Nędznicy/Część piąta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Wiktor Hugo.


NĘDZNICY.

CZĘŚĆ PIĄTA.
JAN VALJEAN.

WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.




KSIĘGA PIERWSZA.
WOJNA W CZTERECH ŚCIANACH.
I.
Co robić w przepaści jeśli nie rozmawiać?

Powstańcy pod okiem Enjolrasa, bo Marjusz na nic już nie patrzył, korzystając z nocy, nietylko naprawili, ale powiększyli barykadę. Podwyższyli ją o dwie stopy. Pręty żelazne utkwione między kamieniami miały postać pik sterczących. Wszelkiego rodzaju rupiecie i gruzy zawalały zewnętrzną część barykady. Wyrestaurowano wreszcie redutę, obmurowawszy wewnątrz a nastrzępiwszy zewnątrz.
Naprawiono także schody kamienne, po których wchodziło się na mur cytadeli.
Uporządkowano barykadę, wyprzątnięto izbę dolną, kuchnię zamieniono na ambulans, opatrzono chorych, zebrano proch rozsypany na ziemi i na stołach, ulano kule, zrobiono ładunki, naskubano szarpi, rozdano broń pozostałą, oczyszczono wnętrze reduty, uprzątnięto śmieci i wyniesiono trupów.
Umarłych złożono na stos na uliczce Mondetour, której jeszcze byli panami. Przez długi czas bruk był czerwony w tem miejscu. Pomiędzy poległemi było czterech gwardzistów narodowych z przedmieścia. Enjolras kazał złożyć osobno ich mundury.
Enjolras radził przespać się dwie godziny. Rada Enjolrasa była rozkazem. A jednak dwóch tylko czy trzech z niej korzystało.
Trzy kobiety, korzystając z nocnego przestanku, zniknęły na dobre; powstańcy uczuli się swobodniejsi.
Znalazły sposób schronić się do sąsiedniego domu.
Wielu rannych mogło i chciało walczyć. W kuchni, którą zmieniono na ambulans, leżało na łożu z materaców i słomy pięciu ciężko ranionych, między któremi dwóch gwardzistów municypalnych. Gwardzistów tych najprzód obandażowano.
W izbie dolnej pozostał tylko Mabeuf pod czarnym całunem i Javert przywiązany do słupa.
— Jest to sala zmarłych — rzekł Enjolras.
W głębi tej sali słabo oświetlonej łojówką, stół z nieboszczykiem, prostopadły do słupa, tworzył rodzaj krzyża ze stojącego Javerta i leżącego Mabeufa.
Dyszel omnibusu był wprawdzie od kul złamany, ale można jeszcze było przyczepić doń chorągiew.
Enjolras, który miał ten przymiot wodza, że zawsze robił to co mówił, przywiązał do złamanego dyszla podziurawiony surdut starca.
Niepodobieństwem było pożywić się czemkolwiek. Ani kawałka chleba lub mięsa. Pięćdziesięciu ludzi barykady prędko wyczerpali w przeciągu szesnastu godzin liche zapasy szynkowni. Należało zgodzić się na głód.
Ponieważ nie mogli jeść, Enjolras nie pozwolił pić. Zabronił wina, a wódkę rozdzielał potrosze.
Znaleziono w piwnicy piętnaście butelek pełnych, szczelnie zatkanych. Enjolras i Combeferre przypatrywali się im, i Combeferre wyszedłszy do izby rzekł:
— To stare zapasy ojca Hucheloup, który z początku był kupcem korzennym. Musi to być prawdziwe wino — dodał Bossuet. Szczęście że Grantaire śpi, inaczej nie łatwobyśmy ocalili te butelki. Mimo szemrania Enjolras nie pozwolił wypróżnić tych butelek i żeby ich nikt nie dotknął, kazał je postawić pod stołem, na którym leżał ojciec Mabeuf.
O drugiej zrana przeliczono się. Było ich jeszcze trzydziestu siedmiu.
Zaczynało świtać. Zagaszono pochodnię stojącą w otworze urządzonym z bruku. Wnętrze barykady, rodzaj podwórka wychodzącego na ulicę, pogrążone w ciemnościach, wyglądało o zmroku jak pokład rozebranego okrętu. Kręcący się tu i owdzie wojownicy, poruszali się niby czarne postacie. Nad tem strasznem gniazdem cieniu, rysowały się sino piętra milczących domów; w górze bielały kominy. Barwa nieba miała ten piękny odcień niby biały, niby niebieski. Ptaki przelatywały szczebiocząc wesoło. Wysoki dom w głębi barykady, obrócony ku wschodowi miał na dachu odblask różowy. W okienku trzeciego piętra wietrzyk poranny poruszał siwe włosy zabitego człowieka.
— Zachwycony jestem, że zgaszono pochodnię — rzekł Courfeyrac do Feuillyego. Nudziła mię ta chwiejąca się na wietrze pochodnia. Miała minę wystraszonej. Światło pochodni podobne jest do trwożliwej mądrości: źle oświeca, bo drży ze strachu.
Brzask poranny budzi umysły jak ptaki; wszyscy zaczęli rozmawiać.
Joly, widząc kota przechadzającego się po rynnie na dachu, taką wydobył filozofję:
— Czem jest kot? — zawołał. Jest poprawką natury. Kot to spis błędów drukarskich myszy. Mysz wraz z kotem to korekta stworzenia przejrzana i dobra do odbijania.
Combeferre otoczony studentami i robotnikami, mówił o nieboszczykach, o Janie Prouvaire, o Bahorelu, o Mabeufie i o surowym smutku Enjolrasa.






II.
Pięciu mniej, jeden więcej.

Powstańcy postanowili wszyscy zginąć. Enjolras zapytał:
— Dlaczego wszyscy?
— Wszyscy! wszyscy!
— Pozycja jest dobra — mówił Enjolras — barykada piękna. Trzydziestu ludzi wystarczy. Czemu poświęcać czterdziestu?
Odpowiedzieli: — Bo żaden nie zechce odejść.
— Obywatele — zawołał Enjolras prawie z gniewem — partja nasza nie jest dość bogatą w ludzi, by niemi niepotrzebnie szafować. Szukanie czczej chwały jest marnotrawstwem. Jeśli obowiązkiem jest niektórych odejść stąd, obowiązek ten powinien być spełniony jak każdy inny.
Enjolras, człowiek zasad, miał nad swemi współwyznawcami rodzaj nieograniczonego wszechwładztwa. Pomimo to jednak szemrano.
Wódz w całem znaczeniu tego słowa. Enjolras słysząc szemranie, nalegał natarczywiej i rzekł wyniośle:
— Ci co lękają się, że nas pozostanie tylko trzydziestu, niech powiedzą.
Szemranie wzrosło.
— Zresztą — zrobił uwagę jeden z gromady — odejść, łatwo to powiedzieć. Barykada jest otoczona.
— Od strony Targów, nie. Ulica Mondétour jest wolna, a przez ulicę Dominikańską można się dostać na rynek Niewiniątek.
— A tam — odparł inny głos z tłumu — będziesz wzięty. Wpadniesz na jaką gwardję linjową lub przedmieścia; zobaczą przechodzącego człowieka w bluzie i czapce. Skąd idziesz? może z barykady? I obaczą ci ręce. Czuć proch. Rozstrzelać go.
Enjolras, nie odpowiedziawszy, trącił w ramię Combeferra i obydwaj weszli do izby dolnej.
Po chwili wyszli. Enjolras trzymał w obu rękach cztery mundury, które schowano, a Combeferre niósł za nim lederwerki i kaszkiety.
— W tych mundurach — rzekł Enjolras — można bezpiecznie umknąć. Zawsze jest dla czterech.
— I rzucił na ziemię bez bruku cztery mundury.
Żaden się nie ruszył w stoickiem zgromadzeniu. Combeferre zabrał głos.
— No bracia, miejcie trochę litości. Czy wiecie o kogo tu chodzi? Chodzi o kobiety. Posłuchajcie. Alboż nie ma kobiet i dzieci? alboż nie ma matek, kołyszących niemowlęta i otoczonych drobiazgiem? Niechże ten, który nigdy nie widział łona karmicielki podniesie rękę. A! chcecie się dać zabić i ja chcę także, ale nie chcę, by widma kobiet dokoła mnie załamywały ręce. Umierajcie, zgoda, ale nie bądźcie przyczyną cudzej śmierci. Samobójstwa takiego jak nasze nie trzeba rozszerzać; bo gdy dosięga waszych bliźnich, zowie się zabójstwem. Pomyślcie o drobnych jasnych główkach i o siwych włosach. Słuchajcie, przed chwilą Enjolras mi mówił, że widział na rogu ulicy Łabędziej, w oświeconem na piątem piętrze okienku chwiejący się cień sędziwej niewiasty, która jak się zdaje spędziła noc całą na oczekiwaniu. Może to matka jednego z was. Niechże więc spieszy powiedzieć swej matce: Matko, oto jestem! Niech będzie spokojny, robotę dokonamy i bez niego. Kto swych bliźnich utrzymuje własną pracą, nie ma prawa się poświęcać. Byłoby to opuszczać rodzinę. A ci co mają córki, siostry! Zastanówcie się. Dajecie się zabić, polegliście, dobrze; a jutro? Dziewczęta bez chleba, rzecz straszna. Mężczyzna żebrze, kobieta się sprzedaje. Ach! te śliczne istoty tak miłe i łagodne, w czepeczkach z kwiatami, napełniające dom czystością, śpiewem, szczebiotem, co są niby żyjącą wonią i świadczą o bytności aniołów w niebie, swą dziewiczą czystością na ziemi, te Joasie, Marynie, Zosie, te czarowne i zacne istoty, które są waszem błogosławieństwem i duszą, miły Boże! cierpią głód! Cóż wam powiem? Jest targowica ciała ludzkiego. I jakże je powstrzymacie drżącemi rękoma z cienia? Pomyślcie o ulicy, pomyślcie o bruku zapełnionym przechodniami, o sklepach, przed któremi przesuwają się wygorsowane i skalane kobiety. Te kobiety były także czystemi. Pomyślcie o waszych siostrach, wy, którzy je macie. Nędza, nierząd, dozorcy miejscy. Łazarz — oto gdzie się dostaną te wątłe dziewczęta, kruche cudy wstydliwości, wdzięków i piękności, świeższe od bzów majowych! Przyjaciele, miejcie współczucie. Kobiety, nieszczęśliwe kobiety, nie zwykliśmy się bardzo nad tem zastanawiać. — Ufamy w to, że kobiety nie otrzymały wychowania męzkiego, zabraniamy im czytać, ale czyż im zabronimy iść dziś wieczór do sali zmarłych rozpoznać nasze trupy? No, żywo bracia, niech ojcowie rodzin podadzą nam rękę i pójdą z Bogiem, my i bez nich poradzimy sobie. Wiem, że trzeba, męstwa by stąd odejść, że to nie łatwo; ale im trudniej, tem większa zasługa. Powiadacie: Tem gorzej, zostanę. Tem gorzej, tak to się mówi. Ale przyjaciele, pomyślcie o jutrze, jutro was nie będzie, ale wasze rodziny pozostaną. Ile cierpień je czeka! Dziecię ładne, świeże, rumiane, szczebioczące wesoło: — czem się stanie gdy będzie opuszczone? Widziałem jedno drobniuchne, ot takie. Ojciec je odumarł. Biedne ludziska wzięli je z litości, ale sami nie mieli chleba. Dziecię zawsze było głodne. Nie płakało jednak. Widziano je jak podchodziło do zimnego zawsze pieca, który, jak wam wiadomo, oblepiany bywa gliną. Dziecię odrywało kawałki tej gliny i jadło. Oddech miało chrapliwy, twarz siną, nogi wychudłe, brzuch duży. Nie odzywało się wcale. Przemawiano doń, nie odpowiadało. I umarło. Przyniesiono je do szpitala Necker, gdzie wówczas praktykowałem. A teraz jeśli są między wami ojcowie tak szczęśliwi, że w niedzielę prowadzą spracowaną ręką drobne dziatki na przechadzkę — niech każdy z tych ojców wyobrazi sobie, że to dziecię jest jego. Biedne bobo, przypominam je sobie, wyciągnięte na stole anatomicznym; żebra jego sterczały pod skórą jak mogiły pod trawą cmentarza. W żołądku jego znaleziono błoto, w zębach miało popiół. No, połóżmy ręce na sercu i poradźmy się sumienia. Statystyki stwierdzają, że śmiertelność opuszczonych dzieci wynosi pięćdziesiąt pięć na sto. Powtarzam: chodzi o kobiety, o matki, o dziewczęta, o drobne dziatki. Alboż o was mówię? Wiemy kto jesteście, wiemy żeście waleczni, do kroćset! wiemy że każdy z was z ochotą odda życie. Wiemy to. Ale nie jesteście sami na świecie. Są inne istoty, o których należy pomyśleć. Nie bądźmy samolubami.
Wszyscy prawie spuścili głowy.
Dziwne sprzeczności serca ludzkiego w chwilach najszczytniejszych! Combeferre, który tak mówił, sam nie był sierotą. Innym przypominał ich matki, a zapomniał o swojej. Gotował się na śmierć. Był „samolubem.“
Marjusz na czczo, gorączkowy, straciwszy wszystkie kolejno nadzieje, najposępniejszy z rozbitków, syty wzruszeń gwałtownych i czując bliski koniec, coraz głębiej zanurzał się w odrętwieniu, które zwykło uprzedzać fatalną godzinę dobrowolnie przyjętą.
Fizjolog mógłby na nim studjować w zrastające symptom a ta tego gorączkowego zatopienia w sobie, które jest tem dla cierpienia, czem zachwyt dla rozkoszy. I rozpacz ma swoje upojenia. Marjusz był w takim stanie. Na wszystko patrzył jakby z zewnątrz; rzeczy, które dokoła niego się działy, wydawały mu się dalekiemi; dostrzegał ogół, ale nie wyróżniał szczegółów. Na chodzących koło siebie patrzył jakby przez płomienie. Słyszał głosy mówiących, jakby w głębi przepaści.
Jednakże ostatnia scena go w zruszyła. Jedna w niej rzecz obudziła jego uwagę. Myślał tylko o śmierci i unikał roztargnienia, ale w tem marzeniu grobowem pomyślał, że gubiąc siebie godzi się ocalić drugich.
I rzekł doniosłym głosem:
— Enjolras i Combeferre mają słuszność; obędzie się bez nieużytecznych ofiar. Przyłączam się do nich i wzywam byście się pospieszyli. Combeferre wytłumaczył wam powody. Są między wami, którzy mają rodziny, matki, siostry, żony i dzieci. Niechaj ci wyjdą z szeregów.
Nikt się nie ruszył.
— Żonaci podpory familji wystąpcie z szeregów! — powtórzył Marjusz, którego wielka była powaga.
— Rozkazuję — zawołał Enjolras.
— Proszę was o to — rzekł Marjusz.
Wówczas poruszeni słowy Combeferra i zachwiani rozkazem Enjolrasa, wzruszeni zostali prośbą Marjusza. — To prawda — mówił młodzieniec do dojrzałego mężczyzny. Jesteś ojcem rodziny. Idź do domu. — Idź ty raczej — odpowiedział zagadnięty — masz dwie siostry, które utrzymujesz.
— Spieszcie się — rzekł Courfeyrac — za kwadrans będzie zapóźno.
— Obywatele — mówił Enjolras — wybierzcie sami tych co mają odejść.
Usłuchano. Po kilku minutach jednomyślnie wybrano pięciu.
— Pięciu! — zawołał Marjusz.
Były tylko cztery mundury.
— Ha — rzekli wybrani — jeden musi pozostać.
— Ty masz żonę, która cię, kocha. A ty masz starą matkę. Ty nie masz już ani ojca ani matki, w co się obrócą trzej mali bracia? Ty masz pięcioro dzieci. A ty powinieneś żyć, masz dopiero lat siedmnaście.
— Prędzej — powtórzył Courfeyrac.
Zawołano z gromady na Marjusza:
— Wybierz pan kto ma z nas zostać.
— Tak — rzekli pięciu — wybierz pan, będziem ci posłuszni.
Marjusz sądził, że nic go już nie wzruszy, a jednak na myśl, że ma wybrać na śmierć człowieka, wszystka krew spłynęła mu do serca. Zbladł, jeśli mógł jeszcze zblednąć.
— Mnie! mnie! mnie!
Marjusz bezmyślnie porachował ich; było pięciu! Potem spuścił oczy na cztery mundury.
W tej chwili piąty mundur spadł jak z nieba na cztery inne.
Piąty człowiek ocalał.
Marjusz podniósł oczy i poznał p. Fauchelevent.
Trafem, czy instynktowo, czy też rozpatrzywszy się, wszedł przez uliczkę Mondetour, a że był w ubiorze gwardzisty, nikt go nie zatrzymał.
Stojący na czatach powstaniec, widząc jednego gwardzistę, wchodzącego na uliczkę Mondétour, nie dał hasła trwogi, myślał sobie, że prawdopodobnie złączy się z gromadą, a w najgorszym razie zostanie jeńcem. Chwila była zbyt ważną, by szyldwach dla takiej bagateli opuszczał stanowisko.
W chwili, gdy Jan Valjean wszedł do reduty, nikt go nie spostrzegł, bo wszystkich oczy zwrócone były pa pięciu wybranych i cztery mundury. Ale Jan Valjean widział i słyszał, i w milczeniu zdjął z siebie mundur i dorzucił do innych.
Wzruszenie było niezmierne.
— Kto jest ten człowiek? — zapytał Bossuet.
— To jest człowiek — odpowiedział Combeferre — który ocala drugich.
Marjusz dodał głosem poważnym:
— Znam go.
Ta rękojmia wystarczyła wszystkim.
Enjolras obrócił się do Jana Valjean:
— Witaj obywatelu — rzekł.
I dodał:
— Wszak pan wiesz, że musimy zginąć?
Jan Valjean nie odpowiedziawszy, pomagał ubrać się w mundur temu, którego ocalił.






III.
Marjusz dziki, Javert małomówny.

Powiedzmy co się działo w myśli Marjusza.
Przypominacie sobie jego stan duszy. Powtarzamy, dla niego wszystko było już tylko widzeniem. Sąd miał niepewny. Marjusz, kładziemy na to nacisk, był pod cieniem wielkich skrzydeł grobowych, otwartych nad konającemi. Czuł, że już zstępuje do grobu, zdawało mu się, że już jest z drugiej strony muru i na twarze żyjących patrzył oczyma nieboszczyka.
Jakim sposobem dostał się tu pan Fauchelevent? Dlaczego przyszedł? po co? Marjusz nie zadawał sobie tych pytań. Z resztą rozpacz nasza ma to właściwego, że ogarnia drugich jak nas samych i zdaje, się jej loicznem, że wszyscy szukają śmierci.
Tylko serce mu się ściskało na myśl o Cozecie.
Zresztą pan Fauchelevent nie przemówił do niego ani słowa, nie spojrzał nawet, i zdawał się nie słyszeć, gdy Marjusz powiedział głośno: znam go.
To zachowanie się pana Fauchelevent sprawiło ulgę Marjuszowi, i gdyby można użyć tego wyrażenia, powiedzielibyśmy, że mu się podobało. Zawsze czuł zupełną niemożność przemówienia do tego zagadkowego człowieka, który wydawał mu się zarazem dwuznaczny i cześć wzbudzający. Prócz tego nie widział go oddawna, a to w charakterach nieśmiałych i zamkniętych jak Marjusza, bardziej pomnażało tę niemożność.
Pięciu ludzi wybranych opuścili barykadę uliczki Mondétour; doskonale wyglądali na gwardzistów narodowych. Jeden z nich, odchodząc, płakał. Wszyscy uściskali się z pozostałymi.
Gdy, wróceni do życia, pięciu odeszli, Enjolras pomyślał o skazanym na śmierć. Wszedł do izby dolnej. Javert, przywiązany do słupa, marzył.
— Potrzeba ci czego? — zapytał Enjolras.
Javert odpowiedział:
— Kiedy mię zabijecie?
— Poczekaj. W tej chwili potrzebujemy wszystkich ładunków.
— Więc dajcie mi wody — rzekł Javert.
Enjolras sam mu podał szklankę wody, a że Javert był związany, podniósł mu szklankę do ust.
— Nic więcej? — zapytał Enjolras.
— Niewygodnie mi przy tym słupie — odpowiedział Javert. Nie bardzoście czuli, kiedy mię zostawiliście noc całą. Możecie mię związać, jak wam się spodoba, ale połóżcie mię na stole, jak tego.
I skinieniem głowy wskazał na ciało p. Mabeuf.
Był, jak sobie przypominacie, w głębi izby duży i długi stół.
Na rozkaz Enjolrasa czterech powstańców odwiązali Javerta od słupa. Gdy go rozwiązywano, piąty trzymał bagnet przyłożony do jego piersi. Pozostawiono ręce skrępowane z tyłu, a nogi przewiązano sznurkiem mocnym, tak, iż mógł stąpać drobnym krokiem, jak idący na rusztowanie i tak zaprowadzono go na drugi koniec izby do stołu, na którym, rozciągnionego mocno, związali w pasie.
Dla większego bezpieczeństwa, zarzucono mu postronek na szyję, skrzyżowano dwa jego końce na brzuchu, przeciągnięto sznur przez nogi i przywiązano do rąk.
Gdy tak krępowano Javerta. jakiś mężczyzna, stojący w progu, przypatrywał mu się ze szczególniejszą uwagą. Na cień, padający od tego człowieka, Javert obrócił głowę. Podniósł oczy i poznał Jana Valjean. Nie zadrżał nawet, dumnie zamknął powieki i rzekł tylko: rzecz prosta.






IV.
Położenie coraz niebezpieczniejsze.

Rozwidniało się prędko, ale ani jedno okno, ani jedne drzwi się nie otwarły; świtanie nikogo nie budziło ze snu. Jakeśmy powiedzieli, wojska opuściły koniec ulicy Konopnej naprzeciw barykady; ulica zdawała się wolna i otwierała się dla przechodniów ze złowrogą, spokojnością. Ulica Św. Dyonizego była jak aleja sfinksów tebańskich. Ani żywej duszy na rozstajnych drogach, bielejących na świetle słonecznem. Nic posępniejszego nad tę jasność w pustych ulicach.
Nic nie widziano, a dochodziła uszów jakaś tajemnicza wrzawa. Oczywiście chwila krytyczna się zbliżała. Jak w przeddzień wieczorem, placówki cofnęły się tym razem wszystkie.
Barykada była silniejszą, niż podczas pierwszego ataku. Po odejściu pięciu, jeszcze ją podwyższono.
Otrzymawszy przestrogę od szyldwacha, stojącego od strony Targów, Enjolras, obawiając się napaści z tyłu, kazał zabarykadować ułamek ulicy Mondétour, który dotychczas był wolny. Na ten cel wyjęto bruk z przed kilku domów. Tym sposobem barykada, zamurowana na trzech ulicach: na Konopnej, od Łabędzia i Petite Truandaire na lewo, a od Mondétour na prawo, w istocie była prawie niezdobytą, ale też i fatalnie zamkniętą. Miała trzy fronty, a żadnego wyjścia. — Twierdza, ale i pułapka — mówił — śmiejąc się Courfeyrac.
Enjolras kazał nagromadzić przy drzwiach szynkowni kilkadziesiąt kamieni „zbytkowych“, jak mówił Bossuet.
Nastało tak głębokie milczenie od strony, z której oczekiwano napaści, że Enjolras kazał zająć każdemu stanowisko bojowe.
Rozdano wszystkim porcje gorzałki.
Jak wczorajszego wieczora, wszystkich uwaga zwróconą była na koniec ulicy, teraz oświecony i widzialny.
Oczekiwanie nie długo trwało. Wrzawa wyraźnie dochodziła od strony Saint Leu, nie było to jednak podobne do poruszeń pierwszego ataku. Brzęk łańcuchów, turkot niespokojny jakichś ciężarów, szczęk spiżu, odbijającego od bruku, jakiś uroczysty harmider, zapowiadały, że zbliżają się straszne żelaztwa. Jakiś dreszcz przenikał wnętrzności tych starych ulic spokojnych, zabudowanych dla żyznej cyrkulacji handlu i idei, a bynajmniej nie przeznaczonych dla potwornego toczenia się kół wojennego rydwanu.
Źrenice wojowników błyszczały dziko wytężone ku końcowi ulicy.
Ukazała się armata.
Artylerzyści popychali działo, osadzone na lawecie; konie były odprzężone; dwóch żołnierzy podtrzymywali lawetę, a czterech pchali koła; inni szli z tyłu za jaszczykiem. Widać było dymiący się lont.
— Pal! — krzyknął Enjolras.
Cała barykada dała ognia, huk był straszny; tumany dymu pokryły armatę i żołnierzy; po kilku sekundach mgła się rozproszyła, armata i ludzie ukazali się znowu; artylerzyści popychali działo naprzeciw barykady, spokojnie, bez pośpiechu. Ani jeden nie został ugodzony. Później dowodzący oddziałem siadł na zadzie armaty i rychtował ją z powagą astronoma, ustawiającego lunetę.
— Brawo, kanonierzy! — zawołał Bossuet.
Po chwili armata stała wycelowana na środku ulicy ze straszną, paszczą, otwartą na barykadę.
— No, żwawo! — rzekł Courfeyrac. Otóż i brutal. Po prztyczku w nos, pałką w łeb. Armja wyciąga na nas tłustą łapę. Z barykadą będzie krucho. Pukanina maca, ale armata bierze.
— To ośmiofuntówka nowego modelu, ze spiżu — dodał Combeferre. Takie działa prędko pękają, jeśli w mieszaninie będzie więcej niż dziesięć części cyny na sto miedzi. Od zbytku cyny są zbyt miękkie. Stąd w lufie robią się piwnice i izby. Zapobiegając temu niebezpieczeństwu, a zarazem chcąc włożyć silniejszy nabój, może należałoby wrócić do sposobów, używanych w czternastym wieku, do opasywania działa obręczami, wzmocnienia zewnątrz mnóstwem kółek stalowych od zadu do przedniego otworu. Tymczasem, jak mogą, zaradzają złemu; z pomocą kota zdołano rozpoznać gdzie są dziury i doły. Najlepszym jednak sposobem jest ruchoma gwiazda Gribeauvala.
— W szesnastym wieku — zauważył Bossuet — żłobkowano działa.
— Tak — odpowiedział Combeferre — to powiększa siłę rzutu, ale zmniejsza celność strzału. W strzałach do bliskiej odległości, pocisk nie jest dość prosty, zboczenia są wielkie, pocisk nie biegnie linją prostą, by mógł trafić przedmioty pośrednie, co jednak jest nieodzownem w walce, zwłaszcza, gdy nieprzyjaciel jest blisko i należy prędko strzelać. Ten brak wytężenia w linji, którą przebiega pocisk, rzucony z dział żłobkowanych szesnastego wieku, pochodził ze słabości naboju; słabe naboje w machinach tego rodzaju były jedną z konieczności ówczesnej balistyki, takich np. jak zachowanie lawet. Wogóle armata nie może robić wszystkiego, co zechce; jej siła jest wielką słabością. Kula działowa przebiega sześćset mil na godzinę, kiedy światło przebiega siedmdziesiąt tysięcy mil na sekundę.
— Nabić broń — rzekł Enjolras.
Jak wytrzyma barykada kule armatnie? czy strzał działowy zrobi wyłom? Takie zadawano sobie pytania. Gdy powstańcy nabijali broń, artylerzyści nabijali armatę.
Wielka była niespokojność w reducie.
Przyłożono lont — wypaliło działo.
— Jestem! — zawołał głos wesoły.
I jednocześnie z kulą armatnią Gavroche wpadł do barykady.
Przybył od ulicy Łabędziej, przeskoczywszy barykadę, stawioną od ulicy Petite Truandaire.
Gravroche większe sprawił wrażenie na barykadzie, niż kula armatnia.
Kula ugrzęzła w gruzach, złamawszy koło omnibusu i zgruchotawszy stary wózek Anceau.
— Dalej — zawołał Bossuet na artylerzystów.






V.
Z artylerzystami niema żartów.

Otoczono Gavrocha.
Ale nie miał czasu opowiedzieć swych przygód. Marjusz ze drżeniem odprowadził na stronę.
— Po cóś tu przyszedł?
— Ba! odparł chłopiec. A pan po co?
I bystro a zuchwale spojrzał na Marjusza.
Marjusz mówił dalej tonem surowym:
— Kto ci kazał wracać? Czyś przynajmniej oddał list według adresu.
Gavroche doznawał trochę zgryzot sumienia z powodu tego listu. Śpiesząc się, by jak najprędzej wrócić, raczej się pozbył listu, niż oddał go jak należało. Zmuszony był wyznać przed sobą, że trochę lekkomyślnie powierzył go nieznajomemu, którego nawet twarzy nie widział. Wprawdzie człowiek ten miał głowę odkrytą, ale to nie wystarcza. Słowem, dawał sobie w duchu małe napomnienia i lękał się wyrzutów Marjusza. Wydobywając się z kłopotów, użył najpospolitszego środka i skłamał wierutnie.
— Obywatelu, oddałem list odźwiernemu. Dama spała. Otrzyma list, gdy się obudzi.
Marjusz, wysyłając list, miał cel podwójny: pożegnać się z Cozettą i ocalić Gavrocha. Musiał poprzestać na połowie swych życzeń.
Uderzył go pewien związek między wysłaniem listu i obecnością pana Fauchelevent. Pokazał go Gavrochowi.
— Czy znasz tego człowieka?
— Nie — odpowiedział Gavroche.
W istocie Gavroche widział Jana Valjeana w nocy i nie mógł go poznać.
Niepewne i chorobliwe domysły, które powstały na chwilę w umyśle Marjusza, rozproszyły się niebawem.
Tymczasem Gavroche był już na drugiej stronie i wołał: gdzie moja strzelba!
Courfeyrac kazał mu ją oddać.
Gavroche zawiadomił „swoich towarzyszy“, jak ich nazywał, że barykada jest blokowaną. Z wielką biedą się przedarł. Bataljon linjowy, stojąc na ulicy Petite Truandaire czuwał od strony ulicy Łabędziej; ze strony przeciwnej gwardja municypalna zajmowała ulicę Dominikańską. Na wprost stała główna armja.
Enjolras tymczasem, wytężywszy słuch, wypatrywał przez szczelinę w barykadzie.
Oblegający, zapewne niezadowoleni ze strzału kulą, już go nie powtórzyli.
Kompanja piechoty linjowej zajęła koniec ulicy w tyle armaty. Żołnierze, wyłamawszy bruk z ulicy, ułożyli z niego podmurowanie, ośmnaście cali wysokie, na wprost barykady. W lewym końcu tego podmurowania, widziano czoło kolumny bataljonu, stojącego na ulicy Św. Dyonizego.
Enjolras zdawał się pochwycić szmer osobliwszy, jak i wydaje posuwanie jaszczyka z kartaczami i zobaczył, że dowódzca armaty zmieniał jej kierunek, pochylając paszczę na lewo. Potem artylerzyści nabili armatę. Dowódzca sam porwał lont i zbliżył do ognia.
— Schylić głowy, uszykujcie się! — zawołał Enjolras.
Powstańcy, rozproszeni przy szynkowni, po opuszczeniu stanowisk za przybyciem Gavrocha, rzucili się bezładnie ku barykadzie, ale nim wykonali rozkaz Enjolrasa, rozległ się straszny ryk wystrzału kartaczami.
Strzał, skierowany na bok reduty, odbił się na murze i to straszne odbicie zabiło dwóch, a trzech raniło.
Jeszcze kilka takich strzałów i barykada byłaby zburzoną. Kartacze wpadały wewnątrz.
Rozległ się szmer przerażenia.
— Bądź co bądź nie dopuśćmy przynajmniej drugiego strzału — rzekł Enjolras.
I złożywszy dubeltówkę, zmierzył do dowódzcy armaty, który w tej chwili, pochylony na zadzie działa, prostował cel i stanowczo oznaczał.
Dowódzcą armaty był ładny sierżant artylerji, młody, jasnowłosy, z twarzą łagodną, z miną rozumną, właściwą dla tej broni fatalnej i strasznej, która nieustannie doskonaląc się w zgrozie, w końcu zabije wojnę.
Combeferre, stojąc przy Enjolrasie, patrzył na tego młodzieńca.
— Co za szkoda — rzekł Combeferre. Szkaradna rzecz te rzezie. Enjolras, celujesz do sierżanta, a nie patrzysz na niego. Wyobraź sobie ten śliczny młodzieniec jest nieustraszony; widać, że myśli; ci młodzi ludzie z artylerji są bardzo ukształceni; ma ojca, matkę, rodzinę; kocha się może; ma najwięcej lat dwadzieścia pięć; mógłby być twoim bratem.
Tejże chwili Enjolras pociągnął za cyngiel. Błysnęło światło. Artylerzysta dwa razy się zakręcił z wyciągniętymi rękoma i podniesioną głową, jakby chciał zaczerpnąć powietrza, potem obalił się na armatę i został bez ruchu. Ze środka jego pleców tryskał strumień krwi. Kula przeszyła na wskroś piersi. Nie żył.






VI.
Użycie niechybnego strzału i starego talentu myśliwskiego.

Wszczęły się narady między obleganymi. Strzały armatnie znów się rozpoczną, kartaczowanie za kwadrans zburzy barykadę. Koniecznie trzeba zobojętnić strzały.
Enjolras wydał rozkaz:
— Założyć otwory materacami.
— Nie mamy — rzekł Combeferre. Ranni na nich leżą.
Jan Valjean, siedząc z boku na barjerze w rogu szynkowni, trzymał między kolanami karabin i nie brał dotychczas żadnego udziału w wypadkach. Nie zwracał uwagi na to, że dokoła niego mówiono: Ten karabin próżnuje.
Na rozkaz Enjolrasa powstał.
Przypominamy, że gdy tłum wpadł na ulicę Konopną, jakaś stara kobieta, przewidując kule, wywiesiła materac przed oknem. Okno było na poddaszu domu, o sześciu piętrach, stojącego nieco na zewnątrz barykady. Materac wspierał się spodem o dwie tyczki, a wierzchem przywiązany był do ram okna dwoma sznurkami. Zdaleka sznurki te rysowały się na niebie, cienkie jak włosy.
— Może mi kto pożyczyć dubeltówki nabitej? — rzekł Jan Valjean.
Enjolras podał mu swoją.
Jan Valjean zmierzył do poddasza i strzelił.
Jeden sznurek materaca został przecięty.
Materac wisiał już tylko na drugim.
Jan Valjean strzelił powtórnie. Drugi sznurek uderzył o szyby poddasza. Materac zsunął się miedzy tyczkami i spadł na ulicę.
Wszyscy zawołali:
— Mamy materac.
— Tak — rzekł Combeferre — ale kto po niego pójdzie?
W istocie materac padł na barykadę, między obleganymi i oblegającymi. Śmierć sierżanta artylerji do wściekłości doprowadziła wojsko; żołnierze od kilku minut, położywszy się krzyżem za wałem, ułożonym z bruku, nim odezwała się armata, strzelali z karabinów na barykadę. Powstańcy nie odpowiadali na te strzały, oszczędzając amunicji. Strzały żołnierzy rozbijały się o barykadę, ale na ulicy straszliwie świstały kule.
Jan Valjean przemknął z barykady na ulicę, przeszedł przez nawałnicę kul, podniósł materac, włożył go na plecy i wrócił do barykady.
Sam zatkał przekop materacem, przyłożywszy w ten sposób do muru, że altylerzyści widzieć go nie mogli.
To uczyniwszy, barykada czekała na strzał kartaczowy.
Niebawem nastąpił.
Armata z rykiem wyrzuciła ładunek kartaczy. Kule nie odbiły się od muru, uwięzły w materacu. Otrzymano skutek przewidziany. Barykada raz jeszcze ocalała.






VII.
Zorza.

W tej chwili Cozetta się obudziła.
Pokój jej był wązki, schludny, cichy, z wysokiem oknem od wschodu, wychodzącem na podwórko.
Cozetta nic nie wiedziała, co się dzieje w Paryżu. Weszła już do swego pokoju, gdy Toussaint rzekła: Zdaje się, że jest jakaś wrzawa.
Cozetta spała kilka godzin, ale dobrze. Miała sny wesołe, zapewne dlatego, że jej łóżeczko było bardzo białe. Ktoś nakształt Marjusza ukazał jej się w świetle. Obudziła się ze słońcem w oczach i zdawało się, że śni jeszcze.
Pierwsza jej myśl po obudzeniu była wesołą. Cozetta czuła się spokojną. Jak Jan Valjean przed paru godzinami, przechodziła tę wewnętrzną rewolucję duszy, w której wszelkiemi siłami odpychamy nieszczęście. Z całej duszy pragnęła mieć nadzieję, choć nie wiedziała dlaczego. Potem serce jej się śmiało. Od trzech dni nie widziała Marjusza. Ale powiedziała sobie, że musiał otrzymać jej list, że wiedział, gdzie mieszka, a będąc rozumny, znajdzie sposób przyjścia do niej. I to dziś z pewnością, może rano jeszcze. Rozwidniało zupełnie, ale promień słońca padał poziomo pomyślała, że choć jeszcze wcześnie, lecz wstać trzeba i przyjąć Marjusza.
Czuła, że nie może żyć bez Marjusza i to było dostatecznym powodem, by Marjusz przyszedł. Nie przyjmowała żadnego zarzutu. Rzecz oczywista. I tak już było potwornem, że trzy dni cierpiała. Marjusz trzy dni nie obecny — jak mógł na to pozwolić Pan Bóg? Ale teraz niebo nie będzie się sprzeciwiało, i Marjusz przyjdzie z dobrą nowiną. Taką jest młodość, prędko ociera oczy; boleść wydaje się jej nieużyteczną, więc jej nie przyjmuje. Młodość jest uśmiechem przyszłości wobec nieznanego, które także jest uśmiechem. Szczęście jest jej wrodzone. Zdaje się, że jej oddech jest nadzieją.
Zresztą Cozetta nie mogła sobie przypomnieć, co jej powiedział Marjusz o nieobecności swojej, która dzień tylko trwać miała i jakie jej dał objaśnienia. Każdy to zauważył, z jaką zręcznością pieniądz upuszczony na ziemię, toczy się, by ukryć i nie być znalezionym. Podobnie niektóre myśli płatają nam tego figla, kryjąc się gdzie w zakątku naszego mózgu; stało się, zaginęły, ani ich odszukasz w pamięci. Cozettę gniewało trochę, że nie mogła sobie przypomnieć. Mówiła sobie, że to bardzo źle z jej strony i że niegodziło się zapominać słów Marjusza.
Wstała z łóżka i obmyła duszę i ciało, to jest pomodliła się i ubrała.
Można jeszcze wprowadzić czytelnika do małżeńskiej alkowy, ale nie do sypialnego pokoju dziewicy. Uszłoby to może poezji, ale prozie się niegodzi.
Jest to wnętrze kwiatu jeszcze zamkniętego, białość w cieniu, celka wewnętrza pączka lilji, do której nie zagląda człowiek, dopóki nie zajrzało słońce. Kobieta w pączku jest świętą. Niewinne łóżko, odsłaniające się, czarowna półnagość, lękająca się siebie samej, biała nóżka, chroniąca się w trzewiczek, pierś, zasłaniająca się przed zwierciadłem, jakby zwierciadło było źrenicą, koszula, opinająca się z pośpiechem, by ukryć ramiona za lada sunięciem krzesła lub turkotem przejeżdżającego powozu — sznurki zawiązane, haftki zapięte, zaciśnięte sznurówki, dreszcze chłodu i wstydu, przedziwny przestrach we wszystkich poruszeniach, niepokój prawie skrzydlaty, gdy niczego nie potrzeba się lękać, koleje odziewania się, rozkoszne jak obłoki poranne: tego wszystkiego nie godzi się opowiadać, samo napomknienie już jest zbytecznem.
Oko mężczyzny z religijniejszą czcią spuszczać się winno wobec wstającej z łoża dziewicy, niż wobec wschodzącej gwiazdy. Możność zobaczenia jej powinna ze czcią się cofnąć. Puszek brzoskwini, pyłek śliwki, promienisty kryształ śniegu, skrzydła motyla, umączone piórkami, są rzeczy grube i szorstkie w porównaniu z tą czystością, która nawet nie wie, że jest czystą. Dziewica jest tylko błyskiem marzenia i nie jest jeszcze posągiem. Jej alkowa kryje się w posępnej części ideału. Zuchwałe dotknięcie spojrzenia kazi ten półcień tajemniczy. Tu patrzyć, to znieważać.
Nie będziemy więc opisywali miłego krzątania się Cozetty przy gotowalni.
Powiastka wschodnia mówi, że Bóg stworzył różę białą, ale Adam spojrzał na nią w chwili, gdy się otwierała, i zawstydzona stała się różową. Należymy do tych, co stają zdumieni i czcią przejęci wobec dziewic i kwiatów.
Cozetta ubrała się prędko, uczesała, ustroiła głowę, co było rzeczą prostą w owym czasie, gdy kobiety nie wypełniały swych splotów i warkoczy poduszeczkami i beczułkami, i nie kładły krynolin w swe włosy. Potem otworzyła okno i powiodła oczyma dokoła, spodziewając się ujrzeć choć kawałek ulicy, jaki róg domu, trochę bruku, gdzieby mogła dostrzedz Marjusza. Podwórko otoczone było wysokiemi murami, między któremi ciągnęły się ogrody. Cozecie wydały się te ogrody szkaradne; po raz pierwszy w życiu kwiaty były dla niej brzydkie. Stokroćby wolała zobaczyć kawałek rynsztoka ulicy. Nie widząc nic na dole, podniosła oczy w niebo, jakby spodziewała się, że stamtąd spadnie Marjusz.
Nagle zalała się łzami. Nie pochodziło to z ruchliwości duszy: ale nadzieję jej przygniatała boleść. Czuła niewyraźnie, że dzieje się coś strasznego. W istocie coś się gotowało w powietrzu. Powiedziała sobie, że niczego nie była pewną, że stracić się z oczów, było to się zgubić. Myśl, że Marjusz może przyjść z nieba, przeraziła ją smutnie.
Później — takie są odcienia duszy dziewiczej — wróciły spokój, nadzieja i jakiś uśmiech bezwiedny, ale ufający Bogu.
Wszyscy w domu jeszcze spali. Ponura cisza prowincjonalna. Żadna okiennica nie otworzyła się. Budka stróża zamknięta. Toussaint nie wstała i Cozetta sądziła, że i ojciec spał jeszcze. Musiała dużo przecierpieć i jeszcze cierpieć, kiedy ojciec wydał się jej teraz złośliwym; ale liczyła na Marjusza. Zaćmienie takiego światła było niemożliwe. Chwilami słyszała w dali jakieś głuche wstrząśnienia i mówiła sobie: Dziwna rzecz, że tak wcześnie otwierają i zamykają bramy. Były to wystrzały armatnie, bijące w barykadę.
O kilka stóp poniżej okna Cozetty, w starem gzemsie muru było gniazdo jaskółek, nieco wystające za gzems tak, iż góry można było widzieć wnętrze tego małego raju. Matka siedziała, okrywając skrzydłami niby wachlarzem pisklęta; ojciec odlatywał i wracał, niosąc w dziobku pokarm i pocałunek. Wschodzące słońce złociło tę rodzinę szczęśliwą, a wielkie prawo Mnóżcie się uśmiechało się dostojnie i słodka tajemnica rozkwitała w glorji porannej. Cozetta z włosami na słońcu, duszą w obłokach, oświecona wewnątrz miłością, a zewnątrz zorzą, mimowolnie pochyliła głowę i nie śmiejąc wyznać przed sobą, że jednocześnie myśli o Marjuszu, patrzyła na te ptaki, tę rodzinę, na samca, matkę i dzieci z głębokim niepokojem, jaki widok gniazda budzi w dziewicy.






VIII.
Strzał, który nie chybia celu, a nikogo nie zabija.

Ogień oblegających nie ustawał. Strzały armatnie i z zręcznej broni kolejno następowały po sobie, nie wielkie czyniąc spustoszenia. Najwięcej ucierpiała facjata Koryntu. Okna pierwszego piętra i poddasza dziurawione kulami i kartaczami, powoli się rozpadały. Oblegani musieli się cofnąć z okien.
W czasie bitwy intrygują się jak na balu. Prawdopodobnie milczenie reduty zaczęło niepokoić oblegających i budzić obawę jakiej niespodzianki; uczuli więc potrzebę przekonać się, co się dzieje za tą kupą kamieni, za tym niezdobytym wałem, który nieczule przyjmował pociski, nie odpowiadając na nie. Powstańcy spostrzegli nagle kask błyszczący w słońcu na dachu sąsiednim. Strażak siedział na kominie i zdawał się odbywać wartę. Spojrzenie jego zanurzyło się w barykadzie.
— A to niebezpieczny strażnik — rzekł Enjolras.
Jan Valjean oddał dubeltówkę, ale miał swój karabin.
Nie rzekłszy słowa zmierzył do strażaka i w sekundę potem kask przestrzelony kulą, spadł z łoskotem na ulicę. Przestraszony żołnierz zniknął.
Drugi spostrzegacz zajął jego miejsce. Był nim oficer. Jan Valjean nabił karabin, zmierzył do nowoprzybyłego i kask oficera spadł za kaskiem żołnierza. Tym razem zrozumiano przestrogę. Nikt się nie ukazał na dachu.
— Dlaczego nie zabiłeś pan tego człowieka? — zapytał Bossuet Jana Valjean.
Jan Valjean nie odpowiedział.
Bossuet szepnął do ucha Combeferra:
— Nie odpowiedział na moje zapytanie.






IX.

— Podziwiam Enjolrasa — mówił Bossuet. Jego nieczuła śmiałość wprawia mię w zdumienie. Żyje samotny, to zapewne czyni go nieco smutnym; Enjolras skarży się na swoją wielkość, która go skazuje na wdowieństwo. My pospolici śmiertelnicy mamy wszyscy po jednej lub dwie kochanek, za któremi szalejem i jesteśmy waleczni. Kto jest zakochany jak tygrys, musi się bić przynajmniej jak lew. Tym sposobem mścimy się za figle jakie nam płatają panny gryzetki. Orlando rzuca się na śmierć, by rozdąsać Angelikę; wszelki nasz heroizm ma swe źródło w kobiecie. Mężczyzna bez kobiety jest jak pistolet bez kurka. Kobieta wystrzela mężczyznę. Otóż Enjolras nie ma kobiety. Nie jest zakochany, a jednak umie być nieustraszonym. Rzecz niesłychana, że można być zimnym jak lód, a zuchwałym jak ogień.
Enjolras zdawał się nie słuchać.
Bossuet śmiał się jeszcze, gdy Courfeyrac zawołał:
— Nowy gość!
I głosem herolda dodał:
— Nazywam się ośmiofuntówka.
W istocie nowa osoba weszła na scenę. Była to druga armata.
Zbliżało się rozwiązanie.
Po kilku chwilach obydwie armaty, prędko nabite, zionęły razem pociski na redutę; ogień plutonowy piechoty i gwardji przedmieścia dopomagał artylerji.
W pewnej odległości słychać było inne strzały. Kiedy dwie armaty srożyły się na redutę ulicy Konopnej, współcześnie dwie inne, wystawione jedna na ulicę Sw. Dyonizego, druga na ulicę Aubry le Boucher, piorunowały barykadę Saint-Merry. Posępne echo rozlegało się z tych czterech armat.
Z dwóch dział, które paliły do barykady ulicy Konopnej, jedno ciskało kartacze drugie kule.
Armata, rzucająca kule, podniesioną była nieco wyżej i tak wyrychtowana, by kula, uderzając w szczyt barykady, kruszyła ją i rzucała bruk na powstańców.
Ten rodzaj strzelania miał na celu spędzić walczących ze szczytu reduty i zmusić do usunięcia się wewnątrz reduty; zapowiadało to bliski szturm.
Skoroby oblegani raz spędzeni zostali ze szczytu barykady kulą, a z okien kartaczami, kolumna wojska mogłaby bez przeszkody, prawie niewidziana przypuścić szturm, wskoczyć na redutę, jak zeszłego wieczora, a być może zdobyć ją niespodzianie.
— Trzeba koniecznie zmniejszyć niedogodność tych dział — rzekł Enjolras i zawołał: — Strzelać do artylerzystów!
Wszyscy byli gotowi. Barykada milcząca oddawna, dała szalonego ognia, siedm lub ośm ogólnych wystrzałów nastąpiło po sobie z wściekłą radością; ulica zapełniła się oślepiającym dymem i po kilku minutach, można było zobaczyć większą część artylerzystów powalonych na koła armat. Pozostali spokojnie nabijali działa, ale ogień zwolniał.
— Dobrze idzie — rzekł Bossuet do Enjolrasa. Mamy powodzenie.
Enjolras wstrząsnął głową i odpowiedział:
— Jeszcze kwadrans takiego powodzenia, a nie zostanie dziesięciu ładunków na barykadzie.
Zdaje się, że Gavroche usłyszał te słowa.






X.
Gavroche w ogniu.

Courfeyrac nagle spostrzegł, że ktoś z barykady wysunął się na ulicę, na grad kul i kartaczy.
Gavroche wziął z szynkowni koszyk od butelek, wyszedł przez przekop i spokojnie zajął się wypróżnianiem ładownic gwardzistów narodowych, zabitych pod barykadą.
— Co ty tam robisz? — zapytał Courfeyrac.
Gavroche odpowiedział:
— Obywatelu, napełniam koszyk.
— To nie widzisz, że kartaczują?
Gavroche odpowiedział:
— A tak, grad pada. Więc cóż?
Courfeyrac zawołał:
— Wracaj!
— Zaraz, zaraz — odrzekł Gavroche.
I jednym skokiem rzucił się w ulicę.
Kompanja gwardzistów kapitana Fannicot, ustępując wczoraj zostawiła za sobą trupów.
Ze dwudziestu poległych gwardzistów leżało tu i owdzie na bruku przez całą długość ulicy. Dwadzieścia ładownic dla Gavrocha.
Dym strzałów tworzył gęstą mgłę na ulicy. Kto widział chmurę opadłą w wąwóz między dwiema stromemi górami, wyobrazi sobie ten dym zgęszczony między dwoma rzędami wysokich domów. Podnosił się zwolna i zgąszczał znowu za każdym wystrzałem; stąd ciemność nawet wśród białego dnia. Zaledwie się spostrzegali walczący na dwóch końcach ulicy dość krótkiej.
Ta ciemność prawdopodobnie pożądana dla dowódzców, kierujących szturmem do barykady, użyteczną była dla Gavrocha.
Pod tą zasłoną dymu i dzięki swej drobnej postaci, niepostrzeżony posunął się daleko w ulicę. Bez wielkiego niebezpieczeństwa wypróżnił siedm lub ośm ładownic.
Czołgał na brzuchu, czwałował na czworakach trzymając koszyk w zębach, kręcił się, posuwał, wił jak wąż od jednego do drugiego trupa i łuskał ładownice jak małpa orzechy.
Z barykady, przy której był jeszcze dość blisko, nie śmiano krzyczeć na niego, by nie zwrócić uwagi oblegających.
Na trupie jednego kaprala znalazł rożek z prochem.
— I to się przyda — rzekł, chowając rożek do kieszeni.
Tak suwając doszedł do punktu, gdzie dym strzałów stawał się przezroczysty.
Kilku tyraljerów piechoty, stojących przy lawecie i tyraljerzy gwardji przedmieścia, nagle pokazali sobie coś poruszającego się w dymie.
W chwili gdy Gavroche zabierał ładunki sierżantowi, leżącemu przy barjerze, kula uderzyła trupa.
— Tam do licha! — rzekł Gavroche. Zabijają mych nieboszczyków.
Druga kula skrzesała ogień na bruku tuż przy nim. Trzecia obaliła koszyk.
Gavroche spojrzał i zobaczył, że strzały pochodziły od gwardji przedmieścia.
Wstał, wyprostował się, ujął się pod boki i z rozpuszczonemi na wiatr włosami bystro patrzył na strzelających gwardzistów.
Potem podniósł koszyk, zebrał do jednego ładunki, które wypadły na bruk i postąpił ku strzałom, szukając nowej ładownicy. Czwarta kula go chybiła. Gavroche zaśpiewał:

Jam nie kandydat na mera,
Wina w tem pana Woltera
Bo ze mnie kawał wisusa
Jest to wina pana Rusa.

Piąta kula wywołała tylko taką zwrotkę:

Ma wesołość zawsze szczera,
Wina w tem pana Woltera;
Choć kapota moja kusa,
Jest to wina pana Rusa.

Tak trwało czas pewien.
Widok był straszny. Gavroche obrany za cel strzałów przedrwiwał strzelaninę. Zdawał się bawić wyśmienicie. Był to wróbel dziobiący strzelców. Na każdy wystrzał odpowiadał zwrotką. Strzelano doń nieustannie i zawsze chybiano. To padł plackiem na ziemię, to powstał, to rzucił się w kąt bramy, podskoczył, zniknął, ukazał się znowu, na strzelanie odpowiadając finfą, a tymczasem chwytał ładunki, wypróżniał ładownice i napełniał koszyk. Powstańcy niespokojnie śledzili go oczyma. Nie był to dzieciak, nie był to człowiek, ale jakiś dziwny ulicznik-czarodziej. Rzekłbyś nietykalny karzełek zawieruchy. Kule uganiały się za nim, on był zwinniejszy od nich. Grał w jakąś skoczną ciuciubabkę ze śmiercią; ilekroć zbliżyła się płaskonosa twarz widma, dawał jej szczutka.
Jedna wszakże kula, lepiej wymierzona lub bardziej zdradziecka od innych, dosięgła nareszcie chłopca-ognika. Gavroche zachwiał się i upadł. Upadł, ale zaraz się wyprostował i usiadł na bruku. Długa wstęga krwi opasywała mu twarz; podniósł obydwie ręce w powietrze, spojrzał w stronę skąd wyszedł strzał i zaczął śpiewać:

Los mnie w błocie poniewiera,
Wina w tem pana Woltera,
Nosem w rynsztok dałem susa,
Jest to wina...

Nie dokończył. Druga kula tego samego strzelca przerwała mu śpiew. Tym razem twarzą powalił się na bruk i już się nie poruszył.






XI.
Jakim sposobem brat staje się ojcem.

W owym właśnie czasie było w ogrodzie Luksemburskim — spojrzenie dramatu winno wszędzie przeniknąć — dwoje dzieci trzymających się za ręce. Jedno mogło mieć siedem, drugie pięć lat. Deszcz je zmoczył, więc szły aleją od strony słońca; starszy chłopiec prowadził młodszego, a obydwaj mieli minę dzikich ptasząt. Młodszy mówił: Jeść mi się chce.
Starszy, trochę opiekun, prowadził brata lewą ręką, a w prawej trzymał kijek.
Byli sami w ogrodzie. Ogród pusty, bramy zamknięte. Biwakujące w nim wojsko wyruszyło na ulicę.
Jakim sposobem dostały się tam dzieci? Może uciekły z jakiej otwartej kurdegardy; może w okolicach, przy barjerze Piekła, lub na placu Obserwatorjum, albo w sąsiedniej ulicy, gdzie na frontonie stoi napis: invenerunt parvulum pannis involutum, stała szopa skoczków, z której się wymknęli; może wieczorem omylili czujność dozorców ogrodu w chwili zamknięcia bramy i przepędzili noc w jednej z altanek, gdzie czytają dzienniki? Dość, że błądzili i zdawali się wolni. Błądzić i być wolnym jedno znaczy co być zgubionym. Biedne istoty w istocie były zgubione.
O tych właśnie dwóch malców troszczył się Gavroche, jak sobie przypomina czytelnik. Dzieci Thenardierów umieszczone u Magdusi, przypisywane p. Gillenormand, teraz były jak liście porwane wichrem z gałęzi rzucone na ziemię.
Odzież ich schludna, gdy byli u Magdusi i gdy służyła jako prospekt dla p. Gillenormand, teraz stała się łachmanami.
Biedne istoty należały już do statystyki „Dzieci opuszczonych,“ które policja zbiera na bruku paryskim.
Tylko zaburzenia tego dnia mogły sprawić, że dwaj malcy nędzarze zostali w ogrodzie. Gdyby ich dostrzegli dozorcy, wypędziliby te łachmany. Małe biedaki nie mogą, wchodzić do ogrodów publicznych, a jednak należałoby pomyśleć, że jako dzieci mają prawo do kwiatów.
Dzięki zamkniętym kratom dzieci były w ogrodzie, były przeciw przepisom, ale dostawszy się raz, pozostały. Zamknięte bramy nie dają odpoczynku dozorcom; powinni czuwać, ale najczęściej zaniedbują tego obowiązku; w tym dniu zwłaszcza dozorcy wzruszeni niepokojem publicznym i bardziej zajęci tem co się działo na ulicy niż ogrodem, nie zajrzeli do niego i nie zobaczyli dwóch delikwentów.
Poprzedniego dnia deszcz padał, a nawet trochę z rana. Ale w czerwcu prędko znikają ślady ulewy. W godzinę po nawałnicy ledwie spostrzedz możesz, że piękny ten dzień jasny płakał. Ziemia w lecie osycha tak prędko, jak jagody dziecięcia.
W tej porze roku światło południa jest, że tak powiem, łakome. Zbiera wszystko. Zdaje się wysysać wszystko z ziemi. Rzekłbyś, słońce ma pragnienie. Ulewa, to dla niego szklanka wody: prędko wypije deszcz. Rano wszystko ociekało, po południu wszystko sypie kurzawę.
Nic cudniejszego nad zieloność opłukaną od deszczu i osuszoną przez promień słońca; jest to ciepła świeżość. Ogrody i łąki, z wodą w korzeniach, a słońcem na kwiatach stają się trybularzami i kadzą przeróżną wonią. Wszystko śmieje się, śpiewa i rozlewa. Ogarnia cię słodkie upojenie. Wiosna jest tymczasowym rajem; słońce sprawia, że człowiek czeka cierpliwie.
Są ludzie, którym nic więcej nie potrzeba: śmiertelnicy ci patrzą na błękit niebios mówią: dość nam tego! marzyciele ci wchłonięci w cud, czerpią z bałwochwalstwa przyrody obojętność na dobre i na złe; patrząc na wszechświat radosny, nie troszczący się o człowieka, nie pojmują, że trzeba zajmować się głodem jednych, pragnieniem drugich, nagością biedaka w zimie, limfatycznem zgięciem drobnej kości pacierzowej, łożem chorego, poddaszem nędzarza, więzieniem i łachmanami dziewczynek, dzwoniących zębami, kiedy można rozkosznie marzyć pod drzewami; dusze te spokojne i straszne są nieubłaganie zadowolone. Rzecz dziwna, nieskończoność im wystarcza. Ta wielka potrzeba człowieka, skończoność, przypuszczająca potrzebę serdecznych uścisków, jest im nieznana. O skończoności wymagającej postępu, o pracy szczytnej, nie myślą. Nie pojmują tej rzeczy nieokreślonej, która rodzi ludzkie i boskie łączenie nieskończoności ze skończonością. Dość im patrzyć na ogrom niezmierzony i uśmiechają się szczęśliwi. Zawsze zachwyceni, nigdy nie doznają serdecznej radości. Zaprzepaszczać się w oderwaniu — oto ich życie. Dla nich dzieje ludzkości są tylko skrawkiem całości. Ogółu wszechświata w niej nie ma; prawdziwa całość jest za obrębem człowieczeństwa; po cóż zajmować się tą drobnostką, człowiekiem? Człowiek cierpi, może; ale spójrzcie na wznoszącą się tą świetną gwiazdę Aldebaron! Matka nie ma pokarmu, niemowie zamiera, dalibóg być może, ale spójrzcie przez mikroskop na cudowną tkankę w miąższości jodły, piękniejszą od najpyszniejszych koronek! Myśliciele zapominają o miłości. Tak się zagłębiają w zwierzyńcu niebieskim, że nie mogą widzieć płaczącego dziecka. Bóg zaciemnia ich duszę. Jest to gromada umysłów zarazem wielkich i małych. Do niej należeli Horacy, Goethe, a może i Lafontaine; pyszne samoluby nieskończoności, spokojni widzowie boleści, nie widzący Nerona; gdy piękna pogoda, słońce dla nich ukrywa stosy ofiar ludzkich; patrząc na gilotynę szukają gry światła, nie słyszą ani krzyku, ani łkania, ani chrapu konania, ani żałobnego dzwonu; dla nich wszystko obce, byle maj zieleniał, byle mieli nad głową obłoki purpurowe i złote: są zadowoleni i będą szczęśliwi dopóki nie wyczerpią się gwiazd promienie i śpiewy ptasząt.
Są to promieniejący synowie nocy. Ani się domyślają, że budzą litość. A zaiste, zasługują na to. Kto nie płacze, nie widzi. Trzeba ich podziwiać i żałować, jak żałujemy i podziwiamy istotę, która jest zarazem dniem i nocą, nie ma oczów pod powiekami, a ma gwiazdę na czole.
Obojętność tych myślicieli jest zdaniem niektórych filozofją wyższą. Zgoda; ale w tej wyższości jest ułomność. Można być nieśmiertelnym i kulawym, jak Wulkan. Można być więcej niż człowiekiem i mniej niż człowiekiem. Niezmierna niezupełność leży w przyrodzie. Kto wie, czy słońce nie jest ślepe?
Ale co znowu! komuż ufać w takim razie? Solem quis dicere falsum audeat? Tak więc nawet pewne geniusze, pewni ludzie — bogowie, śmiertelnicy — gwiazdy, mogą się mylić? Co stoi w górze u stropu, u szczytu, u zenitu, co tyle światła zsyła na ziemię, miałoby widzieć mało, źle, nic nie widzieć? Czyż to nie wprawia w rozpacz? Nie. Cóż więc wyższego nad słońce? Bóg.
Dnia 6 czerwca 1832 r. około jedenastej zrana, Luksemburg, samotny i wyludniony, był zachwycający. Aleje i klomby słały sobie nawzajem światło i wonie. Gałęzie oszalałe z radości w południe, miały, ochotę się uściskać; na jaworach brzęczały piegże, świergotały wróble, dzięcioły przesuwając się po kasztanach kłuły dziobem korę. Na klombach uznawano prawowitą władzę królewską lilji; najdostojniejszy zapach wychodzi z białości. Gwoździki wydawały odurzającą woń pieprzową. Stare wrony Marji Medicis rozkochane były w wysokich drzewach. Słońce złociło, rumieniło i rozogniało tulipany, które są odmianami płomienia przemienionego w kwiaty. Dokoła zagonu tulipanów krążyły pszczoły, niby iskry tych kwiatów płomieni. Wszystko było wdziękiem — i wesołością, nawet deszcz, na który się zanosiło; ta recydywa, z której korzystać miały konwalje i powoje wcale nie była niepokojącą, jaskółki groziły rozkosznie latając przy ziemi. Ktokolwiek tam był oddychał szczęściem; życie pachniało; cała natura wyziewała szczerotę, pomoc, wsparcie, ojcowstwo, pieszczotę i zorzę. Myśli padające z nieba były łagodne jak całowana rączka dziecięcia.
Posągi pod drzewami, nagie i białe, miały suknie z cienia podziurawione promieniami słońca; słońce obszarpało te boginie; ze wszech stron wisiały na nich promienie. Dokoła wielkiej sadzawki ziemia tak wyschła, że była prawie spalona. Tu i owdzie wiatr podnosił małą nawałnicę kurzu. Kilka zżółkłych liści, szczątki ostatniej jesieni, niby uliczniki uganiały się wesoło.
Obfitość światła ma coś w sobie uspakajającego. Wszędzie pełno życia, soków i ciepła; czułeś pod stworzeniem ogrom zasobów Stwórcy; w tchnieniach miłosnych, w błyskach światła, w cudownej rozrzutności promieni, w ciągiem przelewaniu się płynnego złota czułeś niewyczerpaną szczodrość przyrody, a za tym przepychem światła, niby za zasłoną z płomieni, widziałeś Boga, tego miljonera gwiazd.
Dzięki piaskowi nie było ani odrobiny błota, dzięki deszczowi nie było ani źdźbła kurzawy. Kwiaty się umyły, aksamity, atłasy, wszystkie bławaty i wszelkie złota, wychodzące z ziemi w postaci kwiatów, miały blask nieskalany. Ten przepych przyrody był wzorowo czysty. Głębokie milczenie szczęśliwej natury zapełniło ogród. Milczenie niebiańskie, godzące się z tysiącem muzyk, z gruchaniem w gniazdach, z brzęczeniem rojów, z tchnieniem wiatru. Cała harmonja tej pory roku łączyła się we wdzięczną całość. Początek i koniec wiosny przechodziły w należytem porządku; bzy okwitły; pękały jaśminy; opóźniło się kilka kwiatów, kilka owadów wyprzedziły porę; przednia straż różowych czerwcowych motyli, bratała się z tylną strażą majowych bielasów. Jawory okrywały się nową korą. Wietrzyk szemrał między liśćmi rosochatych kasztanów. Obraz przepyszny. Stary żołnierz, patrzący z koszar sąsiednich przez kratę, mówił: Oto wiosna w wielkim mundurze wyszła na paradę.
Cała przyroda spożywała śniadanie; stworzenie zasiadało do stołu; była właściwa godzina; rozciągniono wielki obrus błękitny na niebie i wielki obrus zielony na ziemi; słońce oświecało a giorno. Bóg dawał ucztę powszechną. Każda istota miała swój pokarm. Grzywacz znalazł siemię konopne, zięba ziarnka prosa, szczygieł mokszycę, maszka robaczki, pszczółka kwiaty, mucha wymoczki, a pająk muchy. Jedni drugich zjadali potrosze, co jest tajemnicą złego zamieszanego z dobrem, ale żadne zwierze nie miało pustego żołądka.
Dwa małe opuszczone dzieciaki podeszły do wielkiej sadzawki i nieco przestraszone światłem usiłowały się ukryć, jak to mimowolnie czynią biedni i słabi wobec przepychu nawet nieosobistego; i tak stali za budką łabędzi.
Tu i owdzie, czasami gdy wiatr zawiał, dolatywały pomieszane krzyki, jakaś wrzawa, hałaśliwy łoskot strzałów karabinowych i głuchy huk wystrzałów armatnich. Dym unosił się nad dachami od strony Targów.
Ale dzieci nie zwracały uwagi na tę wrzawę. Młodszy chłopiec powtarzał tylko półgłosem: Jeść mi się chce.
Prawie współcześnie z dwoma malcami, druga para zbliżyła się do wielkiej sadzawki. Był to jakiś poczciwiec pięćdziesięcioletni, który prowadził za rękę poczciwca sześcioletniego. Zapewne ojciec z synem. Poczciwiec sześcioletni trzymał w ręku duże ciastko.
W owym czasie w pewnych domach nadbrzeżnych przy ulicy Pańskiej i Piekielnej, miano klucze do Luksemburskiego ogrodu, z których korzystali lokatorowie, gdy bramy były zamknięte: później zniesiono ten przywilej. Ojciec i syn widocznie wyszli z jednego z takich domów.
Dwaj biedni, malcy zobaczyli nadchodzącego „pana“ i skryli się głębiej.
Ów pan był to mieszczanin, może ten sam, którego spotkał razu jednego Marjusz, także przy tej sadzawce i słyszał jak radził synowi „unikać zbytków“. Miał minę uprzejmą i wyniosłą, usta zawsze otwarte i uśmiechnięte. Ten uśmiech mechaniczny, pochodzący z nadmiaru szczęk a niedostatku skóry, pokazywał raczej zęby niż duszę. Chłopiec odziany w mundurek gwardji narodowej, trzymał w ręku napoczęte ciastko, którego jeść nie miał ochoty; ojciec przez roztropność ubrany był po cywilnemu.
Ojciec i syn zatrzymali się przy wielkiej sadzawce, gdzie pływały łabędzie. Mieszczanin zdawał się szczególniej podziwiać te ptaki. Miał z niemi to podobieństwo, że chodził jak one.
Łabędzie pływały z właściwym sobie przedziwnym talentem i w istocie były pyszne.
Gdyby ci dwaj malcy mogli usłyszeć i zrozumieć, doszłyby ich te słowa poważnego człowieka. Ojciec mówił do syna:
Mędrzec byle czem się zadawala. Spójrz na mnie, mój synu. Nie lubię przepychu. Nie widziano mię nigdy w ubiorze wyszytym złotem i drogiemi kamieniami; ten blask fałszywy zostawiam duszom źle zbudowanym.
Ta głucha wrzawa, dochodząca od strony Targów wybuchła z podwojonym rozgłosem.
— Co to jest? — zapytał chłopiec.
Ojciec odpowiedział:
— Rozpusta uliczna.
Nagle spostrzegł dwóch odartych malców, stojących za zielonym domkiem łabędzi.
— Oto już początek — rzekł.
I po chwili milczenia dodał:
— Bezrząd wciska się do ogrodu.
Tymczasem chłopiec ugryzł ciastko, splunął i zaczął płakać.
— Czego płaczesz? — zapytał ojciec.
— Jeść mi się już nie chce — rzekło dziecię.
Ojciec uśmiechnął się rozumnie:
— Moje dziecko, nie potrzeba być głodnym, żeby jeść ciastko.
— To ciastko mię nudzi. Jest czerstwe.
— Nie chcesz go?
— Nie.
Ojciec pokazał mu łabędzie.
— Rzuć je tym płetwonogim.
Chłopiec wahał się; można nie chcieć jeść ciastka, ale to nie racja, żeby je oddawać drugim.
— Ojciec mówił dalej:
— Bądź ludzkim. Trzeba mieć politowanie dla zwierząt.
I wziąwszy od chłopca ciastko, rzucił je do sadzawki.
Ciastko padło dość blisko brzegu.
Łabędzie były daleko na środku sadzawki, zajęte polowaniem na jakąś zdobycz. Nie widziały ani mieszczanina ani ciastka.
Mieszczanin, lękając się, by ciastko nie utonęło napróżno, niespokojny i wzruszony zaczął wyrabiać różne znaki telegraficzne, które w końcu zwróciły uwagę łabędzi.
Spostrzegłszy coś pływającego na powierzchni, jak okręty zmieniły kierunek jazdy wodnej i zwolna płynęły do ciastka z błogosławioną majestatycznością, jak przystoi na białe zwierzęta.
— Łabędzie rozumieją znaki — rzekł mieszczanin uszczęśliwiony, że ma tyle dowcipu.
W tej chwili daleka wrzawa miejska nagle wzrosła, tym razem złowrogo. Niektóre powiewy wiatru mówią wyraźniej niż inne. Dmiący w tej chwili wyraźnie donosił bicie w bębny, krzyki, ogień plutonowy i ponury odgłos dzwonów i armat. Współcześnie czarny obłok zasłonił słońce.
Łabędzie jeszcze nie dopłynęły do ciastka.
— Wracajmy — rzekł ojciec — szturmują do Tuilerjów.
Porwał syna za rękę i mówił dalej:
— Z Tuilerjów do Luksemburga tak blisko jak od królestwa do parostwa; wcale nie daleko. Strzały karabinowe mogą nas dosięgnąć.
Spojrzał na chmurę i dodał:
— A może i deszcz lunie; niebo się w to wdaje; młodsza linja upadnie. Wracajmy żywo.
— Chciałbym widzieć jak łabędzie jedzą ciastko — rzekł chłopiec.
Ojciec odpowiedział:
— Nieroztropnie byłoby czekać.
I uprowadził małego mieszczanina.
Syn, żałując łabędzi, obrócił głowę ku sadzawce i patrzył dopóki na zakręcie alei nie stracił jej z oczów.
Tymczasem razem z łabędziami, dwaj błędni malce zbliżyli się do ciastka. Pływało na wodzie. Mniejszy patrzył na ciastko, większy na odchodzącego mieszczanina.
Ojciec i syn zniknęli w labiryncie alei, prowadzących na wielkie schody od ulicy Pańskiej.
Gdy już ich nie widział, starszy rzucił się plackiem na ziemię przy brzegu sadzawki, lewą ręką czepił się krawędzi, przechylił się ku wodzie tak, iż o mało nie wpadł i prawą rękę z kijem wyciągnął ku ciastku. Łabędzie spostrzegłszy nieprzyjaciela, przyspieszyli biegu, ale spiesząc się sprawili piersiami poruszenie użyteczne dla małego rybaka; zakołysała się woda i popchnęła ciastko ku lasce dziecięcia. Gdy łabędzie nadpłynęły, kijek dotknął ciastka. Chłopiec uderzył silnie, sprowadził ciastko do samego brzegu, odstraszył łabędzie, porwał ciastko i podniósł się. Ciastko było zmoczone, ale mieli głód i pragnienie. Starszy rozłamał ciastko na dwoje, mniejszą część zachował sobie, większą podał małemu bratu i rzekł:
Pałaszuj.






XII.
Mortuus pater filium moriturum expectat.

Marjusz wyskoczył za barykadę. Combeferre pobiegł za nim. Ale było zapóżno. Gavroche nie żył. Combeferre zabrał koszyk z ładunkami; Marjusz przyniósł Gavrocha.
Niestety! myślał, co ojciec uczynił dla jego ojca, to on oddaje synowi; ale Thenardier przyniósł jego ojca żyjącego, on przynosił umarłego syna.
Gdy Marjusz wrócił do reduty z Gavrochem na ręku, miał jak chłopiec twarz krwią zalaną.
W chwili gdy schylał się by podnieść Gavrocha, kula drasnęła go w czaszkę, a nie spostrzegł tego wcale.
Courfeyrac odwiązał z szyi chustkę i obandażował głowę Marjusza.
Złożono Gavrocha na stole obok Mabeufa i obydwa ciała okryto czarnym szalem, który starczył na starca i dziecię.
Combeferre rozdał ładunki z przyniesionego koszyka.
Dostało się każdemu po piętnaście, strzałów.
Jan Valjean siedział ciągle nieruchomy na barjerze. Gdy Combeferre podawał mu piętnaście ładunków, wstrząsnął głową na znak odmowy.
— A to dziwny excentryk — rzekł Combeferre do ucha Enjolrasa. Znajduje sposób nie bić się na barykadzie.
— Co mu nie przeszkadza jej bronić — odpowiedział Enjolras.
— Oryginał — wtrącił Combeferre.
A Courfeyrac dodał:
— To inny gatunek z rodzaju ojca Mabeuf.
Rzecz godna wzmianki, że kule padające na barykadę, prawie nie zakłócały spokojności wewnątrz. Kto nie zna wojen tego rodzaju, nie może wyobrazić sobie osobliwszych tych chwil spokoju wśród konwulsji. Reduta ulicy Konopnej zdawała się bardzo spokojna wewnątrz. Przebyto już wszelkie możliwe przemiany. Położenie krytyczne stało się groźnem, groźne prawdopodobnie stanie się rozpaczliwem.
Combeferre, przepasany fartuchem, bandażował rannych; Bossuet i Feuilly robili ładunki z prochu, który Gavroche zabrał poległemu kapralowi. Bossuet mówił: Wkrótce wsiądziem do dyliżansu i odjedziem na drugą planetę. Courfeyrac porządkował wnętrze barykady. Jan Valjean milczący, patrzył na przeciwną ścianę. Jakiś robotnik włożył na głowę szeroki kapelusz słomiany matki Hucheloup, żeby, jak mówił, nie opalić się na słońcu. Przyjaciele Dyni gawędzili wesoło prowincjonalnym językiem. Joly oglądał swój język w zwierciadle wdowy Hucheloup. Niektórzy, znalazłszy w szufladzie suche skórki spleśniałego chleba, zjadali je chciwie. Marjusz niespokojny, co mu powie ojciec.






XIII.
Sęp pastwą.

Nagle między dwoma wystrzałami usłyszano daleki dźwięk bijącej godziny.
— Południe — rzekł Combeferre.
Jeszcze nie przebrzmiało ostatnie uderzenie zegara, gdy Enjolras powstał i zawołał piorunującym głosem:
— Znosić bruk do domu. Zatkać nim otwory okien i poddaszy. Połowa ludzi stać pod bronią, połowa znosić bruk. Ani chwili do stracenia.
Pluton saperów — strażaków z toporami na plecach ukazał się w porządku bojowym na przeciwnym końcu ulicy.
Oczywiście był to front kolumny szturmowej. Saperzy, mający burzyć barykadę, zwykle uprzedzają żołnierzy przeznaczonych do jej zdobycia.
Rozkaz Enjoirasa wykonany został z dokładnością i pośpiechem. W minutę dwie trzecie części bruku, który Enjolras kazał złożyć pod szynkownią, zostały wniesione na pierwsze piętro i pod strych, i nim upłynęła druga minuta, bruk zasłaniał połowę okien pierwszego piętra i okienka poddaszy. Niektóre otwory sztucznie zrobione przez Feuillego, głównego architekta, przepuszczały lufy karabinów. To obwarowanie okien tem łatwiej dokonano, że nieprzyjaciel przestał strzelać kartaczami. Dwie armaty wyrzucały teraz kule na środek barykady, by zrobić wyłom do szturmu.
Gdy bruk, przeznaczony do ostatniej obrony, złożono na miejscu, Enjolras kazał zanieść na pierwsze piętro butelki, które postawił pod stołem ojca Mabeuf.
— Któż je wypije? — zapytał Bossuet.
— Oni — odpowiedział Enjolras.
Następnie zabarykadowano okiennice na dole i przygotowano sztaby żelazne, któremi zasuwano wewnątrz drzwi szynkowni na noc.
Twierdza była zupełną. Barykada była wałem, a karczma zamkiem.
Pozostałym brukiem zatkano podkop.
Enjolras rzekł do Marjusza: Jesteśmy dwaj naczelnicy. Ja wydam ostanie rozkazy wewnątrz, ty zostań zewnątrz i uważaj.
Marjusz stanął na szczycie barykady i patrzał.
Enjolras kazał zabić gwoździami drzwi do kuchni, które, jak sobie przypominacie, przemieniono na ambulans.
— Żadnej bryzganiny na rannych — rzekł.
Ostatnie instrukcje wydał w sali dolnej krótko ale najspokojniej; Feuilly słuchał i odpowiadał w imieniu wszystkich.
— Na pierwszem piętrze mieć gotowe topory do odcięcia schodów. Czy macie?
— Mamy — rzekł Feuilly.
— Ile?
— Dwa topory i siekierę.
— Wystarczy. Jest nas dwudziestu sześciu walczących. Ile karabinów.
— Trzydzieści cztery.
— Ośm nadto. Miejcie te ośm karabinów nabite i pod ręką. U pasa szable i pistolety. Dwudziestu ludzi na barykadzie. Sześciu ukrytych w oknie pierwszego piętra i pod strychem palić będą do oblegających przez strzelnice z bruku. Niech ani jeden nie zostanie bezczynny. Skoro bęben uderzy do ataku, niech wszyscy dwudziestu wskoczy na barykadę. Pierwsi zajmą najlepsze miejsca.
Wydawszy te rozporządzenia, obrócił się do Javerta i rzekł:
— Nie zapominam o tobie.
I położywszy pistolet na stole dodał:
— Ostatni, który stąd wyjdzie, wypali mu w łeb.
— Tu? — zapytał głos.
— Nie, tego trupa nie godzi się mieszać z nami. Można wyprowadzić go za małą barykadę na uliczkę Mondetour. Jest skrępowany, nie stawi oporu.
Ktoś w tej chwili miał obojętniejszą minę od Enjolrasa, był to Javert.
Jan Valjean się ukazał.
Dotychczas stał w tłumie powstańców. Teraz wyszedł i rzekł do Enjolrasa:
— Pan jesteś dowódzcą?
— Ja.
— Przed chwilą mi dziękowałeś.
— Barykada ma dwóch zbawców: Marjusza Pontmercy i pana.
— Więc pan sądzisz, że zasługuję na nagrodę.
— Niewątpliwie.
— Więc proszę o nią.
— Jaką?
— Bym w łeb wypalił temu człowiekowi.
Javert podniósł głowę, zobaczył Jana Valjean, wstrząsnął się i rzekł:
— Słusznie.
Enjolras zabrał się do nabijania dubeltówki, powiódł oczyma do koła i zapytał:
— Nikt się nie sprzeciwia? I obróciwszy się do Jana Valjean rzekł:
— Weź go pan sobie.
W istocie Jan Valjean objął w posiadanie Javerta usiadłszy przy końcu stołu. Wziął pistolet i słaby szelest oznajmił, że go nabijał.
Tejże chwili usłyszano głos trąby.
— Żywo! — zawołał Marjusz z wierzchołka barykady.
Javert rozśmiał się właściwym sobie cichym śmiechem i patrząc na powstańców rzekł:
— Nie lepiej się macie odemnie.
— Wszyscy na ulicę! — zawołał Enjolras.
Powstańcy rzucili się tłumnie, a Javert krzyknął za niemi:
— Do prędkiego zobaczenia!






XIV.
Zemsta Jana Valjean.

Gdy Jan Valjean pozostał sam z Javertem, odwiązał sznur, krępujący więźnia w pasie i zasupłany pod stołem i dał znak, by się podniósł.
Javert usłuchał z tym nieopisanym uśmiechem, który wyraża wyższą władzę uwięzioną!
Jan Valjean wziął Javerta na postronek, jak konia za uzdeczkę i ciągnąc go za sobą, wyszedł zwolna z szynkowni, bo Javert z poplątanemi nogami stąpał drobnym krokiem.
Jan Valjean trzymał w ręku pistolet.
Tak przeszli wnętrze barykady. Powstańcy, zajęci bliskim szturmem, obróceni byli plecami. Tylko Marjusz, stojąc u szczytu, widział ich przechodzących. Ta grupa pacjenta i kata zajaśniała grobowem światłem w jego duszy.
Jan Valjean nie bez trudności przeciągnął Javerta przez małą barykadę uliczki Mondétour, nie puszczając go jednak ani na chwilę.
Gdy stanęli za wałem, byli sami na ulicy. Nikt ich nie mógł widzieć. Róg kamienicy zasłaniał ich przed okiem walczących. O kilka kroków od barykady sterczał straszny stos trupów.
Wśród tej kupy nieboszczyków widać było siną twarz, rozpuszczone włosy, przestrzeloną rękę i na wpół obnażone łono niewieście. Była to Eponina.
Javert spojrzał ukosem na nieboszczkę, i najzupełniej spokojny, rzekł półgłosem:
— Zdaje mi się, że znam tę dziewczynę.
Potem obrócił się do Jana Valjean.
Jan Valjean włożył pistolet pod pachę i utkwił w Javercie spojrzenie, które bez słów dostatecznie wyrażało: — Javert, to ja.
Javert odpowiedział:
— Możesz się pomścić.
Jan Valjean dobył z kieszeni nóż i otworzył...
— Jabłuszko! — zawołał Javert. Masz słuszność. To stosowniejsza broń dla ciebie.
Jan Valjean przeciął postronki, które Javert miał na szyi, potem przeciął sznurki u rąk i schyliwszy się, przeciął szpagat u nóg, podniósł się i rzekł:
— Jesteś pan wolny.
Javert nie łatwo się dziwił. Wszelako jakkolwiek był panem siebie, nie mógł przezwyciężyć wzruszenia. Otworzył usta i stał nieruchomy.
Jan Valjean mówił dalej:
— Myślę, że stąd nie wyjdę. Wszelako jeśli jakim przypadkiem się wydostanę, mieszkam pod nazwiskiem Fauchelevent, przy ulicy Człowieka Zbrojnego, pod numerem siódmym.
Javert zadrżał jak tygrys i mruknął pod nosem:
— Strzeż się.
— Idź pan — rzekł Jan Valjean.
Javert odparł:
— Powiedziałeś Fauchelevent, ulica Człowieka Zbrojnego?
— Numer siódmy.
Javert powtórzył półgłosem: Numer siódmy.
Zapiął surdut, przybrał surową postawę wojskową, zawrócił się, założył ręce i poszedł w kierunku Targów. Jan Valjean śledził go oczyma. Uszedłszy kilka kroków, Javert się obrócił i zawołał na Jana Valjean:
— Nudzisz mię pan, zabij mię prędzej.
Javert nie spostrzegł się nawet, że mówił pan Janowi Valjean.
— Idź pan, idź — rzekł Jan Valjean.
Javert oddalił się wolnym krokiem. Po chwili zawrócił na ulicę Dominikańską.
Gdy Javert zniknął, Jan Valjean wystrzelił z pistoletu w powietrze.
Potem wrócił na barykadę i rzekł:
— Rzecz skończona.
Opowiedzmy, co się stało tymczasem.
Marjusz bardziej zajęty tem co się działo zewnątrz, niż tem, co wewnątrz, — dotychczas nie zwracał uwagi na skrępowanego człowieka w izbie na dole.
Gdy mu się przypatrzył za dnia, jak przechodził barykadę, idąc na śmierć, poznał w nim znajomego. Przypomniał sobie inspektora z ulicy Pontoize i dwa pistolety od niego otrzymane, których użył na barykadzie, przypomniał sobie nietylko postać, ale nazwisko.
Wszelako wspomnienie to było mgliste i niepewne, jak wszystkie jego myśli. Nie tyle twierdził, ile raczej zadawał sobie pytania: — Wszak to inspektor policji, który mówił, że się nazywa Javert?
Może jeszcze był czas wstawić się za tym człowiekiem? Ale należałoby wprzód wiedzieć, czy to w istocie Javert.
Marjusz zawołał Enjolrasa, który stał na drugim końcu barykady:
— Enjolras!
— Co?
— Jak się nazywa ten człowiek?
— Kto?
— Ajent policji. Wiesz jego nazwisko?
— Naturalnie. Sam powiedział.
— Jakże się nazywa?
— Javert.
Marjusz powstał.
W tej chwili usłyszano wystrzał.
Jan Valjean ukazał się i rzekł: — Rzecz skończona.
Zimny dreszcz przeniknął serce Marjusza.






XV.
Zdobycie barykady

Nagle uderzono w bębny do szturmu.
Atak był gwałtowny, jak nawałnica. Poprzedniego dnia zbliżano się do barykady cichaczem, w nocy, jak węże. Teraz we dnie, w odsłonionej ulicy, napaść niespodziana była niemożliwą, zresztą odsłoniono baterję, ryknęły działa, armia rzuciła się na barykadę. Teraz wściekłość napadu zastępowała zręczność. Silna kolumna piechoty linjowej, w równych odstępach przerywana gwardją narodową i pieszą gwardją municypalną, mając za sobą niezliczone masy, które słyszano nie widząc, wpadła cwałem w ulicę przy odgłosie bębnów i trąb, z bagnetami złożonemi do ataku, z saperami na czele, i nie troszcząc się o strzały, zdążała wprost do barykady, padając jak spiżowa belka na ścianę.
Ściana trzymała się dzielnie.
Powstańcy dali strasznego ognia. Na szczycie barykady tryskały błyskawice. Szturm był tak wściekły, że przez chwilę barykada zdawała się zalaną. Kolumna, zmuszona cofnąć się, stanęła na ulicy, odsłoniona, ale okropna i odpowiedziała reducie przerażającym wystrzałem z ręcznej broni. Kto widział ognie sztuczne, przypomni sobie ten deszcz światła, tryskający z mieszania się piorunów, bukietem zwany. Należy sobie wyobrazić ten bukiet nie pionowym, lecz poziomym, rzucającym kule i roznoszącym śmierć. Barykada była pod tym ogniem.
Z obydwóch stron równa stanowczość. Męztwo prawie barbarzyńskie, miało coś w sobie z bohaterskiej srogości, która zaczynała się od ofiary samego siebie. W owym czasie gwardzista narodowy bił się jak żuaw.
Ulica pokryła się trupami.
Na jednym końcu barykady stał Enjolras, na drugim Marjusz. Enjolras, na którego głowie spoczywała cała barykada, oszczędzał się i osłaniał: trzech żołnierzy jeden po drugim spadło w jego kryjówkę, nie spostrzegłszy go wcale. Marjusz przeciwnie walczył odsłoniony i zdawał się nadstawiać pierś na pociski. Dalej niż po pas wychylał się za szczyt barykady. Marjusz był poważny i groźny. Bił się, a zdawał marzyć; było to widmo, nieustannie strzelające z karabina.
Wnętrze barykady tak dalece zarzucone było papierem podartych ładunków, że zdawało się, iż śniegi spadły.
Oblegający mieli za sobą liczbę; powstańcy pozycję. Stali na szczycie muru i piorunowali z bliska żołnierzy, przedzierających się przez trupów i rannych i zaplątanych w stromej barykadzie. Ta barykada, zbudowana przedziwnie, w doskonałem miejscu, mogła z garstką ludzi stawiać czoło całemu legjonowi. Wszelako ciągle w zrastająca mimo gradu kul kolumna oblegających zbliżała się nieubłagalnie i zwolna, krok za krokiem; armia ściskała barykadę, jak śruba blachy.
Ponowiono atak; zgroza wzrastała.
Wówczas na tej kupie kamieni przy ulicy Konopnej wszczęła się walka zacięta. Dziesięć razy przypadano do barykady, nigdy wziąć jej nie mogąc.
Walczyli człowiek na człowieka, na każdym kroku, na pistolety, na pałasze, na pięście, z dala, z bliska, z góry, z dołu, zewsząd, z dachu domu, z okien szynkowni, z otworów piwnicy. Walczyli jeden przeciw sześćdziesięciu. Nawpół zburzona facjata Koryntu była straszną. Okna, poszczerbione kartaczami, straciły szyby i ramy i były tylko niekształtnemi drzwiami, zatkanemi brukiem. Bossuet zabity, Feuilly zabity, Courfeyrac zabity, Joly zabity; Combeferre trzy razy pchnięty w pierś bagnetem w chwili, gdy podnosił zranionego żołnierza, nie miał czasu spojrzyć w niebo, i skonał.
Marjusz, zawsze walczący, był tak poraniony, zwłaszcza w głowę, że twarz znikała mu we krwi, jakby miał ją zakrytą chustką czerwoną.
Tylko Enjolras nie był raniony. Gdy wypadła mu broń, wyciągał rękę na prawo i lewo, a powstańcy podawali mu świeży, nabity karabin. Teraz miał tylko w ręku kawałek z czterech pałaszy.
Gdy z żyjących dowódzców pozostali tylko Enjolras i Marjusz na dwóch końcach barykady, środek której tak długo bronili: Courfeyrac, Joly, Bossuet, Feuilly i Combeferre, tył podał. Armata wprawdzie nie wybiła wyłomu do przejścia, ale szeroko wyszczerbiła środek reduty, szczyt muru zachwiał się i zawalił; szczątki, osuwając się na wewnątrz i na zewnątrz, utworzyły po obu stronach rodzaj wału, łatwego do przejścia.
Raz jeszcze przypuszczony szturm, teraz się udał. Masa, najeżona bagnetami, rzuciła się skokiem gimnastycznym i czoło kolumny ukazało się w dymie na szczycie wyłomu. Już było po barykadzie. Gromada, broniąca środka, cofnęła się w nieładzie.
Wówczas obudziło się w niektórych ponure przywiązanie do życia. Wystawieni na strzały niechybne tysiąca karabinów, wielu nie chciało umierać. W takiej chwili instynkt zachowawczy wyje żałośnie i zwierze ukazuje się w człowieku. Przyparci zostali do sześciopiętrowego domu w głębi reduty. Dom ten mógł ich ocalić. Ale był zabarykadowany i zaryglowany od góry do dołu. Nimby wojsko liniowe weszło wewnątrz barykady, drzwi mogły się otworzyć i zamknąć, jedna chwila była dostateczną, a drzwi tego domu otwarte nagle i zaraz zamknięte, były życiem dla tych zrozpaczonych. Dostawszy się do tego domu, można było uciec na inne ulice. Zaczęli stukać do tych drzwi kolbami, nogami, wołając, krzycząc, błagając, załamując ręce. Nikt nie otworzył. Tylko z okienka trzeciego piętra patrzyła na nich głowa nieboszczyka.
Ale Enjolras, Marjusz i siedmiu lub ośmiu innych rzucili się im na pomoc; Enjolras zawołał na żołnierzy: — Ani kroku naprzód! Był teraz w wewnętrznem podwórku reduty, oparty o dom Koryntu, z pałaszem w jednem ręku, dubeltówką w drugiem i zagrodził oblegającym drogę do szynkowni. Zawołał na zrozpaczonych: — Macie tu drzwi otwarte. I zasłaniając własnem ciałem, sam jeden stawiając czoło bataljonowi, przepuścił ich za sobą. Wszyscy rzucili się do drzwi. Enjolras, wywijając młyńca dubeltówką, jak kijem, odbijał bagnety do koła siebie i wszedł ostatni. Nastała straszna chwila; żołnierze chcieli wejść, powstańcy chcieli zamknąć. Zatrzasnęli drzwi z gwałtownością.
Marjusz pozostał zewnątrz. Wystrzał karabinowy złamał mu obojczyk; czuł, że się chwieje i upada. W chwili, gdy zamykał oczy, doznał wstrząśnienia, jakby go chwytały silne ręce, omdlewając, wspomniał raz ostatni o Cozecie i pomyślał: — Dostałem się do niewoli. Będę rozstrzelany.
Enjolras, nie widząc Marjusza między zbiegłemi do szynkowni, to samo o nim myślał. Ale w tej chwili każdy miał ledwie czas pamiętać o własnej śmierci. Enjolras zaryglował i zabarykadował drzwi, do których wściekle dobijali się żołnierze kolbami, a saperzy toporami. Oblegający zebrali się wszyscy pod drzwiami. Zaczynało się oblężenie szynkowni.
Żołnierze, wyznać trzeba, byli rozgniewani.
Rozdrażniła ich śmierć sierżanta artylerji, a przytem, co jest straszniejszem, podczas kilku godzin które szturm uprzedziły, mówili między sobą, że powstańcy pastwili się nad rannemi i że w szynkowni leżał trup żołnierza bez głowy. Takie fatalne pogłoski zwykle towarzyszą wojnom domowym; podobna fałszywa pogłoska sprawiła później katastrofę na ulicy Transnonain.
Gdy drzwi zostały zabarykadowane, Enjolras rzekł do towarzyszy:
— Drogo sprzedajmy życie.
Potem zbliżył się do stołu, na którym leżeli Mabeuf i Gavroche. Widziano pod czarnem suknem dwie postacie sztywne, jedną większą, drugą mniejszą i dwie twarze rysowały się niewyraźnie pod zimnemi fałdami całunu. Z pod śmiertelnego nakrycia zwieszała się ku ziemi ręka starca.
— Skróćmy opowiadanie. Barykada walczyła jak brama tebańska; szynkownia — jak dom Saragossy. Z obydwóch stron nie było miłosierdzia. Oblegający, wybiwszy drzwi, nie znaleźli w izbie nikogo. Schody, odcięte toporami, leżały na środku, kilku rannych dogorywało, ktokolwiek żył jeszcze, schronił się na pierwsze piętro i stamtąd przez otwór w suficie miotano straszny ogień na oblegających. Były to ostatnie ładunki. Gdy już konający nie mieli ani prochu, ani kul, każdy porwał po dwie butelek, które zachował Enjolras i niemi stawiał czoło oblegającym. Były to butelki z witryolem. Opowiadamy, jak zaszły te straszne rzeczy rzezi. Oblegany, niestety, nie przebiera w broni. Strzały oblegających, choć z dołu do góry, były zabójcze. Wkrótce brzegi otworu otoczone zostały głowami poległych, z których ściekało czerwone dymiące strumienie. Wrzawa była nie do opisania; dym zamknięty i palący zaciemnił izbę; walczono jak w nocy. Słów braknie do opisania grozy, doszłej do ostatniego stopnia. W tej walce piekielnej już nie ludzie, ale olbrzymy pasowali się z sobą. Podobniejsze to było do Miltona i Danta, niż do Homera.






XVI.
Orest naczczo, Pylades pijany.

Nakoniec z pomocą drabinki, wspiąwszy się na szczątkach schodów, czepiając ściany i pułapu, rąbiąc ostatnich, którzy stawili opór w otworze, ze dwudziestu oblegających żołnierzy i gwardzistów narodowych i municypalnych, oszpeceni ranami na twarzy, oślepieni krwią, wściekli i dzicy, wdarli się do sali na pierwszem piętrze. Tam czekał ich tylko jeden człowiek, Enjolras. Bez ładunków, bez szabli, trzymał tylko w ręku lufę od dubeltówki. Zagrodził się bilardem od oblegających, cofnął w róg sali i tu ze spojrzeniem dumnem, wyniosłem czołem, i kawałkiem broni w pięściach, był jaszcze tak straszny, że nie śmiano się zbliżyć. Jakiś głos zawołał:
— To dowódzca. On to zabił artylerzystę. Kiedy tam stanął, więc dobrze. Rozstrzelajmy go na miejscu.
— Rozstrzelajcie — rzekł Enjolras.
I rzuciwszy na ziemię lufę dubeltówki, założył ręce i pierś nadstawił.
Widok mężnie przyjmowanej śmierci zawsze wzrusza ludzi. Gdy Enjolras założył ręce, patrząc w oczy śmierci, umilkła wściekła wrzawa w sali i odmęt uciszył się nagle z uroczystością grobową. Zdawało się, że wpływ Enjolrasa bezbronnego i nieruchomego ciążył na tym tłumie, i że tylko spokojna powaga tego młodzieńca bez ran i obojętnego, jakby cios z ręki ludzkiej dosięgnąć go nie mógł, zmuszał zabijać go z uszanowaniem. Piękność jego, w tej chwili podwyższona dumą, jaśniała w całym blasku, jakby nie mógł być ani znużonym, nietylko rannym; po strasznych dwudziestu czterech godzinach, miał lica rumiane i usta koralowe. O nim to zapewne jeden ze świadków mówił przed sądem wojennym: „Był tam powstaniec, którego nazywano Apollinem“.
Dwunastu ludzi stanęło plutonem w przeciwnym końcu sali i milcząc nabijali karabiny.
Potem sierżant zawołał: — Cel!
Oficer się wmieszał.
— Zaczekajcie.
I obróciwszy się do Enjolrasa, rzekł:
— Zawiązać panu oczy?
— Nie.
— Więc to w istocie pan zabiłeś sierżanta artylerji?
— Ja.
Od kilku chwil Grantaire się rozbudził.
Grantaire, jak sobie przypominacie, spał od wczoraj w sali szynkowej na górze, siedząc na krześle i oparty na stole.
Był on w całem znaczeniu tego wyrażenia pijany jak bela. Szkaradna mieszanina piołunówki i alkoholu wprawiła go w letarg. Stolik jego był mały, nieprzydatny dla barykady, więc zostawiono go w pokoju. Leżał ciągłe w jednej postawie, piersią powalony na stół i głową, opartą na rękach, otoczony szklankami, butelkami i kwartami. Spał gnębiącym snem odrętwiałego niedźwiedzia i nasyconej pijawki. Nic go nie rozbudziło, ani huk dział, ani kartacze, wpadające do izby, ani straszna wrzawa szturmu. Niekiedy tylko chrapaniem odpowiedział na wystrzał armatni. Zdawał się czekać, aż kula oszczędzi mu fatygi obudzenia się. Kilka trupów leżało dokoła niego i na pierwszy rzut oka nie go nie odróżniało od tych głębokich śpiochów śmierci.
Wrzawa nie budzi pijanego, ale go budzi milczenie. Nieraz już zauważono tę osobliwość. Walenie się wszystkiego dokoła Grantaira usypiało go tylko, rumowisko ogólne kołysało go do głębszego snu. Nagłe milczenie wojownika wobec gotowego przyjąć śmierć Enjolrasa, wstrząsnęło ten sen ołowiany. Zupełnie tak samo, jakby cwałujący powóz nagle się zatrzymał: uśpieni w nim się budzą. Grantaire zerwał się, wyciągnął ręce, przetarł sobie oczy, spojrzał, ziewnął i zrozumiał.
Wytrzeźwione pijaństwo podobne jest do rozdartej zasłony. Widzisz odrazu jednym rzutem oka wszystko, co osłaniało. Wszystko nagle wraca do pamięci i pijak nie wiedzący o niczem z tego, co się stało od dwudziestu czterech godzin, ledwie otworzył oczy, już wie o wszystkiem. Myśli wracają mu z nagłą jasnością i niby łuska z oczu, spada mgła pijaństwa z mózgu i ustępuje miejsca jasnemu pojęciu i rzeczywistości.
Żołnierze nie spostrzegli Grantaira, który siedział w drugim końcu, jakby zakryty bilardem, sierżant zabierał się powtórzyć komendę: cel! gdy nagle usłyszał obok silny głos, wołający:
— Jestem!
Niezmierne światło całej walki, której nie był świadkiem, ukazało się w błyszczącem spojrzeniu przebudzonego pijaka.
Grantaire przeszedł salę pewnym krokiem i stanął obok Enjolrasa.
— Zabijcie nas obydwóch odrazu — rzekł.
I obracając się do Enjolrasa, dodał łagodnie:
— Wszak pozwalasz?
Enjolras ścisnął mu rękę z uśmiechem.
Uśmiech był jeszcze na jego ustach, gdy rozległy się wystrzały.
Enjolras, przeszyty sześciu kulami, pozostał oparty o ścianę, jakby kule go przybiły. Tylko głowę pochylił na piersi.
Grantaire zdruzgotany, powalił się u nóg jego.
W kilka chwil potem żołnierze wystrzelali ostatnich powstańców ze strychu i wyrzucili za okno, niektórych jeszcze żyjących. Dwóch woltyżerów, gdy chcieli podnieść strzaskany omnibus, padło trupem od strzałów dubeltówki. Podobna walka w piwnicy. Krzyki, strzały, krwawe zapasy. Potem milczenie. Barykada została wziętą.
Żołnierze zaczęli poszukiwać w domach sąsiednich i ścigać zbiegów.






XVII.
Więzień.

Marjusz w istocie był więźniem. Więźniem Jana Valjean.
Ręka, która go uchwyciła z tyłu w chwili, gdy upadał, i którą czuł omdlewając, była ręka Jana Valjean.
Jan Valjean nie brał żadnego udziału w walce, z wyjątkiem, że się narażał. Gdyby nie on, w ostatniej godzinie konania barykady, niktby nie pomyślał o rannych. On, wszędy jak opatrzność, obecny podczas rzezi, podnosił upadających, i zaniósłszy do izby dolnej, opatrywał. Ale ani razu nie podniósł ręki do ataku i nawet do własnej obrony. Milczał i pomagał. Z resztą ledwie był kilka razy zlekka draśnięty. Kule go nie chciały. Jeżeli myśl samobójstwa łączyła się z jego marzeniami, gdy wchodził do tego grobu, w takim razie się zawiódł. Wątpimy jednak, by on, człowiek religijny, myślał o samobójstwie.
W gęstej mgle walki Jan Valjean zdawał się nie widzieć Marjusza; a jednak nie spuszczał go z oczów. Gdy strzał karabinowy obalił Marjusza, Jan Valjean skoczył z szybkością tygrysa, rzucił się na niego, jak na łup i uniósł.
Nawałnica straszna w tej chwili głównie skupioną była około Enjolrasa i drzwi szynkowni; nikt nie widział, jak Jan Valjean, unosząc na rękach omdlałego Marjusza, przeszedł niebrukowaną część barykady i zniknął za węgłem domu Koryntu.
Przypominacie sobie ten róg, który tworzył rodzaj przylądka na ulicy; zasłaniał od kul i kartaczy i od ludzkich spojrzeń, kilka stóp kwadratowych ziemi. Bywa w czasie pożaru izba, której nie zajmuje ogień, i podczas najgwałtowniejszej burzy morskiej jaki kącik spokojny wśród skał podwodnych. W tem to zagięciu wewnętrznego trapezu barykady skonała Eponina.
Tu zatrzymał się Jan Valjean, ostrożnie złożył na ziemi Marjusza, wsparł się o mur i spojrzał dokoła.
Położenie było straszne.
Na chwilę, na kilka minut najdłużej, ten kawałek muru był schronieniem, ale jak wydostać się z tego miejsca rzezi? Przypomniał sobie w jakiej śmiertelnej trwodze był na ulicy Polonceau przed ośmiu laty, i w jaki sposób się wydobył; wówczas było to trudne, teraz niepodobne. Miał przed sobą nieubłagany, głuchy dom sześciopiętrowy, którego jedynym mieszkańcem zdawał się być ów zmarły człowiek, wiszący u okna. Po prawej stronie miał barykadę dość niską, zamykającą ulicę Petite Truandaire; przeskoczyć tę zawadę było rzeczą nietrudną, ale w tyle za nią sterczał szpaler bagnetów. Wojsko linjowe stało na czatach w tyle barykady. Przejść barykadę, było to oczywiście narazić się na ogień plutonowy, każda głowa, któraby wysunęła się za mur brukowy, byłaby celem sześćdziesięciu strzałów karabinowych. Po lewej stronie miał pole bitwy. Śmierć była w tyle muru.
Co począć?
Tylko ptak mógłby się stąd wydobyć.
A jednak należało zdecydować się natychmiast, wynaleźć sposób i użyć go zaraz. O kilka kroków od niego wrzała walka, szczęściem wszyscy wściekle rzucili się na jeden punkt, do drzwi szynkowni; ale gdyby choć jednemu żołnierzowi przyszło do głowy obejść dom lub uderzyć z boku, wszystkoby przepadło.
Jan Valjean spojrzał na dom naprzeciwko, spojrzał na barykadę obok, potem na ziemię z gwałtownością ostatniego wysilenia, jakby chciał prześwidrować ją oczyma.
Tak wpatrując się w tem konaniu, dostrzegł jakieś niewyraźne kształty u nóg swoich, jakby potęgą wzroku dobył to, czego pragnął. O kilka kroków od siebie ujrzał u stóp barykady nieubłaganie strzeżonej z zewnątrz, pod stosem kamieni na wpół ukrytą kratę żelazną, leżącą poziomo. Ta krata, złożona z kilku prętów poprzecznych, miała około dwóch stóp kwadratowych. Osada bruku, utrzymująca tę kratę, była wyrwaną. Przez pręty żelazne widać było otwór ciemny, coś podobnego do rury komina lub cylindra studni. Jan Valjean rzucił się ku kracie. Stara jego umiejętność ucieczek, jak błyskawica uderzyła mu do głowy. Usunąć bruki, podnieść kratę, włożyć na swe ramiona Marjusza bezwładnego, jak ciało trupa, pomagając sobie łokciami i kolanami, spuścić się z tem brzemieniem w rodzaj studni, szczęściem nie bardzo głębokiej, pociągnąć za sobą ciężką kratę żelazną, na którą poruszone bruki znowu spadły, stanąć na gruncie, wyłożonym taflą kamienną, trzy łokcie pod ziemią: wszystko to dokonał jakby w gorączce z siłą olbrzyma i szybkością orła; trwało to ledwie kilka minut.
Jan Valjean był teraz z Marjuszem, ciągle nieprzytomnym, w jakimś długim korytarzu podziemnym.
Tu głęboka spokojność, zupełna cisza, noc.
Wróciło mu wrażenie, jakiego niegdyś doświadczył, dostawszy się do klasztoru. Tylko dziś unosił z sobą nie Cozettę, lecz Marjusza.
Teraz zaledwie dochodził go z góry szmer niewyraźny strasznej wrzawy w szynkowni, szturmem zdobytej.






KSIĘGA DRUGA.
WNĘTRZNOŚCI LEWIATANA.
I.
Ziemia zubożona przez morze.

Paryż rzuca corocznie dwadzieścia pięć miljonów do wody. Mówimy to bez metafory. Jak to, kiedy? — dniem i nocą. W jakim celu? — bez żadnego celu. Z jaką myślą? — nie myśląc o tem. Dlaczego? dla niczego. Za pośrednictwem którego ze swych organów? — za pomocą swych wnętrzności. Co to są jego wnętrzności? — ścieki.
Dwadzieścia pięć miljonów jest najumiarkowańszą z cyfr, jakiem i te straty szacuje nauka specjalna.
Nauka, po długiem wahaniu, doszła nakoniec do przeświadczenia, że najżyźniejszym i najskuteczniejszym z nawozów jest nawóz ludzki. Chińczycy, wyznajmy to ze wstydem, wiedzieli o tem wprzód niż my. Wieśniak chiński, mówi Eckeberg, nigdy nie przyjdzie do miasta, żeby z niego nie wyniósł na dwóch końcach swego bambusa, dwóch wiader pełnych tego, co my nazywamy odchodami. Dzięki nawozowi ludzkiemu, ziemia w Chinach jest dotąd tak młodą, jak była za czasów Abrahama. Pszenica chińska wydaje jeszcze teraz do stu dwudziestu ziarn. Nie ma guana, któreby dorównało żyzności odchodów stolicy. Wielkie miasto jest najdzielniejszym środkiem sterkoryzacyjnym. Użycie miast na użyźnienie pól byłoby spekulacją pewną zysku. Jeżeli złoto nasze jest gnojem, to wzamian i nasz gnój jest złotem.
I cóż robią, z tą mierzwą złotą? — wymiatają ją do przepaści.
Wyprawiają wielkim kosztem szeregi okrętów, dla zbierania pod biegunem południowym gnoju petrelów i pingwinów, a nieocenione źródło dostatków, będące pod ręką, spuszczają do morza. Wszystek ten nawóz, ludzki i bydlęcy, który świat traci, powrócony ziemi, zamiast wrzucenia do wody, wystarczyłby do wyżywienia świata.
Te kupy śmieci z kątów ukrytych, te kary z błotem turkoczące w nocy po ulicach, te straszne beczki padliny, te cuchnące ścieki podziemnego kału, które bruk przed okiem ukrywa, czy wiecie czem są? Są one łąką kwiecistą, trawą zieleniejącą, macierzanką i tymiankiem i szałwią, zwierzyną, bydłem domowem, zadowolonem ryczeniem wieczornem wołów powracających z pastwiska, wonnem sianem, zbożem złotem, chlebem waszego stołu, ciepłą krwią żył waszych, zdrowiem, radością, życiem. Tak chce owo tajemnicze prawo stworzenia, które jest przeradzaniem się na ziemi, a przeistaczaniem w niebie.
Włóżcie to wszystko w tygiel wielki, a wyjdzie z niego obfitość wasza. Zasilanie pól sprowadza żywność dla ludzi.
Jesteście mistrzami w traceniu tych skarbów, za cenę śmiesznie tanią. I to jest właśnie arcydziełem nieświadomości waszej.
Statystyka obliczyła, że sama Francja, za pośrednictwem swych rzek, wylewa corocznie do Atlantyku pół miljarda. Uważajcie tylko: tym pół—miljardem możnaby pokryć czwartą cześć wydatków budżetu. Człowiek jednakże jest zdolnym pozbyć się tych pięciuset miljonów, rzucając je w wodę. Samą istotę ludu unoszą tu po kropli lub falami nędzne odpływy naszych ścieków do rzek i olbrzymie odlewy naszych rzek do oceanu; każdy oddech tych kałuży kosztuje nas tysiąc franków. Stąd wynikają dwa skutki: ziemia jest zubożoną, zarażoną woda. Głód wychodzi z pól, z rzek zionie zaraza
Wiadomo jest naprzykład, że obecnie Tamiza zatruwa Londyn.
Co do Paryża musiano w ostatnich czasach przenieść większą część otworów ściekowych poniżej ostatniego mostu.
Podwójny przyrząd rurowy, opatrzony klapami i szluzami odpływowemi, wciągający i tłoczący, elementarny systemat drenów, prosty jak płuca człowieka, rozwinięty już zupełnie w wielu gminach Anglji, wystarczyłby dla doprowadzenia do miast naszych czystej wody z pól i wyprowadzenia na pola bogatej wody miast; a ta łatwa zamiana, najprostsza w święcie, zatrzymałaby przy nas pięćset miljonów, wyrzucanych marnie. Tymczasem myślą o czem innem.
Postępowanie dzisiejsze sprowadza złe, pragnąc zrobić dobrze; zamiary są wyborne, skutek ich jest smutny. Sądząc, że oczyszczają miasto, wycieńczają naród. Ściek jest źle zrozumianym. Skoro dreny z swem podwójnem działaniem, oddające to co wzięły, zastąpią wszędzie ścieki, to proste, zubożające spłukiwanie, wtedy stosując się do danych nowej ekonomji społecznej, płodność ziemi powiększy się dziesięciokrotnie i zadanie nędzy zmniejszonem zostanie. Dodajcie do tego zniesienie pasożytyzmu, zadanie to rozwiązanem będzie.
Tymczasem bogactwo publiczne powolnem wyciekaniem odpływa do rzeki. Wyciekaniem, wyraz za słaby. Europa rujnuje się tem wyczerpywaniem.
Co do Francji, powiedzieliśmy już jej cyfrę. Otóż gdy Paryż mieści w sobie dwudziestą piątą część ogólnej ludności Francji i gdy guano paryzkie jest najdzielniejsze ze wszystkich: szacunek straty Paryża na dwadzieścia pięć miljonów, jest zbyt niskim w stosunku do pół miijarda straty ogólnej. Te dwadzieścia pięć miljonów, użyte na wzrost i ozdobę, podwoiłyby świetność Paryża. Miasto je wyrzuca do kloaki, tak iż powiedzieć można, że największą, rozrzutnością Paryża, wspaniałą biesiadą, szaleństwem Beaujona, uciechą zaślepioną, potokiem złota rozsypywanego pełnemi rękami, okazałością, zbytkiem i przepychem są jego kanały.
Tym to sposobem, zaślepienie źle pojętej ekonomji politycznej zatapia i pozwala płynąć z biegiem rzeki do przepaści dobrobytowi wszystkich. Potrzeba żeby jakie sieci St. Cloud łowiły bogactwo publiczne.
Ekonomicznie fakt ten daje się streścić w wyrażeniu: Paryż jest workiem dziurawym. Paryż to miasto wzorowe, ten model wspaniałej stolicy, którego każdy naród stara się mieć kopją, to metropoljum ideału, ta wspaniała ojczyzna inicjatywy, popędu i doświadczenia, ten punkt zbiorowy i siedlisko rozumów, to miasto-naród, ten ul przyszłości, to cudowne połączenie Babylonu i Koryntu, z punktu widzenia, na którym stoimy, byłoby tylko przyczyną wzruszenia ramion dla wieśniaka z Fo-kian.
Naśladując Paryż, zrujnujecie się.
Jednakże, szczególniej w tem niepamiętnem i bezmyślnem marnotrawstwie, Paryż sam jest naśladowcą.
Ten zdumiewający nierozum nie jest nowością; nie jest to wcale głupstwo młode. Starożytni robili tak samo jak nowocześni. „Kloaki rzymskie, mówi Liebig, zabierały cały dobrobyt rzymskiego wieśniaka.“ Gdy ścieki Rzymu zniszczyły już okolice miasta, Rzym wyczerpał Italją, a gdy i ta już wpadła do jego kloaki, wrzucał tam po kolei Sycylję, Sardynję, Afrykę. Ta kloaka rzymska groziła połknięciem miastu i światu. Urbi et orbi. Miasto było wieczne, ściek niezgłębiony.
W tych rzeczach jak i w innych Rzym stał się przykładem.
Za tym przykładem podąża Paryż, z całą głupotą właściwą miastom rozumnym.
Dla potrzeb tej operacji, o której się rozpisaliśmy, Paryż ma pod sobą drugi Paryż, Paryż kanałowy, ten także ma ulice i ich przecięcia, place, ślepe uliczki, arterje, nawet cyrkulację tegoż samego błota, tylko pozbawionego kształtów ludzkich.
Nie trzeba bowiem nigdy pochlebiać, nawet wielkiemu narodowi; tam gdzie jest wszystko, są także brudy w sąsiedztwie szczytności; i jeżeli Paryż mieści w sobie Ateny, miasto światła, Tyr, miasto potęgi, Spartę, miasto cnoty, Niniwę, miasto zbytku: mieści także Lutecjum, miasto błota.
Zresztą pieczęć jego potęgi i na tem nawet leży, i tytaniczny ogrom Paryża jest pomiędzy pomnikami tym dziwnym ideałem, jakim w ludzkości byli tacy ludzie jak Machjawel, Bakon i Mirabeau: nikczemnością wspaniałą.
Podziemie Paryża, gdyby oko przeniknąć mogło, jego powierzchnię, przedstawiłoby widok zmurszałości kolosalnej. Gąbka nie ma tylu przesmyków i dziurek, ile ich posiada warstwa ziemi, sześciomilowego obwodu, na której wyrosło starożytne wielkie miasto. Nie mówiąc już o katakumbach, któremi są w części piwnice, nie mówiąc o powikłanej sieci rur gazowych, nie licząc ogromnego systemu rurowego, służącego do rozdziału wody zbiegającej się do zdrojowisk, kanały same tworzą po obu brzegach ponure ciemne sieci: labirynt, którego nicią jest spadek.
Tam w mgle wilgotnej przebywa szczur i zdaje się być płodem porodu Paryża.






II.
Historja dawna ścieku.

Wystawmy sobie, gdyby Paryż zdjęty został jak wieko, podziemną, sieć ścieków, widzianą z góry, a narysuje nam ona po obu brzegach rodzaj wielkiej gałęzi wszczepionej w rzekę. Na brzegu prawym ściek środkowy będzie pniem tej gałęzi, przewody drugorzędne jej konarami, a ścieki pomniejsze gałązkami.
Porównanie to jest tylko ogólnem i niezupełnie dokładnem, zwłaszcza że strona prawa, zwykła w tego rodzaju rozgałęzieniach podziemnych, jest stroną bardzo rzadką w roślinności.
Poweźmiemy bliższe wyobrażenie o tym dziwacznym planie geometrycznym, przypuszczając, że na płaszczyźnie, w głębi ciemności widzimy jakiś dziki alfabet wschodni, bazgrany bez żadnego ładu, którego bezkształtne głoski zamykają się jedne w drugich, lub plączą z innemi w dziwnym, nieledwie przypadkowym chaosie, czepiając się do siebie to bokami, to końcami swemi.
Rynny i ścieki grały wielką rolę w wiekach średnich, za upadającego Cesarstwa Rzymskiego i na starożytnym wschodzie. Rodziła się w nich zaraza. Tłumy z religijnem prawie poszanowaniem patrzyły na te łoża zgnilizny, na te potworne kolebki śmierci. Dół robactwa Benaresa jest niemniej zamierzchły, jak Dół Lwów Babylonu. Theglath-Phalasar, zdaniem ksiąg rabinicznych, przysięgał na ścieki Niniwy. Ze ścieku Münster, Jan z Lejdy wyprowadził swój fałszywy księżyc, a współzawodnik jego wschodni Mokanna, tajemniczy prorok Korassanu, z kloacznego dołu Negżebu kazał wyjść swemu sławnemu słońcu.
Historja człowieka odbija się w dziejach kloaki. Gemonje mówią o Rzymie. Ścieki paryzkie są stare i straszne. Bywały one grobem, bywały schronieniem. Opryszki w czternastym wieku, rzezimieszki w piętnastym, hugenoci w szesnastym, fanatycy Morina w siedemnastym, podpalacze w osiemnastym. Sto lat temu stamtąd wychodziły nocne napaści, tam się kryli złodzieje w niebezpieczeństwie; las miał jaskinie, a Paryż miał ścieki. Łotrowstwo, ta picareria galijska, przyjęło ścieki za izbę dodatkową Dworu Dziwów, i wieczorem szalbierka i łupieztwo wchodziły pod otwór Maubée jak do alkierza.
Bardzo prostem było zresztą, że ci, dla których miejscem pracy był zaułek Próżnej Sakwy lub ulica Ściętego Gardła, mieli schronieniem nocnem mostek Zielonej drogi albo psiarnię Hurepoix. Stąd całe roje wspomnień. Wszystkie rodzaje widm przebiegają te długie, samotne korytarze; wszędzie zgnilizna i mjazmy zabójcze; tu i owdzie okienko przez które Villon z głębi rozmawia z Rabelais’em na zewnętrz.
Ściek dawnego Paryża jest przytułkiem wszelakiego znędznienia i wszelkich pokuszeń.
Ekonomja polityczna widzi tam śmiecisko, filozofja społeczna widzi tam szumowiny społeczne. Ściek jest sumieniem miasta. Wszystko się w nim zbiega i porównywa. W tem ponurem miejscu są ciemności, ale już nie ma tajemnic; każda rzecz jest tam w kształcie prawdziwym, a przynajmniej określonym; kupa śmieci ma to do siebie, że nie jest kłamcą. Szczerota w niej znalazła schronienie. Jest tam maska Bazylego, lecz widzimy w niej karton i nici, widzimy ją wewnątrz tak jak na zewnątrz, napiętnowaną błotem uczciwym. Fałszywy nos Scapina sąsiaduje z nią. Wszelka nieczystość cywilizacji, raz zostawiona po za zakresem użytku, wpada do tego dołu prawdy, w którym się kończy wielki wir społeczny. Ta mięszanina jest spowiedzią. Tam, nie ma już fałszywego pozoru, powłoka nie jest możebną; gnój zrzuca tam koszulę, następuje obnażenie zupełne, pozbycie się złudzeń i omamień; nie pozostaje nic więcej prócz tego co jest, w ponurej formie tego co się kończy. Realność i rozkład. Tam szyjka od butelki świadczy o pijaństwie, a ucho od kosza mówi o gospodarności; tam gałka, która miała zdanie literackie, staje się poprostu gałką; napis miedziaka pleśnieje otwarcie, plwociny Kajfasza spotykają się z wymiotami Falstaffa, dukat przegrany trąca o gwóźdź z przywiązanym sznurkiem samobójcy, łajno smrodliwe płynie obwinięte w szych, który tańczył w ostatni wtorek ubiegłego roku w Operze; biret co sądził ludzi, pławi się obok zgnilizny, co była spódnicą Małgosi; nie bratają się już one, lecz tykają poprostu. Ostatnia zasłona spadła. Ściek jest cynikiem. Mówi wszystko.
Obserwator społeczny powinien zstąpić w te cienie. Stanowią one część jego pracowni. Filozofja jest mikroskopem myśli. Wszystko chce uciec przed nią, ale nic nie zdoła. Wykręcać się przed nią na nic się nie zdało. Jakąż to swoją stronę okazuje to, co się wykręca obłudnie? stronę sromotną. Filozofja prawem swem okiem ściga złe i nie pozwala mu ukryć się w nicości. Ze śladów rzeczy znikłych i ze szczątków rzeczy zniszczonych rozpoznaje ona wszystko. Patrząc w kloakę powtórzy miasto, z błota odgadnie obyczaje, ze skorupy wniesie czem była amfora lub dzban. Po rysie od paznogcia na pargaminie pozna różnicę jaka dzieli żydostwo z Judengasse od żydostwa z Ghotto. Wynajdzie w tem co pozostało to, co było: dobre, złe, fałsz, prawdę, krwawą plamę pałacu, plastry, czernidła jaskini, ocieki łoju szynkowni, próby wytrwane, dobre natchnienia, orgje rozpasane, obyczaje, rysy zepsucia w duszach, które podłość uzdolniła do złego i na kapocie rzymskiego tragarza znak od dotknięcia łokcia Messaliny.






III.
Bruneseau.

Kanały paryskie w średnich wiekach byłyby legendowemi. W szesnastym wieku, Henryk II próbował je zbadać, lecz próba się nie powiodła. Nie ma jeszcze stu lat temu, kiedy kloaka, według świadectwa Merciera, pozostawiona sama sobie, stała się tem, czem się stać mogła.
Takim był ten dawny Paryż, wystawiony na zatargi, brak postanowienia i macanie. Był on zbyt długo nierozsądnym. Później rok 1789 pokazał, jak to rozum przychodzi wielkim miastom. Lecz za dawnych dobrych czasów stolica nie tak dzielną miała głowę; nie umiała się urządzać, ani pod moralnym, ani pod materjalnym względem i nie lepiej wymiatała śmieci jak bezprawia. Kanały naprzykład były pozbawione wszelkiej nici przewodniej. Również trudno było opamiętać się, błądząc w otchłani ścierwa, jak nie zbłąkać się w mieście; na górze nierozum, pod spodem zawiłość; pod pomięszaniem języków było pomięszanie lochów; labirynt dodany do Babelu.
Niekiedy kanały paryskie występowały na zewnątrz, jakby gniew wstrząsnął tym wewnętrznym, zapoznanym Nilem. Sromotne wezbrania kanałów miewały miejsce. Czasami ten żołądek cywilizacji źle trawił, kałuża wzbierała aż do gardła miasta i Paryż miał wymioty swego błota. To podobieństwo kanałów do wyrzutów sumienia miało swoją dobrą stronę; były to ostrzeżenia, bardzo źle przyjęte zresztą; miasto oburzało się, że jego błoto miało tyle zuchwalstwa i nie przypuszczało, że gnoje wracają. Wyrzucajcie je lepiej.
Wezbranie błota w r. 1802 jest jednem z dotychczasowych wspomnień ośmdziesięcioletnich Paryżan. Kał rozlał się na kwadratowym placu Zwycięztwa, gdzie jest pomnik Ludwika XIV, wszedł w ulicę Św. Honorjusza, przez dwa otwory ścieków na Polach Elizejskich, w ulicę Św. Florentyna przez kanał Św. Klorentyna, w ulicę Pierre à-Poisson przez kanał Dzwonnicy, w ulicę Popincourt przez kanał Zielonej Drogi, w ulicę Roquette przez kanał ulicy Żużlowej; pokrył bruk ulicy Pól Elizejskich do wysokości trzydziestu pięciu centymetrów (14 i pół cala pols.). Na południe otworem Sekwany, pełniącym odwrotnie swą czynność, dostał się na ulicę Mazarine, na ulicę de l’Echaude i na ulicę Bagnistą, na której zatrzymał się w długości stu dziewięciu metrów, na kilka zaledwie kroków przed domem, w którym mieszkał Rasyn, szanując z wspomnień siedmnastego wieku poetę więcej niż króla. Maximum głębokości błota było na ulicy Św. Piotra, gdzie wzniosło się ono na trzy stopy i pokryło otwory rynien; maximum zaś rozległości wylewu na ulicy Św. Sabina, gdzie błoto doszło do długości dwustu trzydziestu ośmiu metrów.
Na początku, bieżącego stulecia, ścieki paryzkie były jeszcze miejscem tajemniczem. Błoto nie może się nigdy cieszyć dobrą reputacją, w nich jednakże miało ono przerażającą sławę. Paryż zdawał się wiedzieć instynktownie, że ma pod sobą straszną jaskinię. Mówiono o niej jak o owej potwornej kałuży Tebańskiej, w której roiły się stonogi, mające po piętnaście stóp długości i która mogła służyć za wannę dla Behemota. Wielkie buty wyprzątaczy kanałów, nie zapuszczały się nigdy po za kilka punktów znajomych. Bardzo bliskiemi jeszcze były wówczas czasy, kiedy to kary uprzątaczy błota, z wysokości których Sainte Foix bratał się z margrabią, de Crequi, wypróżniały się poprostu do kanałów, a oczyszczanie ich pozostawione było nawałnicom, które bardziej je zamulały niż oczyszczały. Rzym połączył nieco poezji ze swemi kloakami, dając im nazwisko gemonji. Paryż znieważał swoje, nazywając je śmierdzącą dziurą. Nauka i przesąd zgodnie brzydziły się niemi. Śmierdząca dziura równie wstrętną była dla hygieny, jak dla podań. Moine-Bourru wylągł się pod cuchnącem sklepieniem ścieku Mouffetard; trupy Marmusets wrzucone zostały do kanału de la Barillerie; Fagon przypisuje straszne grasowanie gorączek z r. 1685, wielkiemu otworowi kanału Bagnistego, który pozostał otwartym do r. 1833 na ulicy Św. Ludwika, prawie na wprost chorągwi Messager Galant. Otwór kanału na ulicy de la Mortellerie sławnym był z zaraźliwych wyziewów, które zeń wychodziły. Otwór ten opatrzony kratą z sztab żelaznych ostro zakończonych, wyglądających jak szereg zębów, był na tej nieszczęsnej ulicy niby paszczęką smoczą, ziejącą piekłem na ludzi. Wyobraźnia ludowa przybrała ponure ścieki paryskie najwstrętniejszą mięszaniną przymiotów ogromu. Kanały były w jej pojęciu bezdenne. Ścieki stanowiły dla niej baratrum. Myśl zbadania tych kryjówek trądu nie przychodziła nawet policji. Przetrząsnąć to niewiadome, zapuścić sondę w te cienie, pójść na odkrycia w tę przepaść, któżby śmiał? Było to strasznem. Jednakże ktoś się znalazł. Kloaki miały swego Krzysztofa Kolumba.
Pewnego dnia w r. 1805, podczas jednej z tych rzadkich wizyt, które cesarz oddawał Paryżowi, minister spraw wewnętrznych śpieszył do monarchy. Dążyli tam szeregiem wszyscy: ci niezwykli żołnierze wielkiej Rzeczypospolitej i wielkiego cesarstwa; u drzwi Napoleona była powódź bohaterów; ludzie Renu, Skaldy, Adygi i Nilu, współtowarzysze Jouberta, Desaixa, Marceau, Hoche’a, Klebera, żołnierze Fleurus, grenadjerzy Moguncji, pontoniery Genui, huzary na których spoglądały piramidy, artylerzyści, których obryzgały kule Junota, kirasjerzy, którzy brali szturmem floty, stojące na kotwicy na Zuyder-zée; jedni z nich szli za Bonapartem na most Lodi, drudzy towarzyszyli Muratowi w obwałowaniach Mautuy, inni wyprzedzali Lannesa na drodze do Montebello. Cała armja była tam, na podwórzu Tuillerjów, reprezentowana przez szwadron czy pluton, strzegąca spoczynku Napoleona; była to owa świetna epoka, w której wielka armja miała po za sobą Marengo, a przed sobą Austerlitz.
— Najjaśniejszy panie — rzekł minister spraw wewnętrznych do Napoleona — widziałem wczoraj najodważniejszego człowieka w twojem cesarstwie.
— Kto jest ten człowiek — rzekł porywczo cesarz — i co zrobił?
— Chce dopiero zrobić najjaśniejszy panie.
— Cóż takiego?
— Zwiedzić kanały paryskie.
Człowiek ten istniał i nazywał się Bruneseau.






IV.
Nieznane szczegóły.

Zwiedzenie miało miejsce. Była to straszna wyprawa, walka nocna przeciw zarazie i duszności. Prócz tego była to podróż odkryć. Jeden z współuczestników tego przeglądu, oświecony robotnik, bardzo młody naówczas, jeszcze przed kilku laty opowiadał ciekawe szczegóły, które Bruneseau czuł się obowiązanym pominąć w raporcie, złożonym prefektowi policji, jako niegodne stylu administracyjnego. Czynności oczyszczania odbywały się w owej epoce w sposób nader elementarny. Zaledwie Bruneseau przebrnął pierwsze rozgałęzienia sieci podziemnej, z dwudziestu robotników ośmiu nie chciało pójść z nim dalej. Czynność była zawiłą; zwiedzenie wymagało oczyszczenia, trzeba więc było czyścić, a zarazem mierzyć, zapisywać miejsca wejść wody, liczyć kraty i otwory, oznaczać rozgałęzienia, wskazywać rozdzielające się odcieki, rozpoznawać skąd się zbiera woda do każdego oddzielnie zlewiska, mierzyć głębokość małych ścieków, wszczepionych w ściek główny, oznaczać wysokość względną każdego przesmyku i szerokość, tak u szczytu sklepienia, jak na dole, nakoniec zbadać stopień spadku każdego wpływu wody, bądź z rozgałęzień ściekowych, bądź też z ulicy. Posuwano się z trudnością. Nieraz drabiny zstępujących do ścieku nurzały się w kale trzy stopy głębokim. Latarnie przygasały w wyziewach. Od czasu do czasu wynosić musiano omdlałego robotnika. W niektórych miejscach przerwa. Grunt przerwany, ściany porysowane, kanał zmieniony w zamulony studnię, zgruntować w niej niepodobna; człowiek zapadał w nią, szybko, z trudnością go wyciągano. Za radą Fourcroy’a, zapalono w pewnych odległościach, dostatecznie przewietrzonych, wielkie kosze pełne pakuł, nasyconych żywicą. Miejscami mury były pokryte bezkształtnemi liszajami wilgoci; kamień nawet zdawał się chorym w tych kryjówkach nieznośnego zaduchu.
Bruneseau w wycieczkach swoich postępował z góry na dół. W punkcie rozdziału dwóch przewodów wodnych Grand Hurleur spostrzegł i wyczytał na jednym z wystających kamieni datę 1550 r.; ten kamień wskazywał kres, do którego dotarł Filibert Delorme, któremu Henryk II polecił zwiedzić podziemne otchłanie Paryża. Ten kamień był śladem szesnastego stulecia w głębi ścieku; Bruneseau wynalazł ślady siedemnastego w przewodzie Ponceau i w przewodzie ulicy Vieille-du-Temple, sklepionych między 1600 a 1650 rokiem, oraz ślady osiemnastego wieku w oddziale zachodnim kanału zbiorowego, zbudowanego i sklepionego w r. 1740. Dwa te sklepienia, a nadewszystko najmniej stare, zbudowane w r. 1740, były bardziej porysowane i zniszczone, niż wiązania belkowe środkowego ścieku, pochodzące z r. 1412, to jest z epoki, w której strumień Ménilmontant został wyniesionym do godności wielkiego ścieku Paryża, dostępując podobnego awansu jak wieśniak, zostający pierwszym kamerdynerem królewskim; niby Jan Drągal przerobiony na Lebela.
Tu i owdzie, szczególniej pod pałacem Sprawiedliwości, rozpoznawano ślady komórek dawnych więzień, umieszczanych nawet w kanałach. Ohydne in pace. Tak zwana kuna żelazna wisiała jeszcze w jednej z takich celek. Zamurowano je wszystkie. Niektóre odkrycia były nader dziwne; między innemi znaleziono szkielet orangutanga, znikłego z Ogrodu Zoologicznego w r. 1800, którego zniknięcie prawdopodobnie zostało w związku z sławnem i niezaprzeczonem pojawieniem się djabła na ulicy Bernardyńskiej, w ostatnim roku osiemnastego stulecia. Biedny djabeł skończył na utopieniu się w kanale.
Pod długim sklepionym przewodem, dotykającym do Arche-Marion, kosz gałganiarza, doskonale zachowany wprawiał w podziwienie znawców. Kał, w który oczyszczacze zstąpili tak odważnie, obfitował wszędzie w przedmioty cenne, kosztowności złote i srebrne, drogie kamienie, monety. Olbrzymi ściek, przeniknąwszy do kałuży, uniósł z sobą bogactwa wieków. W punkcie rozstajnym dwóch gałęzi ulicy Temple i ulicy Saint-Avoye, natrafiono na szczególny medal miedziany hugenocki, mający z jednej strony wyobrażenie wieprza ubranego w kapelusz kardynalski, a z drugiej wilka z tjarą na głowie.
Najbardziej zadziwiające odkrycie zrobiono przy wejściu do wielkiego kanału. Wejście to było niegdyś zamykane kratą, z której pozostały tylko zawiasy. Na jednej z tych zawias wisiał rodzaj płachty bezkształtnej i zabłoconej, która zapewne zatrzymana w przepływie, powiewała tam w cieniu, zaczynając się rozpadać. Bruneseau przybliżył latarnię i obejrzał tę szmatę. Był to batyst najcieńszy i można było dostrzedz na jednym z rogów najmniej zniszczonym, heraldyczną koronę, wyhaftowaną po nad siedmioma głoskami: LAVBESP. Korona ta była koroną margrabiowską, a te siedem liter znaczyły Laubespine. Rozpoznano, że to co się przedstawiało oczom odkrywców było kawałkiem śmiertelnego prześcieradła...
Całkowite zwiedzenie podziemnych nieczystościowych otchłani paryskich trwało siedm lat od 1805 do 1812 r. Idąc ciągle dalej Bruneseau wskazywał, kierował i doprowadził do końca bardzo ważne prace; w r. 1808 postępował w kierunku Ponceau, i tworząc wszędzie linje nowe posunął ścieki w r. 1809 pod ulicą Saint-Denis aż do wytrysku Niewiniątek, w r. 1810 pod ulicą Froidmanteau i pod Salpêtrière, w r. 1811 pod ulicę Neuve-des-Petits-Pères, pod ulicę Mail, pod ulicę Echarpe, pod plac Królewski, w r. 1812 pod ulicę Pokoju i pod Chaussée d’Antin. W tym że samym czasie kazał wypróżniać i przewietrzać wszystkie siecie kanałów. W ciągu drugiego roku Bruneseau przybrał sobie do pomocy zięcia swego, Nargauda.
Pokrzywione, porozpadane, pozbawione bruku, poskręcane w dziwne załomy, wznoszące się i zniżające bezsensownie, smrodliwe, dzikie, przestraszające, pogrążone w otchłaniach cienia, z bliznami na ścianach i szramami w sklepieniach, odrażające — takie to były przed laty starożytne ścieki paryzkie. Rosochatości wszelkiego rodzaju, krzyżujące się przejścia, rozgałęzienia w kształcie nóg ptasich lub gwiazd, jak w okopach, przewody bez wyjścia, przesmyki ślepe, przeżarte saletrą sklepienia, ziejące zarazą doły, liszajowate wycieki na ścianach bocznych, krople wilgoci spadające ze sklepień, ciemności nieprzejrzane; nic nie wyrównywało okropności tych starych jątrzących się blizn, przetrawionych szczątków Babylonu, tej jaskini, grobu, z zatopionemi ulicami, tytanicznej kretowizny, w której umysł zdaje się spostrzegać błądzące w głębi cienia, w śmieciach, które były świetnością, straszliwe ślepe widmo — przeszłość.
Tak, powtarzamy, było Niegdyś.






V.
Postęp teraźniejszy.

Obecnie ściek paryski jest czysty, chłodny, prosty, równy. Jest on prawie urzeczywistnieniem tego ideału, który rozumieją w Anglji pod wyrazem „szanowny“. Jest przyzwoity, siwiejący sędziwie, wyciągnięty pod sznur, można powiedzieć wymuskany. Widać w nim prawie zupełnie jasno. Błoto postępuje w nim z zachowaniem praw przyzwoitości. Na pierwszy rzut oka możnaby go wziąć łatwo za jeden z tych korytarzy podziemnych, tak pospolitych niegdyś i tak przydatnych. Ściek dzisiejszy jest pięknym ściekiem; klasyczne równomiarowe aleksandryny, które, wygnane z poezji, zdaje się, że uciekły do architektury, zdają się mieszać z każdym kamieniem tego długiego, ciemnego, mimo pobielania, sklepienia; każdy otwór jest arkadą; ulica Rivoli jest zawiązkiem szkoły nawet w kloace. Zresztą jeżeli linja jeometryczna jest gdziekolwiek na swojem miejscu, to zapewne w wykopach odchodowych wielkiego miasta. Tam wszystko powinno być sprowadzane drogą najkrótszą. Ściek nabrał dzisiaj jakiejś urzędowej cechy. Nawet raporta policyjne, których niekiedy jest przedmiotem, nie odmawiają mu szacunku. Wyrazy, które go określają w języku administracyjnym, są wytworne i zacne. To, co się nazywało kiszką, nazywa się galerją; to, co się nazywało dziurą, nazywa się oknem. Villon nie rozpoznałby dzisiaj swego dawnego przygodnego mieszkania. Ta sieć piwnic ma wprawdzie ciągle swoją nieprzeliczoną ludność pasożytną, bardziej rozpuszczoną jak zwykle; od czasu do czasu, szczur, stary wąsacz, wychyla głowę przez okno ściekowe i przypatruje się Paryżanom; to plugastwo obłaskawia się, zadowolone ze swego podziemnego pałacu. Kloaka nie ma już wcale swojej dzikości pierwotnej. Deszcz, który błocił ściek dawniejszy, przemywa go dzisiaj. Lecz nie ufajcie w to tak bardzo. Mjazmy mieszkają tam jeszcze. Ściek jest raczej hypokrytą, niż nie mającym winy na sumieniu. Prefektura policji i komisja zdrowia robiły co mogły. Bez względu jednak na wszelkie środki przewietrzające, ściek wyziewa ciągle ogrom podejrzanej woni, niby Tartuf po spowiedzi.
Zgadzając się jednak na to, że bądź co bądź, wymiatanie jest hołdem, jaki ściek oddaje cywilizacji i, że, patrząc z tego stanowiska sumienie Tartufa jest postępem względem stajni Augjasza, przyznamy, że ściek paryski się ulepszył.
Jest to więcej niż postęp, jest to przekształcenie. Pomiędzy ściekiem dawnym, a ściekiem dzisiejszym miała miejsce gwałtowna przemiana.
Kto zrobił tę rowolucję podziemną?
Człowiek, o którym wszyscy zapomnieli, a któregośmy wymienili — Bruneseau.






VI.
Postęp przyszły.

Wykopanie ścieków paryskich nie było tak łatwą rzeczą. Dziesięć ostatnich wieków zajmowało się tą pracą i nie mogło jej ukończyć, tak jak te same wieki nie mogły ukończyć Paryża. Ściek w rzeczy samej odbiera wszystkie odbicia wzrostu stolicy. Jest on w ziemi rodzajem ciemnego polypa o tysiącu rogach, który wzrasta wewnątrz razem z rozwijaniem się miasta na zewnątrz. Skoro tylko miasto wytyka nową ulicę, ściekowi przybywa nowe ramię. Stara monarchja zbudowała zaledwie dwadzieścia trzy tysiące trzysta metrów ścieku; tyle ich posiadał Paryż w dniu 1-ym stycznia 1806 r. Od tej epoki, o której zaraz jeszcze mówić będziemy, prace zostawały nieraz użytecznie i energicznie przedsiębrane i prowadzone. Podajemy cyfry, jako ciekawe dane: Napoleon zbudował cztery tysiące osiemset cztery metry; Ludwik XVIII — pięć tysięcy siedemset dziewięć; Karol X — dziesięć tysięcy osiemset trzydzieści sześć; Ludwik Filip — osiemdziesiąt dziewięć tysięcy dwadzieścia; Rzeczpospolita 1848 r. — dwadzieścia trzy tysiące trzysta osiemdziesiąt jeden; rząd teraźniejszy — siedemdziesiąt tysięcy pięćset; w ogólności do obecnej chwili — dwa kroć dwadzieścia sześć tysięcy sześćset dziesięć metrów; sześćdziesiąt mil francuskich (blisko 38 polskich) ścieków; olbrzymie wnętrzności Paryża. Ciemne rozgałęzienia ciągle czynne; budowa niepojęta i ogromna.
Jak to widzimy, podziemny labirynt Paryża jest dzisiaj przeszło dziesięć razy większym, niż był na początku bieżącego stulecia. Trudno sobie wystawić całą wytrwałość i wszystkie wysilenia, których potrzeba było, ażeby doprowadzić tę kloakę do stopnia względnej doskonałości, na jakim się znajduje obecnie. Z wielką trudnością zaledwie, stare władze miejskie monarchji i w dziesięciu latach ostatnich osiemnastego wieku, merostwa rewolucyjne, dojść zdołały do zbudowania pięciu mil francuskich (przeszło 3 polskich) ścieków, które istniały przed 1806 rokiem. Wszelkie rodzaje zawad tamowały i wstrzymywały tę pracę, jedne pochodzące z natury gruntu, inne wypływające z samych przesądów pracującej ludności Paryża. Paryż jest zbudowanym na gruncie dziwnie buntującym się przeciw motyce, rydlowi, sondzie i dotknięciu rąk ludzkich. Nic nie ma trudniejszego do przebicia i przeniknienia, jak ta formacja geologiczna, na której złożoną jest cudowna formacja historyczna, zwana Paryżem: skoro tylko w jakibądź sposób praca zabiera się i zapędza do tych warstw napływowych, mnożą się przeszkody podziemne. Są to gliny płynne, źródła żywe, twarde kamienie, i owe kały mokre i głębokie, które nauka specjalna nazywa trzęsawiskami. Motyka z trudnością się zagłębia w pokłady wapienne, przeplatane warstwami glin bardzo zbitych, i w warstwy łupkowe, nabijane skorupami ostryg z mórz przedpotopowych. Niekiedy strumyk dziurawi rozpoczęte sklepienie i zalewa robotników, albo też odłam iłu robi sobie otwory i opada z gwałtownością katarakty, krusząc, jak szkło, największe drewniane podpory. Nie tak dawno, w Villette, gdy potrzeba było, bez przerywania żeglugi i wypróżniania kanału przeprowadzić ściek zbiorowy pod kanałem Świętego Marcina, zrobiła się rozpadlina w dnie kanału i woda napełniła gwałtownie podziemie, pomimo całej potęgi odprowadzających ją pomp; potrzeba było za pomocą nurka szukać rozpadliny, powstałej w dnie wielkiego wodozbioru, i zatkać ją z niemałą trudnością. Dalej w pobliżu Sekwany, niekiedy nawet w znacznej od niej odległości, spotykają się piaski bezdenne, które się obsuwają i w których człowiek zniknąć może w oczach innych. Dodajcie do tego zaduszenie przez mjazmy, zagrzebanie przez obsypującą się lub opadającą ziemię, dodajcie tyfus, którego tak łatwo nabawiają się robotnicy. Za naszych czasów, po wykopaniu galerji Clichy, razem z przejściem za przewód wody z l’Ourcq, którą to pracę wykonał w przekopie; po sklepieniu, pomimo ciągłych obsypań ziemi, ryjąc się w niej przy pomocy często przegniłych podpór, kanału od bulwaru Szpitalnego aż do Sekwany; po zbudowaniu, w celu uwolnienia Paryża od wód potoku Montmartre i dania odpływu płynnemu, dziewięcio hektarowemu bagnu, stojącemu pod rogatką Męczenników, oraz po zbudowaniu linji ścieków od rogatki Białej do drogi Aubervilles, przez ciąg czteromiesięcznej dniem i nocą nieprzerwanej pracy, w głębokości jedenastu metrów; po wykonaniu podziemnem, bezprzykładnem, bo bez wykopu, ścieku ulicy Barre-du-Bec, w głębokości sześciu metrów pod ziemią, umarł konduktor Monnot. Po sklepieniu trzech tysięcy metrów kanałów na wszystkich punktach miasta, od ulicy Traversière-Saint-Antoine do ulicy Ourcine, po oczyszczeniu ramieniem ściekowem Arbalète placu Censier-Mouffetard od zalewów deszczowych, po zbudowaniu ścieku Św. Jerzego z kamieni spajanych cementem na płynnych piaskach, po daniu kierunku i dozoru robotom około sławnego obniżenia ścieków Panny Marji Nazaretańskiej, umarł inżynier Duleau.
Ścieki paryskie w r. 1832 były dalekie od tego czem są dzisiaj. Bruneseau dał popęd, lecz cholera dopiero zdołała skłonić do zarządzenia ogromnego przebudowania, jakie miało miejsce następnie. Dość dziwnem będzie niezawodnie przypomnieć, że w roku 1821, część ścieku środkowego, zwanego Wielkim kanałem, jak w Wenecji, stała jeszcze otwarta przy ulicy Gourdes. Dopiero w roku 1828 miasto Paryż znalazło w swej kieszeni dwa kroć sześćdziesiąt sześć tysięcy osiemdziesiąt franków i sześć centymów, potrzebnych na pokrycie tej ohydy. Trzy zbiorowiska: Combat, Cunette i Saint-Mande, z otworami, przyrządami i rozgałęzieniami oczyszczającemi, pochodzą dopiero z roku 1836. Otchłań wewnętrzna Paryża została przerobioną na nowo, i jak to powiedzieliśmy, więcej niż dziesięcio-krotnie powiększoną od ćwierci stulecia.
Trzydzieści lat temu, w epoce powstania 5 i 6 czerwca, w wielu miejscach ściek paryski był jeszcze starożytnym ściekiem. Wiele ulic, dziś wywyższonych pośrodku, naówczas było zaklęsłemi szosami. W licznych punktach, przy zbiegu ulic lub na rogach placów znajdowały się duże, kwadratowe, żelazne grube kraty, których sztaby, wyszlifowane stopami przechodzącego tłumu, narażały na niebezpieczeństwo powozy i przewracały konie. Język urzędowy dróg i mostów dawał tym punktom zbiegowym i tym kratom wyraziste imię cassis. W 1832 roku z pomiędzy mnóstwa ulic, na ulicach: Etoile, Temple, Vieille-du-Temple, Najświętszej Panny Nazaretańskiej, Folie-Mericourt, Quai aux fleurs, Petit Musc, Normandji, Pont-aux-Biches, Bagnistej, na przedmieściu Św. Marcina, na ulicy Najświętszej Panny Zwycięskiej, na przedmieściu Montmartre, na ulicy Grange-Baetlière, na Polach Elizejskich, na ulicy Św. Jakóba, na ulicy Tournon, stara kloaka gotycka otwierała jeszcze cynicznie swą paszczę. Były to ogromne otwory z opleśniałych kamieni, niekiedy ogrodzone, wyszczerzone z posągową bezczelnością.
Paryż w r. 1806 poprzestawał jeszcze na ilości ścieków, która istniała w maju 1663 roku: pięć tysięcy trzysta dwadzieścia osiem sążni. Po rewizji Bruneseau, w dniu 1-ym stycznia 1832 r. było ich czterdzieści tysięcy trzysta metrów. Od roku 1806 do 1831 budowano corocznie średnio siedemset pięćdziesiąt metrów; od tego czasu budowano corocznie osiem a nawet dziesięć tysięcy metrów galerji, robotą ciesielską tego rodzaju, jaka się używa przy wznoszeniu ciepłych łazienek na podstawie z betonu. Licząc po dwieście franków metr, sześćdziesiąt mil ścieków paryskich dzisiejszych przedstawiają sumę czterdziestu ośmiu miljonów.
Oprócz postępu ekonomicznego, któryśmy wskazali na początku, ważne zadania hygieny publicznej wiążą się z tą ogromną kwestją, z ściekami Paryża.
Paryż znajduje się między dwiema warstwami: pomiędzy warstwą wody i warstwą powietrza. Warstwa wodna, położona w dość znacznej głębokości podziemnej, zbadanej już przez dwukrotne wiercenie, spoczywa na łożysku zielonego kamienia, powożonego między kredą i wapieniem jurajskim; łożysko to można sobie wyobrazić jako okres dwudziestu pięciu mil francuskich (blisko 16 polskich) promienia; sączą się w niem najrozmaitsze rzeki i strumienie; w szklance wody z studni Grenelle pijemy wody Sekwany, Marny, Yonny, Oise’y, Aisne’y, Chery, Vienne’y i Loary. Warstwa wodna jest zdrową, wychodzi najprzód z nieba, a następnie z ziemi; warstwa powietrza nie jest zdrową — wychodzi ze ścieków. Wszystkie zabójcze mjazmy kloaki mieszają się z oddechem miasta; to sprawia ów zaduch obrzydły. Powietrze z ponad gnojowiska, jak to już naukowo dowiedziono, jest czystsze, jak powietrze z ponad Paryża. W danym czasie, gdy postęp pójdzie dalej, mechanizmy się udoskonalą, a światło się rozszerzy, warstwa wodna użytą zostanie do oczyszczenia warstwy powietrznej. Mówimy tu o przemywaniu ścieków. Łatwo pojąć, że przez to przemywanie rozumiemy powrócenie błota ziemi, oddanie gnoju gruntowi i nawozu polom. Tym sposobem, przez jeden prosty fakt, całe stowarzyszenie społeczne zdoła pomniejszyć nędzę i powiększyć zdrowie. W obecnej chwili promień chorób Paryża rozciąga się na pięćdziesiąt mil francuskich w okrąg Luwru, jeżeli go przyjmiemy za środek tego zaraźliwego koła.
Możnaby powiedzieć, że od dziesięciu wieków kloaka jest chorobą Paryża. Ściek jest zakażeniem, które psuje krew miastu. Instynkt ludowy odgadywał to zawsze. Rzemiosło oczyszczania kanałów było niegdyś prawie tak samo niebezpieczne i tak samo odstraszające w pojęciu ludu, jak rzemiosło zdejmujących skórę z bydląt zabitych, tak długo budzące postrach i pozostawione katom. Za wysoką zaledwie zapłatą zgadzał się cieśla zstąpić w te wykopy smrodliwe; uprzątacz z wahaniem spuszczał do nich swą drabinę; mówiono przysłowiowo: Zejść do kanału, jest to wejść do grobu; a tysięczne ohydne legendy, jak to już powiedzieliśmy, rzucały postrach na to kolosalne zbiorowisko pomyj, na tę kałużę straszną, napiętnowaną śladami rewolucji globu, trawiącą ślady rewolucji ludzkich, w której się mieszczą szczątki wszystkich kataklizmów, od muszli potopowych aż do łachmanu Marata.






KSIĘGA TRZECIA.
BŁOTO, LECZ DUSZA.
I.
Kanał i jego niespodzianki.

Otóż Jan Valjean znajdował się w ścieku paryskim.
Jest to jeszcze jedno więcej podobieństwo Paryża do morza. Jak w oceanie, nurek zniknąć w nim może.
Było to przejście niesłychane. Będąc w środku wielkiego miasta, Jan Valjean wyszedł po za miasto, i w mgnieniu oka, w przeciągu czasu, potrzebnym na podniesienie i zamknięcie pokrywy, przeszedł z białego dnia w ciemność najzupełniejszą, z południa w północ, z hałasu do ciszy, od bezustannych grzmotów do bezwładności grobowej, i zbiegiem rzeczy jeszcze cudowniejszym, jak na ulicy Polonceau, z najniebezpieczniejszego położenia do najbezwzględniejszego bezpieczeństwa.
Skok gwałtowny do piwnicy, zniknięcie w lochach. Paryża, opuszczenie ulicy, na której śmierć była dokoła, dla tego rodzaju grobu, w którym było życie — wszystko to było chwilą nader dziwną. Jan Valjean przez kilka chwil był jakby oszołomiony, słuchający, osłupiały. Potrzask zbawienia nagle otworzył się przed nim. Niebiańska dobroć ujęła go przez pewien rodzaj podstępu. Cudowne zasadzki Opatrzności!
Jednakże ranny nie ruszał się wcale i Jan Valjean nie wiedział czy ten, którego wniósł do tego dołu, był żyjącym czy umarłym.
Pierwszem wrażeniem, jakiego doznał, było oślepienie. Nagle stał się niewidomym. Zdawało mu się także, że w jednej chwili ogłuchł. Nic już nie słyszał. Szalona wrzawa, tak rozpasana o kilka stóp nad nim, dochodziła do niego, jak to powiedzieliśmy, dzięki grubości ziemi, która go od niej dzieliła, przygłuchła i niewyraźna, niby jakiś szmer z głębi. Czuł tylko, że miał grunt twardy pod nogami, nic więcej, ale mu to wystarczało. Wyciągnął rękę, później drugą, dotknął się muru z dwóch stron i poznał, że korytarz, w którym się znajdował, był wązki; pośliznął się i uczuł, że bruk był wilgotny. Z ostrożnością posunął nogę, obawiając się dziury, studni lub topieli, i rozpoznał, że bruk szedł dalej. Zaduch smrodliwy objaśnił go o miejscu, w którem się znajdował.
Po upływie kilku chwil nie był już ślepym. Nieco światła wpadało z otworu, którym się wśliznął i wzrok jego mógł się rozpatrzyć w tej piwnicy. Zaczynał rozpoznawać nieco. Korytarz, w którym był pochowany, gdyż żaden inny wyraz nie oddałby lepiej położenia, był zamurowany po za nim. Było to jedno z tych wgłębień ślepych, które język specjalny nazywa gałęziami. Przed nim była inna ściana, ciemna ściana nocy. Światło otworu słabło i gasło o dziesięć lub dwadzieścia kroków od punktu, w którym znajdował się Jan Valjean i szarawym blaskiem rozjaśniało zaledwie w przestrzeni kilku metrów wilgotne wnętrze korytarza. Dalej był cień nieprzenikniony; przejść przez tę otchłań zdawało się strasznem, wstąpić w nią, zdawało się zgubnem. Można się jednak było zapuścić w tę ścianę mgły nieprzejrzanej i było tego potrzeba. Przytem potrzeba było się śpieszyć. Jan Valjean domyślał się, że ową kratę, spostrzeżoną przez niego pod brukiem, mogli także spostrzedz żołnierze, i że w takim razie wszystko byłoby straconem. Mogliby oni zejść także w głąb i przetrząść otchłań. Nie było chwili czasu do stracenia. Złożył Marjusza na bruku, następnie pozbierał go, jest to także wyraz dokładnie rzecz malujący, wziął go znów na barki i puścił się w drogę. Wszedł odważnie w ciemności.
W rzeczy samej Jan Valjean nie tak zupełnie był ocalonym, jak myślał. Niebezpieczeństwa innego rodzaju, lecz niemniej wielkie, oczekiwać go mogły jeszcze. Po piorunowym zamęcie walki, jaskinia mjazmów i przepaści; po chaosie kloaka. Jan Valjean wpadł z jednego kręgu piekielnego w drugi.
Gdy uszedł z pięćdziesiąt kroków, trzeba było się zatrzymać. Nastręczało się pytanie. Korytarz kończył się u innego przewodu, który przecinał poprzecznie. Były zatem dwie drogi. Którą się udać? czy trzeba zwrócić się na lewo czy też na prawo? Jak to rozpoznać w tym labiryncie ciemności? Labirynt ten jednak, jakeśmy to powiedzieli miał nić; był nią spadek. Iść w kierunku spadku, znaczyło to iść ku rzece.
Jan Valjean natychmiast to zrozumiał.
Powiedział sobie, że jest prawdopodobnie pod ściekiem Targowym, że, gdyby poszedł na lewo i dążył ze spadkiem, doszedłby przed upływem kwadransa do którego z otworów wychodzących do Sekwany, pomiędzy mostem Zamiany i mostem Nowym, to jest pojawiłby się wśród białego dnia w najludniejszym punkcie Paryża. Zdumienie przechodniów, gdyby ujrzeli dwóch zakrwawionych ludzi, wychodzących z ziemi pod ich stopami, spowodowałoby przybycie policjantów, lub wzięcie przez wojsko z sąsiedniego odwachu. Możnaby więc było być schwytanym jeszcze przed wyjściem. Należało lepiej zagłębić się w labiryncie, zaufać ciemnościom i powierzyć Opatrzności swoje wyjście.
Poszedł tedy przeciw spadkowi na prawo.
Gdy skręcił do nowej galerji, oddalone światełko otworu znikło, zasłona zupełnej ciemności spadła nań znowu i powtórnie stał się ślepym. Mimo to jednak posuwał się niemniej pośpiesznie, jak przedtem. Ramiona Marjusza obejmowały jego szyję, a nogi wisiały po za nim. Jan Valjean utrzymywał jedną ręką ręce rannego, drugą zaś macał ściany. Twarz Marjusza dotykała się jego twarzy i przylegała do niej skrwawiona. Czuł spływający po nim i przesiąkający pod jego ubraniem ciepły strumień, płynący z Marjusza. Jednakże wilgotne ciepło, obejmujące jego ucho, do którego dotykały usta rannego, oznajmiało oddech, a tem samem życie. Korytarz, którym teraz szedł Jan Valjean, był nie tak wązki, jak pierwszy. Jan Valjean szedł nim z pewną trudnością. Deszcze poprzedniego dnia nie odpłynęły jeszcze zupełnie i tworzyły mały potok w środku galerji, był więc zmuszonym przyciskać się do ściany, ażeby nie mieć nóg w wodzie. Tak szedł w ciemnościach, podobny do duchów nocy, macających zmierzch i pochłoniętych przez otchłanie mroku.
Jednakże powoli, czy to dlatego, że oddalone okienka dopuszczały nieco wątpliwego światła w głąb tej mgły nieprzejrzanej, czy też, że oczy przyzwyczajały się do ciemności, zdawało mu się, że coś widzi, i mógł sobie znowu zdawać sprawę, tak z muru, którego się dotykał, jak ze sklepienia, pod którem przechodził. Źrenica pogrąża się w ciemnościach nocy i w końcu znajduje w nich dzień, tak jak dusza zatapia się w nieszczęściu i w końcu znajduje w niem Boga.
Obierać kierunek nie było tak łatwo.
Rozgałęzienie ścieków jest, że tak powiemy, odbiciem rozgałęzienia ulic, które nad niemi są położone. Otóż naówczas Paryż miał dwa tysiące dwieście ulic. Można sobie wystawić pod tem miastem, ów las ciemnych rozgałęzień, który zowią kanałami. Systemat ścieków istniejących wówczas, wyprostowany, miałby długość jedenastu mil francuskich. Powiedzieliśmy wyżej, że sieć dzisiejsza, dzięki czynnemu zajęciu się tym przedmiotem przez ciąg trzydziestu lat ostatnich, posiada już około sześćdziesięciu mil. Jan Valjean odrazu się pomylił. Zdawało mu się, że jest pod ulicą Św. Dyonizego, a było niezawodnym, że nie był pod nią. Pod ulicą Św. Dyonizego jest stary kanał, murowany z czasów Ludwika XIII, idący prosto do kanału zbiorowego, zwanego Wielkim kanałem z jednem tylko załamaniem na prawo, na wysokości dawnego Dworu Dziwów, i z jednem rozgałęzieniem, ściekiem Św. Marcina, którego cztery ramiona przecinają, się na krzyż. Lecz loch Petite Truanderie, do którego wejście leżało obok szynkowni Koryntu, nie miał nigdy komunikacji z podziemiem ulicy Św. Dyonizego, kończył się on, dochodząc do kanału Montmartre, i tam to właśnie Jan Valjean się dostał. Kanał Montmartre jest najbardziej powikłanym z pomiędzy ścieków starej sieci. Szczęściem Jan Valjean pozostawił za sobą kanał Targowy, którego plan jeometryczny przedstawia masę najbardziej poplątanych gmatwanin; lecz miał on jeszcze przed sobą niejedno wprowadzające w kłopot niemały przejście, róg niejednej ulicy — gdyż to są ulice — stającej przed nim w ciemnościach, niby znak zapytania: najprzód po lewej ręce ogromny kanał Plâtrière, rodzaj chińskiej łamigłówki, rozciągającej się zabazgranym chaosem poplątanych kształtów głosek T lub Z pod gmachem pocztowym i pod rotundą targu zbożowego, aż do Sekwany, u której kształtem głoski Y się zakończa; dalej na prawo, krzywy korytarz ulicy Cadran z trzema zębami, stanowiącemi tyleż przejść; dalej jeszcze na lewo, rozgałęzienie Mail, rozchodzące się prawie u wejścia w rodzaj wideł, i w najróżnorodniejszych gzygzakach dochodzące do wielkiej pieczary odpływowej Luwru, połamanej i powikłanej na w szelki sposób; nakoniec, na prawo, przeciek ślepy ulicy Poszczących, nie licząc już mniejszych zboczeń tu i owdzie, przed dojściem do kanału środkowego, który jedynie mógł go doprowadzić do jakiego wyjścia dosyć oddalonego, żeby zapewnić mogło bezpieczeństwo.
Gdyby Jan Valjean posiadał choć cokolwiek z tych wiadomości, które tu podajemy, spostrzegłby zaraz, dotknąwszy się tylko muru, że nie znajduje się w galerji podziemnej ulicy Św. Dyonizego. Zamiast starych ciosowych kamieni, zamiast dawnej architektury, napuszonej i królewskiej nawet w kanale, z framugami i sklepieniami z granitu, otynkowanemi tłustem wapnem, którego sążeń kubiczny francuski kosztował osiemset liwrów, uczułby pod ręką tegoczesną oszczędność, środki ekonomiczne, cegły i drobne kamienie, otynkowane wapnem hydraulicznem, na podstawie z betonu, którego metr kubiczny kosztuje dwieście franków: budownictwo mieszczańskie z tanich materjałów — lecz Jan Valjean nic z tego wszystkiego nie wiedział.
Szedł dalej, zakłopotany lecz spokojny, nic nie widząc, nic nie wiedząc, pogrążony w przypadkowości, pochłonięty, że tak powiemy, przez Opatrzność.
Stopniowo, wyznajemy to, jakiś przestrach go ogarniał. Cień, który go otaczał, zaczynał wchodzić do jego umysłu. Szedł dalej w głębi zagadki. Ten wodociąg kloaczny jest przerażającym; krzyżuje się on i wikła w sposób odurzający. Okropną jest rzeczą być pochłoniętym przez ten Paryż ciemności. Jan Valjean był zmuszonym wynajdywać, nieledwie odkrywać drogę dla siebie, nie widząc jej. W tej nieświadomości każdy krok, który stawiał, mógł być dlań ostatnim. Jak wyjdzie stąd? czy znajdzie wyjście? czy na czas jeszcze je znajdzie? czy ta kolosalna podziemna gąbka z komórkami z kamienia da się przeniknąć i przebić? czy natrafi na jaki otwór niespodziany w ciemnościach? czy dojdzie do zawiłości nieprzebytej? czy Marjusz przetrwa upływ krwi, a on sam czy przetrwa głód? czy skończy się na tem, że zginą oba i ich szkielety pozostaną w otchłaniach cienia? Nie wiedział. Zadawał sobie wszystkie te pytania i nie potrafił odpowiedzieć na żadne. Wnętrzności Paryża są przepaścią. Jan Valjeau, jak prorok, był w brzuchu potwora. Nagle spotkała go niespodzianka. W chwili najmniej przewidzianej, nie przestając ciągle iść prosto, spostrzegł, że nie idzie pod górę; woda ścieku uderzała mu o stopy, kiedy wprzód nie dochodziła nawet do nóg. Ściek zatem szedł na dół. Dla czego? miałżeby nagle dochodzić do Sekwany? Było to wielkie niebezpieczeństwo, lecz jeszcze większem byłoby się cofać. Szedł dalej zatem prosto.
Jan Valjean nie szedł bynajmniej ku Sekwanie. Wyniosłość, stanowiąca grunt Paryża na prawym jej brzegu, jednym zlewem spływa do Sekwany, a drugim do Wielkiego kanału. Grzebień tej wyniosłości, będący linją rozdziału wód, spływających do rzeki lub zlewających się do ścieku, zakreśla linję nader fantastyczną. Punkt kulminacyjny, miejsce rozdziału zlewów jest w kanale Saint-Avoye, po za ulicą Michel-le-Comte, w kanale Luwru, w pobliżu bulwarów, a w kanale Montmartre w bliskości targów. Do tego to punktu kulminacyjnego przybył Jan Valjean. Szedł zatem do kanału środkowego; był na dobrej drodze. Jednakże nic o tem nie wiedział.
Za każdym razem, kiedy przychodził do rozstajnego punktu, rozpoznawał rogi za pomocą macania, i skoro spostrzegł, że zdarzające się przejście jest węższe od korytarza, w którym się znajdował, nie wchodził do niego, lecz szedł dalej, myśląc słusznie, że każda węższa droga mogłaby go doprowadzić do ślepego rozgałęzienia i jedynie oddalała od celu, to jest do wyjścia. Tym sposobem uniknął poczwórnych sideł, które nań zastawiały w ciemnościach cztery labirynty, wyżej przez nas wyliczone.
W pewnej chwili rozpoznał, że wyszedł z pod Paryża skamieniałego, w którym zawieszonym był ruch miejski, i dostał się pod Paryż żyjący i normalny. Usłyszał nagle nad głową niby szmer grzmotu, oddalony, lecz bezustanny. Był to turkot powozów.
Szedł następnie około półgodziny, przynajmniej według własnego rachunku i nie myślał jeszcze spocząć na chwilę; zaledwie zmienił rękę, którą utrzymywał Marjusza. Ciemność była jeszcze głębszą niż wprzódy, lecz ona właśnie dodawała mu otuchy.
Nagle przed sobą zobaczył swój cień. Rysował się on na czerwoności ledwie dostrzeżonej, która zabarwiała słabą purpurą bruk pod jego stopami i sklepienie po nad głową i przeciskała się przez ciemność po prawej i lewej stronie na przewilgotniałych murach. Zdumiony, odwrócił się.
Po za nim w tej części podziemia, którą przeszedł dopiero, w odległości, która wydała mu się ogromną, błyszczała, rozpływając się w gęstych ciemnościach, jakaś niby straszna gwiazda, zdająca się nie patrzeć na niego.
Była to gwiazda policji, wschodząca w kanale.
Po za tą gwiazdą zdawało się szarzeć osiem do dziesięciu postaci czarnych, prostych, niewyraźnych, strasznych.






II.
Wyjaśnienie.

Dnia 4 czerwca nakazanem zostało przetrząśnięcie kanałów. Obawiano się, żeby zwyciężeni nie szukali w nich przytułku i prefekt Grisquet miał przepatrzeć Paryż ukryty, w tym samym czasie, kiedy jenerał Bugeaud wymiatał Paryż jawny; było to podwójną czynnością z jednym celem, której wymagała dwojaka strategja siły publicznej, reprezentowanej u góry przez armję, a na dole przez policję. Trzy plutony ajentów i uprzątaczy kanałów przeglądało podziemną otchłań Paryża, pierwszy brzeg prawy, drugi brzeg lewy, trzeci zaś miasto właściwe.
Ajenci byli uzbrojeni w karabiny, kastety, sztylety i szpady.
Tem co w tej chwili kierowanem było na Jana Valjean, była latarnia patrolu prawego brzegu.
Patrol ten zwiedzał dopiero galerję krzywą i trzy przejścia, znajdujące się pod ulicą Cadran. Podczas gdy znajdował się w głębi tych przejść, Jan Valjean napotkał na swej drodze wejście do galerji, uznał je węższem od przejścia głównego i nie wchodził tam wcale. Poszedł mimo niej. Policjantom, wychodzącym z galerji Cadran, zdawało się, że słyszą odgłos kroków w kierunku kanału środkowego. Były to w istocie kroki Jana Valjean. Sierżant, dowodzący patrolem, podniósł latarnię, a ludzie jego zaczęli rozpatrywać się w ciemnościach, w kierunku, skąd dochodził ten szmer.
Dla Jana Valjean była to chwila, niepodobna do opisania.
Szczęściem, jeżeli on dobrze widział latarnię, to nawzajem latarnia widziała go źle. Była ona światłem, a on był cieniem. Przytem był on daleko i pomięszany z ciemnością, miejscową. Przycisnął się do muru i stanął.
Zresztą Jan Valjean nie zdawał sobie sprawy z tego co się mogło poruszać po za nim. Bezsenność, brak żywności, wzruszenia, rozmarzyły i jego także. Widział migające się światło i dokoła tego światła widział larwy. Co to było? Nie rozumiał wcale.
Skoro Jan Valjean się zatrzymał, szmer ustał.
Ludzie, należący do patrolu, słuchali i nic nie słyszeli, patrzyli i nic nie dostrzegli. Zaczęli się naradzać.
W owym czasie, w tym punkcie kanału Montmartre był rodzaj placu zwanego służbowym, zniesionego później z przyczyny małego wnętrznego jeziora, które tworzyło się na nim przez zebranie się po większych burzach potoków wody deszczowej. Patrol mógł się skupić w tym punkcie.
Jan Valjean spostrzegł, że owe larwy zrobiły rodzaj koła. Głowy zbliżyły się i szeptały do siebie.
Wypadkiem narady było przekonanie, że się zwiedli, że szmeru wcale nie było, że dalej nie ma nikogo, że byłoby bezużytecznem zapuszczać się w kanał środkowy, że byłoby to traceniem czasu, lecz że trzeba pośpieszać ku Saint-Merry; że jeśli znajdzie się coś do roboty i jaki „buzyngot“ do „wytropienia“ to chyba w tamtej części ścieków.
Sierżant dał rozkaz zwrócić się na lewo, ku otworom wychodzącym do Sekwany. Gdyby powzięto myśl rozdzielenia się na dwa oddziały i udania się w dwóch kierunkach, Jan Valjean byłby schwytanym. Wszystko tym sposobem wisiało na włosku. Prawdopodobnem jest jednakże, że instrukcje prefektury, przewidując możebność walki i powstańców w znaczniejszej liczbie, zabraniały patrolom dzielić się na części. Patrol zatem poszedł dalej, pozostawiając za sobą Jana Valjean. Ze wszystkich jego poruszeń Jan Valjean zrozumiał tylko przyćmienie latarni, która zwróciła się nagle w innym kierunku.
Przed odejściem, sierżant, dla zaspokojenia policyjnego sumienia, wystrzelił z karabinu w stronę, którą, opuszczali, w kierunku Jana Valjean. Huk strzału echo podawało echu, niby ryczenie tej tytanicznej paszczęki. Odłamek tynku, spadły w strumyk i rozbryzgujący wodę o kilka kroków od Jana Valjean, oznajmił mu, że kula trafiła w sklepienie prawie po nad jego głową.
Kroki równe i powolne odbijały się jeszcze po lochu przez chwil kilka, odgłosem coraz bardziej słabiejącym, w skutek zwiększającej się odległości; grupa czarnych postaci, zagłębiała się coraz dalej, światło latarni migało się i wahało, tworząc na sklepieniu smug czerwonawy, który zmniejszał się coraz, a następnie znikł zupełnie i zaległa cisza głęboka; powróciła ciemność nieprzejrzana, ślepota i głusza objęły znowu panowanie nad ciemnością, a Jan Valjean, nie śmiejący jeszcze się poruszyć, pozostał dość długo przyciśnięty do muru, z nastawionem uchem, z natężoną źrenicą, patrząc na powolne znikanie tego orszaku widm patrolujących.






III.
Człowiek tropiony.

Należy oddać policji owych czasów tę sprawiedliwość, że nawet w najdrażliwszych okolicznościach publicznych, niezachwianie wypełniała trudny swój obowiązek dozoru i baczności. Powstanie nie było bynajmniej w jej oczach pozorem do popuszczenia cugli złoczyńcom i zaniedbania społeczeństwa, dlatego że rząd był w niebezpieczeństwie. Zwykłą służbę pełniła ona ściśle obok służby nadzwyczajnej i nie przestraszało ją to. W chwili poczęcia wypadku publicznego, mogącego mieć nieobrachowane skutki, pod naciskiem możebnej rewolucji, nie pozwalając sobie przeszkadzać ani powstaniu ani barykadom, ajent policyjny „tropił“ złodzieja.
Jedna właśnie z podobnych operacji odbyła się po południu 6 czerwca nad brzegiem Sekwany, na wyniosłości lewego wybrzeża, nieco po za mostem Inwalidów.
Wyniosłego tego wybrzeża nie ma już dzisiaj.
Widok miejsca zmienił się od tego czasu.
Na tem to wybrzeżu, dwaj ludzie, oddzieleni od siebie pewną odległością, zdawali się obserwować wzajemnie, tak jednak, że jeden unikał drugiego. Ten, który szedł naprzód, starał się oddalić, ten zaś, który szedł za nim, starał się przybliżyć.
Była to niby partja szachów, grana zdaleka i w milczeniu. Ani jeden ani drugi nie zdawał się śpieszyć, tak jakby każdy z nich obawiał się zbytecznym pośpiechem podwoić kroki swojego partnera.
Była to żądza schwytania ścigająca ofiarę, starając się ukryć, że ją ściga. Ofiara była zafrasowaną, i miała się na baczności.
Tropiona zwierzyna i tropiący ją brytan, mieli się do siebie właściwie. Ten, co starał się umknąć, miał niewiele ducha i nędzną minę; ten, co starał się go pochwycić, drab wyniosłej postawy, był tęgiej postawy i musiał być dzielnym w spotkaniu. Pierwszy, czując się słabszym, unikał drugiego, lecz unikał go w sposób nader gwałtowny; gdyby kto mógł nań uważać, dostrzegłby w jego oczach ponurą nienawiść ucieczki i wszystkie groźby obawy.
Wybrzeże było puste, nie było na niem ani jednego przechodnia; nie było nawet przewoźników ani posługaczy w czółnach, poprzywiązywanych miejscami do brzegu.
Możnaby było z łatwością widzieć obu tych ludzi z przeciwnego rogu ulicy i temu ktoby ich zauważył z tej odległości, człowiek, idący naprzód wydałby się istotą najeżoną, obdartą i połamaną, niespokojną i drżącą pod połachmanioną bluzą; drugi zaś osobą klasyczną i urzędową, noszącą surdut pełen powagi, oguzikowanej aż pod brodę.
Czytelnik poznałby może tych dwóch ludzi, gdyby ich zobaczył więcej z bliska.
Jaki był cel ostatniego? Prawdopodobnie ten, żeby ubrać pierwszego nieco cieplej.
Kiedy człowiek ubrany przez państwo ściga człowieka w łachmanach, czyni to dlatego, ażeby z niego zrobić także człowieka ubieranego przez państwo.
Jest także purpura poniżenia.
Prawdopodobnie jakiejś nieprzyjemności i jakiejś purpury tego rodzaju pierwszy starał się uniknąć.
Że drugi dozwalał mu iść naprzód i nie schwytał go jeszcze, przyczyną tego było, według wszelkiego prawdopodobieństwa to, że się spodziewał, iż ścigany będzie miał jakie znaczące spotkanie z jaką gromadką, mogącą być dobrym łupem. Taka delikatna operacja nazywa się „tropieniem.“
Przypuszczenie to jest tem prawdopodobniejszem, że człowiek oguzikowany, spostrzegłszy z wybrzeża na rogu ulicy przejeżdżającą niezajętą dorożkę, dał znak dorożkarzowi; dorożkarz zrozumiał to, poznał zaraz z kim ma do czynienia, ściągnął cugle i zaczął powolnie zdążać od rogu ulicy za dwoma ludźmi. Ponura i obdarta postać idąca naprzód nie spostrzegła tego wcale.
Dorożka przejeżdżała wzdłuż drzew Pól Elizejskich. Widać było po za wałem postać dorożkarza i bat, który trzymał w ręku.
Jedną z sekretnych instrukcji policyjnych, danych ajentom, stanowi ten artykuł: — „Mieć zawsze w pogotowiu powóz miejski, na przypadek.“
Tak manewrując każdy swoim sposobem, ze strategią wyborną, dwaj ci ludzie zbliżyli się do narożnego zjazdu, prowadzącego z ulicy do wybrzeża, po którym dorożkarze, przejeżdżający z Passy zjeżdżali poić konie w Sekwanie. Zjazd ten został zrównanym następnie dla symetrji; konie cierpią pragnienie, lecz oko jest zadowolone.
Prawdopodobnie człowiek w bluzie zamierzy wejść na ulicę tym zjazdem, ażeby spróbować zniknąć na Polach Elizejskich, w miejscu przyozdobionem drzewami, lecz w zamian za to zaopatrzonem dobrze w ajentów policyjnych, gdzie zatem ścigający znalazłby łatwo pomoc w potrzebie.
Ten punkt ulicy nader mało jest oddalonym od domu sprowadzonego z Moret do Paryża w r. 1824 przez pułkownika Brack i zwanego domem Franciszka Igo. Odwach znajduje się tam bardzo blisko.
Ku wielkiemu zdziwieniu swojego obserwatora, człowiek tropiony nie poszedł wcale zjazdem do pojenia. Szedł on dalej wybrzeżem wzdłuż ulicy.
Położenie jego stawało się widocznie krytycznem.
Oprócz rzucenia się do Sekwany, cóż mógł i myślał począć?
Nie miał już żadnego środka dostać się na ulicę; nie było zjazdu ani schodów, a bardzo już blisko było miejsca, w którem załamuje się koryto Sekwany, w pobliżu mostu Jena, gdzie wybrzeże coraz bardziej się zwężające, kończy się cienkim pasem i niknie pod wodą. Doszedłszy tam znalazłby się otoczonym przez mur prostopadły z prawej strony, przez rzekę z lewej i od przodu, przez władzę od tyłu.
Wprawdzie ten kraniec wybrzeża był zasłonięty przed wzrokiem przez kupę ziemi, sześć do siedmiu stóp wysoką, usypaną przez jakieś opadnięcie. Lecz czy ten człowiek mógł myśleć, że się schroni bezpiecznie po za tem rumowiskiem gruzu, które dosyć było obejść, aby go złapać. Byłoby to dzieciństwem. Naiwność złodziei nie sięga tak daleko.
Kupa gruzu tworzyła nad brzegiem wody rodzaj pagórka, wznoszącego się coraz wyżej, aż do prostopadłego muru nadbrzeżnego, ponad którym była ulica.
Człowiek ścigany doszedł do tego wzgórza i obszedł je tak, że przestał być widzianym przez idącego z tyłu.
Ten drugi także przestając widzieć pierwszego, przestał być przez niego widzianym; korzystając z tego porzucił wszelkie udawanie i zaczął iść bardzo szybko. W kilku chwilach był już przy kupie rumowisk i okrążył ją. Tam, zatrzymał się zdumiony. Człowieka, którego ścigał, nie było.
Było to zaćmienie całkowite mężczyzny w bluzie.
Wybrzeże po za kupą gruzów kończyło się najwięcej o trzydzieści kroków, niknąć pod wodą, która dalej uderzała o mur.
Zbieg nie mógł się rzucić do Sekwany, ani wdrapać na mur, nie będąc spostrzeżony przez tego, który szedł za nim. Cóż się więc stało?
Człowiek w zapiętym pod szyję surducie przeszedł do krańca wybrzeża, pozostał w tem miejscu przez chwilę zamyślony, z zaciśniętemi pięściami, ze spojrzeniem badawczem. Zobaczył tam w punkcie, w którym kończyła się ziemia a rozpoczynała woda, kratę żelazną, szeroką, umieszczoną na dole, sklepioną, opatrzoną dużym zamkiem i trzema grubemi zawiasami. Ta krata, rodzaj drzwiczek wybitych u spodu muru, otwierała się na samym skraju wybrzeża. Brunatny strumyk wypływał z niej. Strumyk ten wpadał do Sekwany.
W głębi po za tą ciężką zardzewiałą kratą można było rozpoznać rodzaj korytarza sklepionego.
Człowiek wzruszył ramionami i patrzył na kratę z wyrzutem.
Gdy to spojrzenie nie miało skutku, spróbował ją popchnąć, wstrząsnął nią, lecz się nie otwierała wcale. Prawdopodobnie była ona otwieraną, jakkolwiek nie słychać było najmniejszego skrzypnięcia, co jest rzeczą szczególną dla kraty tak zardzewiałej, lecz pewnem było, że ją nazad zamknięto. To wskazywało, że ten, przed którym te drzwi się otworzyły, był opatrzony, był opatrzonym nie w wytrych, lecz w klucz.
Tę oczywistość zrozumiał wkrótce człowiek wysilający się nad otworzeniem kraty i rzucił jej z oburzeniem tę sensację:
— Djabelnie mocna! — klucz rządowy!...
Później, uspokoiwszy się natychmiast, pomieścił cały orszak przypuszczeń wewnętrznych w szeregu wykrzykników, wymówionych z akcentem prawie ironicznym:
— No! no! no! no!
— Powiedziawszy to, w niewiedzieć jakiej nadziei, czy spodziewając się ujrzeć wyjście człowieka w bluzie, czy wejście innych przez tąż samą kratę, postawił się na czatach po za kupą, gruzów z cierpliwą wściekłością psa więziennego.
Ze swej strony dorożka, która się zupełnie stosowała do jego chodu, zatrzymała się po nad nim w bliskości brzegu. Dorożkarz, przewidując długie oczekiwanie, powkładał łby swoich koni do worka owsa, wilgotnego od spodu, tak dobrze znanego Paryżanom. Nieliczni przechodnie mostu Jena, nim zeszli z niego obracali głowy, żeby popatrzeć przez chwilę na te dwa szczegóły nieruchome krajobrazu: człowieka na wybrzeżu i dorożkę na ulicy nadbrzeżnej.






IV.
On także niesie swój krzyż.

Jan Valjean zaczął iść dalej i nie zatrzymywał się więcej.
Pochód ten stawał się co chwila trudniejszym, spadzistość sklepień jest zmienna; wysokość ich średnia wynosi około pięciu stóp sześciu cali i obliczoną została na wzrost człowieka; Jan Valjean był zmuszonym schylać się, ażeby nie uderzać Marjusza o sklepienie, trzeba było co chwila uginać, następnie podnosić się i bezustannie obmacywać ściany. Wilgoć kamieni i ślizkość pokładu spodniego stanowiły zły punkt oparcia, tak dla ręki jak dla nogi. Dostał się on w ohydne gnojowisko miasta. Przerywane odblaski otworów ukazywały się w bardzo odległych przerwach i jaśniały tak blado, że jasne światło słońca wysuwało się księżycowym blaskiem; wszystko zresztą było brudem, wyziewem, dusznością i cieniem. Jan Valjean czuł głód i pragnienie; pragnienie nadewszystko; tam zaś, jak morze, było miejsce pełne wody, której nie można pić. Jego siła, cudowna, jak to wiemy, i nader mało osłabiona przez wiek, dzięki czystemu i trzeźwemu życiu, zaczynała jednak omdlewać. Nadchodziło znużenie, a zmniejszające się siły, czyniły ciężar coraz większym. Marjusz może umarły, ciążył ciężarem ciał bezwładnych. Jan Valjean utrzymywał go tak, że nie naciskał jego piersi, i że oddychanie mogło się odbywać jak można było najlepiej. Czuł on około swych nóg szybko przebiegające szczury. Jeden z nich był tak dzikim, że go ugryzł. Od czasu do czasu przez otwory ściekowe dochodziło doń tchnienie świeżego powietrza; i to tylko ożywiało go nieco.
Mogła być blisko trzecia po południu, gdy doszedł do kanału środkowego.
Zadziwiło go zaraz natychmiastowe rozszerzenie się pieczary. Znalazł się nagle w galerji, której ścian nie dosięgały obie wyciągnięte ręce i pod sklepieniem, którego nie dotykała jego głowa. Wielki kanał rzeczywiście ma osiem stóp szerokości, a siedem stóp wysokości.
W punkcie, w którym kanał Montmartre łączy się z wielkim kanałem, dwie inne galerje podziemne, to jest galerja Prowancji i galerja Opactwa przecinają się wzajemnie. Wchodząc między te cztery drogi, człowiek mniej roztropny byłby niezdecydowanym. Jan Valjean wybrał najszerszą, to jest kanał Środkowy. Lecz tutaj powracało pytanie: czy iść na dół czy pod górę? Sądził, że położenie było naglącem, i że potrzeba było bądź co bądź, dostać się czemprędzej do Sekwany. Mówiąc innemi słowy, potrzeba było iść na dół. Zwrócił się więc na lewo.
Postąpił jak najlepiej. Byłoby błędem mniemać, że kanał środkowy ma dwa wyjścia, jedno przy Bercy, a drugie około Passy, i że jest, jak się zdaje wskazywać jego nazwa, środkowym pasem podziemnym Paryża po prawym brzegu Sekwany. Wielki kanał, będący tylko, przypomnijmy to sobie, dawnym strumykiem Ménilmontant, kończy się, jeżeli go przejdziemy pod górę, ślepym wąwozem, bez wyjścia, w punkcie swojego wypływu, to jest u swego źródła, u stóp pagórka Ménilmontant. Nie ma on żadnej komunikacji bezpośredniej z rozgałęzieniem ścieków, gromadzących wody Paryża po za dzielnicą Popincourt i zlewającą się do Sekwany kanałem Amelot, poniżej dawnej wyspy Wilczej. To rozgałęzienie, uzupełniające kanał zbiorowy, oddzielonem jest od niego pod samą już ulicą Ménilmontant wałem kamiennym, oznaczającym punkt rozdziału zlewów górnych i dolnych. Gdyby Jan Valjean poszedł pod górę, dostałby się po tysiącznych wysileniach, wyczerpany znużeniem, konający, w ciemnościach, do ściany bez przejścia. Byłby zgubiony.
Biorąc ściśle, nawet stamtąd, wróciwszy się nieco nazad, udając się przez przejście Dziewic Kalwarji, pod warunkiem, żeby się nie zatrzymał lub zabłąkał w rodzaju gęsiej łapy podziemnej u zbiegu kanałów ulicy Boucherat, idąc następnie korytarzem Św. Ludwika, później zwracając się na lewo przez przesmyk St. Gilles, dalej kierując się na prawo i unikając galerji Św. Sebastjana, mógł się dostać do kanału Amelot, a stąd, przypuszczając, żeby się nie zabłąkał jeszcze w rodzaju F, znajdującego się pod Bastylją, mógłby trafić na wyjście do Sekwany w bliskości Arsenału. Lecz na to potrzeba było znać gruntownie we wszystkich rozgałęzieniach i przejściach olbrzymią rosochatość ścieków. Otóż, jakeśmy to już powiedzieli, Jan Valjean nie znał wcale tej strasznej otchłani, którą szedł, i gdyby go zapytano w czem się znajduje, odpowiedziałby; w głębiach nocy.
Instynkt posłużył mu dobrze. Iść na dół było rzeczywiście możebnem zbawieniem.
Wyminął po prawej stronie dwa przejścia, zgięte w kształty pazura, pod ulicą Lafitte i ulicą Św. Jerzego, oraz długi połamany korytarz Chaussée d’Antin.
Nieco po za ściekiem, który prawdopodobnie był kanałem Św. Magdaleny, zatrzymał się. Był bardzo zmęczonym. Okienko dosyć szerokie, prawdopodobnie wychodzące z ulicy Anjou, dawało dosyć światła. Jan Valjean, z tą łagodnością poruszeń, jaką brat miałby dla rannego brata, złożył Marjusza na występie muru w kanale. Zakrwawione oblicze Marjusza pod bladem światłem okienka, zdawało się, jak w głębi grobu. Miał on oczy zamknięte; włosy przywarte do skroni, niby pędzle zaschłe w farbie czerwonej, ręce wiszące i bezwładne, członki zimne, krew zsiadłą w kącikach warg. Zaschła krew zgruźliła się w węzłach jego chustki na szyi, koszula przylgła do ran, sukno odzieży tarło otwarte nacięcia żywego ciała. Jan Valjean, uchyliwszy końcem palców ubrania, położył rękę na jego piersi; serce biło jeszcze. Jan Valjean podarł jego koszulę, obwiązał rany, jak mógł najlepiej i zatrzymał odpływającą krew; następnie schyliwszy się w tym półcieniu nad Marjuszem, bez świadomości i prawie bez tchnienia, patrzył na niego z niedającym się opisać wstrętem.
Poprawiając odzież Marjusza, znalazł w jego kieszeniach dwie rzeczy: chleb, którego zapomniał od wczoraj i pugilares. Zjadł chleb i otworzył pugilares. Na pierwszej karcie — znalazł cztery wiersze, napisane przez Marjusza. Przypominamy je sobie:
„Nazywam się Marjusz Pontmercy. Trupa mojego zanieść do mojego dziadka pana Gillenormand, ulica Panien Kalwarji, N. 6, w Marais“.
Jan Valjean przy świetle okienka przeczytał te kilka wierszy, i pozostał przez chwilę jakby pogrążonym w samym sobie, powtarzając półgłosem: ulica Panien Kalwarji, numer szósty, pan Gillenormand. Włożył nazad pugilares do kieszeni Marjusza. Jadł nieco i siła mu powróciła; wziął znowu Marjusza na plecy, oparł troskliwie jego głowę na prawej swojej łopatce i zaczął dalej iść w dół kanału.
Wielki kanał, kierujący się według spadku doliny Ménilmontant, ma około dwóch mil francuskich długości. Jest on brukowany w znacznej części swego przebiegu.
Tej pochodni nazwisk ulic Paryża, przy której objaśniamy czytelnikom pochód podziemny Jana Valjean, Jan Valjean nie miał wcale. Nic go nie objaśniały, jaką okolicę miasta przebiega, i jaką odbył przeprawę. Jedynie coraz większa bladość promyków światła, które spotykał od czasu do czasu, wskazywała mu, że słońce ustępowało z bruku i że dzień się skończy niedługo; tylko turkot powozów po nad jego głową, który się z ciągłego przemienił na przerywany, a następnie prawie ustał zupełnie, kazał mu wnosić, że już nie znajduje się pod środkowym Paryżem, że się zbliżył do jakiejś samotnej dzielnicy, sąsiadującej z zamiejskiemi bulwarami lub oddalonemi ulicami pobrzeża. Tam, gdzie jest mniej domów i mniej ulic, ścieki mają mniej otworów. Ciemność powiększała się do koła Jana Valjean. On jednak nie przestawał wcale iść dalej, macając ściany w ciemnościach.
Nagle ciemność ta stała się straszną.






V.
I piasek, jak kobieta, ma swoje zdradne przebiegi.

Jan Valjean uczuł, że wszedł w wodę, i że nie miał już przed stopami bruku, lecz mur.
Zdarza się niekiedy w pewnych okolicach Brytanji lub Szkocji, że człowiek, podróżny lub rybak, idący błotną niziną po oddalonym brzegu jakiej rzeki, spostrzega się nagle, że od kilku chwil idzie z pewną trudnością. Grunt pod jego stopami jest jakby ze smoły; podeszwa przylega do niego; nie jest to już piasek lecz lep. Wybrzeże jest zupełnie suche, lecz za każdym krokiem, jaki na niem postawi, skoro tylko chce podnieść nogę, miejsce, które się wycisnęło, napełnia się wodą. Oko zresztą nie spostrzega żadnej zmiany, ogromna płaszczyzna jest niejednostajną i spokojną, cały obszar piasku wygląda jednakowo, nic nie odróżnia gruntu twardego jeszcze, od gruntu, który już nie ma podstawy; wesoła chmara owadów nadmorskich skacze tłumnie na wędrowca. Człowiek idzie dalej, prosto opiera się o ziemię, stara się przybliżyć do brzegu. Nie jest on niespokojnym. Niepokoić się ma? dlaczegoż? Jednakże uczuwa coś, jakby ciężar jego nóg wzrastał za każdym krokiem, który czyni. Nagle zapadać się zaczyna. Zagłębia się na dwa już lub trzy cale. Musi nie iść dobrą drogą; zatrzymuje się, by ją rozpatrzeć. W tej chwili spogląda na swoje nogi. Nogi jego już znikły. Piasek je pokrywa; wyciąga nogi z piasku, chce powrócić nazad, obraca się w tył, zagłębia się jeszcze bardziej. Piasek dochodzi mu do kostek; wyrywa się z niego i rzuca się na lewo, piasek pokrywa do połowy jego łydki; rzuca się na prawo, piasek dochodzi pod kolana. Wtedy rozpoznaje z nieopisanym przerażeniem, że się dostał na brzeg ruchawy, i że się znajduje w tym ruchomym płynie, w którym człowiek zarówno nie może chodzić, jak ryba pływać nie może. Rzuca ciężar, jeżeli niesie jaki, pozbywa się balastu, jak okręt w niebezpieczeństwie, lecz i to już po czasie, piasek dochodzi mu po za kolana.
Woła, powiewa kapeluszem lub chustką, piasek obejmuje go coraz bardziej; jeżeli brzeg jest pusty, jeżeli ziemia jest zbyt odległą, jeżeli ława piasku zbyt głęboka, jeżeli nie ma bohaterów w okolicy, wtedy wszystko się skończyło, skazanym jest na zapadnięcie. Skazanym jest na to pogrzebanie straszne, długie, nieruchome, nieprzebłagane, którego niepodobna opóźnić, ani przyśpieszyć, które trwa godziny, które trwa bez końca, które pochłania go stojącego, wolnego, w zupełnem zdrowiu, które go ciągnie za nogi, które za każdem wysileniem, jakie czyni, za każdym krzykiem, jaki wydaje, zanurza go nieco głębiej, które zdaje się go karać za jego wytrwałość, podwojeniem swego pośpiechu, które powolnie wprowadza człowieka do ziemi, pozostawiając mu cały czas do patrzenia na horyzont, na drzewa, na zielone wioski, na dymy, wznoszące się z kominów oddalonych miasteczek, na statki, żeglujące po morzu, na przelatujące ze śpiewem ptaszęta, na słońce, na niebo. Zapadnięcie — to grób, co się zamienił w bagno i z głębi ziemi wychodzi po żywych. Każda chwila jest pogrzebową, nieprzebłaganą. Nieszczęśliwy próbuje usiąść, położyć się, oprzeć rękami. Wszystkie te ruchy pchają go w głąb ziemi; prostuje się i jeszcze bardziej się zagłębię czuje się połkniętym; ryczy, błaga, woła na chmury, wyciąga ręce, rozpacza. Oto już zapadł w piasek po brzuch; oto piasek dosięga piersi; oto pozostał już tylko popiersiem. Wyciąga ręce, wydaje wściekłe wrzaski, zatapia paznogcie w bagnisku, pragnie się utrzymać na tym popiele, opiera łokciami, pragnąc się wyrwać z tej rzadkiej otchłani, oddycha gwałtownie; piasek się wznosi. Oto już doszedł ramion, dochodzi szyi, twarz samą tylko widać jeszcze. Usta wydają krzyk, lecz piasek je zasypuje; milczenie. Oczy patrzą jeszcze, lecz piasek je zamyka; noc. Następnie niknie czoło, część włosów tylko widać po nad piaskiem; wysuwa się ręka, przebijając powierzchnię brzegu, porusza się i wstrząsa, lecz po chwili znika. Okropny koniec człowieka!
Niekiedy jeździec zapada się tak z koniem, niekiedy woźnica zapada się z wozem; wszystko pochłania piasek. Jest to takież samo rozbicie, jak na wodzie. Ziemia zatapia człowieka. Wydaje się równiną, a jest głębią. Przepaść też umie być zdradliwą.
Tak okropna przygoda, zawsze możebna na tem lub owem piasczystem wybrzeżu morskiem, była możebną trzydzieści lat temu w ściekach paryskich.
Przed dokonaniem ważnych prac, rozpoczętych w r. 1833, otchłań podziemna Paryża podlegała takim nagłym zapadaniom się.
Woda przesiąkała do niektórych spodnich pokładów ziemi i podstawa kanału, którą stanowił bruk w dawnych ściekach, a wapno hydrauliczne na betonie w nowych galerjach, nie mając punktu oparcia, uginało się. Ugięcie się w podłodze tego rodzaju, to rozpadlina, to zatop. Pokład spodni kanału rysował się w pewnej długości. Te rozpadliny, te przepaści błotne nazywały się w języku specjalnym topielami. Co to jest topiel? Jest to ruchomy piasek brzegów morskich, nagle napotkany pod ziemią; jest to stok góry Św. Michała w kanale. Grunt przemokły zdaje się jakby rozpuszczonym, wszystkie jego cząsteczki są niby w zawieszeniu w pół-płynnej masie; nie jest to już ziemia i nie jest to woda. Głębokość tego często bardzo wielka. Niema nic straszniejszego nad spotkanie się z taką, miejscowością. Jeżeli przeważa w niej woda, śmierć jest szybką, następuje pochłonięcie; jeżeli przeważa ziemia, śmierć jest powolną, następuje zapadnięcie.
Czy wyobrażacie sobie taką śmierć? Jeżeli zapadnięcie się jest strasznem na brzegu morza, jakiem że ono musi być w kloace? zamiast otwartego powietrza, jasnego światła, zupełnego dnia, pogodnego nieba, oddalonego gwaru, tych wolnych chmurek, z których pada życie, tych statków, spostrzeganych zdaleka, tej nadziei pod wszelaką postacią, przechodniów przypuszczalnych, ratunku możebnego do ostatniej chwili, zamiast tego wszystkiego głucha cisza, oślepiająca ciemność, czarne sklepienie, wnętrze gotowego już grobu, śmierć w głębi kału pod pokrywą ziemi; powolne zanurzenie w odchodach, kamienna skrzynia pełna błota, z której duszność otwiera szpony i chwyta za gardło; ściek plugastwa, zalewający czkawkę śmiertelną; kał zamiast brzegu, wodoród siarczany zamiast uraganu, gnój zamiast morza! i wołać, zgrzytać zębami, kręcić się i szarpać, i konać... wiedząc o tem mieście ogromnem, które temu pomódz nie może, choć jest tak blisko nad głową!
Nieopisaną jest okropność takiej śmierci. Na stosie, w rozbiciu morskiem, można być wielkim; w płomieniach, równie jak na falach, postawa wspaniała jest możebną; można się tam przeistoczyć, padając w przepaść. Lecz tutaj nigdy. Śmierć tu jest brudną. Wyzionąć ducha jest tu poniżeniem. Przed oczyma stają ohydne widziadła. Błoto jest synonimem wstydu. Śmierć to jest mała, brzydka, podła. Umrzeć w beczce małmazji, jak Clarence, jako tako; lecz w błotnym dole, d’Eszoubleau, to strasznie. Szarpać się w tych głębinach jest ohydnem, w samej chwili konania pokalać się! Miejsca te mają dosyć ciemności, ażeby się zdawały piekłem, i dosyć błota, ażeby się nie zdawały czem innem, jak kałużą, i ginący tam nie wie czy się przemienia w widmo, czy w ropuchę.
Wszędzie zapewne grób jest smutnym, lecz tutaj jest on szkaradnym.
Głębokość topieli jest rozmaitą; rozmaitą jest także ich długość i gęstość, stosownie do więcej lub mniej przepuszczalnego podziemia. Niekiedy topiel jest głęboka na trzy do czterech stóp; niekiedy na osiem do dziesięciu; czasami wcale znaleść dna nie można. Tu kał jest prawie twardym, tam znów prawie płynnym. W topieli Lunière człowiek pogrążałby się cały dzień, przeciw nie błoto Phélippeaux w pięć minut by go pochłonęło. Kał utrzymać może większy lub mniejszy ciężar, stosownie do swojej gęstości. Dziecię może się ocalić tam, gdzie zapadnie mężczyzna. Pierwszem prawem ocalenia jest pozbycie się wszelkiego rodzaju ciężaru. Rzucić worek narzędzi, kosz albo skrzynkę, było pierwszą czynnością oczyszczaczy kanałów, skoro spostrzegli, że grunt pod niemi się ugina.
Topiele powstawały z różnych przyczyn, z powodu kruchości gruntu, z przyczyny jakiegoś obsypania się w głębi, gwałtownych nawałnic letnich, bezprzestannej wilgoci zimowej, lub długich drobnych deszczów. Niekiedy ciężar okolicznych domów, napierając na grunt iłowaty lub piaszczysty, uginał i wykrzywiał sklepienia podziemnych galerji, lub też pokład ich spodni załamywał się i opadał pod tem rujnującem parciem. Obruszenie się Panteonu skruszyło w ten sposób, przed stuleciem, wklęsłości góry św. Genowefy. Gdy kanał się obrusza pod naciskiem murów, nadwerężenie w niektórych razach objawia się na ulicach przez rodzaj rozpadliny w bruku w kształcie zębów piły; taka rozpadlina ukazuje się w kształcie wężownicy, na całej długości porysowanego sklepienia, i wówczas, złe jest widzialnem, można mu szybko zaradzić. Zdarza się jednak często, że nadwerężenie wewnętrzne nie prowadzi za sobą żadnego zewnętrznego skażenia. W tak ich wypadkach biada oczyszczaczom. Wchodząc nieostrożnie do obruszonego kanału, narażają się na śmierć. Stare spisy podają wiadomość o kilku oczyszczaczach, zapadniętych w ten sposób w głębiach topieli. Znaleźć tam można kilka nazwisk; między innemi jest wzmianka o jednym z oczyszczaczy, który się zapadł w pobliżu otworu ulicy Zapustnej, zwanym Błażej Poutrin; ten Błażej Poutrin był bratem Mikołaja Poutrin, ostatniego grabarza cmentarza zwanego Kostnicą Niewiniątek w r. 1785, to jest w epoce, w której sam ten cmentarz żyć przestał.
W tych kronikach mieści się także ów młody i wytworny wicehrabia d’Escoubleau, któregośmy wspomnieli powyżej, jeden z bohaterów oblężenia Leridy, do której szturm przypuszczano w jedwabnych pończochach ze skrzypkami na czele. D’Escoubleau, spostrzeżony raz w nocy u swej kuzynki, księżnej de Sourdis, utonął w przepaści kanału Beautrillis, którędy chciał uciekać, unikając księcia. Pani de Sourdis, gdy jej opowiadano tę śmierć, zażądała flakonika, i zapomniała płakać, gwałtownie wąchając pachnidła. W podobnych razach nie wytrwa nawet miłość, kloaka ją tłumi. Thisbe zatyka nos przed Pyramem i mówi: Pfe!...






VI.
Topiel.

Jan Valjean natrafił na grunt obsunięty.
Tego rodzaju zapadanie się ziemi często zdarzało się wówczas na Elizejskich Polach, gdzie grunt z trudnością mógł być używany do robót hydraulicznych i nietrwale utrzymywał budynki podziemne z powodu, że był nadzwyczajnie sypki. Ten brak ścisłości gruntu przewyższał nawet sypkość piasków dzielnicy Św. Jerzego, gdzie musiano kłaść grube warstwy cementu podobnie jak w gliniastych pokładach dzielnicy Męczenników, tak miękkich, że przejście pod galerją Męczenników musiano wyrobić za pomocą lanej z żelaza rury. Gdy w r. 1836 zburzono dla przebudowania pod przedmieściem Św. Honorjusza stary kanał ściekowy, w którym w tej chwili znajdował się Jan Valjean, ruchomy piasek, będący pod Polami Elizejskiemi aż do Sekwany tyle stawiał przeszkód, że robota trwała blisko pół roku, ku wielkiemu niezadowoleniu mieszkańców nadbrzeżnych, zwłaszcza właścicieli domów i powozów. Roboty były nietylko trudne, ale niebezpieczne; prawda że w owym czasie przez półpięta miesiąca padały deszcze i trzy razy wylewała Sekwana.
Topiel, którą napotkał Jan Valjean powstała z wczorajszej ulewy. Bruk źle utrzymywany obsunął się i zalany został wodą deszczową. Woda dostała się szczelinami i utworzyła jakby sadzawkę. Ocembrowanie obsunięte zanurzyło się w kałuży. Na jak wielkiej przestrzeni? trudno było odgadnąć. Ciemność zaległa gęstsza niż gdzieindziej. Była to dziura błotnista w nocnej jaskini.
Jan Valjean uczuł, że bruk usuwa się pod jego nogami. Wszedł w błoto. Woda była na powierzchni a grząski kał na dnie. Nie było wyboru; wracać niepodobna, należało iść dalej. Marjusz konał, Jan Valjean był wyczerpany. Zresztą gdzieżby poszedł? Jan Valjean ruszył naprzód. Przytem z brzegu oparzelisko nie było głębokie. W miarę jednak jak postępował, nogi zanurzały się coraz głębiej. Wkrótce miał błoto po kostki a wodę po kolana. Szedł unosząc Marjusza ile możności nad wodą. Teraz miał błoto po kolana a wodę do pasa. Niepodobna było się cofać, zanurzał się coraz głębiej. To błoto dość gęste na ciężar jednego człowieka widocznie nie mogło dwóch utrzymać. Po jednemu, Jan Valjean i Marjusz możeby się wydostali. Jan Valjean szedł dalej, trzymając na rękach tego umierającego, który może był trupem.
Woda sięgała mu pod pachy; czuł że się zapada; zaledwie się mógł poruszać w głębokiem błocie. Gąszcz, który go podtrzymywał był zarazem przeszkodą. Niósł ciągle Marjusza, dobywając sił ostatka i szedł dalej, ale się zanurzał. Tylko głowę miał nad wodą i wyciągnięte nad nią ręce, w których niósł Marjusza. W starych obrazach potopu, w podobny sposób matka niosła swego jedynaka.
Zanurzył się jeszcze i przechylił twarz, by mógł oddychać nie wciągając w siebie wody. Ktoby go widział w tej ciemności pomyślałby, że to maska pływająca w cieniu; jak przez mgłę dostrzegał nad sobą zwieszoną głowę i bladą, zmartwiałą twarz Marjusza; zrobił rozpaczne wysilenie i posunął naprzód nogę; noga uderzyła o coś twardego: jakiś punkt oparcia. Czas był zaiste.
Wyprostował się, wyciągnął nogę i z pewną wściekłością, uczepił się tego punktu oparcia. Zdawało mu się, że wstąpił na pierwszy stopień schodów, prowadzących do życia.
Ten punkt oparcia, napotkany w błocie w chwili ostatecznej był początkiem drugiego końca ocembrowania. które ugięło się nie zerwawszy, niby deska z jednej sztuki. Dobrze zbudowane bruki tworzą sklepienie i mają tę trwałość. Kawał cembrowiny, zatopiony w części, ale trwały był istotną poręczą; raz jej uchwyciwszy się, ocalałeś. Jan Valjean wdarł się na to wzgórze i wydostał z oparzeliska.
Wychodząc z wody, potknął się o kamień i padł na kolana. Pomyślał, że wypadek był zrządzeniem Opatrzności i klęczał czas pewien, zasyłając w duchu nie wiemy już jakie słowa do Boga.
Powstał drżący, zlodowaciały, zgarbiony pod brzemieniem umierającego młodzieńca, okryty cuchnącem błotem, z duszą pełną przedziwnej jasności.






VII.
Niekiedy chcąc wylądować, rozbijamy się u brzegu.

I znowu puścił się w drogę.
Jan Valjean jeśli nie postradał życia w topieli, za to zupełnie stracił siły. Ostatnie wysiłki wyczerpały go zupełnie. Tak był teraz zmęczony, że co kilka kroków zatrzymywał się i wspierał o ścianę, by spocząć. Raz usiadł na murku, chcąc zmienić postawę Marjusza i sądził, że już się nie ruszy z miejsca. Ale jeżeli zamarły w nim siły, energja żyła jeszcze. Podniósł się i szedł dalej.
Szedł z rozpaczą, prawie prędko, zrobił tak ze sto kroków, nie podnosząc głowy, prawie nie oddychając, i nagle uderzył się, o ścianę. Doszedł do zakrętu kanału i napotkał mur. Podniósł oczy i daleko przed sobą spostrzegł światło. Tym razem nie było to straszne światło, ale dobre, białe światło słoneczne.
Jan Valjean zobaczył wyjście.
Dusza potępiona, gdy z kotła dostrzega nagle wyjście z otchłani, nie co innego doświadczyłaby jak Jan Valjean. Na szczątkach opalonych skrzydeł uleciałaby szalenie ku promienistym wrotom. Jan Valjean nie czuł już znużenia, nie czuł ciężaru Marjusza, odzyskał nogi stalowe i raczej biegł niż szedł. W miarę jak się zbliżał, wyjście rysowało się coraz wyraźniej. Był to łuk kabłąkowaty niższy od sklepienia, które ścieśniało się stopniowo, i węższy od galerji, która skurczała się w miarę jak się obniżało sklepienie. Tunel kończył się rodzajem lejka; zwężenie szkodliwe, wzorem furtki więziennej, loiczne w ciurmie, nie loiczne w kanale ściekowym: to też później je poprawiono.
Jan Valjean doszedł do wyjścia.
Tu, zatrzymał się.
Było to wyjście w istocie, ale wyjść nie było można.
Łuk zamknięty był silną, kratą, a krata według wszelkiego prawdopodobieństwa rzadko obracająca się na zardzewiałych zawiasach, zamknięta była w osadzie kamiennej mocnym zamkiem, czerwonym od rdzy i podobnym do cegły ogromnej. Widać było dziurę od klucza i ogromne żelazo, zagłębione w zamku na dwa spusty. Był to jeden z tych wyrobów ślusarskich, używanych w warowniach, w które obfitował stary Paryż.
Za kratą wolne powietrze, rzeka, dzień biały i brzeg wąski, po którym jednak przejść było można. Tam dalej bulwary. Paryż — otchłań, w której ukryć się tak łatwo, szeroki widnokrąg, swoboda. Na prawo, w dół Sekwany, widać było most Jena, a na lewo most Inwalidów; miejsce wygodne by doczekać nocy i umknąć. Był to jeden z najsamotniejszych punktów Paryża; wybrzeże nawprost Wielkiego Głazu. Muchy wlatywały i wylatywały przez kraty.
Mogło być w pół do dziewiątej wieczór. Zmrok zapadał.
Jan Valjean złożył Marjusza wzdłuż muru na suchej części cembrowiny, zbliżył się do kraty i ujął dwoma pięściami pręty żelazne: wstrząśnienie było wściekłe, lecz nie poruszyło kraty. Jan Valjean chwytał pręt jeden po drugim spodziewając się, że wyrwie najsłabszy i z jego pomocą wysadzi kratę lub zdruzgocze zamek. Żaden pręt się nie ruszył. Zęby tygrysa nie są silniej osadzone. Niepodobieństwo wyważyć czem kratę. Przeszkoda niezwalczona. Żadnego sposobu wydobyć się na zewnątrz.
Więc musi tu zostać na zawsze? Co począć? zawrócić nazad? znowu rozpocząć straszną podróż podziemną, nie miał na to siły. Zresztą jak powtórnie przebyć tę topiel, z której tylko cudem się wydobył? A dalej, wszak za kałużą krążył rond policji, którego pewnieby dwa razy nie uniknął. Gdzie iść nakoniec? Jaki obrać kierunek? spuszczać się z pochyłości, nie znaczyło dojść do celu. Choćby doszedł do innego wyjścia i to byłoby zamknięte kratą lub zatkane czopem. Niewątpliwie wszystkie wyjścia były w ten sposób zamknięte. Tylko przypadek oderwał kratę, przez którą wszedł, ale widocznie wszystkie inne były zaryglowane. Umknąwszy, wpadł do strasznego więzienia.
Stało się. Cokolwiek uczynił Jan Valjean było nieużyteczne. Wyczerpał siły i nie dopiął celu.
Zostali ujęci w posępną, niezmierną pajęczynę śmierci i Jan Valjean czuł jak po jej czarnych drgających niciach, straszny pająk przebiega w ciemnościach.
Obrócił się plecami do kraty, padł na bruk przy Marjuszu ciągle nieruchomym, i głowę opuścił na kolana. Żadnego wyjścia. Ostatnie krople śmiertelnej trwogi wystąpiły mu na czoło.
O kim myślał w tem głębokiem znękaniu? Ani o sobie, ani o Marjuszu. Myślał o Cozecie.






VIII.
Poła rozdartego surduta.

Gdy tak rozmyślał zgnębiony, jakaś ręka oparła się na jego ramieniu i odezwał się głos cichy:
— Do równego działu.
Ktoś był w cieniu! Nic bardziej jak rozpacz nie jest do snu podobne. Jan Valjean sądził, że marzy. Nie słyszał kroków. Byćże to może! podniósł oczy.
Jakiś człowiek stał przed nim.
Człowiek ten odziany był w bluzę, miał bose nogi i trzymał w lewem ręku trzewiki. Widocznie zdjął je, by bez szmeru przyjść do Jana Valjean.
Jan Valjean nie wahał się ani chwili. Jakkolwiek niespodziewane było spotkanie, człowieka tego zaraz poznał. Był to Thenardier.
Znienacka rozbudzony z marzenia, Jan Valjean przywykły do nagłych napaści i niespodzianych ciosów, natychmiast odzyskał całą przytomność umysłu. Zresztą stan rzeczy nie mógł się pogorszyć, boleść jego nie mogła się powiększyć, ani sam Thenardier dodać coś do ciemności tej nocy.
Przez chwilę czekał.
Thenardier podniósł rękę prawą do czoła, zrobił daszek, zmrużył oczy i ścisnął wargi z uwagą człowieka, który chce poznać drugiego. Ale mu się nie udało. Jakeśmy powiedzieli, Jan Valjean obrócony był tyłem do światła, a przytem był tak zmieniony, obłocony i zakrwawiony, że nawet we dnie by go nie poznano. Przeciwnik oświecony światłem wprawdzie bladem, ale jasnem, mimo bladości odrazu wpadł w oko Janowi Valjean. Ta nierówność warunków zapewniła pewną przewagę Janowi Valjean w tajemniczym pojedynku, który mieli stoczyć z sobą ci dwaj ludzie. Spotkanie miało miejsce między zakrytym Janem Valjean i odsłonionym Thenardierem.
Jan Valjean zaraz spostrzegł, że Thenardier go nie poznaje.
Przez chwilę patrzyli na siebie w tym półcieniu, jakby mierzyli wzajem swe siły. Thenardier pierwszy przerwał milczenie.
— Co zrobisz, by się stąd wydostać?
Jan Valjean nie odpowiedział.
Thenardier mówił dalej:
— Ani myśl o otworzeniu wytrychem kraty. A jednak musisz stąd wyjść.
— To prawda — rzekł Jan Valjean.
— A więc do równego działu.
— Co chcesz powiedzieć?
— Tyś zabił człowieka, dobrze, ale ja mam klucz.
Thenardier wskazał palcem na Marjusza i mówił dalej:
— Nie znam cię, ale ci dopomogę. Musisz być jednym z przyjaciół.
Jan Valjean zaczynał pojmować. Thenardier brał go za zabójcę.
Thenardier dodał:
— Posłuchaj, towarzyszu. Pewnie nie zabiłeś tego człeka, nie zajrzawszy wprzód co ma w kieszeni. Daj mi połowę, otworzę ci wrota.
I na poły dobywszy gruby klucz z pod dziurawej bluzy, mówił dalej:
— Czy chcesz wydostać się na wolność? Podaję ci sposób.
Jan Valjean „ogłupiał“ nie wierząc własnym oczom. Widocznie Opatrzność ukazywała się w tej ohydnej postaci Thenardiera.
Thenardier poszukał w kieszeniach pod bluzą, wydobył postronek i podał go Janowi Valjean.
— Na — rzekł — w dodatku masz sznurek.
— Na co?
— Potrzeba ci jeszcze kamienia, ale go tam znajdziesz. Leży tam kupa gruzu.
— Na co kamień?
— Niedołęgo, kiedy masz to wrzucić do rzeki, więc potrzebny ci jest kamień i postronek, inaczej będzie to pływało na wierzchu.
Jan Valjean machinalnie wziął sznurek.
Thenardier trząsnął palcami jakby mu nagle przyszła myśl jakaś.
— Ale, powiedzno towarzyszu, jak u licha wydobyłeś się z kałuży? jabym się nie odważył. Pfu! nie bardzo pachniesz.
Po chwili dodał:
— Zadaję ci pytania, ale roztropnie czynisz nie odpowiadając. Dobrze, że się tak przygotowujesz do śledztwa sędziego inkwirenta. A przytem nie mówiąc wcale, nie mówi się głośno. Mniejsza o to. Chociaż nie widzę twej twarzy i nie znam twego nazwiska, nie myśl, że nie wiem kto jesteś i czego chcesz. Wiem doskonale. Trochę potłukłeś tego jegomości, a teraz radbyś go gdzie schować. Szukasz rzeki, wielkiej skrzyni, pokrywającej wszelkie głupstwa. Wydobędę cię z kłopotu. Mam prawdziwą przyjemność dopomódz poczciwemu chłopcu.
Tak chwaląc Jana Valjean za milczenie, widocznie chciał go wyciągnąć na słowo. Pchnął go w ramie żeby dojrzeć rysy twarzy i zawołał zawsze przycichłym głosem:
— Ale wracając do kałuży, zuch jesteś, dalibóg. Czemuś tam nie w rzucił tego człowieka?
Jan Valjean milczał.
Thenardier mówił dalej, wsadzając brodę w szmatę, służącą mu za krawat, z miną poważnego człowieka:
— Może zresztą mądrze postąpiłeś. Jutro robotnicy przyjdą zatkać dziurę w kanale i mogą zobaczyć zapomnianą czerwonkę i od nitki do kłębka dojść aż do ciebie. Ktoś przechodził kanałem! Kto? którędy wyszedł? Czy widziano go jak przechodził? Policja jest bardzo dowcipna. Kloaka zdradzi i zadenuncjuje. Takie rzeczy rzadko się udają, to zwraca uwagę, mało kto robi interesa swoje w kanale, gdy przeciwnie rzeka stoi otworem dla wszystkich. Rzeka to prawdziwy dół wspólny. Po upływie miesiąca złowią twego człowieka siecią pod Saint-Cloud. Ale cóż znajdą? kawał ścierwa, bagatelę! Kto zabił tego człowieka? Paryż. I nawet cię nie poszukają. Dobrześ zrobił.
Im gadatliwszym był Thenardier, tym uporczywiej milczał Jan Valjean. Thenardier znowu wstrząsnął go za ramię.
— A teraz dobijmy targu. Podzielmy się. Widziałeś mój klucz, pokaż mi swoje pieniądze.
Thenardier miał minę dziką, chytrą, nieco groźną ale przyjacielską.
Jedna rzecz uderzała; było coś przymuszonego w ruchach Thenardiera; nie zdawał się zupełnie swobodny, choć nie udawał miny tajemniczej, mówił cicho, czasami kładł palec na ustach i szeptał: sza! Trudno było odgadnąć z jakiego powodu. Nikogo prócz ich dwóch nie było. Jan Valjean myślał, że może inni zbóje byli ukryci w jakim kącie, nie daleko, a Thenardier nie chciał podzielić się z nimi.
Thenardier odezwał się:
— Skończmy żywo. Ile człek miał pieniędzy?
Jan Valjean poszukał w swych kieszeniach.
Jak sobie przypominacie, miał zwyczaj nosić przy sobie pieniądze. Smutne jego życie wymagało ciągłej przezorności i ten zwyczaj stał się jego prawem. Tym razem jednak zaskoczony był niespodziewanie. Wdziewając wczorajszego wieczora mundur gwardji narodowej, pogrążony w ponurych myślach, zapomniał wziąć pugilares. Miał tylko trochę monety w kieszonce od kamizelki. Wywrócił tę kieszeń powalaną błotem i położył na murku cembrowiny luidora, dwie sztuki pięciofrankowe i pięć czy sześć grubych soldów.
Thenardier wyciągnął lewą wargę ze znaczącem skrzywieniem szyi.
— Zabiłeś go za bezcen — rzekł.
Począł poufale macać kieszenie Jana Valjean i kieszenie Marjusza. Jan Valjean nie przeszkadzał mu, głównie zajęty tem, by nie obrócić się do światła. Przetrząsając surdut Marjusza, Thenardier niepostrzeżony od Jana Valjean, ze zręcznością kuglarza odciął kawałek poły i ukrył pod bluzą, prawdopodobnie myśląc, że ten kawałek sukna później posłuży mu do poznania zabójcy i zabitego. Znalazł wszystkich razem pieniędzy trzydzieści franków.
— To prawda — rzekł — obydwaj razem nie macie więcej ani szeląga.
I zapomniawszy o swem słówku: Do równego działu, zabrał wszystko.
Wahał się tylko, czy wziąć grube miedziaki. Po chwili namysłu zgarnął je do kieszeni mrucząc:
— Nie zawadzi! zawsześ jednak bardzo tanio zdmuchnął człowieka.
To uczyniwszy: znowu dobył klucz z pod bluzy.
— Teraz przyjacielu, wychodź. Tu jak na jarmarku, opłaca się wychodząc. Zapłaciłeś, wychodź.
I zaczął się śmiać.
Czy niosąc nieznajomemu pomoc tym kluczem i wypuszczając go na wolność tą kratą miał szczery i bezinteresowny zamiar ocalenia zabójcy, pozwalamy sobie powątpiewać.
Thenardier pomógł Janowi Valjean ułożyć Marjujsza na jego plecach, potem na palcach nóg bosych postąpił ku kracie, kiwając na Jana Valjean by szedł za nim, wyjrzał na zewnątrz, położył palec na ustach, zaczekał chwil kilka i po odbytym przeglądzie, włożył klucz do zamku. Zasuwa usunęła się cicho, bez zgrzytu i drzwi otworzyły. Oczywiście krata i zawiasy starannie pomazane oliwą, otwierały się częściej niżby kto myślał. Ta cichość była złowrogą; czuć w niej było wejścia i wyjścia ukradkowe a milczące, ludzi nocnych i czajenie się zbrodni. Kanał ściekowy oczywiście był we wspólnictwie z jakąś bandą tajemniczą. Milcząca krata ukrywała złoczyńców.
Thenardier na pół otworzył drzwi tyle tylko, by się mógł przecisnąć Jan Valjean, zamknął kratę, dwa razy zakręcił kluczem bez żadnego szmeru i pogrążył się w ciemnościach, stąpając cicho jak tygrys. Po chwili ohydna ta opatrzność zniknęła w nocy.
Jan Valjean był na wolnem powietrzu.






IX.
Marjusz wydaje się umarłym komuś, co się zna na tem.

Położył Marjusza na skraju stromego brzegu.
Byli wolni.
Smrodliwe wyziewy, ciemność, zgroza pozostały w tyle. Otaczało ich teraz powietrze zdrowe, świeże, czyste wesołe. Dokoła cisza, ale rozkoszna cisza zachodu słońca na niebie pogodnem. Zmrok zapadał, nadchodziła noc, wielka oswobodzicielka i przyjaciółka tych wszystkich, którym potrzebny jest płaszcz cieniu by wydobyć się z niebezpieczeństwa. Ze wszech stron niebo ukazywało swe oblicze ciche i pogodne. Rzeka zbliżała się do ich stóp ze szmerem pocałunku. Słyszano powietrzny djalog gniazd, które mówiły sobie dobranoc na gałęziach więzów Pól Elizejskich. Kilka gwiazd zaledwie dostrzeżonych na bladym błękicie zenitu, połyskiwały na niezmiernych przestworzach nieba. Wieczór roztaczał nad głowę Jana Valjean wszystkie powaby nieskończoności.
Była to godzina niepewna i wyśmienita, która mówi i tak i nie. Było już dość mroku, by nie być dostrzeżonym w pewnej odległości i jeszcze dość światła, by się poznać z bliska.
Jan Valjean stał przez chwil kilka pod nieprzezwyciężonym wpływem tej pogody dostojnej i pieszczotliwej; zdarzają, się takie minuty zapomnienia; cierpienie przestaje trapić nędzarza i wszystko zaćmiewa się w myśli; spokój jak noc pokrywa marzyciela i pod promieniejącym zmrokiem, na wzór oświetlającego się nieba, dusza jaśnieje jak gwiazda. Jan Valjean mimowolnie utkwił wzrok w tym ogromie pogodnego cieniu roztoczonego nad jego głową; zamyślony wśród majestatycznej ciszy niebios wiekuistych, kąpał się w zachwycie i modlitwie. Potem, jakby mu wróciło uczucie obowiązku, żywo pochylił się ku Marjuszowi i zaczerpnąwszy w dłonie wody, rzucił mu na twarz kilka kropel. Powieki Marjusza pozostały zamknięte; ale otwarte usta oddychały.
Jan Valjean już miał powtórnie zanurzyć ręce w rzece, gdy nagle uczuł jakieś zakłopotanie, jakby za nim ktoś stał, którego nie widzi.
Raz już wspominaliśmy o tem wrażeniu każdemu znanem.
Obrócił się.
W istocie ktoś stał za nim.
Człowiek wyniosłej postaci, odziany w długi surdut, z rękoma założonemi na piersi, w prawej ręce trzymając pałkę z ołowianą gałką, stał o kilka kroków za Janem Valjean schylonym nad Marjuszem.
W zmroku wydawał się widzeniem nadludzkiem. Prostaczek zląkłby się z powodu ciemności, człowiek rozważny z powodu pałki.
Jan Valjean poznał Javerta.
Czytelnik zapewne odgadł, że nie kto inny tylko Javert tropił Thenardiera. Javert po niespodziewanem wyjściu z barykady, udał się do prefektury policji, osobiście zdał sprawę prefektowi na krótkiem posłuchaniu, potem bezzwłocznie udał się do swego obowiązku, którym, jak sobie przypominacie z noty przy nim znalezionej, było czuwanie nad prawem wybrzeżem rzeki od strony Pól Elizejskich, gdzie od pewnego czasu złoczyńcy zwrócili uwagę policji. Tu spostrzegł Thenardiera i śledził jego kroki. Reszta wiadoma.
Pojmiecie także, że owe grzeczne otwarcie kraty dla Jana Valjean było zręcznym przebiegiem Thenardiera. Thenardier ciągle czuł za sobą Javerta; człowiek ścigany ma węch niezawodzący; należało rzucić kość jaką temu ogarowi. Zabójca, doskonała gratka! Takich sposobności z rąk się nie wypuszcza. Thenardier, wypychając za kratę Jana Valjean na swoje miejsce, dawał łup policji, zacierał ślady za sobą, sprawiał, że o nim zapomniano dla ważniejszej sprawy, wynagradzał Javerta za oczekiwanie, nadto zyskiwał trzydzieści franków i miał nadzieję umknąć z pomocą tej dywersji.
Jan Valjean wpadł z deszczu pod rynnę.
Dwa spotkania jedno po drugiem, Javert po Thenardierze, zaiste było to za wiele.
Javert nie poznał Jana Valjean, który jakeśmy powiedzieli był zmieniony do niepoznania. Nie ruszając się z miejsca, ścisnął tylko pałkę i rzekł głosem spokojnym:
— Kto pan jesteś?
— Ja.
— Kto taki?
— Jan Valjean.
Javert włożył pałkę w zęby, zgiął kolana, pochylił się, położył na ramionach Jana Valjean dwie silne ręce, które wpiły się w nie jak kleszcze, przypatrzył mu się i poznał. Twarze ich dotykały się prawie. Spojrzenie Javerta było straszne.
Jan Valjean nie probował wydobyć się z uścisków Javerta, podobny do lwa, który nie broni się od szponów ostrowidza.
— Inspektorze Javert — rzekł — jestem w pańskiej mocy. Zresztą od rana uważam się za twojego więźnia. Nie po to dałem panu mój adres żeby uciekać. Możesz mię zabrać. Ale w przód zrób mi pan jedną łaskę.
Javert zdawał się nie słyszeć. Utkwił w Jana Valjean błyszczące źrenice i podniósł wargi do nosa, co znaczyło dzikie zadumanie. Nakoniec wypuścił Jana Valjean, wyprostował się, ujął garścią pałkę i jakby we śnie, raczej wyszeptał niż wymówił to zapytanie:
— Co tu pan robisz? i co to za człowiek?
Przestał już mówić ty Janowi Valjean.
Jan Valjean odpowiedział, a głos jego zdał się budzić Javerta:
— Właśnie o nim chciałem mówić. Rozporządzaj pan mną jak ci się podoba, ale wprzód dopomóż mi odnieść go do domu. O to jedno proszę.
Twarz Javerta zmarszczyła się, jak to mu się zdarzało ilekroć żądano od niego jakiego ustępstwa. Wszelako nie odmówił.
Pochylił się znowu, wyjął z kieszeni chustkę, umoczył ją w wodzie i otarł nią zakrwawione czoło Marjusza.
— Ten człowiek był na barykadzie — rzekł półgłosem jakby do siebie. Jego to nazywano Marjuszem.
Javert, bliski śmierci, wszystko wysłuchał, wypatrzył i zauważył na barykadzie; prawie konając zbierał wiadomości.
Ujął rękę Marjusza szukając pulsu.
— Jest ranny — rzekł Jan Valjean.
— Zabity — odparł Javert.
Jan Valjean odpowiedział:
— Nie. Jeszcze żyje.
— Więc go przyniosłeś pan tutaj z barykady? — zagadnął Javert.
Musiał być nadzwyczajnie zajęty swemi myślami, kiedy nie wypytywał o tę niepokojącą podróż przez kanał ściekowy i nie spostrzegł milczenia Jana Valjean po tem zapytaniu.
Ze swej strony Jan Valjean zdawał się być jedną myślą zajęty i rzekł:
— Mieszka w Marais, ulica Panien Kalwarji, u dziadka swego... Zapomniałem nazwisko.
Jan Valjean poszukał w surducie Marjusza, wydobył pugilares, otworzył na stronicy zapisanej przez Marjusza i podał Javertowi.
Było jeszcze tyle światła na niebie że można było czytać. Prócz tego Javert miał kocią źrenicę ptaków nocnych. Odczytał kilka wierszy napisanych przez Marjusza i mruknął:
— Grillenormand, ulica Panien Kalwarji numer 6.
Potem zawołał:
— Dorożka!
Przypominamy, że dorożka czekała go na wszelki wypadek.
Javert zatrzymał pugilares Marjusza.
W chwilę potem powóz zajechał do brzegu. Złożono Marjusza na siedzeniu w głębi, a Javert usiadł z Janem Valjean na przodzie.
Zamknięto drzwiczki, dorożka oddaliła się prędko w kierunku Bastylji.
Opuścili wybrzeże i skierowali się na ulicę. Dorożkarz, ciemna sylwetka na koźle, smagał biczem wychudłe szkapy. Lodowe milczenie w powozie. Marjusz nieruchomy, plecami oparty o głąb powozu, z głową opuszczoną na piersi, zwieszonemi rękoma i sztywnemi nogami, zdawał się czekać na trumnę; Jan Valjean wydawał się z cienia, a Javert z głazu; w tej pełnej mroku dorożce, której wnętrze, ilekroć przejeżdżali około latarni, ukazywało się blado-sine jak w blasku błyskawicy, przypadek połączył i zdawał się porównywać z sobą, trzy nieruchome postacie tragiczne: trupa, widmo i posąg.






X.
Powrót marnotrawnego syna.

Za każdem wstrząśnieniem dorożki kropla krwi spadała z włosów Marjusza.
Ciemna noc zapadła, gdy dorożka stanęła przed numerem 6 ulicy Panien Kalwarji.
Javert wysiadł pierwszy, jednym rzutem oka przekonał się o numerze nad bramą i podniósłszy ciężki młotek z kutego żelaza, ozdobiony według staroświeckiej mody trykającemi się kozłem i satyrem, silnie uderzył w bramę. Otworzyły się drzwi, Javert je popchnął. Ukazał się stróż ze świecą w ręku, ziewający, na wpół rozbudzony.
Wszystko spało w domu. W Marais wcześnie idą spać, zwłaszcza w czasach zawieruchy.
Tymczasem Jan Valjean i woźnica znieśli Marusza z dorożki, Jan Valjean podtrzymując pod pachy a woźnica za nogi.
Tak niosąc Marjusza, Jan Valjean wsunął rękę pod jego odzież nieco podartą, przyłożył ją do piersi, upewnił się, że serce biło jeszcze. Bilo nawet trochę silniej, jakby trzęsienie dorożki rozbudziło nieco życie.
Javert odezwał się do odźwiernego tonem, jaki przystoi ajentowi władzy, mówiącego do stróża domu buntowniczego:
— Niejaki Gillenormand?
— Tutaj. Co pan od niego żąda?
— Odnoszą mu jego syna.
— Jego syna? — powtórzył zdumiony odźwierny.
— Nieżywego.
Jan Valjean, który stał za Javertem, obdarty i powalany i budził w stróżu grozę, skinął mu głową, że żyje.
Odźwierny nie rozumiał ani słów Javerta, ani skinienia Jana Valjean.
Javert mówił dalej:
— Był na barykadzie i oto go macie.
— Na barykadzie! — zawołał stróż.
— Dał się zabić. Idź obudź ojca.
Odźwierny nie ruszył się z miejsca.
— Idź żywo! — krzyknął Javert.
I dodał:
— Jutro będziecie mieli pogrzeb.
Dla Javerta wypadki publiczne były uklasyfikowane kategorycznie, co jest początkiem przezorności czynności, i każde zdarzenie miało swoją oddzielną rubrykę: fakta możliwe były jakby w szufladkach, skąd w danym razie wychodziły w rozmaitych dozach; na ulicy były: wrzawa, zaburzenia, saturnalja i pogrzeby.
Odźwierny obudził tylko Baskijczyka. Baskijczyk rozbudził Nicoletę, Nicoleta rozbudziła ciotkę Gillenormand. Dziadka nie budzono, myśląc, że zawsze dość wcześnie dowie się o wypadku.
Wniesiono pocichu Marjusza na pierwsze piętro, tak iż nikt nie słyszał tego w innych częściach domu, i złożono go na starej kanapie w przedpokoju p. Gillenormand, a gdy Baskijczyk szedł po lekarza a Nicoletta wyjmowała bieliznę z szafy, Jan Valjean uczuł, że Javert dotknął jego ramienia. Zrozumiał i zeszedł na dół, a za nim Javert.
Odźwierny patrzył na odchodzących rozespany i przestraszony.
Wsiedli znowu do dorożki a woźnica na kozioł.
— Inspektorze Javert — rzekł Jan Valjean — proszę pana jeszcze o jedną, łaskę.
— Jaką? — zapytał opryskliwie Javert.
— Pozwól mi jeszcze wstąpić na chwilę do siebie. Później zrobisz pan ze mną co zechcesz.
Javert milczał przez chwilę, schowawszy brodę w kołnierz surduta, potem spuścił szkło powozu.
— Dorożkarzu — rzekł — jedź na ulicę Człowieka Zbrojnego pod Nr. 7.






XI.
Javert się zachwiał.

Nie otworzyli ust przez całą drogę.
Czego chciał Jan Valjean? Dokończyć co był rozpoczął; ostrzedz Cozettę, powiedzieć jej gdzie jest Marjusz, dać jej jakie wskazówki użyteczne i wydać, jeśli było można, ostatnie rozporządzenia. Co do niego, co do jego osobistości, wszystko się już skończyło; ujęty przez Javerta, nie myślał stawiać mu oporu; inny na jego miejscu w położeniu podobnem, pomyślałby o sznurku, który mu dał Thenardier i o kracie pierwszego więzienia, do któregoby go wtrącono; ale od poznania biskupa, Jan Valjean czuł głęboki religijny wstręt do zamachu na życie czy to cudze, czy swoje własne.
Samobójstwo, tajemniczy gwałt zadany nieznanemu, mogący w pewnej mierze być śmiercią duszy, budziło nieprzezwyciężoną grozę w Janie Valjean.
Wjeżdżając w ulicę Człowieka Zbrojnego, dorożkarz się zatrzymał, bo ulica była za wąska na przejazd powozu. Javert i Jan Valjean wysiedli.
Dorożkarz pokornie przedstawiał „panu inspektorowi“, że adamaszek powozu powalany był krwią zabitego i błotem zabójcy. Tak pojmował zdarzenie. Dodał, że należy mu się wynagrodzenie. Współcześnie dobywszy z kieszeni książeczkę, prosił pana inspektora, aby raczył mu napisać jakie takie zaświadczenie.
Javert odepchnął książeczkę, którą mu podawał dorożkarz i rzekł:
— Ile ci się należy za wszystko, licząc czekanie i kursa?
— Przeszło siedm godzin czasu, a mój aksamit był zupełnie nowy. Ośmdziesiąt franków, panie inspektorze.
Javert dobył z kieszeni cztery napoleony i odprawił dorożkarza.
Weszli w ulicę, jak zwykle pustą. Javert szedł za Janem Valjean. Przyszli do numeru 7. Jan Valjean zastukał. Drzwi się otwarły.
— Dobrze — rzekł Javert. Idź pan na górę.
I dodał z dziwnym wyrazem twarzy, jakby zadawał sobie gwałt mówiąc:
— Ja tu zaczekam.
Jan Valjean spojrzał na Javerta. Taki sposób postępowania nie był we zwyczaju inspektora. Jednakże Javert miał w nim teraz rodzaj wyniosłego zaufania, zaufania kota, który daje myszy swobodę odejścia jak daleko sięgają jego szpony, a przytem, że Jan Valjean zdecydowany był oddać się w ręce sprawiedliwości i raz skończyć, nie bardzo się przeto dziwił. Popchnął drzwi, wszedł do domu, zawołał na odźwiernego, który leżał i z łóżka pociągnął za szminek: — To ja! i wszedł na schody.
Stanąwszy na pierwszem piętrze, zatrzymał się. Wszystkie drogi boleści miewają stacje. Przy schodach było okienko otwarte. Jak w wielu starych domach, przy schodach było okno od ulicy. Latarnia, stojąca naprzeciw, rzucała nieco światła na stopnie, co uwalniało od palenia lampy.
Czy chcąc odetchnąć świeżem powietrzem, czy machinalnie tylko Jan Valjean wysunął głowę za okno i wyjrzał na ulicę. Ulica krótka, latarnia oświecała ją od jednego końca do drugiego. Jan Valjean się zdumiał: na ulicy nie było nikogo.
Javert odszedł.






XII.
Dziadek.

Baskijczyk i stróż przenieśli do salonu Marjusza, wyciągniętego na kanapie, na której go złożono po przyjeździe. Lekarz przybył niezwłocznie, ciotka Gillenormand wstała z łóżka.
Ciotka Gillenormand biegała tu i owdzie przestraszona, załamując ręce i, nie wiedząc co czynić, wołała: A mój Boże, czy to być może! I dodawała czasami: wszystko krwią się powala! Gdy minęła pierwsza groza, szanowna ciocia filozoficzniej zapatrywać się zaczęła na położenie, i filozofja jej wyraziła się w tym wykrzyku: wiedziałam, że się tak skończy! Nie dodała: już ja mówiłam, że tak będzie, zwykłe wyrażenie w okolicznościach tego rodzaju.
Na rozkaz lekarza postawiono przy kanapie łóżko na pasach. Lekarz obejrzał Marjusza i przekonawszy się, że pulsa biją, że ranny nie miał w piersi rany głębokiej, i że krew w końcach ust pochodziła z nozdrzy, kazał go położyć na wznak na łóżku, bez poduszki, głowę równo z ciałem, nawet nieco niżej, z obnażonym tułowiem, aby ułatwić oddychanie. Panna Gillenormand, widząc, że rozbierają Marjusza, oddaliła się do swego pokoju i zaczęła odmawiać różaniec.
Tułów nie był wewnątrz uszkodzony; kula, odbiwszy się od pugilaresu, zboczyła i obdarła żebra, nie zanurzywszy się głęboko, a więc bez niebezpieczeństwa. Długa podróż podziemna rozerwała złamany obojczyk i to rzeczywiście mogło niepokoić. Ramiona miał porąbane szablą. Na twarzy żadnej szramy, ale głowa była pocięta; jakie były te rany na głowie? czy zatrzymywały się na skórze gęstym włosem pokrytej? czy naruszały czaszkę? Ważny symptomat, że sprawiły omdlenie, a z takich omdleń nie zawsze się budzi. Prócz tego krwotok wyczerpał rannego. Od pasa ciało, zasłonione barykadą, było nietknięte.
Baskijczyk i Nicoletta darli bieliznę i przygotowywali bandaże; Nicoletta je zszywała, Baskijczyk zwijał. W braku szarpi lekarz tymczasowo zatrzymał krew w ranach gałkami z waty. Obok łóżka paliły się trzy świece na stole, na którym rozłożono narzędzia chirurgiczne. Lekarz obmył zimną wodą twarz i włosy Marjusza. W jednej chwili pełne wiadro było czerwone. Stróż z lichtarzem w ręku przyświecał.
Lekarz zadumał się smutnie. Czasami czynił głową znak przeczenia, jakby odpowiadał na zapytanie, które sobie w duchu zadawał. Zły znak dla chorego, ten tajemniczy djalog lekarza z sobą samym.
W chwili, gdy lekarz otarł twarz i zlekka dotykał palcem powiek ciągle zamkniętych, otwarły się drzwi w głębi salonu i ukazała się blada wyniosła postać.
Był to dziadek.
Od dwóch dni zaburzenia drażniły, oburzały i zajmowały pana Gillenormand. Nie mógł spać nocy poprzedniej i miał gorączkę dzień cały. Wieczorem wcześnie położył się spać, zaleciwszy zaryglować dom cały i usnął ze znużenia.
Starcy miewają sen lekki; pokój pana Gillenormand dotykał salonu, i mimo wszelkich ostrożności, szmer go rozbudził. Zdziwiony promykiem światła, przedzierającym się przez szczelinę we drzwiach, wstał z łóżka i wszedł po cichu.
Stał na progu z ręką opartą o klamkę drzwi na wpół otwartych, z głową nieco na przód pochyloną i pałającą, okryty białym puszczonym szlafrokiem jak całunem, i zdziwiony, miał postać widma patrzącego w grób.
Zobaczył łóżko i na materacu zakrwawionego młodzieńca, białego woskową białością, z zamkniętemi oczyma, otwartemi ustami, sinemi wargami, obnażonego do pasa, naznaczonego czerwonemi ranami, nieruchomego i jaskrawo oświeconego.
Dziadek zadrżał od stóp do głów, o ile mogą zadrzeć skostniałe członki, oczy, których białka pożółkły ze starości, pokryły się szklistą powłoką, cała twarz w jednej chwili pomarszczyła się trupio, jak głowa skieleta, ręce obwisły, jakby pękła w nich sprężyna, i osłupienie wyraziło się w rozsunięciu palcy rąk drżących, kolana zgięły się w kąt, ukazując przez otwarte Poły szlafroka wychudłe nogi, nastrzępione siwym włosem, i szepnął:
— Marjusz!
— Proszę pana — rzekł Baskijczyk — przyniesiono Pana. Był na barykadzie i...
— Poległ! — zawołał starzec strasznym głosem. A rozbójnik.
Wówczas jakaś grobowa przemiana wyprostowała stuletniego starca, jak młodzieńca.
— Panie — rzekł — jesteś lekarzem. Chciej mi naprzód jedną rzecz powiedzieć. Wszak umarł, nie prawdaż?
Lekarz pełen trwogi, milczał.
Pan Gillenormand załamał ręce z wybuchem strasznego śmiechu.
— Umarł! umarł! Dał się zabić na barykadzie z nienawiści ku mnie! Na złość mi! A krwiożerco! tak to powracasz do mnie! O nędzo życia, umarł!
Poszedł do okna, otworzył je całe, jakby mu było duszno w pokoju i stojąc przed cieniem, jął rozmawiać z nocą na ulicy:
— Pocięty, posiekany, zarżnięty, zamordowany, pokrajany, porąbany w kawałki! patrzajcie go, łajdaka! Wiedział dobrze, że go czekam, że kazałem uporządkować jego pokój i żem nad mojem łóżkiem zawiesił jego portret z lat dziecinnych! Wiedział, że go przyjmę z otwartemi rękoma, że wzywałem go od lat wielu, że po całych wieczorach siedziałem przy kominku z założonemi na kolanach rękoma, nie wiedząc co czynić, i że od tego głupiałem! Wiedziałeś to dobrze, że dość ci wrócić i powiedzieć: to ja, a byłbyś panem domu, a byłbym ci posłuszny i robiłbyś co zechciał ze starym safandułą dziadkiem! Wiedziałeś to, a jednak powiedziałeś: nie, nie pójdę, to rojalista! I wolałeś iść na barykady i dać się tam zabić ze złości! mszcząc się za to, com ci powiedział o jego wysokości księciu Berry! Ależ to haniebne! Połóżże się teraz i śpij spokojnie! Umarł. Oto moje przebudzenie.
Lekarz, zaczynający być niespokojnym z dwóch stron, opuścił na chwilę Marjusza, postąpił ku panu Gillenormand i ujął go za rękę. Starzec obrócił się, spojrzał nań oczyma, które zdawały się rozszerzone i krwawe, i rzekł spokojnie:
— Dziękuję panu. Jestem spokojny, jestem mężczyzną, patrzyłem na śmierć Ludwika XVI i umiem znosić wypadki. Jedna rzecz jest straszna, pomyśleć, że wszystkiego złego narobiły wasze dzienniki. Macie pismaków, mówców, gadułów, rzeczników, trybuny, rozprawy publiczne, postęp, światło, prawo człowieka, wolność druku i oto jak wam odnoszą do domu wasze dzieci. A! Marjusz! rzecz okropna! Zabity! umarł wprzód odemnie! A rozbójnik! Doktorze, zdaje mi się, że pan mieszkasz w tej dzielnicy? A, znam pana. Widuję z okna przejeżdżający twój kabriolet. Powiem panu, że myliłbyś się sądząc, iż się gniewam. Nie, gniewać się na nieboszczyka, to byłoby głupio. Ale patrz, to dziecię ja wychowałem. Starcem byłem, gdy to było jeszcze drobniuchne. Bawił się w Tuilerjach małą łopatką, a żeby nadzorcy nie łajali, zasypywałem kijem dołki, które kopał swą łopatką. Jednego dnia zawołał: Precz z Ludwikiem XVIII i poszedł sobie. Nie moja to wina. Był różowy i jasnowłosy! Matka jego umarła. Czyś pan zauważył, że wszystkie drobne dzieci są jak on jasnowłose? Skąd to pochodzi? Jego ojciec był jednym z rozbójników Loary, ale dzieci nie odpowiadają za zbrodnie swych ojców. Przypominam sobie kiedy był, ot taki mały. Nie mógł nigdy wymówić d. Szczebiotał słodko i niezrozumiale, jak ptaszek. Pamiętam raz przed Herkulesem farnezejskim otoczyła go gromadka przechodniów i wszyscy podziwiali go w zachwyceniu, taki był piękny chłopczyna. Miał główkę, jakby z obrazu zdjętą. Krzyczałem na niego, straszyłem go kijem, ale wiedział dobrze, że to żarty. Rano, gdy wszedł do mego pokoju, burczałem, ale mi się zdawało, że weszło słońce. Trudno się oprzeć tym malcom. Chwytają cię, ujmują za serce i już nie wypuszczą. Bo też tak miłej dzieciny nie widziałem. A teraz praw mi pan o swoich Lafayettach, Benjaminach Constant i Térecuirach de Corcelles, którzy mi go zabijają! Nie powinno się tak dziać na świecie.
Zbliżył się do Marjusza, zawsze bladego i nieruchomego, do którego powrócił lekarz, i starzec znowu załamał ręce. Białe jego wargi poruszały się machinalnie, wypuszczając, niby tchnienie konania, te słowa prawie niedosłyszane: — A! serce z kamienia! A klubista! zbrodzień! septembrzysta! Były to ciche wyrzuty konającego, czynione trupowi.
Że jednak wybuchy wewnętrzne zawsze muszą wylać się na zewnątrz, powoli związek słów wracał, lecz starzec nie miał siły wymawiać je wyraźnie i głos jego stał się głuchy i zagasły, jakby wychodził z drugiej strony przepaści:
— Wszystko mi jedno i ja umrę także. Kto mi powie, że nie ma w Paryżu hultajki, coby była szczęśliwą, uszczęśliwiając tego łotra! Łajdak, zamiast bawić się i używać życia, poszedł bić się i dał się kartaczować, jak bydle! Za kogo? na co? Za Rzeczpospolitą! Zamiast pójść tańcować w Lepiance, jak przystoi na młodzieńca! I warto mieć lat dwadzieścia! Rzeczpospolita, piękne głupstwo! Biedne matki, rodźcież teraz ładnych chłopców. Ha, umarł. Będą dwa na raz pogrzeby. I takeś się sprawił dla pięknych oczów jenerała Lamarque. Co ci zrobił dobrego ten jenerał Lamarque? Rębacz! gaduła! Dać się zabić za trupa! Dalibóg można zwarjować! Zrozumże go! W dwudziestym roku! I nie obrócił głowy, by spojrzeć, że coś zostawia za sobą! I oto biedni starcy muszą samotnie umierać... Zdychaj w swej dziurze, sowo! Ha, tem lepiej, zabije mię to odrazu. Jestem zbyt stary; mam sto lat, mam sto tysięcy lat, oddawna już służy mi prawo do śmierci. Po takim ciosie, rzecz skończona. Stało się, wielkie szczęście! Po licha wdychać w siebie amonjaki i te stosy leków? Stracone twe zabiegi, głupi lekarzu! Idź sobie, umarł, umarł naprawdę. Znam się na tem, bo sam jestem umarły. Nie robił przez połowę. Tak, dzisiejsze czasy są haniebne, haniebne, haniebne; tak myślę o was, o waszych ideach, o waszych systemach, o waszych mistrzach, o waszych wyroczniach i uczonych, o waszych hultajach pisarzach i gałganach filozofach, i o wszystkich rewolucjach, które od lat sześćdziesięciu płoszą stada kruków w Tuilerjach! A żeś był bez litości, dając się zabić w taki sposób, nie będę miał nawet żalu po twej śmierci; czy słyszysz, morderco!
W tej chwili Marjusz zwolna otworzył powieki i jego spojrzenie, zamglone jeszcze letargicznem zdumieniem, spoczęło na panu Gillenormand.
— Marjuszu! — zawołał starzec. Marjuszu! mój mały Marjuszu, moje dziecko, mój synu ukochany! Otwierasz oczy, patrzysz na mnie, żyjesz, dzięki ci, dzięki!
I upadł omdlały.






KSIĘGA CZWARTA.
JAVERT ZBITY Z TORU.
Javert oddalił się wolnym krokiem z ulicy Człowieka Zbrojnego.

Po raz pierwszy w życiu szedł z pochyloną, głową, i równie po raz pierwszy w życiu, z rękoma w tył założonemi.
Dotychczas z dwóch postaw Napoleona, Javert przybierał jedną tylko, wyrażającą mocne postanowienie w skrzyżowaniu rąk na piersi; ręce złożone w tyle, ten wyraz niepewności, nie był mu znany. Teraz nastała przemiana; cała jego postać ponura i opieszała, tchnęła niepokojem.
Zapuścił się w milczące uliczki.
A jednak szedł w pewnym kierunku.
Obrał najkrótszą drogę do Sekwany, doszedł do ulicy nadbrzeżnej Wiązów, i idąc wciąż brzegiem, minął La Grève, i zatrzymał się w pewnej odległości od kordegardy przy Chatêlet w rogu mostu Najświętszej Panny. Między tym mostem i mostem Zamiany z jednej strony, a między wybrzeżami Megissièrie i Fleurs, Sekwana tworzy rodzaj kwadratowego jeziora przerżniętego prądem.
Tego punktu Sekwany lękają się rybacy. Nic niebezpieczniejszego nad ten prąd ściśnięty w owym czasie i pieniący się między słupami mostu. Obydwa mosty, bliskie siebie, powiększają niebezpieczeństwo; woda z przerażającym pośpiechem pędzi pod arkady. Wpada strasznemi falami, bałwany uderzają na słupy jakby je chciały wyrwać grubemi linami z wody. Kto tam wpadnie, nie wydostanie się na wierzch; najlepsi pływacy toną.
Javert oparł się łokciami o parapecie, brodę utkwił w dłoniach i machinalnie zatopiwszy paznogcie w gęstych faworytach, dumał.
Nowość, rewolucja, katastrofa zaszła w głębi jego duszy; miał o czem rozmyślać.
Javert cierpiał okropnie.
Od kilku godzin Javert przestał być prostym człowiekiem. Był pomieszany i niespokojny; umysł jego tak jasny w swej ślepocie, stracił przezroczystość; chmura zaćmiła ten kryształ. Javert czuł w sumieniu, że musi się rozdwoić i nie mógł tego ukrywać przed sobą. Gdy tak niespodzianie spotkał Jana Valjean nad brzegiem Sekwany, było coś w nim, niby wilk, odzyskujący łup, i pies, znajdujący swego pana.
Widział przed sobą dwie drogi, obydwie zarówno proste; ale widział je dwie, i to go przerażało, bo w życiu swojem znał tylko jedną prostą drogę. I, o dojmujący niepokoju, drogi te były przeciwne. Jedna z tych linij prostych wyłączała drugą. Która z nich była prawdziwą?
Położenie dziwne, niewysłowione.
Zawdzięczać ocalenie życia złoczyńcy, przyjąć dług i zapłacić go, być na przekor sobie, na równi z wyrzutkiem społeczeństwa, i oddawać mu usługę za usługę, pozwolić sobie powiedzieć: idź z Bogiem, i z kolei rzec: jesteś wolny; poświęcać względom osobistym powinność, obowiązek ogólny, i czuć w tych pobudkach osobistych coś także ogólnego i wyższego może; zdradzić społeczeństwo, by pozostać wiernym sumieniu: wszystkie te niedorzeczności stawały się rzeczywistością i zwalały na jego głowę; to go przygnębiało.
Zdumiło go, że Jan Valjean wyświadczył mu łaskę, a przerażało, że on, Javert, uwolnił Jana Valjean.
Co się z nim działo? Nie mógł się już poznać.
Co czynić teraz? Wydać Jana Valjean, źle; zostawić go wolnym, także źle. W pierwszym razie człowiek władzy spadał niżej od człowieka z galer; w drugim, galernik stawał wyżej nad prawo i deptał je nogą. W obydwóch razach Javert był zniesławiony. Cobykolwiek przedsięwziął, musiał upaść. Los ma pewne strome wyżyny niemożliwości, po za którem i życie jest tylko przepaścią. Javert stał na jednej z takich wyżyn.
Niepokoiło go także, że musi myśleć. Zniewalały go do tego wszystkie sprzeczne wzruszenia. Nie przywykł był myśleć, a teraz myślenie gnębiło go najboleśniej.
Jest zawsze w myśli pewna ilość wewnętrznego rokoszu; gniewał się, że go czuje w sobie.
Myślenie nie wiedzieć o czem po za ciasną sferą jego urzędu, wydawało mu się w każdym razie nieużyteczne i nużące; ale myślenie o dniu upłynionym było prawdziwą katuszą. A jednak należało zajrzeć w swoje sumienie i po tylu wstrząśnieniach zdać sobie sprawę z siebie samego.
Dreszczem go przejmowała myśl o tem, co uczynił. On, Javert, uznał za stosowne, wbrew wszelkim przepisom policyjnym, wbrew wszelkiej organizacji społecznej i sądowej, przeciw całemu kodeksowi, wypuścić człowieka na wolność, bo tak mu się podobało; postawił osobiste swe sprawy w miejsce spraw publicznych; nie byłoż to rzeczą niesłychaną? Ilekroć pomyślał o tym postępku, który nie wiedział jak nazwać, drżał od stóp do głowy. Na co się zdecydować? Co przedsięwziąć? Jedno mu pozostawało: śpiesznie wrócić na ulicę Człowieka Zbrojnego i aresztować Jana Valjean. Oczywiście, tak należało uczynić. A jednak nie mógł.
Coś mu tamowało drogę z tej strony.
Javert czuł jakiś przewrót w sobie.
Galernik, nietykalny winowajca, którego sprawiedliwość nie może ująć! i to z przyczyny Javerta!
Javert i Jan Valjean: jeden, by poszukiwać winowajcę, drugi, by ponieść karę! Dwaj ci ludzie, mający ulegać prawu, doszli obydwaj do tego, że stanęli wyżej nad prawo: czyż ta myśl nie przeraża?
Jakto! rzecz ta potworna się stała, i nikt nie będzie ukarany! Jan Valjean silniejszy od porządku społecznego będzie wolny, a on, Javert, nie przestanie jeść chleba skarbowego!
Zwolna marzenie jego stawało się straszne.
Mógłby sobie wyrzucać jeszcze owego powstańca, którego odwiózł na ulicę Panien Kalwarji, ale o tem nie pomyślał. Mniejszy błąd ginął w większym. Zresztą powstaniec ten widocznie nie żył, a prawnie biorąc, śmierć przerywa poszukiwania.
Jan Valjean jedynie ciążył mu na duszy.
Jan Valjean zbijał go z toru. Wszystkie pewniki, które dotychczas były punktami oparcia jego życia, runęły wobec tego człowieka. Gnębiła go wspaniałomyślność Jana Valjean względem niego, Javerta. Inne fakta, które sobie przypomniał, a które dawniej uważał za kłamstwa i szaleństwa, teraz stanęły przed jego umysłem, jak rzeczywistości. Pan Madeleine ukazał się za Janem Valjean i obydwie postacie, łącząc się, tworzyły jedną całość czcigodną. Javert czuł, że coś okropnego przenika do jego duszy: podziwienie dla galernika. Czuć uszanowanie dla skazanego przez prawo — czy podobna! Drżał na tę myśl, a nie mógł się jej oprzeć. Daremnie się szamotał, musiał w duchu uznać szczytność tego nędznika. Rzecz obmierzła.
Dobroczynny złoczyńca, galernik pełen współczucia, łagodny, niosący pomoc, łaskawy, oddający dobre za złe, przebaczenie za nienawiść, przekładający politowanie nad zemstę, własną zgubę nad zgubę swego nieprzyjaciela, ocalający tego, który go ujął i wtrącił w otchłań męczarni, uklęknięty na szczycie cnoty! Javert zmuszony był wyznać, że taki potwór istnieje.
Nie mogło tak trwać dłużej.
Niewątpliwie, powtarzamy, nie bez oporu poddał się temu potworowi, temu haniebnemu aniołowi i bohaterowi ohydnemu, który go równie prawie oburzał jak zdumiewał. Ze dwadzieścia razy, gdy siedział w powozie naprzeciw Jana Valjean, zaryczał w nim tygrys legalności. Ze dwadzieścia razy brała go ochota rzucić się na Jana Vaijean, schwytać go i pożreć, to jest — aresztować. Co nad to prostszego, w istocie? Zawołać na pierwszą lepszą wartę, około której dorożka przejeżdżała: — Oto zbiegły kryminalista! Przywołać żandarmów i rzec im: Zabierzcie tego człowieka! potem iść sobie, zostawić potępieńca, nie wiedzieć o reszcie i do niczego się nie mieszać. Człowiek ten zostanie na zawsze więźniem prawa; prawo zrobi z nim co zechce. Cóż nadto sprawiedliwszego? Javert powiedział to sobie i już był gotów działać, i schwycić człowieka — a jednak i wówczas jak teraz, nie mógł; ilekroć jego ręka konwulsyjnie podniosła się do kołnierza Jana Valjean, spadała zaraz z ciężarem niezmiernym, i słyszał w głębi ducha głos wołający: — Dobrze. Wydaj twego zbawcę. Potem każ sobie przynieść miednicę Pontskiego Piłata i umyj swe szpony.
Potem zwracał myśl na siebie samego, i obok wzniosłej postaci Jana Valjean, widział siebie spodlonego.
Galernik był jego dobroczyńcą!
Bo też dlaczego pozwolił temu człowiekowi darować sobie życie? Miał na barykadzie prawo być zabitym. Mógł wezwać powstańców na pomoc przeciw Janowi Valjean i kazać się rozstrzelać przemocą, to byłoby lepsze.
Najbardziej go dręczyło, że stracił pewność. Czuł się jakby wyrwanym z korzenia. Kodeks w jego ręku był niby potrzaskany oręż. Obudziły się w nim nieznane skrupuły. Niedostatecznem już było pozostać przy dawnej uczciwości. Ukazał się i podbił go nowy szereg faktów niespodzianych. Nowy świat cały zjawił się w jego duszy: dobrodziejstwo przyjęte i oddane, poświęcenie, miłosierdzie, pobłażanie, litość czyniąca gwałt surowości, wzgląd na osoby, jakaś sprawiedliwość Boża, przeciwna sprawiedliwości ludzkiej. I dostrzegł w ciemnościach wschodzące, nieznane, moralne słońce. Blask jego olśnił go i przejął zgrozą.
Mówił sobie, że więc jest to prawdą, że bywają wyjątki, że prawidło może umilknąć wobec faktu, że los miewa takie zasadzki, i pomyślał z rozpaczą, że on sam nie był zabezpieczony od tej niespodzianki.
Zmuszony był uznać, że istnieje dobroć. Ten galernik był dobry.
Zdawało mu się, że jest nikczemny i patrzył na się ze zgrozą.
Być ludzkim, wielkim, szczytnym — nie taki był ideał Javerta — ale być bez zarzutu. Otóż upadł.
Jak do tego doszedł? jak się to stało? Sam nie umiał zdać sprawy. Chwytał się obiema rękoma za głowę, ale próżno, nie mógł sobie wytłómaczyć.
Niewątpliwie zawsze miał zamiar oddać Jana Valjean prawu, którego Jan Valjean był więźniem, a on, Javert, niewolnikiem. Przez cały czas, jak go trzymał w ręku, ani na chwilę nie wyznał sobie, że myśli go puścić na wolność. Prawie bez jego wiedzy, otwarła mu się ręka i wypuściła więźnia.
Znaki zapytania wszelkiego rodzaju błyszczały przed jego oczyma. Zadawał sobie pytania, odpowiadał na nie, a te odpowiedzi go przerażały. Pytał się: ten galernik, ten zrozpaczony, którego ścigałem i prześladowałem, który mnie mógł zdeptać i pomścić się, który to powinien był zrobić dla zadowolenia swego gniewu i dla własnego bezpieczeństwa, co czynił ten człowiek, darując mi życie i przebaczając? Swój obowiązek? Nie. Coś więcej. A ja z kolei darowując mu życie, co uczyniłem? Mój obowiązek? Nie. Coś więcej. Więc jest coś wyższego nad obowiązek? Tu zatrzymał się zbłąkany: jego szala sprawiedliwości się zerwała, jedna ważka padła w przepaść, druga uleciała do nieba, i to co jest w górze nie mniej przerażało Javerta, jak to co jest na dole.
Jakkolwiek bądź, a zawsze krążył w tem samem kółku obłędnem, jeden fakt nad wszystkiemi górował, że dopuścił się strasznego przekroczenia. Zamknął oczy na skazanego recydywistę, zbiegłego z więzienia. Uwolnił galernika. Skradł prawom człowieka, który do nich należał. Uczynił to i nie mógł się zrozumieć. Nie był już pewny czy jest sobą samym. Nie mógł nawet pojąć pobudek swego postępku; ilekroć o nim pomyślał, dostawał zawrotu. Dotychczas żył ślepą wiarą, która rodzi ciemną uczciwość. Ta wiara go opuszczała, ta poczciwość słabła. Znikało — w cokolwiek wierzył. Nieznane i wstrętne myśli napastowały go nieubłaganie. Musiał teraz stać się innym człowiekiem. Cierpiał dziwne bóle sumienia. Czuł się czczym, nieużytecznym, oderwanym od dawnego życia, zdegradowanym, upadłym. Władza w nim zamarła. Nie wiedział już po co żyje na świecie.
Straszne położenie! był wzruszonym.
Być granitem i wątpić! być posągiem kary ulanym z jednej sztuki według form prawa i nagle spostrzedz, że się ma pod spiżową brodawką coś niedorzecznego. Czuć nagle roztwierające się palce, wypuszczające zdobycz, rzecz okropna! Człowiek — pocisk nie zna już swej drogi i cofa się zmieszany!
To co się działo w Javercie, było jakby skrzywieniem linji prostej sumienia, wykolejeniem duszy, zdruzgotaniem uczciwości, lecącej na oślep w linji prostej i rozbijającej się u stóp Boga.
Javert ulegał zrozpaczony. We wszystkiem widział tylko niezmierną trudność istnienia. Zdawało mu się, że teraz nie będzie mógł oddychać swobodnie.
Mieć na swojej głowie coś nieznanego, do tego nie był przywykły.
Dotychczas wszystko, co było nad nim, miało powierzchnię jasną, prostą i przezroczystą; nic tam nie było ciemnego i nieznanego; wszystko oznaczone, uporządkowane, powiązane, ścisłe, dokładne, określone, ograniczone i zamknięte, wszystko przewidziane: władza była niby gładka płaszczyzna, nic w niej nie groziło upadkiem, ani zawrotem głowy. Javert widział nieznane tylko na dole. Nieprawidłowe, niespodziane, rozpasane odmęty, możliwy upadek w przepaść, należały do sfer niższych, złych i nędznych. A teraz Javert obalił się na wznak i nagle przerażony ujrzał niesłychane zjawisko: przepaść u góry.
Co znowu! wszystko jest zburzone, wszystko wywrócone do góry nogami! Czemu ufać! W co wierzył, o czem był przekonany, topniało i nikło pod jego nogami!
Jakto! szczytny nędznik dostrzegł braku pancerza w społeczeństwie! Jak to, uczciwy sługa prawa, nagle znalazł się między dwoma występkami, między występkiem wypuszczenia człowieka na wolność i występkiem aresztowania go! Mogą być bezdroża w obowiązkach! Co znowu! wszystko to jest prawdą istotną! jestli prawdą, że dawny zbrodzień, zgnębiony tylu potępieniami prawa, może podnieść się, i w końcu mieć słuszność? Możnaż temu wierzyć? są więc przypadki, w których prawo winno się cofać wobec występku przeistoczonego i prosić przebaczenia!
Tak jest! Javert to widział! Javert to dotykał i nietylko nie mógł zaprzeczyć, ale owszem brał w tem udział. Były to rzeczywistości. Okropna rzecz, że fakta rzeczywiste mogą przybrać tak potworną postać! Tak przesadzając się w trwodze i patrząc przez optyczne złudzenie przestrachu, mimowolnie usuwał wszystko, coby mogło ścieśnić i osłabić wrażenia; teraz społeczeństwo i rodzaj ludzki, i świat cały streszczały się w linji prostej i strasznej; tak, prawo karne, sprawa osądzona, powaga prawodawstwa, wyroki sądów najwyższych, trybunały, sprawiedliwość, logika, płynąca z kodeksu, wszystko to było gruzem, ruiną, zamętem; sam on, Javert, zwyciężony i zgnębiony, a po tych gruzach deptał człowiek w zielonej czapce na głowie i w aureoli na czole; do takiego to doszedł wzburzenia i tak straszne miał widzenie w duszy.
Mógłże to znieść? Nie.
Stan gwałtowny, jaki tylko wyobrażać sobie można! Dwa tylko były sposoby wyjść z niego. Jeden iść stanowczo do Jana Valjean i wtrącić do więzienia galernika. Drugi...
Javert oddalił się od parapetu i tym razem z podniesioną głową szedł pewnym i silnym krokiem do odwachu, który wskazywała latarnia na jednym z rogów placu Châtelet.
Przyszedłszy tam, ujrzał przez szybę dozorcę policyjnego i wszedł. Javert wymienił swoje nazwisko, pokazał dozorcy kartę i usiadł za stołem, na którym paliła się świeca. Na stole leżało pióro, kałamarz ołowiany, papier do protokółów i zapisywania rondów nocnych.
Stół ten, zawsze uzupełniony krzesłem wyplatanem, stanowi biuro i znajduje się na wszystkich odwachach policyjnych; niezmiennie ozdobiony piaseczniczką z bukszpanowemi trocinami i pudełeczkiem z tektury, pełnem czerwonych opłatków do pieczętowania, jest pierwszem najniższem piętrem stylu urzędowego. Tu zaczyna się literatura państwa.
Javert wziął arkusz papieru i zaczął pisać. Oto co napisał:

Kilka uwag dla dobra służby.

„Po pierwsze: proszę pana prefekta, aby raczył przeczytać.
Powtóre: aresztanci, wracając od śledztwa, zdejmują trzewiki i stoją boso podczas, gdy rewidują ich rzeczy. Wielu kaszle, powróciwszy do więzienia. To pociąga wydatki na infirmerję.
Po trzecie: kordon z ajentów, rozstawionych w pewnych odległościach od siebie, rzecz dobra; trzeba jednak mieć na uwadze, by przynajmniej dwaj ajenci nie spuszczali się z oczu, zważywszy, że gdy z jakiejbądź przyczyny jeden ajent zachwieje się w służbie, drugi winien nad nim czuwać i w potrzebie zastąpić.
Po czwarte: nie można sobie wytłómaczyć dlaczego szczególne przepisy więzienia Magdalenek zabraniają więźniowi mieć krzesło, nawet za opłatą.
Po piąte: u Magdalenek są tylko dwie kraty przy kramiku; co sprawia, że aresztanci mogą dotykać ręką kramarki.
Po szóste: aresztanci, zwani szczekaczami, dlatego, że przywołują innych więźniów do parlatorjum, każą więźniowi płacić po dwa soldy za to, że wyraźnie krzyczą jego nazwisko. Jest to kradzież.
Po siódme: za tkanie zatrzymują dziesięć soldów więźniowi w warsztacie tkackim; jest to nadużycie entreprenera, bo tkanina niemniej jest dobrą.
Po ósme: nie dobrze, że zwiedzający więzienie La Force muszą przechodzić podwórko dzieci, udając się do parlatorjum Świętej Marji Egipskiej.
Po dziewiąte: pewnem jest, że żandarmi opowiadają sobie na podwórku prefektury badania, ściągane z więźniów przez urzędników sądowych. Wielki nieporządek, gdy żandarm, który powinien dochowywać święcie tajemnicy, opowiada co słyszał w sali badań.
Po dziesiąte: Pani Henry jest uczciwa kobieta, jej kramik jest bardzo schludny; ale bardzo źle, że kobieta siedzi przy furcie od celek sekretnych. Nie jest to godne więzienia wielkiej cywilizacji.“
Javert napisał to charakterem równym, najstaranniejszym, nie opuściwszy przecinka, i ostro skrzypiąc piórem. Pod ostatnim wierszem podpisał:

„Javert
Inspektor 1-ej klasy.

Na odwachu więzienia Châtelet.
7-go czerwca 1832 r., około pierwszej z rana.“
Javert zasypał trocinami mokry atrament, złożył list, zapieczętował, napisał na wierzchu: Nota dla administracji, zostawił list na stole i wyszedł z odwachu. Szklane i okratowane drzwi zamknęły się za nim.
Znowu poszedł środkiem placu Châtelet, dostał się na wybrzeże i z dokładnością automatyczną powrócił na to samo miejsce, które przed kwadransem opuścił; oparł się łokciami na parapecie i znowu miał tę samą postawę. Zdawałoby się, że się nie ruszył z miejsca.
Dokoła ciemność zupełna. Była to chwila grobowa, następująca zaraz po północy. Gęsta chmura zasłaniała gwiazdy. Niebo było ciemną i złowrogą gęstwiną. W domach miasta wszystkie światła pogasły i nikt nie przechodził; cokolwiek dostrzedz było można na ulicy i wybrzeżach — było puste. Wieże kościoła Najświętszej Panny i Pałacu Sprawiedliwości wyglądały jak zarysy nocy. Latarnia rumieniła cembrowinę wybrzeża. Sylwetki mostów ginęły zdaleka jedne za drugiemi. Rzeka wezbrała od deszczu.
Miejsce, w którem stał Javert oparty, było nad samym prądem Sekwany, prostopadle nad samą wężownicą odmętu, który jak nieskończona śruba nieustannie skręcał się i odkręcał.
Javert pochylił głowę i spojrzał. Wszystko było czarne. Dochodził tylko szum spienionych fal, ale rzeki nie było widać. Czasami w tej przepaścistej głębi ukazało się światełko i zawężykowało bladawo, bo woda ma tę własność, że w najciemniejszej nocy bierze nie wiedzieć skąd światło i zamienia je w węża. Światło znikło i znowu wszystko było niewyraźne. Niezmierzoność zdawała się tu otwartą. Javert miał przed sobą nie wodę, lecz przepaść. Mur wybrzeża prostopadły, pomieszany z parą, uciekający przed oczyma, podobny był do spadzistości otchłani.
Nic nie było widać, tylko zalatywał nieprzyjazny chłód wody i mdły zapach wilgotnych kamieni. Dzikie tchnienie unosiło się w górę z czeluści. Wezbranie rzeki, raczej odgadnięte niż dostrzeżone, tragiczny szum bałwanów, ponura olbrzymiość łuków mostu, myśl o upadku w tę próżnię złowrogą, — cały ten cień był pełen grozy.
Javert chwilę stał nieporuszony, patrząc w otwór ciemności; zdawał się wpatrywać w niewidzialne z natężoną uwagą. Woda szumiała. Nagle zdjął kapelusz i położył na brzegu. Po chwili postać wysoka i czarna, którą opóźniony przechodzień wziąłby z daleka za widmo, stanęła na parapecie, pochyliła się ku Sekwanie, wyprostowała się znowu i spadła prosto w ciemności; rozległ się głuchy plusk i tylko noc była świadkiem konwulsji tej ciemnej postaci, znikłej pod wodą.






KSIĘGA PIĄTA.
WNUK I DZIADEK.
I.
W którym znowu widzimy drzewo obite blachą.

W kilka dni po wypadkach, któreśmy opowiedzieli, imćpan Boulatruelle doznał wielkiego wzruszenia.
Imćpan Boulatruelle jest dróżnikiem, którego już widzieliście w ciemnych częściach tej książki.
Boulatruelle, jak sobie może przypominacie, zajmował się różnemi, wątpliwej natury rzeczami. Tłukł kamienie i niepokoił podróżnych na gościńcu. Dróżnik i złodziej marzył o skarbach, zakopanych w lesie Montfermeil. Spodziewał się, że pewnego dnia znajdzie pieniądze w ziemi u stóp jakiego drzewa, a tymczasem chętnie szukał ich w kieszeniach przechodniów.
Jednakże teraz był roztropniejszy. Wydobył się z nielada kłopotu. Jak wiadomo, zabrano go w ciupie Jondretta wraz z innemi zbójcami. I wada na coś się przyda; opilstwo go ocaliło. Nie można było wyjaśnić czy był tam jako złodziej, czy też jako okradziony. Dla braku dowodów winy, po stwierdzeniu, że owego wieczora był zupełnie pijany, wypuszczono go na wolność. Wymknął się tedy z miasta i powrócił do swej szosy między Gagny i Lagny, którą znowu naprawiał pod nadzorem administracyjnym, tym razem ze spuszczoną głową, wielce zamyślony, nieco oziębły dla kradzieży, która o mało go nie zgubiła, ale za to daleko czulszy dla wina, które go ocaliło.
Co do mocnego wzruszenia, którego doznał wkrótce po powrocie pod swoją strzechę, oto jego przyczyna: Jednego poranku Boulatruelle, idąc, według zwyczaju, do roboty, a może i na zasadzkę, nieco przed wschodem słońca, zobaczył między drzewami człowieka, którego widział tylko plecy, ale pomimo porannego zmroku, zdawało mu się, że zna tę postać. Chociaż pijak, Boulatruelle miał dobrą pamięć, nieodzowną broń odporną dla każdego, który żyje w pewnem nieporozumieniu z porządkiem społecznym.
— Gdzie u djabła widziałem coś na kształt tego człowieka? — zapytywał siebie.
Ale mógł tylko to jedno odpowiedzieć, że widział kiedyś podobnego człowieka.
Zresztą Boulatruelle, nie mogąc sprawdzić tożsamości osoby, porównywał i obliczał. Człowiek ten nie był z tych okolic. Widocznie skądinąd przybywał. Oczywiście pieszo. O tej godzinie żaden powóz publiczny nie przejeżdża do Montfermeil. Szedł więc noc całą. Skąd? Z niedaleka, bo nie miał ani tłomoczka. ani zawiniątka. Niewątpliwie z Paryża. Dlaczego wszedł do lasu? co robił w nim o tej godzinie?
Boulatruelle wspomniał o skarbie. Szperając nieustannie w pamięci, przypomniał sobie, że przed kilku laty obudził w nim podejrzenie podobne jeden człowiek, który w istocie mógł być tym samym człowiekiem.
Tak rozmyślając mimowolnie pochylił głowę, co jest naturalnem, ale nie bardzo zręcznem. Gdy podniósł oczy, nic już nie widział. Człowiek zniknął w lesie i w zmroku.
— Do pioruna — rzekł Boulatruelle — muszę go znaleść. Dowiem się z jakiej jest parafji. Ten włóczęga Szarego Matusa nie bez kozery tu zachodzi. Muszę poznać tajemnicę mojego lasu.
Wziął motykę bardzo ostrą.
— Jest — mruknął — czem pogrzebać w ziemi i w człowieku.
I tak mówiąc sunął krok spory w kierunku, gdzie widział człowieka i zapuścił się w zarośla.
Gdy uszedł ze sto kroków, słońce wschodzące dopomagało mu w poszukiwaniu. Wyciśnięte na piasku stopy, tu i owdzie zdeptana trawa, złamane krzaki, młode gałązki ugięte i prostujące się z wdzięczną powolnością niby ramiona pięknej kobiety, która przeciąga się budząc, wskazywały mu tropy. Szedł tak czas pewien, aż w końcu stracił ślad wszelki. Czas upływał. Zapuścił się dalej w las i dostał na małe wzgórze. Ranny strzelec, który zdaleka przechodził lasem, gwizdając piosnkę nasunął mu myśl wdrapania się na drzewo. Chociaż stary, był zwinny. Stał przy drodze stary buk wysoki, godny Filisa i Boulatruella. Boulatruelle wdarł się na buk jak mógł najwyżej.
Pomysł był dobry. Rozpatrując się w puszczy nagle spostrzegł człowieka w stronie, gdzie las jest najgęstszy.
Ale zaledwie zobaczył zaraz zgubił go z oczów.
Człowiek wszedł albo raczej wsunął się na łączkę dość odległą i zasłonioną wysokiemi drzewami, ale Boulatruelle znał las doskonale i zauważył przy kupie kamieni młyńskich chory kasztan, opasany blachą przybitą do kory. Tę łączkę niegdyś nazywano łąką Blaru. Stos kamieni, leżący nie wiedzieć w jakim celu od lat trzydziestu, może tam jest dotychczas. Nic nie jest równie długotrwałe jak stos kamieni, chyba ogrodzenie z desek. Jest to tymczasowe. Najważniejszy powód żeby długo trwało!
Boulatruelle uradowany, raczej zeskoczył z drzewa niż się zsunął. Wynalazł legowisko, chodziło tylko o złowienie zwierza. Prawdopodobnie był tam sławny ów skarb wymarzony.
Nie łatwa była sprawa dostać się na łączkę. Wydeptanemi ścieżkami, wijącemi się w różne gzygzaki, doszedłby za dobry kwadrans; ale przedzierając się przez zarosłe, nadzwyczajnie w tej stronie lasu gęste i cierniste, potrzebował więcej niż pół godziny. Boulatruelle zbłądził, że tego nie zrozumiał. Wierzył w linję prostą; szacowne złudzenie optyczne, które gubi wielu ludzi. Zarośla, chociaż gęste, wydały mu się dobrą drogą.
Boulatruelle, przywykły chodzić krętemi drogami, tym razem zbłądził idąc prosto.
Rzucił się odważnie w gęstwinę krzaków.
Przedzierał się przez ostrokrzewy, tarniny, pokrzywy, dzikie róże, ostre i kolczaste ciernie. Podrapał się okrutnie.
Doszedłszy do wyrwy, natrafił na wodę, którą musiał przebyć.
Nakoniec po czterdziestu minutach doszedł do łączki Blaru, spocony, zmoczony, zadyszany, odrapany i srogi.
Nikogo na łączce.
Boulatruelle pobiegł do kupy kamieni. Leżały w swojem miejscu, nikt ich nie ruszył.
Co do człowieka, ten zniknął w lesie. Wymknął się. Gdzie? w którą stronę? jaką gęstwiną? Niepodobna odgadnąć.
Najboleśniejsze było to, że za stosem kamieni, naprzeciw drzewa, opasanego blachą cynkową, Boulatruelle zobaczył świeżo poruszoną ziemię, motykę zapomnianą lub porzuconą i dół.
Dół był pusty.
— Złodzieju! — krzyknął Boulatruelle, podnosząc obydwie pięście w górę.






II.
Marjusz, wyszedłszy z jednej wojny domowej,
gotuje się do drugiej.

Przez długi czas Marjusz ani był żywy ani umarły. Kilka tygodni miał gorączkę z maligną i niebezpieczne symptomata mózgowe, nietyle od ran na głowie, ile od gwałtownych wstrząśnień.
Po całych nocach powtarzał imię Cozetty z posępną wielomównością gorączki i ponurą uporczywością konania. Głębokość niektórych ran była niebezpieczną, ropienie się ich mogło przy pewnych wpływach powietrza, zabić chorego; za każdą zmianą atmosfery, przy lada burzy lekarz był niespokojny. Nadewszystko niech chory nie doznaje żadnego wzruszenia, powtarzał. Bandażowania były zawikłane i trudne, bo wówczas jeszcze nie znano, sposobu przykładania plastrem bandaży i płócien, Nicoleta podarła na szarpie prześcieradło, „ogromne jak sufit“, mówiła. Nie bez trudności obmywania chlorynowe i saletran srebra zapobiegły gangrenie. Dopóki trwało niebezpieczeństwo, p. Gillenormand siedział jak obłąkany przy łożu Marjusza i jak on był ni żywy, ni umarły.
Codziennie a niekiedy dwa razy dziennie, jakiś jegomość z białemi włosami, bardzo porządnie ubrany, tak go opisywał odźwierny, przychodził dowiadywać się o rannego i składał grubą paczkę szarpi.
Nakoniec 7 września, w cztery miesiące od owej bolesnej nocy, w której przyniesiono do dziadka umierającego Marjusza, lekarz oświadczył, że odpowiada za jego życie. Rozpoczynało się — wyzdrowienie. Ale Marjusz musiał jeszcze dwa miesiące leżeć na podłużnem krześle, z powodu połamanego obojczyka. Zawsze bywa jakaś ostatnia rana, która nie chce się zabliźnić i ciągłych wymaga bandażowań, nudzących chorego.
Zresztą długa choroba i powolny powrót do zdrowia, zabezpieczyły go od poszukiwań władzy. We Francji żaden gniew, nawet publiczny, nie trwa dłużej nad pół roku. Zaburzenia, w obecnym stanie społeczeństwa, są tak dalece winą wszystkich, że władze czują potrzebę zamykać na nie oczy.
Dodajmy, że niedorzeczne rozporządzenie Gisqueta, oburzyło opinję publiczną i samego króla i to oburzenie osłaniało rannych; to też z wyjątkiem schwytanych na gorącym uczynku, sądy wojenne nikogo nie niepokoiły. Zostawiono więc Marjusza w pokoju.
Pan Gillenormand doświadczył wszelkich zmartwień, a potem wszelkich radości. Z wielką trudnością odwiedziono go od zamiaru przepędzenia nocy przy rannym; kazał postawić swoje wielkie krzesło przy łóżku Marjusza i żądał, by córka dawała najpiękniejsze płótno na szmatki i bandaże. Panna Gillenormand, jako osoba dojrzała i roztropna, znalazła sposób oszczędzać piękne płótna, wmawiając w ojca, że czyni zadość jego rozkazom. P. Gillenormand nie dał się przekonać, że na szarpie równie dobre jest grube płótno jak batyst, a lepsze stare niż nowe. Był obecnym wszystkim bandażowaniom, podczas których panna Gillenormand odchodziła wstydliwie do drugiego pokoju. Gdy odcinano nożyczkami martwe ciało, krzyczał: aj! aj! Wzruszający był widok, jak ten starzec drżącemi rękoma podawał rannemu filiżankę z ziółkami. Zarzucał pytaniami doktora, nie spostrzegając, że ciągle powtarzał to samo.
Owego dnia, w którym lekarz oświadczył, że niebezpieczeństwo już przeminęło, stary poczciwiec warjował z radości. Dał trzy luidory gratyfikacji odźwiernemu. Wieczorem, wróciwszy do swego pokoju, tańczył gawota trzaskając palcami jak kastanietą i śpiewał taką piosneczkę:

Ma Joasia na świat boski
Wśród rozkosznej przyszła wioski;
Wielbię jej spódniczki fałd
Krój i kształt.

Ty w niej mieszkasz Kupidynie,
I w dwóch źrenic jej głębinie
Mieścisz kołczan twoich strzał
Czar i szał.

Serce moje rozkochane
Więcej czci niż czystą Djanę
Mej Joasi wzrok i głos,
Gors i włos!

Potem ukląkł na krześle, i Baskijczyk, który go podglądał przez drzwi nie domknięte, ujrzał, że starzec się modli.
Po każdej zmianie na lepsze, coraz widoczniejszej, dziadek dziwaczył uszczęśliwiony. Z radości nie wiedział sam co robił. Bez żadnego powodu piął się na górę po schodach i zstępował na dół. Jednego poranku, sąsiadka, wcale zresztą ładna, zdumiła się, odbierając duży bukiet kwiatów; to p. Gillenormand jej posłał. Mąż zazdrosny zrobił scenę; p. Gillenormand chwytał w pół Nicoletę, chcąc ją posadzić na kolanach. Nazywał Marjusza panem baronem.
Co chwila zapytywał lekarza: Wszak prawda, że niebezpieczeństwa już niema? Patrzył na Marjusza oczyma babki. Pożerał go wzrokiem, gdy brał posiłek. Nie uznawał się już, uważał za nic: Marjusz był panem domu, starzec z radości wyrzekł się władzy ojcowskiej i stał się wnukiem swego wnuka.
W tej radości p. Gillenormand był najczcigodniejszem dziecięciem. Nie chcąc naprzykrzać się konwalescentowi, stawał w tyle i uśmiechał się do niego. Był zadowolony, wesoły, zachwycony, roskoszny, młody. Jego białe włosy dodawały miłego majestatu tej radości, rozlanej na jego twarzy. Gdy wdzięk łączy się ze zmarszczkami, budzi uwielbienie. Jest jakaś jutrzenka w tej uradowanej starości.
Marjusz tymczasem, pozwalając się bandażować i opatrywać, myślał o jednem tylko — o Cozecie.
Gdy gorączka i maligna go opuściły, nie wspominał już jej imienia i można było sądzić, że przestał o niej myśleć. Ale milczał właśnie dlatego, że duszę miał nią przepełnioną.
Nie wiedział, co się stało z Cozettą, cała sprawa przy ulicy Konopnej przesuwała się jak mgła w jego wspomnieniach; cienie prawie niewyraźne kołysały się jego umyśle: Eponina, Gavroche, Mabeuf, Thenardierowie, wszyscy przyjaciele posępnie zmięszani z dymem barykady; dziwne zjawienie się p. Fauchelevent pośrodku tej krwawej przygody, wydawało mu się zagadką w nawałnicy; nie pojmował dlaczego żyje, nie pojmował kto i jakim sposobem go ocalił, i nikt w domu nie wiedział; powiedziano mu tylko, że go przywieziono w nocy na ulicę Panien Kalwarji. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość ukazywały mu się zamglone; ale wśród tego mroku jeden punkt stał nieruchomy, jedna linja była wyraźna i dokładna, coś wykutego z granitu, jakieś postanowienie, wola: wynaleść Cozettę. Dla niego myśl o życiu jednoznaczną była z myślą o Cozecie; zawyrokował w swem sercu, że jednej bez drugiej nie przyjmie i niezachwianie postanowił żądać od każdego co go zmusi do życia, od dziadka, od losu, od piekieł, by mu wrócono Raj utracony.
Nie ukrywał przed sobą, że napotka przeszkody.
Zanotujmy tu jeden szczegół: wcale nie był podbity, a mało rozczulała go wszelka pieczołowitość dziadka. Najprzód nie zupełnie jej rozumiał; dalej w swych marzeniach chorobliwych, może jeszcze goryczkowych, niedowierzał wszelkim pieszczotom, jako rzeczy dziwnej i nowej, której celem jest go ujarzmić. Przyjmował też je zimno. Biedny dziadek napróżno wysilał swój stary uśmiech. Marjusz mówił sobie, że wszystko to dobre póki się nie odezwie, ale gdy wspomni o Cozecie, ujrzy inne zupełnie oblicze i odsłoni się rzeczywiste usposobienie dziadka. Wówczas stawał się opryskliwy: przypomniał sobie rozpytywania o stosunki familijne, porównywanie stanowisk w społeczeństwie, i wszelkie sarkazmy i szyderstwa z Fauchelevent, Coupelevent, z majątku, ubóstwa, nędzy, kamienia u szyi i smutnej przyszłości. Dziadek stawiał opór gwałtowny i odmawiał. Na samą tę myśl Marjusz zawczasu stawał się cierpki.
A przytem, w miarę jak odzyskiwał życie, wracały dawne urazy, otwierały się stare rany pamięci, wspominał przeszłość, pułkownik Pontmercy stawał między p. Gillenormand i nim, Marjuszem, i pomyślał sobie, że nic dobrego nie może się spodziewać po człowieku, który był tak niesprawiedliwy i nieużyty dla ojca. Wraz ze zdrowiem wracała cierpkość względem dziadka. Biedny starzec cierpiał i milczał.
Gillenormand, nie okazując tego, zauważył, że Marjusz, od chwili jak go przyniesiono do niego i jak odzyskał przytomność, ani razu nie nazwał go ojcem. Wprawdzie nie nazywał go także panem, ale pewnym zwrotem w mówieniu, zawsze unikał jednego i drugiego wyrazu.
Oczywiście zbliżało się przesilenie.
Jak prawie zawsze zdarza się w podobnych razach, Marjusz dla próby, wprzód nim stoczył bitwę, rozpoczął utarczki podjazdowe. Pewnego poranku zdarzyło się, że p. Gillenormand z powodu jednego dziennika, który mu wpadł w ręce, odezwał się dość lekko o konwencji i zakończył rojalistowskim wykrzyknikiem, mało uprzejmym dla Dantona, Saint-Justa i Robespierra. — Ludzie 93 r. byli olbrzymami — rzekł umyślnie Marjusz. Starzec umilkł i przez cały wieczór nie wyrzekł ani słowa.
Marjusz, który pamiętał od lat najmłodszych niezłomność charakteru dziadka, z głębokiem zdumieniem gniewu przyjął to milczenie, wniósł z niego, że walka będzie zacięta i w zakątkach swej myśli pomnożył przygotowania do boju.
Postanowił sobie, iż w razie odmowy, poszarpie bandaże, rozerwie obojczyk, rozjątrzy pozostałe rany i nie będzie przyjmował żadnego pokarmu. Jego twierdzą i bronią były rany. Mieć Cozettę lub umrzeć.
Czekał na przyjazną porę z podstępną cierpliwością chorych.
Chwila ta nadeszła.






III.
Marjusz atakuje.

Pewnego dnia, gdy ciotka porządkowała flaszeczki na marmurze komody, p. Gillenormand pochyliwszy się ku Marjuszowi, rzekł do niego tonem jak najczulszym:
— Wiesz co, kochany Marjuszu, na twojem miejscu jadłbym teraz więcej mięsa, niż ryby. Ryba smażona dobra jest w początkach przychodzenia do zdrowia, ale żeby chory jak się należy stanął na nogach, powinien jeść soczyste kotlety.
Marjusz, który prawie wszystkie siły już odzyskał, zebrał je, wyprostował się na siedzeniu, oparł zaciśnięte pięście na poduszkach, spojrzał w oczy dziadkowi, przybrał straszną minę i rzekł:
— To mi przypomina, że mam coś powiedzieć.
— Co takiego?
— Że chcę się ożenić.
— Przewidziane — odpowiedział dziadek. I roześmiał się na całe gardło.
— Jak to, przewidziane?
— Powiadam ci, przewidziane. Będziesz miał swoją dzieweczkę.
Marjusz osłupiały, zgnębiony i olśniony, drżał cały.
P. Grillenormand mówił dalej:
— Tak jest, będziesz ją, miał, tę śliczną dzieweczkę. Przychodzi ona tu codziennie w postaci starego jegomości, dowiadywać się o twojem zdrowiu. Od czasu jak jesteś ranny, cały czas płacze tylko i skubie szarpie. Wywiadywałem się o niej. Mieszka przy ulicy Człowieka Zbrojnego pod siódmym numerem. Ah, więc znowu do tego wracamy. Chcesz jej? I owszem, będziesz ją miał. Bierz ją sobie. Ułożyłeś mały spisek i rzekłeś sobie: Powiem krótko i węzłowato temu dziadkowi, tej mumji z czasów Rejencji i Dyrektorjatu, staremu Adonisowi, Dorantowi, który stał się Gerontem; i on miewał swoje miłostki, swoje gryzetki i swoje Cozetki; i on biegał za dziewczętami na skrzydłach miłości i zajadał chleb wiosenny i musi sobie to przypomnieć. Zobaczymy. Walka. Oho! Ostro bierzesz się do rzeczy. To dobrze. Ja ci ofiaruję kotlety, a ty mi odpowiadasz: Za pozwoleniem, chcę się ożenić. A to mi przejście! Ah, ah, liczyłeś na sprzeczkę! Więc nie wiedziałeś, że jestem stary tchórz. Co na to powiesz? Dąsasz się. Nie spodziewałeś się, że twój dziadek jest głupszy od ciebie i nie wiesz teraz co mówić, panie adwokacie. Hę! to zabawne. A więc tem ci gorzej, złość się. Zrobię, co zechcesz, na złość tobie, niedołęgo! Posłuchaj, zasięgnąłem wiadomości, bo i ja jestem chytry: jest zachwycająca, jest cnotliwa; co gadano o ułanie to bajka; naskubała furę szarpi, prawdziwy klejnot; ubóstwia cię; gdybyś umarł, pogrzebanoby nas troje: jej trumna towarzyszyłaby mojej. Kiedyś miał się lepiej przyszło mi do głowy posadzić ci ją na poduszkach, ale tylko w romansach tak obcesowo rzucają w objęcia pięknym ranionym ich kochanki. W życiu rzeczywistem tak się nie robi. Coby na to powiedziała ciotka? Cały prawie czas byłeś nagiuteńki, mój poczciwcze. Zapytaj Nicolety, która cię nie opuszczała ani minuty, czy podobna było wprowadzić tu kobietę. A przytem, coby powiedział doktór? Ładna dziewczyna nie uśmierza gorączki. Nakoniec, stało się, nie mówmy już o tem, rzecz skończona i ułożona, bierz ją sobie. Takie jest moje okrucieństwo. Wiedziałem, że mię nie kochasz, więc rzekłem sobie: Co u licha zrobić, by mię to bydlę kochało? Aha, mam pod ręką Cozettę, dam mu ją, musi w tedy kochać mię trochę, lub powiedzieć, dla czego nie kocha. A! myślałeś, że stary będzie się rzucał, złościł, krzyczał: nie pozwolę! i podniesie kij na tę jutrzenkę. Bynajmniej. Cozetta i owszem. Miłość i owszem; niczego więcej nie żądam. Mój panie, racz się ożenić. Bądź szczęśliwy, mój drogi chłopcze.
To powiedziawszy, starzec zaszlochał. Wziął głowę Marjusza, przycisnął ją rękoma do starej piersi, i obydwaj płakali. Jest to jedna z form najwyższego szczęścia.
— Mój ojcze! — zawołał Marjusz.
— Ah! więc mię kochasz — rzekł starzec.
Nastała niewysłowiona chwila. Dusiło ich łkanie i mówić nie mogli.
Nakoniec starzec wybełkotał:
— No, przecież powiedział mi: Mój ojcze.
Marjusz wydobył głowę z objęć dziadka i rzekł z cicha:
— Mój ojcze, teraz jestem zdrów, więc zdaje mi się, że mógłbym ją widzieć.
— I to przewidziane, zobaczysz ją jutro.
— Mój ojcze!
— Co?
— Dlaczego nie dziś?
— Zgoda, dziś. Niech będzie dziś. Powiedziałeś mi trzy razy „mój ojcze“ to warto, byś ją dziś widział. Zajmę się i postaram, by ci ją przyprowadzono. Przewidziane, powiadam ci. To nawet było ułożone wierszem. Takie jest rozwiązanie, którego zabili ci zbrodni... sielanka Andrzeja Chenier.
P. Gillenormand zdawał się widzieć lekkie zmarszczenie brwi Marjusza, który w rzeczy samej nie słyszał, pogrążony w zachwyceniu i więcej zajęty Cozettą, niż Andrzejem Chenier.
P. Gillenormand, schwytany za gardło własnym frazesem, nie mógł dokończyć go, ani cofnąć, i gdy córka poprawiała poduszki pod Marjuszem, wzburzony tylu wzruszeniami, spiesznie wybiegł z sypialnego pokoju, zatrzasnął drzwi za sobą i czerwony, zapieniony, z wyszłemi na wierzch oczyma, wpadł na poczciwego Baskijczyka, który czyścił buty w przedpokoju. Porwał Baskijczyka za kołnierz i krzyknął mu w uszy z wściekłością.
— Do stu tysięcy fur beczek djabłów, te rozbójniki go zamordowali!
— Kogo, panie?
— Andrzeja Chenier!
— A tak, panie — odpowiedział przestraszony Baskijczyk.






IV.
Panna Gillenormand w końcu nie uważa za złe, że
p. Fauchelevent wszedł z czemś pod pachą.

Cozetta i Marjusz zobaczyli się znowu.
Spotkania tego nie będziemy opisywać. Są, rzeczy, których odmalować niepodobna; do ich liczby należy słońce.
Cała rodzina, nie wyłączając Baskijczyka i Nicolety, zebrała się w pokoju Marjusza, w chwili gdy weszła Cozetta.
Ukazała się na progu; zdawało się, że ją otaczały promienie.
Właśnie w tej chwili dziadek miał utrzyć noc, ale zatrzymał się i spojrzał na Cozettę przez chustkę, trzymaną przy nosie.
— Czarująca! — zawołał.
Potem utarł nos głośno.
Cozetta była upojona, zachwycona, przestraszona, w niebiosach. Ją także przerażało szczęście. Wyszeptała kilka słów niezrozumiałych, to blada, to zarumieniona, chciałaby rzucić się w objęcia Marjusza i nie śmiała. Wstydziła się, że kocha wobec tylu ludzi. Nie mamy litości dla szczęśliwych kochanków; zostajemy przy nich, gdy radziby pozostać sami. A jednak wcale nas nie potrzebują.
Za Cozettą wszedł mężczyzna z białemi włosami, poważny choć uśmiechnięty jakimś bolesnym uśmiechem. Był to „pan Fauchelevent“, był to Jan Valjean.
Był bardzo porządnie ubrany, jak mówił odźwierny, cały czarno, w białej chustce na szyi.
W tym przyzwoitym mieszczaninie, prawdopodobnie notarjuszu, odźwierny nigdyby nie poznał przerażającego tragarza trupów, który ukazał się u bramy w nocy 7 czerwca, obdarty, zabłocony, szkaradny, dziki, z twarzą zbroczoną krwią i błotem, niosąc na ręku omdlałego Marjusza; wszelako węch stróża się ocknął. Gdy p. Fauchelevent wszedł z Cozettą, odźwierny szepnął do ucha swej żonie: Nie wiem dlaczego, ale mi się zdaje, że już kiedyś tę twarz widziałem.
W pokoju Marjusza p. Fauchelevent zatrzymał się jakby na stronie, niedaleko drzwi. Miał pod pachą pakiet dość podobny do książki in octavo, obwinięty papierem. Papier był zielonawy, jakby spleśniały.
— Czy ten jegomość zawsze nosi książki pod pachą? — zapytała pocichu Nicoletę panna Gillenormand, która nie lubiła książek.
— Ba — odpowiedział tym samym tonem p. Gillenormand, który ją usłyszał; to jakiś uczony, albo to jego wina? P. Boulard, mój znajomy, także nigdy nie wychodził bez książki i zawsze nosił przy sercu jaki antyk.
I skłoniwszy się, rzekł głośno:
— Panie Tranchelevent...
Ojciec Gillenormand nie przekręcał umyślnie, ale nie zwracanie uwagi na nazwiska osób należało u niego do zwyczajów arystokratycznych.
— Panie Tranchelevent, mam zaszczyt prosić pana o rękę panny, dla mojego wnuka, pana barona Marjusza Pontmercy.
Pan Tranchelevent ukłonił się.
— Rzecz skończona — rzekł dziadek.
I obracając się do Marjusza i Cozetty, wyciągnął ku nim ręce jakby błogosławiąc i zawołał:
— Możecie teraz się ubóstwiać.
Nie czekali na powtórzenie pozwolenia. Rozpoczął się szczebiot. Mówili do siebie po cichu, Marjusz wsparty na krześle, Cozetta stojąc przy nim. — O mój Boże! — szepnęła Cozetta — znowu pana oglądam! To ty — to pan. Żeby też iść bić się! Po co? To okropne. Przez cztery miesiące byłam jak nieżywa. Ach, co za złośliwość iść na bitwę! Co panu zawiniłam? Przebaczam, ale niech to będzie raz ostatni. Przed chwilą, gdy nam powiedziano żebyśmy przyszli, myślałam, że umrę, ale z radości. Byłam tak smutna! Nie miałam nawet czasu się ubrać, muszę strasznie wyglądać. Co twoi krewni powiedzą, że mam tak pognieciony kołnierzyk! Ale mówże pan! Milczysz i ja sama tylko mówię. Mieszkamy ciągle przy ulicy Człowieka Zbrojnego. Musiałeś mieć ramię strasznie pokaleczone. Powiedziano mi, że można było rękę włożyć w ranę. Podobno odcinano ciało nożyczkami. Okropność. Wypłakałam oczy. Dziwna, że można tyle cierpieć. Pański dziadek ma bardzo miłą fizjonomję. Nie poruszaj się pan, nie opieraj się tak łokciem, urazisz się. O jakże jestem szczęśliwa! Więc już skończyły się cierpienia? Oszaleję, doprawdy. Miałam tyle rzeczy do powiedzenia, a teraz zapomniałam. Czy zawsze mnie pan kochasz? Mieszkamy przy ulicy Człowieka Zbrojnego. Nie ma tam ogrodu. Cały czas skubię szarpie; patrz pan, to twoja wina, mam odciski na palcach. — Aniele! rzekł Marjusz.
Aniele, jedyny w języku miłości wyraz, który nigdy się nie zużyje. Żaden inny nie ostałby się, tak niemiłosiernie nadużywają ich kochankowie.
Potem przez wzgląd na obecnych, przerwali rozmowę. Nie rzekli już ani słowa i tylko ściskali się za ręce.
P. Gillenormand obrócił się do wszystkich, którzy byli w pokoju i zawołał:
— Rozmawiajcie głośno, krzyczcie, hałasujcie u djabła! niech dzieci szczebioczą sobie swobodnie.
I zbliżywszy się do Marjusza i Cozetty, rzekł do nich pocichu:
— Mówcie sobie ty; nie żenujcie się wcale.
Ciotka Gillenormand z osłupieniem patrzyła na to wtargnięcie światła w jej stare zacisze. Osłupienie to jednak nie miało nic nieprzyjaznego; nie było to bynajmniej zgorszone i zazdrosne spojrzenie sowy na dwoje turkawek, tylko bezmyślne oko biednego pięćdziesięcioletniego niewiniątka: życie chybione, patrzące na tryumf miłości.
— Panno Gillenormand starsza — rzekł do niej ojciec — a co, wszak mówiłem, że cię to spotka.
I po chwili milczenia dodał:
— Teraz patrz na szczęście drugich.
Potem obrócił się do Cozetty.
— Jaka ładna! jaka ładna. Istny obraz Grenza. I będziesz to miał dla siebie samego tylko, wisusie! A mały hultaju, szczęśliwieś się mi wykręcił, bo gdybym był o jakie piętnaście lat młodszy, bilibyśmy się o nią na szpady. Zakochałem się w tobie, moja panno. Rzecz prosta. To twoje prawo. Ach! jakże śliczne mieć będziem wesele! Należym do parafii Św. Dyonizego Najświętszego Sakramentu, ale za dyspensą dostaniemy ślub u Św. Pawła. Kościół ładniejszy, zbudowany przez Jezuitów. Ma minę zalotną. Stoi naprzeciw fontanny kardynała Birague. Arcydzieło jezuickiej architektury jest w Namur. Możecie tam pojechać, jak się pobierzecie. Warto fatygi. Zupełnie podzielam przekonanie panienki; i ja myślę, że dziewczęta powinny wychodzić za mąż, bo są na to stworzone. Jest pewna święta Katarzyna, którą radbym widzieć zawsze z rozpuszczonemi włosami. Pozostać panną rzecz piękna, ale zimna. Biblja powiada: Rozmnażajcie się. By ubawić lud, potrzebna jest Joanna d’Arc, ale by go utworzyć, na to przyda się matka Gigogne. A więc, wychodźcie za mąż, moje piękne. Dalibóg, nie wiem po co zostawać panną? Wiem, że jest osobna kaplica w kościele i że się cisną do bractwa Najśw. Panny, ale do djabła, ładny mąż, zuch chłopiec, a po roku tłusty dziedziak jasnowłosy, który ci ostro ssie piersi, ma fałdy tłuszczu na udach i chwyta cię za łono różanemi rączęty, śmiejąc się jak jutrzenka, to ci więcej warto, jak nieść gromnicę na nieszporach i śpiewać Turris eburnea.
Dziadek wykręcił pirueta na dziewięćdziesięcioletnich piętach i zadeklamował te wiersze:

Tak więc, marzeniom swoim broniąc już płomienieć,
Alcyppie, w krótkim czasie myślisz się ożenić.

— Ale!
— Co, ojcze?
— Czy miałeś serdecznego przyjaciela?
— Miałem, Courfeyraca.
— Co się z nim stało?
— Poległ.
— To dobrze.
Usiadł przy Marjuszu, posadził Cozettę i wziął ich cztery ręce w swe stare pomarszczone dłonie:
— Zachwycająca jest i wytworna, ta mała. Cozetta jest arcydziełem. Mała panienka, a wielka dama. Szkoda, że będzie tylko baronową, urodziła się na margrabinę. Co za rzęsy! Moje dziatki, wbijcie to sobie w głowę, że nic lepszego nad miłość. Kochajcie się. Bądźcie głupiemi. Miłość to głupstwo ludzi, a rozum Boga. Ubóstwiajcie się. Tylko, dodał nagle zachmurzony, co za nieszczęście! Przyszło mi na myśl, że połowa tego, co posiadam, jest dożywocie, dopóki żyć będę jakoś to pójdzie, ale po mojej śmierci, po jakich dwudziestu latach, biedne dzieci, nie zostanie się wam ani szeląga? Twoje piękne ręce, pani baronowo, będą musiały klepać biedę.
Tu odezwał się głos poważny i spokojny:
— Panna Eufrazja Fauchelevent ma sześćset tysięcy franków posagu.
Był to głos Jana Valjean.
Dotychczas nie wyrzekł ani słowa; wszyscy zapomnieli prawie, że stał nieruchomy w tyle za tymi szczęśliwymi ludźmi.
— Jaka panna Eufrazja? — zapytał zdumiony dziadek.
— To ja — odpowiedziała Cozetta.
— Sześćset tysięcy franków! — powtórzył p. Gillenormand.
— Bez czternastu lub piętnastu tysięcy franków — dodał Jan Valjean.
I położył na stole pakiet, który ciotka Gillenormand wzięła za książkę.
Jan Valjean sam rozwinął pakiet; była to paczka biletów bankowych. Rozwiązano ją i przeliczono bilety. Było pięćset biletów tysiącfrankowych i sto sześćdziesiąt ośm pięćsetfrankowych. Razem pięćset ośmdziesiąt cztery tysiące franków.
— A to śliczna książka — rzekł p. Gillenormand.
— Pięćset ośmdziesiąt cztery tysiące franków! — szepnęła ciotka.
— To się dobrze nadarza, nie prawdaż panno Gillenormand starsza? — mówił dziadek. Ten djabeł Marjusz wykręcił z gniazda miljonową gryzetkę na jakiemś drzewie marzeń. I ufaj tu miłostkom młodych ludzi! Studenci znajdują kochanki z sześciuset tysiącami franków! Cherubin lepiej pracuje od Rotszylda.
— Pięćset ośmdziesiąt cztery tysiące franków! — powtórzyła półgłosem panna Gillenormand. Pięćset ośmdziesiąt cztery! to jakby sześćset tysięcy.
Tymczasem Marjusz i Cozetta wpatrywali się w siebie i prawie nie zwrócili uwagi na ten szczegół.






V.
Bezpieczniej chować pieniądze w lesie,
niż u notariusza.

Nie potrzebujemy zdaje się szczegółowo objaśniać, że po sprawie Champmathieu, Jan Valjean mógł podczas kilkodniowej ucieczki wpaść do Paryża, wcześnie podnieść u Lafitta swoje pieniądze, złożone pod nazwiskiem p. Madeleine, mera w M. — nad M. — i że obawiając się powtórnego ujęcia, które też wkrótce nastąpiło, zakopał te pieniądze w lesie Montfermeil, w miejscu, zwanem łączką Blaru. Suma sześćset trzydzieści tysięcy franków, w biletach bankowych, mało zajmowała miejsca i można ją było zamknąć w pudełeczku; ale żeby uchronić pieniądze od wilgoci, włożył je do dębowego kuferka, napełnionego wiórami z kasztanowego drzewa. Do tego kuferka włożył także inny skarb, świeczniki biskupa. Przypominamy, że zabrał je uciekając z M. nad M. Ów człowiek, którego pewnego wieczora widział poraz pierwszy Boulatruelle, był to Jan Valjean. Później, ile razy Jan Valjean potrzebował pieniędzy, chodził po nie na łączkę Blaru. Ztąd częste nieobecności, o których była mowa. Miał motykę schowaną w krzakach, w skrytce sobie tylko wiadomej. Gdy Marjusz przychodził do zdrowia, sądząc, że zbliża się godzina, gdy pieniądze mogą się przydać, poszedł po nie do lasu, i właśnie jego to zobaczył Boulatruelle; tym razem jednak nie wieczorem, lecz z rana. Boulatruelle odziedziczył motykę.
Rzeczywista suma wynosiła pięćset osiemdziesiąt cztery tysiące pięćset franków. Jan Valjean zachował pięćset franków dla siebie. — Zobaczymy później — pomyślał.
Różnicę między tą sumą i sześćset trzydziestoma tysiącami franków, podniesionemi u Lafitta, stanowił wydatek dziesięcioletni od 1823 do 1833 roku. Pięć lat pobytu w klasztorze kosztowały tylko pięć tysięcy franków.
Jan Valjean postawił na kominku dwa świeczniki srebrne, a blask ich wielce zdumiewał starą Toussaint.
Zresztą Jan Valjean wiedział, że się oswobodził od Javerta. Opowiadano mu i sam to sprawdził w Monitorze, który ogłosił, że inspektor policji, nazwiskiem Javert, znaleziony został pod galarami praczek między mostem Zamiany i mostem Nowym, i że pismo zostawione przez tego człowieka, zresztą nieskazitelnego i bardzo cenionego przez zwierzchników, wprowadzało na domysł, że w przystępie pomieszania zmysłów odebrał sobie życie.
— W istocie — pomyślał Jan Valjean — kiedy puścił mię na wolność, mając w ręku, musiał chyba zwarjować.






VI.
Dwaj starcy każdy po swojemu robią co mogą, by
Cozetta była szczęśliwą.

Przygotowano wszystko do wesela. Lekarz oświadczył, że może odbyć się w lutym. Było to w grudniu. Kilka rozkosznych tygodni doskonałego szczęścia prędko upłynęły.
Dziadek nie należał do najmniej szczęśliwych. Po całych kwadransach wpatrywał się w Cozettę.
— Przedziwnie piękna! — wołał. Ma postać tak łagodną i dobrą! Dalibóg, nic czarowniejszego nie widziałem w życiu. Później będzie to miało cnoty z fijołkowym zapachem. Prawdziwa gracja, na honor! Z takiem stworzeniem musisz żyć uczciwie. Marjuszu, drogi chłopcze, jesteś baronem, jesteś bogatym, nie adwokatuj, błagam cię.
Cozetta i Marjusz nagle przeszli z grobu do raju. Przejście było tak niespodziane, że odurzyłoby ich, gdyby nie olśniło.
— Czy rozumiesz w tem choć cokolwiek? — pytał Marjusz Cozetty.
— Nie — odpowiedziała Cozetta — ale zdaje mi się, że Pan Bóg na nas patrzy.
Jan Valjean zrobił, utorował, pogodził i ułatwił wszystko. Przyśpieszał szczęście Cozetty tak skwapliwie i pozornie z taką radością, jak sama Cozetta.
Będąc niegdyś merem, umiał rozwiązać zagadnienie bardzo delikatne, którego sam jeden posiadał tajemnicę: pochodzenia Cozetty. Powiedzieć nagą prawdę, kto wie? możeby to przeszkodziło do związku. Wydobył Cozettę z tych wszystkich trudności. Wynalazł jej rodzinę z ludzi nieżyjących, pewny, że nikt o to upominać się nie będzie. Cozetta pozostała sama jedna z wygasłej rodziny, nie była jego córką, ale córką drugiego Fauchelevent. Dwaj bracia Fauchelevent byli ogrodnikami w klasztorze przy ulicy Pocztowej. Udano się do klasztoru; otrzymano jak najlepsze świadectwa; poczciwe zakonnice nie bardzo usposobione i nie ciekawe zagłębiać się w kwestye ojcowstwa, nie domyślając się podstępu, nigdy dobrze nie wiedziały, którego z dwóch Fauchelevent była córką mała Cozetta. Powiedziały więc co chciano i powiedziały chętnie. Spisano akt zeznania. Cozetta stała się w obliczu prawa panną Eufrazją Fauchelevent. Uznano ją sierotą po ojcu i matce. Jan Valjean urządził się w ten sposób, że pod nazwiskiem Fauchelevent uchodził za opiekuna Cozetty, której dodano drugiego opiekuna w panu Gillenormand.
Co do pięciuset osiemdziesięciu czterech tysięcy franków, był to zapis dla Cozetty, uczyniony przez osobę już nie żyjącą, która chciała pozostać nieznaną. Pierwotny zapis wynosił pięćset dziewięćdziesiąt cztery tysiące franków, ale dziesięć tysięcy wyłożono na edukacyę panny Eufrazji, z których pięć tysięcy zapłacono klasztorowi. Zapis ten, złożony na ręce trzeciej osoby, miał być oddany Cozecie, gdy dojdzie do pełnoletności lub wyjdzie za mąż.
Jak widzimy, historja ta była dość dobrze upozorowana, zwłaszcza poparta pół miljonem franków. Wprawdzie niektóre szczegóły były trochę dziwne, ale ich nie widziano. Jednemu z interesowanych zawiązała oczy miłość, drugim sześć kroć stotysięcy franków.
Cozetta dowiedziała się, że nie jest córką starego człowieka, którego dotychczas nazywała ojcem. Był to jej krewny; inny Fauchelevent był prawdziwym jej ojcem. W każdym innym czasie, dotknęłoby ją to boleśnie. Ale w tych godzinach niewysłowionego szczęścia, wiadomość była małą chmurką, odrobiną cienia, który radość jej wkrótce rozproszyła. Miała Marjusza. Ukazał się młodzieniec, stary poczciwiec zniknął: takie jest życie ludzkie.
A przytem od wielu lat Cozetta przywykła była widzieć dokoła siebie zagadki; każda istota, której wiek dziecięcy otaczała tajemnica, zawsze jest gotową do pewnych zrzeczeń.
Jednakże nie przestała nazywać Jana Valjean ojcem.
Cozetta, nie posiadająca się z radości, zachwycona była ojcem Gillenormand. To prawda, że ją obsypywał grzecznościami i podarunkami. Kiedy Jan Valjean starał się zapewnić jej przyzwoite i niezależne stanowisko w społeczeństwie, pan Gillenormand myślał o przedślubnem wianie. Najwięcej go bawiło okazywać się szczodrym. Dał Cozecie suknie z koronek belgijskich, którą miał w spadku po własnej babce. — Takie mody wracają — mawiał — stare rupiecie robią furorę, a młode kobiety za mojej starości ubierają się jak niegdyś stare w moim dziecinnym wieku.
Ogałacał stare szanowne komody, pokryte lakiem koromandelskim, z sutemi antabami, od lat dziesięciu nie otwierane. — Wyspowiadajmy te stare dziedziczki — mówił — zobaczmy, co mają w brzuchu. Otwierał z łoskotem głębokie szuflady, pełne strojów wszystkich swych żon, kochanek i babek. Pekiny, adamaszki, materje w szerokie pasy, mory malowane, chustki indyjskie haftowane złotem, mogące być pranemi, suknie grodeturowe, delfiny z jednej sztuki dobre na obydwie strony, koronki genueńskie i alansońskie, stare ozdoby złote, pudełka z kości słoniowej z mikroskopijnemi rzeźbami, wstążki i różne rupiecie — wszystko to dawał Cozecie. Cozetta zdumiona, rozkochana w Marjuszu i przejęta wdzięcznością dla pana Gillenormand, marzyła o szczęściu bez granic, obleczonem w atłasy i aksamity. Zdawało jej się, że serafiny podają jej wiano. Dusza jej ulatywała w błękity na skrzydłach z koronek brabanckich.
Upojeniu kochanków dorównywało zachwycenie dziadka. Na ulicy Panien Kalwarji grzmiała nieustannie huczna kapela radości.
Co rano dziadek ofiarował jaki nowy gałganek Cozecie. Dokoła niej świetnie roztaczały się przeróżne falbany.
Jednego dnia dołączył do wiana Cozetty pyszną suknię z mory ciemnego koloru.
Dziadek umiał z tych szmat wydobywać mądrość.
— Miłość rzecz dobra, ale trzeba coś dodać. Do szczęścia potrzebne są rzeczy nieużyteczne. Szczęście, rzecz nieodzowna, dodajcie mi do tego obficie zbytku. Pałac i jej serce. Jej serce i Luwr. Jej serce i stawy wersalskie. Dajcie mi pasterkę, ale niech będzie w dodatku księżniczką. Przyprowadźcie mi Filis, uwieńczoną bławatkami, ale dodajcie jej sto tysięcy rocznego dochodu. Otwórzcie mi sielankę z widokiem na marmurowe kolumny; zgadzam się na sielankę, ale chcę także czarów z marmuru i złota. Suche szczęście podobne jest do suchego chleba. Gryziesz je, ale się nim nie sycisz. Chcę rzeczy zbytkownych, nieużytecznych, dziwacznych, tego co jest niepotrzebne i na nic nieprzydatne. Przypominam sobie, żem widział w katedrze Straszburskiej zegar wysoki, jak dom trzy piętrowy, który wskazywał godziny, który raczył wskazywać godziny, ale nie zdawał się do tego przeznaczonym; bił dwunastą w południe lub w północ, bił południe, godzinę słońca, i północ, godzinę miłości, bił jaką chcecie godzinę, pokazywał księżyc i gwiazdy, ziemię i morze, ptaki i ryby, Apollina i Dyanę, i nieskończony litanię rzeczy dobywających się z ukrycia: i dwunastu Apostołów, i cesarza Karola V, i Eponinę i Sabina, i tłum złoconych człowieczków, którzy w dodatku wygrywali na trąbkach. Nie licząc zachwycających kurantów, które wydzwaniał co chwila, niewiadomo dla czego. Nędzny cyferblat nagi, wskazujący tylko godziny, czyż może się z tem porównać? Mnie zachwyca ogromny zegar straszburski i wolę go, niż kukułkę z Czarnego Lasu.
Pan Gillenormand szczególniej bredził z powodu wesela, w dityrambach jego przesuwały się bezładnie wszystkie wspomnienia ośmnastego wieku.
— Nie znacie sztuki wyprawiania uczt. Nie umiecie nawet zabawić się jeden dzień jak należy. Wasz wiek dziewiętnasty jest wątły jak suchotnik. Braknie mu nadużyć, nie zna bogactwa i szlachectwa. W każdej rzeczy ostrzyżony i ogolony. Wasza średnia klasa jest ckliwa, bez barwy, bez woni, bez kształtu. O czem marzą wasze mieszczanki, wychodząc za mąż... o ładnym świeżo obitym buduarze, o palisandrach i perkaliku. Z drogi! z drogi! Pan Liczykrupa zaślubia pannę Łapigrosz. Przepych i wspaniałość niezmierna. Przylepiono luidora do woskowej świecy. Taka ta epoka. Chciałbym uciec za dziesiątą granicę. Ach! już w roku 1787 przepowiedziałem, że wszystko stracone, gdym jednego dnia ujrzał księcia Bolian, księcia Leon, księcia Chaboz, księcia Monbason, margrabiego Soubise i wice-hrabiego Thouars, para Francji, jadących dryndulką do Longehams! Wydało to swoje owoce. W tym wieku robią interesa, grają na giełdzie, zarabiają pieniądze i kutwią. Pielęgnują i gładzą swoją powierzchowność, chodzą wykrygowani, wymyci, wymydleni, wyskrobani, wygoleni, wyczesani, wyszczotkowani, wytarci, wygładzeni, wylizani na zewnątrz, nieskazitelni, gładcy jak rzemyk, czyściutcy, grzeczniutcy, a współcześnie, na moją duszę! mają w głębi sumienia tyle śmieci, gnoju i fetoru, że odstraszyliby świniarkę, ucierającą nos palcami. Daję temu wiekowi takie godło: Ochędóstwo brudne.
— Marjuszu, nie gniewaj się i pozwól mi mówić; o ludzie nie powiem nic złego, owszem cenię wielce twój lud, ale nie miej mi za złe, że dam po uchu mieszczaństwu. Bo to, kto szczerze kocha, ten smaga do żywego. Otóż powiadam bez ogródki, że dziś żenią się wprawdzie, ale nie umieją się żenić. Dalibóg, bardzo żałuję pięknych dawnych obyczajów. Żałuję wszystkiego: wytworności, rycerskiego ducha, galanterji i grzeczności, wesołego przepychu, muzyki podczas wesela, wykwintnej na górze, hucznej na dole, tańców, wesołych twarzy za stołem, wyrafinowanych konceptów, piosneczek, ogni sztucznych, szczerych śmiechów, szalonej uciechy i kokard bufiastych. Żałuję podwiązki panny młodej. Podwiązka panny młodej jest krewniaczką przepaski Wenery. O co toczy się wojna trojańska? Dalibóg o podwiązkę Heleny. Dla czego się biją, dla czego boski Diomed rozbija łeb Merjoneja ogromnym kaskiem o dziesięciu kolcach, dla czego Achilles i Hektor dziobią się lancami? Bo Helena pozwoliła Parysowi wziąć swoją podwiązkę. Z podwiązki Cozetty Homer ułożyłby Iljadę. Wsadziłby do swego poematu mnie starego gadułę i nazwałby Nestorem. Moi przyjaciele, onego czasu, miłego czasu, żeniono się uczenie, spisywano porządny kontrakt, a potem objadano się należycie. Ledwie wyszedł Cujas, w net Gamache wchodził. Lecz do pioruna! żołądek jest miłe zwierzę i upomina się o swe prawa, i także chcę wyprawiać wesele. Wieczerzano wyśmienicie, miałeś przy sobie wygorsowaną sąsiadkę, z piersią nader umiarkowanie osłonioną! Jak szczerze się śmiano, jak weselono się w owym czasie! Młodość była bukietem, każdy młodzieniec kończył się gałązką bzu lub krzakiem róży; nawet wojownik stawał się pasterzem, a jeśli przypadkiem był kapitanem dragonów, znajdywał sposób nazywać się Florjanem. Każdy chciał być ładny. Odziewano się w hafty i purpury. Mieszczanin wyglądał jak kwiat, a markiz jak klejnot. Nie noszono strzemiączek ani butów. Każdy był wymuskany, wystrojony, skoczny, zalotny, milutki, a mimo to nosił szpadę u boku. I koliber ma dziób i szpony. Były to czasy Indji zalotnych. Jedną ze stron wieku była delikatność, drugą przepych, i na mą duszę! bawiono się wybornie. Dziś każdy jest poważny. Mieszczanin skąpy, mieszczanka świętoszka; wiek wasz doprawdy jest nieszczęśliwy. Wypędzono gracje jako nazbyt wygorsowane. Niestety! kryją się z pięknością jak z brzydotą. Od pewnego czasu wszyscy chodzą w spodniach, nawet tancerki; i skoczka winna być poważną; wasze Katony są doktrynerami. Każą mieć minę majestatyczną. Gniewają się jeśli wyjmiesz brodę z halsztuka. Ideał dwudziestoletniego malca, który się żeni, jest podobnym do pana Royer-Collard. A wiecie jaki jest koniec tej majestatyczności? że stajesz się małym. Dowiedzcie się, że wesołość nietylko jest wesołą, ale jest wielką. Co u djabła, bądźcie więc weseli! Kiedy się żenicie, to się żeńcie z gorączką, szałem, wrzawą i harmidrem szczęścia! Powaga w kościele, i owszem. Ale jak tylko po mszy, hejże hola! wir hulaszczy dokoła panny młodej. Wesele odbywać się ma po królewsku i po warjacku; korowód ślubny ciągnąć winien z katedry Rejmskiej do pagody Chanteloup. Nie cierpię nudnego wesela. Na Bachusa! żyjcie na Olympie, przynajmniej w tym dniu jednym. Bądźcie bogami. Ach! moglibyście być sylfami, igraszką, śmiechem wesołością, a jesteście tylko gamoniami! Przyjaciele, każdy pan młody powinien być księciem Aldobrondini. Korzystajcie z tej jednej chwili życia i ulećcie w empirejskie przestworza z łabędziami i orłami, choćbyście mieli nazajutrz upaść w żabią, błotnistą prozę mieszczańską. Nie skąpcie hymenu, nie obcinajcie mu przepychu, nie żałujcie dnia, w którym jaśniejecie radością. Wesele nie jest prozą życia małżeńskiego. O! gdybym układał według mej fantazji, dopiero byłoby pięknie! usłyszanoby muzykę na drzewach. Program mój taki: błękity niebios — uczta wspaniała. Sprosiłbym na uroczystość boginie polne, zwołałbym dryady i nereidy. Wesele Amfitryty, obłok różowy, nimfy pięknie utrefione i nagie, akademik podający wiersze bogini, wóz ciągniony przez potwory morskie,

Tryton dreptał na przodzie i dźwięki cudnemi
Czarował wszystkich, z konchy dobytemi!

Taki jest mój program uroczystości; jeśli nie dobry, to już chyba na niczem się nie znam!
Kiedy tak dziadek w wylaniu lirycznem sam był swoim słuchaczem; Cozetta i Marjusz upojeni wpatrywali się w siebie swobodnie.
Ciotka Gillenormand patrzyła na wszystko z niewzruszoną dobrodusznością. Od pięciu lub sześciu miesięcy doznawała trochę wzruszeń. Marjusz powrócił, Marjusz zakrwawiony, Marjusz przyniesiony z barykady, Marjusz umarły, Marjusz żyjący, Marjusz pogodzony z dziadkiem, Marjusz narzeczony, Marjusz żeniący się z biedactwem, Marjusz żeniący się z miljonową panną. Sześćset tysięcy franków były jej ostatniem wzruszeniem. Później wróciła do obojętności niewiniątka. Regularnie chodziła na mszę i nieszpory, odmawiała pacierze i koronki, szeptała w kącie pokoju Zdrowaśki. podczas gdy w drugim szeptano słówka miłosne i zdawało jej się, że Marjusz i Cozetta są cienie. Właściwie ona była cieniem.
Bywa pewien stan bezwładnego ascetyzmu, w którym dusza zobojętniała w ociężałości i odrętwieniu, obca wszystkiemu co nazwać by można sprawami życia, prócz trzęsienia ziemi i wielkich katastrof, nie doświadcza żadnych wrażeń ludzkich, ani przyjemnych ani przykrych. Taka nabożność, mawiał ojciec Gillenormand do córki, podobną jest do zakatarzenia. Nie czujesz nic w życiu, ani złej, ani dobrej woni.
Zresztą sześć kroć stotysięcy franków rozproszyły niepewność starej panny. Jej ojciec miał zwyczaj tak mało na nią zważać, że nawet nie zapytał jej, czy się zgadza na związek małżeński Marjusza. Według swej mody postąpił raptusowo, i niewolnik z despoty, miał jedyną myśl, zadowolić Marjusza. Co do ciotki, czy ciotka istniała, czy mogła mieć swoje zdanie, o tem ani pomyślał, i jakkolwiek owczego charakteru, obraziła się tem panna Gillenormand. Dotknięta do żywego, choć na pozór nieczuła, powiedziała sobie: Ojciec rozstrzygnął bezemnie kwestję małżeństwa; ja bez niego rozstrzygnę kwestję dziedzictwa. W istocie była bogata, a ojciec miał tylko dożywocie. W tej tedy kwestyi postanowiła zadecydować według swej woli. Prawdopodobnie, gdyby młoda para była biedną, zostawiłaby ją w ubóstwie. Tymci gorzej panie synowcze! Żenisz się z gołą, bądź hołyszem. Ale pół miljona Cozetty podobało się ciotce i zmieniło jej usposobienie względem dwojga kochanków. Należy się uszanowanie dla sześciukroć stu tysięcy franków i oczywiście nie mogła zrobić inaczej, jak zapisać swój majątek młodym ludziom, bo już go nie potrzebowali.
Ułożono, że państwo młodzi będą mieszkać u dziadka. Pan Gillenormand koniecznie chciał odstąpić im swój pokój, najpiękniejszy w całym domu. To mię odmłodzi — mówił. To dawny projekt. Zawsze miałem zamiar wyprawić wesele w moim pokoju. Umeblował swój pokój mnóstwem starych cacek figlarnych; kazał obić ściany niezwyczajną materją, którą miał w sztuce i sądził, że była Utrechtska, z tłem atłasowem, złotemi chwastami i aksamitnemi kwiatami. Z takiej samej materji — mówił — była kotara u łoża księżnej Anville w Roeheguyon. Na kominku postawił statuetkę z saskiej porcelany, osłaniającą rękawem brzuch obnażony.
Bibljoteka pana Gillenormand stała się kancelarią adwokata, której potrzebował Marjusz, bo jak sobie przypominacie, rada adwokacka wymagała, by obrońca miał osobną kancelarję.






VII.
Skutki marzeń zmieszane ze szczęściem.

Kochankowie widywali się codziennie. Cozetta przychodziła z panem Fauchelevent. — Rzecz niesłychana — mówiła panna Gillenormand — oblubienica przychodzi sama do mieszkania swego przyszłego i bez ceremonji każe mu się zalecać do siebie. Ale powolne przychodzenie do zdrowia Marjusza, potrzebę zmieniło w zwyczaj, a krzesła ulicy Panien Kalwarji wygodniejsze do rozmów sam na sam od plecionych stołków ulicy Człowieka Zbrojnego, zwyczaj ten zakorzeniły. Marjusz i pan Fauchelevent widywali się, lecz nie rozmawiali z sobą. Zdawałoby się, że się tak ułożyli. Każda panna potrzebuje mieć z sobą kogoś dla przyzwoitości. Cozetta nie mogła przyjść bez pana Fauchelevent. Dla Marjusza pan Fauchelevent był nieodzownym warunkiem Cozetty. Przyjmował go więc rad nie rad. W rozmowie ogólnej o polityce ze stanowiska polepszenia losu wszystkich klas, powiedzieli sobie nieco więcej, niż tak lub nie. Razu jednego w przedmiocie nauczania, które Marjusz chciał, by było bezpłatne i obowiązujące, przystępne ile możności dla wszystkich, dawane każdemu niby powietrze i słońce, słowem dla całego ludu bez wyjątku, zgadzali się w zdaniach i rozmawiali prawie. Przy tej sposobności Marjusz zauważył, że pan Fauchelevent mówił dobrze, a nawet z pewną, wzniosłością i szlachetnością w wyrażeniach. Wszelako czegoś mu brakowało. Pan Fauchelevent miał coś mniej i coś więcej od światowego człowieka.
Marjusz zadawał w duchu wszelkiego rodzaju nieme zapytania temu Fauchelevent, który był dla niego poprostu życzliwy i zimny. Czasami powątpiewał o własnych wspomnieniach.
Miał w pamięci swej próżnię, miejsce ciemne, przepaść, którą wykopały cztery miesiące konania. Wiele rzeczy w niej zaginęło. Tak był niepewny, że zapytywał siebie, czy rzeczywiście widział na barykadzie pana Fauchelevent, tego tak poważnego i spokojnego człowieka.
Zresztą nie to jedno zdumienie zostawiły w jego umyśle zjawianie się i znikanie przeszłości. Nie należy sądzić, by był zupełnie wolny od natarczywych wspomnień własnej pamięci, które zmuszają nas, szczęśliwych i zadowolonych, melancholicznie spojrzeć po za siebie. Głowa nie obracająca się ku widnokręgom zaginionym, nie ma ani myśli, ani miłości. Czasami Marjusz zakrywał twarz rękoma i tłumna, mglista przeszłość przesuwała się w zamroczu jego umysłu. Czuł pod swemi ustami zimne czoło Eponiny; Enjolras, Courfeyrac, Jan Prouvaire, Combeferre, Bossuet, Joly, Feuilly, Grantaire, wszyscy jego przyjaciele, stawali przed nim i uciekali. Wszystkie te istoty tragiczne byłyż snem tylko? czy też w istocie istniały? Zaburzenie wszystko uniosło z dymem. Wielkie gorączki miewają wielkie marzenia. Zapytywał się, dotykał, dostawał zawrotu od wszystkich tych znikłych rzeczywistości. Gdzież więc podzieli się wszyscy? jest że prawdą, że pomarli? Spadek do otchłani uniósł wszystko, prócz niego. Zdawało mu się, że wszystko znikło, niby za teatralną zasłoną. Bywają takie kortyny zapadające w życiu.
A on, byłże w istocie tym samym człowiekiem? On biedny, został bogatym, on opuszczony, znalazł rodzinę, zrozpaczony zaślubił Cozettę. Zdawało mu się, że przeszedł tajemnicę grobu, wstąpił do niego czarny, a wyszedł zeń biały. A w tym grobie inni pozostali. W pewnych chwilach wszystkie te istoty przeszłości wracały z tamtego świata i otaczały go ponuro; wówczas marzył o Cozecie i stawał się pogodny; ale tylko tak wielkie szczęście zdolne było zatrzeć wspomnienia katastrofy.
Pan Fauchelevent należał prawie do tych istot znikłych. Marjusz wahał się i nie chciał wierzyć, by Fauchelevent z barykady był tym samym Fauchlevent z ciała i kości, tak poważnie siedzącym obok Cozetty. Pierwszy należał zapewne do owych snów dręczących, które miewał w godzinach maligny. Zresztą dwie ich natury odpychały się wzajem i Marjusz czuł niepodobieństwo zadać jakie pytanie panu Fauchelevent. Nawet mu to nie przyszło do głowy. Raz już wskazaliśmy ten szczegół charakterystyczny.
Dwaj ludzie, mający wspólną tajemnicę i jakby za milczącą zgodą, nie mówiący z sobą ani słowa w tym przedmiocie, zdarzają się częściej niżby sądzić można.
Jednakże pewnego razu Marjusz zdobył się na próbę. Wprowadził do rozmowy ulicę Konopną i obracając się do pana Fauchelevent, rzekł:
— Pan zapewne zna dobrze tę ulicę?
— Jaką ulicę?
— Ulicę Konopną?
— Nie mam żadnego wyobrażenia o nazwisku tej ulicy — odpowiedział pan Fauchelevent tonem jak najnaturalniejszym.
Odpowiedź dotyczyła nazwiska ulicy, nie zaś samej ulicy, niemniej jednak Marjusz wyprowadził z niej wniosek stanowczy.
— Ba — pomyślał — oczywiście marzyłem. Byłem w obłędzie. To jakiś co był do niego podobny. Pan Fauchelevent nie znajdował się na tej ulicy.






VIII.
Dwaj ludzie, których niepodobna odszukać.

Jakkolwiek wielkie było oczarowanie Marjusza, nie wypłoszyło ono z jego umysłu innych zajęć.
Gdy drudzy zajmowali się przygotowaniami do wesela, czekając tylko dnia, w którym odbyć się miało, Marjusz czynił sumienne a trudne poszukiwania, dotyczące przeszłości.
Z wielu względów czuł się obowiązanym do wdzięczności, winien ją był za swego ojca i winien był za siebie.
Nie wypłacił długu wdzięczności Thenardierowi; nie wypłacił też nieznajomemu, który go odniósł do pana Gillenormand.
Marjuszowi wiele na tem zależało odszukać tych ludzi; zdawało mu się, że nie może się ożenić i być szczęśliwym, zapomniawszy o nich; lękał się, by te długi niezapłaconego obowiązku nie rzuciły cienia na jego życie, które odtąd miało być tak pogodne. Niepodobna mu było zostawić ten dług niezapłacony i nimby wszedł wesoło w przyszłość, pragnął się skwitować z przeszłością.
Że Thenardier był zbrodniarzem, nie osłabiało to jednak faktu, że ocalił życie pułkownikowi Pontmercy. Thenardier był zbójem dla wszystkich, wyjąwszy dla Marjusza.
I Marjusz nieświadomy rzeczywistego zdarzenia na polu bitwy pod Waterloo, nie znał tego szczegółu, że w dziwnej tej przygodzie ojciec jego wprawdzie winien był życie Thenardierowi, ale nie był obowiązany do wdzięczności.
Ani jeden z licznych ajentów, których używał Marjusz, nie mógł trafić na trop Thenardiera. Zdawało się, że przepadł bez śladu. Thenardierowa umarła w więzieniu podczas śledztwa. Thenardier i jego córka, Anzelma, dwie istoty pozostałe z tej opłakanej rodziny, zanurzyły się gdzieś w cieniu. Przepaść milcząca zamknęła się nad niemi. Nie widziano nawet na powierzchni tego drżenia fali i tych kółek dośrodkowych, zawiadamiających, że coś tam wpadło i że w tem miejscu można zarzucić sondę.
Thenardierowa umarła, Boulatruelle został wypuszczony, Claquesous zniknął, główni oskarżeni uciekli z więzienia i proces zasadzki w domostwie Gorbeau prawie spełzł na niczem. Sprawa pozostała niewyjaśniona. Sąd kryminalny musiał poprzestać na dwóch podrzędnych winowajcach: Panchaud, zwanym Wiosennym i Urwipołciem, i Złamanym Szelągu, zwanym Dwa Miljardy, którzy skazani zostali na dziesięć lat do galer. Wyrok dożywotniego warownego więzienia padł zaocznie na dwóch wspólników, a Thenardier, jako herszt i główny sprawca zamachu, skazany został także zaocznie na karę śmierci. Ten wyrok śmierci, niewykonany na Thenardierze, rzucał ponure światło na jego nazwisko pogrzebione, niby świeca, paląca się przy trumnie.
Zresztą wyrok ten, pomnażając obawy Thenardiera, by nie został schwytanym, zgęścił też ciemności, otaczające tego człowieka.
Co do drugiego człowieka, który ocalił życie Marjuszowi, poszukiwania z początku dość pomyślne, potem nagle straciły ślad wszelki. Odszukano dorożkarza, który przywiózł Marjusza na ulicę Panien Kalwarji wieczorem 6-go czerwca. Dorożkarz oświadczył, że dnia 6-go czerwca na rozkaz ajenta policji, stał od trzeciej po południu do nocy na ulicy nadbrzeżnej przy Polach Elizejskich nad stokiem Wielkiego kanału; że około godziny dziewiątej wieczór, otworzyła się krata kanału od strony rzeki i wyszedł z niej człowiek, niosący drugiego człowieka, który zdawał się umarły; że ajent, który stał na czatach w tem miejscu, aresztował żyjącego i zabrał zmarłego człowieka; że na rozkaz ajenta on, dorożkarz, zabrał wszystkich do swego powozu i odjechał na ulicę Panien Kalwarji; że tu złożono człowieka zmarłego; że człowiekiem zmarłym był pan Marjusz, że on, dorożkarz, poznaje go choć „tym razem“ żyjącego; że następnie znowu wsiedli do powozu, że zaciął konie i o kilka kroków od bramy Archiwum zawołano, by się zatrzymał, że na ulicy zapłacono go i odprawiono, że ajent uprowadził drugiego człowieka i że nie wiedział o niczem więcej, bo noc była bardzo ciemna.
Marjusz, jakeśmy powiedzieli, nic sobie nie przypominał. To jedno tylko pamiętał, że jakieś silne ręce ujęły go w chwili, gdy padał na wznak na barykadę; później nic nie widział i odzyskał przytomność dopiero u pana Gillenormand.
Gubił się w domysłach.
O swojej tożsamości wątpić nie mógł. A jednak jak się to stało, że padłszy na ulicy Konopnej, zabrany został przez ajenta policji nad brzegiem Sekwany przy moście inwalidów? Ktoś przeniósł go z dzielnicy Targów na Pola Elizejskie. Jakim sposobem? Przez kanał ściekowy. Poświęcenie niesłychane!
Ktoś? co za jeden?
Tego człowieka szukał Marjusz.
O tym człowieku, jego zbawcy, żadnej wiadomości, żadnego śladu, żadnej wskazówki.
Chociaż zmuszony był postępować bardzo oględnie w tym względzie, Marjusz posunął poszukiwania aż do prefektury policji. I tu, jak wszędzie, nie dowiedział się nic nowego. Prefektura nawet mniej wiedziała od woźnicy. Nie miano tam żadnej wskazówki, żeby aresztowano kogo w nocy 6-go czerwca przy kracie Wielkiego kanału; nie otrzymano żadnego raportu o fakcie, który uważano w prefekturze za bajkę, wynalazku dorożkarza. Dorożkarz, byle dostał na piwo, zdolny jest do wszystkiego, nawet do kłamstwa. A jednak fakt był pewny i Marjusz nie mógł o nim wątpić, chyba żeby wątpił o własnej tożsamości.
Wszystko w tej dziwnej zagadce było niewytłómaczone.
Co się stało z owym człowiekiem tajemniczym, którego widział dorożkarz jak wyszedł z kraty kanału ściekowego, niosąc na plecach omdlałego Marjusza, i którego aresztował ajent policji na gorącym uczynku ocalenia powstańca? co się stało z samym ajentem? Dlaczego ten ajent milczy? czy człowiek ten zdołał umknąć? Dlaczego nie zgłosił się do Marjusza, który mu był winien wszystko. Bezinteresowność niemniej wielka jak poświęcenie. Dlaczego człowiek ten nie pokazuje się? Czy umarł? co był za jeden? jak wyglądał? Nikt nie wiedział. Dorożkarz odpowiadał: Noc była bardzo ciemna. Baskijczyk i Nicoletta, przerażeni i odurzeni, widzieli tylko zakrwawionego młodego pana. Odźwierny, którego łojówka oświecała traiczne przybycie Marjusza, jeden tylko zauważył owego człowieka i dał takie objaśnienie: „człowiek ten był straszny“.
Marjusz schował starannie zakrwawione ubranie, w którem go przyniesiono do dziadka, spodziewając się, że mu się przyda na co w poszukiwaniach. Rozpatrując surdut, zobaczył połę dziwacznie rozdartą. Brakowało sporego kawałka sukna.
Wieczorem opowiadał przy Cozecie i Janie Valjean o dziwnej swojej przygodzie, o licznych poszukiwaniach i nieużyteczności swoich usiłowań. Zniecierpliwiło go zimne oblicze „pana Fauchelevent“. Zawołał z żywością, w której prawie gniew się przebijał:
— Tak jest, człowiek ten, ktokolwiek on jest, był szczytnym. Czy wiesz pan, co on uczynił? Przybył na miejsce śmierci jak archanioł. Musiał rzucić się w zgiełk walki, porwać mię, otworzyć kanał, spuścić się i nieść mię tamtędy! Musiał iść półtory mili francuskiej w strasznych galerjach podziemnych, pochylony, zgięty, w ciemnościach, w kloace, więcej niż półtory mili, mój panie, i to z trupem na plecach! I w jakim celu? ocalenia tego trupa. A tym trupem ja byłem. Powiedział sobie: Może tam jest jeszcze iskierka życia; zryzykuję moje życie dla tej nędznej iskierki! I nie ryzykował tego życia raz, ale dwadzieścia razy! Na każdym kroku było niebezpieczeństwo. Najlepszy dowód, że ledwie wyszedł z kanału, został aresztowany. Wiesz pan, że ów człowiek, co wszystko to uczynił, nie żądał żadnej nagrody? Czemże byłem? powstańcem, zwyciężonym. O! gdyby sześćset, tysięcy franków Cozetty były moje...
— Są pańskie — przerwał Jan Valjean.
— Więc — rzekł Marjusz — oddałbym je za znalezienie tego człowieka.
Jan Valjean milczał.






KSIĘGA SZÓSTA.
NOC BEZSENNA.
I.
16 luty 1833 roku.

Noc z 16 na 17 lutego 1833 r. była błogosławioną nocą. Miała nad swoim cieniem niebiosa otwarte. Była to noc wesela Marjusza z Cozettą.
Dzień był prześliczny.
Nie była to uroczystość wymarzona przez dziadka, czarodziejska zabawa, w której cherubiny wznosie się miały wraz z kupidynami nad głowami państwa młodych; nie było to wesele godne malowidła, niemniej jednak było miłe i zachwycające.
Moda zaślubin nie była w r. 1833 taką jak dzisiaj. Francja nie pożyczyła jeszcze od Anglji tej najwyższej rozkoszy porywania żony, uciekania z nią, wyszedłszy z kościoła, ukrywania ze wstydem swojego szczęścia i naśladowania w zachwytach pieśni nad pieśniami, ucieczki bankruta. Nie zrozumiano jeszcze, jak jest czystem, wytwornem, przyzwoitem i wstydliwem trząść swój raj w karecie pocztowej, przerywać turkotem powozu swoje tajemnice, mieć za łoże małżeńskie łóżko w oberży, zostawiać po sobie alkowę po takiej a takiej cenie za nocleg, i najdroższe wspomnienie życia łączyć z obecnością konduktora dyliżansu i służącej oberży.
W tej drugiej połowie dziewiętnastego wieku, w której żyjemy, nie wystarczają już mer i jego szarfa, kapłan i kapa, prawo i Pan Bóg, potrzeba to uzupełnić pocztyljonem z Longjumeau; kurta niebieska z czerwonemi klapami i dzwonkami zamiast guzów, blachy na ramieniu, spodnie z zielonej skóry, klątwy na konie normandzkie z zawiązanym ogonem, szychowe galony, kapelusze ceratowe, długie, upudrowane włosy, ogromne biczysko i buty ze sztylpami. Francja nie posunęła jeszcze wytworności do tego stopnia, by, jak elegancki świat angielski, rzucać na powóz pocztowy przydeptane pantofle i stare chodaki na pamiątkę Churchilla, późniejszego Malborougha, albo Malbroucha, napadniętego w dniu zaślubin od zagniewanej ciotki, co mu później przyniosło szczęście. Chodaki i pantofle nie należą jeszcze do naszych ceremonji małżeńskich; nie rozpaczajmy jednak, gdy dobry gust się rozkrzewi, przyjdzie i na pantofle kolej.
W r. 1833, sto lat temu, nie odbywano wesela galopem.
Rzecz dziwna, w owym czasie wyobrażano sobie jeszcze, że małżeństwo jest uroczystością domową i społeczną, że uczta patrjarchalna nie psuje uroczystości domowej, że wesołość choćby nadzwyczajna byle była uczciwą, nie szkodzi szczęściu, i nakoniec, że jest rzeczą czcigodną i dobrą, by zlanie się dwóch losów, z których ma powstać rodzina, rozpoczęło się w domu, i żeby młoda para miała świadkiem izbę małżeńską.
Byli więc tak bezwstydni, że żenili się w domu.
Tak też według staroświeckiej mody odbyło się wesele u p. Gillenormand.
Jakkolwiek rzecz jest pospolita i naturalna związek małżeński, ogłoszenie zapowiedzi, spisanie aktów, odbycie formalności w biurze mera i w kościele, zawsze bywa dość kłopotliwe. Nie mogli się załatwić przed 16 lutego.
Otóż, notujem ten szczegół przez prostą chęć okazania się dokładnym, zdarzyło się, że dzień 16 lutego był ostatnim wtorkiem. Wahanie się i skrupuły szczególniej ze strony ciotki Gillenormand.
— Ostatni wtorek! — zawołał dziadek — tem lepiej. Jest przysłowie:

Kto się w tłusty wtorek żeni,
Za dzieci się nie rumieni.

No, bez ceregielów. Niech będzie ostatni wtorek! A może ty Marjuszu chciałbyś odłożyć?
— O bynajmniej! — odpowiedział zakochany.
— A więc żeńmy się — rzekł dziadek.
I wesele odbyło się d. 16, pomimo wesołości publicznej. W tym dniu padał deszcz, ale zawsze znajdzie się na niebie kącik błękitny na usługi szczęścia, i widzą go kochankowie nawet wtenczas, gdy reszta stworzeń kryje się pod parasolem.
W przeddzień, Jan Valjean oddał Marjuszowi w przytomności p. Grillenormand, pięćset ośmdziesiąt cztery tysiące franków.
Małżonkowie przyjęli wspólność majątkową, więc akta były proste.
Toussaint była już niepotrzebną Janowi Valjean; odziedziczyła ją Cozetta i awansowała na stopień pokojówki.
Co do Jana Valjean wyznaczono dla niego w domu p. Gillenormand piękny pokój umeblowany umyślnie, i Cozetta powiedziała tonem, któremu niepodobna było odmówić: — Ojcze, proszę cię, mieszkaj z nami. Jan Valjean prawie obiecał.
Na kilka dni przed ślubem zdarzył się wypadek Janowi Valjean, stłukł sobie palec prawej ręki. Nie było nic niebezpiecznego; nie pozwolił by się kto tem zajmował, opatrzył lub przynajmniej zobaczył jego ranę; ani nawet Cozetta. Jednakże zmusiło go to obwiązać rękę i nosić ją na pasku; nie mógł więc nic podpisać. Zastąpił go więc p. Gillenormand, jako przydany opiekun Cozetty.
Nie zaprowadzimy czytelnika ani do kancelarji mera, ani do kościoła. Nie chodzi się tak daleko za kochankami i zwykle odwraca się tyłem od dramatu, skoro przypną, bukiet do fraka pana młodego. Poprzestaniem na zanotowaniu jednego szczegółu, który niedostrzeżony przez młodą parę i orszak, zdarzył się w przejeździe z ulicy Panien Kalwarji do kościoła Św. Pawła.
W owym czasie naprawiano bruk w północnym końcu ulicy Św. Ludwika; była więc zagrodzona od ulicy Królewskiego Parku. Powozy weselne nie mogły iść w prostym kierunku do Św. Pawła. Musiano zmienić drogę i zawrócić na bulwar. Jeden z zaproszonych na wesele zrobił uwagę, że to są ostatki i że będzie tam natłok powozów. — Dla czego? — zapytał pan Grillenormand. — Z powodu masek. — Wyśmienicie — rzekł dziadek. Młodzi ci ludzie żenią się i wchodzą do poważnego życia. Widok maskarady dobrze ich przygotuje.
Pojechano bulwarem. W pierwszym powozie godowym siedzieli Cozetta i ciotka Grillenormand, p. Grillenormand i Jan Valjean. Marjusz według zwyczaju oddzielony jeszcze od panny młodej, jechał w drugim. Orszak godowy, opuściwszy ulicę Panien Kalwarji, przyłączył się do szeregu powozów, które tworzyły nieskończony łańcuch od Magdaleny do Bastylji i od Bastylji do Magdaleny.
Maski snuły się na bulwarze. Choć czasami deszcz padał, pajace, błazny i trefnisie uporczywie krążyli. Paryż w dobrym humorze tej zimy 1833 r. przeistoczył się w Wenecję. Takich zapust teraz już nie bywa.
Boczne aleje pełne byty przechodniów, a okna ciekawych. Na gankach, zdobiących perystyle teatrów, stały rzędy widzów! Patrzano się na maski i ciągnący bez końca, jak na wiosnę do Longchamps, szereg przeróżnych powozów, dryndulek, taratajek, karjolek, kabrjoletów, jeden tuż za drugim ściśle przestrzegając przepisy policyjne, jakby były osadzone na szynach kolei. Każdy, siedzący w takim wózku, był zarazem widzem i widowiskiem. Policjanci utrzymywali po dwóch brzegach bulwaru dwie linje równoległe, poruszające się w kierunku przeciwnym, i czuwali nad tem, by nic nie tamowało podwójnego prądu rzek powozów płynących, jeden pod górę, a drugi na dół, jeden ku Chaussee d’Antin, drugi ku przedmieściu Św. Antoniego. Herbowe powozy parów Francji i ambasadorów zajmowały środek i swobodnie krążyły tam i nazad. Taki sam przywilej miały wspaniałe i wesołe korowody, zwłaszcza zapustnego wołu. W tej wesołości Paryża, Anglja trzaskała z bicza; powóz pocztowy lorda Seymour, smagany konceptami ludu, pędził dobrym kłusem.
W podwójnym rzędzie powozów, wzdłuż których gwardziści municypalni cwałowali, poczciwe koczobryki familijne, zapchane ciociami i babkami, ukazywały w drzwiczkach świeże twarzyczki dzieciaków przebranych, siedmioletnich pajaców, którzy, czując, że urzędownie należą do wesołości publicznej, przeniknieni godnością arlekinady, mieli minę poważnych dygnitarzy.
Czasami zdarzał się jaki przypadek w tej procesji powozów; jeden lub drugi sznur ruchomy przerywał się, dopóki znowu nie zawiązano węzła; jeden zatrzymany powóz paraliżował całą linję. Potem znowu ruszano w drogę.
Powozy godowe należały do szeregu, ciągnącego ku Bastylji wzdłuż prawego brzegu bulwaru. Przy ulicy Kapuścianego Mostu orszak się zatrzymał; prawie tejże chwili drugi orszak, ciągnący w kierunku Magdaleny, zatrzymał się także. Przerwa powstała z przyczyny powozu z maskami.
Takie powozy, albo raczej wozy z maskami — dobrze są znane w Paryżu. Gdyby przypadkiem nie było ich w ostatni wtorek lub półpoście, czynionoby złośliwe wnioski; mówionoby: coś się w tem kryje. Prawdopodobnie ministerjum się zmieni. Kassadry, Arlekiny, Kolombiny, trzęsione wozem ponad przechodniami, najdziwaczniejsze kostiumy od Turka do dzikiego człowieka, Herkulesy, trzymający na kolanach markizów, gminne koncepty, na które sam Rebalais zatykałby uszy, podobnie jak Arystofanes spuszczał oczy na widok bachantek; peruki z przędzy, cieliste trykoty, błazeńskie czapki, okulary świętoszka, dziwaczne kapelusze stosowane, krzykliwe zaczepiania przechodniów, zuchwałe postawy, obnażone piersi, zamaskowane twarze, wyuzdany bezwstyd; odmęt wszeteczeństwa obwożony przez woźnicę ustrojonego w kwiaty; taką jest ta instytucja.
Grecji potrzebny był wóz tragika Thespisa, Francji wystarcza dorożka gminnego poety Vadé. Wszystko może być sparodjowane nawet parodja! Saturnalja, ten grymas starożytnej piękności, grubiejąc i rosnąc nieustannie, skończyły na wtorku zapustnym, i bachanalja niegdyś uwieńczone liśćmi i gronami winnemi, zalane słońcem, ukazujące w boskiej półnagości piersi marmurowe, dziś zgrubiałe, zordynarniałe pod wilgotnemi łachmanami północy, stały się karnawałową maskaradą. Tradycja wozów z maskami sięga najdziwniejszych czasów monarchji. W rachunkach Ludwika XI stoi zapisane „dwadzieścia soldów turnejskich na trzy uliczne wozy maskaradowe“. Za dni naszych, te hałaśliwe grona masek zwykle jeżdżą w starym koczu, siedząc na jego wierzchu lub zapełniają karetę miejską z otwartemi fordeklami. Siedzi ich ze dwadzieścia w powozie na sześć osób. Czepiają się kozła, fordekli, nawet latarek powozu. Jedni stoją, drudzy leżą, inni siedzą ze skurczonemi lub zwieszonemi nogami. Mężczyźni trzymają na kolanach kobiety. Zdaleka widzisz tę wyuzdaną piramidę głów. Wozy te są niby góry wesołości wśród tłumu ludu. Z tych gór spadają Colé, Panard i Piron zbogaceni szwargotem. Plują z wysokości na lud swój wszeteczny katechizm. Powóz przeładowany i stąd wydający się nad miarę wielkim, ma minę tryumfalną; harmider na przodzie, hulaszcze okrzyki w tyle. Krzyczą, wrzeszczą, wyją, pękają ze śmiechu, duszą się ze szczęścia; wesołość ryczy, sarkazm bucha płomieniem, jowialność roztacza się jak purpura, szkapy ciągną, farsę podniesioną, do apoteozy; jest to wóz tryumfalny śmiechu.
Śmiech zbyt cyniczny, by mógł być szczery. I w istocie śmiech to podejrzany. Śmiech ten ma posłannictwo dowieść Paryżanom, że jest karnawał.
Te powozy gminne, w których czuć jakieś ciemności, zastanawiają filozofa. Postrzega w nich coś urzędowego...
Smutna zaiste, że te nastrzępione wszeteczeństwa tworzą ogół wesoły, że piętrzące się na sobie sromoty przynęcają lud, że szpiegostwo jak karjatyda, dźwigając na swych barkach nierząd, bawi tłumy, lżąc się bezwstydnie, że lud lubi patrzeć na przesuwającą się na czterech kołach powozu, potworną kupę żyjącą, złożoną z błyskotek i łachmanów, ze śmieci i światła, wyjącą i śpiewającą; smutna rzecz, że przyklaskują tej chwale, złożonej ze wszystkich sromót, i że nie masz uroczystości ludowych, do którychby nie wmięszano te hydry wesołości o łbach dwudziestu. Ale co na to poradzić? Śmiech publiczności lży i przebacza tym karom pełnym śmieci i gnoju, ozdobionym wstęgami i kwiatami. Śmiech jest wspólnikiem powszechnego poniżenia. Pewne uroczystości sprośne i niezdrowe, upadlają lud i czynią go motłochem. A motłochowi jak niegdyś tyranom potrzebne są błazny. Paryż jest dużem miastem szalonem, ilekroć nie jest wielkim i szczytnym grodem. Wyznać trzeba, że Paryż chętnie patrzy na komedję dawaną przez sromotę. Żąda tylko, by mu przystrojono błoto. Rzym miewał podobne usposobienia...
Jakeśmy powiedzieli, przypadek zdarzył, że jedno z tych potwornych gron kobiet i mężczyzn zamaskowanych, ciągnionych na obszernym wozie, zatrzymało się po lewej stronie bulwaru, gdy orszak godowy zatrzymał się na prawej. Wóz z maskami zobaczył na przeciwnym brzegu bulwaru karetę, w której siedziała panna młoda.
— Ba, patrzaj! — rzekł jeden zamaskowany — to wesele.
— Fałszywe wesele — odpowiedział drugi. My jesteśmy prawdziwe.
I zbyt oddalone, by mogły zaczepić wesele, a przy tem obawiając się policjantów, dwie maski spojrzały gdzie indziej.
Po chwili zamaskowane grono miało dużo do roboty; lud zebrany na bulwarze zaczął na nie gwizdać, krzyczeć i wymyślać, bo w taki sposób pospólstwo pieści się z maskaradą; dwie maski, które rozpoczęły rozmowę, przyłączyły się do towarzyszy, by stawić czoło tłumowi, i wyczerpywali wszystkie pociski z arsenału Targów, odpowiadając obelgą na olbrzymie wybuchy paszczy ludowej. Między tłumem i maskami nastała straszna utarczka na przenośnie.
Tymczasem dwie inne maski z tego samego powozu, Hiszpan z potwornym nosem, miną starowiny i ogromnemi czarnemi wąsami — i chuda przekupka, młodziuchna dziewczyna, w czarnej masce, zauważyli także wesele, i gdy towarzysze i przechodnie lżyli się, oni pocichu wszczęli między sobą djalog.
Wrzawa na ulicy zagłuszała ich rozmowę. Deszcz ulewny zmoczył powóz odkryty; wiatr lutowy wcale nie był ciepły, odpowiadając Hiszpanowi, wygorsowana przekupka dzwoniła zębami śmiała się i kasłała.
Oto ich djalog:
— Powiedzno.
— Co tatulu?
— Widzisz tego starego?
— Jakiego starego?
— Tego tam w pierwszym wozie weselnym z naszej strony.
— Który ma rękę zawieszoną na czarnej chustce?
— Właśnie.
— Więc cóż?
— Jestem pewny że go znam.
— A!
— Niech mi kark skręcą, jeśli nie znam tego Pantyjczyka (Paryżanina).
— Dziś Paryż jest Pantinem.
— Czy możesz, przechyliwszy się, zobaczyć pannę młodą?
— Nie mogę.
— A pana młodego?
— Nie ma pana młodego na wózku.
— Ba!
— Chyba że nim jest drugi stary,
— Wychyl się dobrze i staraj zobaczyć pannę młodą.
— Nie mogę.
— Mniejsza o to, ale tego starego, który ma coś na łapie, dalibóg, znam skądciś.
— A na co się to przyda znać go?
— Nie wiem. Zdarzają się wypadki!
— Ja kpię sobie ze starych.
— Powiadam ci, że go znam.
— A to go znaj sobie.
— Jak u djabła dostał się na wesele?
— A my jak? wszak i my należymy do wesela.
— Skąd jedzie to wesele?
— Albo ja wiem!
— Posłuchaj.
— Co?
— Musisz zrobić jedną rzecz.
— Jaką?
— Wysiądziesz z naszego wozu i suniesz się za weselem.
— Po co?
— Żeby dowiedzieć się gdzie jadą i co za jedni. Idź żywo, biegnij moja córko, jesteś młoda.
— Nie mogę opuszczać powozu.
— A to dlaczego?
— Jestem najęta.
— Do djabła!
— Cały dzień przekupki winnam prefekturze.
— Prawda.
— Jeżeli opuszczę powóz, pierwszy lepszy inspektor mię przyaresztuje. Przecież wiesz.
— A wiem.
— Dziś kupił mię Pharos (rząd).
— Ale ten stary mię intryguje.
— Intryguje? przecież nie jesteś młodą, dziewczyną.
— Siedzi w pierwszym powozie.
— Więc cóż?
— W wózku panny młodej.
— Więc tedy?
— Więc tedy jest ojcem.
— Co mię to obchodzi?
— Powiadam ci, że jest ojcem.
— Alboż tylko ten ojciec tam siedzi?
— Posłuchaj.
— Co?
— Ja mogę wychodzić tylko zamaskowany. Tu jestem ukryty, nikt mię nie zna. Ale jutro już masek nie będzie. Środa popielcowa. Mogę być przycapany. Muszę wrócić do dziury. A ty jesteś wolna.
— Nie bardzo.
— Bardziej odemnie.
— No więc cóż?
— Możesz dowiedzieć się, gdzie pojechało to wesele?
— Gdzie jedzie?
— Tak.
— Wiem.
— Gdzie?
— Do Niebieskiego Zegaru.
— Naprzód to nie z tej strony.
— Więc do Rapée.
— Lub gdzieindziej.
— Wolna droga. Wesela są wolne.
— Nie o to chodzi. Powiadam ci, że musisz się dowiedzieć, co za jedne to wesele, do którego należy ów stary i gdzie mieszkają.
— Jeszczeby też! a to zabawne. Łatwo znaleźć po tygodniu wesele, które przejeżdżało Paryż w ostatni wtorek! Szukaj śpilki w stogu siana. Czyś zwarjował?
— A jednak, musisz dowiedzieć się. Rozumiesz Anzelmo?
Dwa szeregi po obu stronach bulwaru ruszyły z miejsca w kierunku przeciwnym i powóz mask stracił z oczów „wózek“ państwa młodych.






II.
Jan Valjean ciągle ma rękę na pasku.

Urzeczywistnić swoje marzenie. Komuż to jest dane? Muszą, być na to wybory w niebiosach; mimo i wiedzy naszej, wszyscy jesteśmy kandydatami; aniołowie głosują. Cozetta i Marjusz zostali wybrani.
W kancelarji mera i w kościele Cozetta była cudownie piękna i zachwycająca. Ubierała ją Toussaint z pomocą Nicoletty.
Cozetta miała na spódniczce z białej kitajki suknię koronkową brabancką, zasłonę z angielskiej gazy, naszyjnik z drobnych pereł i wieniec z pomarańczowego kwiatu; wszystko było białe, a w tej białości promieniała. Była to wytworna niewinność i prostota przeistaczające się w jasność. Rzekłbyś: dziewica, która ma stać się boginią.
Piękne włosy Marjusza były wymuskane i upachnione, tu i owdzie pod gęstemi puklami dostrzegałeś blade kresy; były to blizny z barykady.
Dziadek dumny, z podniesioną głową, bardziej niż kiedy, łącząc w swej tualecie i manierach wszelką wykwintność czasów Barrasa, prowadził do ołtarza Cozettę. Zastępował Jana Valjean, który zawieszonej na temblaku ręki nie mógł podać Cozecie.
Jan Valjean, czarno ubrany, szedł za nimi i uśmiechał się.
— Panie Fauchelevent — mówił do niego dziadek — śliczny dzień mamy. Głosuję koniec umartwień i smutków. Nikt teraz smucić się nie powinien. Do kroćset! dekretuję radość! Nieszczęście nie ma prawa do bytu. Jeśli są, ludzie nieszczęśliwi, dalibóg wstyd to wielki dla błękitu niebios. Złe nie pochodzi z człowieka, który w gruncie jest dobry. Co do mnie nie mam już opinij politycznych; niech wszyscy ludzie będą bogaci, to jest weseli, poprzestanę na tem zupełnie.
Po skończeniu wszystkich, ceremonji, powiedziawszy przed merem i księdzem wszystkie tak nieodzowne, podpisawszy księgi władz municypalnych i zakrystji, zamieniwszy obrączki, wyklęczawszy przy sobie pod dymem kadzielnicy — gdy wracali, trzymając się za ręce, budząc podziwienie i zazdrość wszystkich, Marjusz cały czarno ubrany, ona w bieli, poprzedzani od szwajcara w szlifach pułkownika, bijącego halabardą w posadzkę marmurową, gdy przeszli szereg zdumionych widzów i stanęli we drzwiach kościoła otwartych na rozcież, gdy już wszystko się skończyło i mieli siadać do powozu — Cozetta jeszcze nie wierzyła, że to jest rzeczywistością. Spojrzała na Marjusza, spojrzała na tłum, spojrzała na niebo i bała się rozbudzić ze snu. Jej postać zdumiona i niespokojna nadawała jej jakiś wyraz czarowny. Powracając, oboje siedli do pierwszego powozu, Marjusz przy Cozecie; pan Gillenormand i Jan Valjean usiedli naprzeciw. Ciotka Gillenormand cofnęła się na drugi plan i siadła do drugiego powozu. — Moje dzieci — mówił dziadek — jesteście tedy panem baronem i panią baronową z trzydziestu tysiącami liwrów dochodu. A Cozetta, pochyliwszy się ku Marjuszowi, pieściła jego ucho tym szeptem anielskim: — Więc to prawda. Nazywam się Marjusz. Jestem pani Ty.
Dwie te istoty jaśniały szczęściem. Wybiła dla nich godzina trudna do znalezienia, jedyna, olśnienia wszelkiej młodości i radości. Urzeczywistniali wiersze Jana Prouvaire. Oboje razem nie mieli czterdziestu lat. Była to para prawdziwie dobrana; dwojga dzieci niby lilji. Nie widzieli się, lecz pochłaniali wzrokiem. Cozetta spostrzegała Marjusza w glorji; Marjusz spostrzegał Cozettę na ołtarzu. A na tym ołtarzu i w tej glorji, w tem zmieszaniu się dwóch apoteoz widzieli w głębi, niewiadomo jakim sposobem, Cozetta przez mgłę, Marjusz w ognistym obłoku, rzecz idealną, rzecz prawdziwą, spotkanie marzeń i pocałunków — łoże małżeńskie.
Wszystkie męki jakich doświadczali dawniej, wracając upajały ich teraz. Zdawało im się, że zmartwienia, noce bezsenne, łzy i niepokoje, trwogi, przestrachy i rozpacze, stawszy się pieszczotami i promieniami, czyniły rozkoszniejszą i czarowniejszą chwilę, która się zbliżała; zdawało im się, że smutki wszelkie były to szatne, przystrajające ich radość. Jak dobrze jest cierpieć! Niedole dawne otaczały aureolą ich szczęście. Długie konanie miłości kończyło się w niebowstąpieniem.
Jeden czar zalewał obydwie dusze, pomieszany z żądzą rozkoszy w Marjuszu, ze wstydliwością w Cozecie. Mówili sobie pocichu: pójdziemy odwiedzić nasz ogródek przy ulicy Plumet. Fałdy sukni Cozetty dotykały Marjusza.
Dzień taki jest niewysłowioną mieszaniną marzenia i pewności. Posiadasz i jeszcze przypuszczasz. Masz jeszcze czas do odgadywania. Jest to niewymowne wzruszenie temu dniowi właściwe, być w południu i marzyć o północy. Rozkosze dwóch serc wylewały się na tłumy i radowały przechodniów.
Zatrzymywano się na ulicy Św. Antoniego przed kościołem Św. Pawła, by zobaczyć przez szybę powozu kwiat pomarańczowy, drgający na głowie Cozetty.
Orszak godowy wrócił na ulicę Panien Kalwarji. Marjusz, mając przy boku Cozettę, promieniejący, z miną tryumfalną, wstępował na schody, po których niedawno wleczono go umierającego. Ubodzy, zgromadzeni przed drzwiami, dzielili między siebie ich pieniądze, błogosławiąc młodej parze. Wszędzie były kwiaty. Dom przepełniony był wonią jak kościół; po kadzidłach róże. Zdawało im się, że słyszą głosy śpiewające w nieskończoności; mieli Boga w sercu; los ukazywał się im niby strop gwiaździsty; widzieli nad swemi głowami światło wschodzącego słońca. Nagle zegar wybił godzinę. Marjusz spojrzał na obnażone ramiona Cozetty i różowe pączki, które niewyraźnie dostrzegał przez koronkę stanika, a Cozetta widząc spojrzenie Marjusza, zarumieniła się po białka.
Zaproszono wielu dawnych przyjaciół rodziny Gillenormand; każdy cisnął się do Cozetty. Jeden przez drugiego nazywał ją panią baronową.
Oficer Teodul Gillenormand, teraz już kapitan, przyjechał z Chartres, gdzie stał załogą, by być na weselu swego kuzyna, Pontmercy. Cozetta go nie poznała.
On ze swej strony przywykły, by kobiety podziwiały jego wdzięki, nie przypominał sobie Cozetty.
— Słusznie nie dowierzałem historji tego ułana! — mówił do siebie ojciec Gillenormand.
Nigdy jeszcze Cozetta nie była tak czułą względem Jana Valjean. Harmonizując w radości z ojcem Gillenormand, gdy ten wyrażał swe zadowolenie w aforyzmach i maksymach, ona jak zapachy wyziewała z siebie miłość i dobroć. Szczęście pragnie wszystkich uszczęśliwić.
Rozmawiając z Janem Valjean, dobierała tkliwych wyrazów z czasów, gdy była małą dziewczynką. Pieściła go uśmiechem.
Zastawiono ucztę w sali jadalnej.
Oświetlenie a giorno jest nieodzowną przyprawą każdej radości. Szczęśliwi nie lubią zmroku i ciemności. Nie chcą być czarnemi. Noc, i owszem, ale ciemności, nie. Jeśli nie ma słońca, trzeba je stworzyć.
Sala jadalna była ogniskiem słówek wesołych. W środku nad stołem białym i połyskującym wisiał wspaniały pająk wenecki z wszelkiej barwy ptaszkami, niebieskiemi, fijoietowemi, różowemi, zielonemi siedzącemi wśród świec; dokoła pająka żyrandole, na ścianach zwierciadła, kryształy, świecidełka, porcelany, fajanse, złote i srebrne naczynia błyszczały rozweselając oczy. Miejsca próżne między kandelabrami zapełniono kwiatami, tak iż tam, gdzie nie było światła, widziałeś kwiaty.
W przedpokoju trzech skrzypków i jeden fletrowersista grali z cicha kwartety Heydna.
Jan Valjean usiadł na krześle przy drzwiach w miejscu, w którem skrzydło drzwi zasłaniało go prawie. Nim usiedli do stołu, Cozetta zbliżyła się do niego swawolnie, oddała głęboki ukłon i ukazując obydwiema rękami swój strój panny młodej, zapytała tonem w pół czułym, w pół żartobliwym:
— Ojcze, jestżeś zadowolony?
— Tak — rzekł Jan Valjean — jestem zadowolony.
— A więc, niech się ojciec śmieje.
Jan Valjean się rozśmiał.
Po chwili Baskijczyk zawiadomił, że podano do stołu.
Pan Gillenormand podał rękę Cozecie i wszedł pierwszy do sali jadalnej, za nim sunęli biesiadnicy i każdy, stosownie do naznaczonego porządku, zajął miejsce za stołem.
Dwa wielkie krzesła stały po prawej i lewej stronie panny młodej; jedno dla pana Gillenormand, drugie dla Jana Valjean. Pan Gillenormand usiadł. Drugie krzesło zostało próżne.
Szukano oczyma „pana Fauchelevent“.
Nigdzie go nie było.
Pan Gillenormand zawołał Baskijczyka.
— Nie wiesz, gdzie jest pan Fauchelevent?
— Właśnie mię tu przysłał — odpowiedział Baskijczyk. Pan Fauchelevent kazał panu powiedzieć, że boli go — chora ręka i że nie może jeść obiadu z panem baronem i panią baronową. Prosił, by go wytłómaczono i powiedział, że przyjdzie jutro rano. W tej chwili odszedł.
Opróżnione krzesło oziębiło nieco radość godową. Ale w nieobecności pana Fauchelevent, był pan Gillenormand, a dziadek jaśniał radością za dwóch. Zapewnił, że pan Fauchelevent dobrze zrobił, idąc wcześnie spać jeśli był słaby, ale choroba ta jest drobnostką. Takie zapewnienie wystarczyło. A zresztą czem był jeden ciemny punkcik w tej powodzi radości? Cozetta i Marjusz byli w jednej z tych chwil samolubnych i błogosławionych, w których dusza zdolna jest tylko czuć szczęście. A przytem pan Gillenormand wpadł na jedną myśl. — Do djaska, to krzesło jest próżne. Siadaj na niem Marjuszu. Twoja ciotka ma wprawdzie do ciebie prawo, ale ci pozwoli. Siadaj na tem krześle. To legalne a przyjemne. Fortunatus przy Fortunacie. Wszyscy biesiadnicy przyklasnęli. Marjusz zajął przy Cozecie miejsce Jana Valjean i ułożono rzeczy w ten sposób, że Cozetta z początku zasmucona nieobecnością Jana Valjean, potem była zadowolona. Od chwili jak Marjusz siadł przy niej, Cozetta nie czułaby żalu nawet po Bogu. Postawiła na nodze Marjusza swą drobną nóżkę, ujętą w atłasowy trzewiczek.
Gdy krzesło zostało zajęte, zapomniano o Janie Valjean i nic nie brakowało. W pięć minut później wszyscy biesiadnicy śmieli się z wylaniem zapomnienia.
Pod koniec obiadu pan Gillenormand powstał, i trzymając w ręku kielich szampana, nie pełny z obawy, by nie wylała wina drżąca dziewięćdziesięcio-dwuletnia ręka, wzniósł zdrowie państwa młodych.
— Nie unikniecie dwóch kazań — zawołał. Rano byliście na kazaniu proboszcza, wieczorem mieć będziecie kazanie dziadka. Posłuchajcie, dam wam jedną radę: ubóstwiajcie się. Bez długich korowodów zmierzam prosto do celu: bądźcie szczęśliwi. Najmądrzejsze ze wszystkich stworzeń są sinogarlice. Filozofowie prawią: Miarkujcie swe uciechy. A ja wam mówię: Popuśćcie wodze swym uciechom. Kochajcie się szalenie. Kochajcie się do upadłego. Filozofowie bredzą. Chętniebym im wepchnął napowrót do gardła ich filozofję. Alboż może być nazbyt zapachu, nazbyt rozkwitłych pączków róży, nazbyt słowików śpiewających, nazbyt liści zielonych, nazbyt jutrzenki w życiu? alboż można nazbyt się kochać? lub nazbyt podobać się sobie wzajem? Strzeż się Estello, jesteś zbyt ładna. Strzeż się Nemorynie, jesteś zbyt piękny! Poczciwa brednia! Czyż można nazbyt się zachwycać, nazbyt pieścić i nazbyt czarować? czy można żyć zanadto? być nadto szczęśliwym? Miarkujcie swe uciechy. O zapewne! Precz z filozofami! Mądrość to uciecha. Cieszcie się, cieszmy się. Czy jesteśmy szczęśliwi dlatego, że dobrzy? lub też czy jesteśmy dobrzy dlatego, że szczęśliwi? Czy Sancy dlatego się nazywa Sancy, że należało do Harlaya de Sancy, czy też dlatego, że waży sto sześć karatów? Tego nie wiem; życie pełne jest takich zagadek; ale najważniejsza mieć Sancy szczęście. Bądźmy szczęśliwi bez szykany. Ślepe posłuszeństwo dla słońca. Co jest słońce? Miłość. Miłość to kobieta. Ach, ach! Kobieta to istotna wszechwładczyni. Zapytajcie tego demagoga Marjusza czy nie jest niewolnikiem małej tyranki Cozetty. I z całego serca, najzupełniej dobrowolnie, tchórz jeden! Kobieta! nawet Robespierre nie oprze się tej potędze, kobieta króluje. Czem był Adam? Poddanym królestwa Ewy. Zróbże co przeciw chusteczce haftowanej, pachnącej paczulą! Ciekawym, jakbyście się do tego wzięli. Spróbójcie. Dlaczego to jest tak trwałe. Bo jest szmatką. Ach! jesteście dziewiętnastym wiekiem? I cóż stąd? my starzy byliśmy wiekiem ośmnastym. A nie byliśmy głupsi od was. Nie wyobrażajcie sobie żeście dużo zmienili na świecie, dlatego, że nosicie z sobą cholerę i tańczycie kaczuczę. Z tem wszystkiem zawsze musicie kochać kobiety. Spróbójcie wydobyć się z pod ich władzy. Te djablice są naszemi aniołami. Tak jest, miłość, kobieta, pocałunek — to czarodziejskie kółko, z którego nie wyjdziecie nigdy; co do mnie, radbym do niego wrócił. Kto z was widział wschodzącą w nieskończoności, uspokajającą wszystko pod sobą, patrzącą jak kobieta na falę morską, gwiazdę Wenery, największą zalotnicę otchłani, Celimenę Oceanu? Ocean, to surowy Alcest. Otóż, napróżno zrzędzi, gdy się ukaże Wenera, musi się uśmiechnąć. To srogie bydle poddaje się. Wszyscy my tacy. Gniewy, burze, pioruny, piana aż pod sufit. Kobieta wchodzi na scenę, gwiazda wschodzi — na kolana przed nią! Marjusz bił się przed sześciu miesiącami, dziś się żeni. Wybornie. Tak jest, Marjuszu, tak Cozetto, macie słuszność. Żyjcie śmiało jedno dla drugiego, miejcie dzieci, a my niech się wściekamy ze złości, że nie możemy iść za waszym przykładem; ubóstwiajcie się, drodzy. Bierzcie w dziobki wszystkie źdźbła szczęścia, jakie są na ziemi i urządźcie sobie gniazdko na całe życie. Dalipan, kochać i być kochanym, śliczny cud, gdy się jest młodym! Nie wyobrażajcie sobie, żeście to wynaleźli. I ja także marzyłem, kochałem, wzdychałem; i ja także goniłem za szczęściem. Miłość jest dziecięciem, mającem sześć tysięcy lat. Miłość ma prawo do długiej siwej brody. Matuzal jest ulicznikiem w porównaniu z Kupidynem. Od sześćdziesięciu wieków mężczyzna i kobieta kochają się i tym sposobem wydobywają z kłopotu. Djabeł, jako bestja złośliwa, nienawidzi człowieka; mężczyzna jeszcze złośliwsza bestja, wziął się na sposób i pokochał kobietę. Tym sposobem robi sobie więcej dobrego, niż może mu zrobić złego djabeł. Na ten koncept wpadł jeszcze w raju ziemskim. Przyjaciele, wynalazek jest stary, ale zawsze jeszcze dość nowy. Korzystajcie z niego.
Bądźcie Dafnisem i Chloe, nim zostaniecie Filemonem i Baucis. Urządźcie się tak, aby wam, gdy jesteście razem, nic nie brakowało: niech Cozetta będzie słońcem dla Marjusza, a Marjusz wszechświatem dla Cozetty. Cozetto, niech najpiękniejszą pogodą będzie dla ciebie uśmiech twego męża; Marjuszu, niech deszczem będą łzy twej żony. I niech w waszem pożyciu nigdy deszcz nie pada. Wygraliście wielki los na loterji: miłość w małżeństwie; schowajcież ten wielki los, zamknijcie go na klucz, nie marnujcie go, kochajcie się i nie dbajcie o resztę. Wierzcie słowom moim. Zdrowy rozsądek nie kłamie. Bądźcie świętemi jedno dla drugiego. Każdy ma swój sposób czczenia Pana Boga. Do kroćset! najlepszy sposób czcić Boga, jest kochać swoją żonę. Kocham cię! oto mój katechizm. Kto kocha, jest prawowierny. Zaklęcie Henryka IV kładzie świętość między hulatykę i pijaństwo. Do stu piorunów! nie podzielam religji tego zaklęcia. Zapomniano w nim o kobiecie. Dziwi mię, że taki król jak Henryk IV, mógł kląć w ten sposób. Przyjaciele, niech żyje kobieta! Jestem stary, jak powiadają, a jednak, rzecz dziwna, czuję, że się odmładzam. Upaja mię widok tych dzieci, co umieją być piękne i zadowolone. Chętniebym się ożenił, gdyby mię która zechciała. Niepodobna wyobrażać sobie, żeby Bóg stworzył nas do czego innego, jak do ubóstwiania się, gruchania i umizgania. Naszem przeznaczeniem być gołąbkiem, kogutem, pieścić od rana do wieczora, przeglądać się w kochanej żonie, być dumnym z miłości, zadowolonym szczęśliwym; taki jest cel życia. Tak to, z przeproszeniem was, myśleliśmy w owych czasach, gdyśmy byli młodzi. Ach! na moją duszę! w owym czasie były rozkoszne kobiety, a wdzięczne i czułe. Robiłem wielkie spustoszenia w ich sercach. Więc kochajcie się. Gdyby się nie kochano, doprawdy nie wiem na coby się zdała wiosna; co do mnie, prosiłbym Pana Boga, by schował wszystkie piękne rzeczy, któremi nas obdarza, by je odebrał nam i zamknął do pudła: kwiaty, ptaki i piękne dziewczęta. Moje dziatki, przyjmijcie błogosławieństwo od starego poczciwca.
Wieczór był ożywiony, wesoły przyjemny. Doskonały humor dziadka rozweselał wszystkich biesiadników i każdy naśladował serdeczność stuletniego prawie starca. Tańczono trochę, śmiano się wiele, było to serdeczne, poczciwe wesele. Możnaby na nie zaprosić poczciwców starej daty. Zresztą, przedstawiał ich dobrze ojciec Gillenormand.
Po wrzawie ogólnej nastało milczenie.
Państwo młodzi opuścili salę.
Wkrótce po północy dom Gillenormand stał się świątynią.
Tu się zatrzymujemy. Na progu nocy godowych staje anioł i uśmiecha się, położywszy palec na usta.
Dusza zagłębia się w rozmyślaniu wobec tej świątyni, gdzie odprawia się tajemne nabożeństwo miłości.
Nad takiemi domami unoszą się światła. Radość w nich zamknięta przedziera się przez kamienie murów i promienieje w ciemnościach. Niepodobna, żeby ta uczta święta i fatalna nie słała w nieskończoność niebieskich promieni. Miłość, to wzniosły tygielek, w którym topi się mężczyzna z kobietą; istota troista i jedyna, istota ostateczna, trójca ludzka wychodzi z tego tygla. To rodzenie jednej duszy z dwóch sprawia wzruszenie w nieskończonościach. Kochanek jest kapłanem; zachwycona dziewica przestrasza się. Coś z tej radości unosi się ku Bogu. Tam, gdzie jest istotne małżeństwo, to jest, gdzie jest miłość, miesza się do niej ideał. Łoże małżeńskie, jak jutrzenka, błyszczy w ciemnościach. Gdyby danem było cielesnej źrenicy patrzeć na widzenia straszne i rozkoszne życia wyższego, prawdopodobnie dostrzegłby kształty nocy, skrzydlate postacie niewidzialnych niebieskich przechodniów, ukazujących sobie wzajem dziewicę małżonkę zlekka przestraszoną i mającą na boskich licach odblask szczęśliwości ludzkiej. Gdyby w tej najwyższej godzinie, zachwyceni rozkoszą i myśląc, że są sami, małżonkowie słuchali, usłyszeliby w swym pokoju szmer skrzydeł anielskich. Szczęście doskonałe ma spółkę z aniołami. Niebiosa są stropem tej ciemnej małej alkowy. Gdy poświęcone miłością usta zbliżają się, by tworzyć, nad tym niewysłowionym pocałunkiem czuć drżenie w niezmiernej gwiazd tajemnicy.
Szczęście to jest prawdziwe. Niemasz radości nad tą radość. Miłość to zachwyt jedyny. Zresztą wszystko płacze.
Kochanie wystarcza. Nic więcej nie żądajcie. Nie znajdziecie piękniejszej perły w tajemniczych fałdach życia. Miłość jest spełnienie wszystkich pragnień.






III.
Nieodłączny

Co się stało z Janem Valjean?
Zaraz potem jak się rozśmiał na wdzięczne wezwanie Cozetty, Jan Valjean, widząc, że nań nikt nie patrzy, powstał i niepostrzeżony poszedł do przedpokoju. Był to ten sam pokój, do którego przed ośmiu miesiącami wszedł zabłocony, zakrwawiony, poczerniały od prochu, odnosząc wnuka dziadkowi. Stare filtrowania ozdobione były liśćmi i kwiatami; muzykanci siedzieli na sofie, na której niegdyś złożono Marjusza. Baskijczyk w czarnym fraku, krótkich spodniach, w białych pończochach i białych rękawiczkach układał wieńce z róż około półmisków, które miano podać na stół. Jan Valjean pokazał mu rękę na temblaku, polecił mu wytłómaczyć swoją nieobecność i wyszedł.
Okna sali jadalnej wychodziły na ulicę. Jan Valjean stał kilka minut nieruchomy w ciemności pod temi jaśniejącemi oknami. Słuchał. Zgiełkliwa wrzawa biesiady dochodziła jego uszów. Słyszał donośną i profesorską mowę dziadka, dźwięki muzyki, brzęk talerzy i kieliszków, wybuchy śmiechu i z pośród wesołego hałasu odróżniał słodki i radosny głos Cozetty.
Opuścił ulicę Panien Kalwarji i poszedł na ulicę Człowieka Zbrojnego.
Wracając, obrał ulicę Św. Ludwika, Św. Katarzyny i Białych Płaszczów; droga nieco dłuższa, ale tędy od trzech miesięcy unikając błota Starej Temple, miał zwyczaj chodzić z Cozettą z ulicy Człowieka Zbrojnego na ulicę Panien Kalwarji.
Nie mógł iść inną drogą tylko tą, którą chodziła Cozetta.
Jan Valjean powrócił do siebie. Zapalił świecę i wszedł na górę. Mieszkanie było próżne. Nawet Toussaint już nie było. Kroki Jana Valjean rozlegały się po pokojach głośniej niż zwykle. Wszystkie szafy były otwarte. Wszedł do pokoju Cozetty. Łóżko było rozebrane. Materjalne poduszki bez powłoczek i koronek leżały na złożonej kołdrze przy materacu, na którym nikt już spać nie miał. Wszystkie drobiazgi, w których miała upodobanie Cozetta, zostały wyniesione; pozostały tylko cztery ściany i ciężkie sprzęty. Łóżko Toussaint również było rozebrane. Jedno tylko było posłane i zdawało się kogoś oczekiwać, było to łóżko Jana Valjean.
Jan Valjean spojrzał na ściany, zamknął kilka drzwi od szaf i przechodził się z jednego do drugiego pokoju.
Później wrócił do swej izby i postawił lichtarz na stole.
Wyjął rękę z temblaka, odwinął i posługiwał się prawą ręką; jakby go wcale nie bolała.
Zbliżył się do łóżka i oczy jego, przypadkiem czy umyślnie, spoczęły na nieodłącznym, który budził zazdrość w Cozecie, na małym kuferku, który go nigdy nie opuszczał. Dnia 5 czerwca, przybywszy na ulicę Człowieka Zbrojnego, położył go na stoliku w głowach swego łóżka. Z pewną żywością zbliżył się teraz do stolika, wyjął klucz z kieszeni i otworzył kuferek.
Powolnie dobywał z niego ubranie, w którem przed dziesięciu laty Cozetta opuściła Montfermeil; naprzód małą suknię czarną, potem czarną chusteczkę, potem grube trzewiki dziecinne, które Cozetta mogłaby teraz jeszcze włożyć, tak drobną, miała nóżkę, potem kaftanik pół wełniany, potem spódniczkę, robioną na drutach, fartuszek z dwiema kieszonkami i pończoszki wełniane. Pończoszki te, w których wyciśnięte były ślady drobnej nóżki niewiele były dłuższe od ręki Jana Valjean. Wszystko czarnego koloru. On to przyniósł dla niej to ubranie do Montfermeil. W miarę, jak wyjmował z kuferka, rozkładał je na łóżku. Myślał, przypominał sobie. Było to w zimie, bardzo chłodnego grudniowego dnia, ona drżała na pół naga, w łachmanach, mając bose czerwone nogi w dziurawych chodakach. On, Jan Valjean, kazał jej zrzucić te łachmany i włożyć ubranie żałobne. Matka musiała uradować się w grobie, widząc, że córka nosi żałobę, a bardziej jeszcze, że jest ciepło ubrana. Pomyślał o lesie w Montfermeil, przechodzili go razem, on i Cozetta; pomyślał o ostrej porze roku, drzewa bez liści, o borze bez ptaków, o niebie bez słońca; a jednak ten czas wydał mu się rozkoszny. Ułożył małe rupiecie na łóżku, chustkę przy spódniczce, pończochy przy trzewikach, kaftanik przy sukni i patrzył z kolei na wszystko. Była taka drobniutka, trzymała dużą lalkę na ręku, włożyła luidora do kieszeni fartuszka, śmiała się, szli razem, trzymając za ręce, miała jego tylko na świecie.
Wówczas siwa głowa starca zwisnęła na łóżko, pękło stare stoickie serce, twarz zanurzyła się w ubraniu Cozetty i gdyby kto przechodził w tej chwili po schodach, usłyszałby straszne łkania.






IV.
Immortale jecur.

Stara straszna walka, której widzieliśmy już kilka przemian, rozpoczęła się znowu.
Jakób jedną, tylko noc walczył z aniołem. Niestety! ileż razy Jan Valjean imał się za bary z sumieniem swojem i zacięcie walczył z niem w ciemnościach! Walka niesłychana! W pewnych chwilach noga się poślizguje, w innych ziemia zawala się pod nią. Ileż razy sumienie zawzięte przy dobrem, ściskało go i gnębiło! Ileż razy powalony przez światło, błagał je o litość! Ileż razy to światło nieubłagane, które w nim i nad nim zapalił biskup, olśniewało go przemocą, gdy pragnął być ślepym! Ileż razy w tej walce zrywał się na nogi, opierał o skały, czepiał sofizmatu, czołgał w prochu, to obalając pod sobą sumienie, to przez nie obalony! Ileż razy, gdy samolubstwo podsunęło mu jaki dwuznacznik, jakie zdradzieckie pozorne rozumowanie, rozgniewane sumienie wołało mu do ucha: — Podstawiasz mi nogę, nędzniku! Ileż razy buntownicza myśl chrapała konwulsyjnie pod ciężarem oczywistości obowiązku! Opór stawiany Bogu. Śmiertelne poty. Ileż ran tajemniczych, na których krwawienie sam jeden patrzył! Jak często szarpane było jego opłakane życie! Ileż razy podnosił się z tej walki zakrwawiony, poraniony, zdruzgotany, oświecony, z rozpaczą w sercu i pogodą w duszy! i zwyciężony, czuł się zwycięzcą! I gdy go zgniotło, podarło, poszarpało na sztuki, sumienie jego straszne, jaśniejące i spokojne, stanąwszy nad nim, mówiło: Teraz idź w pokoju.
Ale wyszedłszy z tak posępnej walki — jakiż ponury pokój, niestety!
Tak więc nigdy nie skończył sprawy ze swem sumieniem.
Tej nocy jednak Jan Valjean czuł, że stacza ostatnią walkę.
Przedstawiało mu się pytanie bolesne, przejmujące.
Przeznaczenia ludzkie nie są proste, wytknięte niby równa droga przed człowiekiem; miewają swe zaułki ciemne i niepokojące rozdroża w przeróżnych kierunkach. Jan Valjean stanął w tej chwili przy jednem z takich rozdroży. Doszedł do ostatecznego kresu, w którym krzyżuje się dobre i złe. Przed oczyma jego duszy stanęły te ciemne rozstajne drogi. I tym razem, jak w innych bolesnych przesileniach, widział otwarte przed sobą dwie drogi: jedną nęcącą, drugą straszną. Którą wybrać?
Straszną drogę doradzał tajemniczy palec wskazujący, który widzimy, ilekroć bystro utkwimy oko w cieniu.
Jan Valjean raz jeszcze miał wybór między straszną przystanią i uśmiechniętą zasadzką.
Więc to jest prawdą? duszę można uleczyć, ale losu nigdy? Rzecz okropna! nieuleczone przeznaczenie!
Pytanie, które mu się przedstawiało, było następujące:
W jaki sposób obchodzić się będzie Jan Valjean ze szczęściem Cozetty i Marjusza? Sam pragnął tego szczęścia, sam je sprawił, sam je narzucił sobie, sam je zagłębił we własne wnętrzności i teraz mógł mieć zadowolenie puszkarza, który dobywając ze swej piersi sztylet krwią dymiący, poznaje na nim znak własnej fabryki.
Cozetta miała Marjusza, Marjusz posiadał Cozettę. Mieli wszystko, nawet bogactwa. I to było jego dziełem.
Ale co Jan Valjean zrobi teraz z tem szczęściem? Czy mu się narzuci? Czy będzie je uważał jak swoją własność? Niewątpliwie Cozetta należy do innego, ale czy Jan Valjean zatrzyma dla siebie wszystko, co może zatrzymać? Czy pozostanie rodzajem ojca cierpianego, ale szanowanego, jak był dotychczas? Czy zamieszka spokojnie w domu Cozetty? Czy nie rzekłszy słowa, wniesie swą przeszłość do tej przyszłości? Czy stawi się tam jakby z prawa, i zasłoniony usiądzie przy gorejącem ognisku? Czy uśmiechając się do nich weźmie te ręce niewinne w swe ręce tragiczne? Czy przy spokojnym kominku salonu Gillenormand grzać będzie te nogi, które ciągną za sobą zniesławiający cień prawa? Czy podzieli się swym losem z Cozettą i Marjuszem? Czy okryje swe czoło ciemnością a chmurą ich czoła? Czy do spółki z ich szczęśliwością przypuści swoją katastrofę? Czy będzie milczał jak dotychczas? Słowem, czy przy tych dwóch szczęśliwych istotach, będzie milczącym złowrogim świadkiem losu?
Trzeba być oswojonym z fatalnością i jej spotkaniami, by mieć odwagę spojrzeć na pewne zapytania, ukazujące się w okropnej nagości. Dobre lub złe jest za tym surowym znakiem zapytania. — Co poczniesz? pyta sfinks.
Jan Valjean przyzwyczajony był do tej próby. I bystro patrzył na sfinksa.
Ze wszystkich stron badał nieubłagane zagadnienie.
Cozetta, istota zachwycająca, była deszczułką zbawienia dla tego rozbitka. Co czynie? uczepić się jej, lub z rąk ją wypuścić?
Jeśli się jej uczepi, wydobędzie się z nieszczęścia, ujrzy słońce, z jego odzieży i włosów ocieknie słona woda, i ocaleje, żyć będzie.
Maż ją z rąk wypuścić?
Więc czeka go przepaść.
Tak odbywał bolesne narady ze swoją myślą. Albo, mówiąc lepiej, walczył z nią, rzucał się i szamotał wściekły, bijąc ze swoją wolą lub ze swojem przekonaniem.
Szczęściem było dla Jana Valjean, że mógł płakać. To go oświeciło nieco. Wszelako początek był okrutny. Zerwała się nad nim nawałnica straszniejsza od tej, która go niegdyś zagnała do Arras. Przeszłość ukazała mu się wobec teraźniejszości; porównywał je i płakał. Gdy raz otwarły się upusty łez — już rozpacz została zdławioną.
Czuł, że go coś powstrzymuje.
Niestety! w tej zaciętej walce między samolubstwem i obowiązkiem, gdy tak cofamy się po kroku przed niezmiennym ideałem, obłąkani, zacięcie walcząc, przywiedzeni do rozpaczy tem ustępowaniem, gdy tak ucieramy się o każdą piędź ziemi, zawsze w nadziei możliwej ucieczki — nagle czujem w tyle złowrogi mur, który wszelki odwrot zamyka.
Czuć za sobą święty cień, stający na zawadzie!
Nieubłagany niewidzialny, co za straszny napastnik! Tak jest, sprawa z sumieniem nigdy nie jest skończona. Wiedz o tem Brutusie; przygotuj się na to Katonie. Sumienie jest bezdenne, bo jest Bogiem. Rzucisz w tę studnię pracę całego życia, rzucisz w nią majątek, bogactwo, powodzenie, swobodę i ojczyznę swoją, swój spokój, i radości. Nie dość tego. Woła: więcej! więcej! więcej! Wypróżniaj naczynie! przechyl urnę! Rzuć w końcu swoje serce.
Jest gdzieś w ciemnościach starych piekieł taka beczka wypróżniona.
Nie jestże do przebaczenia rzeczą, odmówić nakoniec? Czyż niewyczerpany może mieć prawo? Czyż dźwigać łańcuchy bez końca nie przechodzi siły ludzkiej? Gańciesz Syzyfa i Jana Valjean, że mówią: już dość tego!
Posłuszeństwo materji ograniczone jest tarciem; a nie masz granicy dla posłuszeństwa duszy? Jeśli ruch wieczny jest niemożliwy, czemuż żądać wiecznego poświęcenia?
Pierwszy krok jest niczem; ostatni najtrudniejszy. Czem była sprawa Champmathieu w porównaniu z małżeństwem Cozetty i jego następstwami dla Jana Valjean? Czem jest to: wrócisz na galery, w porównaniu z tem: zstąpisz do nicości?
Jak posępny jest pierwszy krok zstąpienia na dół! jak czarnym jest drugi!
I jak tu nie odwrócić głowy?
Nakoniec Jan Valjean odwrócił się znękany.
Ważył, myślał, patrzył kolejno na tajemnicze szale światła i cienia.
Narzucić swe galery dwojgu dzieciom, jaśniejących szczęściem i młodością, lub sam się strawić. Z jednej strony poświęcenie Cozetty, z drugiej swoje własne.
Na co się odważył?
Jakie powziął postanowienie? Jak w duchu odpowiedział na nieprzekupione śledztwo fatalności? Jakie drzwi zdecydował się otworzyć? Z której strony postanowił zamknąć i zabić swe życie? Z tych stromych, otaczających go przepaści, jakiż uczynił wybór? W którą ostateczność się rzucił? W którą z tych przepaści skoczył?
Straszne marzenie trwało noc całą.
Tak pozostał do rana w tej samej postawie, na poły złamany na łóżku, leżąc pod niezmiernym ciężarem losu, niestety! może zdruzgotany tem brzemieniem, z zaciśniętemi pięściami i wyciągniętemi rękoma, jak człowiek z krzyża zdjęty, którego rzucą twarzą na ziemię. Tak klęczał dwanaście godzin, dwanaście, godzin zimny, zlodowaciały, nie podniósłszy głowy, nie rzekłszy słowa. Był nieruchomy jak trup, kiedy myśl jego tarzała się po ziemi, lub ulatywała w górę, raz jak hydra, to znowu jak orzeł. Patrząc na niego, tak leżącego bez ruchu, pomyślałbyś, że umarł; nagle zadrżał konwulsyjnie i usta jego, przylepione — do odzieży Cozetty, pocałowały ją; wtedy widziano, że żyje.
Kto widział? wszak Jan Valjean był sam i nikogo nie było w jego pokoju?
Widział Ten, który widzi w ciemnościach.






KSIĘGA SIÓDMA.
OSTATNIE KROPLE KIELICHA GORYCZY.
I.
Siódmy krąg piekieł i ósme niebo.

Dnie następujące po weselu zwykle są samotne. Szanujemy skupienie ducha szczęśliwych, a także trochę ich sen opóźniony. Wrzawa odwiedzin i powinszowań rozpoczyna się dopiero później. Dnia 17 lutego zrana, Baskijczyk z serwetą i miotełką pod pachą, zajmował się porządkowaniem pokojów, gdy ktoś zlekka zastukał do drzwi. Nie dzwoniono, przez względność dla tego dnia. Baskijczyk otworzył i zobaczył pana Fauchelevent. Wprowadził go do salonu, w którym jeszcze pozostał nieład wczorajszy, jak na pobojowisku wesela.
— Do licha, proszę pana, dziś obudziliśmy się późno.
— Czy pan wstał? — zapytał Jan Valjean.
— Jak się ma ręka pańska? — odpowiedział Baskijczyk.
— Lepiej. Czy pan wstał?
— Który? Dawny czy nowy?
— Pan Pontmercy.
— Pan baron? — rzekł Baskijczyk prostując się.
Baronowie są szczególniej stworzeni dla swoich sług, którzy z tego ciągną zyski, mają bowiem to, co filozofowie nazywają, ochlapaniem od tytułu, i to im pochlebia. Mówiąc mimochodem, Marjusz jakkolwiek republikanin i to w czynie, bo dowiódł tego, stał się mimowolnie baronem. Stała się mała rewolucja w rodzinie z powodu tego tytułu: p. Gillenormand przywiązywał teraz do niego pewną wagę, a Marjusz go nie lubił. Ale pułkownik Pontmercy napisał: Mój syn nosić będzie mój tytuł. Marjusz był posłuszny. A przytem Cozetta, w której odzywała się kobieta, zachwycona była tytułem baronowej.
— Pan baron? — powtórzył Baskijczyk. Pójdę zobaczę. Powiem mu, że p. Fauchelevent czeka.
— Nie. Nie mówcie mu, że to ja. Powiedzcie, że ktoś chce się z nim rozmówić na osobności i nie wymieniajcie nazwiska.
— A! — rzekł Baskijczyk.
— Chcę mu zrobić niespodziankę.
— A! — powtórzył Baskijczyk, tłumacząc tem sobie pierwszy wykrzyknik.
I wyszedł.
Jan Valjean pozostał sam.
W salonie wszystko było w nieładzie. Wytężywszy słuch, możnaby jeszcze dosłyszeć niknące echa wrzawy weselnej. Na posadzce leżały kwiaty z wieńców i stroików. Wypalone i stopione świece zostawiły na kryształach pająka stalaktyty woskowe. Żaden sprzęt nie stał na swojem miejscu. Kilka krzeseł, ustawione w koło, zdawały się ciągnąć dalej gawędkę. Ogólny obraz był powabny. Skończona uczta jeszcze pewien wdzięk pozostawia po sobie. Wszyscy tu byli szczęśliwi. Na tych krzesłach, stojących w nieładzie, wśród tych kwiatów więdnących, pod tem światłem zagasłem, myślano o radości. Słońce, zastępując światło pająka, wesoło zaglądało do salonu.
Upłynęło kilka minut. Jan Valjean stał nieruchomy w miejscu, w którem go Baskijczyk opuścił. Był bardzo blady. Zapadłe od bezsenności oczy prawie znikły zupełnie. Czarne ubranie pomięte miało zmarszczki odzieży, w której się noc przepędziło. Na łokciach biały meszek, pozostały od tarcia sukna o bieliznę. Jan Valjean patrzył na okno, które słońce u stóp jego rysowało na posadzce.
Zrobił się szmer u drzwi, podniósł oczy.
Marjusz wszedł z podniesioną, głową, uśmiechem na ustach, z jakiemś światłem na twarzy, z pogodnem czołem i tryumfującem spojrzeniem. On także nie spał.
— A to ojciec! — zawołał, zobaczywszy Jana Valjean; — ten niedołęga Baskijczyk miał taką tajemniczą minę! A! przychodzi ojciec zawcześnie. Dopiero wpół do pierwszej. Cozetta śpi.
Ten wyraz: Ojciec, powiedziany panu Fauchelevent przez Marjusza, znaczył: Szczęście niewysłowione. Wiadomo, że między niemi był zawsze jakiś chłód i przymus; lód, który należało przełamać lub stopić. Marjusz był tak upojony szczęściem, że przezwyciężył przymus, stopił lód i jak Cozetta uważał p. Fauchelevent za ojca.
I mówił dalej z wylaniem właściwem boskim paroksyzmom radości:
— Jakżem rad widzieć ojca! Tak nam cię wczoraj brakowało! Dzień dobry, ojcze. Jakże ręka? Lepiej, nieprawdaż?
I zadowolony z własnej dobrej odpowiedzi mówił dalej:
— Mówiliśmy o ojcu oboje, Cozetta tak ojca kocha! Niech ojciec nie zapomina, że tu mamy pokój dla niego. Nie chcemy wiedzieć o ulicy Człowieka Zbrojnego. Wcale nam nie potrzebna. Jak można mieszkać na takiej ulicy, chorowitej, nędznej, brzydkiej, z barjerą po jednej stronie, zimnej, wąskiej, gdzie nawet wejść nie można? Ojciec zamieszka z nami. I to od dzisiaj. Inaczej będzie miał ojciec do czynienia z Cozettą. Uprzedzam, że Cozetta postanowiła wodzić nas za nos obydwóch. Czy widział ojciec swój pokój, jest tuż przy naszym, okna wychodzą na ogród; uporządkowano w nim wszystko, łóżko jest gotowe, tylko czeka na ojca. Cozetta przystawiła do łóżka stare krzesło z poręczam i obite aksamitem i powiedziała do niego: pamiętaj, wyciągnąć ku niemu ramiona. Na wiosnę siada słowik na akacjach naprost okien. Usłyszy go ojciec za dwa miesiące. Jego gniazdo będzie na lewo, a nasze na prawo pokoju ojca. On będzie śpiewał w nocy, a we dnie będzie gwarzyć Cozetta. Pokój ojca jest od południa. Cozetta uporządkuje książki, podróże Cooka, Vancouvera i inne drobiazgi. Podobno ojciec przywiązuje wielką wagę do jakiegoś kuferka, wyznaczyłem już dla niego miejsce zaszczytne. Podbiłeś ojciec mojego dziadka, podobałeś mu się bardzo. Będziem mieszkali razem. A czy umie ojciec grać w wista? dziadek byłby zachwycony. Gdy będę na sądach, ojciec poprowadzi Cozettę na spacer, poda jej rękę i pójdziecie do Luksemburga, jak niegdyś. Postanowiliśmy być najzupełniej szczęśliwi. A i ojciec będzie szczęśliwy naszem szczęściem, nieprawdaż? Cóż, śniadanie będziemy razem jedli?
— Panie — odpowiedział Jan Valjean — mam coś panu powiedzieć. Jestem dawny galernik.
Zdarzają się dźwięki, których, jakkolwiek są ostre, donośne i zbliska wyrzeczone, ani zrozumieć, ani dosłyszeć niepodobna. Te wyrazy p. Fauchelevent: Jestem dawny galernik, doszły do uszu Marjusza, ale ich nie usłyszał. Zdawało mu się tylko, że coś mu powiedziano, ale nie wiedział co. Otworzył usta i słuchał.
Wówczas dopiero spostrzegł, że człowiek, który stał przed nim był straszny. Olśniony szczęściem, niezauważył dotychczas jego okropnej bladości.
Jan Valjean odwiązał chustkę, na której wisiała prawa ręka, odwinął płótno i pokazał obnażoną rękę Marjuszowi.
— Nie boli mię bynajmniej — rzekł.
Marjusz spojrzał na rękę.
— Nigdy mię nie bolała — powtórzył Jan Valjean.
W istocie nie było żadnego śladu rany.
Jan Valjean mówił dalej:
— Wypadało, żebym nie był obecnym na waszym ślubie. Starałem się też ile tylko można, być na nim jak najmniej obecnym. Zmyśliłem ranę, aby nie podpisać się na kontrakcie ślubnym, który inaczej byłby nie ważny.
Marjusz wybąkał:
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć — odpowiedział Jan Valjean — że byłem na galerach.
— Przywodzisz mię Pan do szaleństwa — zawołał Marjusz przestraszony.
— Panie Pontmercy — rzekł Jan Valjean — byłem dziewiętnaście lat na galerach. Za kradzież. Potem skazany zostałem na całe życie. Za kradzież. Za recydywę. Teraz jestem zbiegiem z więzienia.
Napróżno Marjusz chciał cofnąć się przed rzeczywistością i oprzeć się rzeczy najoczywistszej: musiał się poddać. Zaczynał pojmować i jak zwykle bywa w takich razach, zrozumiał zanadto. Zadrżał, przenikniony ohydnem światłem wewnętrznem. Jakaś myśl powstała mu w głowie i sprawiała dreszcze. Przewidywał straszną dla siebie przyszłość.
— Mów pan wszystko, powiedz wszystko! — zawołał. Jesteś pan ojcem Cozetty?
I cofnął się dwa kroki z niewymownem poruszeniem zgrozy.
Jan Valjean podniósł głowę z taką godnością majestatyczną, że zdawał się uróść do sufitu.
— Potrzeba żebyś mi pan wierzył — rzekł; — chociaż przysięgi ludzi takich jak ja, nie mają znaczenia w sądach...
Umilkł na chwilę; potem z wszechwładną i grobową powagą dodał, mówiąc powolnie i naciskając na każdą sylabę:
— Będziesz mi pan wierzył. Ja ojcem Cozetty! w obliczu Boga, nie. Panie baronie Pontmercy, jestem chłopem z Faverolles. Pracowałem na życie oczyszczając drzewa. Nazywam się nie Fauchelevent, lecz Jan Valjean. Nie jestem żadnym krewnym Cozetty, bądź pan spokojny.
Marjusz wybełkotał:
Kto mi dowiedzie?
Ja. Kiedy mówię, trzeba wierzyć.
Marjusz spojrzał na tego człowieka. Miał postać grobową i spokojną. Żadne kłamstwo nie mogło wyjść z tego spokoju. Co jest lodowate jest szczere. Czuć było prawdę w tym chłodzie grobu.
— Wierzę panu — rzekł Marjusz.
Jan Valjean skłonił głową, jakby na znak, że go trzyma za słowo i mówił dalej:
— Czem jestem względem Cozetty? prostym przechodniem. Przed dziesięciu laty nie wiedziałem nawet, że ona żyje na świecie. Kocham ją, to prawda. Gdy się widzi drobne dziecię, sam będąc już starym, kocha się je mimowolnie. Staremu się zdaje, że jest dziadkiem wszystkich małych dziatek. Zdaje mi się, że pan możesz przypuścić, iż mam coś podobnego do serca. Była sierotą, bez ojca i matki. Potrzebowała mię. I dla tego ją pokochałem. Dzieciny są tak słabe, że pierwszy lepszy, nawet taki jak ja człowiek, może być ich opiekunem. Spełniłem ten obowiązek względem Cozetty. Nie myślę nawet, by taka bagatela nazywała się dobrym uczynkiem; ale jeśli to jest dobry uczynek, więc przypuść pan, że go spełniłem. Zanotuj tę okoliczność łagodzącą. Dziś Cozetta opuszcza moje życie; dwie nasze drogi się rozchodzą. Odtąd nie mogę nic dla niej uczynić. Jest panią Pontmercy. Jej opatrzność się zmieniła. I Cozetta zyskuje na zmianie. Wszystko się dobrze układa. Co do sześciuset tysięcy franków, nie mówisz mi pan o tem, ale wyprzedzam myśl pańską; jest to depozyt. Jakim sposobem dostał się w moje ręce? Co to obchodzi pana? Oddaję depozyt. O nic więcej nie potrzebujecie mię pytać. Uzupełniam restytucję, wymieniając moje prawdziwe nazwisko. To także mię dotyczy. Wiele mi na tem zależy, byś pan wiedział kto jestem.
I Jan Valjean spojrzał w oczy Marjuszowi.
Marjusz doświadczał jakichś mętnych niezgodnych z sobą, wrażeń. Pewne wichry losu napędzają takie bałwany do naszej duszy.
Każdy z nas doświadczał tej zawieruchy wewnętrznej, rozpraszającej w nas wszystko; mówimy słowa bez związku, od rzeczy, i co innego niżbyśmy chcieli powiedzieć. Bywają nagle objaśnienia nieznośne, które odurzają jak zgubne wino. Marjusz osłupiał wobec nowego położenia i niezdolny był przemówić do tego człowieka, prawie gniewając się nań za wyznanie.
— Ale nakoniec, po co mi pan to mówisz? Co do tego cię zmusza? Mógłbyś pan schować dla siebie tę tajemnicę. Nie denuncjowano pana; nie śledzą, ani ścigają. Masz pan jakiś powód, że chętnie czynisz takie odkrycia. Dokończ pan. Coś jest w tem. Z jakiego powodu czynisz pan to wyznanie? Jaka pobudka?
— Jaka pobudka? — odpowiedział Jan Valjean głosem tak niskim i głuchym, jakby raczej z sobą a nie z Marjuszem rozmawiał. W istocie, z jakiej pobudki ten galernik mówi: Jestem galernikiem? Otóż powiem, pobudka jest dziwna. Jest nią uczciwość. Posłuchaj pan: całe nieszczęście, że mam tam w sercu nić, która mię trzyma na uwięzi. Gdy zestarzejesz się, nici takie są najmocniejsze. Gdybym mógł zerwać tę nić, rozwiązać lub przeciąć węzeł, pójść sobie daleko, byłbym ocalony, pojechałbym sobie pierwszym lepszym dyliżansem, i pan byłbyś szczęśliwy, nie ujrzałbyś mię więcej. Próbowałem zerwać tę nić, ciągnąłem ją, nie pękła, wydzierałem z nią własne serce. Wówczas rzekłem: Nie mogę żyć gdzieindziej tylko tu. Muszę pozostać. Otóż, w istocie masz pan słuszność, jestem głupi, czemu nie zostałem poprostu nic nie mówiąc? Ofiarujesz mi pan pokój w tym domu, pani Pontmercy mię kocha, powiada do krzesła: wyciągnij ku niemu ramiona, pański dziadek byłby ze mnie zadowolony, przypadam mu do gustu, będziem mieszkać razem, jadać razem, podam rękę Cozecie... przepraszam, pani Pontmercy, to przyzwyczajenie; — będziem mieli wspólny stół, wspólne ognisko, wspólny kącik przy kominku w zimę, wspólną przechadzkę, wspólne nadzieje, wspólne szczęście, wszystko wspólne. Żyć będziem jak członkowie jednej rodziny, jednej rodziny!
Wymawiając te słowa, Jan Valjean stał się dzikim. Ręce założył na piersi, spojrzał na podłogę, jakby w niej chciał wyryć przepaść, i głos jego nagle stał silnym i doniosłym:
— Jednej rodziny! nie. Ja do żadnej rodziny nie należę. Ani do pańskiej. Nie należę do rodziny ludzkiej. W domu, gdzie każdy jest u siebie, ja jestem zbyteczny. Są rodziny, ale dla mnie ich nie ma. Jestem nieszczęśliwy, wszędzie obcy. Czy miałem ojca, lub matkę? wątpię prawie. W dniu, w którym wydałem za mąż to dziecię, wszystko się skończyło; widziałem ją szczęśliwą z człowiekiem, którego kocha, mają przy sobie dobrego starca, żyją jak dwoje aniołów, mają wielkie uciechy w swym domu: więc dobrze, powiedziałem sobie. Ale ty nie wchodź. W prawdzie mogłem skłamać, mogłem was wszystkich oszukać i pozostać panem Fauchelevent. Dopóki to było dla niej przydatne, kłamałem; ale teraz byłoby to dla mnie... więc nie mogę. Wprawdzie dość mi było milczeć, i wszystko działoby się po dawnemu. Pytasz pan, co mię zmusza do mówienia? bagatela — moje sumienie. A jednak łatwo było milczeć. Całą noc przepędziłem na tem, by wmówić to w siebie; wyciągasz mię pan na spowiedź, a to, com powiedział, jest tak niezwykłe, że w istocie masz do tego prawo; otóż powiem, całą noc starałem się przekonać, wynajdywałem doskonałe przyczyny, a jednak na nic się nie zdały. W dwóch rzeczach nie mogłem sobie poradzić: nie mogłem zerwać nici, która mię wiąże i przykuwa do tego miejsca, i nie mogłem nakazać milczenia komuś, co pocichu mówi do mnie, gdy sam jestem. I dla tego przyszedłem dziś rano wyznać panu wszystko. Wszystko lub prawie wszystko. Są, rzeczy nieużyteczne, które przy sobie zostawiam, bo tylko mnie dotyczą. Główna rzecz jest panu wiadoma. Otóż wziąłem moją tajemnicę i przyniosłem ją panu. I wywnętrzyłem moje skrytości. Nie łatwo to powziąć takie postanowienie. Całą noc biłem się ze swemi myślami. Sądzisz pan może iżem sobie nie powiedział, że to rzecz cięższa od sprawy Champmathieu, że ukrywając moje nazwisko nikomu źle nie czynię, że sam Fauchelevent dał mi swoje nazwisko, zawdzięczając wyświadczoną mu usługę, że mogłem śmiało je nosić, i że byłbym szczęśliwy w tym pokoju, który mi pan ofiarujesz, że miałbym swój kącik, i gdy pan posiadałbyś Cozettę, ja cieszyłbym się myślą, że mieszkam z nią pod jednym dachem; każdy miałby stosowne szczęście. Pozostając panem Fauchelevent, zadowoliłbym wszystkich. Tak ale nie moją duszę. Wszędy nademną byłaby radość, ale głąb mej duszy pozostałaby czarną. Nie dość być szczęśliwym, trzeba jeszcze być zadowolonym. Tak, więc pozostałbym panem Fauchelevent i ukrył swoją twarz prawdziwą; tak więc w obec waszego wylania radości byłbym zagadką, wśród waszego południa, miałbym w duszy ciemności; tak więc, nie ostrzegając was, bez ceremonji wprowadziłbym galery do waszego ogniska, i wszedłbym do waszego domu z myślą, że gdybyście wiedzieli kto jestem, tobyście mię, wygnali; pozwoliłbym usługiwać sobie sługom, którzy, gdyby wiedzieli kto jestem, zawołaliby: Zgroza! Potrącałbym pana łokciem, któregobyś rad unikał, i podstępnie wyłudzał uściski twej ręki! W domu pańskim doznawałyby równego szacunku białe włosy czcigodne, i białe włosy zniesławione: w chwilach najserdeczniejszych wylania, gdy wszystkie serca otwarłyby się jedne dla drugich, pomiędzy nas czworgiem, zawsze stałby nieznajomy! I ocierałbym się nieustannie o was, starając się jedynie nie otwierać wieka od mej studni okropnej. Tak więc, ja nieżywy narzucałbym się wam, którzy jesteście żyjący. I byłbym was przykuł do siebie na wieki. Pan i Cozetta i ja, bylibyśmy trzy głowy nakryte czapką zieloną! Czy ta myśl nie przejmuje cię dreszczem. Teraz jestem najnieszczęśliwszym tylko, a byłbym najpotworniejszym z ludzi. I zbrodnię tę popełniałbym codziennie! I to kłamstwo popełniałbym codziennie! I codziennie miałbym na twarzy tę maskę nocną. I codziennie udzielałbym wam moją sromotę! codziennie! wam, moim najdroższym, ukochanym dzieciom, wam, istotom niewinnym! Więc milczeć bagatela? zachować milczenie, rzecz prosta? Nie, bynajmniej, nie prosta. Jest milczenie, które kłamie. A moje kłamstwo, podstęp niegodziwy i podłość moją, zdradę i zbrodnię piłbym po kropli, byłbym ją wypluwał i pił znowu, skończyłbym o północy a rozpoczynał z rana, kłamałbym na dzień dobry, i kłamał na dobry wieczór, i spałbym na kłamstwie, i pożywałbym chleb, i patrzył w oczy Cozecie, i odpowiadał na uśmiech anioła uśmiechem potępieńca, i byłbym obmierzłym szalbierzem! I dla czego? żeby być szczęśliwym, ja! Alboż mam prawo być szczęśliwym? ja jestem za obrębem życia, mój panie.
Jan Valjean zatrzymał się. Marjusz słuchał. Niepodobna jest przerywać pewnego powiązania idei i boleści.
Jan Valjean znowu głos zniżył, ale ten głos z głuchego stał się złowrogim.
— Zapytujesz pan dla czego mówię? nikt mię nie denuncjował, nikt nie poszukuje, nie ściga, powiadasz. Owszem! denuncjowano mię, poszukują! ścigają! Kto? ja sam. Ja to sam tamuję sobie drogę, sam się ścigam, aresztuję i tracę, a kto sam się chwyta, ten dobrze chwyta.
I ująwszy w garście kołnierz surduta, ciągnął go ku Marjuszowi i mówił:
— Widzisz pan tę pięść. Czy nie dość silnie trzyma kołnierz, czy sądzisz, że go wypuści? Ah, jest jeszcze inna pięść, sumienie! Kto chce być szczęśliwy mój panie, niech nigdy nie zna obowiązku, bo skoro go pozna, sumienie będzie nieubłagane. Rzekłbyś, karze cię za to, żeś je zrozumiał; ale nie, owszem wynagradza cię, bo wtrąca do piekła, w którem czujesz przy sobie Boga. Zaledwie poszarpiesz swe wnętrzności, aliści czujesz się w pokoju z sobą samym.
I z niewysłowionym dźwiękiem dodał:
— Panie Pontmercy, może się wyda niedorzecznem gdy ci powiem, że jestem uczciwym człowiekiem. Poniżając się w twoich oczach, podnoszę się we własnych. Raz już to mi się zdarzyło, ale nie było tak bolesne; bagatela w porównaniu z dzisiejszą męką. Tak, jestem uczciwym człowiekiem. Już taka fatalność na mnie ciąży, że mogąc tylko mieć kradzione poważanie, upokarza mię to i gnębi w duchu, i abym się szanował, muszą mną gardzić. Wówczas podnoszę głowę. Jestem galernikiem posłusznym swemu sumieniu. Wiem, że to zdaje się nieprawdopodobne. Ale co na to poradzić? jest prawdziwe. Zaciągnąłem zobowiązania względem siebie samego i dotrzymuję ich. Są zdarzenia, które nas wiążą, są przypadki, które nas popychają do spełnienia obowiązków. Widzisz bo, panie Pontmercy, różne miałem przygody w życiu.
Jan Valjean zamilkł, połykając z trudnością ślinę, jakby jego myśli miały jakiś smak gorzki, i mówił dalej:
— Na kim cięży taka zgroza, nie ma prawa narzucać jej drugim bez ich wiedzy, nie ma prawa udzielać im zarazy, nie ma prawa ciągnąć ich z sobą w przepaść nie ostrzegłszy, nie ma prawa nadziewać na nich swój kaftan czerwony, nie ma prawa podstępnie rzucać swą nędzę na szczęście drugich. Ohydna rzecz zbliżać się do zdrowych i w cieniu dotykać ich swym niewidzialnym wrzodem. Napróżno Fauchelevent darował mi swoje nazwisko, nie mam prawa go używać, on mógł je dać, ale ja nie mogłem przyjąć. Nazwisko, to ja. Widzi pan, myślałem trochę i czytałem nieco, chociaż jestem chłopem, i jak uważasz, wyrażam się dość przyzwoicie. Zdaję sobie sprawę ze wszystkiego. Pracowałem nad mojem ukształceniem. Otóż, podszywać się pod cudze nazwisko, rzecz nieuczciwa. Można kraść głoski abecadła, jak woreczek z pieniędzmi lub zegarek. Być fałszywym podpisem z ciała i kości, być fałszywym kluczem żyjącym, wchodzić do ludzi uczciwych, oszukując ich zamek, zawsze patrzyć ukosem i być nikczemnym w duchu, nie, nigdy! nigdy! nigdy! Lepiej cierpieć, krwawić się, płakać, zdzierać paznokciami skórę z ciała, po nocach łamać się w boleściach, i szarpać swe wnętrzności i duszę. I dla tego opowiadam panu wszystko. Chętnie, jak mówisz.
Ciężko odetchnął i rzucił te ostatnie słowo:
— By żyć, dawniej ukradłem bochenek chleba: dziś by żyć, nie chcę kraść nazwiska.
— By żyć! — przerwał Marjusz. Ależ by żyć, nazwisko jest niepotrzebne.
— O! ja siebie rozumiem — odpowiedział Jan Valjean kilkakrotnie podnosząc zwolna i opuszczając głowę.
Nastała chwila milczenia. Obydwaj zamilkli, każdy pogrążony w przepaściach swych myśli. Marjusz usiadł przy stole i oparł usta na zgiętym palcu. Jan Valjean się przechadzał. Zatrzymał się przed zwierciadłem i stał nieporuszony. Potem, jakby odpowiadając na rozumowanie wewnętrzne, rzekł, patrząc na lustro, w którem się nie widział.
— Gdy tymczasem teraz czuję ulgę!
Znowu zaczął chodzić po pokoju. W chwili gdy się zawracał spostrzegł, że Marjusz patrzył na jego chód. Wówczas rzekł dźwiękiem nieopisanym:
— Ciągnę nieco nogę. Pojmujesz pan dlaczego.
Potem dokończył, obracając się ku Marjuszowi:
— A teraz mój panie, wyobraź sobie, że nic ci nie powiedziałem; zostałem p. Fauchelevent, osiadłem przy was, należę do was, siedzę w moim pokoju, przychodzę na śniadanie w pantoflach, wieczorami wychodzim we troje na przechadzkę, towarzyszę pani Pontmercy do Tuilerjów i na plac Królewski, jesteśmy sami, uważasz mię za swego równego; aliści jednego białego poranku, gdy gawędzim i śmiejem się, słyszysz pan głos, wołający to nazwisko: Jan Valjean, i oto straszna ręka policji wysuwa się z cienia i nagle zdziera ze mnie maskę!
Umilkł jeszcze; Marjusz powstał drżący. Jan Valjean zapytał:
— Co powiesz pan na to?
Marjusz milczał.
Jan Valjean mówił dalej:
— A widzisz pan, że miałem słuszność nie osłaniać się milczeniem. Słuchaj pan, bądź szczęśliwy, bądź w niebiosach, bądź aniołem dla anioła, żyj w świetle słonecznem i poprzestań na tem, i nie troszcz się o to w jaki sposób biedny potępieniec rozdziera swe piersi i wypełnia obowiązek; masz przed sobą nieszczęsnego człowieka, mój panie.
Marjusz zwolna przeszedł salon i, podstąpiwszy do Jana Valjean, wyciągnął doń rękę.
Ale Marjusz musiał ująć rękę, której mu nie podano i uczuł, że ściska dłoń z marmuru.
— Mój dziad ma przyjaciół — rzekł Marjusz — wyjednamy panu ułaskawienie.
— Niepotrzeba — odpowiedział Jan Valjean. Mają mię za umarłego, to wystarczy. Umarli nie podlegają nadzorowi. Myślą o nich, że gniją spokojnie. Śmierć starczy za ułaskawienie.
I wysuwając swą rękę z dłoni Marjusza, dodał z wyrazem nieubłaganej godności:
— Zresztą spełniam mój obowiązek — to jedyny przyjaciel, do którego się udaję, i nie potrzebuję innej łaski — nad łaskę mego sumienia.
W tej chwili otworzyły się z cicha drzwi w drugim końcu salonu i ukazała się głowa Cozetty; widzianotylko jej miłe lica; miała włosy w przedziwnym nieładzie i powieki jeszcze nieco nabrzmiałe ze snu; zrobiła poruszenie jak ptak, wysuwający główkę z gniazda, spojrzała naprzód na męża, potem na Jana Valjean i zawołała śmiejąc się — niby uśmiech w głębi róży:
— Załóżmy się, że rozmowa o polityce; jak to nie dobrze, zamiast być ze mną!
Jan Valjean zadrżał.
— Cozetto — szepnął Marjusz... I uciął. Rzekłabyś dwaj winowajcy.
Cozetta promieniejąca radością patrzyła wciąż na obydwóch. W oczach jej jaśniało szczęście niebiańskie.
— Chwytam panów na gorącym uczynku — rzekła. Usłyszałam przez drzwi, jak mój ojciec Fauchelevent mówił: Sumienie... Spełnić mój obowiązek... To polityka, nic innego. Nie życzę jej sobie. Nie godzi się mówić o polityce nazajutrz po ślubie. To niesprawiedliwie.
— Mylisz się Cozetto — odpowiedział Marjusz. Mówimy o interesach. Mówimy o tem jakby najlepiej ulokować twoje sześć kroć stotysięcy franków...
— Nie to, nie to — przerwała Cozetta. Przychodzę, przyjmiecie mię tu panowie?
I otworzywszy zupełnie drzwi, weszła do salonu. Miała na sobie ranny szlafroczek biały, fałdzisty z szerokiemi rękawami, które od szyi spadały jej do stóp. W złocistych niebiosach starych obrazów gotyckich są takie śliczne worki, godne przyodziać aniołów.
Przejrzała się od stóp do głów w wielkiem zwierciadle, potem zawołała z wybuchem niewysłowionego zachwytu:
— Był sobie niegdyś król i królowa. O! jakżem zadowolona!
To rzekłszy ukłoniła się Marjuszowi i Janowi Valjean.
— Zasiądę przy panach na krześle, śniadanie będzie za pół godziny, mówcie sobie co chcecie, wiem, że mężczyźni maję dużo do mówienia z sobą, będę grzeczna.
Marjusz wziął ją za rękę i szepnął miłośnie:
— Mówimy o interesach.
— Za pozwoleniem — odpowiedziała Cozetta — otworzyłam okno, do ogrodu wleciało mnóstwo wróbli, niby zapustnych pajaców. Dziś jest środa popielcowa, ale nie dla ptasząt.
— Powiadam ci, że mówimy o interesach, idź droga Cozetto, zostaw nas samych na chwilę. Mówimy o rachunkach, toby cię zanudziło.
— Włożyłeś dziś rano śliczną chustkę na szyję, Marjuszu jesteś bardzo zalotny, panie mężu. Nie, to mię nie znudzi.
— Upewniam cię, że znudzi.
— Nie. Bo to wy rozmawiacie. Choć was nie zrozumiem będę słuchała. Gdy słyszymy głosy kochane, nie potrzebujemy rozumieć słów. Chcę tylko być razem z wami. Ba! pozostaję.
— Ukochana moja Cozetto, niepodobna.
— Niepodobna?
— Tak.
— Dobrze — odpowiedziała Cozetta. Miałam dla was mnóstwo nowin. Chciałam wam powiedzieć, że dziadek jeszcze śpi, że twoja ciotka jest na mszy, że komin w pokoju mego ojca Fauchelevent dymi, że Nicoleta sprowadziła kominiarza, że Toussaint i Nicoleta już się pokłóciły, że Nicoleta wyśmiewa jąkanie Toussaint. Otóż nic się nie dowiesz. A! powiadasz, niepodobna? zobaczysz, ja także powiem: niepodobna. Kto z nas dwojga ustąpi? proszę cię, mój Marjuszku, pozwól mi zostać z wami.
— Przysięgam ci, że musiemy być sami.
— Alboż ja jestem obca?
Jan Valjean nie rzekł ani słowa. Cozetta obróciła się do niego:
— Najprzód, ojcze, proszę mię uściskać. Dlaczego ojciec nic nie mówi, zamiast ująć się za mną? Kto mi dał takiego ojca? Widzi ojciec, że jestem bardzo nieszczęśliwa w pożyciu. Mąż mię bije. No, niech ojciec pocałuje mię zaraz.
Jan Valjean się zbliżył.
Cozetta obróciła się ku Marjuszowi.
— Dąsam się na pana.
I nadstawiła czoła Janowi Valjean.
Jan Valjean postąpił krok ku niej:
Cozetta się cofnęła.
— Ojcze, jesteś strasznie blady. Czy ręka cię boli?
— Już zdrowa — rzekł Jan Valjean.
— Czy źle spałeś?
— Nie.
— Czy jesteś smutny?
— Nie.
— Więc mię pocałuj. Jeżeli będziesz zdrów, spał dobrze, jeśli będziesz zadowolony, to cię nie wyłaję.
I znowu nadstawiła czoło.
Jan Valjean złożył pocałunek na tem czole, na którem był odblask niebiański.
— Uśmiechnij się, ojcze.
Jan Valjean był posłuszny. Był to uśmiech widma.
— A teraz niech mię ojciec broni przeciw mężowi.
— Cozetto... — rzekł Marjusz.
— Gniewaj się, ojcze. Powiedz mu, że muszę pozostać. Przecież można przy mnie mówić. Sądzicie tedy, że jestem bardzo głupia. Dziwi mię to ogromnie co powiadasz, mężu! Ulokowanie pieniędzy w banku, wielkie rzeczy. Mężczyźni z lada głupstwa robią tajemnicę. Pozostanę. Jestem dziś bardzo ładna, spojrzyj Marjuszu.
I zachwycająco wzruszając ramionami z jakimś wytwornym dąsem spojrzała na Marjusza. Błyskawica przemknęła między niemi. Mało ich obchodziło, że był ktoś obecny.
— Kocham cię! — rzekł Marjusz.
— Ubóstwiam cię! — rzekła Cozetta.
I ciągnieni nieprzepartą siłą, padli w swoje objęcia.
— A teraz — mówiła Cozetta, poprawiając fałdy szlafroczka z tryumfującym uporem — pozostanę.
— O, nie — odpowiedział błagającym tonem Marjusz. Musimy zakończyć jedną sprawę.
— Jeszcze nie?
Marjusz przybrał ton głosu poważny.
— Upewniam cię, Cozetto, że niepodobna.
— A! przybierasz ton pana męża. Dobrze. Odchodzimy. I ojciec mię nie poparł. Panie mężu i panie papo, jesteście tyranami. Powiem to dziadkowi. Jeśli wam się zdaje, że wrócę i będę przed wami się płaszczyć, to się grubo mylicie. Jestem dumna. A teraz czekam was. Zobaczycie, że się znudzicie bezemnie. Stało się, odchodzę.
I wyszła.
Po chwili, drzwi się znowu otwarły, raz jeszcze ukazały się jej świeże rumiane jagody i zawołała:
— Jestem okrutnie zagniewana.
Drzwi się zamknęły i nastała ciemność.
Ukradkowy promień słońca, nie domyślając się tego, przemknął nagle wśród nocy.
Marjusz upewnił się, że drzwi są dobrze zamknięte.
— Biedna Cozetta! — szepnął — gdy się dowie...
Na te słowa zadrżał Jan Valjean i spojrzał na Marjusza obłąkanym wzrokiem.
— Cozetta! ah prawda, pan to powiesz Cozecie. Słusznie. Nie przyszło mi to na myśl. Na jedno mamy dość siły, na drugie nie. Panie, zaklinam cię, błagam, daj mi najświętsze słowo, że jej tego nie powiesz. Czyż nie dość tego, że sam będziesz wiedział? mogłem to panu powiedzieć nie będąc zmuszony, powiedziałbym wszystkim, całemu światu, co mi to szkodzi. Ale ona tego nie zrozumie, to by ją przestraszyło. Galernik, co znowu! musianoby jej wytłumaczyć, musianoby powiedzieć: to człowiek, który był na galerach. Jednego dnia widziała przeciągający łańcuch więźniów. O mój Boże!
Padł bezsilny na krzesło i zakrył sobie twarz obydwoma rękami. Nie słychać go było, ale z wstrząśnień ramion widać było, że płakał. Płacz milczący, płacz straszny.
Są duszenia w łkaniu. Porwał go rodzaj konwulsji, przewrócił się na poręcz krzesła zwiesiwszy ręce, i Marjusz mógł widzieć jego twarz zalaną łzami i słyszeć z głębi duszy wychodzący szept cichy: — O, pragnąłbym umrzeć!
— Bądź pan spokojny — rzekł Marjusz — zachowam tajemnicę przy sobie.
I mniej rozczulony, niżby może być nim był winien, zmuszony od godziny oswajać się ze straszną niespodzianką, widząc jak w jego oczach stopniowo podstawia się galernik w miejsce p. Fauchelevent, ulegając zwolna tej ponurej rzeczywistości i mimowolnie oceniając przestrzeń, jaka go dzielić zaczęła od tego człowieka, Marjusz dodał:
— Muszę powiedzieć panu coś o depozycie, który tak wiernie i sumiennie oddałeś. Jest to dowód uczciwości. Należy się za to wynagrodzenie. Oznacz pan sumę, będzie ci wyliczona. Nie obawiaj się oznaczyć wysokiej.
— Dziękuję panu — odpowiedział łagodnie Jan Valjean.
Stał przez chwilę zamyślony, machinalnie wodząc palcem wskazującym po paznokciu wielkiego palca, potem podniósł głos:
— Wszystko już prawie skończone. Jedno mi tylko pozostaje...
— Co takiego?
Jan Valjean zawahał się i szepnął stłumionym głosem:
— Teraz kiedy pan wiesz, czy sądzisz jako pan domu, że nie powinienem już widzieć Cozetty?
— Sądzę że to byłoby lepiej, zimno odpowiedział Marjusz.
— Więc już jej nie zobaczę — wyjąkał Jan Valjean.
I zawrócił się ku drzwiom. Położył rękę na klamce, drzwi się otworzyły. Jan Valjean stał chwilę nieruchomy przy drzwiach, potem zamknął je i wrócił do Marjusza.
Nie był już blady, ale żółty. Oczy miał suche, ale w nich palił się jakiś płomień tragiczny. Głos jego stał się dziwnie spokojny.
— Posłuchaj pan — rzekł — jeśli pozwolisz, będę ją odwiedzał. Upewniam pana, że bardzo tego pragnę. Gdyby mi nie chodziło o widywanie Cozetty, nie zrobiłbym ci wyznania i byłbym odjechał; ale chcąc pozostać w miejscu gdzie jest Cozetta i widywać ją ciągle, musiałem sumiennie powiedzieć panu wszystko. Wszak pan uważa co mówię? to łatwo pojąć. Widzisz pan, dziewięć lat upływa jak ją mam przy sobie. Mieszkaliśmy naprzód w lichem domostwie przy bulwarze, potem w klasztorze, następnie przy ogrodzie Luksemburskim. Tam ją ujrzałeś pan poraz pierwszy. Przypominasz pan sobie jej niebieski kapelusz pluszowy. Później mieszkaliśmy w dzielnicy Inwalidów, gdzie jest krata i ogród. Ulica Plumet. Zajmowałem pokój w tylnem podwórku, skąd słyszałem ją grającą na fortepianie. Takie było moje życie. Nie opuszczaliśmy się nigdy. Trwało to lat dziewięć i kilka miesięcy. Byłem jakby jej ojcem, a ona była mem dziecięciem. Nie wiem czy mię pojmujesz, panie Pontmercy, ale teraz oddalać się, nie widzieć jej, nie rozmawiać z nią, nie mieć nic zgoła, byłoby trudno. Jeśli nie uważasz tego za złe, będę czasami odwiedzał Cozettę. Nie będę przychodził często. Nie będę długo bawił. Powiesz pan, by mię przyjmowano w pokoiku na dole. Mógłbym wprawdzie wchodzić drzwiami od podwórza, jak służący, ale to by może zdziwiło. Myślę, że lepiej będzie gdy wchodzić będę drzwiami od ulicy, jak wszyscy. W istocie panie, bardzobym pragnął widywać Cozettę. Tak rzadko, jak tylko zechcesz. Postaw się pan na mojem miejscu. Nic więcej nie mam na świecie. A przytem, trzeba mieć wzgląd na ludzi. Gdybym przestał zupełnie bywać, zrobiłoby to złe wrażenie, wydałoby się dziwnem. Mógłbym naprzykład przychodzić wieczorem o zmroku.
— Możesz pan przychodzić co wieczór — rzekł Marjusz — Cozetta będzie czekała.
— Jesteś pan dobry — rzekł Jan Valjean.
Marjusz ukłonił się Janowi Valjean, szczęście odprowadziło do drzwi rozpacz, i dwaj ci ludzie się rozstali.







II.
Ciemności mogące się zawierać w odkryciu.

Marjusz był wzburzony.
Teraz wytłómaczył już sobie, dlaczego zawsze coś go odpychało od człowieka, przy którym widywał Cozettę. Instynkt go przestrzegał, że osoba ta miała jakąś stronę zagadkową. Tą zagadką była najohydniejsza sromota, galery. Ów pan Fauchelevent był galernikiem Janem Valjean.
Znaleść nagle taką tajemnicę wśród swojego szczęścia, było to, jakby spostrzedz niedźwiadka w gniazdku synogarlic.
Czyż odtąd szczęście Marjusza i Cozetty skazane być ma na to sąsiedztwo? Jestże to czyn dokonany? Czy przyjęcie tego człowieka stanowi nieodłączną część małżeństwa już spełnionego? Więc teraz nic już na to zaradzić nie można? Więc Marjusz zaślubił także galernika? Napróżno uwieńczony jesteś światłem i radością, daremnie rozkoszujesz się nektarem miłości szczęśliwej, takie wstrząśnienia przeniknęłyby dreszczem nawet archanioła w jego zachwycie, nawet półboga w jego chwale.
Jak zawsze się zdarza w takich przemianach, Marjusz zapytywał się, azali nie ma co do wyrzucenia sobie samemu? Czy nie zgrzeszył brakiem przenikliwości? brakiem roztropności? Czy nie ogłuszał się i nie zaślepiał dobrowolnie? Może trochę. Może zbyt lekkomyślnie, nie oglądając się dokoła siebie rzucił się w przygodę miłosną, która się zakończyła związkiem małżeńskim z Cozettą. Dostrzegł w sobie i zaznaczył — w taki to sposób zwykło nas życie potrosze poprawiać — zaznaczył stronę marzycielską i fantazyjną w swojej naturze, rodzaj właściwej wielu organizacjom mgły wewnętrznej, która w paroksyzmach namiętności i boleści, rozszerzając się, zmienia temperaturę duszy i tak dalece ogarnia całego człowieka, że sumienie jego staje się całe zamglone. Nieraz wskazywaliśmy ten charakterystyczny żywioł w osobistości Marjusza. Przypomniał sobie, że upojony miłością podczas sześciu czy siedmiu tygodni zachwytów na ulicy Plumet, nie wspomniał nawet Cozecie o dramacie w ruderze Gorbeau, gdzie ofiara tak dziwną odegrała rolę, milcząc podczas walki, a następnie uciekając. Jak się to stało, że nie wspomniał o tem Cozecie? A jednak było to tak bliskie i tak przerażające! Jak się to stało, że nawet nie wymienił jej Thenardjerów, zwłaszcza w dniu, gdy spotkał Eponinę? Nie pojmował prawie, jakim sposobem mógł wówczas milczeć, a jednak w końcu zdał sobie sprawę. Przypomniał swój szał, upojenie na widok Cozetty, miłość pochłaniającą wszystko, oczarowanie wzajemne i podnoszenie ku ideałom, a może także szczyptę zdrowego rozsądku, mieszającą się z tym gwałtownym a rozkosznym stanem duszy, niewyraźny, głuchy instynkt, nakazujący ukryć i zakopać w pamięci tę straszną przygodę, której dotknięcia się lękał, nie mogąc być opowiadaczem ani świadkiem, nie będąc zarazem oskarżycielem. Zresztą te kilka tygodni przemknęły jak błyskawica: był ledwie czas na kochanie. Nakoniec zważywszy wszystko, obejrzawszy i zbadawszy z każdej strony, gdyby nawet opowiedział Cozecie ową zasadzkę w domostwie Gorbeau, choćby wymienił Thenardierów, choćby nawet odkrył, że Jan Valjean był na galerach — jakież byłyby następstwa. Azaliżby zmieniły jego serce, lub serce Cozetty? Czyżby się cofnął? Czyżby ją mniej ubóstwiał? I nie chciał zaślubić? Bynajmniej. Nicby się nie zmieniło. Nic więc żałować i nic wyrzucać sobie nie potrzebuje. Wszystko dobrze się stało. Bóg opiekuje się temi pijakami, których zowią zakochanemi. Zaślepiony Marjusz szedł drogą, którąby wybrał jasnowidzący. Miłość zawiązała mu oczy, by doprowadzić dokąd? Do raju.
Ale teraz ów raj miał sąsiedztwo piekielne.
Dawny wstręt Marjusza do tego człowieka, tego Fauchelevent, który stał się Janem Valjean, teraz mieszał się ze zgrozą.
W zgrozie tej wszakże, wyznać trzeba, było nieco litości, a nawet pewne zdziwienie.
Ten złodziej, złodziej recydywista, oddał depozyt. I jaki jeszcze depozyt: sześćkroć sto tysięcy franków! Jemu tylko znaną była tajemnica depozytu. Mógł wszystko zatrzymać sobie, a jednak wszystko oddał.
Prócz tego sam dobrowolnie odkrył swoje położenie. Nic go do tego nie zmuszało. Jeśli wiedziano kto on taki, to tylko od niego. W tem wyznaniu było coś więcej, niż wystawienie się na upokorzenie, było także narażenie się na zgubę. Maska dla skazanego nietylko jest maską — jest ocaleniem. Zrzekł się tego ocalenia. Fałszywe nazwisko zabezpiecza, on odrzucił fałszywe nazwisko. Galernik mógł na zawsze ukryć się w uczciwej rodzinie, ale oparł się tej pokusie. I dlaczego? przez skrupuł sumienia. Sam to wytłómaczył słowy, mającemi piętno niewątpliwej prawdy. Słowem, ktokolwiek był ten Jan Valjean, oczywiście rozbudziło się w nim sumienie. Rozpoczęło się w nim jakieś tajemnicze odrodzenie; i według wszelkiego prawdopodobieństwa, skrupuł oddawna był panem tego człowieka. Taka cześć dla słuszności i dobra nie jest właściwa charakterom pospolitym. Rozbudzone sumienie — to wielkość duszy.
Jan Valjean był szczery. Szczerość ta widoczna, dotykalna, niezaprzeczona, oczywiście bijąca z boleści, jaką mu sprawiała, czyniła dalsze poszukiwania zbytecznemi i dawała powagę wszystkiemu, cokolwiek powiedział ten człowiek. Tu — dziwny przewrót położeń dla Marjusza. Pan Fauchelevent wzniecał w nim nieufność, Jan Valjean budził zaufanie.
Marjusz układał w zamyśleniu tajemniczy bilans Jana Valjean, jego strony dodatnie i ujemne, szukał równowagi. Działo się to jednak jakby podczas burzy. Marjusz, usiłując powziąć dokładne wyobrażenie o Janie Valjean, i starając się przeniknąć do głębi jego myśli, gubił go lub znajdował znowu w jakimś fatalnym mroku.
Depozyt sumiennie był oddany, wyznanie dowodziło uczciwości, zgoda. Było to jakby błyskiem światła w gęstej chmurze, ale potem chmura stawała się czarną.
Jakkolwiek mętne były wspomnienia Marjusza, coś z nich, niby cień, wracało do jego pamięci.
Czem właśnie była ta przygoda w kletce Jondretta? Dlaczego, za przybyciem policji, człowiek ten uciekł, zamiast się skarżyć? Tu Marjusz miał odpowiedź. Bo człowiek ten był zbiegłym więźniem.
Drugie pytanie: Dlaczego chodził na barykadę? Teraz bowiem Marjusz doskonale sobie przypomniał tę przygodę, która wyszła na wierzch w jego pamięci, jak atrament sympatyczny na ogniu. Człowiek ten był na barykadzie. Nie walczył. Pocóż więc tam przyszedł? Wobec tego zapytania stawało widmo i odpowiadało: był to Javert. Teraz Marjusz doskonale sobie przypomniał złowrogie widzenie, jak Jan Valjean ciągnął za barykadę skrępowanego Javerta, w uszach jego rozlegał się wyraźnie straszny strzał pistoletowy za rogiem uliczki Mondetour. Prawdopodobnie była jakaś nienawiść między policjantem i galernikiem. Jeden drugiemu zawadzał. Jan Valjean poszedł na barykadę, by się zemścić. Przyszedł zapóźno. Prawdopodobnie wiedział, że Javert jest jeńcem. Zemsta korsykańska przeniknęła do niższych warstw społeczeństwa i stała się tam prawem; uczucie to jest tak proste, że nie dziwi dusze na wpół zwrócone do dobrego; i zdarza się, że kryminalista, który ma skrupuł kraść, nie widzi nic złego w zemście. Jan Valjean zabił Javerta. Przynajmniej zdawało się to oczywistem.
Nakoniec ostatnie zapytanie; ale na to nie było odpowiedzi. Marjusz czuł je niby kleszcze, chwytające za serce. Jakim sposobem Jan Valjean tak długo ocierał się o Cozettę? Co za dziwna igraszka Opatrzności zetknęła to dziecię z tym człowiekiem. Zdarzająż się i w niebie takie łańcuchy o dwóch końcach i Bóg nie waha się łączyć anioła z szatanem? Zbrodnia i niewinność mogąż więc mieszkać do spółki na tajemniczych galarach nędzy? Więc w tym szeregu potępieńców, który nazywają losem ludzkim, mogą stykać się dwa czoła, jedno dziecięce, drugie straszne; jedno obielone niebieskiem światłem jutrzenki, drugie siniejące w blaskach wiekuistej błyskawicy? Kto sprawił to niewytłumaczone zespolenie? Jakim sposobem, jakim cudem mogła nastąpić wspólność życia między tem niebiańskiem dziecięciem i tym starym potępieńcem? Kto mógł przywiązać jagnię do wilka, i rzecz jeszcze trudniejsza do zrozumienia, przywiązać wilka do jagnięcia? Bo wilk kochał jagnię, bo człek srogi ubóstwiał istotę słabą, bo przez lat dziewięć potwór był jedynym opiekunem anioła. Dziecinny i młodzieńczy wiek Cozetty, jej wzrost i rozkwit dziewiczy ku światłu i życiu, osłaniało potworne przywiązanie. Te zapytania rozwijały się w niezliczone zagadki, z głębi jednych przepaści występowały drugie i Marjusz, pochylając się ku Janowi Valjean, dostawał zawrotu głowy. Co to za jeden ten człowiek — otchłań?
Stare symbole rodzaju ludzkiego są wiekuiste; w społeczeństwie ludzkiem jakie jest teraz, dopóki wyższa światłość go nie przemieni, zawsze bywają dwaj ludzie: jeden wyższy drugi niższy, jeden według ducha bożego, Abel, drugi według ducha złego, Kain. Co znaczy złoczyńca z religijną czcią, ubóstwiający dziewicę czuwający nad nią, troskliwy o jej wychowanie, strzegący, uzacniający, rozwijający cudne przymioty czystości — on nieczysty? Co znaczy ta kloaka, czcząca niewinność tak dalece, że nie zostawia żadnej skazy? Co znaczy Jan Valjean wychowujący Cozettę? Co znaczy ta postać ponura, ciemności pełna, myśląca o tem jedynie, by uchronić od wszelkiego cienia i skazy wschodzącą gwiazdę?
W tem była tajemnica Jana Valjean; w tem także była tajemnica Boga.
Wobec tej podwójnej tajemnicy Marjusz cofał się mimowolnie. Jedna w pewien sposób uspokajała go o drugą. Bóg ma swoje narzędzia. Każde jest dla niego dobre. Za użycie ich nie odpowiada przed człowiekiem. Alboż możemy wiedzieć, jak sobie Bóg poczyna? Jan Valjean pracował nad ukształceniem Cozetty. Jej dusza była nieco jego dziełem. Cóż dalej? robotnik jest okropny, ale dzieło przedziwne. Bóg czyni cuda w sposób, jaki uzna za najstosowniejszy. Utworzył przecudną Cozettę i użył do tego Jana Valjean. — Podobało mu się wybrać tego dziwnego współpracownika. Mamyż prawo żądać od niego rachunku? Alboż to poraz pierwszy gnój dopomaga wiośnie do wydania róży? Tak sobie odpowiadał Marjusz i twierdził w duchu, że odpowiedzi są dobre. We wszystkich wspomnianych przez nas kwestjach nie śmiał rozpytywać Jana Valjean, a jednak nie wyznał tego przed sobą, Ubóstwiał Cozettę, posiadał ją, Cozetta była przedziwnie czystą i niewinną. To mu wystarczało. Jakich więcej potrzebował objaśnień? Cozetta była światłem. Azali światło potrzebuje być oświecone? Miał wszystko, czegóż więcej pożądał? Alboż tego nie było do syć? Osobiste sprawy Jana Valjean nie tyczyły go wcale. Pochylając się ku strasznemu cieniowi tego człowieka, czepiał się oburącz uroczystego oświadczenia nędznika: Nie jestem żadnym krewnym Cozetty. Przed laty dziesięciu nie wiedziałem nawet, czy żyje na świecie.
Jan Valjean był więc przechodniem. Wszakże sam to powiedział. Więc tedy był przechodniem. Ktokolwiek był on zresztą, rola jego się skończyła. Odtąd Marjusz spełniać będzie przy Cozecie urząd Opatrzności. Cozetta skrzydlata i przeistoczona, pozostawia na ziemi próżną i szkaradną poczwarkę, Jana Valjean.
W którąkolwiek stronę zawróciły się myśli Marjusza, zawsze czuł jakąś zgrozę, wspomniawszy o Janie Valjean. Zgrozę świętą, bo jakeśmy powiedzieli, czuł quid divinum w tym człowieku. Jakkolwiek jednak starał się go tłómaczyć, zawsze przedstawiał mu się w strasznej postaci galernika, to jest istoty, która nie ma miejsca na drabinie społecznej, bo znajduje się pod ostatnim jej szczeblem. Galernik, że tak rzeknę, nie należy nawet do istot żyjących. Prawo odarło go ze wszelkiego charakteru człowieczeństwa. Jakkolwiek człowiek postępowy, Marjusz, w kwestjach karnych przywiązany był do nieubłaganego systemu, i nieubłagany był jak prawo względem tych, których ono dosięga. Nie przeszedł jeszcze wszystkich szczebli postępu. Nie umiał odróżnić prawa, pisanego przez ludzi od prawa, wyrytego w sercach przez Boga, prawa ludzkiego, od wiekuistego prawa. Nie zbadał ni rozważył prawa, które przywłaszcza sobie człowiek do rozporządzenia tem, co nie da się odwołać, ani powetować. Nie oburzało go słówko pomsta. Zdawało mu się prosto rzeczą, że pewne przekroczenia prawa pisanego pociągają za sobą kary wiekuiste i przyjmował jako rzecz godną cywilizacji, potępienie społeczne. Był jeszcze na tem stanowisku, ale później mógł je zmienić, miał bowiem naturę dobrą i w gruncie zdolną do wszelkiego postępu.
Przy wyobrażeniach też jakie miał wówczas, Jan Valjean wydawał mu się potwornym i odrażającym. Był to potępieniec prawa, galernik. Ten wyraz brzmiał w jego uszach jak dźwięk trąby sądu ostatecznego, i długo wpatrując się w Jana Valjean, ostatecznie odwrócił się od niego. Vade retro.
Marjusz, wyznać trzeba, a nawet położyć na to nacisk, rozpytując Jana Valjean do tego stopnia, że ten mu powiedział: pan mię spowiadasz wszelako nie zadał mu dwóch lub trzech pytań stanowczych. Nie przeto, by nie były przytomne w jego umyśle, ale że się ich lękał. Kletka Jondretta? Barykada? Javert? Kto wie jak daleko zaszłyby odkrycia? Jan Valjean nie zdawał się człowiekiem zdolnym się cofnąć, i kto wie, czy Marjusz, zachęcając go do wyznań, nie zapragnąłby go powstrzymać na tej drodze? Alboż nam wszystkim nie zdarzyło się, że w pewnych strasznych przypuszczeniach, zadawszy pytanie, zatykaliśmy sobie uszy, by nie słyszeć odpowiedzi? Takie tchórzostwo napada nas szczególniej wówczas, gdy kochamy. Nie jest roztropnem zawzięcie badać pewne złowrogie położenia, zwłaszcza, gdy życie nasze własne fatalnie jest z niemi złączone. Z zrozpaczonych objaśnień Jana Valjean mogło trysnąć jakie straszne światło, a kto wie czy ta jasność ohydna nie zalałaby Cozetty? Kto wie czy nie zostałby się jaki blask piekielny na czole tego anioła. Obryzganie światłem, to rażenie piorunem. Fatalność miewa takie solidarności, tam, gdzie sama niewinność ponurem prawem barwnych odblasków przyjmuje piętna zbrodnicze. Najczystsze postacie mogą na zawsze zachować te odbicia okropnego sąsiedztwa. Słusznie czy niesłusznie, Marjusz się lękał. I tak już wiedział zanadto. Pragnął raczej się zagłuszyć, niż objaśnić. Oszalały porywał w swe objęcia Cozettę, zamykając oczy na Jana Valjean.
Człowiek ten należał do nocy, nocy żyjącej i strasznej. Jak odważyć się w nią zagłębić? Rzecz straszna rozpytywać cienie. Któż wie co odpowiedzą? A jutrzenka może być tą odpowiedzią zaćmiona na zawsze.
W takim stanie umysłu Marjusz bolał ciężko na myśl, że człowiek ten może mieć jeszcze jaką styczność z Cozettą. Teraz prawie sobie wyrzucał, że nie zadał tych pytań strasznych, których się lękał, a z których mogłoby wyjść nieubłagane, niezmienne postanowienie. Był nazbyt dobry, nazbyt łagodny, powiedzmy otwarcie, nazbyt słaby. Ta słabość skłoniła go do nieroztropnego ustępstwa. Dał się rozczulić. Zbłądził. Powinien był po prostu odepchnąć Jana Valjean. Powinien był uwolnić dom od tego człowieka. Gniewał się o to na siebie, gniewał na ten wir wzruszeń, który go ogłuszył, oślepił i porwał mimo woli. Był z siebie niezadowolony.
Co począć teraz? Czuł głęboki wstręt do odwiedzin Jana Valjean. Po co ten człowiek ma chodzić do niego? z jakiego powodu? Tu zagłuszał się, nie chciał się zastanawiać, badać i zgłębiać siebie samego. Przyrzekł, pozwolił wymódz na sobie obietnicę: Jan Valjean miał jego słowo; a należy dotrzymać go nawet galernikowi, zwłaszcza galernikowi. Wszelako pierwszy jego obowiązek był względem Cozetty. Wogóle, górujący nad wszystkiem wstręt odwracał jego serce od Jana Valjean.
Wszystkie te myśli snuły się po głowie Marjusza i każda nim wstrząsała. Stąd niepokój i pomieszanie wielkie. Nie łatwo byłby to ukrył przed Cozettą, ale miłość jest talentem i Marjusz dokazał tej sztuki.
Zresztą, bez widocznego celu, zadawał zapytania Cozecie, która niewinna jak biała gołębica, nie domyślała się niczego; mówił o jej wieku dziecinnym i młodzieńczym i coraz bardziej się przekonywał, że galernik ten był względem Cozetty, jak tylko może być człowiekiem najlepszym, prawdziwie czcigodnym ojcem. Rzeczywistem było cokolwiek przewidywał i domyślał się Marjusz. Złowroga pokrzywa kochała i osłaniała lilję.






KSIĘGA ÓSMA.
MROKI.
I.
Izba na dole.

Nazajutrz o zmroku Jan Valjean zastukał do bramy domu Gillenormand. Otworzył mu Baskijczyk. Baskijczyk właśnie był na podwórzu, jakby taki otrzymał rozkaz. Zdarza się czasami, że powiedzą, służącemu: pilnuj czy przyjdzie ten a ten jegomość.
Baskijczyk, nie czekając co powie Jan Valjean, rzekł:
— Pan baron polecił zapytać pana, czy życzy sobie wejść na górę, czy zostać na dole.
— Zostać na dole — odpowiedział Jan Valjean.
Baskijczyk z wielkiem zresztą uszanowaniem otworzył drzwi i rzekł: Pójdę zawiadomić panią.
Pokój, do którego wszedł Jan Valjean, był sklepiony i wilgotny, rodzaj lamusu ciemnego, z jednem okratowanem oknem od ulicy. Izba ta nie należała do tych, które niepokoją miotły i szczotki do zamiatania. Warstwy kurzu spoczywały spokojnie. Nie znano tu prześladowania pająków. Piękna siatka szeroka, dobrze poczerniała i ozdobiona zdechłemi muchami, roztaczała się na szybach okna. Izbę szczupłą i nizką ozdabiał szereg butelek próżnych, ustawionych w kącie. Żółta farba, którą ściana była pomalowana, odstawała od muru szerokiemi płachtami. W głębi na drewnianym kominku, pomalowanym na czarno, palił się ogień, co wskazywało, że liczono na odpowiedź Jana Valjean: Zostać na dole.
Dwa krzesła stały przy kominku. Między krzesłami, niby kobierzec, leżała stara derka, w której więcej było postronków, niż wełny.
Izbę oświecał ogień kominka i zamroczone światło, wpadające przez okno.
Jan Valjean był znużony. Od kilku dni nie jadł i nie spał. Znękany padł na krzesło.
Baskijczyk powrócił, postawił na kominku zapaloną świecę woskową i wyszedł. Jan Valjean opuścił głowę na piersi i nie spostrzegł ani Baskijczyka, ani świecy.
Nagle wyprostował się, jakby zrywając się ze snu. Cozetta stała za nim. Nie widział jej wchodzącej, ale czuł, że weszła. Obrócił się i patrzał na nią. Była przedziwnie piękna. Ale głęboki wzrok jego nie szukał piękności, lecz duszy.
— Otóż to — zawołała Cozetta — wiedziałam, że ojciec jest dziwak, alem się nie spodziewała nic podobnego. Śliczna myśl! Marjusz powiada, że to ojciec chce, bym go tu przyjmowała.
— A tak, ja.
— Spodziewałam się tej odpowiedzi. Dobrze. Uprzedzam ojca, że zrobię scenę. Zacznijmy od początku. Niech mię ojciec pocałuje.
I nadstawiła mu policzek.
Jan Valjean nie ruszył się z miejsca.
— Co widzę? Ojciec stoi w miejscu. Postawa winowajcy. Mniejsza o to, przebaczam. Jezus Chrystus powiedział: Nadstaw drugi policzek. Nadstawiam.
I podsunęła drugi policzek.
Jan Valjean stał nieruchomy. Zdawało się, że miał nogi przybite do posadzki.
— Coś zanosi się na serjo — rzekła Cozetta. Com ojcu zawiniła? Oświadczam, że jestem zagniewana. Musi mię ojciec przeprosić. Będziemy jedli razem obiad.
— Już jestem po obiedzie.
— Nie prawda. Poproszę dziadka Gillenormand, by ojca wyłajał. Dziadkowie mogą łajać ojców. No, pójdziem do salonu, zaraz.
— Niepodobna.
Cozetta zaniepokoiła się nieco. Przestała rozkazywać, zaczęła badać.
— Ale dlaczego? a przytem ojciec wybrał najbrzydszy pokój w całym domu. Tu jest okropnie.
— Wiesz przecie...
Jan Valjean się poprawił.
— Wiesz pani przecie, że jestem dziwak, że mam swoje przywidzenia.
Cozetta klasnęła w rączki.
— Pani!... druga nowość! Co to ma znaczyć?
Jan Valjean spojrzał na nią z rozdzierającym uśmiechem i rzekł:
— Chciałaś być panią. Jesteś nią.
— Ale nie dla ojca.
— Nie nazywaj mię pani ojcem.
— Co znowu?
— Nazywaj mię panem Janem, lub po prostu Janem.
— Panem Janem? więc nie jesteś już ojcem, a ja Cozettą? Co to znaczy? to jakieś rewolucje? co zaszło takiego? proszę mi spojrzeć w oczy! I nie chcesz ojcze mieszkać z nami? I nie chcesz mego pokoju? Cóżem zawiniła, com takiego zrobiła? więc coś zaszło?
— Nic.
— A więc?
— Wszystko po dawnemu.
— A dlaczego ojciec zmienia nazwisko.
— Wszakże i pani zmieniłaś.
Uśmiechnął się tym samym bolesnym uśmiechem i dodał:
— Kiedy jesteś panią Pontmercy, to i ja mogę być panem Janem.
— Nic zgoła nie rozumiem. Wszystko mi się wydaje niedorzeczne. Poproszę męża o pozwolenie, by nazywać ojca panem Janem. Spodziewam się, że na to nie przystanie. Ojciec mię martwi. Można mieć swoje dziwactwa, ale nie trzeba dręczyć swej małej Cozetty. To źle. Ojciec jest dobry, więc nie ma prawa być złym.
Nie odpowiedział.
Cozetta żywo schwyciła obydwie jego ręce i ruchem, któremu niepodobna się oprzeć, podniósłszy je ku swej twarzy, przycisnęła do swej szyi pod brodą z niewysłowioną czułością.
— O! — rzekła — bądź ojciec dobry!
I mówiła dalej:
— Być dobrym, nazywam być grzecznym, zamieszkać z nami, są tu ptaki jak na ulicy Plumet, żyć z nami, porzucić tę norę przy ulicy Człowieka Zbrojnego, nie dawać nam szarad do odgadywania, być jak wszyscy, jadać z nami obiady i śniadania, być moim ojcem.
Wydobył ręce swoje z jej uścisków i rzekł:
— Nie potrzebujesz już pani ojca, masz męża.
Cozetta się rozgniewała.
— Nie potrzebuję już ojca! Co za niedorzeczność, doprawdy nie wiem już co mówić!
— Gdyby tu była Toussaint — mówił dalej Jan Valjean, jak ten, co szukając punktu oparcia, czepia się lada gałązki — ona pierwszaby potwierdziła, że zawsze miałem właściwy sobie sposób obejścia. Nic w tem nowego. Zawsze lubiłem mój ciemny kącik.
— Ależ tu okropnie zimno i ciemno. Szkaradna rzecz, chcieć zostać panem Janem. Nie życzę sobie, by mi ojciec mówił pani.
— Przed chwilą, idąc tutaj — odpowiedział Jan Valjean — widziałem u stolarza na ulicy Św. Ludwika piękny sprzęt. Gdybym był ładną kobietą, tobym go nabył. Śliczna toaleta w nowym guście. Z pachnącego drzewa, misternie nasadzana. Ma dość duże zwierciadło. Są i szufladki. Wcale ładna.
— Fe, brzydki niedźwiedź! — odpowiedziała Cozetta.
I z wdziękiem niewymownym, ścisnąwszy zęby i rozsunąwszy wargi, syknęła na Jana Valjean. Była to Gracja, naśladująca kotkę.
— Jestem strasznie zagniewana — rzekła. Od wczoraj wszyscy mię złościcie. Dąsam się okropnie. Niczego nie rozumiem. Ojciec mię nie broni przeciw Marjuszowi, Marjusz mię nie broni przeciw ojcu, jestem sama. Urządzam pokój jak najpiękniej. Posadziłabym w nim Pana Boga, gdyby można. I otóż gardzą mym pokojem. Mój lokator przyprowadza mię do bankructwa. Polecam Nicolecie zrobić wyborny obiadek. Obejdziemy się pani bez twego obiadu. Mój ojciec, Fauchelevent, chce, bym go nazywała panem Janem i bym go przyjmowała w szkaradnej, starej, wilgotnej piwnicy, gdzie zamiast kryształów są puste butelki, a zamiast firanek pajęczyna! Ojciec jest dziwak, zgoda, nie ma na to rady, ależ trzeba nieco pofolgować ludziom, którzy się tylko co pobrali. Można było odłożyć trochę na później swoje dziwactwa. Musi ojciec być bardzo zadowolony z tej szkaradnej ulicy Człowieka Zbrojnego. Mnie ona przywodziła do rozpaczy! Co ojciec cierpi do mnie! Tak mię martwić! Fe!
I nagle, stawszy się poważną, bystro spojrzała w oczy Janowi Valjean i dodała:
— Może mi ojciec ma za złe, że jestem szczęśliwa?
Naiwność, mimo wiedzy, nieraz sięga bardzo daleko. Zapytanie, tak proste dla Cozetty, było głębokiem dla Jana Valjean. Cozetta chciała drasnąć tylko, a mimowoli zraniła.
Jan Valjean zbladł. Przez chwilę stał nie odpowiadając, potem mówiąc do siebie, wyszeptał trudnym do opisania tonem:
— Jej szczęście było celem mego życia. Teraz Bóg może mi powiedzieć: odejdź. Cozetto, jesteś szczęśliwa, czas swój przeżyłem.
— A! ojciec mówi mi: ty! — zawołała Cozetta.
I rzuciła mu się na szyję.
Jan Valjean bezpamiętny z obłąkaniem przycisnął ją do swej piersi. Zdawało mu się prawie, że ją odbiera.
— Dziękuję ci ojcze — rzekła Cozetta.
Mimowolny popęd miał stać się bolesnym dla Jana Valjean. Łagodnie usunął ręce Cozetty i wziął kapelusz.
— Co znowu? — zapytała Cozetta.
Jan Valjean odpowiedział:
— Odchodzę, czekają na panią.
I w progu drzwi dodał:
— Powiedziałem pani ty. Proszę zapewnić swego męża, że drugi raz już tego nie będzie. Chciej mi pani przebaczyć.
Jan Valjean wyszedł, zostawiając Cozettę zdumioną tem zagadkowem pożegnaniem.






II.
Dalsze cofanie.

Następnego dnia Jan Valjean przyszedł o tej samej godzinie.
Cozetta już go nie wypytywała, nie dziwiła się wcale, nie narzekała na zimno, nie wspomniała o salonie i unikała starannie mówić do Jana Valjean ojcze, lub panie Janie. Nie gniewała się, że przestał jej mówić ty, pozwoliła nazywać się panią. Tylko była mniej wesołą. Może nawet byłaby smutną, gdyby w jej położeniu smutek był możliwy.
Prawdopodobnie miała z Marjuszem jedną z tych rozmów, w których mężczyzna kochany mówi co zechce, nie tłómaczy się z pobudek i zadawala kobietę kochaną. Ciekawość zakochanych nie sięga dalej po za ich miłość.
Izba na dole nieco się przystroiła. Baskijczyk wyniósł butelki, a Nicoletta wymietła pajęczynę.
Jan Valjean przychodził codziennie o tej samej godzinie, nie mając sił inaczej jak dosłownie tłómaczyć słowa Marjusza. Marjusz zawsze wychodził z domu, gdy Jan Valjean przychodził. Domownicy przyzwyczaili się do dziwnego obejścia pana Fauchelevent. Toussaint tłómaczyła go, mówiąc: jegomość zawsze był taki. Dziadek wydał następujący wyrok. — To oryginał. I tego było dosyć. Zresztą w dziewięćdziesiątym drugim roku życia nie łatwo zawierają, się nowe stosunki; nowy przybysz nie pomaga lecz zawadza. Nie ma już dla niego miejsca, przyzwyczajać się w tym wieku do nowych ludzi niepodobna. Ojciec Gillenormand rad był wielce, że się uwolnił od tego pana Fauchelevent czy Trancelevent. Powiedział w dodatku: — Nic pospolitszego nad takich oryginałów. Wyrabiają dziwactw bez liku, a bez żadnego powodu. Margrabia Canaples był jeszcze gorszy. Kupił sobie wspaniały pałac umyślnie, by zamieszkać pod strychem. Ludzie lubią sobie nadawać te pozory fantastyczne.
Nikt nie dostrzegł, co się ukrywało złowrogiego pod tem dziwactwem. Ktoby odgadnął zresztą? Bywają takie trzęsawiska w Indjach. Woda zdaje się niezwykłą, choć nie ma wiatru, drży i burzy się tam, gdzieby powinna być spokojną. Przypatrują się na powierzchni temu wrzeniu bez przyczyny, a nie spostrzegają przechowującej się w głębi hydry.
Podobnie wielu ludzi mają ukryty w duszy potwór, chorobę wewnętrzną, toczącego ich serce smoka, rozpacz, gnieżdżącą się w ciemnościach ich duszy. Nie jeden podobny jest zupełnie do wszystkich ludzi i nikt nie wie, że ma w duszy straszną pasożytnią o stu zębach boleść, żywiącą się sercem biedaka, który od niej umiera. Nikt nie wie, że człowiek ten jest przepaścią. Wody jej są stojące, ale bezdenne. Czasami zaburzy się powierzchnia przepaści i nikt nie pojmuje dlaczego. Tajemnicze zmarszczki ukażą się na gładkiej wód szybie i znikną, wydmie się bąbel powietrzny i pęknie. Zdaje się fraszką, a rzecz to straszna. To oddychanie nieznanego zwierza.
Mieć pewne dziwne zwyczaje, przychodzić wówczas gdy inni odchodzą, ukrywać się gdy inni radzi się pokazać, wszędzie i zawsze starać się być niespostrzeżonym, wybierać aleje samotne, ulice puste, nie mieszać się do rozmowy, unikać tłumów i uroczystości, wydawać się zamożnym, a żyć ubogo, będąc bogatym, nosić klucz w kieszeni i mieć świeczkę u stróża domu, wchodzić od podwórka tylnemi schodami — wszystkie te nieznaczące dziwactwa, te zmarszczki, te bąble na wodzie, te chwilowe fałdy na powierzchni, często pochodzą ze strasznej głębiny.
Tak minęło kilka tygodni. Powoli rozpoczęło się nowe życie dla Cozetty; nowe stosunki towarzyskie, odwiedziny, zajęcia gospodarskie i przyjemności życia, te sprawy najważniejsze. Przyjemności Cozetty nie były kosztowne; być z Marjuszem, oto cała jej rozkosz. Wyjść z nim, pozostać z nim, oto najważniejsze zajęcie jej życia. Dla nich była to zawsze nowa radość wyjść, wziąwszy się pod ręce i przechadzać się we dwoje na słońcu, na ulicy, wobec całego świata. Cozetta miała jedną przykrość. Toussaint nie mogła się zgodzić z Nicolettą; spoić w jedno te dwie stare dziewczyny było niepodobieństwem. Dziadek był zdrów. Marjusz bronił czasami jaką sprawę, ciotka Gillenormand wiodła w ciszy obok młodej pary żywot spokojny i nieznaczący, który ją zadowalał. Jan Valjean przychodził codziennie.
Tykanie znikło, mówiono sobie: wy, pani, panie Janie i Cozetta zaczęła jakoś inaczej patrzeć na dawnego ojca. Rzekłbyś, powiodły mu się starania, by ją odstręczyć od siebie. Była coraz weselsza, a coraz mniej czuła. A jednak kochała go zawsze i wiedział o tem. Jednego dnia rzekła doń z nienacka. — Byliście moim ojcem, teraz nim nie jesteście, byliście panem Fauchelevent, a teraz jesteście Janem. Czemże w istocie jesteście? wcale mi się to nie podoba. Gdyby nie to, że jesteście tak dobrzy, tobym się was bała.
Mieszkał zawsze przy ulicy Człowieka Zbrojnego, nie mogąc się odważyć na wyprowadzenie z dzielnicy, w której mieszkała Cozetta.
W pierwszych dniach ledwie kilka minut zostawał z Cozettą i zaraz odchodził.
Powoli przyzwyczajał się do dłuższych odwiedzin.
Rzekłbyś, że korzysta z upoważnienia dni, które stawały się dłuższe: przychodził wcześnie, odchodził później.
Pewnego dnia Cozetta mimowolnie powiedziała: Ojcze. Błyskawica radości oświeciła starą, posępną twarz Jana Valjean. Poprawił ją: Nazywaj mnie Janem.
— Ach, prawda — odpowiedziała, wybuchając śmiechem — pan Jan. — Dobrze — rzekł — i odwrócił głowę, by nie widziała łez w jego oczach.






III.
Przypominają sobie ogród przy ulicy Plumet.

Było to po raz ostatni. Po tej ostatniej błyskawicy światło zagasło zupełnie. Żadnej już poufałości, nie było powitań z pocałunkami, ani tych słów tak słodkich: mój ojcze! Działo się to na jego żądanie i z własnej jakoby winy był zwolna wypędzany zewsząd, gdziekolwiek był szczęśliwy. I dożył tej nędzy, że jednego dnia straciwszy całą Cozettę, musiał potem tracić ją jeszcze po odrobinie.
Oko przyzwyczaja się w końcu do ciemności piwnicy. W ogóle wystarczał mu codzienny widok Cozetty. Całe jego życie skupiało się w tej godzinie odwiedzin. Siadał przy niej, patrzył na nią w milczeniu, albo też mówił jej o latach dawniejszych, o jej wieku dziecinnym, o klasztorze i dawnych małych przyjaciółkach.
Jednego popołudnia, było to w pierwszych dniach kwietnia, ciepłych choć czasami chłodnawych, gdy weseliło się słońce, rozbudzały się ogrody, otaczające okna Marjusza i Cozetty, rozkwitała tarnina, gwoździki pięły się po starych murach, powoje wychylały kielichy ze szczelin kamieni, stokrocie i jaskry pękały w trawie, bujały białe motylki, wiatr, ten kapelmistrz wiekuistego wesela, próbował między drzewami pierwszych nut wielkiej symfonji wiosennej; jednego takiego popołudnia Marjusz rzekł do Cozetty: — Powiedzieliśmy, że pójdziem zobaczyć nasz ogród na ulicy Plumet. Idźmy. Nie bądźmy niewdzięczni. I polecieli jak dwie jaskółki na wiosnę. Ogród przy ulicy Plumet wydał im się zorzą poranną. Mieli już za sobą w życiu coś, co było niby wiosną ich miłości. Dom przy ulicy Plumet, wynajęty na czas długi, należał jeszcze do Cozetty. Poszli do tego ogrodu i tego domu. Znaleźli się tu znowu i zapomnieli. Wieczorem o zwykłej godzinie Jan Valjean przyszedł na ulicę Panien Kalwarji. — Pani wyszła z panem i jeszcze nie wróciła — rzekł Baskijczyk. Usiadł w milczeniu i czekał godzinę. Cozetta nie wracała. Opuścił głowę i odszedł.
Cozetta była tak upojona tą przechadzką do swego ogrodu i tak uradowana, że przeżyła cały dzień w swojej przeszłości, iż nazajutrz o niczem innem nie mówiła. Nie spostrzegła nawet, że nie widziała Jana Valjean.
— Jakeście tam poszli? — zapytał ją Jan Valjean.
— Pieszo.
— A napowrót?
— W dorożce.
Od pewnego czasu zauważył Jan Valjean, że młoda para żyła bardzo oszczędnie. Niepokoiło to Jana Valjean. Oszczędność Marjusza była surowa i Jan Valjean uczuł ją jak wyrzut sobie uczyniony. Zapytał nieśmiało:
— Dlaczego nie macie własnego powozu? Utrzymanie powozu i koni nie kosztowałoby was więcej nad pięćset franków miesięcznie. Jesteście bogaci.
— Nie wiem — odpowiedziała Cozetta.
— A dlaczego odprawiliście Toussaint i nie najęli drugiej na jej miejsce?
— Nicoletta wystarcza.
— Przecież potrzebujesz pani pokojówki?
— Alboż nie mam Marjusza?
— Powinniście mieć dom własny, własnych służących, powóz, loże w teatrze. Dlaczego nie korzystać z bogactwa? Bogactwa pomnażają szczęście.
Cozetta nic nie odpowiedziała.
Odwiedziny Jana Valjean wcale się nie skracały. Owszem. Gdy serce się obsliźnie, nic go nie powstrzyma na pochyłości.
Jan Valjean, chcąc przedłużyć odwiedziny, a nie znudzić Cozetty, wychwalał Marjusza; nazywał go pięknym, szlachetnym, odważnym, rozumnym, wymownym i dobrym. Cozetta potakiwała z zapałem. Jan Valjean rozpoczynał na nowo pochwały i rozmowa płynęła bez końca. Marjusz — jedno to słowo było niewyczerpane. W tych siedmiu głoskach były całe tomy. Tym sposobem Jan Valjean przesiadywał długo. Widzieć Cozettę, przy niej zapominać o swej niedoli, jakże to słodko! Był to balsam na jego rany. Zdarzyło się nieraz, że Baskijczyk kilkakrotnie wchodził do izby i mówił: Pan Gillenormand przysyła mnie do pani baronowej przypomnieć, że już jest na stole.
W tych dniach Jan Valjean wracał do siebie bardzo zamyślony.
Byłaż więc prawda w tem porównaniu do poczwarki, które stanęło w myśli Marjusza? Czyż Jan Valjean był w istocie poczwarką, uporczywie odwiedzającą swego motyla?
Jednego dnia pozostał dłużej niż zwykle. Nazajutrz zauważył, że nie było ognia na kominku. Ba! pomyślał nie ma ognia. I wytłómaczył sobie: — Rzecz prosta. Mamy kwiecień. Zimna ustały.
— Boże! jakże tu zimno! — zawołała wchodząc Cozetta.
— Ależ nie — rzekł Jan Valjean.
— Więc to wy kazaliście Baskijczykowi nie palić?
— Tak. Wkrótce będziemy mieli maj.
— Ależ pali się do czerwca. A w tej piwnicy choćby rok cały.
— Sądziłem, że obejdzie się bez ognia.
— Ach! to jedno z waszych dziwactw! — odparła Cozetta.
Następnego dnia zapalono na kominku. Ale dwa krzesła stały w drugim końcu izby przy drzwiach. — Co to ma znaczyć — pomyślał Jan Valjean. Poszedł po krzesła i postawił je na zwykłem miejscu przy kominku.
Zapalony ogień dodał mu nieco odwagi. Przedłużył jeszcze bardziej swoją wizytę. Gdy miał odchodzić, Cozetta rzekła:
— Wczoraj mój mąż powiedział mi rzecz dziwną..
— Coż takiego?
— Powiedział: Cozetto, mamy trzydzieści tysięcy franków rocznego dochodu. Ty masz dwadzieścia siedm a ja mam od dziadka trzy. Odpowiedziałam: to czyni razem trzydzieści. On dodał: — Czy będziesz mieć odwagę żyć tylko z trzech tysięcy? Odpowiedziałam: Niewątpliwie, choćby bez grosza, byle z tobą. I potem zapytałam: Dlaczego mi to mówisz? On odpowiedział: Tak, chciałem tylko wiedzieć.
Jan Valjean nie znalazł ani słowa odpowiedzi. Prawdopodobnie Cozetta spodziewała się, że jej da jakie wyjaśnienie; słuchał, milcząc ponuro. Wracając na ulicę Człowieka Zbrojnego, był tak pogrążony w myślach, że się pomylił we drzwiach i wszedł do sąsiedniego domu. Dopiero wszedłszy na dwa piętra, spostrzegł swój błąd i zeszedł na dół.
W głowie jego snuły się przeróżne domysły. Oczywiście Marjusz powątpiewał o czystości źródła, z którego pochodziły te sześćkroć sto tysięcy franków; może odgadnął, że pieniądze te należały do Jana Valjean, i niechcąc używać podejrzanego majątku, wolał żyć biednie z Cozettą.
Prócz tego Jan Valjean zaczął spostrzegać, że go chcą się pozbyć.
Następnego dnia doznał pewnego wstrząśnienia, wchodząc do pokoju na dole. Nie było krzeseł, ani nawet stołka.
— Co to? — zawołała Cozetta wchodząc — nie ma krzeseł? gdzie się podziały?
— Nie ma ich — odpowiedział Jan Valjean.
— A to co znowu! Jan Valjean wybąkał:
— To ja powiedziałem Baskijczykowi, żeby je zabrał.
— Z powodu?
— Bo dziś zabawię tylko kilka minut.
— To jeszcze nie powód, by rozmawiać stojący.
— Zdaje się, że Baskijczyk potrzebował tych krzeseł do salonu.
— Na co?
— Zapewne macie dziś gości.
— Żadnych.
Jan Valjean nie wiedział już, co powiedzieć.
Cozetta wzruszyła ramionami.
— Kazać zabierać krzesła! Dawniej kazaliście zgasić ogień na kominku. Co za dziwactwo!
— Żegnam — szepnął Jan Valjean.
Nie powiedział: żegnam cię, Cozetto, ale też nie miał siły powiedzieć: żegnam panią.
Wyszedł znękany.
Tym razem zrozumiał.
Nazajutrz nie przyszedł. Cozetta spostrzegła to dopiero wieczór.
— Ale — rzekła — pan Jan dziś nie był.
Ścisnęło się trochę jej serce, ale rozerwał ją zaraz pocałunek Marjusza.
Następnego dnia także nie przyszedł.
Cozetta nie zważała na to, bawiła się wieczór, spała w nocy jak zwykle i przypomniała sobie dopiero się obudziwszy. Była tak szczęśliwa! Posłała zaraz Nicolettę do pana Jana dowiedzieć się czy nie chory, i dlaczego nie był wczoraj. Nicoletta przyniosła odpowiedź od pana Jana. Był zdrów, ale zajęty. Wkrótce przyjdzie. Jak tylko będzie mógł najprędzej. Zresztą wyjedzie w drogę. Pani przypomni sobie, że ma zwyczaj czasami wyjeżdżać. Prosił, by się nic nie obawiać i o nim nie myśleć.
Nicoletta, wchodząc do pana Jana, powtórzyła mu dosłownie zapytanie swej pani, że przysyła dowiedzieć się, dlaczego pan Jan nie przyszedł wczoraj. — Od dwóch dni już nie byłem — rzekł Jan Valjean łagodnie.
Ale uwaga ta przeszła mimo uszu Nicoletty i nie powtórzyła jej Cozecie.






IV.
Przyciąganie i gaśnienie.

Podczas ostatnich miesięcy wiosennych i pierwszych miesięcy letnich 1833 r., rzadcy przechodnie ulicy Marais, kupcy we drzwiach sklepów i próżniacy, stojący przed bramami domów, widywali starca ubranego czarno i przyzwoicie, który codziennie o jednej godzinie, gdy zmrok zapadał, wychodził, z ulicy Człowieka Zbrojnego, od strony ulicy Świętokrzyskiej, mijał ulicę Białych Płaszczów, wstępował na ulicę Św. Katarzyny i doszedłszy do ulicy Wstęgi, zawracał na lewo i wchodził na ulicę Św. Ludwika.
Tu szedł wolnym krokiem, z głową naprzód wyciągniętą, nic nie widząc, nic nie słysząc, z oczyma nieruchomie utkwionemi w jeden punkt zawsze ten sam, który zdawał się być gwiaździstym, a w istocie był rogiem ulicy Panien Kalwarji. Im bardziej się zbliżał do tego rogu, tem oko jego bardziej błyszczało, jakaś radość rozjaśniała źrenice wewnętrzną jutrzenką, zdawał się być oczarowany i rozczulony, usta poruszały się nieznacznie, jakby rozmawiał z kimś, którego widzi zdaleka, uśmiechał się błędnie i jak mógł postępował najpowolniej. Rzekłbyś, że gorąco pragnął dojść, lękał się chwili, w której stanie na miejscu. Gdy już tylko kilka domów dzieliło go od przyciągającej ulicy, krok jego tak wolniał, iż chwilami zdawało się, iż się nie posuwa naprzód. Chwianie się głowy i nieruchomość źrenicy przypominały igłę magnesową, szukającą bieguna. Jakkolwiek się opóźniał, musiał w końcu dojść do rogu ulicy Panien Kalwarji; wówczas zatrzymywał się, drżał, z posępną lękliwością wysuwał głowę za róg ostatniego domu, patrzył w ulicę, a w tem jego tragicznem spojrzeniu było coś podobnego do olśniewania niemożliwości i do odblasku zamkniętego raju. Później gruba łza, która zwolna zbierała się w kącie powiek, stoczyła się po jagodzie i niekiedy zatrzymała na ustach. Starzec czuł jej smak gorzki. Tak stał kilka minut jakby z kamienia, potem wracał tą samą drogą i tym samym krokiem, a w miarę jak się oddalał, wzrok jego gasnął.
Powoli starzec przestał chodzić do rogu ulicy Panien Kalwarji i zatrzymywał się wpół drogi na ulicy Św. Ludwika, raz dalej, drugi raz bliżej. Jednego dnia stanął na rogu ulicy Św. Katarzyny i zdaleka patrzył na ulicę Panien Kalwarji. Później w milczeniu kiwnął głową, jakby sobie czegoś odmawiał i zawrócił do domu.
Wkrótce nie dochodził nawet do ulicy Św. Ludwika. Zatrzymywał się na ulicy Brukowej, wstrząsał głową i zawracał; później nie wchodził za ulicę Trzech Pawilonów; później zatrzymywał się przy ulicy Białych Płaszczów. Rzekłbyś wahadło nienakręconego zegaru, które porusza się coraz krócej, aż w końcu się zatrzyma zupełnie.
Codziennie wychodził z domu o tej samej godzinie, puszczał się w tą samą drogę, ale nie kończył wycieczki i być może nieświadomie, nieustannie ją skracał. Twarz jego wyrażała myśl jedyną:
— Na co się zdało? Źrenica jego zagasła, żadnego nie okazywała promyka światła. Nawet łza się wyczerpała i już nie zbierała się w kącie powiek; myślące to oko było suche. Starzec miał zawsze wysuniętą naprzód głowę, niekiedy poruszał brodą i przykro było patrzeć na zmarszczki jego wychudłej szyi. Niekiedy w czasie słoty miał pod pachą parasol, ale go nie otwierał. Poczciwe kobieciny tej części miasta mawiały: to warjat. Dzieci, śmiejąc się, szły za nim.






KSIĘGA DZIEWIĄTA.
CIENIE OSTATNIE, NAJJAŚNIEJSZA
JUTRZENKA.
I.
Litość dla nieszczęśliwych, ale pobłażanie dla szczęśliwych.

Straszna to rzecz być szczęśliwymi Jak to nas zadawala! Jak wystarcza! Jak łatwo — posiadając fałszywy cel życia, szczęście, zapominamy o prawdziwym, o obowiązku!
Powiedzmy jednak, że niesłusznie oskarżanoby Marjusza.
Jakeśmy wytłumaczyli, Marjusz nie zadawał pytań panu Fauchelevent przed ożenieniem, a później nie chciał ich czynić Janowi Valjean. Żałował, że dał sobie niejako wydrzeć obietnicę. Wyrzucał sobie, że niepotrzebnie zrobił to ustępstwo dla rozpaczy. Poprzestał więc na powolnem oddalaniu Jana Valjean ze swego domu, i na usuwaniu go ile możności z umysłu Cozetty. Stawiał się niejako między Cozettą i Janem Valjean, pewny, że tym sposobem nie zobaczy go i przestanie o nim myśleć. Chciał zatrzeć myśl o nim, a w istocie go zaćmiewał.
Marjusz czynił co uważał za potrzebne i sprawiedliwe. Usuwając Jana Valjean bez srogości, ale też i bez słabości, sądził, że ma do tego słuszne powody, któreśmy widzieli i inne jeszcze, które później poznamy. Broniąc jednej sprawy, przypadkiem poznał się z dawnym komisantem domu Laffitte i nie szukając, otrzymał tajemnicze wskazówki, których jednak nie mógł zgłębić, bo szanował tajemnicę, której przyrzekł dochować i miał wzgląd na niebezpieczne położenie Jana Valjean. Współcześnie jednak sądził, iż ma do spełnienia ważny obowiązek: zwrócić sześćkroć stotysięcy franków komuś, którego szukał z największą oględnością. Tymczasem nie ruszał tych pieniędzy.
Co do Cozetty, nie wiedziała ona o żadnej z tych tajemnic; ale i jej nie trzeba potępiać.
Marjusz panował nad nią tak potężną siłą magnetyczną, że cokolwiek zapragnął, czyniła instynktowo i prawie machinalnie. Od strony „pana Jana“ czuła ciążącą na sobie wolę Marjusza, i stosowała się do niej. Mąż nic jej nie potrzebował mówić, ulegała jego ciśnieniu niewyrażonemu, lecz dość widocznemu, i ślepo była posłuszna jego skrytym zamiarom. Posłuszeństwo jej polegało na tem, że nie przypominała tego o czem Marjusz zapomniał. I nie potrzebowała się przymuszać. Sama nie wiedząc dla czego, bez żadnej winy, dusza jej tak się zespoliła z duszą męża, że co się kryło w myśli Marjusza, zaćmiewało się i w jej umyśle.
Wszelako nie posuwajmy się zadaleko; co do Jana Valjean, jej zapomnienie i zaćmienie było tylko powierzchowne. Nie tyle go zapomniała, ile raczej była zagłuszoną. W gruncie bardzo kochała tego, którego przez czas tak długi nazywała swym ojcem. Ale jeszcze bardziej kochała swego męża. To właśnie zepsuło równowagę jej serca i przechyliło szalę na jedną stronę.
Zdarzało się, że Cozetta wspomniała Jana Valjean i dziwiła się jego nieobecności. Wtedy uspakajał ją Marjusz mówiąc: — Podobno go nie ma, wszakże sam powiedział, że udaje się w podróż? — To prawda, pomyślała Cozetta. Miewał zwyczaj robić takie wycieczki, ale nie na długo. Dwa lub trzy razy posyłała Nicoletę na ulicę Człowieka Zbrojnego, dowiedzieć się, czy pan Jan powrócił z podróży. Jan Valjean kazał odpowiedzieć, że nie wrócił.
Cozetta nie nalegała więcej, potrzebując na ziemi jednej tylko istoty, Marjusza.
Dodajmy i to, że ze swej strony Marjusz i Cozetta także wyjeżdżali na czas pewien do Vernon. Marjusz zaprowadził Cozettę do grobu swego ojca.
Powoli Marjusz oderwał Cozettę od Jana Valjean, a Cozetta zdawała się tego nie spostrzegać.
Zresztą, to co nazbyt surowo w pewnych razach nazywamy niewdzięcznością dzieci, nie zawsze jest tak naganną rzeczą jak sądzimy. Niewdzięczność to — ale niewdzięczność natury. Gdzieindziej jużeśmy powiedzieli, że natura patrzy przed siebie. Natura dzieli istoty żyjące na przybyszów i odchodzących. Odchodzący obróceni są ku cieniowi, przybysze ku światłu. Stąd oddalenie fatalne, fatalne u starych, mimowolne u młodych. Oddalenie to z początku było nieznaczne, wzrasta powoli jak rozdział gałęzi. Gałęzie nie odrywając się od pnia, oddalają się od niego. Nie ich to wina. Młodość biegnie tam gdzie jest radość, wesele, gdzie żywe światła, gdzie miłość. Starość zmierza do kresu. Nie tracą się z oczów, ale już nie ma między niemi ścisłej zażyłości. Młodzi miewają roztargnienie życia, starzy czują oziębłość grobu. Nie oskarżajmy tych dzieci.






II.
Ostatnie drgania lampy bez oleju.

Jednego dnia Jan Valjean zeszedł ze schodów, postąpił kilka kroków na ulicy, usiadł na słupku przed bramą tym samym, na którym w nocy 5 czerwca Gavroche zastał go zamyślonego, i posiedziawszy chwil kilka, znowu poszedł na górę. Było to ostatnie poruszenie wahadła zegaru. Nazajutrz nie wyszedł z domu. Następnego dnia nie ruszył się z łóżka.
Odźwierna, która gotowała mu lichy obiad, trochę kapusty lub kilka kartofli z kawałkiem słoniny, spojrzała na miskę glinianą i zawołała:
— Ale nic wczoraj nie jadłeś, biedny kochany panie!
— Owszem — odpowiedział Jan Valjean.
— Talerz jest pełny.
— Zajrzyjcie do dzbanka z wodą. Jest próżny.
— To dowodzi, żeś pan pił, ale nie dowodzi żeś jadł.
— Ba — rzekł Jan Valjean — a jeżeli mam apetyt tylko na wodę?
— To się nazywa pragnienie, a jeśli się nie je współcześnie, to się nazywa gorączka.
— Zjem jutro.
— Lub na święty Nigdy. Czemu nie dzisiaj. Alboż to się mówi: Zjem jutro! Zostawiać cały mój półmisek nietknięty. Takie smaczne ziemniaczki!
Jan Valjean wziął za rękę starą kobietę.
— Obiecuję wam jeść — rzekł łagodnie.
— Nie jestem z pana zadowolona — odpowiedziała odźwierna.
Jan Valjean nie widywał innej istoty ludzkiej prócz tej dobrej kobiety. Są w Paryżu ulice, po których nikt nie chodzi i domy, do których nikt nie wstępuje. Mieszkał na jednej z takich ulic i w jednym z takich domów.
Kiedy jeszcze wychodził, kupił za kilkanaście groszy u kotlarza krucyfiks miedziany i zawiesił go na ścianie naprzeciw swego łóżka. Zawsze jest dobrze patrzeć na tę szubienicę.
Upłynął tydzień a Jan Valjean nie wyszedł z pokoju, ani ruszył się z łóżka. Odźwierna powiedziała do swego męża:
— Ten poczciwiec na górze już nie wstaje, nie je i nie długo pociągnie. Musi mieć zmartwienia. Założyłabym się, że jego córka źle żyje z mężem.
Odźwierny odpowiedział tonem wszechwładztwa mężowego:
— Jeśli jest bogaty, niech pośle po doktora, jeśli nie jest bogaty, niech nie posyła. Nie przyjdzie doktór, to i umrze.
— A jeśli przyjdzie?
— I tak umrze — zawyrokował stróż.
Odźwierna, skrobiąc starym nożem trawę rosnącą, jak mówiła, na jej bruku, mruczała:
— Szkoda go. Taki schludny staruszek. Jest biały jak kurcze.
Zobaczywszy na rogu ulicy lekarza z tej dzielnicy miasta, poprosiła go by wstąpił.
— To na drugiem piętrze — rzekła. Drzwi nie zamknięte, poczciwiec się nie rusza z łóżka i klucz zawsze jest we drzwiach.
Lekarz obejrzał Jana Valjean i rozmawiał z nim.
Gdy zszedł ze schodów, zagadnęła go odźwierna:
— A cóż, panie doktorze?
— Wasz chory jest bardzo chory.
— Co mu jest?
— Wszystko i nic. Człowiek ten według wszelkiego prawdopodobieństwa, stracił osobę kochaną. Z tego się umiera.
— Cóż panu powiedział?
— Powiedział, że jest zdrów.
— Czy pan konsyljarz wróci?
— Tak — odpowiedział lekarz. Aleby trzeba żeby ktoś inny powrócił.






III.
Pióro cięży temu, który podnosił wóz ojca Fauchelevent.

Jednego wieczora Jan Valjean z trudnością, podniósł się i wsparł na łokciach; wziął się za rękę i nie czuł pulsu, oddech miał krótki, przerywany; poznał, że był słabszym niż kiedykolwiek; wtedy, ulegając zapewne naciskowi ostatnich trosk życia, dobył sił ostatnich, usiadł na łóżku i zaczął się ubierać. Włożył na siebie starą odzież robotnika. Nie wychodząc z domu, wrócił do tego ubrania i przekładał je nad inne. Kilka razy musiał przestać się ubierać tak był osłabiony; rzęsisty pot ściekał mu z czoła, gdy wdziewał rękawy kaftana.
Od czasu jak był sam, przeniósł łóżko do przedpokoju, aby jak najmniej patrzeć na opuszczone mieszkanie.
Otworzył kuferek i wyjął zawiniątko Cozetty.
Rozłożył gałganki na łóżku.
Świeczniki biskupa stały na swojem miejscu, na kominku. Wyjął z szuflady dwie świece woskowe i osadził je w lichtarzach. Potem, choć jeszcze słońce świeciło — było to w lecie — zapalił świece. Nieraz widzimy tak zapalone we dnie kandelabry w pokojach, gdzie leżą nieboszczyki.
Każdy krok, każde poruszenie go wycieńczało i zmuszony był siadać. Nie było to zwyczajne znużenie co traci siły, by je potem odzyskać, ale były to szczątki uchodzącego życia; wyczerpane siły czyniły ostatnie wysiłki, których już ponowić nie miały.
Padł na krzesło przed zwierciadłem, tak fatalnem dla niego, tak opatrznem dla Marjusza, i przypomniał sobie, że w nim przeczytał odwrócone pismo Cozetty, odciśnięte na bibule. Przejrzał się w tem zwierciadle i nie mógł się poznać. Miał lat ośmdziesiąt; przed weselem Marjusza powiedzianoby, że nie ma więcej nad pięćdziesiąt; w jednym roku przeżył lat trzydzieści. Na jego czole nie było zmarszczek starości, ale tajemnicze znaki śmierci. Czułeś tam rycie nieubłaganego paznokcia. Policzki obwisły, skóra na twarzy miała cerę, pod którą widziałeś już ziemię, dwa kąty ust zniżyły się jak w tych maskach, które starożytni ryli na grobowcach; patrzył na próżnię z wyrazem wyrzutu; rzekłbyś, jedna z tych wielkich istot tragicznych, co czują żal do kogoś.
Był w stanie ostatecznego znękania, w którym boleść już nie płynie: była, że tak powiem, skrzepłą; zdarzają się na duszy takie gruzły rozpaczy.
Noc zapadła. Z trudnością przyciągnął stół i stare krzesło do kominka i położył na stole pióro, kałamarz i papier.
To uczyniwszy, omdlał. Gdy odzyskał przytomność, poczuł pragnienie. Nie mogąc podnieść dzbanka, z wielkim mozołem pochylił go do ust i napił się trochę.
Potem obrócił się ku łóżku i ciągle siedząc — bo nie mógł powstać — patrzył na czarną sukienkę i wszystkie drogie przedmioty.
Tak wpatrywał się całe godziny, które zdały się minutami. Nagle zadrżał i uczuł wzrastający chłód; oparł się łokciem na stole, który oświecały świeczniki biskupa i wziął pióro do ręki.
Pióro i atrament oddawna nie były używane; nos pióra się zagiął, atrament wysechł w kałamarzu, trzeba było znów się podnieść i wlać kilka kropel wody, przyczem parę razy zatrzymywał się i siadał, i musiał pisać odwrotną, stroną pióra. Czasami ocierał pot z czoła.
Drżącą ręką pisał zwolna następujące wiersze:
„Cozetto, błogosławię ci. Muszę ci wytłumaczyć. Twój mąż miał słuszność, dając mi do zrozumienia, że powinienem odejść, wszelako trochę się mylił w jednem, ale zresztą miał słuszność. Jest doskonały człowiek. Kochaj go zawsze gdy umrę. Panie Pontmercy, kochaj zawsze moje dziecię drogie. Cozetto, znajdziesz ten papier, powiem ci, jeśli będę miał siły przypomnieć sobie, posłuchaj, przekonasz się z liczb, że te pieniądze w istocie są twoje. Oto cała rzecz: gagatek biały pochodzi z Norwegji, gagatek czarny z Anglji, czarne świecidełka szklane pochodzą z Niemiec. Gagatek jest lżejszy, szacowniejszy i droższy. Można we Francji, zarówno jak w Niemczech, robić naśladownictwa. Bierze się kowadełko wielkości dwóch cali kwadratowych i lampkę ze spirytusem winnym do topienia masy. Massę wyrabiano dawniej z żywicy i sadzy i to kosztowało cztery franki funt. Wynalazłem sposób robienia jej z gumy i terpentyny. Taka masa kosztuje tylko trzydzieści soldów i jest daleko lepszą. Kolczyki robią się ze szkła fioletowego, które z tą masą przylepiasz do cienkiej blaszki stalowej. Szkło winno być fioletowe dla klejnocików stalowych, a czarne dla klejnocików złotych. Hiszpanja wiele ich kupuje. To kraj gagatków...“
Tu przerwał pisanie, pióro z rąk mu wypadło, porwały go łkania rozpaczne, które czasami dobywały się z głębin jej duszy, i biedny człowiek, ująwszy głowę rękoma, myślał:
— Oh! — zawołał w głębi ducha (krzyki bolesne, które tylko Bóg słyszy) — stało się, wszystko skończone. Już jej nie ujrzę. Jej istnienie jak uśmiech przemknęło nademną. Wstąpię w otchłań nocy, nie zobaczę jej znowu. O, gdyby na minutę, na chwilkę jedną ją ujrzeć, jej głos usłyszeć, dotknąć jej sukni, popatrzeć na anioła; i potem umrzeć! Nic to umrzeć, ale okropne, nie widząc jej, umrzeć! Uśmiechnęłaby się do mnie, wyrzekła słówko. Czyżby to komu zrobiło co złego? Nie; stało się, nigdy. Otom sam jeden. Boże mój! Boże! już jej nie zobaczę.
W tej chwili zastukano do drzwi.






IV.
Butelka atramentu, która zamiast czernić, bieli.

Tego samego dnia, albo raczej tego samego wieczora, gdy Marjusz, wstawszy od stołu, przechodził do swego gabinetu, mając przejrzeć jakieś akta, Baskijczyk podał mu list i rzekł: osoba, która ten list napisała, czeka w przedpokoju.
Cozetta wzięła pod rękę dziadka i poszła z nim do ogrodu.
List jak człowiek może źle wyglądać. Gruby papier, niezgrabnie złożony, na pierwszy rzut oka budzi podejrzenie, że jest jakąś nieprzyjemną posyłką. Tego rodzaju był list, który przyniósł Baskijczyk.
Marjusz wziął list do rąk. Czuć go było tytuniem. Nic tak jak zapach nie obudzą wspomnień. Marjusz poznał ten tytuń. Spojrzał na adres: Do pana barona Pontmerci. Poznawszy zapach tytuniu, poznał i charakter pisma. Możnaby rzec, że zdziwienie ma swoje błyskawice. Marjusz był jakby oświecony jedną z takich błyskawic.
Węch, tajemniczy pomocnik pamięci, przywołał w nim do życia cały świat przeszłości. Był to ten sam papier, ten sam sposób składania, ten sam blady atrament, ten sam znany charakter pisma, a nadewszystko ten sam zapach tytuniu. Stanęła mu przed oczyma kletka Jondretta.
Tak, dziwnem zrządzeniem losu, nastręczała mu się sama jedna z dwóch osób, których tak usilnie poszukiwał, ta właśnie, której ślady, jak sądził, zatracił na zawsze.
Skwapliwie rozpieczętował list i czytał:
„Panie baronie,
„Gdyby Istność Najwyższa obdarzyła mię talentami, mógłbym być baronem Thenard, członkiem instytutu (akademji nauk), ale nim nie jestem. Mam tylko wspólne z nim nazwisko, szczęśliwy jeśli to przypomnienie dobrze mię zaleci łaskawemu sercu pańskiemu. Dobrodziejstwo, którem mię pan zaszczycisz, będzie odwzajemnione. Jestem w posiadaniu tajemnicy, dotyczącej pewnego indywiduum. To indywiduum dotyczy pana. Chowam tajemnicę do rozporządzenia pańskiego, pragnąc mieć zaszczyt być panu użytecznym. Nastręczę panu sposób wypędzenia z zacnego pańskiego domu tego indywiduum, które nie ma prawa w niem przebywać, bo pani baronowa jest wysokiego rodu. Przybytek cnoty nie może dłużej być mieszkaniem zbrodni.
„Czekam w przedpokoju na rozkazy pana barona

„Z uszanowaniem“

List podpisany był:„Thenard“.
Podpis nie zupełnie fałszywy, bo tylko trochę skrócony.
Zresztą styl napuszony i pisownia uzupełniały odkrycie. Świadectwo pochodzenia było najdokładniejsze. Nie pozostawała żadna wątpliwość.
Marjusz był mocno wzruszony. Po chwilowem wzruszeniu uczuł się szczęśliwym. Gdyby jeszcze znalazł drugiego człowieka, który mu ocalił życie, nicby już więcej nie pragnął.
Otworzył szufladę biurka, wyjął kilka biletów bankowych, włożył je do kieszeni, zamknął biurko i zadzwonił. Baskijczyk odemknął drzwi.
— Prosić — rzekł Marjusz.
Baskijczyk anonsował:
— Pan Thenard.
Wszedł jakiś człowiek.
Nowe zdziwienie dla Marjusza. Człowiek, który wszedł, był mu zupełnie nieznany.
Człowiek ten stary zresztą, miał nos gruby, brodę w halsztuku, na oczach zielone okulary z podwójnym daszkiem z zielonej kitajki, włosy gładko uczesane na czole przy samych brwiach jak peruka woźniców angielskich lepszego tonu. Włosy miał szpakowate. Ubrany był czarno od stóp do głów w odzież schludną choć wytartą; pęk dewizek, wychodzących z kieszeni od kamizelki, wprowadzał na domysł, że ma zegarek. W ręku trzymał stary kapelusz. Chodził pochylony, a głęboki ukłon czynił to zgarbienie widoczniejszem.
Z pierwszego rzutu oka uderzał szczegół, że surdut bardzo obszerny, chociaż starannie zapięty, nie zdawał się robiony na tego człowieka. Tu wypada koniecznie dać krótkie objaśnienie.
W owym czasie mieszkał w Paryżu przy ulicy Beautreilles niedaleko Arsenału, dowcipny żydek, który trudnił się przemienianiem łotra w uczciwego człowieka. Na czas zresztą niedługi, inaczej byłoby to uciążliwem dla łotra. Przemiana dokonywała się na jeden lub dwa dni, po trzydzieści soldów dziennie z pomocą kostiumu jak można najpodobniejszego do uczciwości całego świata. Wynajmujący kostiumy nazywał się Wekslarzem, złodzieje paryscy nie dawali mu innego nazwiska i innego nie znali. Miał szatnię dość zupełną. Łachmany, w które przyodziewał swych klijentów, niezgorzej wyglądały. Miał ubiory stosowne do różnych stanów i okoliczności; na każdym gwoździu jego magazynu wisiała stara i zużyta, oddzielna klasa towarzyska; tu ubiór adwokata, tam sutanna proboszcza, owdzie frak bankiera, w kącie surdut dymisjonowanego oficera, tam znowu odzież literacka a dalej ubiór męża stanu. Człowiek ten dostarczał kostiumów do niezmiernej dramy, którą hultaje odgrywają w Paryżu. Jego kramik był kulisą, z za której wychodziła kradzież i do której wracało oszustwo. Odarty łobuz, przychodząc do tej szatni, płacił trzydzieści soldów i stosownie do roli, którą chciał w tym dniu odegrać, wybierał odzież najstosowniejszą i wychodząc na ulicę, łobuz ten miał wcale przyzwoitą postać. Nazajutrz sumiennie odnoszono kostium, i Wekslarz, który wszystko powierzał złodziejom, nigdy nie był okradziony. Ubiory te miały jedną niedogodność, że źle leżały i nie zdawały się być robione na tych, którzy je nosili; na jednych były za ciasne, na drugich za obszerne, a do nikogo nie przystawałyby dobrze. Złodziej, który był wyższy lub niższy nad średni wzrost męski, niepociesznie wyglądał w kostiumie Wekslarza. Należało także nie być ani za chudym, ani za tłustym. Wekslarz obrachował swe kostiumy na ludzi zwyczajnych. Brał miarę z pierwszego lepszego łobuza, który nie był ani za szczupły, ani za gruby, ani za wysoki, ani za niski. Stąd nieraz dobór do figury był bardzo trudny, ale klijenci Wekslarza radzili sobie jak mogli. Temci gorzej dla wyjątków! Ubiór naprzykład męża stanu, cały czarny a więc przyzwoity, byłby za obszerny na Pitta, a za ciasny na Castelcicala. Ubranie męża stanu tak było opisane w katalogu Wekslarza, z którego tu przepisujem: „Frak czarny sukienny, spodnie półsukienne czarne, kamizelka jedwabna, buty i bielizna.“ Pod marginesem Dawny ambasador stała nota, którą także przepisujemy: „W osobnem pudle, peruka przyzwoicie ufryzowana, zielone okulary, dewizki, i dwie dudki z pióra długości cala, owinięte bawełną.” Wszystko to dostawało się mężowi stanu, byłemu ambasadorowi. Całe ubranie było, że tak powiem, wycieńczone; szwy bielały, łokcie przetarte, jednego guzika brakowało na piersiach, ale ręka męża stanu winna być założoną, za klapę fraka na sercu i zakrywać nieobecny guzik.
Gdyby Marjusz znał tajemne zakłady paryskie, natychmiast poznałby na grzbiecie gościa, którego wprowadził Baskijczyk, ubranie męża stanu pożyczone z tandety Wekslarza.
Zawiedziony Marjusz, zobaczywszy innego niż oczekiwał człowieka, stał się opryskliwym dla nowo przybyłego. Obejrzał go od stóp do głów, gdy ów jegomość niepomiernie się kłaniał, i zapytał oschle:
— Co pan sobie życzysz?
Człowiek odpowiedział ze słodkim skrzywieniem ust, podobnem do pieszczotliwego uśmiechu krokodyla:
— Niepodobna żebym nie miał zaszczytu spotykania pana barona na wielkim świecie. Zdaje mi się, żem już go widział, u księżnej Bagration i w salonach wicehrabiego Dombray, para Francji.
Dobra to taktyka u hultajów udawać, że się poznaje kogoś, zupełnie nieznajomego.
Marjusz uważnie słuchał tego człowieka. Badał dźwięk głosu i ruchy, ale zawód był coraz większy, bo wymawianie było nosowe, zupełnie różne od ostrego i suchego głosu, którego oczekiwał. Był najzupełniej zbity z toru.
— Nie znam — rzekł — pani Bagration, ani pana Dombray. Noga moja nie postała ani u jednego, ani u drugiego.
Odpowiedź była opryskliwa. Ale jegomość, niezachwianej uprzejmości, nalegał:
— Więc widziałem pana u Chateaubrianda! Znam bardzo dobrze Chateaubrianda. Miły człowiek. Nieraz mi mówi: Przyjacielu Thenard... cóż, nie wypijem z sobą po kieliszku?
Czoło Marjusza zasępiało się coraz bardziej.
— Nie miałem zaszczytu być przyjmowanym u pana Chateaubriand. Do rzeczy. Czego chcesz wasan?
Człowiek, słysząc surowszy głos, skłonił się jeszcze niżej.
— Panie baronie, racz mię posłuchać. Jest w Ameryce, w kraju od strony Panama, wioska zwana Joya. Ta wioska składa się z jednego domu. Dom ogromny kwadratowy o trzech piętrach, z cegły suszonej na słońcu, każdy bok kwadratu długi stóp pięćset, każde piętro odsunięte jest o dwanaście stóp od niższego piętra, tak iż ma przed sobą taras do koła gmachu, w środku podwórko wewnętrzne, gdzie są zapasy i amunicja, żadnych okien tylko strzelnice, żadnych drzwi tylko drabiny, drabiny do wchodzenia z dołu na pierwszy taras, a z pierwszego tarasu na drugi, a z drugiego na trzeci; drabiny do schodzenia na podwórko wewnętrzne; żadnych drzwi u pokojów tylko spusty, żadnych schodów, tylko drabiny, wsadzają moździerze i karabiny w strzelnice — ani sposób dostać się wewnątrz; we dnie dom, w nocy cytadela, ośmset mieszkańców — oto wioska. Dla czego takie ostrożności? bo kraj jest niebezpieczny, pełen ludożerców. Więc pocóż tam chodzą? bo to kraj cudowny, znajdują w nim złoto.
— Do czego to wszystko prowadzi? — przerwał Marjusz, który zaczynał się niecierpliwić.
— Do tego, panie baronie. Jestem dawny dyplomata znużony. Stara cywilizacja wlazła mi za skórę. Chcę spróbować życia w dzikich krajach.
— Cóż dalej?
— Panie baronie, samolubstwo jest prawem, którem się świat rządzi. Chłopka, uprawiająca własną rolę, nie ogląda się na drugich. Pies biedaka szczeka na bogacza, a pies bogacza szczeka na biednego. Każdy myśli o sobie. Interes — oto cel ludzi. Złoto — ich magnes.
— Cóż dalej? kończ pan żywo.
— Chciałbym osiąść w Joya. Jest nas troje. Mam małżonkę i panienkę, córkę bardzo ładną. Podróż długa i kosztowna. Trzeba trochę pieniędzy.
— A cóż mię to obchodzi? — zapytał Marjusz.
Nieznajomy jak sęp wyciągnął szyję z halsztucha, i odpowiedział zdwoiwszy uśmiech:
— Alboż pan baron nie czytał mojego listu?
Uwaga była słuszna. W istocie Marjusz zapomniał o treści listu, albo raczej wpatrywał się w pismo, a nie czytał go prawie. Zaledwie sobie cośkolwiek przypominał. Od chwili znowu wrócił do pierwszego przypuszczenia. Zauważył ten szczegół: moja małżonka i moja panienka. Zanurzył w nieznajomym przenikliwe spojrzenie. Sędzia inkwirent nie patrzyłby bystrzej. Wpatrując się weń badawczo, odpowiedział tylko:
— Mów pan krótko.
Nieznajomy zapuścił obydwie ręce w kieszenie kamizelki, podniósł głowę, nie prostując karku, i ze swej strony badał Marjusza zielonym wzrokiem swych okularów.
— Zgoda, panie baronie. Powiem panu krótko. Mogę panu sprzedać jedną tajemnicę.
— Tajemnicę?
— Tajemnicę.
— Mnie tyczącą?
— Trochę.
— Jakaż to tajemnica?
Marjusz słuchając coraz bystrzej wpatrywał się w człowieka.
— Zaczynam bezpłatnie — rzekł nieznajomy. Osądzisz pan sam, że nie przychodzę z próżnemi rękoma.
— Mów.
— Panie baronie, masz u siebie złodzieja i mordercę.
Marjusz zadrżał.
— U mnie? nie — odpowiedział.
Nieznajomy flegmatycznie otarł kapelusz łokciem i mówił dalej:
— Zabójcę i złodzieja. Pan baron raczy zauważyć, że nie mówię tu bynajmniej o wypadkach starych, zapomnianych i przedawnionych, które prawo przestało poszukiwać, a Bóg po długim żalu winowajcy przebaczył. Mówię o wypadkach świeżych, teraźniejszych, o których sprawiedliwość karząca nie wie jeszcze. Otóż ten człowiek wkradł się w pańskie zaufanie, prawie w pańską rodzinę pod fałszywem nazwiskiem. Powiem panu jego nazwisko prawdziwe. A powiem zadarmo.
— Słucham.
— Nazywa się Jan Valjean.
— Wiem o tem.
— Podobnież powiem panu zadarmo, co on za jeden.
— Mów.
— Dawny galernik.
— Wiem o tem.
— Pan wie od czasu jak miałem zaszczyt mu to powiedzieć.
— Nie. Wiedziałem dawniej.
Ton zimny Marjusza, podwójna jego odpowiedź wiem o tem, jego suchy lakonizm, obudziły głuchy gniew w nieznajomym. Ukradkiem rzucił na Marjusza wściekłe spojrzenie, które jakkolwiek chwilowe, nie uszło jego uwagi. Pewne błyski wzroku, właściwe są tylko pewnym duszom: źrenica to okienko myśli, zapala się od niej. Okulary nic nie ukryją; chciej-bo zakryć szybą piekło!
Nieznajomy uśmiechnął się i ciągnął dalej:
— Nie ośmielam się zadawać kłamstwa panu baronowi. W każdym razie widzi pan, że jestem dobrze zawiadomiony. Ale co teraz powiem, jest tylko mnie samemu wiadome. Dotyczy to majątku pani baronowej. Tajemnica nadzwyczajna. Jest do sprzedania. Naprzód ofiaruję ją panu. Tanio, za dwadzieścia tysięcy franków.
— Znam tę tajemnicę jak wszystkie inne — rzekł Marjusz.
Jegomość uczuł, że wypada trochę zniżyć cenę.
— Panie baronie, daj dziesięć tysięcy, a powiem.
— Powtarzam, że nie powiesz mi pan nic nowego. Wiem naprzód co mi chcesz powiedzieć.
W oczach człowieka zajaśniała znów błyskawica i zawołał:
— Przecież muszę dziś jeść obiad. Tajemnica nadzwyczajna, powtarzam. Panie baronie, sprzedam taniej. Daj tylko dwadzieścia franków.
Marjusz spojrzał mu bystro w oczy:
— Znam tę tajemnicę nadzwyczajną, wiedziałem o nazwisku Jana Valjean i wiem jak się pan nazywasz.
— Ja?
— Tak.
— To nietrudno, panie baronie. Miałem zaszczyt napisać je i powiedzieć panu. Thenar.
— Dier.
— Hę?
— Thenardier.
— Kto taki?
Gdy grozi niebezpieczeństwo, jeż nastrzępia kolce, chrząszcz udaje umarłego, stara gwardja tworzy czworobok; człowiek ten zaczął się śmiać.
Potem szczutkiem strząsnął pył z rękawa swego fraka.
Marjusz mówił dalej:
— Jesteś także robotnikiem Jondrette, aktorem Fabantou, poetą Genflot, Hiszpanem don Alvares i imością Balizard.
— Imością jak?
— I trzymałeś garkuchnię w Montfermeil.
— Garkuchnię! nigdy.
I powiadam ci, że jesteś Thenardier.
— Zaprzeczam.
— I że jesteś łajdak. Na masz.
I Marjusz wyjąwszy z kieszeni bilet bankowy, rzucił mu go w oczy.
— Dziękuję! przepraszam! pięćset frankówka, panie baronie!
I zdumiony, wstrząśniony, kłaniał się i przypatrywał biletowi.
— Pięćset franków — rzekł osłupiały. I wybąkał półgłosem: piękny świstek!
Potem zawołał nagle:
— A więc niech tak będzie. Mówmy otwarcie i bez ceremonji.
I zwinny jak małpa, zarzucił w tył włosy, zerwał okulary, wyjął z nosa dwa piórka, o których mówiliśmy przed chwilą i które poznaliśmy już na innej stronicy tej książki, i zdjął swą twarz jak się zdejmuje kapelusz.
Oczy mu zajaśniały, czoło nierówne, poorane, gdzie niegdzie z guzami, ohydnie pomarszczone u góry, odsłoniło się, nos stał się spiczasty jak dziób, i ukazał się znów profil srogi i przenikliwy drapieżnego człowieka.
— Pan baron jest nieomylny — rzekł głosem czystym bez żadnego dźwięku nosowego, jestem Thenardier.
I wyprostował pochylone plecy.
Thenardier, on to był w istocie, zdumiał się niezmiernie; zmieszałby się nawet, gdyby to było możliwem. Spodziewał się zadziwić, a sam został zdziwiony. Za to upokorzenie płacono mu pięćset franków, i naturalnie, przyjął, niemniej jednak był oszołomiony.
Poraz pierwszy widział barona Pontmercy, a jednak ten baron Pontmercy poznał go, mimo przebrania, i wskroś przeniknął. Baron ten nietylko znał dobrze Thenardiera, ale nadto zdawał się znać Jana Valjean. Co za jeden ten młodzieniec, prawie młokos, tak zimny a tak wspaniałomyślny, znający ludzi ze wszystkich nazwisk, a jednak dający pieniądze, karzący łotrów jak sędzia, a płacący im jak gdyby był oszukany? Jak sobie przypominacie, Thenardier choć był sąsiadem Marjusza, nigdy go nie widział, co w Paryżu często się zdarza; dawniej słyszał coś od swych córek o biednym młodzieńcu imieniem Marjusz, który mieszkał w tym samym domu. Nie znając go napisał do niego list wiadomy. Ani nawet mógł przypuścić, że ten Marjusz jest jedną osobą z panem baronem Pontmercy.
Z resztą przez swoją córkę Anzelmę, którą wysłał na przeszpiegi za parą ślubną dnia 16 lutego, i przez przebiegi osobiste, dowiedział się wielu rzeczy, i z głębi swych ciemności schwytał niejedną nić tajemniczą. Po wielu zabiegach odkrył a przynajmniej przez różne przypuszczenia domyślił się, kto był owym człowiekiem, którego spotkał pewnego dnia w Wielkim kanale ściekowym. Odgadłszy człowieka, łatwo trafił na jego nazwisko. Wiedział, że Cozetta była panią baronową Pontmercy. Ale z tej strony postanowił być bardzo ostrożnym. Kto wreszcie była Cozetta, sam dobrze nie wiedział. Wprawdzie przewidywał nieprawe pochodzenie, historja Fantiny zawsze mu się wydawała podejrzaną; ale po co o tem mówić? czy żeby lepiej zapłacono za milczenie? Miał do sprzedania coś lepszego, a przynajmniej tak sądził. Zresztą, według wszelkiego prawdopodobieństwa, gdyby bez dowodów powiedział baronowi Pontmercy: Pańska żona jest z nieprawego łoża, zyskałby tyle tylko, że mąż kopnąłby go w bok i wyrzucił za drzwi.
W przekonaniu Thenardiera rozmowa z Marjuszem jeszcze się nie rozpoczęła. Wypadało się cofnąć, użyć innej strategji, opuścić zajęte stanowisko, zmienić front bitwy; ale zresztą nic jeszcze nie stracił, a miał już pięćset franków w kieszeni. Prócz tego miał coś stanowczego do powiedzenia, a nawet czuł się dość silnym przeciw baronowi Pontmercy, który tak dobrze zawiadomiony i uzbrojony. Dla ludzi takich jak Thenardier każda rozmowa była pojedynkiem. Jakie było jego położenie w rozmowie, którą miał zawiązać? Nie wiedział z kim rozmawia, ale wiedział o czem ma mówić. Szybko odbył ten wewnętrzny przegląd swych sił i powiedziawszy: Jestem Thenardier, czekał.
Marjusz zamyślił się głęboko. Nakoniec miał w ręku Thenardiera. Znalazł człowieka, którego tak usilnie poszukiwał. Mógł więc teraz spełnić polecenie pułkownika Pontmercy. Upokorzało go, że ten bohater zawdzięczał coś zbójcy, i że Marjusz dotychczas nie wypłacił długu, który mu ojciec z grobu przekazał. W dziwnem położeniu, w jakiem się umysł jego względem Thenardiera znajdował, zdawało mu się, iż należy pomścić pułkownika, że nieszczęściem winien był ocalenie takiemu łotrowi. Jakkolwiek bądź, był zadowolony. Mógł nakoniec oswobodzić cień pułkownika od tego niegodnego wierzyciela, i zdawało mu się, że wydobędzie z więzienia za długi pamięć swego ojca.
Obok tego obowiązku miał drugi, wyświecić, jeśli można, źródło majątku Cozetty. Dobra sposobność zdawała się nastręczać. Może Thenardier wiedział cokolwiek. Mogło być użytecznem poznanie wszystkich tajemnic tego człowieka.
Thenardier schował do kieszeni „ładny świstek“ i łagodnie, prawie czule patrzył na Marjusza.
Marjusz przerwał milczenie.
— Posłuchaj Thenardierze, powiedziałem ci twoje nazwisko. A teraz czy chcesz, bym ci odkrył ową tajemnicę, którą mi chciałeś powiedzieć? I ja także zasięgałem wiadomości. Zobaczysz, że mam lepsze od twoich. Jan Valjean jakeś powiedział, jest zabójcą, i złodziejem. Złodziejem, bo okradł bogatego rękodzielnika, którego zgubił, pana Madeleine. Zabójcą, bo zastrzelił inspektora Javerta.
— Nic nie rozumiem, panie baronie — rzekł Thenardier.
— Zaraz zrozumiesz, tylko posłuchaj. Około roku 1822 był w okręgu Pas de Calais człowiek, który dawniej miał jakieś zatargi ze sprawiedliwością, ale pod nazwiskiem pana Madeleine poprawił się i został uczciwym człowiekiem. Był on w całem znaczeniu tego słowa mężem sprawiedliwym. Własnym przemysłem, prowadząc fabrykę czarnych świecidełek, zbogacił całe miasto. Co do osobistego majątku, zebrał go także, ale prawie od niechcenia, nie dbając o to. Był opiekunem ubogich. Zakładał szpitale, otwierał szkoły, odwiedzał chorych, wyposażał ubogie dziewczęta, wspierał wdowy, utrzymywał sieroty; był opatrznością całego kraju. Nie chciał przyjąć krzyża, mianowano go merem. Jeden uwolniony galernik znał tajemnicę kary, której niegdyś uległ ten człowiek, denuncjował go i korzystając z jego aresztowania wpadł do Paryża i opatrzony fałszywym podpisem podniósł od bankiera Lafitta — wiem to od samego kasjera — przeszło pół miljona, które należały do pana Madeleine. Galernik, co okradł p. Madeleine był to Jan Valjean. Co do drugiego faktu, także mi nic nowego nie powiesz. Jan Valjean zabił inspektora Javert; zabił go wystrzałem z pistoletu. Ja, który to mówię, byłem przy tem obecny.
Thenardier rzucił na Marjusza tryumfujące spojrzenie człowieka, który przed chwilą pobity, czuł się teraz panem swego zwycięzcy i w jednej chwili odzyskał stracony plac boju. Ale uśmiech natychmiast osiadł na jego ustach, bo tryumf niższego nad wyższym nie powinien być szorstki. Thenardier też powiedział tylko do Marjusza:
— Panie baronie, błądzimy po manowcach.
I poparł ten frazes wyrazistym młynkiem swych dewizek.
— Co! — odparł Marjusz — zaprzeczam temu. Tożto oczywiste fakta.
— To przywidzenia. Zaufanie, jakiem mię pan baron zaszczyca, obowiązuje mię powiedzieć mu to otwarcie. Przedewszystkiem prawda i sprawiedliwość. Panie baronie, Jan Valjean nie okradł pana Madeleine, i Jan Valjean wcale nie zabił Javerta.
— A to dopiero! Dlaczego?
— Z dwóch przyczyn.
— Jakich? mów.
— Oto pierwsza. Nie okradł pana Madeleine, ponieważ on sam Jan Valjean jest panem Madeleine.
— Co ty pleciesz.
— Oto druga. Nie zabił Javerta, zważywszy, że go zabił sam Javert.
— Co takiego?
— Że Javert odebrał sobie życie.
— Dowiedź! dowiedź? — wołał Marjusz odchodząc od zmysłów.
Thenardier powtórzył skandując każdy wyraz:
Inspe-ktor po-licji Ja-vert był znale-ziony mar-twy pod ły-żwą mo-stu Zamiany.
— Ależ dowiedź!
Thenardier wyjął z bocznej kieszeni obszerną szarą kopertę, która zdawała się mieścić papiery różnego formatu.
— Mam moje akta — rzekł spokojnie.
I dodał:
— Panie baronie, w interesie pańskim pragnąłem dobrze poznać Jana Valjean. Utrzymuję tedy, że Jan Valjean i Madeleine to jeden i ten sam człowiek, utrzymuję dalej, że Javerta zabił sam Javert, i mam na to dowody. Nie piśmienne dowody — pismo jest podejrzane — pismo może kłamać, ale dowody drukowane.
To mówiąc, Thenardier wyjmował z koperty dwa numera dzienników zżółkłych, pomiętych i mocno przesyconych tytuniem. Jeden z tych dzienników popękany we wszystkich zgięciach i rozpadający się na kwadratowe kawałki, wydawał się znacznie dawniejszym od drugiego.
— Dwa fakta, dwa dowody — rzekł Thenardier. I podał Marjuszowi dwa rozwinięte dzienniki.
Czytelnik zna je dobrze. Jeden dawniejszy, numer Białej Chorągwi z d. 25 lipca 1823 r., której tekst powtórzony jest w trzecim tomie tego dzieła, świadczył o tożsamości p. Madeleine i Jana Valjean. Drugi, Monitor z 15 lipca 1832 r. potwierdzał samobójstwo Javerta, dodając, że z ustnego raportu, złożonego prefektowi przez samego Javerta, pokazuje się, iż będąc więźniem na barykadzie ulicy Konopnej, winien był ocalenie wspaniałomyślności jednego powstańca, który zamiast wypalić mu w łeb z pistoletu, wystrzelił w powietrze.
Marjusz czytał. Oczywistość prawdy biła w oczy, data pewna, dowód niewątpliwy, dwa te dzienniki nie były wydrukowane umyślnie na poparcie słów Thenardiera; notę ogłoszoną w Monitorze przesłała drogą administracyjną prefektura policji. Marjusz nie mógł wątpić. Objaśnienia kasjera domu Lafitte były fałszywe i on sam się pomylił. Jan Valjean, zolbrzymiały nagle — wysuwał się z po za obłoku. Marjusz nie mógł powstrzymać okrzyku radości.
— A więc ten nieszczęśliwy człowiek jest godnym podziwu! ów majątek jest rzeczywiście jego; ten Madeleine, opatrzność całej okolicy! ten Jan Valjean, zbawca Javerta!
— To zabójca i złodziej — rzekł Thenardier.
I dodał tonem człowieka, który zaczyna poczuwać w sobie pewną powagę: — Uspokójmy się.
Złodziej i zabójca — słowa te, które jak mniemał Marjusz, znikły na zawsze, teraz wracały, padając na niego jak struga zimnej wody.
— Jeszcze swoje! — rzekł.
— Zawsze swoje. Jan Valjean nie okradł Madeleina ale jest złodziejem. Nie zabił Javerta, ale jest mordercą.
— Może mówisz — odparł Marjusz — o owej nędznej kradzieży przed czterdziestu laty, którą, jak same dzienniki twoje pokazują, odpokutował całem życiem, pełnem skruchy, zaparcia się i cnoty?
— Powiadam zabójstwo i kradzież, panie baronie. I powtarzam iż mówię o świeżych postępkach. To, co mam panu odkryć, jest najzupełniej nieznane. To rękopism nie wydany jeszcze. A może znajdziesz pan w nim źródło majątku, który tak zręcznie Jan Valjean ofiarował pani baronowej. Powiadam zręcznie, albowiem darowizną tego rodzaju wcisnąć się do zacnego domu, dzielić jego dobry byt i zarazem ukryć swoją zbrodnię, korzystać z kradzieży, zagrzebać swe nazwisko i znaleść dla siebie rodzinę — to wcale nie głupi pomysł.
— Mógłbym ci tu przerwać — zauważył Marjusz — ale mów dalej.
— Panie baronie, powiem wszystko, zdając wynagrodzenie na pańską wspaniałomyślność. Powiesz pan: a czemuś się nie udał do Jana Valjean? Z bardzo prostej przyczyny; wiem że się ogołocił ze wszystkiego dla państwa, i uważam tę kombinację za bardzo dowcipną; ale nie ma już ani grosza, pokazałby mi próżne garście, a ponieważ potrzebuję pieniędzy na podróż do Joya, wolałem udać się do pana, bo masz wszystko, a on nic. Jestem trochę znużony, pozwoli pan, że usiądę.
Marjusz usiadł i skinął na niego, by usiadł także.
Thenardier rozwalił się także na krześle z poduszkami, wziął obydwa dzienniki, schował je do koperty i mruknął prztykając paznokciem w Biała Chorągiew: nie małom się nabiedził, by go dostać! To uczyniwszy, założył nogi, rozsiadł się wygodnie przybierając postawę człowieka, który jest pewny tego, co mówi, potem rozpoczął rzecz poważnie, kładąc przycisk na każdy wyraz:
— Panie baronie, d. 6 czerwca 1832 r. blisko rok temu, podczas zaburzenia, pewien człowiek był w wielkim kanale paryskim w stronie, gdzie ścieki wpadają do Sekwany między mostem Inwalidów i mostem Jena.
Marjusz gwałtownie zbliżył swe krzesło do krzesła Thenardiera. Zauważywszy to poruszenie, Thenardier ciągnął dalej z powolnością mówcy, czującego, że pod jego słowy drga serce przeciwnika.
— Człowiek ten, zmuszony ukrywać się z przyczyn zupełnie zresztą obcych polityce, obrał kanał na mieszkanie i miał od niego klucz. Powtarzam, było to 6 czerwca; mogła być godzina ósma wieczór. Człowiek usłyszał szelest w kanale. Zdziwiony wielce, ukrył się i wypatrywał. Był to szelest kroków, ktoś zbliżał się w cieniu. Dziwna rzecz, był w kanale ktoś inny prócz niego. Krata od wyjścia z kanału nie była daleką. Trochę światła wpadającego z zewnątrz dozwoliło mu poznać nowo przybyłego i zobaczyć, że człowiek ten niósł coś na plecach. Szedł pochylony. Człowiek, który tak szedł pochylony, był dawnym galernikiem, a to co niósł na plecach było trupem. Najoczywistszy w świecie dowód morderstwa. Co do kradzieży, to samo przez się rozumie, nie zabija się darmo człowieka. Galernik ten niósł trupa do rzeki. Jedna rzecz godna zaznaczenia, że nim doszedł do kraty wyjścia, galernik, idąc kanałem, musiał koniecznie napotkać na drodze straszną topiel, gdzie mógłby zostawić trupa, ale nazajutrz oczyszczacze kanału, pracując przy topieli, znaleźliby człowieka zabitego, a tego właśnie nie życzył sobie zabójca. Wolał ze swym ciężarem przeprawić się przez topiel, i musiały jego wysilenia być straszne, bo niepodobna bardziej narażać swego życia; nie pojmuję jak mógł żywy wyjść stamtąd.
Marjusz bliżej przysunął swoje krzesło. Korzystając z tego, Thenardier odetchnął swobodnie i tak mówił dalej:
— Panie baronie, kanał ściekowy nie jest Polem Marsowem. Braknie tam wszystkiego, nawet miejsca. Gdy dwaj się ludzie tam zejdą, muszą się spotkać. Tak się też stało. Lokator i przechodzień zmuszeni byli powiedzieć sobie dzień dobry, choć żaden z nich nie był rad temu. Przechodzień rzekł do lokatora: — Widzisz, co mam na plecach, muszę stąd wyjść, masz klucz, daj mi go. Galernik miał herkulesową siłę. Nie grzecznie byłoby odmawiać. Jednakże właściciel klucza parlamentował jedynie, by zyskać na czasie. Rozpatrzył trupa, ale nie mógł nic dojrzeć, prócz tego, że był młody, porządnie ubrany, miny bogacza, i cały krwią zbroczony. Rozmawiając, niepostrzeżony przez mordercę oderwał z tyłu kawał poły surduta człowieka zabitego. Pojmujesz pan, rzecz mogąca być dowodem przekonywającym i posłużyć do trafienia na ślad zbrodni. Włożył ten dowód do swej kieszeni. Poczem otworzył kratę, wypuścił człowieka z jego ciężarem na plecach, zamknął kratę i schował się, nie chcąc bynajmniej mięszać się do przygody, a nadewszystko, nie chcąc być świadkiem, jak zabójca w rzucał zabitego do rzeki. Teraz pan pojmujesz. Ten co niósł trupa był to Jan Valjean, ten co miał klucz, mówi do pana w tej chwili; a kawałek surduta...
Thenardier dokończył frazesu, dobywając z kieszeni i trzymając w palcach przed swemi oczyma uwieszony kawał podartego sukna, pokrytego ciemnemi plamami.
Marjusz powstał blady, wzruszony, nie oddychając prawie, ze wzrokiem utkwionym w kawałku czarnego sukna — i nie rzekłszy słowa, nie spuszczając oczów z tej szmaty, cofnął się ku ścianie, i prawą ręką wyciągnioną po za siebie szukał klucza od szafy przy kominku. Znalazł klucz, otworzył szafę, i nie patrząc włożył w nią rękę, a iskrzące jego źrenice ciągle były utkwione w gałgan, który Thenardier trzymał rozwinięty.
Tymczasem Thenardier mówił dalej:
— Panie baronie, mam wszelkie powody wierzyć, że ów zabity młodzieniec był bogatym cudzoziemcem, którego Jan Valjean wciągnął w zasadzkę i zabiwszy zabrał mu ogromne pieniądze.
— Młodzieńcem tym ja byłem, oto masz surdut! — zawołał Marjusz i rzucił na podłogę stare czarne ubranie, całe krwią poplamione.
Potem wyrwawszy z rąk Thenardiera kawałek sukna pochylił się ku ziemi i przyłożył go do poły. Oddarty kawałek przystawał najdokładniej i uzupełniał surdut.
Thenardier osłupiał i pomyślał: A tom się złapał!
Marjusz podniósł się drżący, pełen rozpaczy, promieniejący.
Poszukał w kieszeniach, postąpił wściekły ku Thenardierowi i dotykając prawie jego twarzy pięścią pełną biletów pięćset i tysiąc frankowych, zawołał:
— Jesteś nikczemny kłamca, potwarca i zbrodniarz. Przyszedłeś oskarżyć człowieka, a usprawiedliwiłeś go tylko, miałeś chęć go zgubić, a zdołałeś tylko podnieść jego chwałę. Ty sam jesteś złodziej i zabójca! Widziałem cię Thenardierze Jondrette w owej kletce na bulwarze Szpitalnym. Wiem o tobie tyle, że gdybym zechciał, poszedłbyś na galery i dalej nawet. Na masz tysiąc franków, łotrze przeklęty!
I cisnął Thenardierowi bilet tysiącfrankowy.
— A! Jondrette Thenardierze, podły hultaju! niech to będzie dla ciebie nauką, tandeciarzu sekretów, kramarzu tajemnic, szperaczu w ciemnościach, nędzniku! Bierz jeszcze te pięćset franków i wychodź stąd! Waterloo cię osłania.
— Waterloo! — mruczał Thenardier, kładąc pieniądze do kieszeni.
— Tak morderco! ocaliłeś tam życie pułkownikowi...
— Jenerałowi — rzekł Thenardier, podnosząc głowę.
— Pułkownikowi — odparł z gniewem Marjusz. Nie dałbym i szeląga za jenerała! I przychodzisz tu popełniać takie podłości. Powiadam ci, żeś się dopuścił wszelkich nikczemności. Precz! wynoś się! Bądź tylko szczęśliwy — więcej nie żądam. A, potworze! masz jeszcze trzy tysiące franków. Bierz je. Jutro pojedziesz do Ameryki z córką, bo twoja żona umarła, obmierzły kłamco. Będę pilnował twego odjazdu! rozbójniku, wyliczę ci jeszcze dwadzieścia tysięcy franków. Idź powiesić się gdzieindziej!
— Panie baronie — odpowiedział Thenardier, kłaniając się do ziemi — dozgonna wdzięczność!
I Thenardier wyszedł nic nie pojmując, zdumiony i zachwycony słodkiem potłuczeniem workami złota i piorunami, ciskającemi na jego głowę bilety bankowe.
Był rażony piorunem, ale bardzo zadowolony, i nie życzyłby sobie gromochronu od takiego pioruna.
Skończmy zaraz z tym człowiekiem. We dwa dni po wypadkach, które opowiadamy w tej chwili, za staraniem Marjusza odjechał do Ameryki pod fałszywem nazwiskiem, z córką Anzelmą, mając weksel do New-Yorku na dwadzieścia tysięcy franków. Moralna nędza Thenardiera była nieuleczoną; w Ameryce pozostał tem, czem był w Europie. Nieraz w zetknięciu ze złym człowiekiem psuje się uczynek najlepszy i w zły zamienia. Z pieniędzmi Marjusza Thenardier został handlarzem murzynów.
Gdy wyszedł Thenardier, Marjusz pobiegł do ogrodu, w którym przechadzała się jeszcze Cozetta.
— Cozetto! Cozetto! — wołał. Chodź! chodź prędko! Baskijczyk. zawołaj dorożkę! Cozetto chodź. A mój Boże! To on ocalił mi życie! Nie traćmy ani chwili! Włóż szal.
Cozetta pomyślała, że zwarjował, i była posłuszną.
Nie mógł oddychać i przyciskał rękę do serca, by stłumić jego bicia. To przechadzał się wielkim krokiem, to całował Cozettę: — Ah! Cozetto, jestem nieszczęśliwy! — mówił.
Marjusz tracił głowę. Zaczynał dostrzegać w Janu Valjean jakąś wyniosłą i posępną postać. Ukazała mu się niesłychana cnota, wzniosła i cicha, ogromna i pokorna. Cud ten olśniewał Marjusza. Nie wiedział dobrze, co widział, czuł tylko że było wielkie.
Po chwili dorożka stanęła przed bramą.
Marjusz wsadził Cozettę i sam wskoczył.
— Dorożkarzu, jedź na ulicę Człowieka Zbrojnego numer 7.
Dorożka ruszyła z miejsca.
— A! co za szczęście! — rzekła Cozetta. Na ulicę Człowieka Zbrojnego. Nie śmiałam ci już mówić o tem. Zobaczymy więc pana Jana!
Twego ojca! Cozetto, twego ojca bardziej niż kiedy! Cozetto, teraz się domyślam. Mówiłaś, żeś nigdy nie odebrała listu, który ci posłałem przez Gavrocha. Widać wpadł w jego ręce. Cozetto, poszedł na barykadę by mnie ocalić. A że potrzebuje być aniołem, więc mimochodem ocalał drugich, ocalił Javerta. Wydobył mię z tej przepaści i dał tobie. Niósł mię na plecach w tym strasznym kanale. A! jestem potworny niewdzięcznik. Cozetto, był twoją opatrznością, potem został moją. Wyobraź sobie, że była tam okropna topiel, w której można było sto razy zginąć, utonąć w błocie. Cozetto, on przeniósł mię przez tę topiel. Byłem omdlały, nic nie widziałem, nic nie słyszałem, nie mogłem nic wiedzieć o własnej przygodzie. Zabierzem go do siebie, chce czy nie chce, nie rozstanie się już z nami. Byle tylko był w domu! Byleśmy go zastali! Do końca życia czcić go będę jak własnego ojca. Tak, niezawodnie się tak stało. Jemu Gavroche list oddał. Wszystko się wyjaśnia. Rozumiesz?
Cozetta nie zrozumiała ani słowa.
— Masz słuszność — rzekła.
Tymczasem powóz się toczył.






V.
Noc, po za którą jest dzień.

Usłyszawszy stukanie do drzwi, Jan Valjean się obrócił.
— Proszę wejść — rzekł słabym głosem.
Drzwi się otwarły i ukazali się Cozetta i Marjusz.
Cozetta rzuciła się do pokoju.
Marjusz pozostał w progu, oparłszy się o futrynę.
— Cozetta — rzekł Jan Valjean i wyprostował się na krześle, wyciągnąwszy drżące ręce, zdumiony, trupiej bladości, z niezmierną radością w oczach.
Cozetta, dusząc się ze wzruszenia, padła na piersi Jana Valjean.
— Ojcze? — zawołała.
Jan Valjean zmieszany, wstrząśnięty, wybąkał:
— Cozetta! to ona! to pani! to ty! mój Boże!
I przyciskając ją do serca, zawołał:
— To ty! jesteś tutaj! Więc mi przebaczasz!
Marjusz, spuszczając powieki, by z nich łzy nie płynęły, postąpił krok naprzód i wyszeptał, ściskając konwulsyjnie usta, żeby powstrzymać łkanie:
— Ojcze mój!
— I pan także, i pan mi przebaczasz! — rzekł Jan Valjean.
Marjusz nie mógł znaleść słów i Jan Valjean dodał:
— Dziękuję.
Cozetta zerwała z siebie szal i rzuciła kapelusz na łóżko.
— To mi zawadza — rzekła.
I siadając na kolanach starca, wdzięcznie odgarnęła jego białe włosy i pocałowała go w czoło.
Jan Valjean nie opierał się, odurzony radością.
Cozetta, która ledwie coś pojmowała z tego, co zaszło, podwoiła pieszczoty, jakby chciała zapłacić dług Marjusza.
Jan Valjean wyszeptał:
— Jacy jesteście niedorzeczni! Sądziłem, że już jej nie zobaczę. Wyobraź sobie, panie Pontmercy, że w chwili gdyście weszli, powiedziałem sobie: Już wszystko skończone. Oto jej sukienka, jestem nędzny człowiek, już nie zobaczę Cozetty, mówiłem w chwili właśnie, gdyście wstępowali na schody. Nie byłżem głupi! Tacy to my śmieszni. Zapominamy, że jest Pan Bóg. Pan Bóg mówi: Wyobrażasz sobie, że cię opuszczą, głuptasiu! Nie. Nie, tak nie będzie. Biedny poczciwiec potrzebuje anioła. I anioł przychodzi. I widzi swoją Cozettę! i widzi swoją małą Cozettę! Ach! byłem bardzo nieszczęśliwy.
Przez chwilę nie mógł mówić, potem ciągnął dalej:
W istocie bardzo potrzebowałem widzieć Cozettę, choć czasami. Sercu także potrzebny jest pokarm. Wszelako czułem dobrze, że jestem zbyteczny. Tłómaczyłem to sobie, mówiłem: nie potrzebują cię, pozostań w swoim kącie, człowiek nie ma prawa się uwieczniać. Ach! Bogu dzięki, oglądam ją jeszcze! Czy wiesz Cozetto, że twój mąż jest bardzo piękny? A, masz śliczny kołnierzyk haftowany, to dobrze. Lubię tak i deseń. Mąż ci go wybrał, nie prawdaż? A przytem potrzebne ci są kaszmiry. Panie Pontmercy, pozwól mi jej ty mówić. Nie na długo.
A Cozetta mówiła:
Co, za złośliwość tak nas opuszczać! Gdzie ojciec się obracał? dlaczego tak długo był nieobecny? Dawniej podróże ojca nie trwały dłużej nad trzy lub cztery dni. Posyłam Nicolettę, odpowiadają zawsze: Nie ma go. Oddawna ojciec wrócił? Dlaczego nas nie zawiadomił? Ojciec jest bardzo zmieniony. Ach brzydki ojciec; był chory i nic nie powiedział. Marjuszu, dotknij jego ręki, jaka zimna!
— Ach! więc i pan przyszedłeś! Panie Pontmercy, przebaczasz mi — powtórzył Jan Valjean.
Na te słowa, powtórzone przez Jana Valjeau, wezbrane serce Marjusza wybuchło i zawołał:
— Cozetto, czy słyszysz, co on mówi? prosi mię przebaczenia! A czy wiesz Cozetto, co on uczynił? Ocalił mi życie. Uczynił więcej. Dał mi ciebie. I ocaliwszy mię, dawszy mi ciebie Cozetto, cóż zrobił z sobą samym. Poświęcił się. Oto człowiek. I mnie niewdzięcznemu, bez pamięci, bez serca, mnie winowajcy, mówi: Dziękuję! Cozetto, choćbym całe życie przepędził u nóg tego człowieka, jeszczeby to było niedość. Ta barykada, ten kanał ściekowy, te topiele i kloaki — wszystko to przeszedł dla mnie, dla ciebie Cozetto, uniósł mię ze wszystkich śmierci, sam je przyjmując. Tyle ma męztwa, cnoty i heroizmu.
— Cicho, cicho! — szepnął Jan Valjean. Po co to mówić?
— Ale pan — zawołał Marjusz z gniewem czci pełnym — czemuś tego nie powiedział? To także pańska wina. Ocalasz drugim życie i ukrywasz to przed nimi! Gorzej robisz, pod pozorem, że się odsłaniasz, w istocie się spotwarzasz. To okropne.
— Powiedziałem prawdę — rzekł Jan Valjean.
— Nie — odparł Marjusz — prawda, to cała prawda, a pan jej nie powiedziałeś. Byłeś panem Madeleine, dlaczego nie powiedziałeś pan tego? Ocaliłeś życie Javertowi, czemuś tego nie powiedział? Winien ci jestem życie, czemuś tego nie powiedział?
— Bo myślałem, jak pan. Sądziłem, że masz słuszność. Powinienem był odejść. Gdybyś wiedział o tej przygodzie w kanale, zatrzymałbyś mię przy sobie. Musiałem więc umilknąć. Gdybym przemówił, zawadzałbym wszystkim.
— Zawadzał w czem i komu! — odparł Marjusz. Czyż pan sądzisz, że tu zostaniesz? Zabieramy cię. A mój Boże! gdy pomyślę, że przypadkiem dowiedziałem się o tem, rozpacz mię bierze. Zabieramy cię ojcze. Należysz do nas. Jesteś jej ojcem i moim. Nie przepędzisz ani jednego dnia więcej w tym szkaradnym domu. Nie wyobrażaj ojciec sobie, że będziesz tu jeszcze jutro.
— Jutro — rzekł Jan Valjean — nie będę tutaj, ale też nie będę i u was.
— Co mówisz ojcze? — odparł Marjusz. Może znowu zamyślasz o podróży? Nie pozwolimy. Nie opuścisz nas nigdy. Należysz już do nas, nie puścimy cię.
— Tym razem wymówki na nic się zdadzą — dodała Cozetta. Mamy na dole powóz. Zabiorę ojca, a jeśli potrzeba, użyję siły.
I śmiejąc się, zrobiła poruszenie, jakby chciała wziąć starca na ręce.
— W naszym domu zawsze jest gotowy pokój dla ojca — mówiła dalej. Gdybyś wiedział, jaki teraz piękny jest ogród! Jak ładnie kwitną amerykańskie powoje! Aleje wysypane są piaskiem z rzeki: są w nim małe muszelki fioletowe. Będzie ojciec jadł poziomki. Ja sama je pielęgnuje. I nie będzie już między nami panie Janie i pani, wszyscy będziemy się tykać jak w rzeczypospolitej, nie prawdaż Marjuszu? Program został zmieniony. Żebyś wiedział ojcze, jakie miałam zmartwienie; okropny kot zjadł mi maszkę, która miała gniazdko w wydrążeniu muru. Biedna mała maszka, wyścibiała główkę ze swego okienka i patrzyła na mnie! Płakałam po jej stracie. Byłabym zabiła kota! Ale teraz już nikt nie płacze. Wszyscy się śmieją, wszyscy są szczęśliwi. Pójdzie ojciec z nami. Jak się dziadek ucieszy! Ojciec będzie miał swój klomb w ogrodzie, sam go będzie uprawiał i zobaczymy, czy ojca truskawki będą takie piękne, jak moje. Przytem będę robiła co zechcesz ojcze, a i ty będziesz mi posłuszny.
Jan Valjean słuchał jej nie słysząc. Słyszał muzykę jej głosu, ale nie chwytał znaczenia słów; gruba łza, posępna perła duszy, wezbrała powoli w jego oku. Wyszeptał:
— Ona jest przy mnie, czyż to nie dowód, że Bóg jest dobry!
— Mój ojcze — wołała Cozetta.
Jan Valjean odezwał się znowu:
— Wielka to prawda, że byłoby rozkosznie żyć razem. Mają pełne ptaków drzewa. Przechadzam się z Cozettą. Należę do ludzi, którzy żyją, mówią mi dzień dobry, wołają do ogrodu, jak słodko! Widzimy się co rano. Uprawiamy razem ogródek. Ona mi podaje truskawki, ja zrywam dla niej róże. Jak miło! Tylko że...
Przerwał i dodał zcicha:
— Szkoda.
Łza nie spadła, wróciła się i Jan Valjean zastąpił ją uśmiechem.
Cozetta ujęła w swe dłonie ręce starca.
— A mój Boże! — rzekła — ręce ojca coraz zimniejsze. Czyś chory? Czy bardzo cierpisz?
— Nie — odpowiedział Jan Valjean; — owszem, mam się dobrze. Tylko...
I umilkł.
— Tylko co?
— Zaraz umrę.
Cozetta i Marjusz zadrżeli.
— Umrzesz! — zawołał Marjusz.
— Tak, ale to nic — rzekł Jan Valjean.
Westchnął, uśmiechnął się i dodał:
— Cozetto, mówiłaś do mnie, mów jeszcze, mów; więc twoja drobna maszka nie żyje, mów, niech słyszę twój głos!
Marjusz skamieniały patrzył na starca.
Cozetta wydała krzyk rozdzierający.
— Ojcze! drogi ojcze! ty żyć będziesz. Musisz żyć. Chcę, żebyś żył, czy słyszysz?
Jan Valjean podniósł ku niej głowę i patrzył z uwielbieniem.
— O tak, nie pozwalaj mi umierać. Kto wie? Może ci będę posłuszny. Miałem już umrzeć, gdyście nadeszli. To zatrzymało życie. Zdaje mi się, że się odradzam.
— Jesteś pełen sił i życia — zawołał Marjusz. Czyż ojciec wyobraża sobie, że tak się umiera! Miałeś zmartwienia, ale ich mieć już nie będziesz. Ja to proszę cię przebaczenia i na kolanach błagam! Będziesz żył, żył z nami, żył długo. Zabieramy cię do siebie. Dla nas obojga jedna tylko myśl będzie, jakby cię uszczęśliwić!
— Widzisz ojcze — dodała załzawiona Cozetta — Marjusz powiada, że nie umrzesz.
Jan Valjean uśmiechał się ciągle:
— Choćbyś mię zabrał do siebie, panie Pontmercy, czyżbym przestał być tym, kim jestem? Nie, Bóg pomyślał jak ty i ja, i nie zmieni zdania; trzeba, bym się oddalił. Śmierć wszystko godzi. Bóg wie lepiej od nas, co nam potrzeba. Bądźcie szczęśliwi, niech pan Pontmercy ma Cozettę, niech młodość zaślubia poranek, niech dokoła was, moje dziatki, kwitną bzy i śpiewają słowiki, niech życie wasze będzie pięknem błoniem, ozłoconem od słońca, niech wszystkie czary niebios napełniają wasze dusze, a ja, gdy już na nic nie jestem przydatny, niech umrę; wszystko tak być powinno. Widzicie, bądźmy rozsądni, teraz już nie ma się czego spodziewać, czuję dobrze, że wszystko skończone! Przed godziną padłem omdlały. A przytem tej nocy wypiłem pełen dzban wody. Jaki twój mąż jest dobry, Cozetto! Tobie z nim lepiej, jak ze mną.
Zrobił się szmer u drzwi. Wszedł lekarz.
— Witaj i żegnaj konsyljarzu — rzekł Jan Valjean. Przyszły moje poczciwe dzieci.
Marjusz zbliżył się do lekarza i zapytał tylko: panie?... lecz w sposobie, jakim wymówił ten wyraz, mieściło się wszystko, o czem chciał się dowiedzieć.
Lekarz odpowiedział wymownem poruszeniem oczów.
— Jeśli nam się co nie podoba — rzekł Valjean — to jeszcze nie powód, by być niewdzięcznymi względem Boga.
Nastało milczenie. Serca wszystkich się ścisnęły.
Jan Valjean obrócił się ku Cozecie i patrzył na nią, jakby chciał ją, zabrać do wieczności. Mimo głębokości cieni, w które się zanurzał, w oczach jego, utkwionych w Cozettę, jaśniało zachwycenie. Odblask tej pięknej twarzy oświecał jego blade lica. I mogiła miewa olśnienia.
— Ach! to was było mu potrzeba! — szepnął lekarz — spojrzawszy na Cozettę i Marjusza.
I nachyliwszy się do ucha Marjusza, dodał pocichu:
— Zapóźno.
Jan Valjean, nie przestając prawie wpatrywać się w Cozettę, pogodnie spojrzał na Marjusza i lekarza.
Z ust jego wyszły te słowa ledwie dosłyszane:
— Fraszka umrzeć, ale straszna rzecz nie żyć.
Nagle podniósł się. Takie potwory sił bywają nieraz znakiem zbliżającego się konania. Silnym krokiem postąpił do ściany, usuwając Marjusza i lekarza, którzy chcieli go wesprzeć, zdjął mały krucyfiks miedziany, zawieszony na ścianie, wrócił i usiadł z całą swobodą poruszeń zupełnego zdrowia i rzekł głosem donośnym, kładąc krucyfiks na stole:
— Oto wielki męczennik:
Potem głowa jego zachwiała się i opadła na piersi, jakby go odurzyło upojenie grobowe i dwie jego ręce, złożone na kolanach, jęły skrobać paznogciami sukno odzieży.
Cozetta podtrzymywała jego ramiona i łkała, daremnie usiłując przemówić. Wśród łez pomieszanych z gorzką, śliną boleści, ledwie mogła wyjąkać: — Ojcze! nie opuszczaj nas, nie opuszczaj! Czyż po tośmy cię odzyskali, by stracić na zawsze?
Konanie, rzec można, posuwa się jak wąż. To odchodzi, to przybywa, to zbliża się ku mogile, to znowu zawraca do życia. Jest jakieś wahanie się i niepewność w umieraniu.
Jan Valjean po chwilowem omdleniu, wyprostował się, wstrząsnął czoło, jakby chciał zrzucić z niego ciemności i znowu zdawał się silnym i pogodnym. Wziął kraj rękawa Cozetty, podniósł do ust i pocałował.
— Przychodzi do siebie, doktorze, wraca do życia! — zawołał Marjusz.
— Jesteście dobrzy oboje — rzekł Jan Valjean. Powiem wam, co mi sprawiło przykrość. Martwiło mię to, panie Pontmercy, że nie chciałeś tknąć się tych pieniędzy. Pieniądze te rzeczywiście należą do twojej żony. Wytłómaczę wam to, moje dzieci; już dlatego samego rad jestem, że was widzę. Gagatek czarny pochodzi z Anglji, a gagatek biały z Norwegji. Zapisane to jest na tym papierze, który sobie odczytacie. Do bransoletek wynalazłem sposób zastępowania kółek z blaszki lutowanej, przez kółka z blaszki zsuniętej. To ładniejsze a mniej kosztuje. Można na tem dużo zarobić. Majątek Cozetty jest jej istotną własnością. Podaję wam ten szczegół, byście mieli spokojne sumienie.
Odźwierna weszła na górę i spojrzała przez drzwi odemknięte. Lekarz dał jej znak, by odeszła, ale gorliwa kobiecina, oddalając się, zawołała na umierającego:
— Przysłać panu księdza?
— Jest przy mnie — odpowiedział Jan Valjean.
I palcem wskazał na punkt nad swoją głową, jakby tam widział kogoś.
Prawdopodobnie biskup był w istocie przytomny temu konaniu.
Cozetta wsunęła mu ostrożnie poduszkę pod plecy.
Jan Valjean mówił dalej:
— Panie Pontmercy, zaklinam cię, nie miej obawy. Te sześćset tysięcy franków są własnością Cozetty. Tak więc utraciłbym życie napróżno, gdybyście z niego niego nie korzystali! Bardzo nam się powodziła fabryka tych świecidełek. Współzawodniczyliśmy z tak zwanemi klejnocikami berlińskiemi. Nie można naprzykład dorównać piękności czarnych szkiełek niemieckich. Dwanaście tuzinów, zawierające tysiąc dwieście ziarnek pięknie wyszlifowanych, kosztowało nas tylko trzy franki.
Gdy droga nam istota umiera, patrzymy na nią spojrzeniem, które się w nią wpija, pragnąc utrzymać przy życiu. Oboje niemi z boleści, nie wiedząc co powiedzieć do śmierci, zrozpaczeni i drżący stali przed Janem Valjean, Cozetta trzymając rękę Marjusza.
Z każdą chwilą Jan Valjean bardziej słabnął i niknął w oczach, zbliżając się do posępnego poziomu. Chrapanie przerywało oddech. Z trudnością poruszał ramiona, nogi stały się bezwładne, a w miarę jak w zrastała omdlałość członków i znękanie ciała, cały majestat duszy roztaczał się na jego czole. Blaski nieznanego świata jaśniały w źrenicy.
Twarz blada i współcześnie promieniała. Niestało już życia, ale było coś w niej nadludzkiego. Oddech zamierał, spojrzenie olbrzymiało. Był to trup, na którym dostrzegałeś skrzydła.
Skinął na Cozettę, żeby się zbliżyła, potem na Marjusza; oczywiście nadchodziła ostatnia chwila ostatniej godziny. I jął do nich mówić głosem tak słabym, że zdawał się dochodzić z daleka, i rzekłbyś, już teraz rozdzielała go od nich mogiła.
— Zbliż się, zbliżcie się oboje. Kocham was z całego serca. Jak dobrze jest tak umierać! Ty także mię kochasz, Cozetto moja. Wiedziałem, że zawsze byłaś przywiązana do twego starego poczciwca. Jaka ty dobra, włożyłaś mi poduszkę pod plecy. Nieprawdaż, zapłaczesz trochę po mej stracie? Tylko nie nazbyt. Nie chcę, byś wiele cierpiała. Powinniście się dużo bawić, moje dzieci. Zapomniałem wam powiedzieć, że na sprzączkach bez ząbków zarabialiśmy więcej, niż na innych świecidełkach. Dwanaście tuzinów kosztowało nas dziesięć franków, a sprzedawaliśmy po sześćdziesiąt. Był to w istocie doskonały handel. Nie powinny cię też dziwić te sześćkroć sto tysięcy franków, panie Pontmercy. Pieniądze zapracowane uczciwie. Możecie być bogaci spokojnem sumieniem. Trzeba mieć swój powóz, czasami lożę w teatrze, piękną toaletę balową, moja Cozetto, a przytem dawać dobre obiady przyjaciołom i żyć szczęśliwie. Pisałem przed chwilą do Cozetty. Znajdzie mój list na stole. Jej także zapisuję dwa świeczniki, które stoją na kominku. Są srebrne, ale dla mnie są złote, są djamentowe; proste świece, osadzone w nich, stają się woskowemi. Nie wiem, czy ten, co mi je darował, jest zadowolony ze mnie, tam w górze. Czyniłem co mogłem. Dziatki moje, nie zapominajcie, że jestem biedny, pochowajcie mię w jakimbądź kąciku ziemi pod kamieniem, by oznaczał miejsce. Taka jest moja wola. Żadnego nazwiska na kamieniu. Jeżeli Cozetta przyjdzie kiedy do mnie, będę bardzo szczęśliwy. A i ty przyjdź, panie Pontmercy. Muszę ci wyznać, że nie zawsze cię kochałem; chciej mi to przebaczyć. Teraz, ty i ona, jesteście dla mnie tylko jedną istotą. Jestem ci bardzo wdzięczny. Czuję, że Cozetta jest z tobą szczęśliwa. Gdybyś wiedział, panie Pontmercy, jej piękne rumiane jagody były moją rozkoszą; gdym ją zobaczył trochę bladą, smutniałem. Znajdziecie w komodzie bilet pięćset frankowy. Nie tknąłem go. To dla ubogich. Cozetto, czy widzisz twoją małą sukienkę, tam na łóżku? czy ją poznajesz? Przecież jest te mu zaledwie lat dziesięć. Jak czas upływa! Byliśmy bardzo szczęśliwi. Stało się, dzieci moje, nie płaczcie, nie odchodzę daleko i ztamtąd będę na was patrzył. Gdy noc zapadnie, spojrzyjcie na niebo, a dostrzeżecie mój uśmiech. Cozetto, czy przypominasz sobie Montfermeil? Byłaś w lesie, przestraszona, czy sobie przypominasz, jakem wziął konewkę z wodą? Poraz to pierwszy dotknąłem twej biednej rączyny. Była tak zimna! Ach! moja damo, miałaś wówczas czerwone ręce, a teraz masz białe. A dużą lalkę, czy przypominasz sobie? Nazywałaś ją Katarzyną. Żałowałaś, żeś jej nie zabrała do klasztoru! Ileż razy rozśmieszyłaś mię, mój drogi aniele! Gdy deszcz padał, puszczałaś na rynsztok źdźbła trawy i patrzyłaś, jak płyną. Jednego dnia dałem ci piłkę i wolonta z piórami żółtemi, niebieskiemi i zielonemi. Zapomniałaś o tem, swywolnico mała! Bawiłaś się, igrałaś. Przyczepiałem ci wiśnie do uszów. Wszystko to do przeszłości należy. Bór, który przechodziłaś ze swojem dzieckiem, drzewa, pod któremi się przechadzałaś, klasztor, w którymś się ukrywała, zabawki, wesołe śmiechy dziecięce — wszystko jak cień minęło. Wyobrażałem sobie, że to do mnie należy. W tem była cała niedorzeczność. Ci Thenardierowie byli ludzie złośliwi. Trzeba im przebaczyć. Cozetto, nadeszła chwila, bym ci powiedział imię twojej matki. Nazywała się Fantina. Zapamiętaj to imie: Fantina. Uklęknij ilekroć będziesz je wymawiała. Cierpiała wiele. Kochała cię bardzo. Była równie nieszczęśliwą, jak ty jesteś szczęśliwą. Tak Bóg rozdziela dole. Tam w górze Bóg patrzy na nas i z pośród wielkich gwiazd, wie czego nam potrzeba. Tak więc, odchodzę moje dziatki. Kochajcie się zawsze. Nie masz na świecie nic milszego i świętszego nad miłość. Czasami pomyślcie o biednym starcu, który tu umarł. O, moja Cozetto, nie moja to wina, bądź pewna, że cię nie widziałem tak długo; serce mi pękało z bólu, dochodziłem aż do rogu ulicy, musiałem śmiesznie wydawać się przechodniom, byłem jak warjat; razu jednego wyszedłem bez kapelusza. Dzieci moje, oto już widzę niejasno, miałem jeszcze dużo do powiedzenia, ale mniejsza o to. Myślcie trochę o mnie. Jesteście istoty błogosławione. Nie wiem, co mi jest, ale dostrzegam światłość. Zbliżcie się jeszcze. Umieram szczęśliwy. Podajcie drogie wasze głowy ukochane, niech położę na nich ręce.
Cozetta i Marjusz nieprzytomni, dusząc się łzami, padli na kolana każde na jedną z rąk Jana Valjean.
Przechylił się na wznak, światło dwóch świec woskowych padało na jego twarz bladą, patrzącą w niebiosa. Nie żył.
Niebo było bez gwiazd i głęboko ciemne.






VI.
Trawa zasłania, deszcz zaciera.

Na cmentarzu Père Lachaise, w okolicach wspólnego dołu, zdala od wykwintnej dzielnicy miasta umarłych, zdala od tych grobów fantazyjnych, które wobec wieczności popisują się ohydnym przepychem mód śmierci, w samotnym kąciku, wzdłuż starego muru, pod wyniosłym cisem, po którym pną się powoje, między perzem i mchami, leży kamień grobowy. Kamienia tego, podobnie jak innych nie oszczędziły trądy czasu, pleśnie, mchy i pstrocizny ptasie. Woda go pozieleniła, poczerniło powietrze. Zdala od ścieżek nie wabi przechodniów, bo trawa wysoka wilży obuwie... Gdy słońce nieco zaświeci, siadają na kamieniu jaszczurki. Dokoła wiatr w dzikich owsach szeleści. Na wiosnę szczygły śpiewają na drzewach.
Ten kamień jest nagi. Ciosając go, myślano tylko o tem, by był dość długi i wąski na pokrycie człowieka.
Na kamieniu żadnego nazwiska.
Tylko — kilka już lat temu, jakaś ręka napisała ołówkiem te cztery wiersze, które z czasem od deszczu i pyłu stały się nieczytelne, a dziś prawdopodobnie żaden ślad ich nie został:

On śpi... Choć los dla niego był twardy i wrogi,
Lecz żył, dźwigając brzemię doli męczennika...
Zgasł, gdy dla niego zniknął jego anioł drogi,
Tak jako noc nastaje, gdy brzask dzienny znika.





KONIEC.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.