Pieśni Kosmiczne i inne/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Neruda
Tytuł Pieśni Kosmiczne i inne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1902
Druk J. Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Konrad Zaleski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Jan Neruda.
Pieśni Kosmiczne
i inne
tłomaczył
Konrad Zaleski.
WARSZAWA
Skład główny w księgarni Gebethnera i Wolffa.

1902




Дозволено Цензурою.
Варшава, 2 Ноября 1901 года.




JAN NERUDA

Urodzony w dniu 9 Lipca 1834 roku, zmarły 22 Sierpnia 1891 r., należy do plejady najznakomitszych przedstawicieli piśmiennictwa czeskiego. Studya gimnazyalne i uniwersyteckie odbył w Pradze. Na arenie piśmienniczej wystąpił po raz pierwszy jako poeta w roku 1854 pod pseudonimem „Janka Howory“. „Kwiaty cmentarne“, „Książka wierszy“, „Proste motywy“, „Ballady“ i t. p. zbiorki zapisały odrazu złotem pismem imię Nerudy w panteonie poetów narodowych czeskich, a pełne dowcipu, lekkości stylu i bystrości obserwacyi felietony postawiły go w rządzie pierwszorzędnych felietonistów całego świata.
Neruda niemniej zasługuje na wzmiankę jako pisarz dramatyczny i reformator prozy piśmiennictwa czeskiego, on bowiem pierwszy wprowadził do literatury czeskiej nowoczesną nowellę; z tych ostatnich „Arabeski“ i „Powiastki z Małej Strony“ są prawdziwemi arcydziełami.
W „Pieśniach kosmicznych“ Neruda z wybitną samodzielnością opiewa Wszechświat, odsłaniając nam talent refleksyjny, filozoficzny; prostota zaś formy nie ujmuje nic głębokości jego poglądów. „Pieśni kosmiczne“ cieszą się wielką popularnością w Czechach.



„Płynąłem po pieśni w nieskończoną dal,
Po burzliwym, wielkim życia oceanie, —
Lecz miast wartkich, szumnych, pieniących się fal,
Spokojną wam wodę przynoszę we dzbanie“.

Leander.

I.

Wśród jasnej letniej nocy
Nabiera duch twój mocy.
Gdy w dzień ból serce ściska,
W noc gwiazda szczęścia błyska.

Ten księżyc srebrno-biały
To ojciec o nas dbały,
Rozlewa światło w darze
Po całym tym obszarze.

Te gwiazdy wokół jasne
To dziatki jego własne;
Srebrnymi, zda się, głosy
Na lepsze dzwonią losy.




II.

Gdy się na was patrzę, złote wy gwiazdeczki,
Zda się, piosnkę słyszę, widzę, was dzieweczki.

Te dzieweczki nasze wcześniej słonka wstają,
Oczy swe w strumyku zaraz obmywają.

Dlaczego? Bo w nocy gwiazd tam dużo wpada...
Strzeż się ócz tych, chłopcze! bo gdy błysną — biada!




III.

Ach, jakże błogo poleżeć tu,
Gdzie droga skręca w bory,
I ze złotemi gwiazdki się wdać
W tajemne rozhowory!

Śmieszne, maluchne gwiazdeczki te,
Figlarnie tak zerkają...
Powiedzcie, proszę, prawdaż to jest,
Co ludzie mi wciąż bają?

Że z was tu każda proch marny, pył,
Zblizka olbrzymie ciało,
Że do was trzeba iść setki lat,
Ba! — ponoć wieczność całą?

Żeście kruszynki, ja widzę wszak, —
Widzę, w jakiejście mierze.
Kamieniem (gdyby na górę wleźć!)
Strącać was chętka bierze.


Mówią, że w tańcu wy z sobą wciąż,
Wasz krok to nasze mile.
Tożby musiało tu wrzawy być
Niemało w nocną chwilę!

Tymczasem życia swojego nić
Przędziecie zwolna, cicho —
Ciszej niż kiedy pogrozić wam
Każe mi jakieś licho!




IV.

Cóż tu na niebie jasnych tych gwiazd! —
Jak pszczółek, gdy ul się roi...
Czemuż ta jedna samotnie lśni,
Powiedzcie, drodzy wy moi?

Czemu tak smutno spogląda wdal,
Skąd owa bladość na twarzy?
Młodą gwiazdeczką snać musi być,
Jak młode dziewczę snać marzy?

Szuka snać czegoś to tu, to tam,
Żar jakiś czując w swem łonie.
Ach! ponoć kocha już, gruchać chce,
Jak gołębica na stronie!




V.

Każdy na świecie ma pogląd swój.
Na niebo patrząc, zwracam myśl ku ziemi,
Myśląc o ludziach, gwiezdny widzę rój.

Wielkie i małe wśród tych rzesz
Gwiazdy jaśnieją w parze.
Różne to muszą światy być,
Jak różne ludzkie twarze.

Uliczną gawiedź widzę tam
Wątpliwej moralności,
Tu spotkasz wiele starców, bab,
Uwiędłych już w młodości.

W dali świetlany widzę punkt —
To embrya mlecznej drogi,
To przyszłych światów mnogi siew,
Początek bólów mnogi.


Dziewczątka widzę — pączki róż;
Tu dziarskiej tłum młodzieży,
Tu zakochanych szereg par,
Tu ojców i macierzy.

Wszyscy gdzieś dążą, jak i tu,
Jakby się dognać chcieli,
Jak zawiść ludzka dzieli nas,
Ich zimny eter dzieli.

Różne na niebie życie drga,
Dość grobów też przybywa,
Mogilną ciszę znajdziesz tam,
Jaka wśród zmarłych bywa.

Za światem w grób się kładzie świat,
Jak nasi wielcy — mali,
A ich istnienia niknie ślad...




VI.

Gwiazdy skazane, jak i my,
Na pracę równie krwawą.
Każda narzeka na swój los,
Na swoją dolę łzawą.

Mają zabiegów, starań dość,
Gdy świecą, biegną, krążą,
Miliony przebiedz muszą mil,
Nim cel osiągnąć zdążą.

Złote te twory nęka trud,
Wycieńcza jak nas zgoła,
Kosmiczny nieraz ściera pył
Z ich wyniosłego czoła.




VII.

Więcej na niebie w nocy gwiazd,
Niż dzwonków w letniej kniei;
Każdą w wirowy puszcza tan
Duch czasu po kolei.
Widzimy tylko tańca skraj...
Strzeż się, o siebie więcej dbaj,
Mistrzu, w tanecznym szyku, —
Nie spoczniesz, taneczniku!

Wraz z ziemią stanął w rzędzie par
Nasz księżyc srebrnolicy,
I wkoło słońca robi krąg
Obok swej tanecznicy.
Wielkie to słońce w tenże czas
W okrąg większego wiedzie nas, —
A to znów słońce jego
Gdzie dąży, wokół czego?


Wznosi się nasza w górę myśl,
Gdzie gwiazd jak dzwonków w lesie,
Lecz choćbyś dożył słońca lat,
Wiedza twa w jednym kresie.
Ślęczym, ścierając z czoła pot,
W niebo kierując myśli lot
Wysoko, hen, wysoko — —
A łza nam zwilża oko.




VIII.

Poeto świecie! coś aeonu dożył,
Nim z gwiazd tych treści dźwięcznyś wiersz ułożył,
Nim każde-ś słońce z planet świtą całą
Połączył w strofy umiejętną miarą,
Nim w chaotycznej myśli swojej cieśni,
Słońce znów z słońcem połączyłeś w pieśni,
Nim młodej ziemi-ś rozkazał: — „Ożywiaj!“
A budząc pierwsze w młodem sercu bicie:
— „Patrz! — do człowieka rzekłeś — i podziwiaj!“

Poeto świecie! hymn twój nieskończony!
Każda twa strofa jak zboże się kwieci,
Co gdy okwita, życie nowe nieci
W ziarnie, z którego ziarn wschodzą miliony.
Poeto świecie! jak przestwór szeroki,

Pieśń twoja sięga — tam, gdzie wieczne mroki,
I tam, gdzie światło, skrzydła jej się wznoszą.
Wionie nad morzem — burzą się głębiny,
Wionie nad ziemią — pękają szczeliny,
Wionie po niebie — niebo drży rozkoszą!

Poeto świecie! wszystko pieśń twa kryje —
To, co zamarło, co na wieki żyje.
A każde piękno jaśnieje w niej kwiatem,
A każda zorza płoni się szkarłatem:
A niema blasku, by w niej nie zajaśniał,
A niema kwiatu, żeby nie zakraśniał,
Niema ptaszyny, by w niej nie śpiewała,
Dziecięcych śmiechów, by w niej nie dzwoniły,
Łez, by ich oczy nasze nie roniły,
Ani rozpaczy, by w niej nie wskipiała.
A niema boju, by nie popsuł szyków;
Bez krwi przelewu niema męczenników,

Niema tęsknoty, by w niej nie wionęła,
Niema miłości, by w niej nie płonęła,
I niema serca z uczuć skarbem wszelkim,
By nie zabiło w hymnie twoim wielkim.

Poetów Bogiem tyś, poeto-świecie,
Jednak na równi jesteś z nimi przecie;
Choć hymn twój płynie po ziemi i niebie,
Co w nim przynosisz? wiecznie tylko siebie;
Choćbyś zagrzewał krew nam najgoręcej,
Wyrzec musimy: poeta czuł więcej.
Z twórczą rozkoszą bólu miewasz chwile,
Lecz nikt nie pyta ileś cierpiał — ile!




IX.

Przeżyta ludzkość czyta z gwiazd,
Jak z kronik dziadek stary;
W pamięci swojej wskrzesza to,
Co poszło już na mary.

Na myśl jak wielki przestwór ten
Trwożnie drży serce w łonie...
Nieraz, nim światło dojdzie nas,
Ognisko jego spłonie.

Tośmy dożyli dzisiaj chwil!
Co krok, to nowe dziwy!
Jasną nam przeszłość jako dzień,
Trup każdy zda się żywy!




X.

—  Promyku jasny z gwiezdnych sfer,
Halcyony szybka strzało,
Powiedz, czem luba pani twa
Maluje twarz swą białą?

—  Ach, snać już starość widna z lic,
Snać zwiędnąć jej sądzono, —
Wszak światło od niej niosę wam
Przeszło sześć wieków pono.

—  Posłańcze górnych mlecznych rzesz,
Jakiem się prawem rządzi
Skupionych światów milion ten,
Co tam w przestworach błądzi?

—  Zgasły zapewne światy te,
Lub kres ich niedaleki,

Od rozłączenia mego wszak
Z niemi już przeszły wieki.

∗                ∗

Tak to genialna nieraz myśl,
W przyjaznej dla się dobie,
Uderza w struny ludzkich serc,
Gdy geniusz dawno w grobie.




XI.

Słońcu i nam dan nieba kąt.
Nas zowią planetami.
Wskroś gwiazd jak piasku w głębi mórz,
My tu w gromadzie sami.

Gdy na nas lotu przyjdzie dzień,
Pomkniemy w przestrzeń świata, —
Wnet do sąsiadki zbliżym się,
Lecąc doń aż trzy lata.

— „Alfo Centauri — rzekniem — daj
Odpowiedź nam niejaką.
Słońce się pyta: dziatek moc
Jak ono masz ty taką?

Co do nas — przyznać się aż strach —
Jest w domu nas jak śmieci;
Matka gwiaździarzy zgraję ma,
Co liczą wciąż jej dzieci.


Życia już jednych prysła nić,
A te się znowu rodzą,
Inne stawiają pierwszy krok,
Gdy te o kulach chodzą.

Uran i Neptun, dwójka ta,
To stare już ciemięgi, —
Ponoć nie więcej od nich wart
Saturn ze swemi pręgi.

Jowisz toć także zwiędły grzyb,
A żółty jak cytryna;
Zimne ma ręce, ciężki chód,
Twarz marszczyć się poczyna.

Przemarzły to do szpiku gnat,
Wstręt wokół tylko budzi.
Gdy rzeźko naprzód idziem w tan,
On chłodem krew nam studzi.

Mars — no, ten jeszcze mógłby ujść,
Lecz twarz ma coś czerwoną....

Nic w tem dziwnego — żołnierz — wszak
Każdy z nich pije pono.

Ziemia-kobietka — w to mi graj! —
W pracy się czerstwo chowa,
Kwiaty nam niesie, niesie pieśń,
Jak rybka zwinna, zdrowa.

Wenus-dziewczątko, znać to z lic,
To pączek na rozkwicie.
Merkury ledwo ujrzał świat,
Przy piersiach matki dziécię.

Matka nad dziatwą pieczę ma,
Młodsze przy sobie trzyma,
Starsze, dopokąd sięga wzrok,
Prowadzi w świat oczyma.

Mamy też grobów swoich dość —
Niejedną z nas planetę,
Rozkruszył dawno czasu ząb,
Zakląwszy ją w kometę.


Rzucić musiały nieba strop
I zgasły tam w oddali.
Ściska wciąż matkę po nich ból,
Po stracie wciąż się żali.

Gdy zwróci nieraz ku nim wzrok,
Przygarnąć chce do siebie,
W on czas złociste komet łzy
Sypią się hen, po niebie...




XII.

Cały tych planet złoty rój
(Któremu księżyc brat)
Porzucił słońce, życia zdrój,
Z księżycem pomknął w świat.

Cały tych planet złoty rój,
Gdy przyjdzie kresu czas,
Ku słońcu zmierzy, kończąc bój,
Na wiekuisty wczas!




XIII.

Słońce, naszego światła zdrój,
Coś gasnąć nam zaczyna...
I ono martwe legnie w grób,
Gdy przyjdzie nań godzina.

W czas, gdy planeta, kończąc kres,
Na łono jego zleci,
Raz jeszcze jeden blaskiem swym
Na chwilę znów zaświeci.

∗                ∗

Miłość matczyna równie też
I w grobie nawet płonie,
Nie zmrozi jej polarny szron,
Morskie nie zgaszą tonie.


Matce na łono dziecko złóż,
Gdy w grób ją położyli,
Zwiędłe, zapadłe lica jej
Zapłoną w jednej chwili.




XIV.

Dziecięciem ziemia była, myślała,
Że jej podwładny cały świat,
Że słońce, gwiazd tych gromada cała
Podąża za nią w ślad.

Gdy czas tajemnic rozwiał zasłonę,
W sercu się budzi niemy żal,
Drży, jako dziewczę, wchodząc spłonione
Na pierwszy w życiu bal.

— „Nie znasz ty jeszcze wielkiego świata,
(Gwiazdy salonu szepczą tam)
Lecz ty, dzieweczko w krasę bogata,
Dawno-ś już znana nam.

Myśmy patrzały jak rosłaś w cieniu,
Aby rozkwitnąć w pełny kwiat,
Jakeś piękniała w błogiem marzeniu,
Że dla cię cały świat...


Księżyc w drzwiach czekał z schyloną głową.
— „O pani! proszę, powiedz mi,
Czy chcesz w tan ze mną? szepnij choć słowo —
Wiecznie na vis-à-vis?“




XV.

Nasz księżyc — piękny młodzian, zuch,
Jasno mu płoną lica;
Z dzieweczką-ziemią krąży w lot
Jak gołąb — gołębica.

Kiedy w niej utkwi czuły wzrok,
Faluje się jej łono,
Miłości kipi wewnątrz żar,
A oczy ogniem płoną.

Ona się jednak boczy nań,
Z miłości choć usycha,
Zdaleka, zda się, zimny głaz, —
On również więdnie, wzdycha.

Dzieweczka-ziemia całą noc
Nań patrzy w zadumaniu...
Rankiem świeżuchna rosa lśni —
Serdeczna łza w kochaniu.




XVI.

Bajecznie piękny musiał być sen
I w erotycznym tonie:
Że na tem niebie każdziutki świat
Dla ziemi tylko płonie.

Piękny to sen, lecz tylko sen, —
Ze światów wielu pozostał ten
Księżyc nasz — jeden wierny.

Jeden ze wszystkich, sam i sam
Dokoła wciąż się snuje,
Poświęca ziemi żywota dni,
W lica się jej wpatruje.

∗                ∗

Dzieweczko, pączku świeżuchny ty!
Na księżyc wspomnij sobie:
Tysiące chłopców niesie ci hołd,
Jeden wszak wierny tobie!




XVII.

Księżyca dawno poścignął zgon;
Jego pośmiertne zadanie:
Ludzkości świecić w noc ciemną.
Niemasz (powiecie wraz ze mną)
Równego nad to skonanie!

Chciałbym (wybaczcie tę gwiezdną chęć),
Gdy śmierć mi zawrze powieki,
Jak księżyc świecić ludzkości wciąż,
Na wieki świecić! na wieki!




XVIII.

Księżyc skonał. Przy nim na przemiany
Dzień straż z nocą trzyma, jak dwaj mnichy,
Co przy zmarłym zamieniają czaty,
Wznosząc modły do Pana nad Pany.

Przestwór święty, głęboki a cichy,
Jutrznia blasków tam nie rozpościera,
Dzień tam zwolna powiek nie otwiera,
Nagle wdziewa płomienne swe szaty;
Pochód jego wolny, marny, lichy,
Bez porannych pieśni, bez liści szemrania,
Bez odgłosu gromów i bez wichru grania.
Do dna tu goryczy spełniono kielichy!
Z ciemnic nieba słońce blaski szerzy,
Sypiąc na dół złociste swe strzały;
W ognia blasku przestwór nieba cały;
Ognia wokół płoną oceany;
Martwy poziom potwornie się jeży;

Strumieniami płynie lawa wrząca,
Od krateru rozbryzgując piany.
Żadna, żadna istota żyjąca
Takich blasków słońca nie wytrzyma!
Niema tutaj życia, niéma, niéma!

A noc owa — grób to w całej grozie,
To nie noc ta, co to spracowanym
Chłodną rosą skronie orzeźwiała,
To nie noc ta, co to zakochanym
Wrota szczęścia nawskróś otwierała!
Gwiazd tam pełno, skrzy się niebo całe,
Nikt ich tutaj nie liczy, nie bada,
Cała płonie świateł tych gromada
Bez harmonii, wdzięku, bez miłości;
Świecą one jako czaszki białe,
Jako ludzkie w czarnej ziemi kości.
Noc miłosierdzia ta nie jest wyrazem —
Wszystko tu zda się martwym, zimnym głazem.
Gdybyż serce jedno choć tam było,
Nad niedolą goręcej zabiło!

Ale próżno: lód, mrozy tam, zima...
Niema serca tego, niéma, niéma!

Księżyc skonał, a zmętnione oczy
Ku nam zwraca jednakowo dumnie,
Jako zmarły, gdy spoczywa w trumnie.
W blasku świateł orszak zwolna kroczy,
Aby złożyć ciało w światów grobie.
Gdyby w sercu iskry życia tlały,
Twe, księżycu, oczy by ujrzały
Wdowę-ziemię stroskaną w żałobie.




XIX.

Ziemskie obłoki — synowie tkliwi,
Krwią waszą matka ziemia się żywi;
Odmładza lica kroplami rosy,
Łzami waszemi zwilża swe włosy.
W światów kołowym wirze i ruchu
Niesiecie matkę, jak w miękkim puchu.

Łabędzie skrzydła — białe obłoki,
Ciemne zagadki — mgliste potoki,
Ranków, wieczorów złote połyski,
Trumienne mroki, krasne kołyski,
Ojców ostatnie niesiecie tchnienia,
A ich potomków pierwsze westchnienia.




XX.

(Człowiek mówił:)
Czem jestem, możny tych światów król,
Wiedzieć snać nie jest ci danem.
Lecz spójrz ukradkiem, gdzie stoi dwór —
Poznasz kto sługą, kto panem.

Mnie gwiazdy niosą te światło w noc,
A słońce blaskiem w dzień płonie,
Spełniając cicho powinność swą,
Jak służebnicy przy tronie.




XXI.

(Człowiek dziś mówi:)
Tłuczem się, jako w klatce lwy,
Nogi nam wiążą pęta,
W błękity chcemy wznosić lot —
W dół ciągnie ziemia święta.

Nam zda się, z gwiazd że wionie głos:
— „Pójdź, garstko chłopców szczera,
No bliżej, bliżej — dumni wy!
Choć glina nogi zwiera“.

Przyjdziem. Ty, ziemio, wybacz nam,
Tyś dla nas już za stara,
Choć elektryczność łączy myśl,
Przestrzenie łączy para.

My przyjdziem. W górę duch się rwie,
Tęsknota pierś nam tłoczy,
Febryczny ima ciało dreszcz,
Dziw, serce nie wyskoczy!


My przyjdziem tam, my idziem już,
My świat ten przeżyjemy.
Tłuczem się, jako w klatce lwy —
Lecz my ją rozbijemy!




XXII.

Spłynęły żaby na bagna wierzch,
Zerkają w niebo jasne.
Żabiego rodu uczony mąż
Oświeca mózgi ciasne.

Od firmamentu rozpoczął rzecz,
W gwiezdnem wzrok utkwił kole,
O astronomach rzekł nieco słów,
Że to są „światów mole“.

Prawił, że onych „gwiaździarzy“ węch
Wiedzie, gdzie prawdy Eden, —
Dwadzieścia dawniej milionów mil
Dla nich dziś — łokieć jeden!

Wnet na przykładzie wyjaśnię wam,
Aż w głowie się to wierci:
Neptun o łokci trzydzieści stąd,
Wenera o trzy ćwierci.


Jął prawić żabom o słońcu też.
Słuchacze dziwem niemi:
Ze słońca trzysta tysięcy aż
Naszych by sklecił ziemi.

Słońce jest nader potrzebne nam,
Gdyż światło niesie w darze,
Nicując wieczność co każdy rok,
Na termin, jak lichwiarze.

Co zaś do komet... błąka się myśl,
A łacno tu pobłądzić...
Ale nie trzeba z pozoru znów
Nadto je lekko sądzić.

Z kolei potem przeszedł do gwiazd.
— Te, wskróś tam rozrzucone,
Jak nasze słońce, słońcami są:
Żółtawe, to czerwone.

Pod spektroskopem, gdy promień ich
Światła twe oko bada,

Widzisz metale wszyściutkie te,
Z których się ziemia składa.

Zamilkł uczony. Dokoła szmer
Niesie się wśród słuchaczy.
Mędrzec się pyta, czy może kto
Wiedzieć coś jeszcze raczy?

Słuchacze skrzeczą, podnosząc wzrok:
— Każdy z nas wiedzieć skory,
Czy są tam żaby takie jak my,
Czy są jak nasze twory?




XXIII.

Formacya (twierdzą biegli) skał
To płomień skuty w pęta.
A ja powiadam, że po dziś dzień
Wciąż płonie ziemia święta.

Mnie, zda się, płonie róży krzak,
Gdy w lecie róż nań wiele,
W gardziołku ptasim kipi war,
W czas, gdy wywodzi trele.

Gdy hoże dziewczę chwycę wpół,
Żar taki czuję w łonie,
Jak gdybym objął ognia słup...
Wszystko mi wokół płonie.

Gdy mi zaś czasem przyjdzie chęć
Ludzkości spojrzeć w oczy,
Co jako gwiazdy świecą w noc
Wśród morskich wód przezroczy.


Wnet bohaterów widzę tłum,
Ich serc odczuwam żary,
Zda się, za prawdę idąc w bój,
Wzywają do ofiary.

Na ten szlachetny serca głos,
Duch mój się z duchy brata,
I płonąc ogniem, w inny świat
Z innymi, hen ulata.




XXIV.

Dzięki wam, dzięki, o gwiazdki me —
Wszakże zasługa to wasza,
Że nieraz może ta gwiezdna pieśń
Serc ludzkich smutki rozprasza.

Że może nieraz tę skrzepłą krew
Iskierka ognia rozżarzy
I choć przelotny radości błysk
Na bratniej wywoła twarzy.

Cóż, gdy mej ziemi nieszczęsny lud,
Wciąż tak nieludzko deptany,
Wiecznie przed wszystkiem z bojaźni drży,
A cichy, jako wód piany.

Na każdej twarzy współbraci mych
Taki wyryła ślad bieda,
Że kto twarz ową widział choć raz,
Myśl o niej zasnąć mu nie da.


Nie dziw, że kiedy na twarzy tej
Smutek ten wieczny zobaczę,
Humor mój pierzcha na długo znów,
Idę do kąta i płaczę...




XXV.

Kochać nad wszystko masz własny kraj“ —
To w gwiazdach napisano.
Nic piękniejszego nad rozkaz ten
Dotychczas nie wydano.

Stąd każda z planet ma słońce swe,
Które jej daje życie;
Każdy gwiaździsty narodek znów
Ojczyznę ma w błękicie.

A więc kometa dlatego snać
Łzami złotemi płacze,
Że porzuciła własny swój kraj,
By życie wieść tułacze.




XXVI.

W górę wznieś głowę, narodzie,
Do nieba podnieś oczy,
Patrz, co tam małych i dużych
Toczy się gwiazd i toczy.

Posłuchaj: małe te gwiazdki
Stałe są, znać odrazu,
A te znów wielkie, prześwietne
Z lotnego tylko gazu.

Ufam, że pewnik ten, bracia,
W sercach wam radość wznieci.
Bądźmyż i małą gwiazdeczką,
Co tam wśród wielkich świeci.

I z tem nam dobrze, by tylko
O dobro wszyscy dbali,
Posiedli duszę anielską,
Serce z hartownej stali!




XXVII.

Kto niedołężny, z nędzy mrze.
Ludu, do nieba podnieś wzrok:
Wielkie te światła — potwór, smok!

(Przysłowie powiada:
Gad gada nie zjada)[1].

Bój, krwawy bój na strony wsze!
I wielkie słońce o byt swój
Z innemi słońcy stacza bój.

(Przysłowie powiada:
Gad gada nie zjada).

Kłam, że w narodach miłość wre!
Nie słuchaj szeptów pełnych zdrad;
Chcesz żyć — żarłocznym bądź jak gad!

(Przysłowie powiada:
Gad gada nie zjada).




XXVIII.

Słońce promienną gwiazdą jest,
Człowiek zaś jego tworem.
Wyborny sobie jest ten twór
Z swym ideału wzorem.

Wszakże to słońce, co tak lśni,
Fuszerka, mówią, marna, —
A człowiek taki wciąż chce być,
Jako z kryształu ziarna.

Świetlane słońce wciąż i wciąż
Plamami się pokrywa,
A człowiek z każdym życia dniem,
Cnót nowych wciąż nabywa!




XXIX.

Przyszłość — to blady księżyc nasz,
A przeszłość — słonko nasze;
Pomiędzy niemi ludzka myśl
Jak trwożne krąży ptaszę.

Duch czasu wszystko pędzi w dal.
Co jest, co było, co będzie,
Wśród zapomnienia ginie fal.

Kiedyś, pamiętni na sławy blask,
Ku słońcu wzniesiem czoła,
Zasłonim przyszłość, zabrzmi pieśń,
Milionów pieśń wesoła!

Nim księżycowy przyjdzie dzień,
Nim iskra zgaśnie życia,
Nim nowej nocy padnie cień...




XXX.

Dziejów tej ziemi cała treść
W krótką się piosnkę składa.
Błysła iskierka — w jeden mig
Zgasła, zczerniała — spada...

Przez jeden owy światła błysk,
Przez jedną chwilkę małą,
Przeżyje ludzkość cały bój,
Przeżyje miłość całą.

Krótka zaiste, krótka pieśń,
Jej echo — jedna chwilka...
Wielki miłości ludzkiej ból,
A słów nań starczy kilka...

Starczy wiersz jeden, jeden rym,
Co wyraz ból wyrzecze —
Ale co w piosnce zwięzłem jest,
W życiu się długo wlecze!




XXXI.

Ty najpiękniejsza w zenicie z gwiazd,
Wesoło świeć wieków wiele!
Nieraz ku tobie kieruję wzrok —
Wszak starzyśmy przyjaciele.

Przed laty tyś to słyszała mój
Okrzyk, co dobył się z łona,
Gdym dziewczę w życiu mem pierwszy raz
Przygarnął w swoje ramiona.

Tyżeś widziała, jak moja twarz
Nagle śmiertelnie pobladła,
Gdy ta, com wielbił, czcił — jako kłos,
Na niwy ściernisko padła.

Z drobiazgów składa się życia treść
I płynie, jak w rzece fala.
Nad wspomnieniami z ubiegłych lat
Ot — człek się czasem rozżala...


Czas równie ściera radość czy ból
W tej życia sierocej doli...
Po cóż się ciśnie łza do mych ócz?
Wszak serce dziś mnie nie boli!




XXXII.

Zdobył się, mniemam, księżyc nasz
Ledwo na wierszokletów,
Ziemi przywilej jednej dan
Prawdziwych mieć poetów.

Gdy słońce nasze lotne dziś
Do życia czas powoła,
Nowe natchnienie błyśnie tam
Z słonecznych wieszczów czoła.

Pewnikiem każdy wyższy twór
Myśli mieć będzie szczytne,
Czytać to będziesz prosto z ócz,
Co dziś jest nieuchwytne.

A jaki zapał znajdziesz tam,
A jakie serc tam bicia,
A jaka radość, szczery śmiech,
A taniec pełen życia!


Jaka głębokość w mowie słów,
Zachwyt z rozsądkiem w parze,
A co za krewkość młodych ciał,
Co za szlachetne twarze!

Świetnych nadziei jakaż moc,
A miłość, ból, tęsknota!...
Słoneczną radbym słyszeć pieśń
Za cenę choć żywota!




XXXIII.

Jedyny w życiu mojem grzech,
Że zbyt kobietki lubię.
Na zabój każdąm kochać rad,
Rad się też z bliźnim czubię.

Celibat — iście piękny cech —
Czczę humanistów wiarę,
Nawet mi nieraz przyjdzie myśl
W życiu zachować miarę.

Cóż, gdy opatrzność z górnych sfer
Snać inak zarządziła,
Gdy Wenus z Marsem obok nas
W sąsiedztwie umieściła.

Stąd gdy morały szerzyć chcesz,
Marna twa praca pono:
Kochać się, czubić w sferze gwiazd
Już dawno nam sądzono.




XXXIV.

Powiedzmy sobie społu:
Co na tym świecie szerokim
Walk, bólu, co mozołu!

Gdzie rozwój jest, tam bój, we wszystkiem bój tu bywa.
Życie nie wschodzi bez śmierci ofiary,
Muzyka sfer bojowe pieśni grywa,
Wciąż do ataku dźwięczą fanfary,
Słońce, co planet prowadzi woje,
Ze słońcy stacza tytanów boje.
Te zaś na pozór ciche planety
Do walki w szrankach stają u mety.
Bój wciąż zawzięty widzimy z dołu
Na nieboskłonie głębokim.

Co na tym świecie szerokim
Walk, bólu, co mozołu!

A tu, na ziemi? Stare ginie, wschodzi nowe.
Cała ta ziemia jest martwych doliną

I tylko z próchna kwiat wychyla głowę,
A nikt nie zliczy ofiar, co tu giną!
Tu walka straszna. Krwią dziki zwierz tyje
I słowik tkliwy kosztem ofiar żyje.
Jedni w niewoli, drudzy w poniewierce,
A nikt nie pyta czy ci bije serce.
Ile gór tutaj — tyle stosów kości,
A ile dolin — cmentarzy przeszłości.
Duch czasu spycha, spiesząc szybkim krokiem,
Wszystko swą kosą do dołu.

Co na tym świecie szerokim
Walk, bólu, co mozołu!

Człowiek, pytacie, człowiek? Hojną była ręka
Co go przywiodła tutaj z innych światów,
Tu, gdzie drga serce — tam życiowa męka,
Gdzie myśl kiełkuje — tam szukaj jej katów.

Postęp ludzkości — przesąd. Człek się łzawi,
Po ścieżce życia bose nogi krwawi,
Choć wie, że celu nie dosięgnie w życiu,
Że śmierci zaród nosi już w powiciu.

A nasza miłość? — Zmarłych obcowanie.
Jako sen ranny, ludzkie to kochanie:
Dziś szczęście łączy dwa serca pospołu,
A jutro pierzcha w dal gdzieś szybkim krokiem.

Co na tym świecie szerokiém
Walk, bólu, co mozołu!




XXXV.

Przeminą lata, wieki, wieków wieki,
Wokoło słońca, zwolna gasnącego,
Szkielety planet krążyć będą zgasłe,
A z niemi ziemia martwa, czarna, cicha.

Dawno ślad zginie po ziemi synach,
W proch się rozpadną wszystkie ich ciała,
O wielkiej sławie, o wielkich czynach
Pamięć na wieki tam się rozwiała.
Ni cienia walki, bólu, mozołu,
Miłość też dawno tutaj wygasła,
Ucichły wszelkie szlachetne hasła,
Ucichł łabędzi dawno głos pieśni,
Co w dal się niosła z serc ludzkich cieśni.
Mróz życie zwarzył, miast kwiatów — pleśni;
W kamień zaklęte: ból, radość społu.


Cały strop nieba w pomrokach tonie, —
Nikt tu nie czuwa przy strasznym zgonie...
Ziemia dogasa cicho, powoli...
Coraz to więcej eter ją ziębi,
Wskróś szczelinami wnika do głębi.
Ona drży zlekka. W czas ten niedoli,
Z łona jej płyną tłumione jęki
Ciszej i ciszej... Skończone męki.

Przeminą lata, wieki, wieków wieki,
Przez szary przestwór ziemia, czarna bryła,
Słabnąc i słabnąc, krążyć będzie w locie,
Jako ten orzeł, co zranion śmiertelnie,
W wirowym ruchu leci na dół, leci.

Wszystkiem rządzący w przestworze ład
Każe, by ziemia zwiędła, jak kwiat —

(Taka już bytu zagadka)
Gdy jej istnienia zaginie ślad,
Gdy ją zapomni calutki świat,
Słońce przygarnie, jak matka!




XXXVI.

Cóż tu iskierek sypie się... patrz!
Jak z rogu Fortuny kwiatów,
To, lecąc w przestwór, zaznacza bieg
Kometa — kostnica światów.

Gwiazdo odziana w złocisty płaszcz,
Smutną ty dumkę nam przędziesz...
Dużo w niej treści, choć mało słów:
— „Tyś prochem jest, prochem będziesz!“

Patrz tam, gdzie przedświt — za chwilę dzień
Dokoła światło roznieci.
Czy widzisz punkcik maluchny ten,
Co w gronie wielkich gwiazd świeci?

To przyszłych światów nieznanych siew
Kruszynko, w życia zaraniu!

Jak błogo w serce płynie twa pieśń
O ludzkiem zmartwychpowstaniu!

Gwiazdy! w marzeniu mojem wasz hymn
Tak mile pieści mi ucho!
Czy treścią jego życie, czy śmierć,
Serce napełnia otuchą.

Zda się, że ściele ten błogi sen
Wonne na drogą mą kwiecie:
To dusza moja przeczuwa snać
Byt wiekuisty w wszechświecie.




XXXVII.

Wiecznie proroków głosy brzmią:
„Dziś żywi, jutro gnijem!“
A tak, niestety, prawdą jest,
Że świata nie przeżyjem.

Każdy usycha tutaj kwiat,
Śmierć wszystko do się garnie...
I ziemia kiedyś skończy kres,
Zwiędnie, jak róża, marnie.

Wszak choć grobowa dźwięczy pieśń,
Szat swych nie rozerwiemy,
Wieki żyć będziem, życiem swem
Światu dać przykład chcemy.

Wkrótce poznamy bytu cel,
Poznamy życia zdroje,
Zbadamy wieków przyszłych dno,
Gwiezdne zliczymy roje.


Przed tajemnicą każdej z wiedz
Głowy swej nie skłonimy,
W niebios zabite dzisiaj drzwi
Zwycięsko uderzymy.

Umrzem, zasławszy jednak wprzód
Wawrzynem darń grobową,
Na pogrzeb musi stawić się
Każdy z odkrytą głową!




XXXVIII.

Gdy planety, kończąc życia kres,
Na wieczysty sen ku słońcu zmierzą,
A ich cząstki rozpryśniętych ciał
Po elipsach w głuchą dal pobieżą,

Gdy żałobny, smutny zastęp ten,
Pełen grozy, w nieskończoność gnany,
Dążyć będzie przez miliony lat,
Gdzie przeznaczeń cel nam dziś nie znany:

Może kiedyś nadejdzie ten czas,
Że ożywczy jakiś prąd powionie,
A z tych resztek, co zostały z nas,
Nowy chaos pełen siły wspłonie;

Zaś z chaosu tego wielki bój,
Bój tytanów nanowo się wznieci

I z płomieni jasnych nowy świat,
Jako feniks bajeczny uleci;

Gdy na nowej, bujnej glebie tej
Siła życia rozwinie się nowa,
Łąka pełną woni będzie, barw,
I zaszumi liściem znów dąbrowa.

Gdy serdeczny, nam pokrewny twór
Znów do życia ze snu się ocuci,
Może wtedy drobny atom mój
Pieśń kosmiczną nanowo zanuci.




1. Ze zbiorku:
„Proste motywy“.

Dobrze, że z raju przegonił nas
Wszechmocny, o bracia mili!
Cześć prarodzicom, wdzięczność i cześć,
Że grzechem nas obdarzyli.

W pielgrzymce życia lekko się mknie,
Choć dźwigasz grzech ów dziedziczny.
Wierzcie, bez grzechu ten miły świat
Nie byłby dla nas tak śliczny.

Bez grzechu czyżby pieściły słuch,
Na wiosnę ptaszęce śpiewy?
Rozkwitłej róży nęciłby kwiat,
Lub talia dorodnej dziewy?

Czybyśmy drgnęli, gdy krzyknie „w tan“
Przewodnik tancerzy grona?

Biłoż-by serce rozkosznie tak,
Gdy dziewczę tulim do łona?

Pytaj się panów, pytaj się sług,
Dziew wiejskich i panien z miasta —
Każdy na ucho szepnie ci wnet:
„Ot, grzeszyć miło i basta!“




2. Z tegoż zbiorku.

Przed oczyma coś majaczy,
Lekkie serca czuję drżenie...
Nagle w myśli mojej błyska
Z lat ubiegłych przypomnienie:

Księżyc jasny, równe pola,
Wszędy pełno na nich śniegu,
My z kościoła, o północy,
Mkniemy sanną w szybkim biegu.

Dziewczę w szubkę okutane
Przy mnie, chociaż mróz grudniowy,
Ciepluchne, jak powiew letni,
A śliczne, jak dukat nowy.

Ja-m w kościele zauważał,
Że po książce noskiem suwa.
Podczas modłów to się drzemie?
A w podróży to się czuwa??!

Pierwszy całus, drugi... czwarty,
Piąty, szósty... drogie dziecię!
Tyle miodu, tyle woni,
Choć drobniuchne takie kwiecie.

„Ale ty mi powróć wszystkie!“ —
Lube dziewczę do mnie gada.
Jak mi błogo w tych tu saniach,
Jakże dusza moja rada!

Drgały tętna, serce biło
I wyskoczyć jakby chciało;
Gdybyż można, gdyby, gdyby
Znów powtórzyć, co się działo!

Jasny księżyc jakoś pobladł,
Słabe serca mego drżenie...
Z płatkiem śniegu w dal gdzieś leci
Senne, błogie przypomnienie!




3. Z tegoż zbiorku.

Na dworze jakaż słota!
O straszna, długa nocy!
Ja leżę wciąż w niemocy;
Lampka się tuż migota.

— Lampko, ty świateł cieniu,
Kto kazał ci przyświecać?
Czyż po to, aby wzniecać
Żal większy w opuszczeniu?

— Majaczy myśl twa chora,
Cel światła mój nie taki.
Ja daję tylko znaki
Tym gościom twym ze dwora.

Jam tu się umieściła,
By wicher wiedział, gdzie ma wyć,
Puszczyk, gdzie skrzydłem w szyby bić,
A śmierć, by nie zbłądziła!




4. Ballada górska.

— Powiedz no mi, babciu droga,
czem tu goić rany,
By nie umarł człowiek z bólu,
gdy ma cios zadany?

— Wszystkie rany w ludzkiem ciele
zgoić ci się mogą
Od pleśnika[2], co tu rośnie
u nas, ponad drogą.

— Powiedz jeszcze, babciu moja,
jaki lek byś dała,
Gdyby głowa od promieni
słonka ogorzała?

— Na straszliwy upał, znoje
leki niezawodne
Drobne, z wiosną, na porębach
listki masz jagodne.


Dziecię z chaty wybieżało
i na drodze siada.
— Daj mi listek twój, pleśniku,
daj! — do zielska gada.

Stąd zaś bieży ku porębie
przez ciernie, rozdroża:
— Daj mi, daj mi młode listki,
ty jagódko Boża!

Czego chciało, dziecię miało.
Do kościoła bieży,
Gdzie rozpięty pod ołtarzem
Chrystus na wznak leży.

Umoczyło w wodzie dziecię
biały płatek czysty:
— To lekarstwo cię uzdrowi,
Jezu mój złocisty!

I przemywa płatkiem rany,
krew ociera z czoła.

— Już nie będziesz cierpieć dłużej! —
w skroń całując, woła.

∗                ∗

Dzwon na wszystkie strony świata
głośnem echem dzwoni.
Lud się zbiega, w piersi bije,
nizko głowę kłoni

I podziwia to pacholę,
Co spełniło Boską wolę.

Dotąd w maju, choć ubiegło
lat od cudu wiele,
Giną naraz wszystkie rany
na Chrystusa ciele,
Co spoczywa pod ołtarzem
w górskim tym kościele.




5. O trzech kołach.

Siadł przy dzbanie strzelec Joza
I na piękną zerka wdówkę,
Rozkochany w niej na zabój.
Wreszcie taką pali mówkę:

— Przyznaj racyę, cna niewiasto
Że ten czasu nie zmitręża,
Kto pochował w młodych latach
Już trzeciego, jak ty, męża.

— A trzeciego.
— Mówią ludzie,
Żeś im czegoś zadawała?
— A niech mówią. Oni pragną,
Abym sobie grób usłała.

Pierwszy podczas ślubu klęknął,
Nim ja klękła u ołtarza.
Jakaż moja jest w tem wina,
Że mu umrzeć się wydarza?


Drugi umył sobie ręce
W mętnej strudze po wieczerzy.
Któż mu winien, że nazajutrz,
Już nieboszczyk w trumnie leży?

Trzeci podczas ślubnych godów
Zasnął, zanim ja zasnęła;
To sprowadza śmierć najrychlej:
Zaraz mu też łeb ucięła.

— Po trzech mężach wy jak róża!..
Jabym nie bał się niczego.
— Alboż wy myślicie o mnie,
Żebym bała się czwartego?

— Więc przyjmijcie me amory!
Dacie sobie ze mną radę.
— Ależ zgoda! wszak do piekła
O trzech kołach nie zajadę!







  1. Polskie: Kruk krukowi oka nie wykole.
  2. Plantago major (babka).






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jan Neruda i tłumacza: Konrad Zaleski.