusza, nie dlatego, by mu list oddać, ale, jak łatwo pojmie każda dusza zakochana i zazdrosna, aby go zobaczyć. Tu czekała na Marjusza, a przynajmniej na Courfeyraca. Gdy ten jej powiedział: idziemy na barykady, przyszła jej jedna myśl do głowy. Rzucić się w tę śmierć, jak była gotową rzucić się w każdą inną i wtrącić w nią Marjusza. Poszła za Courfeyrac’em, upewniła się o miejscu, gdzie budowano barykadę i pewna, że o zmroku zobaczy Marjusza na zwykłej schadzce wieczornej (bo nie był ostrzeżony i list przejęła), udała się na ulicę Plumet: tam czekała na Marjusza, i w imieniu przyjaciół zawołała go na barykady. Liczyła na rozpacz Marjusza, gdy nie zastanie w domu Cozetty i nie omyliła się wcale. Sama także powróciła na ulicę Konopną. Widzieliśmy co dalej się stało. Umarła z tą tragiczną radością serc zazdrosnych, które pociągają do śmierci przedmiot ukochany i mówią: nikt go mieć nie będzie!
Marjusz okrył pocałunkami list Cozetty. Więc go kochała! Przez chwilę myślał, że nie powinien umierać. Potem powiedział sobie: odjeżdża. Ojciec zabiera ją do Anglji, a mój dziad nie chce zezwolić na nasz związek. Żadna zmiana nie zaszła w losie fatalnym. Wówczas pomyślał, że ma do spełnienia dwa obowiązki: zawiadomić Cozettę o swej śmierci, przesłać jej ostatnie pożegnanie i wydobyć z groźnego a bliskiego niebezpieczeństwa biednego chłopca, brata Eponiny, a syna Thenardiera.
Miał przy sobie pugilares, ten sam, w którym mieścił się zeszycik z myślami miłosnemi dla Cozetty. Wydarł kartkę i napisał ołówkiem te kilka wierszy:
„Związek nasz jest niemożliwy. Prosiłem pozwolenia dziadka, odmówił; nie mam majątku, ty także. Pobiegłem do ciebie, ale cię nie zastałem. Nie zapomniałem danego ci słowa i dotrzymuję go. Umieram. Kocham cię. Gdy czytać to będziesz, duch mój stanie przy tobie i uśmiechnie się do ciebie“.
Nie mając czem zapieczętować listu, złożył papier we czworo i napisał adres:
Do panny Cozetty Fauchelevent, u pana Fauchelevent, ulica Człowieka Zbrojnego N. 7.
Złożywszy list, siedział chwilę zamyślony, wziął znowu pugilares, otworzył i tym samym ołówkiem napisał na pierwszej stronicy te wiersze:
„Nazywam się Marjusz Pontmercy. Zanieście mego trupa do mojego dziadka, pana Gillenormand, ulica Panien Kalwarji N. 6 w Marais“.
Włożył pugilares do surduta, potem zawołał Gavrocha. Ulicznik na głos Marjusza przybiegł uradowany i gotowy do poświęcenia.
— Chcesz mi wyświadczyć małą usługę?
— Wszystko zrobię, jak Bozię kocham! — zawołał Gavroche.
— Gdyby nie pan, dalibóg, byłbym już upieczony na rożnie.
— Widzisz ten list?
— Widzę.
— Weź go. Wyjdź z barykady natychmiast (Gavroche niespokojny zaczął się drapać w ucho), a jutro rano oddasz według adresu pannie Cozecie u pana Fauchelevent, ulica Człowieka Zbrojnego, N. 7.
Bohaterski dzieciak odpowiedział:
— Ale ba! tymczasem wezmą barykadę, a mnie tu nie będzie.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa barykadę szturmować zaczną nad ranem, i nie zdobędą, przed południem.
W istocie zawieszenie broni przedłużało się. Był to jeden z tych często zdarzających się w walkach nocnych przestanków, po których rozpoczyna się nowy bój z podwojoną zaciętością.
— A więc — rzekł Gavroche — możeby odnieść list pański jutro rano?
— Będzie zapóźno. Prawdopodobnie otoczą barykady, wszystkie ulice będą strzeżone i nie wyjdziesz. Idź zaraz.
Gavroche nie wiedział co odpowiedzieć i stał niepewny, smutnie drapiąc się w ucho. Nagle z tym właściwym sobie ruchem ptaka porwał list i rzekł:
— Niech i tak będzie.
I pobiegł uliczką Mondétour.
Gavroche wpadł na myśl, która wpłynęła na je go postanowienie; nie powiedział jej wszakże z obawy, by Marjusz nie zrobił jakiego zarzutu. Myśl była taka:
— Dopiero jest północ, ulica Człowieka Zbrojnego niedaleko, zaniosę list natychmiast i jeszcze na czas powrócę.
Czem są wstrząśnienia miasta w porównaniu z rozruchami duszy? Człowiek większą, jest głębią niż lud. Jan Valjean w tej chwili był pastwą strasznego powstania. Rozwarły się przed nim wszystkie otchłanie. Jak cały Paryż i on drżał na progu strasznych i ciemnych przewrotów. Dość było na to kilku godzin. Jego los i sumienie nagle pokryły się mrokiem. O nim także, jak o Paryżu, można było powiedzieć: dwie zasady stoją naprzeciw siebie. Anioł biały i anioł czarny wezmą się za bary nad brzegiem przepaści. Który z nich powali drugiego? Kto odniesie zwycięztwo?
W przeddzień, dnia 5-go czerwca, Jan Valjean w towarzystwie Cozetty i Toussaint przeniósł się na ulicę Człowieka Zbrojnego. Oczekiwała go tam burza.
Cozetta nie bez oporu opuściła ulicę Plumet. Poraz pierwszy, od czasu jak mieszkali razem, wola Cozetty i wola Jana Valjean ukazały się różne, i jeśli się nie starły, to przynajmniej zaprzeczyły. Z jednej strony były zarzuty, z drugiej nieugiętość. Znienacka dana przez nieznajomego rada: Wyprowadzaj się pan, przeraziła Jana Valjean tak dalece, że na nic nie zważał. Zdawało mu się, że był odkryty i ścigany. Cozetta musiała ustąpić.
Oboje przybyli na ulicę Człowieka Zbrojnego nie otworzywszy ust, nie bąknąwszy słowa, każde zajęte własnemi myślami. Jan Valjean tak niespokojny, że nie dostrzegł smutku Cozetty, a Cozetta tak smutna, że nie widziała niepokoju Jana Valjean.
Jan Valjean zabrał z sobą Toussaint, czego nigdy nie czynił w dawniejszych wycieczkach. Przewidywał, że może nie wróci na ulicę Plumet, a nie mógł ani zostawić Toussaint, ani jej powierzyć tajemnicy. Zresztą ufał, że jest przywiązana i pewna. Zdrada służącego względem pana zaczyna się od ciekawości, Toussaint zaś jakby przeznaczona na służącą Jana Valjean, nie była ciekawa. Mawiała jąkając się i z chłopska. — Już ja taka, robię swoje, a o resztę nie pytam.
W tym odjeździe z ulicy Plumet, podobnym prawie do ucieczki, Jan Valjean nic nie zabrał prócz kuferka zabalsamowanego, który Cozetta przezwała nieodłącznym. Pełne tłomoki potrzebowały tragarzy, a tragarze są świadkami. Zawołano dorożkę na ulicę Babilońską i odjechano.
Z wielką trudnością wyjednała sobie Toussaint pozwolenie zabrania niewielkiej ilości bielizny, odzieży i stroików. Cozetta zabrała z sobą tylko tekę z papierami.
Jan Valjean, chcąc zniknienie swoje otoczyć samotnością i mrokiem, wybrał do odjazdu godzinę zmierzchu. Cozetta więc miała czas napisać bilecik do Marjusza. Noc zupełnie zapadła, gdy przyjechali na ulicę Człowieka Zbrojnego.
Milcząc udano się na spoczynek.
Mieszkanie przy ulicy Człowieka Zbrojnego było w tylnem podwórku, na drugiem piętrze, złożone z dwóch pokoi sypialnych, sali jadalnej i tuż przy niej kuchni z alkierzykiem, w którym stało łóżko Toussaint. Sala jadalna była zarazem przedpokojem i rozdzielała dwa pokoje sypialne. W mieszkaniu tem były wszelkie potrzebne sprzęty.
Równie prędko się uspokajamy, jak trwożymy; taka jest natura ludzka. Zaledwie Jan Valjean stanął na ulicy Człowieka Zbrojnego, obawa jego zmniejszyła się i zwolna znikła. Są miejsca uspokajające, które prawie mechanicznie działają na umysł. Ulica nieuczęszczana, mieszkańcy spokojni. Jan Valjean uczuł wpływ tej spokojnej uliczki starego Paryża, tak wąskiej, że tarcica, leżąca w poprzek na dwóch słupach, nie przepuszczała powozów; cichej i głuchej wśród wrzawy miasta, ciemnej w południe, i że tak powiem, nie zdolnej do wzruszeń między dwoma rzędami wysokich domów, milczących jak starcy. Na ulicy tej było zastarzałe zapomnienie. Jan Valjean odetchnął. Bo i któżby go tam znalazł?
Przyjechawszy, zaraz położył przy swem łóżku nieodłączny kuferek.
Spał dobrze. Noc przynosi radę, dodać można: noc uspokaja. Nazajutrz rano obudził się prawie wesół. Wydała mu się piękną szkaradna izba jadalna, w której stał stary stół okrągły, niski kredens ze zwierciadłem na wierzchu, stoczone przez robaki krzesło i kilka stołków, zarzuconych zawiniątkami Toussaint. Z jednego z tych zawiniątek wyglądał przez szparę mundur gwardji narodowej Jana Valjean.
Cozetta kazała Toussaint przynieść sobie rosołu i nie wyszła aż wieczorem.
Około piątej Toussaint, krzątająca się nieustannie i wielce zajęta tem małem przeprowadzaniem, postawiła na stole w sali jadalnej półmisek z zimnym drobiem, na który Cozetta zgodziła się patrzeć z uprzejmości dla ojca.
Później pod pozorem uporczywego bólu głowy, powiedziała dobranoc Janowi Valjean i zamknęła się w swoim pokoju sypialnym. Jan Valjean zjadł z apetytem skrzydełko kury, i sparłszy się na stole, nieco rozpogodzony, czuł się prawie bezpiecznym.
Podczas obiadu słyszał niewyraźnie dwa lub trzy razy bełkotanie Toussaint, która mówiła:
— „Panie, coś się robi w Paryżu, podobno się biją.“ Ale zajęty swemi myślami, nie zwracał na to uwagi, a zresztą nie słyszał co mówiła.
Powstał i zaczął się przechadzać od okna do drzwi i od drzwi do okna coraz spokojniejszy.
Gdy się uspokoił, przyszła mu na myśl Cozetta, jedyny przedmiot jego zajęcia. Nie bardzo go zatrwożył ów ból głowy, małe rozdrażnienie nerwów i dąsy dziewczęcia; ta chmurka chwilowa zniknie jutro lub pojutrze; ale myślał o przyszłości i jak zwykle myślał z rozczuleniem. Zdawało mu się, że nie zajdą żadne przeszkody i że szczęście jego będzie długotrwałe. W pewnych godzinach wszystko wydaje się nam niemożliwe; w innych znowu wszystko jest łatwem. Jan Valjean był właśnie w jednej z takich dobrych godzin. Pospolicie przychodzą one po złych, jak dzień po nocy, przez to prawo następstwa i kontrastu, które jest tłem samej natury i tylko ludzie powierzchowni nazywają je antitezą. W tej spokojnej ulicy, na którą się schronił, Jan Valjean wolny był od wszystkiego, co go niepokoiło od pewnego czasu. Właśnie dla tego, że widział wiele ciemności, zaczął potrosze dostrzegać blaski. Już to było szczęśliwą wróżbą, że bez żadnego przypadku i zawikłania opuścił ulicę Plumet. Może roztropnem było wyjechać za granicę choćby na kilka miesięcy i udać się do Londynu. Więc pojedzie. Co mu znaczy czy będzie we Francji, czy w Anglji, byle miał przy sobie Cozettę. Cozetta była jego narodem, Cozetta wystarczała do jego szczęścia. Myśl, że może on nie wystarczy do jej szczęścia, ta myśl, która niegdyś nabawiała go gorączki i bezsenności, teraz nie powstała w jego głowie. Po tylu doznanych boleściach zdawało mu się, że powinien być szczęśliwym i stał się optymistą. Cozetta była przy nim, więc mu się zdało, że należy do niego; złudzenie optyczne, którego każdy doświadczał. Ułożył w duchu z wszelkiemi możliwemi ułatwieniami podróż z Cozettą do Anglii, i już w wyobraźni budował gmachy swojej szczęśliwości w którembądź miejscu.
Tak przechadzając się wzdłuż i wszerz pokoju, nagle zobaczył coś dziwnego.
Naprzeciw siebie w pochylonem zwierciadle, stojącem na bufecie, ujrzał i wyraźnie przeczytał te kilka wierszy:
„Ukochany mój, niestety! ojciec każe jechać natychmiast. Dziś wieczór będziemy na ulicy Człowieka Zbrojnego, N. 7. Za tydzień jedziemy do Londynu. — Cozetta, 4-go czerwca.
Jan Valjean stanął z obłąkanym wzrokiem.
Cozetta przyjechawszy, położyła kajet z bibułą przed zwierciadłem, i pogrążona w bolesnym niepokoju, zapomniała zabrać i zostawiła otworzony na tę właśnie stronicę, którą osuszyła list napisany do Marjusza i wysłany przez młodego robotnika. Pismo odcisnęło się na bibule, a zwierciadło je odbiło.
Wynikło z tego to, co z jeometrji zowie się obrazem symetrycznym i pismo, przewrócone na bibule, wyprostowało się w zwierciadle, i Jan Valjean miał przed oczyma list Cozetty do Marjusza.
Było to proste i piorunujące razem.
Jan Valjean wrócił do zwierciadła, odczytał raz jeszcze cztery wiersze i nie wierzył własnym oczom.
Zdawało mu się, że śni, że marzy, że to jest złudzenie. Niepodobieństwo, to być nie może! Powoli przychodził do siebie, spojrzał na bibułę Cozetty i uczucie rzeczywistości wróciło. Wziął bibułę i rzekł: Pochodzi to z tamtąd. Gorączkowo zbadał cztery wiersze odciśnięte na bibule, przewrócone litery tworzyły dziwaczną bazgraninę i nie miały żadnego sensu. Wówczas powiedział sobie: Ale to nie ma znaczenia, tu nic nie napisano. I odetchnął pełną piersią z ulgą niewymowną. Któż nie miał tych głupich radości w chwilach najokropniejszych? Dusza nie poddaje się rozpaczy, nie wyczerpawszy wszystkich złudzeń.
Trzymał bibułę w ręku i patrzył na nią, niedołężnie szczęśliwy, prawie gotów śmiać się ze złudzenia, którego stał się igraszką. Nagle oczy jego padły znowu na zwierciadło i ujrzał to samo widzenie. Cztery wiersze rysowały się z nieubłaganą dokładnością. Tym razem nie było to już złudzenie; powtórzenie widzenia jest rzeczywistością dotykalną, pismo odbiło się w zwierciadle. Nakoniec zrozumiał.
Jan Valjean zachwiał się, upuścił bibułę i padł na stary fotel obok bufetu ze spuszczoną głową i szklannemi, obłąkanemi oczyma. Powiedział sobie; że to było oczywiste, że słońce szczęścia dla niego zaćmiło się na zawsze, i że Cozetta napisała ten list do kogoś. Dusza jego stała się straszną i w ciemnych jej głębiach usłyszał ryk głuchy. Spróbujcie wydrzeć lwu psa, którego ma w swej klatce!
Rzecz dziwna i smutna, w tej chwili Marjusz nie miał jeszcze listu Cozetty; zdradziecki przypadek oddał go wprzód Janowi Valjean niż Marjuszowi.
Jan Valjean do tego dnia nie upadł pod brzemieniem przeciwności. Podlegał najstraszniejszym próbom; nie szczędzono mu żadnych udręczeń; los okrutny, zbrojny we wszystkie pomsty i wzgardy społeczne, nienawistnie zawziął się na niego. Jan Valjean nie cofnął się, ani zawahał. Gdy było potrzeba, przyjął wszelkie ostateczności; poświęcił odzyskaną nietykalność człowieka, oddał swą wolność, naraził głowę, wszystko stracił, wycierpiał wszystko i pozostał bezinteresowny i stoicki, i chwilami można było sądzić, że jak męczennik wyzuł się ze swej jednostki. Jego sumienie, zaprawione do wszelkich pocisków losu, zdawało się niezdobytem. Otóż, ktoby zajrzał w tej chwili do jego duszy, musiałby wyznać, że słabnie.
Albowiem ze wszystkich katuszy, jakich doznawał w długiej torturze życia, ta była najstraszniejszą. Nigdy nie ujęły go kleszcze podobne. Czuł, że w nim porusza się tajemniczo wszelka wrażliwość ukryta. Czuł szczypania nieznanej fibry. Niestety, próbą najwyższą, lepiej powiedzmy, próbą jedyną, jest strata istoty kochanej.
Biedny, stary Jan Valjean wprawdzie nie kochał Cozetty inaczej jak ojcowską miłością; ale jak zauważyliśmy wyżej, samo wdowieństwo jego życia wlało w to ojcowstwo wszystkie miłości; kochał Cozettę jak córkę, i kochał ją jak matkę, i kochał ją jak siostrę, i że nie miał nigdy ani kochanki, ani żony, a natura jest wierzycielem niecierpiącym żadnej protestacji: to uczucie najsilniejsze ze wszystkich mieszało się do innych, niepewne siebie, nieświadome, czyste czystością zaślepienia, niebiańskie, anielskie, boskie; nie tyle uczucie jak instynkt, nie tyle instynkt jak pociąg, niedostrzeżony i niewidzialny, ale rzeczywisty; i miłość właściwie tak zwana, była w niezmiernej czułości dla Cozetty, niby w górach żyła złota, ciemna i dziewicza.
Przypominacie sobie ten stan serca, któryśmy już wskazali. Żadne małżeństwo między niemi nie było możliwe, ani nawet związek dusz, a jednak jest pewnem, że ożeniły się ich losy. Z wyjątkiem Cozetty, t. j. z wyjątkiem dziecięcia, Jan Valjean w ciągu długiego życia nic nie znał, coby mógł ukochać. Namiętności i miłości następujące po sobie nie zrobiły na zieloności jego duszy tych cieniowań od jaśniejszej do ciemniejszej zieleni, które dostrzegamy na liściach, co przetrwały zimę, i na ludziach co przeżyli pięćdziesiątkę. Słowem — i nie raz naciskaliśmy na to — wszelkie zlanie wewnętrzne, cały ten ogół, którego wynikiem była wysoka cnota, uczynił w końcu Jana Valjeana ojcem Cozetty. Ojcem dziwnym, ukutym z dziadka, syna, brata i męża, którzy byli w Janie Valjean; ojcem w którym była nawet matka, bo kochał to dziecię i ubóstwiał, bo Cozetta stała mu za światło, za mieszkanie, za rodzinę, za ojczyznę i za niebo.
To też, gdy ujrzał, że stanowczo wszystko się skończyło, że Cozetta ucieka, że mu się z rąk wysuwa, pierzcha i w mgle roztapia; gdy mu stanęła przed oczyma ta gnębiąca oczywistość: inny jest celem jej serca, inny jest pragnieniem jej życia, inny jest jej kochankiem; ja tylko ojcem, ja nie istnieję; gdy już nie mógł powątpiewać, gdy powiedział sobie: Ona wydziera się z mej duszy! — boleść, jakiej doznawał, przechodzi wszelkie wyobrażenie. Zrobić wszystko, co zrobił dotychczas — i na tem zakończyć! i stać się niczem! Wtedy, jakeśmy powiedzieli, dreszcz oburzenia od stóp do głów go przeniknął. Uczuł aż w korzeniach włosów niezmierne przebudzenie samolubstwa i ja zawyło w przepaściach tego człowieka.
Bywają dziwne wzburzenia, wewnętrzne. Zrozpaczona pewność, przenikając do duszy człowieka, rozpycha i zrywa pewne żywioły głębokie, które niekiedy stanowią samego człowieka. Gdy boleść dojdzie do tego stopnia, płoszy i rozpędza wszystkie siły sumienia. Te przesilenia są fatalne. Nie zawsze wychodzimy z nich podobni do siebie i wytrwali w obowiązkach. Gdy przekroczy się granice cierpień, najmężniejsza cnota się zachwieje. Jan Valjean wziął jeszcze bibułę i przekonał się na nowo; siedział pochylony i osłupiały, utkwiwszy wzrok w te nieubłagane litery, i zrobiła się w nim mgła tak gęsta, że możnaby sądzić, iż całe wnętrze jego duszy runęło.
Patrzył na to odkrycie, rosnące w jego marzeniu, patrzył ze spokojem pozornym i strasznym, bo jest coś przerażającego w spokoju człowieka, zimnym jak posąg.
Zmierzył straszny krok, który uczynił los bez jego wiedzy, przypomniał sobie obawy zeszłego lata, tak szalenie rozproszone i poznał, że to była ta sama przepaść; tylko Jan Valjean nie stał nad jej brzegiem, ale leżał na dnie.
Rzecz niesłychana i rozdzierająca: upadł ani się spostrzegłszy. Wszystko światło jego życia zagasło podczas gdy mu się zdało, iż widzi jeszcze słońce.
Instynkt jego bynajmniej się nie wahał. Porównał pewne okoliczności i daty, pewne zarumienienie i bladość Cozetty i rzekł sobie: To on. Odgadywanie rozpaczy jest pewnym łukiem tajemniczym, który nigdy nie chybia celu. Zaraz w pierwszym domyśle dosięgnął Marjusza. Nie wiedział nazwiska, ale natychmiast odgadł człowieka. W nieubłaganem wywoływaniu wspomnień, dostrzegał wyraźnie nieznanego włóczęgę z Luksemburga, tego nędznego poszukiwacza miłostek, romansowego, próżniaka, niedołęgę i nikczemnika, bo nikczemnością jest umizgać się do dziewcząt, mających przy boku kochającego, je ojca.
Przekonawszy się, że ów młodzieniec, był w takiem położeniu, on, Jan Valjean, człowiek udręczony, człowiek, który tyle pracował nad swą duszą, i tyle robił wysileń, by całe życie swoje, wszystkie nędze i wszelkie nieszczęścia swoje utopić w miłości — zajrzał w głąb swej duszy i dostrzegł tam widmo — Nienawiść.
Wielkie boleści mieszczą w sobie znękanie, zniechęcają do życia. Człowiek, którego dotkną, czuje, że coś się w nim cofa. W młodości nawiedzenie ich jest ponure, w późniejszym wieku — złowrogie. Niestety, gdy krew jest ciepła, gdy włosy są ciemne, gdy głowa trzyma się prosto na ciele jak płomień na świecy, gdy zwój przeznaczenia jest jeszcze dość gruby, gdy serce pełne upragnionej miłości ma jeszcze bicie, na które inne serce może odpowiedzieć, gdy ma się przed sobą czas do powetowania, gdy wszystkie kobiety są dla nas, i wszystkie uśmiechy, i przyszłość, i widnokrąg, gdy siła życia jest zupełną — jeśli straszną jest rzeczą rozpacz, czemże będzie w starości, gdy blade lata pędzą ku przepaści, w tej godzinie wieczornej, gdy na niebie zaczynamy spostrzegać gwiazdy mogiły!
Gdy tak rozmyślał, weszła Toussaint. Jan Valjean powstał i zapytał:
— W której to stronie, nie wiecie?
Toussaint osłupiała odpowiedziała tylko.
— Co pan sobie życzy?
— Wszak przed chwilą mówiliście mi, że się biją?
— A tak panie, biją się w stronie Saint-Merry.
Są ruchy mechaniczne, które mimo wiedzy, dobywają się z najciemniejszych głębin naszych myśli. Niewątpliwie pod natchnieniem jednego z takich ruchów bezwiednych Jan Valjean w pięć minut potem był na ulicy.
Z odkrytą głową usiadł na barjerze przed domem i zdawał się słuchać.
Noc zapadła.
Ile czasu tak przesiedział? jakie myśli przychodziły mu do głowy w tem rozmyślaniu tragicznem? czy podniósł się i umocnił? czy zanurzył się w głębiach przepaści? czy ugiął się i złamał? czy mógł podnieść się jeszcze w sumieniu i wesprzeć się nogą na czemś stałem? Prawdopodobnie samby nie umiał odpowiedzieć.
Ulica była pusta, kilku niespokojnych mieszczan, pośpiesznie wracając do domu, ledwie go spostrzegli. W czasach niebezpieczeństwa każdy myśli o sobie. Latarnik o zwykłej godzinie przyszedł zapalić latarnię, stojącą wprost drzwi numeru 7-go i oddalił się śpiesznie. Jan Valjean, gdyby mu się przyjrzano w tej chwili, nie wyglądał na żyjącego człowieka. Siedział nieruchomy na barjerze jak widmo zlodowaciałe. Rozpacz ma swoje zamrożenia. Tam daleko rozlegał się głos dzwonu i jakaś głucha burzliwa wrzawa. Wśród tych konwulsji dzwonów, pomieszanych z rozruchem ulicznym, zegar na kościele Św. Pawła wybił jedenastą poważnie i nie śpiesząc się, bo dzwonienie to człowiek, a bicie godziny to Bóg. Późna godzina nie rozbudziła Jana Valjean, siedział nieporuszony. Tymczasem właśnie w tejże chwili rozległy się strzały od strony Targów, potem drugi huk jeszcze gwałtowniejszy; prawdopodobnie był to szturm do barykady przy ulicy Konopnej, który, jakeśmy widzieli, odparł Marjusz. Na te podwójne straszne wystrzały, przerażające wśród głuchej nocy, Jan Valjean zadrżał, podniósł się, obrócił się w stronę, skąd łoskot dochodził, potem padł znowu na barjerę, założył ręce na krzyż i głowa jego zwolna opadła na piersi.
I rozpoczął znowu posępną rozmowę z sobą samym.
Nagle podniósł oczy, ktoś szedł ulicą, usłyszał kroki przy sobie, spojrzał i przy świetle latarni zobaczył w stronie ulicy przy Archiwach jakąś postać bladą, młodą i wesołą.
Gavroche wszedł na ulicę Człowieka Zbrojnego.
Gavroche podniósł oczy i zdawał się czegoś szukać. Widział doskonale Jana Valjean, ale nie zwracał na niego uwagi.
Popatrzywszy się w górę, spojrzał na dół, wspiął się na palcach i dotykał drzwi i okien na dole; wszystkie zamknięte i zaryglowane. Tak obejrzawszy kilka okienic obarykadowanych, ulicznik wzruszył ramionami i zawołał:
— Do djaska!
Potem znowu zaczął patrzeć w górę.
Jan Valjean, który przed chwilą nie przemówiłby słowa do nikogo, mimowolnie odezwał się do dziecka:
— Czego chcesz mały?
— Głodny jestem — odpowiedział Gavroche. I dodał: pan sam mały.
Jan Valjean poszukał w kieszeni i wyjął sztukę pięciofrankową.
Ale Gavroche, z właściwą sobie ruchliwością ptasią, już zajął się czem innem i podniósł kamień. Zobaczył latarnię.
— Co u licha, macie tu jeszcze latarnie. Nie jesteście w porządku moi przyjaciele, trzeba to zbić.
I rzucił kamień w latarnię, której szyby wypadły z takim łoskotem, że mieszczanie, skryci za firankami w sąsiednim domu, zawołali: Otóż macie rok dziewięćdziesiąty trzeci!
Latarnia zakołysała się gwałtownie i zagasła.
Ulica nagle stała się ciemną.
— Otóż to tak, stara ulico — rzekł Gavroche — włóż teraz na głowę szlafmycę.
I obróciwszy się do Jana Valjean dodał:
— Jak pan nazywasz ten tam olbrzymi pomnik w końcu ulicy. Wszak to Archiwum, nieprawdaż? Należałoby troszkę pomiętosić te głupie słupy.
Jan Valjean zbliżył się do Gavrocha.
— Biedne dziecię — rzekł półgłosem i jakby do siebie — ma głód.
I włożył mu w rękę pięć franków.
Gavroche podniósł nos, zdumiony wielkością białego trzygroszniaka. Przypatrywał mu się w ciemności i zachwycał jego blaskiem. Znał pięciofrankówki tylko ze słychu, podobała mu się ich reputacja, a widok czarował. Powiedział tedy: przypatrzmy się tygrysowi: Oglądał chwil kilka, potem obrócił się do Jana Valjean, oddał mu pieniądz i rzekł majestatycznie:
— Mieszczaninie, wolę rozbijać latarnie. Zabierz swoje dzikie zwierzę. Nie dam się przekupić. Ma to pięć szponów, ale mię nie zadraśnie.
— Masz matkę? — zapytał Jan Valjean.
— Może więcej od pana.
— Więc — rzekł Jan Valjean — schowaj te pieniądze dla matki.
Gavroche się zachwiał. Zresztą zauważył, że człowiek z którym rozmawiał, nie miał kapelusza i to wzbudziło w nim zaufanie.
— Doprawdy — rzekł — nie po to pan dajesz, bym nie tłukł latarni?
— Tłucz co ci się podoba.
— Jesteś pan dzielny człowiek — rzekł Gavroche.
I włożył pięć franków do kieszeni.
Nabrawszy zaufania, rzekł:
— Pan jesteś z tej ulicy?
— Tak, dlaczego?
— Czy możesz mi pan w skazać numer 7-my?
— Po co numer 7-my?
Chłopiec zatrzymał się, lękając się czy zanadto nie powiedział, zapuścił paznogcie we włosy i odpowiedział tylko:
— A, otóż to!
Myśl jedna przemknęła w umyśle Jana Valjean. Niepokój bywa przenikliwy. Rzekł do chłopca:
— Może przynosisz list, na który czekam?
— Pan? — rzekł Gavroche. Pan nie jesteś kobietą.
— List jest do panny Cozetty, wszak prawda?
— Cozetta — mruknął Gavroche. Zdaje mi się, że właśnie to samo zabawne imię.
— Otóż, ja mam jej list oddać. Daj go.
— W takim razie, powinieneś pan wiedzieć, że jestem przysłany z barykady?
— Ma się rozumieć.
Gavroche zanurzył rękę w kieszeni i wyjął papier złożony we czworo.
Potem, salutując po wojskowemu, dodał:
— Respekt dla depeszy.
— Daj — rzekł Jan Valjean.
Gavroche trzymał podniesiony nad głową papier.
— Nie wyobrażaj pan sobie, że to bilecik miłosny. To do kobiety, ale ludu. My, wojownicy, szanujemy płeć piękną. Nie jesteśmy jak te lwy wielkiego świata, co bałamucą dziewczęta.
— Dawaj.
— Z resztą — mówił dalej Gavroche — masz pan minę uczciwego człowieka.
— Dawaj żywo.
— Masz pan.
I oddał papier Janowi Valjean.
— I śpiesz się, panie Ktoś, bo panna Ktosietta czeka.
Gavroche zadowolony był z tego konceptu.
Jan Valjean zapytał:
— Czy do Saint Merry należy odnieść odpowiedź?
— Grubobyś się pan omylił — odpowiedział Gavroche. List pochodzi z barykady ulicy Konopnej i tam powracam. Dobranoc, obywatelu.
To powiedziawszy, Gavroche odszedł, albo lepiej mówiąc poleciał jak ptak, który się wyrwał z klatki. Z szybkością strzały pogrążył się w ciemnościach jakby je przebijał; ulica Człowieka Zbrojnego znowu stała się cichą i samotną, w jednem mgnieniu oka to dziwne dziecię, złożone z cienia i marzenia, zniknęło w czarnej ulicy jak dym w ciemnościach. I byłbyś pewny, że rozwiał się w powietrzu, gdyby nagły brzęk padających na bruk szyb latarni, nie rozbudził znowu oburzonych mieszczan. To Gavroche przechodził ulicą Chaume.
Jan Valjean powrócił z listem Marjusza.
Na palcach szedł po schodach zadowolony z ciemności, jak sowa łup trzymająca w szponach, otworzył i zamknął pocichu drzwi, nadstawił ucha czy nie usłyszy szmeru, przekonał się, że według — wszelkiego podobieństwa Cozetta i Toussaint śpią, zanurzył kilka zapałek w butelce z witryolem, ale żadnej nie zapalił, tak mu drżały ręce; to, co popełnił było kradzieżą. Nakoniec zapalił świecę, usiadł przy stole, rozwinął papier i czytał.
W gwałtownych wzruszeniach nie czytasz, ale że tak powiem, łomoczesz papier, który trzymasz, dusisz go jak ofiarę, gnieciesz i zapuszczasz weń szpony swego gniewu lub radości, biegniesz do końca, przeskakujesz początek; uwaga cierpi gorączkę, obejmuje ogół, treść tylko, chwyta jeden punkt, a reszta znika. W liście Marjusza do Cozetty Jan Valjean zobaczył tylko:
„...Umieram, gdy to przeczytasz, dusza moja będzie przy tobie.“
Te dwa wiersze olśniły go okropnie; przez chwilę był jakby zdruzgotany nagłą przemianą wzruszeń i patrzył na list Marjusza z pijanem zdziwieniem; miał przed oczyma pyszny widok: — śmierć istoty nienawidzonej.
Wydał straszny krzyk radości wewnętrznej. Tak, więc się stało. Rozwiązanie nastąpiło wcześniej, niż się spodziewał. Znikała istota, zawadzająca jego losom. Znikała sama, dobrowolnie. On, Jan Valjean, nic się nie przyłożył, nie jego wina, że „ów człowiek“ umiera. A może już umarł. Tu gorączka zaczęła rachować. Nie, jeszcze nie umarł. Widocznie list był pisany z tą myślą, że Cozetta będzie go czytała nazajutrz rano; po dwóch strzałach, które słyszano między jedenastą i północą, nie było walki; na barykadę uderzą dopiero nad ranem; ale to wszystko jedno, od chwili jak „ów człowiek“ wmieszał się do tej wojny, już po nim; porwany został w nieubłagane koła machiny; Jan Valjean uczuł się oswobodzonym: zostanie więc sam z Cozettą. Współzawodnictwo ustało, przyszłość się rozpoczyna. Dość schować list do kieszeni. Cozetta nigdy się nie dowie, co się stało z „owym człowiekiem.“ Dość pozwolić na spełnienie wypadków. „Ów człowiek“ nie umknie śmierci. Jeśli jeszcze nie umarł, umrze z pewnością. Co za szczęście!
Tak mówiąc w duchu, stał się ponurym. Potem zeszedł na dół i rozbudził odźwiernego.
W niespełna godzinę potem Jan Valjean wyszedł na ulicę w mundurze gwardji narodowej i z bronią w ręku. Odźwierny łatwo w sąsiedztwie znalazł potrzebne uzbrojenie. Z karabinem nabitym i ładownicą pełną ostrych ładunków, skierował kroki ku Targom.
Tymczasem zdarzyła się Gavrochowi przygoda.
Sumiennie ukamienowawszy latarnię ulicy Chaume, Gavroche wszedł na ulicę Vicilles-Haudretes i widząc, że nie ma ani żywej duszy, uznał, że zdarza się dobra sposobność zaśpiewania jednej ze swoich piosneczek.
Śpiewanie nie przeszkadzało mu iść, owszem przyspieszało jego kroki. Rzucił więc na uśpione lub przerażone domy te zwrotki anarchiczne:
Ptaszek o tem duma w borze,
Że Atala poszła tam
Z cudzoziemcem sam na sam,
Gdzie dziewczęta chodzą hoże,
Tak, tam!
Mój Piotrusiu bajesz brednie,
Bo spełniwszy kielich wprzód,
Liza mnie wołała w chłód,
Gdzie dziewczęta spieszą we dnie,
W cień, w chłód!
Och pieszczotki te namiętne,
Jad ich mnie pozbawia sił,
Orfila by się nim spił.
Gdzie dziewczęta biegną chętne,
Jam był!
Lubię miłość z jej urokiem,
Usta Andzi, Józi wzrok;
Liza mi przyświeca w zmrok.
Gdzie dziewczęta bawią zmrokiem.
Tak, w zmrok!
Widząc fałdy u mantylki
Zuzi, Mani, którejbądź,
Radbym w piekło za nią brnąć,
Gdzie dziewczęta gubią szpilki,
Tam brnąć!
O miłości! gdy wśród cienia
Stroisz Lolę wieńcem z róż,
Radbym za nią dążyć tuż,
Gdzie dziewczęta ślą westchnienia
Wśród róż!
Och! Joasiu z boską twarzą,
Raz uciekło serce me,
Wszakże wpadło w ręce twe?
Gdzie dziewczęta lube marzą,
Tak, w twe!
Kiedy skończą się kadryle
Wracam z Stellą, a gwiazd rój
Mówi o niej: „to skarb twój.“
Gdzie dziewczęta pędzą chwile,
Ach! mój!
Śpiewając, Gavroche nie szczędził pantominy. Ruchy są komentarzem melodji. Twarz jego, niewyczerpany repertuar masek, robiła dziwaczniejsze grymasy, niż dziurawe płótno na wielkim wietrze. Na nieszczęście był sam w nocy i nikt go nie widział. Bywają takie bogactwa stracone.
Nagle zatrzymał się i rzekł:
— Przerwijmy romans.
Jego kocia źrenica spostrzegła w zagłębieniu bramy wózek z drążkami i śpiącego na nim owerniaka.
Drążki wózka opierały się o bruk, a głowa owerniaka o przód wózka. Ciało jego zginało się w kabłąk, a nogi dotykały ziemi.
Gavroche, mający pewne doświadczenie w rzeczach tego świata, poznał pijaka. Był to najemnik uliczny, który pił i spał za dużo.
— Ot — pomyślał Gavroche — do czego służą noce letnie. Owerniak zasypia na wózku. Wózek zabierzem.
W głowie jego błysnęła myśl:
— Wózek ten doskonale się przyda.
Owerniak chrapał.
Gavroche ostrożnie pociągnął wóz z tyłu, a owerniaka z przodu, to jest za nogi i po chwili owerniak niewzruszony leżał jak kloc na ziemi.
Wózek był wolny.
Gavroche przywykły do spotykania się z niespodziankami, miał zawsze wszystko przy sobie. Poszukał w kieszeniach, dobył świstek papieru i kawałek czerwonego ołówka, który ściągnął jakiemuś cieśli i napisał:
I podpisał: „Gavroche“
To uczyniwszy, włożył papier do kieszeni aksamitnej kamizelki owerniaka, ciągle chrapiącego, chwycił drążki w obie garście i pobiegł w kierunku Targów, popychając przed sobą wózek z tryumfalnym łoskotem.
Było to trochę niebezpieczne. Przy drukarni królewskiej był odwach. Gavroche o tem nie pomyślał. Wartę odbywali gwardziści narodowi i podmiejscy. Oddział zaczynał się niepokoić i kilku gwardzistów, śpiących na obozowych łóżkach, podnieśli głowy. Dwie latarnie stłuczone jedna po drugiej, piosnka śpiewana na całe gardło, było to za wiele na spokojne ulice, które mają ochotę spać od zachodu słońca i wcześnie gasić świece. Od godziny ulicznik robił w tej spokojnej ulicy harmider, jak komar w butelce. Sierżant z przedmieścia słuchał i czekał. Był to człek roztropny.
Wściekły turkot wózka dopełnił miary oczekiwania i sierżant zdecydował się zrobić rekonesans.
— Jest ich tu cała gromada — rzekł — idźmy ostrożnie.
Oczywiście hydra anarchii rozpasała się w dzielnicy.
I sierżant odważył się oddalić na palcach od warty.
Nagle Gavroche, popychając wózek, w chwili gdy miał skręcić z ulicy Vieilles Haudrettes, spotkał się oko w oko z mundurem, kaszkietem, kitą i karabinem.
Zatrzymał się raz drugi.
— Ba — rzekł — to on. Dzień dobry, porządku publiczny.
Zdziwienie Gavrocha było krótkie i prędko znikało.
— Gdzie idziesz włóczęgo — krzyknął sierżant.
— Obywatelu — rzekł Gavroche — jeszczem cię nie nazwał mieszczaninem. Dlaczego mię znieważasz?
— Gdzie idziesz, hultaju?
— Mój panie — odparł Gavroche — możeś wczoraj był dowcipny, ale dziś cię zdegradowano.
— Pytam cię, gdzie idziesz, łotrze?
Gavroche odpowiedział:
— Pięknie pan gadasz Dalibóg, rozum niej nad lata. Powinienbyś każdy swój włosek sprzedać po sto franków sztukę. Miałbyś pan pięćset franków.
— Gdzie idziesz? gdzie idziesz? gdzie idziesz zbóju?
Gavroche odparł spokojnie:
— A pfe! jakie brzydkie słowa. Na drugi raz mój panie, jak mamka dawać ci będzie piersi, niech wprzód lepiej obetrze ci gębę.
Sierżant złożył broń do ataku.
— Powiesz mi nakoniec gdzie idziesz, nędzniku!
— Mój jenerale — odrzekł Gavroche — idę po doktora dla mej małżonki w połogu.
— Do broni! — krzyknął sierżant.
Znaleźć ocalenie w tem co cię zgubiło, jest arcydziełem tęgich ludzi. Gavroche jednym rzutem oka objął całe położenie. Wózek go skompromitował, wózek powinien go obronić.
W chwili, gdy sierżant miał rzucić się na Gavrocha, wózek jak pocisk z całych sił pchnięty potoczył się wściekle i sierżant, ugodzony w brzuch, powalił się w rynsztok na wznak, a jego karabin wystrzelił w powietrze.
Na krzyk sierżanta żołnierze warty wybiegli na ulicę, wystrzał karabinowy spowodował ogólne strzały na los, poczem nabito karabiny i znowu strzelano.
Ta pukanina w ślepą babkę trwała dobry kwadrans i zabiła niejedną szybę w oknie.
Tymczasem Gavroche wziąwszy nogi za pas uciekał w kierunku zkąd przybył i zatrzymawszy się na piątej czy szóstej ulicy od miejsca przygody, usiadł zadyszany na barjerze przy rogu Dzieci Czerwonych.
Nadstawił ucha.
Odetchnąwszy chwilę, obrócił się w stronę skąd dochodziła go zawzięta strzelanina, lewą rękę podniósł do wysokości nosa, trzykrotnie nią machnął, a prawą ręką uderzył się w tył głowy: u uliczników paryskich jest to gest ironji, oczywiście skuteczny, bo już przetrwał pół wieku.
Gorzka uwaga zachmurzyła tę wesołość.
— Tak, tak — rzekł — pękam ze śmiechu, wykrzywiam się, nie posiadam z radości, a zgubiłem drogę i trzeba będzie okrążać.
I poleciał jak strzała.
Tak biegnąc, przypomniał sobie piosnkę i rzekł:
— Ale, gdzieśmy te stanęli?
I szybko zagłębiając się w ulice, śpiewał dalej w ciemnościach.
Przygoda Gavrocha przechowała się w podaniach dzielnicy Temple, jako jedno z najstraszniejszych wspomnień starych mieszczan dzielnicy Marais i w ich pamięci nosi tytuł: Napaść nocna na wartę drukarni królewskiej.
- ↑ W niniejszym wydaniu w „Części czwartej“ wydawca pominął „Księgę pierwszą“.
- ↑ Języka ulicznego (argot) użytego w tej księdze niepodobna było w zupełności przepolszczyć mową uliczników Warszawskich. Dla zachowania charakterystyki oryginału, musieliśmy powiększej części uciekać się tutaj do dosłownego tłumaczenia lub naśladowania francuzczyzny. (Prz. Tł.)
- ↑ Wyrażenie szwargotu, znaczy: na szubienicę.
- ↑ W kajdanach.
- ↑ Człowiek bardzo zgrabny.
- ↑ Policjant.
- ↑ Cięższe i pilniej strzeżone więzienia.
- ↑ Co za wyborna noc do ucieczki.
- ↑ Chodźmy ztąd, co mamy tu gadać?
- ↑ Deszcz taki, że mógłby zagasić ogień piekielny, a przytem policjanci mogą przechodzić, jest niedaleko żołnierz trzymający wartę, można się tu dostać do kozy.
- ↑ Co ty nas tu będziesz durzył! Karczmarz nie mógł uciec. On się nie zna na tej sztuce. Podrzeć koszulę, pociąć kołdrę, żeby sobie zrobić linę, porobić dziury we drzwiach, zfałszować sobie papiery, zrobić wytrychy, rozbić kajdany, zawiesić linę na zewnątrz, ukryć się, przebrać się, na to wszystko nie można być niewprawnym. Stary nie mógł tego zrobić, nie zna tej roboty.
- ↑ Twojego karczmarza musieli złapać na uczynku. Na to trzeba nie lada majstra, a z niego jeszcze terminator. Dał się podejść jakiemu policjantów i lub szpiegowi, z którym wszedł w zmowę. Słuchaj, Montparnasse, czy słyszysz te krzyki w więzieniu? Widziałeś te światła. Już siedzi! chodźmy. Dorobił się dwudziestu lat więzienia. Nie boję się i nie jestem tchórzem, to wiadomo, lecz nie ma tu co robić, bo możemy w paść w pułapkę. Nie gniewaj się, pójdź z nami, wypijemy po parę kieliszków wódki.
- ↑ Mówię ci, że już złapany. O tej godzinie karczmarz nie wart ani grosza. Nie ma rady, chodźmy! Co chwila zdaje mi się, że mnie żandarm ma w ręku.
- ↑ Lina — (szwargot dzielnicy Temple).
- ↑ Lina — (szwargot podrogatkowy).
- ↑ Tym wyrazem tłómaczymy le mion (dziecko) szwargotu dzielnicy Temple.
- ↑ Dziecko (le môme) szwargotu podrogatkowego.
- ↑ Takie dziecko, jak ja, jest człowiekiem, a człowiek taki, jak wy, jest dzieckiem.
- ↑ Patrzcie jaki ten dzieciak ma wprawny język.
- ↑ Dziecko Paryża nie jest zrobione ze zmokłej słomy.
- ↑ Z tą liną.
- ↑ I przywiązać linę.
- ↑ Na szczycie ściany.
- ↑ Do ramy okna.
- ↑ Córka
- ↑ I powiedziała Magdusi: nie ma tam co robić.
- ↑ Córka nie jest paplą.
- ↑ Ostatni dzień skazanego.
- ↑ Wygwizdano sztukę.
- ↑ Należy tu zrobić uwagę, że mac w celtyckiem znaczy syn.
- ↑ W niniejszym wydaniu w „Części czwartej“ wydawca pominął „Księgę dziesiątą“.
- ↑ Niema nie trudniejszego nad tłumaczenie podobnych śpiewek, urodzonych na bruku wielkiego miasta, których całym sensem, całą logiką, całem znaczeniem, jest nieraz sama tylko melodja, czasem zbieg szczęśliwy wyrazów lub końcówek, niekiedy jeden wiersz lub wyraz. Znaczenia tego, jako czysto miejscowego, ani charakterystyki specjalnej odtworzyć niepodobna. Tłumaczymy ile możności najdosłowniej, zaręczając jednak, że zupełnie dosłowny przekład prozą, miałby jeszcze mniej gramatycznego i logicznego sensu.(Przyp. Tłum.).
- ↑ Rebus: Doniczka z różami: Pot aux Roses, słup różowy: Poteau (pot au) rose.
- ↑ Zamiast: Carpes au gras.