Przysięga. Nowele (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Przysięga | |
Podtytuł | Nowele | |
Wydawca | Ostoja Spółka Wydawnicza | |
Data wyd. | 1917 | |
Druk | Drukarnia „PRACY“ | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WŁADYSŁAW ST. REYMONT
PRZYSIĘGA
NOWELE
POZNAŃ
„OSTOJA“ — SPÓŁKA WYDAWNICZA
1917
SPIS RZECZY.
Str. 19 75 202 211 225 CZCIONKAMI DRUKARNI „PRACY“
|
Naczelnik rzucił gazetę i gniewnie spojrzał na wchodzącego. A starszy, wyprężając się przy drzwiach, meldował pokornie:
— Przypędziłem wszystkich.
— Gdzie są?
— W podwórzu.
— Dobrze, niech poczekają. A pilnować, to buntownicy, rozumiesz?
Starszy uśmiechnął się nieznacznie i jakoś dziwnie.
— Ciężko poszło, a?
— Nie, kazałem się im zebrać przed kancelaryą, to zaraz przyszli i zaczęli wołać, że wszyscy darli spisy i wszyscy są Polaki-katoliki, to i wszyscy są gotowi choćby na Sybir. Tak i całą wieś przypędziłem.
— I nie bronili się? Szkoda! — szepnął cicho.
— Nawet żołnierzom dali podwody, a sami szli spokojnie, jak barany, śpiewając pobożnie całą drogę. To dobry naród, posłuszny...
— Nie twoja rzecz sądzić! Paszoł won! — zakrzyczał.
Poczerwieniał starszy, wyprężył się jak struna, zrobił półobrót i wyszedł.
Naczelnik utonął znowu w gazecie, ale po chwili rzucił ją na biurko, zatarł ręce i jął zwolna krążyć po wielkim, sklepionym gabinecie.
— A swołocz! bydło! — mruczał, gładząc obu rękami szeroką, rudą brodę i zapatrzył się przez chwilę w ogromny, zadeszczony plac.
Złote kopuły cerkwi wynosiły się wysoko nad czarniawem morzem błota, zaś kręgiem placu, nizkie obmokłe domki, jakby dygotały w zimnej szarudze.
Padał drobny jesienny deszcz i wiatr niekiedy szarpał drzewami, obdzierając je z resztek liści. Jakieś wozy wlokły się z trudem po błocie i jacyś ludzie przemykali się zgarbieni pod domami.
Odwrócił się nagle, przeszedł na drugą stronę gabinetu i kryjąc się za portyerę, ostrożnie wyjrzał oknem. W podwórzu, niby w głębokiej sadzawce, ocembrowanej piętrowymi gmachami, w dawnym klasztornym wirydarzu, pełnym błota, kałuż i śmieci, tłoczył się cały tłum ludzi, otoczony płotem najeżonych bagnetów. Jakieś nagie obumarłe drzewo, trzęsło się nad nimi poskręcanymi konarami, a górą leciały szare chmury niby przegniłe płachty, ociekające wodą; drobny, przenikliwy deszcz zacinał, jakby lodowatymi biczami, zaś z dachów i popsutymi rynnami, chlustały nieustanne kaskady, czasem wiatr bił w tłum, jakby taranem, szamotał drzewem i wył przejmująco. Zimno dojmowało do kości, a plucha już macała przez nędzne przyodziewki, ale naród stał cierpliwie, przestępując jeno z nogi na nogę i pogwarzając z cicha a trwożnie, że tylko niekiedy jakaś twarz szara i poradlona cierpieniem podniosła się i jakieś oczy błysnęły posępnie, to wydarło się westchnienie podobne do jęku — a niekiedy skłębili się i rozchwiali niby krze; płacz dzieci wytrysnął żałośnie lub słowa pacierzy pociekły perlistym, łzawym szmerem i znowu mokli w milczeniu, tuląc się do siebie, bo mury stare i srogie ostrza bagnetów zaciskały się dokoła, niby więcierz nieubłagany.
I stali cierpliwie na deszczu, w błocie, w szarudze, pod grozą bagnetów i kar, stali nieulękli, jak stoją dęby w straszne noce jesieni, niezwyciężone i pewne, że przetrwają i mrozy i burze i mioty piorunów...
— Ja wam dam bunt, podlecy! Popamiętacie! — zawarczał naraz, jakby wyczytując w wyblakłych oczach chłopskich tę ich moc nieprzebłaganą.
Zapuścił storę na okno i wziął się do codziennej pracy. Ale mu jakoś dziś nie szło. Rzucał co chwila papiery, szarpał brodę, wreszcie zerwał się i otworzywszy szklane drzwi, zajrzał chmurnie do kancelaryi. Szereg nizkich, sklepionych izb, zapełnionych gwarem i ludźmi, przyciszył się gwałtownie, chałaty rozpierzchły się trwożnie, urzędnicy pochylili się nad papierami, strażnik wyprężył się pod piecem, a tylko jakiś chłop w mokrym kożuchu, z baranicą w ręku, srodze zafrasowany, tłukł się po pokojach, obłapiał wszystkich za nogi i trwożliwie o coś się dopraszał.
— Nie moje dzieło! Tam! — odpowiadano mu, nie podnosząc głowy. Naraz szklane drzwi się zatrzasnęły i kancelarya znowu ożyła; pito herbatę, dym z papierosów snuł się pod sklepieniami, izby zaroiły się ludźmi a gwarem, kupiono się w głębokich niszach okien zakratowanych — opowiadano anegdoty, bo śmiech wybuchał co chwila — tylko chłop wciąż chodził od grupy do grupy, skomląc o coś żałośnie.
— Czego? Przyjdź jutro! — rzucano mu groźnie.
A naczelnik zamknąwszy się w gabinecie pracował zawzięcie, podpisywał całe stosy papierów, przyjmował interesantów, naradzał się tajemniczo z chałatami, ale mimo to nie mógł się uspokoić i co pewien czas wyglądał oknem na chłopów.
— Poczekajcie! — szeptał, zacierając ręce, i spostrzegłszy, że kilka znużonych kobiet przysiadło na ziemi, rozkazał je spędzić i pilnować, aby się nikt nie ważył siadać. — Odpoczną sobie gdzieindziej. I tak przechodziły całe godziny, naczelnik pracował, deszcz padał nieustannie, a chłopi stali cierpliwie... W samo południe wpadł do gabinetu jakiś dobry znajomy.
— Cóż to za ludzi pędzili rano przez miasto?
— Nie wiecie? A toż ci sami, którzy przy spisie jednodniowym bunt zrobili. Napadli na uprawlenje, stróży pobili — a wszystkie papiery i książki podarli i spalili...
— Ale dlaczego?
— Bo nie chcą być prawosławnymi! Rozumiecie, nie chcą!
— Znaczy, uporstwujuszcze, co?
— A tak! Czorty nie ludzie. Ale ja ich zmiękczę, że będą jak masło, no...
— Spróbować można. Do protokółu ich przypędzili, co?
— Tak, ja z nimi pogadam serdeczno, póproszę! — buchnął śmiechem.
— To z parafii ojca Mikołaja Piotrowicza?
— Właśnie czekam na niego, on mi pomoże.
Rozmowa się urwała, bo przyszła służąca prosić na obiad.
Naczelnik pożegnał przyjaciela, przeciągnął spracowane kości i poszedł do mieszkania na pierwsze piętro, ale jeszcze z korytarza spojrzał w podwórze; deszcz lał jak z cebra, żołnierze chronili się pod ścianami, a chłopi przemokli już do nitki, stali spokojnie, kolebiąc się tylko niekiedy.
W jasnej, ciepłej jadalni, pełnej kwiatów, było kilka osób; pani naczelnikowa, dorosła córka, dwaj studenci w krótkich mundurach i ojciec Mikołaj Piotrowicz, chudy, wysoki, z długą, siwą brodą i rzadkimi włosami. Karafka z wódką poszła z rąk do rąk. Obiad płynął wesoło wśród rozmów i śmiechów. Studenci opowiadali jakieś pieprzne kawały, aż panna się rumieniła, mama odwracała twarz, a naczelnik z ojcem Mikołajem trzęśli się od śmiechu.
A po obiedzie młodzież wraz z mamą przeszła do salonu, zaś naczelnik poszedł na drzemkę do swego pokoju. Wsunął się za nim ojciec Mikołaj.
— Widzę, że już czekają? — szepnął, pochylając się w okno.
— Od samego rana. Postoją do zmroku, to może zmiękną, a?
Od salonu przedarł się rozszczekany, chrzypiący śpiew gramofonu.
— Niewiadomo! Sfanatyzowani do szpiku. Dwadzieścia lat pracuję nad nimi, staram się i nic nie mogę poradzić, nic... — żalił się po cichu.
— A może ja poradzę. Wy tak liberalnie, po chrześciańsku z nimi, a ja spróbuję zwyczajnie, dubinuszką... — zadzwonił gwałtownie.
— Spróbujcie, Iwanie Iwanowiczu, spróbujcie... To sprawa pierwszej klasy.
Wpadła służąca.
— Kawy nam przynieś! — rozkazał naczelnik.
Zasiedli pod oknem, wychodzącem na wirydarz, a po chwili zjawiła się kawa i butelki. Dopiero po drugiem kieliszku ojciec Mikołaj rzekł, mlaskając językiem:
— Sławną macie starkę!
— Jaśnie pańska, od grafa. Może jeszcze, a?
Pili zwolna, smakując z lubością, a co chwila, prawie bezwiednie, oczy ich leciały w podwórze, na gąszcz chłopskich głów, ledwie widnych w szarudze.
— Dam wam zapiskę, przyda się przy protokóle.
Naczelnik jął czytać uważnie.
— „Hryciuk! Najgorszy. Przywódca. Jeździ do Częstochowy, brał ślub w Krakowie, urządza w swojej chacie kaplicę...“ Któryż to? — pytał ciekawie.
— Ot tamten, wysoki, na przedzie, w czarnej kapocie! — pokazywał.
— Dobrze, zapamiętam go.
Przejrzał długą listę nazwisk i objaśnień, podkreślając niektóre czerwonym ołówkiem, ale, że mu się oczy zaczęły kleić, ojciec Mikołaj poszedł do salonu, a on zagłębił się w fotel, nakrył twarz gazetą i zadrzemał, wsłuchując się w wycia gramofonu. Trwało to dobrą godzinę. Listopadowy, krótki dzień już się skończył, zczerniałe niebo zwisło ciężką ołowianą płachtą, mgły wlokły się nizko, rozdzierając opite kałduny o dachy i kominy, że deszcz mżył nieustannie niby przez gęste sito, a beznadziejnie smutna, przegniła szarość zatapiała świat, jakby dzień wszystek walił się, konający, w błoto i pojękiwał boleśnie, tuląc się pod drzewa zziębnięte, pod chałupy skurczone i pod mury ociekające. Stawał się zwolna mrok i martwa cisza, że tylko niekiedy wóz gdzieś zaturkotał, albo podniosły się jakieś dalekie głosy i wołania.
Chłopi już zesztywnieli z zimna, stali, wspierając się bezwładnie o siebie, głód skręcał im kiszki, a pragnienie tak paliło, że pili z kałuż, ale dzieci coraz nieutuleniej płakały i przeto coraz częściej wyrywały się twarde przekleństwa. Zapalono już światła w mieszkaniach, okna rzucały jeszcze smugi, przecinane szklistemi włóknami deszczu, słychać było różne głosy, gramofon skowyczał jeszcze niekiedy, czasem śmiech buchał wesoły, brzęczały szklanki i talerze rozstawiane, pojedyńcze słowa padały w mrok, to jakieś zarysy ludzkie majaczyły za opuszczonemi storami. Ale naród jakby nie widział co się dzieje dokoła, zaciskali pasy, zabijali zdrętwiałe ręce i tuląc się do siebie, gwarzyli z cicha.
— Zadołowałeś to ziemniaki, co?
— Jakże, mrozów czekał będę?
— Kto tam moje krówsko wydoi, kto? — żaliła się jakaś stara.
— Co tam udoje, ale co z nami zrobią? — jęczała druga.
— A spierą i sztrofy każą jeszcze zapłacić, jak zawdy — mruknął któryś.
— Jezus, Marya! — przeleciał cichy jęk.
— Przeniesiem, a wiary nie odstąpim — rzekł spokojnie Hryciuk.
— Nie! nie! nie! — buchnął szmer twardy, jak grad kamieni.
— Dwadzieścia lat już cierpim — to i drugie tyle...
Pomilkli nagle, bo na dole, w ciemnych oknach, zabłysły naraz światła, olbrzymi stary refektarz zamajaczył nizkiemi sklepieniami, jacyś ludzie się tam uwijali, słychać było ustawianie stołów i jakby brzęk żelaztwa. Hryciuk odwrócił się do gromady i rzekł spokojnie:
— Bracia, niezadługo się już zacznie!
Sto serc zatrzepotało się trwożnie jak ptaki, lodowaty dreszcz przejął do szpiku, aż dusze mdlały w grozie oczekiwań, ale tem potężniej wparli się oczami w jego twarz, a on mówił ważnie, mówił święcie, mówił jakby w ostatniej godzinie konania.
— Narodzie polski i katolicki, rzeknę ci, iż taka idzie godzina strasznej próby, iż któren się chce dać za wiarę i naród, niechaj się gotuje, niechaj pacierze mówi, a mocy nabiera...
Ciche łkania zaczęły kwilić dokoła.
— Nie płaczcie! Nic po płakaniu, bo nikto się nad nami nie ulituje. Sieroty my biedne, na całym bożym świecie same, to jeno jako te drzewa w borze o siebie wspierać się musim, sobie pomagać, i w Panajezusowe miłosierdzie dufać i Jego sprawiedliwości wyglądać...
Ale już cały naród się rozszlochał, że od łez niby szmer rosistego deszczu roztrząsnął się w ciemnościach, sam Hryciuk zapłakał i przez łzy szeptał:
— Przetrzymać jeszcze ten raz, a już się Pan Jezus zmiłuje.
— Przetrzymamy! Przecierpimy! — szemrały rozpalone usta.
— A jakby bili? — pytał.
— Dostaliśmy już nieraz, a któren pierwszy raz, jakby chrzest święty weźmie.
— A jakby zamknęli do kreminału?
— Siedzielim!
— A jakby wysłali na kraj świata, na całe życie?
— To pójdziem, nie boli cierpieć dla Pana Jezusa.
— Przysięgnijcie na ten krzyż święty, że nie odstąpicie wiary i swojego narodu!
Złoty krzyż zamigotał mu w ręku, a tłum runął jednym ruchem na kolana, setki rąk wyciągnęło się w górę, rozpalone oczy zawisły na krzyżu i jeden głęboki, potężny, z dna serc wyrwany okrzyk, buchnął słupem ognistym:
— Przysięgamy!
W świętej cichości zaczął znowu mówić Hryciuk:
— A który złamał przysięgę, na tego mór, na tego choroby, na tego przekleństwa całego narodu. Temu ni dachu, ni wody, ni ognia, ni chleba! Amen!
— Amen! — odrzekli, chórem powtarzając.
— A jakby mnie zbrakło — szeptał Hryciuk — to słuchajcie we wszystkiem Mateusza, a jakby i jego, to niech najpewniejszy bierze ten święty krzyż i prowadzi...
Rozwarły się naraz wielkie drzwi refektarza, światło chlusnęło aż na gromadę, a w głębi pod nizkiemi sklepieniami, za stołem, siedział naczelnik i pisarze, złoty krzyż wznosił się przed nimi i cesarskie portrety, zaś z boku błyszczały bagnety i stali strażnicy. Chłopi zaczęli się gorączkowo bić w piersi, żegnać i szeptać pacierze.
Ktoś stanął we drzwiach refektarza i zawołał donośnie:
— Hryciuk! Ławrentij Fiodorowicz Hryciuk!
— Jest! — odkrzyknął, przeżegnał się i odwracając się do swoich, zaintonował: „Kto się w opiekę odda Panu swemu“.
Zawtórzyli zrazu cicho, nieśmiało, płaczliwie, ale wnet rozpaliły się serca, głosy spotężniały, dusze się wzniosły, że śpiew zahuczał i zwolna unosił się ku niebu, niby wicher palący.
— „I całem sercem szczerze ufa Jemu“ — śpiewał ze wszystkiej mocy wiary Hryciuk i szedł śmiało szerokim pasem światła ku drzwiom. Twarz miał bladą, oczy rozgorzałe, usta uśmiechały się męczeńsko, szedł w ekstazie, na skrzydłach tej pieśni mocniejszej od śmierci.
Zaczęło się badanie; ale na wszystkie pytania i tłumaczenia, na wszystkie prośby i obietnice, Hryciuk odpowiadał bardzo głośno i niezmiennie:
— „Polak jestem i katolik!“
I stał, szepcząc słowa pieśni, brzmiącej na dworze i patrzał spokojnie na sędziów, gotowy już na wszystko, nieulękły.
— Kak? Kak? — zakrzyczał tuż przed nim głos zduszony, jakieś pięście zamigotały przed jego oczami, a straszna, sina z gniewu twarz zbliżała się z sykiem.
— Polak i katolik — powiedział, cisnąc do piersi różaniec.
Dostał pięścią w oczy tak potężnie, że jeno rozwarł ręce i zwalił się na ziemię; rzucili się na niego, skopali, zbili kolbami i powlekli do ciemnicy. Nie wydał nawet jęku, nie bronił się, uśmiechał się jeno ekstatycznie... Wezwano następnego i rozpoczęło się to samo, ale i ten drugi tak samo odpowiadał spokojnie i nieulękle.
— Polak jestem i katolik!
Drzwi się naraz zawarły, tłum zmilknął w trwodze, a z refektarza rozległ się ogromny krzyk i głuche monotonne łomoty. Lud się zakłębił gwałtownie i znowu ze wszystkich gardzieli wydarła się ta pieśń przerwana na krótką chwilę, śpiewali ją już coraz żarliwiej, coraz głośniej, coraz serdeczniej, że otwierały się okna na piętrze i wyglądały zdumione twarze, a ta pieśń dufna, ociekająca łzami, pieśń matka tuląca, pieśń broń jedyna, przepojona wiarą i nadzieją ostatnią, płynęła strumieniem łkań i niosła się żalnym jękiem nad całą ziemię chat nizkich, serc cierpiących i krzywd wiecznych. Gdzieś w miasteczku uderzyły dzwony i biły długo, szeroko, smutnie, jakby do wtóru tej żałośliwej pieśni ginących...
Śpiewali wciąż, bez przerwy, chociaż co chwila kogoś odrywano z gromady, i czy to był chłop, kobieta lub dziecko, szli jednako nieustraszenie, tylko oczy gorzały potężniej, twarze bladły i roztrzęsione ręce gorączkowo kładły znak krzyża... Szli jedno za drugiem, zwolna, niepowstrzymanie, łańcuchem nieskończonym, szli ochotnie, niosąc serdeczną dań krwi ofiarnej za wiarę i naród. Że ta pieśń śpiewana przez pozostałych była już pacierzem konających, była płaczem, była jękiem, i była zarazem zwycięskim hymnem boju...
Noc już była późna, deszcz ustał, niebo się przetarło, gdzieniegdzie zamigotała gwiazda, okna w mieszkaniach pogasły i w białych tumanach oparów podnoszących się z ziemi, rozwłóczyła się głucha cisza...
Noc ogarnęła świat w kojące ramiona zapomnienia, tylko w tej niezgłębionej cichości, jęczała ciężko jak dzwon, wiecznie bijący przebolesną pieśń straceńców, a z pod nizkich sklepień refektarza wydzierały się coraz sroższe jęki, płacze, krzyki i szamotania.
Ale nikt przysięgi nie złamał.
— Czy to robota majchrem, na cicho?
W odpowiedzi, Jędruś pokazał mu długi, wązki sztylet z szeroką rękojeścią, stal zamigotała kąśliwem ostrzem, niby błyskawica.
— Bykowi by serca namacał... wystarczy połowa... — szepnął Michał.
Jędruś uśmiechnął się dziwnie, nóż wpuścił w kieszeń na piersiach, wyjął z kuferka harmonijkę, przysiadł na łóżku pod ścianą i grać zaczął. — Zdawał się być zupełnie spokojny i cały zatopiony w muzyce, głowę pochylił nad miechami, z lubością nasłuchując dźwięków.
Sztajer rozlał się brzękliwą strugą po ciasnej izdebce poddasza i zakręcał tanecznym, rozkołysanym wirem, aż dzieci, siedzące na podłodze, zaczęły klaskać, podrygiwać i śpiewająco wołać:
— „Kosiu, kosiu w rączki, pojedziem na łączki“ „Kosiu, kosiu w łapki, pojedziem do babki“...
A z klatki zawieszonej w oknie kos zagwizdał.
Michał wychylił głowę z za nizkiej zasłony, oddzielającej ich barłogi od reszty izby, i ze szczególną ciekawością przyglądał się przyjacielowi.
— Mleczak, z pannami chodzi do kościoła, w knajpie nie postoi, sztamy z nikim nie trzyma i do majchra się bierze! No, no... — mruczał półgłosem.
Ale Jędruś nie dosłyszał, jakby o całym świecie zapomniawszy, kołysał się korpusem, głową przytakiwał, nogą bił do wtóru i grał zapamiętale. Dziewczynka zaczęła się kręcić w miejscu, jak wrzeciono, a chłopiec przybałykował do niego i czepiając się łóżka, to jego kolan, chciał powstać na pogięte, rachityczne nożęta i padał co chwila, ale, dosłyszawszy kosa, któren się już rozgwizdał na dobre, poczołgał się ku niemu, bełkocąc radośnie:
— Ptapta... piu, piu... Cacy ptapta...
Michał, już zniecierpliwiony muzyką, odezwał się wyzywająco:
— Chwata udajesz, a serce ci w pięty zagląda...
— I... nic, myślę tylko, jakby to zrobić na fest, bez poprawki! — odparł podnosząc głowę; niebieskie oczy strzeliły mu stalowym błyskiem.
— Poradzę ci! — podszedł i szeptał mu do ucha. — Zajdź mu od mordy, dopuść go zblizka i niby to przypadkiem natknij się na niego, a dopiero wtedy wal go w bebech z całej siły... pod włos... trzaśnie ci pod ręką, jakbyś majchrem bęben przebił...
— Majster z ciebie! — rzekł, wzdrygając się nieco.
— Niech ci Bolek powie, nieraz widział mnie przy robocie... — Wyprostował się, dumnie tocząc zawadyacko oczami.
— To już między wami zgoda?
— Dawno! Zrachował mi nożem żebra, ja mu potem wypuściłem trochę kiszek i jużeśmy teraz na kwit, w przyjaźni...
— Trzy miesiące szpitala, tyle bólu i teraz w przyjaźni?
— Frajer, właśnie dlatego sztamę z nim trzymam, za psa miałbym tego, coby mi nie chciał oddać. Uderzysz, dostaniesz, wyliżesz się i masz czyste sumienie. Nie jestem przecież zbójem! — zawołał wyniośle.
— Możesz ty jeszcze paść na takiego, że...
— Że mnie od ręki przyrychtuje do trumny! Mała strata, krótki żal, nikt po mnie nie zapłacze, ale pókim żyw, nie pozwolę nikomu grać sobie na nosie, i ze strachu przed majstrami nie przystanę do socyalistów, jak Felek... Nie głupim, wolę ciężką robotę przez cały tydzień, a wesołą zabawę po fercentagu, niźli Pawiaka i nahajki...
— Za sprawę go przecież schowali...
— Pociecha! kiedy mu i tak mordę przefasonowali kolbami, że go rodzona matka poznać nie mogła. Wyklina teraz tych, co go wciągnęli. — Jędruś odwrócił głowę, coś pilnie majstrując koło klawiszów. Michał roześmiał się domyślnie i uderzając go w ramię, spytał przyjacielsko:
— Czy to za pannę Józię chcesz płacić?
Jędruś poczerwieniał, ale zaprzeczył stanowczo.
— A może to ten lancuś cylindrowy, co za matką książki nosi do kościoła?
— Przecież to kawaler Mani...
— Pysk ma, że tylko walić! Nie lubię takiej facyaty! Któryż to?... Nie powiesz, dobra, twoja sprawa, dowiem się potem, ale pamiętaj, com ci radził: rżnij zbliska i pod włos! Kiedy myślisz?...
— Kiedy się zdarzy okazya...
— A nie uciekaj potem jak głupi, każdy frajer zaraz buch w nogi, prosto w pazury salcesonów... Uderzysz i odchodź jakby nigdy nic, przystawaj nawet i dopiero kiedy się zrobi wrzask, drałuj... Daj mi harmonijki, obiecałem zagrać węglarce, chrzciny dzisiaj wyprawia, przyjdź, będzie niezgorsza wyżera...
— Przyjdę, muszę tylko zaczekać na Ignacową, żeby dzieci zabrała...
— Mamra! — Zaśmiał się pogardliwie, wykręcił wąsiki przed lusterkiem, nasadził kapelusz, kosowi zanucił piosenkę, wyhuśtał chłopca aż pod sufit, dziewczynkę wyłechtał, że śmiechem się zaniosła, i wziąwszy instrument pod pachę, wybiegł pogwizdując.
— Michał! — zawołał za nim Jędruś — a uważaj na harmonijkę, lewem skrzydłem rób ostrożnie, bo tam się już skóra przeciera i dolne łapki wylatują!
Cicho się stało w izdebce, dzieci bawiły się pod kominem, wygrzebując karaluchy, a Jędruś, przysiadłszy pod oknem, wodził niewidzącemi oczami po facyatach, otaczających całe podwórze.
Dzień był szary i dziwnie smutny, listopadowy dzień, nad spiętrzonymi dachami, nad czarnymi pniami kominów wisiało szare, puste niebo, okna błyszczały, niby oczy zaledwie z łez obeschłe, ze środka podwórza trzaskał kasztan pokręconemi, czarnemi gałęziami, resztki liści trzęsły się rudymi łachmanami, jakieś dzieci goniły się z wrzaskiem po mokrym, zabłoconym bruku; pies szczekał w bramie, turkotały gdzieś wozy, a niekiedy bił głuchy, bełkotliwy szum ulic niewidzialnych i nuda niedzielnego dnia wlokła się po świecie i senną, rozziewaną cichością przepełniała poddasze.
— Klowa! — zakrzyczał naraz chłopiec, bałykając za uciekającym karaluchem.
Jędruś ocknął się z zamyślenia i szepnął pobłażliwie:
— Frajer, myśli, że tu o pannę Józię chodzi... Niech sobie tak myśli, bezpieczniej dla mnie, nie wie, to się nie wygada — rozważał.
Znieruchomiał znowu, przed oczami stanęła mu ta niedawna scena, tam na Solcu... Sześciu ich ciągnęło, a że na niego padł los... zrobi święcie... zabije, jak psa... nie zawaha się... taki drań... tylu ludzi wydał... giną po więzieniach... a i Felek, też pewnie przez niego siedzi... Musi być kara na takich... musi... Myślał i tysiące szczegółów, twarze przebranych towarzyszów, tajemne schadzki, zebrania po różnych norach, rozlepianie proklamacyi nocami, mowy, wspólne czytania, ucieczki przed pościgiem — cała treść ostatnich paru miesięcy, tłumnym a zgiełkowym strumieniem przewijała mu się przez mózg.
— Zapłacę za wszystkich! — Zerwał się rozogniony, ręka już znowu chwyciła za nóż i przysiadł nagle, twarz mu się dziwnie skurczyła, oczy zapadły w głąb, serce zamarło, i dzikie, szalone przerażenie ścisnęło za gardło... ale tylko na chwilę, na jedno mgnienie, bo się błyskawicznie otrząsnął z tego, twarz mu zagrała uniesieniem, oczy rozgorzały, a święty, bojowy płomień zawrzał w piersiach.
— Ano, to podyndam!... Lepsi odemnie się nie zlękli... przecież to za sprawę... za wolność... za Polskę... — szeptał ze drżeniem uniesienia i zapału, i znowu owładnął nim dziwny spokój, spokój bez troski, głębokiej wiary i nieustraszoności.
— Zabiję go, mnie powieszą i będziemy na kwit! — zaśmiał się takim radosnym, szerokim śmiechem, że dzieci się przesunęły.
— Hajty! Hajty! — napraszał się chłopiec, chwytając go za but, a dziewczynka zaczęła mu paluszkami przygładzać wzburzone włosy...
Nie bronił się i chłopaka kołysał na nodze.
— Hop, hop, hop, jedzie chłop... A tak pan, a tak pan! — przyśpiewywał, podrzucając go wysoko, a potem dziewczyna, ściągnąwszy brata na ziemię, kazała sobie podczesać włosy i zapleść niebieską wstążeczkę, „jak ma Frania maglarki“. Zrobił i to, ale już miał dosyć, bo krzyknął:
— Siedźcie cicho, bębny, zaraz przyjdę.
Owładnęła nim szalona chęć, aby zobaczyć znajomych, aby polecieć na miasto i skąpać się we wrzawie i ruchu, wystroił się spiesznie i już przed drzwiami stanął, jak skamieniały.
— Gdzie iść? Do kogo? Przecież nie będę się włóczył po ulicach, jak pies! — myślał z przykrością niezmierną. — Dopiero trzecia, do ósmej strasznie daleko. — Bezwiednie pomacał kieszeń, nóż był na swojem miejscu... Przypomnienie zimną błyskawicą przewinęło się przez serce.
— A zblizka wal... trzaśnie jak bęben. — Zabrzmiały Michałowe rady, tak głośno, że się trwożnie rozglądał.
Sam był w pokoju. Dzieci bawiły się pod oknem, szum miasta huczał monotonnie, niekiedy zabrzęczały szyby, dym z papierosów snuł się niebieskawą przędzą pod nizkim sufitem, a w rogu, przed złocistym obrazem Częstochowskiej, tliła się lampa.
Rozdział się z palta i znowu siadł, dzieci go zaraz obległy z wrzaskiem.
— Dajcie mi spokój; Mańka, nie właź na łóżko! — krzyknął ze złością, zabierając się do czytania jakiejś książeczki, ale ją wnet odrzucił. Nudziło go wszystko i wstawała w nim jakaś głucha, bezprzyczynowa tęsknota, latał głośnymi krokami po stancyi, nie mając się tu niczego przyczepić...
— Żeby cię choroba! — zaklął sam na siebie i poleciał do sąsiadów, ale, jakby na złość, wszystkie drzwi były pozamykane, tylko z ostatniej facyatki rozlegał się stuk młotka i wrzaski bachorów. Mieszkał tam znajomy żyd, szewc, wszedł więc do niego bez namysłu.
— Widzę, pilna robota? — rzucił, przysiadając obok.
— Jak pan rewirowy przysyła do zelowania, musi być pilno. Sza! sza! — zawołał na dzieci, bębniące łyżkami w pusty, blaszany rondel.
— Podobno syn pisał z Ameryki? — zapytał, aby coś powiedzieć.
— Pisał! Pan wie, on przyśle szifkarty... i może za miesiąc wszyscy pojedziemy do niego! Pojedziemy! — dodał przeciągle, z błogością.
— Dobrze mu idzie?
— Dobrze! — uśmiechnął się pobłażliwie. — Jemu tam, jak w raju! Przysłał swoją fotografię, synowa ją wzięła dla krewnych, zobaczy pan, jak on tam ubrany... ma surdut, co tak na oko wart ze trzydzieści rubli... cały jaśnie pan, nie taki kapcan, jak my wszyscy! nie...
Jędruś uśmiechnął się ironicznie.
— Pan się śmiać nie potrzebuje, panie Kowalski! Prawdę mówię, on na tydzień więcej zarabia, niż my na cały rok! Jemu jest bardzo dobrze, w Ameryce jest wszystkim bardzo dobrze! To tylko u nas tak ciężko człowiekowi. Komu jest u nas dobrze? Może panu jest dobrze za tego rubla na dzień? Może mnie jest dobrze? Może pani Ignacowej jest dobrze? Panie Kowalski, komu jest z nas dobrze? — wołał krzykliwie, coraz mocniej tłukąc młotkiem w skórę.
— Bogaczom jest dobrze, nie pasą się to naszą krwią?...
— Takie słowo to jest ten wiatr, panie Kowalski. Pan Bóg im poszczęścił i dorobili się, ja nie o nich mówiłem.
— Naszą krzywdą się dorobili! — rzekł nienawistnie.
— To jest bardzo ładne słowo, ale to nieprawda! Przecież każdy człowiek chciałby być bogaczem! Czy pan byś nie chciał mieć kamienicę, zdrowe dzieci i ładną żonę, co?
Jędruś milczał, przypomniały mu się marzenia o Józi i założeniu własnego warsztatu.
— Panie Kowalski, wszyscy chcą jednego — upewniał z mocą żyd.
Jędruś powstał, zbrakło mu już ochoty do rozmowy i szedł ku drzwiom.
— Może mi pan przeczyta, nie umiem po waszemu... synowa gdzieś znalazła... — prosił podając zadrukowaną kartę.
Był to numer „Robotnika“ z jakimś programowym artykułem.
Jędrek się zarumienił i, odwróciwszy nieco twarz, czytał głośno, żyd wsparł się na łokciu i słuchał z uwagą, ale po ustach wił mu się lekceważący uśmiech.
— Pan myśli, że będzie tak na świecie? — spytał, wpijając się w niego przyczajonemi oczami.
Jędruś zapomniał o ostrożnościach, poniosło go z miejsca, że jął po swojemu gorąco rozpowiadać o szczęśliwości przyszłego ustroju. Unosił się, wybuchał i gorzał taką wiarą serdeczną i zapałem, aż żyd cmokał, ale mu przerwał dość ironicznie:
— Kto się tego doczeka, niech mu będzie na zdrowie. Obiecywali mi jeszcze lepsze rzeczy, a jak mi wnuczki chorowały, to nikt mi z takich nie chciał pożyczyć rubla... Ja panu co powiem, panie Kowalski...
Ale Jędruś splunął i wyszedł bez słowa.
— Burżuj, psiakrew! — Zły był na siebie, że się zdradził przed żydem.
Ignacowa już była w mieszkaniu, obdzielała właśnie dzieci piernikiem.
— Dobrą pracę miała pani dzisiaj?
— Na psa taki dzień. Pół rubla utargowałam, może byłabym sprzedała wszystkie, ale jakiś wisielec potrącił mnie i wszystkie kwiaty poszły w rynsztok! — wyrzekała, wskazując na zabłocone papierowe róże, czerwieniące się w koszu. — Towar już na nic, ale sprałam go, że przez ruski miesiąc nie zapomni. Ale jak pan gdzie spotka mojego, to niech przyjdzie po nas na Rybaki, do ciotki. Zaprosiła nas na wieczór, a że to chrzestna Mani, może jej da na jaką sukienczynę. Bogaczka przecież, mają dwie dorożki. Szukałam go przed hotelem, tam, gdzie zawsze stoi, ale mi kolegi jego powiedziały, że z kursem poleciał na Mokotów...
Słuchał tylko piąte przez dziesiąte, ubierając się do wyjścia.
— Późno pan wróci? klucz będzie gdzie zawsze...
— Bo ja wiem, może... — szepnął, spiesznie wychodząc na schody. — Może nigdy! może nigdy!... Pomyślał już na dole i nagle zachciało mu się powrócić do mieszkania i obejrzeć raz jeszcze wszystkie kąty, ucałować dzieci, pożegnać się z Ignacową, posiedzieć tam między niemi... po raz ostatni może... ale się nie dał mazgajstwu, zapalił papierosa i ruszył ostro przez podwórze.
Krótko stał przed domem, namyślając się, gdzie iść, bo zwyciężyło wspomnienie panny Józi. Przecież każdy człowiek musi mieć gdzie pójść w niedzielę.... A tam, na Świętojańskiej, było tak przyjemnie, tak cicho i tak dziwnie słodko... Czasem, kiedy przyniósł karmelków, panna Józia spojrzała tak znacząco, że jakby mu rozżarzonych węgli nasypał w serce, a czasem tak ścisnęła za rękę... Całe miesiące wspominał z błogością o tem szczęściu. Kosa kupił dla niej od Ignaca i wyuczył go gwizdać walca, chciał go zanieść dopiero na imieniny... Tylko matka nie była mu rada, dogryzając przy każdej sposobności.
— Mieszka kątem u posłańca i o porządną pannę się stara, smoluch jeden — zwierzała się kiedyś przed Michałem.
Wiedział o tem, ale, nie zważając na jej przycinki, przychodził w niedziele. Starać się jeszcze nie starał o pannę Józię, marzył tylko o tem niekiedy, ale strasznie lubił posiedzieć u nich wieczorem i zagrać pannom na harmonijce. Był sierotą, nie miał nikogo na świecie, więc ten dom rajem mu był po zadymionej fabryce, ogrodem kwietnym po izdebce u Ignaców.
— Z pół godziny posiedzę — usprawiedliwiał się teraz przed sobą. — Może już tam nigdy nie pójdę... nigdy... — szepnął smutnie.
Dziwna żałość ścisnęła mu serce.
— Żeby ją tylko jeszcze zastać! — myślał, biegnąc z Bednarskiej ku Zygmuntowi, ale co raz obejrzał się trwożnie, przeleciał kilkanaście kroków i po raz drugi się obejrzał, wreszcie przystanął pod Bernardynami i długo, badawczo patrzał na dom, gdzie mieszkał tamten... skazany.
Dom stał po drugiej stronie Krakowskiego, ogromny, pyszny, jak bogacz, połyskujący szeregiem wielkich wystaw. Nie mógł oderwać oczu od okien drugiego piętra, bo mu się zdawało, że z za firanek wyziera ta twarz nienawidzona.
— Pod włos i z całej siły! — mruknął, czyniąc ten ruch bezwiednie.
Stał długo. Miasto kipiało niedzielną wrzawą, trotuary były pełne, dorożki pędziły, jak oszalałe, dzwonki tramwajów nieustannie brzęczały, a w powietrzu huczał szum pomieszanych odgłosów. Zmierzch już się taił po bramach i przysłaniał domy w niebieskawe woale, gdzieniegdzie wybłyskiwały wystawy sklepów.
Oderwał się wreszcie i prawie pędem poleciał na Świętojańską.
Mieszkały na wprost Katedry, w wąziutkim domu, strzelającym pod niebo. Przyjęli go, jak zawsze: panny życzliwie, a matka dosyć kwaśno. Józia sztafirowała się przed lusterkiem.
— Cóż tam nowego na świecie? — spytała stara, chodząc po pokoju z kubkiem herbaty w ręku.
Bąknął ni to ni owo. Roześmiała się cicho i rzekła drwiąco:
— Pański gospodarz cały dzień gania z wywieszonym ozorem po ludziach, to mógłby naznosić wiadomości.
— Pewnie, alem nie ciekawy — odparł dość ostro.
— Przyniósł pan harmonijkę? — ozwał się głos z za zielonego parawanu, rozdzielającego pokój na dwie połowy.
— Michałowi pożyczyłem na dzisiaj.
— Szkoda, goście będą u nas wieczorem, myślałam, że pan zagra.
— Obejdzie się żydowskie wesele bez marcepanów! — syknęła stara, oglądając Józię ze wszystkich stron. — Mańka, spaskudziłaś stanik, worki wiszą pod pachami. Zobacz-no, jak to wygląda, w baskinie spuchnięta, jakby była w ósmym miesiącu...
— To niech mama poprawi! Panie Jędruś, proszę siąść w oknie, a nieoglądać się na pokój. Niech się mama prędko ubiera! — rozkazywała Mańka.
Usiadł, jak mu rozkazano, i patrzył w okno na strzelistą wieżę Katedry, słysząc za sobą szelesty nadziewanych sukienek, szurganie bucików, wyciąganych z pod łóżka, trzaski szuflad i szybkie tupoty Mańki, która, biegając ciągle, wybuchała co chwila śmiechem, lub podsuwając się cichutko, przejeżdżała mu mokrem piórem po twarzy.
— Panno Maniu, bo złapię! — wołał rozbawiony, i nieodwracając się, sięgał poza siebie rękami.
— Niech pan siedzi spokojnie, bo oczy zawiążę, albo fora ze dwora.
— Już ani się ruszę, ale co to za facety przyjdą wieczorem?
— Niech panu Józia powie!
— Kawaler przyjdzie! Ma dystrybucyę na Żelaznej! — objaśniła matka z za parawanu, wśród parskań i chlupotu wody.
— To panna Mania już swojego puściła do luftu?
— Pan się wyraża jak... szewc! — zahuczała stara. — Pan Jan przyprowadził go we czwartek. Świetna partya i Józi też się podobał.
— Bardzo szykowny facet! — szepnęła Józia.
— Celender ma, pachnie trochę karbolem i bransoletkę nosi na ręku!... — przekpiwała się Mańka, nie zważając na matczyne znaki. — Z cukierkami przyszedł, pachniały śledziem, ale się zjadło... Siedział cały wieczór i zjadł rozmaitości za całą złotówkę.. Mówił, że go swatają z panną, co ma dom na Woli... że ma brata księdza... że na przyszłe gospodarstwo kupił dwa materace na licytacyi, ale już wywietrzone, i, że Józia byłaby w sam raz dobra za ladę do jego interesu...
— Mańka, nie pleć głupstw! — zgromiła ją Józia.
Przycichło na chwilę, Jędrusiowi ścisnęło się serce boleśnie i łzy stanęły w oczach, przychylił się, by je nieznacznie obetrzeć, gdy naraz Józia, niby to wychylając się spojrzeć przez okno, wsparła się piersiami na jego ramieniu i przyciskając głowę do jego twarzy, szepnęła:
— Niech pan nic nie wierzy! Już pełno ludzi przed kościołem — dodała głośno.
Wstrząsnął się, chciał coś powiedzieć, już jej nie było.
— Mamuniu, prędko, bo pójdziemy świece gasić, dzwonią!
Jakoż uderzyły dzwony katedralne, tak nagle, rozgłośnie i bujnie, że stado gołębi wzbiło się ponad wieżę, kołując wysoko, niby garść białych piór, wichurą uniesionych; a potem u Augustyanów zadzwoniły rozdrganym, gorącym basem; a potem od Pijarów wytrysnęły spiżowe dźwięki, jak struga ognia, jak dym niebosiężny; a potem gdzieś zdala, od Paulinów, płynęły wolno szerokie, rozkołysane, wołające dźwięki; a w końcu, już ledwie dosłyszalne, jak klangor żórawi, płynących gdzieś w bezkresach, płynęły dzwonne śpiewania od Krakowskiego Przedmieścia.
Szyby cicho brzęczały, pokój się napełnił śpiżowym świergotem i zdawał się cały kołysać zwolna i dzwonić echami, aż duszę przejmował bolesno-słodki, rytmiczny spazm rozkoszy szarpiącej nerwami.
Panny już były gotowe, tylko matka jeszcze marudziła, że biegały koło niej, jak frygi.
Jędruś, zwolniony z przymusowego niewidzenia, pożerał teraz oczami pannę Józię, tak śliczną mu się dzisiaj wydała; była szczupła w pasie i gibka, a poruszając się robiła biodrami, stanik ledwie mógł opiąć jej strome piersi, czerwone usta grały w bladej twarzy, poznaczonej delikatnymi piegami, jak brzoskwinia, jasne rzęsy przysłaniały szafirowe oczy złotawym cieniem — tak wciąż chodził za nią rozkochanemi spojrzeniami, aż Mańka zaczęła się śmiać.
— Wytrzeszcza pan oczy, jak kot na piasku... To Józia, nie poznaje pan?... Na nieszpory idziemy, nie do ślubu... Niech pan w ścianę nie włazi...
Uśmiechał się na kpiny, ale kiedy wychodzili, ogarnął tem samem rozkochanem spojrzeniem pokój i wszystkie sprzęty, żegnał je żałosnem westchnieniem, jakby po raz ostatni...
W kościele nie było tłoku, więc przecisnął się wraz z niemi do ławek, kobiety siadły, a on stanął z boku za Józią.
Nieszpory już się rozpoczęły, mrok zalewał wysokie nawy, świece płonęły w mrocznych kaplicach, nad wielkim ołtarzem mgliły się senne wizye witrażów, organy brzmiały cichą modlitwą, czasem podnosił się chór głosów i wiał górą, pod sklepieniami, jak rozpłakany śpiew zabłąkanych w strasznym lesie, czasem szmery modlitw trzepały się w ciszy, niby deszcz rzęsisty po liściach, ale Jędruś nic nie słyszał, patrzył tylko w Józiną głowę, pochyloną nad książką, a myślami krążył gdzieś daleko.
W lata dziecinne leciał, na zapomniane mogiły ojców, do jakichś dni minionych... że wkońcu zapomniał, gdzie jest, aż oplątany w złotą sieć świateł, dźwięków i modlitw, opadł znużony w siebie i zmartwiał.
Organy grały tak cicho i monotonnie, że spać mu się zachciało, ziewał ukradkiem, przecierając trwożnie oczy, bo z głębi naw wynosił się przed nim ten biały, ogromny dom... a przez okna drugiego piętra wyglądała ta twarz złowrogo uśmiechnięta... że mu już sama ręka szukała noża, ukrytego na piersiach, a dreszcz wstrząsał.
Muzyka ucichła i oprzytomniał, skończyły się nieszpory, fala ludzka wyniosła go przed kościół. Już tam na nich czekali ci zaproszeni na wieczór. Józia spłonęła, witając się bardzo serdecznie z tym dryblasem. Mańka pytlowała ze swoim, wybuchając co chwila śmiechem, aż się ludzie oglądali. Stara zaś bardzo uroczyście zapraszała na kawę. Tylko Jędruś szedł samotnie, nieco za niemi, nikt się bowiem do niego nie odzywał, ani go nie poznajomił z tym nowym. Wlókł się zgryziony, obiegając chmurnemi oczami rywala.
Wszedł za niemi do sieni, ale wstrzymał się przy schodach, bo go nikt nie zapraszał... Czekał, że może go zawołają, że może na razie zapomnieli... ale na schodach, coraz wyżej rozlegały się wesołe głosy dziewczyn... śmiech Mańki... i skrzyp stopni... może nawet nie zauważyli, że się zapodział...
Drzwi się otwarły do mieszkania...
Wytężył słuch, serce mu zamarło w oczekiwaniu... zamknęły się z trzaskiem.
Ogarnęła go cisza i jakby grobowy kamień przywalił duszę.
Zapomnieli o nim!
Jeszcze z ulicy spojrzał na okna, właśnie rozbłyskiwały światłem, westchnął ciężko i poszedł.
Przemógł się, ale poczuł, że mu się stała straszna krzywda, i że mu duszę zalewają gorzkie łzy żalu i bezsilnej wściekłości.
— Pies z wami tańcował, mordy jedne! — zaklął z nienawiścią.
Zegary biły szóstą, kiedy się znalazł pod Zygmuntem, ciemno już było, zapalone latarnie rozbiegały się na wszystkie strony węzłowatymi sznurami świateł, wieczór szedł cichy i ciepły, ostatnie liście leciały na trotuary, zapchane ludźmi. Szedł ostro środkiem trotuaru, brutalnie rozpychając świątecznie postrojone gromady, że niejedna groźna obelga leciała za nim.
— Stawiasz się? Chcesz w mordę? — wrzeszczał niekiedy, wysuwając pięście.
Odsuwali się trwożnie, groźby milkły, bo miał w oczach pioruny i rozsrożona, blada twarz grała mu nienawiścią. Przystawał często, nic o tem nie wiedząc, ale zwolna, nieubłaganie zbliżał się do tego domu.
Długo stał przed jakąś wystawą, gdy ktoś mu szepnął:
— Nie odwracaj się... pilnuj... może wyjść lada chwila...
Pochylił się ku szybie, znał ten głos i wiedział, co znaczą te słowa. Uspokoił się zupełnie i jakby zakrzepł na kamień, ta zbliżająca się chwila owładnęła nim teraz niepodzielnie.
Przygarbił się nieco, ręce głęboko wsadził w kieszenie i przepatrując z nadzwyczajną uwagą twarze spotykane, wlókł się leniwie, jak człowiek, któremu się nigdzie nie spieszy, ale wymijając ten dom, obleciał go błyskawicowem i niby aparat fotograficzny, niezawodnem spojrzeniem: stróż drzemał pod bramą, wielka sień była oświetlona i w głębi podwórza majaczyły jakieś drzewa.
— Za widno, z powrotem możnaby się natknąć na strupla! — zdecydował.
O parę domów dalej był sklep galanteryjny, za wielką szybą wystawy leżały stosy kołnierzyków, koszul i krawatów, przyjrzał się każdemu przedmiotowi z osobna i, nic nie spostrzegając, zawrócił.
Szedł spokojnie a bacznie do najbliższej ulicy poprzecznej, przyglądał się policyantowi, stojącemu na rogu i znowu powracał. Wiele razy, prawie już automatycznie tak spacerował, nie tracąc z oczów ani na chwilę pustej sieni. Przemykał się pod ścianami, jak głodny wilk, czatujący na zdobycz, gotowy w każdej chwili do skoku, nie czując trwogi żadnej, ni niepokoju. Czyhał z napiętą i wysiloną aż do bólu uwagą, a rozmyślał o figlach dzieci Ignaców i o kosie, że zaczął zcicha pogwizdywać walca, którego go uczył.
Z powodu niedzieli większość sklepów była zamknięta, na szerokim trotuarze leżał mrok, tylko gdzieniegdzie przecięty smugami świateł, bijących z wystaw; przechodził je, nawet nie zauważywszy, ale czerwony brzask, padający z okien apteki od wielkiego szklanego naczynia, napełnionego jakąś krwawą cieczą, sprawił mu dziwną przykrość, zdawał się lśnić plamą żywej krwi, że omijał ją z niejasną, głuchą trwogą.
Noc już wisiała nad miastem, niebo szarozłotawe od łun bijących z dołu, obtulało wysokie, posępne domy, ale ulica wciąż była gwarna i tłumna; spacerujące gromady krzyżowały się wśród nieustannej wrzawy, niekiedy buchały szerokie, głośne śmiechy, albo wytrysnął rozbawiony chichot panieński. Podnosiły się nawoływania i czasem płacz dziecinny zakwilił żałośnie. Uliczne dziewczyny, jaskrawo postrojone, zaglądały w oczy mężczyznom, i, jak motyle różnobarwne, migotały wśród czarnych mrowisk niedzielnej publiczności. Drewniane bruki dudniły głucho pod kopytami, turkotały dorożki, dzwoniły tramwaje, a szmer tysięcy kroków i rozmów huczał, jak morze dalekie, że chwiały się od niego światła latarń, stojących niby szyldwachy w niestrudzonym szeregu.
Pod jakąś bramą stróż przygrywał z cicha na fleciku, a w jakiejś sieni mrocznej stała para, trzymając się za ręce; miejscami, z nad sklepów wybłyskiwały niespodzianie złote litery napisów. Czasami znów drzewa na trotuarach zaszumiały, lub przechodził człowiek z pudłem, uwieszonem na szyi i wołał monotonnie:
— Cygara! Papierosy! Zapałki!
Jędruś widział to wszystko, słyszał i zapominał zaraz doszczętnie, ale coraz więcej interesował go stójkowy, bo raz, zawracając się od rogu, jakby posłyszał za sobą jego ciężkie, miarowe stąpania. Wstrząsnął się nerwowo, ale głowy nie odwrócił, przystając najspokojniej przed wystawą z bielizną. Wspaniały krawat czerwony w zielone pasy rzucił mu się w oczy, patrzał na niego z głęboką przyjemnością.
— Chodź pan do mnie!
Przestraszył się tego głosu, jakaś dziewczyna stała obok z wabiącym uśmiechem na dziwnie czerwonych ustach. Odsunął się od niej bez słowa i ruszył w swoją stronę, ale po paru minutach zobaczył ją idącą z jakimś starym. Sam nie wiedział dlaczego, choć zaczepiała go już dzisiaj nie jedna, tylko tę poznał zdaleka i poszedł za nią bezwiednie, aż na róg ulicy.
Stójkowy coś patrzał pod latarnią, więc się powstrzymał i zawrócił dość spiesznie.
Siódma już biła.
Czas płynął mu strasznie wolno.
Całą godzinę czekał, a tamten się jeszcze nie pokazał. Chwilami już myślał, że może przeoczył i nie spostrzegł... Wprawdzie okna drugiego piętra wciąż były oświetlone, ale jeśli mu się niepostrzeżenie wymknął...
— Całą noc będę czekał i doczekam się! — postanowił zawzięcie, choć czuł się już znużonym, gorączka go rozbierała i nie mógł się powstrzymać od wewnętrznego dygotu, ale ani na mgnienie nie powstało w nim wahanie, ni lęk przed tym strasznym zamysłem. Nie myślał nawet o tem, tylko czekał na każdą chwilę nadchodzącą... na chwilę ciosu. Parę razy spostrzegał towarzysza, czuwającego zdaleka, porozumiewali się oczami i rozchodzili... Minuty już mu się zaczęły wydawać wiekami.
— Kupię sobie ten krawat zaraz po fercentagu! — rozmyślał, stając znowu przed wystawą.
— Chodź pan do mnie! — prosiła cicho ta sama dziewczyna, nie poznając go widocznie. Zobaczył teraz, że była dosyć młoda i ładna, o bujnych jasnych włosach i mocno piegowatej twarzy.
— Daleko mieszkasz? — spytał, zezując nieustannie na bramę.
— Na Piwnej, stąd parę kroków. — Przysunęła się bliżej.
Naraz poruszył się niecierpliwie, dojrzawszy stróża wstającego.
— Chodź pan, panie śliczny — mizdrzyła się, biorąc go za rękę.
Jakiś przechodzień zagwizdał przeciągle.
— Odczep się! — odepchnął ją gwałtownie, że zaklęła, odsunął się w cień i pędem poleciał na drugą stronę ulicy, przystając naprzeciwko bramy... w głębi sieni ukazało się parę osób, wysoki, tęgi mężczyzna, kobieta i dwoje małych dzieci.
— Nareszcie! — prawie krzyknął z radości, ale taka straszna niemoc ogarnęła go na chwilę, że musiał się oprzeć o latarnię, ręce mu latały i ten wewnętrzny dygot jeszcze się wzmagał i trząsł nim jak w febrze; ale mimo to w zupełności panował nad sobą, przypatrując się chciwemi oczami, jak ci ludzie wychodzili przed bramę... mężczyzna mówił coś ze stróżem i zapaliwszy cygaro ujął żonę pod ramię... dzieci ruszyły nieco naprzód...
Jak cień szedł z niemi równolegle, nie spuszczając z nich wzroku, lecz po chwili skoczył gwałtownie naprzód, roztrącając przechodniów, przewinął się między dorożkami i, zakreślając łuk, zabiegł im drogę o kilka domów naprzód. Na trotuarze już było znacznie mniej osób, natknął się znowu na tą samą dziewczynę, ale jej nie zauważył.
Posuwał się wolno, próbując rozglądać przechodniów, nawet jakimś kobietom w twarze zajrzał, lecz same oczy niosły się bezwiednie do tamtych i ich tylko widziały... szli środkiem chodnika... widział ich przez luki, tworzące się między ludźmi a może i wskroś wszystkich... on palił cygaro... kobieta zwieszała mu się ciężko u ramienia, dzieci szły przed niemi; dwie dziewczynki; mniejsza przyciskała do piersi obu rączkami białego, sztucznego pieska.
Jędruś wyprostował się, zaczerpując oddechu i szedł jeszcze wolniej... byli już tylko o kilkanaście kroków... dojrzał ogień cygara... parę osób go przedzielało... jego twarz czerwona mignęła pod latarnią... Przygiął się nieco jakby do skoku... rękę trzymał na rękojeści... już byli prawie przed nim, o parę kroków zaledwie... dosłyszał jego głos.. serce mu się zatłukło, ale cały był jedną nieubłaganą wolą, wszystko mu znikło z czucia i pamięci...
Jeszcze byli o jakie pięć kroków... wyminęły go dziewczynki rozszczebiotane... przestał oddychać.
Już ich tylko dzielił ten krwawy brzask, bijący z okien apteki...
Jeszcze ze dwa kroki... zatoczył się nieco...
Jeszcze jeden... i... zderzył się z nim... wyprężył się naraz i, niby to wymijając, ze straszną siłą wbił mu nóż w lewy bok...
Stało się tak błyskawicznie, że przebity ani krzyknął, zachwiał się nieco, rozkrzyżował ręce i runął w tył...
A Jędruś poszedł dalej tym samym cichym, wymierzonym krokiem. Krzyk się podniósł, nie odwrócił się, ale i uciekać nie mógł, nogi mu zdrętwiały.
Ludzie zaczęli się rozbiegać, a jeszcze więcej cisnąć do leżącego na trotuarze, kobiety, nie rozumiejąc co się stało, usiłowały go podnieść, dziewczynki stały strwożone.
Po chwili jacyś ludzie wnieśli go do apteki.
Jędruś naraz się zatrzymał i wraz z drugimi poszedł na miejsce wypadku, był nieco bledszy, ale tak zupełnie spokojny i przytomny, że spostrzegłszy na chodniku zgubionego pieska, zaniósł go dziewczynce do apteki.
Tamten już konał; na kanapce leżał rozciągnięty z twarzą wykrzywioną i zbladłą na płótno, oczy miał w słup, otwarte szeroko i usta rozchylone w jakimś niemym, straszliwym krzyku, obnażone piersi pławiły się w krwi krzepnącej, niekiedy chrypiał grzebiąc nogami i prężył się sztywno. Nie było już ratunku.
Ludzie tłoczyli się bezradnie w ponurem milczeniu, tylko kobieta podtrzymując mu głowę, wyła w niebogłosy, a dziewczynki zanosiły się żałośnie.
Jędruś stojąc w ciżbie, przyglądał się konającemu spokojnym, lekko współczującym wzrokiem, jakim się zwykle patrzy na rzeczy obce i przykre. Jakby zupełnie zapomniał, że to on go zabił, że to jego nóż przebił ten bok, z którego płynęła czarna, spieniona krew. Z obojętną ciekawością przyglądał się twarzy konającego, i ani razu nie zabiło mu żywiej serce zgrozą, ni trwogą. Tłoczył się jak drudzy i patrzał jak drudzy niby na niezwykłe widowisko. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy z niczego.
Godziny oczekiwania, powody, cios, wszystkie te chwile dopiero co przeżyte, zapadły się naraz w jakąś głąb niepamięci, jakby ich nigdy nie było. Wzruszał go tylko płacz dzieci, że była chwila, w której chciał je brać na ręce, by przycisnąć i obetrzeć łzy z jasnych rozbolałych twarzyczek, jak to nieraz robił z dziećmi Ignacowej.
Przyjechało Pogotowie i zjawiła się policya, ale stał jakby wrośnięty w ziemię, aż ktoś go przemocą wyciągnął na ulicę.
— Zwaryowałeś! Sam leziesz im w łapy! Zmiatajże teraz!
— A prawda! To już po krzyku... na fest, co?
Nikt mu nie odpowiedział, obejrzał się zdziwiony, towarzysza już przy nim nie było. Zrobiło mu się jakoś dziwnie, że postawił kołnierz i zapiął się starannie, nóż leżał na swojem miejscu, sprawdził bezwiednie.
Na trotuarze było prawie pusto, tylko gdzieniegdzie czerniały gromadki przechodniów, sklepy już zamykali, w cieniu pod ścianami kłóciły się jakieś dziewczyny, a po sieniach rozlegały się śmiechy służących, kilka dorożek stało pod latarniami, ślepy grajek, ze skrzypcami pod pachą, szedł, macając kijem brzeg chodnika, psy się ganiały przed jakąś bramą, jakby więcej okien świeciło się w domach, które zdały się pochylać i niby patrzeć w pustą ulicę, zegary znowu dzwoniły jakąś godzinę...
Przystanął na rogu, przypatrując się bezmyślnie stójkowemu, gdy ktoś ujął go pod rękę, zmartwiał, ale się nie poruszył.
— Idziemy, panie śliczny?
Roześmiał się wesoło, że dziewczyna przycisnęła się do niego i, paplając, wiodła go ze sobą, ale pod latarniami obiegała jego twarz ukradkowem, dziwnem spojrzeniem.
— Nie widział pan, jak zaszlachtowali jakiegoś człowieka?
— Gdzie? Kogo? — Jakby się nagle zbudził.
— Wzięło go już Pogotowie, ale nie dowiezie żywego.
— Widziałem... leżał w aptece... dzieci krzyczały... — Wstrząsnął się nerwowo.
— Podobno szpicel... — obejrzała się trwożnie. — Stróż mówił, że we czterech czekali na niego przed bramą...
— Nie zawracaj mi gitary! — wybuchnął gwałtownie.
— Czego się rzuca... Ja pana nie ciągnę, wolna droga! — zakrzyczała obrażona.
Objął ją wpół i przyciskając mocno, szepnął łagodniej:
— Chodźmy prędzej, bo nie mam czasu.
Poszli już w zgodzie, tylko dziewczyna oglądała się co chwila z jakąś ledwie ukrytą obawą, aż się zapytał:
— O pięty się boisz?
— Nie, nie, tylko mi się zdawało, że ktoś leci za nami. — Znowu się obejrzała.
— Musiał ci jakiś kawaler obiecać lanie, kiedy się tak wiercisz... — żartował.
— Nie mam swojego, sama jestem biedna sierota! — i zajrzała mu w oczy z czułością, podobał się jej ogromnie. — Ale jakby pan chciał, to moglibyśmy się pokochać na dłużej, co?
Cisnęła się do niego namiętnie, lecz tak spojrzał na nią w odpowiedzi, że spuściła głowę i umilkła.
W parę minut byli już na Piwnej, w parterowej, sklepionej izbie.
Jędruś siadł przy stoliku i, paląc papierosa, błądził oczami po pokoju, ledwie rozwidnionym przez świecę. Zatęchłą wilgoć czuć było w powietrzu.
— To dom przechodni? — naraz zapytał.
— Na Świętojańską, wprost kościoła. — Zasłoniła okno chustką i rozciągała parawan koło swojego łóżka.
— Ja cię już gdzieś widziałem? — Przyglądał się jej uważnie.
— Nie pamięta pan? Przed sklepem pana zaczepiłam...
Siadła mu na kolanach.
— A potem widziałam pana na ulicy, nawet parę razy... Miał pan taką twarz, jakby pan czekał na przyjaciela. — Zaśmiała się domyślnie.
— Czekałem na facetkę i nie przyszła, psiakrew. — Prędko odpowiadał i naraz zaczął się cicho śmiać, ale tak jakoś dziwnie i strasznie, że się odsunęła.
— A to dlatego był pan taki wściekły?
— Jakże, czekałem przeszło godzinę i nie przyszła!... — Zaczął kląć i tak niezręcznie udawał rozgniewanego, że dziewczyna spojrzała podejrzliwie, właśnie i on w tej chwili ogarniał ją badającem, lękliwem spojrzeniem, oczy się im skrzyżowały błyskawicami, cofnęły w głąb i rozbiegły jak wystraszone ptaki, zakasłała się gwałtownie, pilnie strzepując poduszki, a on zadrżał i chciał się unieść jakby do ucieczki, ale nim się poruszył, rzuciła mu się namiętnie na szyję.
— Niech pan zostanie... mój śliczny... u mnie tak cicho... mój złoty! — prosiła obsypując go pocałunkami i wtulając się w niego.
Trwogi jego pierzchnęły. Oddawał uściski z niesłychaną gwałtownością, ogarnął go nagły, oślepiający pożar krwi wzburzonej, nieugaszone pragnienie pocałunków. I z taką gwałtownością rzucił na krzesło palto, że nóż z brzękiem wypadł z kieszeni na podłogę. Odrazu oprzytomniał, ale stał zdrętwiały, dziewczyna się zaśmiała.
— Z majcherkiem facuś spaceruje! — szepnęła niby żartobliwie.
— I... zwyczajny kozik... — odpowiedział tak samo, podnosząc palto z podłogi.
— Niech pan da kopiejek, to przyniosę jakiej wsuwy... Niezdrowo kochać się na głodno, niech też osoba doda i na monopolkę...
— Dobra, mnie się też jeść zachciało! — Już zupełnie odzyskał równowagę, nóż schował na swoje miejsce i dał jej pieniądze; poleciała zaraz.
Cisza go ogarnęła, przeciągał się leniwie, bolały go wszystkie kości, czuł się dziwnie zmęczonym, a prawą ręką przy kostce nie mógł poruszyć bez bólu.
— Masz dyable kaftan! Jutro w garści pilnika nie utrzymam. — Myślał, opuszczając się ciężko na krzesło, paliła go twarz i w oczach czuł piasek, przecierał i ziewał ze znużenia, zapadając co chwila w jakiś dziwny stan; nie spał przecież a skoro jeno przywarł oczy, zdawało mu się, że jest tam, na ulicy, że znowu czeka... że znowu chodzi... wszystko się przesuwało przed oczami jak w latarni czarodziejskiej, szli ludzie... jaśniały światła... podnosiły się głosy.
Zerwał się na nogi, dorożka przejeżdżała z takim hukiem, że wszystkie sprzęty zadygotały, jakby się przebudził, ale poczuł się tak strasznie znużonym i sennym, że rzucił się na łóżko i zasnął momentalnie. W parę minut zbudziła go dziewczyna, a jemu się zdawało, że spał całe godziny — tak poczuł się wyspanym i trzeźwym, jadł też z łapczywością i nie oszczędzał butelki.
Oboje byli już w dobrych humorach i niesłychanie podnieceni, gdy wstawali od stołu. Jędrusiowi kręciło się w głowie, prawie się upił tymi paru kieliszkami, śmiał się z byle czego, podśpiewywał i żartował, nie bardzo jednak wiedząc, co się z nim dzieje, gdyż często wśród śmiechu stawał jak słup, rozglądając się dokoła tępym, ogłupiałym wzrokiem.
Zaczął się spiesznie rozdziewać, tylko, że ręce miał jakby nieprzytomne, nie mógł znaleźć spinki od kołnierzyka, chciał najpierw ściągać koszulę, to zapinał się na wszystkie guziki.
— A to się moja panienka wstawiła! — zaśmiała się, wyskakując aby pomódz, ale rozpiąwszy mu kamizelkę, rzuciła się nagle w tył... na koszuli była krwawa plama... cofnęła się spiesznie i okręciwszy się kołdrą, zwinięta w kłębek, patrzała w niego z niedającym się wyrazić trwożnym podziwem i zgrozą... Zrozumiał od razu wszystko, spostrzegając równocześnie z nią tę plamę; krew musiała aż tam przesiąknąć od noża, zbladł strasznie i rzucił się do łóżka, a pochylając się zwolna nad nią, wbijał oszalałe oczy w jej skamieniałe ze strachu źrenice i pytał cicho, złowrogo:
— Widziałaś, co? Widziałaś!...
Przestała oddychać, krzyk zamarł na otwartych ustach, cisnęła się w pościel przed tą nieubłaganą twarzą, czepiając się rozpaczliwie jego spojrzeń, przebijających niby noże.
Ręką szukał czegoś na piersiach, zęby mu szczękały, a lewa dłoń posuwała się drapieżnie do jej gardła... była już blizką obłędu.
— Co tobie? Co? — wyjąknęła nareszcie jakimś ostatnim odruchem.
To go nieco oprzytomniło, zaczął się gorączkowo ubierać.
— Muszę iść, nie mam czasu, przyjdę kiedyindziej!... — bełkotał unikając jej oczów, nie śmiała się odezwać, nie odważyła się nawet poruszyć, gdy wychodził.
Stał jakiś czas w ciemnej, pustej sieni, miotały nim ponure myśli.
— Wszystko wie... wyda... może już powiedziała... — Ścisnął rękojeść noża i powrócił do drzwi; były już zamknięte, zakołatał niecierpliwie.
— Otwórz Rysia! Otwórz, zapomniałem ci dać pieniędzy! — prosił bardzo łagodnie, posłyszał szelest za drzwiami, klucz szczęknął, ale się nie otwarły, nie dała się złudzić obietnicą, poczuła śmierć.
Nie czekając długo, przez wąziutkie podwórko wyszedł na Świętojańską, w sąsiednim zaraz domu mieszkała panna Józia, z przyzwyczajenia spojrzał w górę, okna czwartego piętra gorzały światłami, aż blask padał na wieżę kościoła. Splunął z jakąś zawistną niechęcią i pobiegł co tchu do domu, na Browarną.
W mieszkaniu nie było nikogo, w sąsiednich facyatach świeciło się jeszcze tu i owdzie, było zaledwie po dziesiątej, brama stała otwarta. Na dole, w parterowych mieszkaniach wszystkie okna błyszczały światłami a od stancyi maglarki rozbrzmiewała muzyka i wesoła wrzawa licznych głosów: zabawiali się tam jeszcze.
Przebrał się z pośpiechem, koszulę spalił pod blachą, nóż rzucił na samo dno kuferka pod rzeczy i zaczął się namyślać, co zrobić. Miał ochotę zajrzeć na muzykę, ale mu się prędko odechciało. Zrobił sobie herbaty i, zwolna popijając, patrzał w podwórze, na szeregi jasno oświetlonych okien, prawie bezwiednie zaglądając z góry do wnętrza różnych mieszkań: u gospodarza pod lampą wiszącą przy stole okrągłym pisał coś chłopiec w mundurku, a jakaś chuda pani z obwiązaną twarzą kładła pasyansa; obok u sklepikarki dzieci goniły się po pokoju i pies szczekał; dalej zaś, ktoś czytał gazetę i stara pani siedziała plecami do okna z kotem na kolanach. Podniósł znudzone oczy na okna facyatek, w ostatniej dojrzał przez szyby pochyloną nad robotą głowę szewca, żyda i ciągły ruch jego rąk rozbiegających się szeroko co chwila.
Muzyka coraz huczniej rozlegała się od maglarki.
— Miechy nie wytrzymają! — mruknął żałośnie, wsłuchując się w zawodzące tony harmonijki. Michał zagrał wściekłego oberka, że ściany zadrgały od hołupców, buchnęła wrzawa śmiechów, a po chwili, kiedy przycichło, jakiś głos młody i donośny śpiewał:
„Szeroka woda we Wiśle...
„Powiedz panienko swe myśle!“
Piosenka ciągnęła się dość długo, aż się zniecierpliwił:
— Żeby was pokręciło, zepsują mi instrument i spać będą przeszkadzali. — Wsunął się za zasłonę na swój barłóg i zaraz usnął.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A nazajutrz, w poniedziałek rano, chociaż go ręka jeszcze bolała, jak zwykle poszedł do fabryki, i, jak zwykle stanął do ciężkiej, codziennej pracy.
To wszystko wczorajsze jakby się w nim zapadło w najgłębszą przepaść niepamięci. Zabił człowieka i nie czuł ani przez jedną chwilę żadnych wyrzutów sumienia, ni obaw żadnych. Zabił człowieka i nie myślał o tem, jak się nie myśli o jakimś dniu dawnym — był, i przeszedł bez śladu.
A kiedy go podziwiali wtajemniczeni, powiedział zupełnie szczerze:
— Jak będzie jaka nowa robota, to ja zawsze i owszem. Dla sprawy zrobię wszystko. Nie wielka zresztą sztuka, każdy potrafi to samo...
Michał chciał go wybadywać o wczorajsze zamysły.
— Wiesz, pogodziłem się z facetem. Porządny chłop! — skłamał przezornie.
Ale Michał spoglądał niedowierzająco, znał jego cichą zawziętość.
Jeszcze wieczorem tegoż samego dnia gazety rozpisały się szeroko o tem zabójstwie, niektóre z nich już szaty rozdzierały nad zdziczeniem obyczajów, a co wznioślejsze i bardziej wodą święconą skrapiane, roniły ciężkie łzy na grobie zabitego ojca rodziny, szlachetnego obywatela i t. p. derdymały.
Policya poszukiwała mordercy z poczwórną gorliwością i całe miasto mówiło parę dni o tej zbrodni niesłychanej.
Mówiono o tem i w fabryce, przy sąsiednich szrubsztakach i tokarniach. Jędruś z uśmiechem wysłuchiwał różnych bajd o zbrodniarzu, a tak go to szczerze bawiło, że nieraz pierwszy rozpoczynał o tem rozmowę — i sam snuł najrozmaitsze przypuszczenia.
Któregoś wieczoru, kiedy wracał, maglarka dowodziła w sieni:
— Zabili go ci, co to w Boga nie wierzą! Mój Boże, taki godny człowiek, urzędnik, a należał do bractwa różańcowego u Bernardynów, ja wiem o tem z pewnością...
A Jędruś też wiedział do jakiego bractwa należał tam ten, więc tylko mu splunął na wieczne odpoczywanie.
Ale że i Ignacowa zaraz na wstępie zaczęła trajkotać o tem samem, nie odezwał się ani słowem, a po kolacyi zabrał dzieci na swój barłóg, za zasłonę i wystrugiwał im wiatraczek, zaś Mańce, która dzisiaj wciąż popłakiwała, na pocieszenie obiecywał parę razy, że kupi jej takiego białego pieska, który sam skacze.
Przypomniał sobie zabawkę tamtej dziewczynki...
— Czy to pan Jędrzej ogłuchł dzisiaj? — zła już była na niego za milczenie.
— Słucham, a jakże! Niech pani co powie nowego! — odpowiedział ze śmiechem, że Ignacowa zaczęła mamrotać gniewnie:
— Lokatory, psiekrwie, ganiają po świecie, albo śpią, nawet gęby nie ma do kogo otworzyć. Stawia się to, jakby Bóg wie kto.
Zirytował się, zabrał harmonijkę i rzekł już we drzwiach:
— Od pierwszego mogę się wyprowadzić, za swoje dwa ruble dostanę wszędzie mieszkanie, tylko może bez karaluchów i wrzasków...
— Widzisz go! Jaki mi hrabia, już mu karaluchy przeszkadzają! A idź na zbity łeb! — wykrzykiwała za nim, ugodzona w samo serce.
Poszedł do żyda i grał tam prawie cały wieczór, otoczony kupą bachorów; stary pracował zawzięcie, cmokał niekiedy z przyjemności, bijąc do taktu młotkiem, a gdy Jędruś odchodził, szepnął mu cicho:
— Ja wiem kogo to zabili w niedzielę... Żeby takich wszystkich to samo spotkało... żeby ich...
— Może ich spotka! — Uśmiechnął się i spać poszedł, ale nie zasnął zaraz, jak zwykle; snuły mu się po głowie słowa maglarki, uparcie wracające, a potem przyszła mu na myśl panna Józia, i taką naraz tęsknotą wezbrało mu serce, że, pomimo wszystkiego, postanowił pójść do nich w najbliższą niedzielę.
Ale do niedzieli było jeszcze strasznie daleko, tyle długich dni i nocy!
I dnie wlokły się tak dziwnie wolno, te smutne dnie późnej jesieni, sieroce dnie bez słońca, szare i posępne; wstawały, oprzędzone duszącemi mgłami, cuchnące zgnilizną i błotem, a kładły się rozdygotane z zimna, wśród plusku deszczów.
Nocami wiatry tłukły się po dachach i świstały w pustych ulicach, jęczały drzewa bezlistne, bełkotały rynny, domy stały obmokłe i czarne, a ciężki smutek przenikał wszystkie serca i głucha tęsknota szarpała duszami.
A Jędruś liczył dnie niecierpliwie, bo i jego żarła coraz boleśniejsza tęsknota, że już nie mogąc wytrzymać, poleciał któregoś wieczora na Świętojańską, ale wejść do nich nie śmiał, popatrzył tylko na oświetlone okna, powzdychał i powlókł się do domu.
I z tą nadzieją niedzieli zrywał się codziennie na pierwszy, daleki gwizd, chwytał blaszankę z kawą i jeszcze wpółsenny leciał czarną, długą ulicą ku fabryce, buchającej już dymami i światłem słońc elektrycznych, a gdy rozlegał się drugi gwizdek, już wchodził do swojego oddziału i stawał na posterunku — i zawsze, z jednako dziwnym dreszczem czekał na ostatni sygnał — na pierwszy jakby jeszcze senny ruch kół, na pierwsze drgnienia żelaznych kolosów i świszczący trzepot pasów, porywanych rozpędem.
A potem, kiedy maszyny zaczęły pracować na dobre, kiedy cała fabryka gorączkowo się rozdygotała i przez salę jął się przelewać straszliwy łoskot, niby huk morza wzburzonego, uspakajał się i przywierając do roboty, zapominał o sobie i całym świecie.
I tak mu czas przeszedł do soboty południa. Poleciał, jak zwykle, na obiad do Ignacowej, zjadł spiesznie, i zaraz po czapkę sięgał, gdy go zagadnęła płaczliwie:
— Może pan prędzej wróci dzisiaj i ma oko na dzieci, muszę iść na cały wieczór do ciotki, chora, wie pan, ta co ma dorożki, chrzestna Mańki. Może tam na noc zostanę, a mój niewiadomo kiedy powróci.
Obiecał solennie i pobiegł na Krakowskie, przedłużał sobie drogę do fabryki, ale zachciało mu się obejrzeć ten krawat. Wisiał jeszcze na wystawie i wydawał mu się teraz nawet znacznie piękniejszym.
— Wstąpię po niego wieczorem, po wypłacie — postanowił, obiecując się wystroić w niego na jutro do panny Józi.
Mijając ten dom, powlókł bezwiednie oczami po oknach drugiego piętra: były pootwierane; później spojrzał w głąb apteki, na kanapkę, stojącą wprost drzwi, i poszedł spokojnie dalej. Przypomniał sobie tę scenę niedzielną tak zimno i obojętnie, jak się przypomina jakiś błahy, już wypełzły sen!
Cóż go to mogło obchodzić? Stało się to przecież dla sprawy...
— Jednego drania mniej! — myślał, wesoło pogwizdując i spiesznie leciał, by zdążyć jeszcze przed ostatnią gwizdawką, ale jakiś kondukt zagrodził mu drogę przy Św. Krzyżu, gęsty tłum zalegał trotuar i ulicę.
Jędruś obojętnie przyglądał się twarzom i białym komżom księży, trumnę już wynoszono z podziemi, kołysała się ciężko nad odkrytemi głowami, jakiś krzyk rozdarł powietrze i zakwiliły płacze żałosne, ustawili ją na karawanie, pokrywając wieńcami, zaśpiewali księża i cały pochód ruszył. Jędruś poleciał w swoją stronę, ale na rogu Oboźnej zatrzymał się gwałtownie.
— A może to on? — jakby oślepiająca błyskawica mózg mu przeszyła, odwrócił się, pobladły śmiertelnie i spojrzał wylękle: trumna niby kopiec kwiatów i zieleni unosiła się nad czarną masą ludzi, ponury śpiew brzmiał ciszej, przygłuszony turkotem dorożek.
— A może... — jęknęło w nim złowrogim tonem i szybko, bez namysłu, rzucił się za pogrzebem. Chciał się przekonać; złota blacha z nazwiskiem już z daleka błyszczała, ale przegrodził go tak wielki tłum, że nie mógł jej okiem dosięgnąć. Przeszedł na trotuar, aby zajrzeć z boku i zawahał się w ostatniej chwili, lodowaty dreszcz nim wstrząsnął i oczy się przyćmiły, jakby mu nogi coś splątało, powstrzymując na miejscu, uląkł się tego stwierdzenia. Bał się, i miotając się w sobie coraz bardziej i boleśniej, pozostawał za orszakiem coraz dalej, lecz szedł wciąż, ciągnięty nieprzeparcie. Ta trumna wżerała mu się w oczy, jak ukwiecona, czarna łódź, kołysząca się nad falą głów, płynęła przed nim w szarem, smutnem powietrzu.
Naraz zbliżył się znowu i oblatując wszystkie twarze, roztrzęsionem, trwożnem spojrzeniem, dojrzał tuż za karawanem kobietę w czerni i dwoje dzieci; zadrżał, kurcząc się, jakby pod ciosem.
— A może to jego?...
Kondukt odsunął się już dość daleko, a on stał jeszcze pod jakimś domem, wstrząsany burzą przerażających myśli — zerwały się w nim, jak orkan i zawyły dzikim, lodowatym strachem. Nie rozumiał, co się z nim dzieje i jeszcze nadaremnie usiłował pojąć; jakby powiekami chciał strząsać bijące w niego pioruny, że tylko ślepł bardziej, pogrążając się w coraz głębszy chaos, w dręczący, niepowstrzymany niczem wir. Myśli mu się rozsypywały, niby suchy piasek z pękniętego czerepu, a serce syciło się zwolna przerażeniem.
I poszedł znowu za pogrzebem, bo iść musiał, jakby przykuty niewytłomaczonym lękiem, bo jakby jakieś ręce straszliwe wysuwały się z tej trumny i ciągnęły go za włosy.
A gdy śpiew księży rozbrzmiał boleśniej, sypiąc się na serca popielnym kurzem dźwięków, Jędruś przytomniał na chwilę, rozglądał się zdumionym wzrokiem, usiłując powiązać pajęcze włókna świadomości:
— Co to za ludzie?...
Ale śpiew przycichł, ludzka ciżba poniosła go ze sobą, a trumna znowu przykuła do siebie, że znowu się pogrążał w męczący sen na jawie.
Dzień był szaro-zielonawy, suchy, wiatr prześwistywał, niebo wisiało nizkie i wypełzłe, jak oczy wyżarte płaczem; posępne domy błyskały zamglonemi oknami, wieże kościołów rwały się w górę niby błagalny i skamieniały krzyk przykutych na wieki do ziemi, drzewa gięły się w jedną stronę, jakby coś szepcąc do siebie nagiemi gałęziami, a bokiem orszaku przelatywały dorożki, ciągnęły ładowne wozy, dzwoniły tramwaje, tłumy snuły się chodnikami, a dokoła wrzało życie bujne i pełne, jak pieniąca się czara; potężne a zwykłe życie dnia, tak już obce i tak już strasznie dalekie dla tego pyłu człowieczego, dla tej grudki ziemi, która stoczyła się z pola żywota i spadała martwa w przeciwną stronę — w śmierć.
I dla Jędrusiowej duszy, która z krwawym trudem unosiła się ze zgrzęz życia i rozpinana na krzyżu męki, już przeczuwała jakąś jeszcze niejasną a straszliwą prawdę...
Był jej coraz bliższym, rozrastała się w nim gryzącą treścią, już wpełzła w niego, jak żmija, okręcając serce kolczastemi skrętami przerażenia już nawet w czaszkę stukała kościotrupim palcem nieubłagania...
Ale bronił się jeszcze przed nią potężnym instynktem samozachowawczym, przychodziły bowiem chwile, w których ostatkami woli, wszystkim szałem rozpaczy wyrywał się na powierzchnię życia i uciekał z obłędnego koła.
Wracała mu wtedy pełna świadomość swojego ja. Odpędzał mary i dusił strach, myśląc wzgardliwie.
— Cholera z takiemi czułościami! A może to nie on? A zresztą to i cóż się stało, nie człowieka zabiłem, tylko szpicla! — rzucał sam sobie zuchwale i wyzywająco, odwracając się od pogrzebu, ale nim uciekł z kręgu ponurych śpiewów, nim zdążył uchwycić się życia, sumienie znowu go porywało żelazną dłonią i wlokło z powrotem za karawanem, że szedł jeszcze bardziej uległy tej woli tajemniczej, i nieuświadomiona jeszcze zgroza własnego czynu znowu zatapiała go w przepaście nieopowiedzianego lęku.
Szedł już trupim, automatycznym ruchem, zapatrzony w jakąś dal nieodgadnioną!
Nie wiedział, kiedy przeszli most, ni kiedy minęli domy ostatnie, ni kiedy weszli na szeroką, pustą drogę — nie wiedział już nic.
Zmierzch zasypywał już świat popielną, ciężką kurzawą, wiatr się wzmagał, przydrożne drzewa targały się z żałosnym jękiem, śpiew się rozlegał głucho, jakby łopotem skrzydeł, z pustek i pól oniemiałych wiał smutek śmierci, z niewidzialnych już siedzib wytryskiwały żółte światła, niby korowód zapalanych gromnic, rozsypywał się już wszelki kształt, a wynosiły się z mroków potworne, nieodgadnione majaki.
A Jędruś szedł coraz ciężej i jakby padał w bezkresy, niby drzewo wyrwane przez huragan, ale gdy kondukt przystanął przed cmentarzem, ukrył się bezwiednie za jakiemś drzewem i patrzył, zapominając o wszystkiem...
Trumnę ponieśli na ramionach, orszak się zwarł i ruszył długą, mroczną aleją, za smolnemi pochodniami, co jak krzaki ogniste wybłysły, miotając się z wichurą, ponury śpiew zahuczał i wraz też wybuchały płacze i krzyki. Dzwony zabiły jękliwym, poszarpanym hymnem, że cały cmentarz jakby się rozszlochał i łkaniem napełnił powietrze...
Zrobiło mu się strasznie, dziki spazm bólu zatargał sercem i palące łzy pociekły z oczów, dziwne łzy nieopowiedzianego żalu i tęsknoty.
Wlókł się za wszystkimi.
Mętny, jesienny wieczór obtulał ziemię w wyszarzane, przegniłe łachmany, piaszczyste wydmy żółciły się jak czaszki, drzewa trwożnie szumiały, a jakieś białe brzózki trzęsły się tak rozpacznie, jakby wstrząsane płaczem, jakby lada chwila miały przypaść na mogiły, krzyże mu zastępowały drogę czerniejąc złowrogo rozpiętemi ramionami, mogiły wyrastały przed nim niezliczonym szeregiem, jakieś krzaki chwytały go za ubranie, jakieś płyty, drzewa i grobowce kładły się przed nim niespodzianą, a nieprzebytą zawałą, a dzwony wciąż biły łkająco i rozpacznie, jakby każda mogiła z osobna krzyczała o zmiłowanie...
Pochód skręcił i gdzieś mu przepadł, jakby się w mrokach roztopił.
Rozglądał się bezradnie, gdyż w jakiejś dali brzmiały przyciszone śpiewy i światła połyskiwały, ale nie mogąc już pojąć gdzie, poszedł bezmyślnie za jakimś innym pogrzebem.
Pogrzeby przesuwały się jeden za drugim nieskończonym korowodem trumien, płaczów, śpiewań i świateł; szedł już za każdym — i przy każdym grobie, gdy płacze rozdzierały powietrze, gdy krzyki zrywały się, jak przekleństwa, gdy rozlegał się ohydny gruchot ziemi, spadającej na trumnę — cierpiał, jak inni, katusze niewypowiedziane i płakał krwawemi łzami...
Zdawało mu się bowiem, że stracił kogoś najdroższego i oto teraz oddaje go na pastwę wiecznej nocy, więc i tak samo jak drudzy klękał, modlił się, krzyczał, i tak samo czuł ogrom poniesionej straty, i gorycz opuszczenia, i mękę wiecznego rozstania, i rozpacz sieroctwa...
Dusza mu się już zbłąkała, jak w nieskończonościach ptak oślepły, że nawet nie wiedział, kiedy się znalazł z jakąś gromadą w restauracyi, pełnej ludzi, żałobnie ubranych, i twarzy zapłakanych.
Garsoni roznosili piwo, parowe kiełbaski i kawałki sera, w kuchni dzwoniono niekiedy w moździerz, a czasami w różnych stronach olbrzymiej sali wybuchały płacze, lub rozpaczliwe skargi, pomieszane z brzękiem kieliszków i przyciszonym gwarem wspominań. Kilku żałobników, popijając przy bufecie, zabawiało się wesoło z grubą gospodynią, a w kącie na stosach okryć spały jakieś dzieci, płaczem zmęczone...
Jędruś siedział przed nietkniętym kuflem, daremnie usiłując sobie przypomnieć, kogo to pochował?
A potem kiedy tragiczny nastrój sali podniósł się jeszcze i powietrze rozdzierały spazmatyczne płacze, zanosił się niekiedy żałosnem łkaniem, bezmierny ból przeszywał mu serce i przygniatał do ziemi, jakby te wszystkie trumny, i te wszystkie trupy, i te wszystkie mogiły zwalały się na niego.
Poczuł się jakby winnym tym wszystkim żałobom i skargom, i jakby każda z tych łez rozpacznych spadała na niego kamieniem i biła przekleństwem!
Pochylał się coraz niżej w strasznem poczuciu własnej winy.
Niekiedy taka boleść ryła mu się w twarzy i wyzierała z oczów, że jakieś litościwe osoby zwracały się do niego ze słowami współczucia.
— Panie, nie wolno tak rozpaczać, Bóg miłosierny zlituje się nad sierotami. I ja dzisiaj pochowałam męża! Sierotam, jak i pan, to rozumiem!... — I tak go pocieszając, gruchnęła nieutulonym płaczem, a z drugiej strony jakiś jegomość trącił życzliwie kuflem w jego, jeszcze nietknięty.
— Wietrzeje, panie kochany! Babska rzecz płacze, młody pan jeszcze... no...
Nawet nie rozumiał, że mówią do niego.
— Żonę pan pewnie stracił! Mój Boże, taki młody i przystojny, a mój nieborak...
— Nie trzeba się poddawać! Uszy do góry, panie kochany! I ja, panie, straciłem już drugą żonę, a przecież jakoś żyję... Trudno, wola Boska... Rzepa, panie, była, nie kobieta! Stańcowała się, napiła się potem zimnej wody i szlus, panie kochany! — szeptał, wyciskając palcami piwo z wąsów.
Nie dosłyszał i tego, spoglądał na nich z jakiejś przepaści, gdzie już głosy ludzkie nie dochodzą.
Ludzi jeszcze przybywało do restauracyi, że ledwie jedne płacze obeschły, już nowe wybuchały, sala bez przerwy drżała echami jęków i skarg, a z każdego kąta, od każdego stołu łkały żałosne głosy i biadała ludzka niedola, lecz garsoni wciąż roznosili piwo i wódkę, wciąż szczękały talerze i rozwłóczyły się mdłe, obrzydliwe zapachy piwa zwietrzałego i parówek.
— Pewnie po matce tak pan płacze? — zapytał go znowu jakiś głos łagodny.
Dosłyszał nareszcie, długo się patrzył w jakąś poczciwą twarz i rzekł:
— Zabiłem człowieka!...
Jakby oprzytomniał po tem wyznaniu mimowolnem i poczuł niezmierną ulgę; spojrzał dokoła prosto, choć smutnie.
Ogarnęły go spojrzenia pełne politowania, kilka głów zakiwało się znacząco, ktoś palcem stuknął w czoło, a jeszcze ktoś odsunął się od niego.
Jędruś podniósł się i wolno wyszedł na świat.
Noc już była, nad miastem gorzały łuny, w nieprzejrzanej topieli nocy błyskało tysiące świateł, jakby niezliczone oczy patrzyły ze wszystkich stron, głuchy, oddalony jeszcze szum miasta huczał nieustannie.
Jędruś dopiero na moście przystanął, by nieco odpocząć.
Wsparł się na balustradzie i patrzył w tajemniczy, rozdrgany mrok, w cicho płynące fale, wilgotny powiew chłodził mu twarz zgorączkowaną, a wody pluskały cicho, usypiająco, i z tak dziwnem, a słodkiem ukojeniem, że z trudem oderwał się od poręczy.
— Winienem! — szeptał, jakby tylko do własnej duszy.
Naraz przystanął nagle, trup zabitego unosił się przed nim... leżał, jakby w poprzek chodnika... rozerwana pierś buchała krwią... twarz się wykrzywiała męką konania...
Nie przeraził się już ani na mgnienie, przetarł tylko oczy i poszedł, ale nie śmiał spojrzeć przed siebie, bo czuł, że tamten musi być przed nim, przez zamknięte powieki widział go teraz tak dobrze, jak wtedy, w aptece... na kanapce leżał... cały we krwi... w ostatniej chwili konania... słyszał płacz dzieci...
Ale nie mógł tego długo wytrzymać, bo doszedłszy do Zjazdu, rzucił się, jak szalony i leciał, roztrącając przechodniów.
Ignaców w domu nie było, a dzieci spały nierozebrane, ale gdy wszedł, zbudziły się i chłopiec zapłakał, skarżąc się, że głodny. Uspokoił je, nakarmił troskliwie, zmówił z niemi pacierz, ułożył w pościel, obtulił troskliwie i siadł przy nich na łóżku.
— Winienem! — szepnął ciszej i boleśniej, gdyż ostre poczucie winy jęło go znowu rozdzierać aż do męki, aż do szaleństwa.
— Winienem! — powtarzał, kurcząc się w sobie, bo ten dźwięk jakby go bił po głowie kamieniem i przywalał rumowiskami żałości.
— Musiałem! przecież on był... — jęknął, usprawiedliwiając się trwożnie przed nieubłaganym trybunałem sumienia, ale naraz, wszystkie powody i usprawiedliwienia wydały mu się tak nikłe, i tak głupie i złe wobec własnej winy, że chwycił się z przerażenia za głowę.
— Zabiłem! Zabiłem! Zabiłem! — jęczał, pochylając się coraz niżej, jakby pod uderzeniem noża, i za każdem powtórzeniem przejmowała go jeszcze głębsza zgroza i straszny, nieopowiedziany lęk.
Bał się już poruszyć z miejsca, bał się otworzyć oczy, bał się oddychać głośniej, gdyż mu się wydało, że trup stoi obok i pochyla się nad nim, że czuje, jak ciepła krew jego ran spływa mu na twarz, przesiąka ubranie i oblewa mu ciało lepką, gryzącą falą i przepala męką strachu i przerażenia.
Wcisnął głowę w poduszkę i rozdygotał się takim niepowstrzymanym a gwałtownym szlochem, aż dzieci się przebudziły i szepcąc trwożliwie, jęły go obejmować i kwilić żałośnie.
— Jędluś! Mama cię wybiła? Jędluś — pytała cichutko dziewczynka.
— Boli! Mama... Cę jeść... — jąkał chłopiec.
— Cicho Jędluś! Nie płacz! Cicho... śpij... a...
a... a... — zanuciła płaczliwie, usiłując nim zakołysać, ale że się nie poruszył, przytuliła się do niego i objąwszy za szyję, gładziła go po głowie pieściwym, matczynym ruchem i gorąco całowała.
Płakał jednak coraz rzewliwiej i boleśniej, zanosił się już wprost od płaczu, że i dzieci rozkwiliły się cichutko jak pisklęta opuszczone. Przygarnął je jakimś bezwiednie serdecznym odruchem i już tak razem płakali, i już tak razem mieszały się łzy, i jednym rytmem biły serca, i skarżyły się żałośnie dusze udręczone.
Długo płynęły te nieme, bolesne strugi, długo brzmiały te szlochy sieroce i jakieś senne, porwane słowa, i jakieś lękliwe skargi aż w końcu przycichły zupełnie, posnęli twardym snem wyczerpania.
Ale Jędruś po jakimś czasie przebudził się i usiadł.
Noc była w izdebce, dzieci spały spokojnie, deszcz zacinał w okno a niekiedy jęk wiatru wdzierał się przez szyby i przesmutnem tchnieniem rozbrzmiewał w ciszy.
Jędruś zapomniał już o strachu, jakby nawet zapomniał o wszystkiem, nasłuchiwał tylko z niezmierną uwagą jakiegoś głosu, jakiegoś nakazującego głosu i stanął zapatrzony bezmyślnie w mętną, rozpierzchłą źrenicę nocy.
Zapomniał już nawet o sobie i chwiejąc się jakby na krawędzi niewiadomego, pochylał się zwolna w jakieś głębie obłędne, zasuwał się w jakiś mrok nieprzejrzany.
Naraz porwał się gwałtownie i wyszedł na ulicę.
Zegar jakiś wybijał gdzieś północ głuchym, dręczącym głosem. Wilgotne, zimne mgły nakrywały domy obmokłe, miasto już spało, tylko jeszcze gdzieniegdzie, zawieszone w powietrzu, świeciły jakieś okna zgubione, niby zasypiające oczy.
Pochylił się nieco, gdyż drobny, przykry deszcz zacinał mu w twarz, i bezwiednie, automatycznie poszedł do swojej fabryki. Ale stanąwszy przed bramą zamkniętą, nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest i poco?
I napróżno usiłował coś zrozumieć, tylko jakieś rozpierzchłe mgły przypomnień i słabe majaki zarysów przepływały mu przez mózg, ale tak spienioną i wrzącą falą, że nim je zdołał pojąć, ginęły niepochwytne, rozsypywały się w nikły, nieujęty pył. Poczuł się jakby w pustym, odrętwiałym śnie, i jak we śnie wlókł się ulicami, nic nie myśląc już o niczem i nie wiedząc...
Deszcz sączył się nieustannie i wiatr łomotał po dachach i szarpał szyldami, a rynny bełkotały w ciszy ulic tak obumarłych i pustych, że tylko niekiedy jakiś zapóźniony przechodzień przemykał się lękliwie lśniącymi trotuarami.
Ale on wlókł się wolno Krakowskiem, szedł niby słup głuchy i niemy, zapatrzony pustemi oczami przed siebie; dochodził do kolumny Zygmunta i zawracał automatycznie, jak wtedy... I jak wtedy chodził bezustannie, snuł się cicho jak cień chwiejny, niewiadomo skąd płynący, chodził bez myśli i celu, że nawet nie zauważył tamtego domu... ni miejsc tamtych... nie przypominał sobie o niczem... Czasem przyglądał się z głęboką uwagą koniom dorożkarskim, drzemiącym na boleśnie podkurczonych nogach, a potem zasunąwszy się w cień jakiegoś domu, stał długo i bezmyślnie, nie czując zimna ni deszczu.
Jakaś dziewczyna, napróżno polująca na kochanków, przysunęła się trwożnie i jęła szeptać gorąco...
Jakby go przebudził jej głos, bo wzdrygnął się gwałtownie i pochwyciwszy za rękę, pociągnął ją pod latarnię.
Poznali się natychmiast.
— Facuś z majchrem! A tak cię szukałam! No, chodź do mnie... Myślałam, że cię schowali! Chodź prędzej, zmarzłam jak pies... — wołała radośnie.
Zatrząsł się febrycznie, przypomnienia zalały mu mózg krwawym brzaskiem i trup znowu stanął przed nim...
— Wiesz, to ja go zabiłem! — szepnął, wskazując w próżnię. — Zabiłem! — powtórzył mocno, topiąc w niej obłędne, dzikie oczy.
Dziewczyna wyrwała mu się z rąk i uciekła przerażona.
A i jego przejął lodowaty dygot strachu, obejrzał się trwożnie, dziewczyna zniknęła, ale trup stał za nim o parę kroków...
Ruszył spiesznie, tamten był wciąż...
Leciał już jak wiatr, rozbijając się o słupy i latarnie, leciał gnany dzikim, nadludzkim strachem, ale trup jakby przywiązany nierozerwalnym łańcuchem, biegł za nim wciąż jednakowo... Zbrakło mu wreszcie sił, że powlókł się wolno i ciężko, nie patrząc już za siebie...
Ale jakieś błyski świadomości przeszywały mu duszę omroczoną, bo z pewną trwogą przyglądał się stójkowym po rogach ulic, lękliwie przechodził miejsca bardziej oświetlone, a już to jedno wiedział na pewno i czuł, że tamten idzie za nim trop w trop... słyszał odgłosy jego cichych, martwych stóp... rozlegały się równe i nieustanne, jakby ciągły gruchot ziemi, zasypującej trumny...
Czasem nagle przystawał i w błyskawicowem mgnieniu ciszy, słyszał że i tamten staje... że jest tuż za nim... że jego trupi oddech owiewa mu głowę...
Wtedy uciekał oszalały.
Ulice, place, ludzie, światła, domy — wszystko stało mu się jakąś puszczą niepojętą, puszczą nieprzebytą i nieskończoną, po której błądził goniony przez trupa...
Aż zmęczony śmiertelnie padł pod jakiemś drzewem w Łazienkach. Przytuliła go litośnie jesienna, straszna noc.
Wiatr skowyczał w ciemnościach niezgłębionych, park szumiał złowrogo, kołysząc się ciężko nad jego głową, a cichy płacz deszczu, nieutulony płacz nocy jesiennej łkał nad nim smutkiem przejmującym i żałością.
Siedział skulony, cisnąc się bezradnie do drzewa, i jakby z zabitemi na wieki oczami, bo tamten czyhał, aby uczepić się jego spojrzeń i wślizgnąć do duszy, że już tak siedział bez ruchu całe godziny, trwał jak te drzewa ziębnące bezlitośnie i jak te drzewa martwiał zwolna... i rwał się niekiedy... szumiał rozpacznie... a grążył się coraz głębiej w odrętwienie... Może i zasypiał niekiedy jak one, ale nie wiedział o tem, jak i one, gdyż długie chwile ciszy rozkrążały się nad parkiem i drzewa wisiały niby chmury posępne i głuche, tylko jeden deszcz nie ustawał ani na chwilę.
Że już cały świat dygotał z zimna, park wstrząsał się niekiedy w lodowatym dreszczu, szamotał bezsilnie i zasypiał znowu odrętwiałym, ciężkim snem.
Jakiś pies bezdomny przywlókł się do niego i skamląc boleśnie, tulił mu się do piersi.
Noc szła wolno, ociężałym krokiem szarugi nieskończonej.
Jędruś budził się czasami, coś nasłuchiwał i znowu zapadał w niepamięć martwą, jak gałąź poruszona na chwilę.
Przegniły, zielonawy świt już się zaczął przesączać z ciemności, gdy jacyś ludzie przechodni spostrzegli go pod drzewem.
— Hej! Pan! — zakrzyczał jeden, kopiąc go w bok.
Nie dosłyszał, podnieśli go na nogi, ale zatoczył się i runął w błoto jak kłoda.
Przebudzili go wreszcie uderzeniem nóg i pięści.
— Kto ty takoj? Kto?
Twarz miał siną jakby ze zlodowaciałego błota, oczy mu pałały gorączką, i nie rozumiejąc czego chcą od niego, rozglądał się uważnie dokoła, trup stał na dawnem miejscu, nieco z boku...
— Zabiłem go! — wybełkotał nieprzytomnie. — Zabiłem! — powtarzał szeptem, uśmiechając się tępo a radośnie, jak dziecko.
Powlekli go do cyrkułu, chciał się im wyrwać, lecz nim zdążył, kułaki rozkrwawiły mu twarz i podbiły oczy, że już szedł spokojnie, oglądając się chwilami na tamtego... był za nim nieodstępnie. Ale Jędruś już zapadał w stan taki, że patrzył bez lęku, obojętnie, a w końcu zapomniał już o wszystkiem, czuł się tylko strasznie chorym i zmęczonym, a często łapał się z jękiem za głowę rozbolałą.
Rzucono go do jakiejś nory więziennej, gdzie wił się w mękach szaleństwa, gdzie długie dnie przesiadywał skulony pod ścianą i patrząc pustemi oczami w próżnię, lub ogarnięty gorączką całe godziny uciekał przed tamtym... rozbijając się o ściany i krzycząc nieprzytomnie...
Dopiero gdy się uspokoił, zaprowadzono go do badania.
Nie odpowiadał na żadne pytania, nie rozumiał, lecz spostrzegłszy trupa, wskazał na niego:
— To ja go zabiłem! — Zaśmiał się cicho i tak idyotycznie a zarazem strasznie, że straż odskoczyła a sędzia krzyknął:
— Waryat! Wszeju jewo i za dwieri...
Ale ktoś miłosierny umieścił go w szpitalu.
I po wielu miesiącach znalazł się znowu na ulicy.
Ale się już zatracił w obłędzie zupełnie i na zawsze.
Błąkał się po mieście cichy i zmartwiały, jak tamten.
Ktoś go pożywił z miłosierdzia, ktoś rzucił grosz, ktoś kopnął ze współczucia lub kijem odpędził od drzwi, nie zważał na to, uśmiechał się obłędnie, wołał na tamtego, z którym już żył nierozłącznie i ruszali razem w nieskończoną, ciągłą, nieustanną wędrówkę po ulicach.
A gdy spadły na miasto dnie huraganów, gdy w ulicach zrywały się krwawe hymny zemsty i grochotały salwy karabinów, i rozlegały się dzikie tętenty szarż, krzyki mordowanych, a trupy bojowników padały, Jędruś był wszędzie, snuł się jak cień nieśmiertelny i nieodstępny każdego mordu, zbrodni każdej i każdej śmierci, stawał przy trupach i strasznym krzykiem sumienia nagle rozbudzonego, wołał:
— To ja go zabiłem!
Ale potem znowu się śmiał cicho, idyotycznie, wstrząsająco i uciekał gnany wszystkiemi furyami szaleństwa i strachu...
— Czekalim tydzień, czekalim cierpliwie i drugi, bo strażniki wciąż się włóczyli po okolicy, węsząc jako te psy polowe, a i noce były za widne, księżyc tak świecił, że o staję można było zobaczyć wszystko.
Aż przyszła noc czarna jak smoła, zaraz z wieczora padał deszcz, a potem jęła dąć wichura taka, że drzewa rwała z korzeniami i płoty obalała... Pogasili wnet światła w chałupach, a dla niepoznaki, to paru starych i kobiet niecoś poszło do karczmy, co stoi przy cerkwi, żeby oko mieć na żyda, bo poposki to sługa i djabelski, szpiegował nas ciągle i donosy pisał...
Dobrze już było przed północkiem, bo kury piały gdzieniegdzie na zmianę, kiedyśmy wyszli na drogę. Cała wieś była, od najstarszych, aż do tych sysaków przy piersiach, co je matki poniesły...
Drzewo krzyżowe wyciągnęli z Jędrzychowego stawu, bo tam mu było najprzespieczniej, złożyli w krzyż, przyćwieczyli Pana Jezusową mękę, którą byli nasi przywieźli z Częstochowy już poświęconą, wzięli na ramiona i ruszylim wolniusieńko na wzgórek... Zmieniali się ciągle, bo kużden chciał dźwigać Jezusa skrzywdzonego... wieś cała szła, a cicho było jak w grobie, ni pies nie zaszczekał, ani kto nogą trącił o kamień — tyla co naród popłakiwał i dusze skwierczały żałością, że choć to Jezusa, a jak te złodzieje przekradać musimy.
A kiedy wkopali na starem miejscu, poświęcić było trzeba. — Cóż, kiedy księdza nie było!
To wstał stary Wojciech, co mu było ze sto lat, siwy kiej gołąb i cicho powiada:
— Narodzie polski umęczony, katolicki narodzie! Niema kto nam sierotom poświęcić tego krzyżowego drzewa, to go ano płakaniem skropimy i przysięgą, że go moskwicinom nie damy!
Klękli wszyscy dokoła i przysięgli.
Ale że i żałości powstrzymać trudno było, to jęli tę ziemię i te kamienie i ten krzyż tak całować, i skowyczeć i jęczeć — aże starsi musieli przyciszać i naród rozganiać do domów. Nie dziwno, bali się, żeby jaki zły człowiek nie posłyszał i nie wydał.
Przeszło potem parę niedziel spokojnych i cichych.
Cieszylim się, że abo nie obaczyli nowego krzyża, albo dadzą spokój, żeby narodu nie draźnić... już i tak umęczonego.
A wieczorami, że to było o wiośnie, tośmy po dwie, po trzy a w końcu i wieś cała, chodzili na ten wzgórek, pod krzyż, pomodlić się, pośpiewać — bo to i nabożeństw majowych był czas...
Pociecha to była i radość oczom wyjrzeć przed dom i widzieć, że Jezus tam stoi i pod swoją świętą opieką ma wieś całą — jak za dawnych polskich czasów.
A już mój cieszył się najbardziej — że to pobożny był i jego starunkiem i pomyśleniem krzyż stanął... A Polak był twardy i katolik, bo choć zapisały go w prawosławne, do cerkwi nie chodził i popu w ślepie pluł; nieraz już sztrafy płacił i baty brał — że plecy to miał jak ta ziemia zbronowana — porznięte.
Dobry człowiek był i święty prawie, wieczne odpocznienie daj mu Panie.
Aż tu jednego wieczoru, kiedym wszyscy klęczeli u krzyża, przybiegają koniarki i mówią: Kozacy.
Naród się porwał uciekać, ale Wojciech krzyknął:
— Jezusa jadą rąbać, a przysięglim, że nie damy!
Ostali wszystkie, nikt się nie ruszył, ino jaki taki, że straszno poczynało być — popłakiwał i trząsł się, to moja matka, staruszeczka taka, przyklęknęła przy samym krzyzie i zaśpiewała: „Serdeczna Matko“...
Śpiewali wszyscy mocno, że aż w piersiach zapierało.
A kozunie otoczyły dookoła i naczelnik powiada:
— Rozegnać nahajkami, a to drzewo zrąbać.
Tak ci krzyż nazwał.
Jezus kochany! To jak nie wpadły z koniami na naród, jak nie zaczęły bić, gdzie który trafił, aże krew pryskała. Ale nikt się nie bronił, ino przyciskali się do siebie i osłaniali Jezusa, ażeby nie powiedziały, że to bunt... I nie zmogli nas wtenczas, odstąpili, bo naród, że już trudno było ścierpieć, to rwał kamuszki, a i do żerdek się brał, ale od krzyża nikt się nie ruszył...
Aż naczelnik przychodzi i przekłada, żeby się do domów rozejść, że krzyż zostanie i nikt go już nie ruszy, bo tak car nakazał....
Nie wierzylim, bo moskwicin to był i ze złych pies najgorszy...
Ale zdjął czapkę, sam krzyż pocałował, i żegnał się, a bił w piersi, a za nim to samo kozunie...
Na mękę pańską krzywo nie przysięgną, bo jużby im tego Jezus nie darował...
Poszliśmy do domów...
Ale jeszcze nikt się nie położył, bo i wielu opatrywało porozbijane twarze i ręce, kiedy moja matka, co się była ostała, wlata do wsi i krzyczy:
— Moskale krzyż rąbią!
Jezus, Marja, Józefie... Jak kto stał i co miał pod ręką, chwytał i leciał bronić... A tam już kozunie rąbali, to mówię, jakby mi kto siekierą serce rozrąbał — nie bolałoby tak!... Widzę, widzę jeszcze i zawdy widziała będę, aż w godzinę skonania i sądu, jak krzyż padał i cały ociekał był krwią żywą, krwią przenajświętszą, jak ten Jezus najświętszy rączki rozłożył i tak mu twarz zbladła umęczona — i padł, aże jęknęło, jakby się ziemia rozstąpiła!...
I już nie wiem ci ja dobrze, co potem było, ino to wiem, że kużden bił kozuniów, że naród tela cierpliwy wściekł się za Pańską krzywdę i bił, gryzł, drapał... deptał, oździerał to djable nasienie... Biły chłopy, biły kobiety, biły dzieci, biły wszystkie aż do umęczenia, aż do śmierci... co uciekło, to uciekło, a z reszty nie zostało i tyla, żeby człowieka jednego można było złożyć albo i rozeznać...
O męko Jezusowa pohańbiona, i Ty żywa Krwi za nas wylana, zmiłuj się nad narodem polskim, bo zginąć przyjdzie!
A nastał ci potem sądny dzień... nastał!...
Sprowadzili wojsko, całą wieś zegnali na wzgórek, tam pod ten krzyż zrąbany, gdzie jeszcze leżały pobite.
Po kolei brali, ściągali ze szmat i prali nahajkami, aż te kamienie i trawy pokryły się rosą krwawą... A drugie sołdaty wieś rabowali, palili, rżnęli bydło, niszczyli dobytek i, co młodsze, ciągali i gwałcili...
Nie słowami ci to opowiem, ani tym jazgotem cierpiącego serca, ani tem płakaniem — jeno Bożą moc mieć, a piorunami zagrochotać, a morem, a pożogą wygładzić tych piekielników.
A i tego mało, za zapłatę za mękę naszą, mało!...
Bili wszystkich, aż do dzieci, co ledwie na czworakach łaziły, to wzięli i matkę moją, że to pierwsza broniła Jezusa... Mój mąż chciał bronić, bo jakże matka, staruszka, gołąbka to siwa, co już ledwie chodziła i czekała, rychło pójść trzeba do Jezusa!
Ale krzyknęła:
— Nie broń synu! Za wiarę pomrę jak sam Jezus!
Ale nie wytrzymała... Przynieśliśmy do domu ledwie żywą i tak okrwawioną, że szmaty całkiem były przemoczone i pod rano, to już ino dychała ledwie, a piukała jak ten ptaszek marznący.
Tyleśmy rozeznali, że księdza chce.
I jeszcze ksiądz nie zdążył, wszedł pop z kozakami!
Poznała go i tą pasyjką, co ją przyciskała do piersi, jęła się bronić i prosić o księdza!...
Mąż juści skoczył do popa, do nóg mu się nawet pokłonił, po tych pazurach psich całował, pieniędzy dał, żeby tylko księdza pozwolił konającej — odszedł, a kozuniów ostawił przy drzwiach, i nakaz, żeby księdza nie puścili.
Umarła bez świętej spowiedzi!...
Juści grzeszna ona tam nie była i co była winowata, to już dobrze odcierpiała pod tymi batami i myślę, że Jezus się zmiłował i wziął ją do chwały swojej, ale zawdy bez spowiedzi umierać, bez rozgrzeszenia — strach!
Ale pomarła i my nic pomódz nie mogliśmy...
Bo i jak połowę wsi wywieźli, ostały tylko te jak ja i mój, cośmy ledwie żyli z pobicia... i ostał ino płacz tych dzieciątek co ich ojców pobrali, i ta krew pod krzyżem, i te porozwalane chałupy, i te połamane sady, i te pocięte świętych pańskich obrazy — zniszczenie ano, śmierć ano — cierpienie ano i ten Bóg w niebie...
O! sieroty my, Boże sieroty!
A pop pilnował, nasłał swoich zaraz po matczynej śmierci i kazał ją pochować na prawosławnym, tam, gdzie te psy moskiewskie leżą i te zdrajce piekielne naszego narodu...
Zmówili się ci, co ostali jeszcze, żeby odbić trupa, że to już na pohańbienie szło wszystkim i śmierć duszną...
I nocą wygrzebali matkę i pochowali po katolicku, choć ksiądz nie dał, bojał się...
Pop się zwiedział, zaskarżył... Strażniki szukały po cmentarzu, rozgrzebywały mogiłki.... nie znaleźli... bo ją pod zieloną darń schowali, że nawet moskiewskie oko nie rozeznało, a i widać Pan Jezus nie dał pohańbić służki swojej.
Wzięły mojego męczyć i dopytywać i o krzyż, i o matkę, i o wszystko, bo karczmarz powiedział, że on był pierwszy do wszystkiego.
Takci i było bo Polak był prawy i katolik!
Ale już tej męki nie zdzierżał, bo go tak przeżarła boleśnie, że jak ten cień był, że jako ten wiór wysechł, to ino krzyknął imię Jezusa i rzucił się na naczelnika i jął go łbem o ścianę bić...
Oderwali go ledwie, bo zabiłby inaczej...
Na całe życie go zasądziły — na całe życie do ciężkich robót i na pięćset rózeg... za bunt...
Przy wszystkich mieli go bić, przy wsi całej!..
A ja musiałam patrzeć na to, i dzieci moje, co im było wtedy na czwarty rok — bo to bliźnięta i wszystkie — bo spędzili nas nahajami!
I biły go!...
Pamiętam... pamiętam!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jezusie, Jezusie!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O pomsty, pomsty męko Jezusowa!
O Matko bolesna, siedmiu mieczami przeszyta!
Pomsty!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I jeszcze tego dnia pomarł!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przed śmiercią ocknął się... patrzył na mnie... to na dzieci... porzęził, aż żywą krew oddał i powiedział ostatnią parą:
— Dzieci nie daj!...
Dałabym to!!
Katolicką krew dałabym to, tym wściekłym psom?!
Niedoczekanie ich!
Lepsza śmierć przecież, niźli zatracenie duszne.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ucichło we wsi, których wywieźli w Sybir, których pozamykali do kreminałów, których wygnali na posielenie, a ci co ostali, goili się z ran i zabiegać musieli i krwawo znoić się, żeby wystarczyło i la tamtych! Jakże, bratów cierpiących za jedną wiarę narodu swojego — ostawić bez wspomożenia? — grzech...
— A w każdej chałupie kogoś brakowało, a w niektórych to i po dwie i po trzy osoby!...
To mówię, że wieś była jak ten cmentarz w Zaduszki — że ino płakanie, a wypominki żałośliwe i modlenia słychać było po nocach...
A tam, gdzie przódzi stał krzyż, przez całe lata straże stojały, tośmy się ino w cichości, a nocami po chałupach zbierali, żeby się wspólnym pacierzem pokrzepić i inszą dolę u Jezusa wyskamlać!...
A ja byłam sama, jak ten palec, i ino z temi dzieciątkami, com je strzegła, jak oka w głowie.
Braty pomogły, że obrobiłam się w polu i przy sadzeniu, i przy żniwach, i przy siewach jesiennych... tylem się ino namarkociła, że krowy nie miałam żadnej, bo mi ją wtedy moskale zarznęły...
Aż tu jednego dnia wchodzi do mnie jakaś pani szlachetnie ubrana, pięknie pochwaliła Boga i pogaduje o tem i owem.
Mało co rzekłam — bojałam się, że to szpieg mógł być nasłany! moskiewica!...
Ale nie, z Warszawy była i przywiozła nam wspomożenie, że zaraz kupiłam krowę i dwa prosiaki...
I nakazała, że jak się nam krzywda jaka stanie, żeby prosto do niej iść i powiedzieć.
To pomogą i bronić będą!...
We wszystkich chałupach była i wszystkich wspomogła — ale już samo najszczersze złoto, to było jej serce litościwe...
To mówię, że zaraz się weselej we wsi zrobiło, jakoby okna wywarł na świat Boży, na to słoneczko jasne...
Już się człowiek nie czuł tak opuszczony, skoro i panowie stoją za nami...
I tak powinno być, boć i my i panowie, to nic innego — jeno jeden naród cierpiący...
I jedna nam męka i zatracenie...
To jak mówiłam, aż do jesieni cicho było we wsi... do późnej jesieni, bo już były przyszły deszcze listopadowe i słoty takie i roztoki po drogach, że psa było trudno wygnać za chałupę...
Już myślałam, że i zapomnieli o nas całkiem.
Dzieciątka chowały się zdrowo i już umiały i Ojcze nasz, i Zdrowaś, i Wierzę zaczynały, a chłopak że to przemyślniejszy, to i elementarz se cięgiem przeglądał, żem mu już zwolna i niektóre litery nazywała... a on poznawał, robak ten mój kochany!... Tom ino żyła temi dzieciskami i Boga i Matki Najświętszej w każdy dzień upraszałam, żeby ich dochować do wieku.
Bo cóż tam ja, cóż ta mnie? Sierotam! męża mi już nie brać nowego. — Wdowam po umęczonym, sierotam po zabitych. Grzechby był śmiertelny! Żeby ino dzieci wychować, a utwierdzić ich w naszej świętej, katolickiej, polskiej wierze, a pomstę im w serca wrazić i pamiętanie na wiek wieków — że moskale zabiły im ojca, moskale zabiły im babkę i mnie sponiewierały, że krwią ociekłam; moskale wycięły sad, wyrżnęły bydło, i poniszczyło dobro wszystkie.
Tom często, kiedy strażniki szły przez wieś, pokazywała ich dzieciom i nauczałam:
— Pamiętajcie, bo moskale to zbóje, to krzyżobójcy!
Ja wiem, że to grzech, wiem, że Pan nasz Jezus powiedział, żeby miłować nieprzyjacioły!
Nauczał — a ukrzyżowały go żydy.
Nauczał, bo tak w katechizmie stoi, a moskale zrąbali święte drzewo krzyżowe i mordują naród wierzący!
To jakże, jakże nam ich miłować?!
I co wspomnę tę Jezusową krzywdę i to nasze pohańbienie, to jaże mi się dusza kurczy z bolenia i cosik krzyczy mi aż we wnętrznościach: bij, morduj, oździeraj! choćby tymi pazurami... I nie śmierć bym zadała tym psom djabelskim nie, ino taką mękę, żeby im każda kosteczka pękała z osobna, żeby im każde dychanie było przebijaniem goździami, a każde patrzenie paleniem piekielnem — żeby lata całe konały, a skonać nie mogły...
O Jezus, bądź miłościw mnie grzesznej! Pokarz choćby i czyścem za to, ale nie mogę darować, nie mogę Panie Ukrzyżowany! za swoją krzywdę nie mogę i za Twoją, słodki Jezusie!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Aż tu raz, wieczorkiem przychodzi strażnik z papierem i powiada, żebym szła z dziećmi do miasta, do naczelnika! Jezusie Ty mój kochany, myślałam, że mi się rozum pomięsza i pęknie to serce kołaczące.
I słowa rzec nie rzekłam, bom sił nie miała...
Strażnik, że to był z naszych, chociaż zdrajca, ulitował się i powiada cicho, że dzieci mają mi odebrać i poślą je na wychowanie do monasteru, do tych suk prawosławnych...
Panno Najświętsza!
Ostaną prawosławnemi, wyrzekną się wiary, narodu swojego, zapomną, że ojca zabili, że babkę ich zabili!...
I to krew krwi moich, serdeczne wnętrzności moje!...
I ja sama mam je tam odprowadzić, sama zawieźć na zgubę te duszyczki niewinne...
Ja, matka, dzieci swoje rodzone!!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ratunku nie było żadnego!
Poleciałam na wieś, do starszych, u nóg się włóczyłam, jak ten pies skamlałam o zlitowanie i ratunek!...
Każden się bojał, bo jakże, niezagojone jeszcze mieli plecy po nahajach kozackich...
Tyle, co płakali nademną i wzywali miłosierdzia Pańskiego. A ja byłam sama i dzieci mieli nam wziąć!...
O Matko Bolesna!
Przyleciałam do domu ledwie żywa, dzieci spały przy sobie na ojcowskiem łóżku, ino je ta lampka z przed Częstochowskiej oświecała; spały se robaki kochane, jeszcze widzę te bielusie głowiny na poduszkach, jeszcze słyszę dychanie równiuśkie ptaszków moich serdecznych...
Nie budziłam, niech se tam śpią!...
To mówię, że aż rozum mi się mięszał i tak we mnie dygotało wszystko, że ani wstać, ani usiedzieć nie mogłam, bo i raz wraz zdało mi się, że idą już po dzieci...
Jezus, com ja przecierpiała, Marjo!
A noc była ciemna i deszcz tak lał i wichura tak szarpała chałupą i biła drzwiami — że straszno było...
I co robić, co robić?
To mnie taka męka łamała, jakby kto kołem bił...
Zdrzemnęłam się z utrudzenia przy oknie, aż tu mój nieboszczyk jawił się przedemną jak żywy, a cały we krwi, a cały w ranach i tym samym głosem powiada:
— Dzieci nie daj! — Pogroził palcem i zniknął... Ocknęłam się zaraz.
Dzieci se spały spokojnie.
Ucieknę, myślę sobie, w tyli świat, do borów, a choćby i po proszonem, a choćby jako ta dziadówka ostatnia — a dzieci nie zgubię, nie oddam w prawosławne.
Zebrałam, com miała na podorędziu szmat i grosza, zawinęłam w toboł i wyjrzałam, noc ino wyła, jak te psy wściekłe... ale na drodze widać nic nie było...
Płakały ździebko, skorom je obudziła, ale obiecałam, że do ciotki, co mieszka w trzeciej wsi, poprowadzę...
Kury zaczynały piać na północ, kiedym się zebrała iść...
Ale nie mogłam tak zaraz, bo co przestąpić chcę próg, to jakby mnie coś za włosy darło i nazad do izby ciepało...
Ostawię to wszystko i nigdy już może nie zobaczę!
Te obrazy święte, ten dom, te ściany, te pola — a samej iść we świat, we świat, jak temu wiatrowi!...
Rodzonam ztąd i ojce moje, i dziadowie z tej ziemi świętej, z tych drzew, z nieba tego — a teraz mi iść na poniewierkę i zatracenie!
Miłosierdzia! miłosierdzia! bo już nie zdzierży człowiekowe serce! Jakże mi odejść, kiedym zrośnięta była z tą wsią, jak ten kamień!
To mówię, że te kamienie ulitowałyby się nademną, te drzewaby wysłuchały tego skowytu, jaki w sobie miałam.
A iść musiałam, bo jutro przyjdą i dzieci zabiorą!
Pacierz ino, ten ostatni pacierz odmówiłam z dziećmi na progu, pod tą strzechą naszą...
Odeszłam, musiałam, bo już drugie kury piały.
I jakby mi wszystkie żyły wypruwał i jakby mi kto gorących węglików nasypał w serce — tak bolało!...
A co parę kroków zrobię, to muszę przystanąć, a obejrzeć się za się na ten dom, na to obejście, na to pole rodzone...
To mnie tak ciągnęło z powrotem, że jażem sobie te piersi darła pazurami i krwią żywą płakałam.
We wsi spali wszystkie, ino te pieski nasze, te pieski polskie, kochane pomrukiwały, a poznawszy mnie zasię, łasiły się i lizały po rękach moje dzieciątka! i szły za nami...
One jedne litowały się nademną i ten Bóg!
Doszlim na wzgórek, gdzie to moskale Jezusa zrąbali, trza było odpocząć, bo dzieci, chociem zakazywała srogo, chlipały czegoś i pomęczone były; jakże, wieś długa, noc ciemna, a droga jako jedna rzeka błota i kamieni...
Wiedziałam tylko, że idę w cały świat, do Polski całej, do narodu swojego, do bratów, żeby mnie ratowali... przed moskalami!...
A com innego wiedzieć mogła?
Ale kiedym już ze wzgórza schodzić miała w las, co tam zaraz stoi, to jakby mnie kto obuchem w głowę zwalił, że ruszyć się nie mogłam, nogów oderwać nie mogłam, ino mi się patrzeć chciało na wieś, na tę wieś kochaną!...
To już i nie płakałam, to mówię, że jakby coś skamieniało we mnie, jakby mnie mróz ściął na lód, że ino przeklinałam jak mogłam, a tak mnie złość chyciła, taka złość, jak tego dzikiego, tropionego zwierza...
Ja we świat sierotą... we świat... na żebry... a tam jutro Mochy przyjdą, chałupę zabiorą, krowę zabiorą, święte obrazy potną, na naszych łóżkach przewalać się będą... i izby swoim smrodem świńskim nawieją... niedoczekanie ich! Ja mam we świat, na tułaczkę! To wszystko, co moje, niech idzie z tym wiatrem Panu Jezusowi na ofiarę...
Ostawiłam dzieciątka na kraju boru i sama poleciałam, krowę wygnałam w ogród, prosiaki wypuściłam i z czterech stron podpaliłam chałupę...
Chciał Jezus, żeby mojego zabili, żeby matkę zabili, to i tę ochfiarę do świętych Jego nóżek poniosłam...
A moskalom, to świńskie łajno — —
I ani się już obejrzałam, ino po tych czubach drzew, co się rumieniły, wiedziałam, że się pali —
A niechta skapieje cały świat, kiedy nie żyć na nim poczciwemu człowiekowi, niech tak skapieje!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Uciekałam, jak ta kuropatwa, co ją zły pies z gniazda spłoszy, to się podrywa, bije o ziemię, krzyczy na małe, co ledwie fruwają; a żali się piskiem jeno Panu Jezusowi za krzywdę swoją... a uciec, nie uciecze przed kłami...
Uciekałam jak ta wilczyca ze szczeniętami, kiej na nią idzie obława z pokrzykiem, a ona się ino raz wraz obejrzy za nią, a zaszywa w bór, a chowa pod wykroty, a lega pod krzami, i, kiedy ją już dopadają, to małe bierze pod się, i szczerzy kły, i wyje... i broni się, choć się i nie obroni...
Uciekałam, uciekałam!
Ino ta Matka Przenajświętsza wie jedna, com doznała wtedy...
Noc była za mną, ale i przeciwko mnie, bom się całkiem zbłąkała w tym boru, jako ten ptak zestrachany z gniazda, co ino kołuje, kołuje, aż go i ustrzelą, albo w sidła popadnie umęczon. —
Dwa dni błąkałam się w borze, bom się i bojała wyjść na pola i anim jadła, i anim spała, anim odpoczywała — tyle ino, com gdzie przysiadła pod krzami, żeby powietrza niecoś złapać w piersi, i, żeby dzieci wytchnęły — bo skamlały, że jaże mi serce się oździerało.
Głodne były biedoty!
Już ani okruszyny chleba nie miałam —
A te ptaki moje kochane, to ino przyciskały się do mnie i wołały:
— Matulu jeść, matulu!
To mówię, że już całkiem się wściekłam: ułamałam gałęź do ręki i wyszłam z lasu na pola, rychtyg niedaleczko pastuchy ognie paliły, a wieś była zaraz.
Co będzie, to będzie, a dzieciom z głodu mrzeć nie dam.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nakarmili nas, ale i powiedzieli, że strażniki z kozakami szukają kogoś po lesie, że całą obławą idą...
Chciałam uciekać, ale i mnie tak rozebrało, że i ruszyć się nie mogłam, a i dzieci, że to w ciepłej izbie, zaraz się pospały.
Ostałam żeby się choć obsuszyć i sił jakich takich nabrać.
W godzinę albo i dwie, kiedyśmy byli w najlepszym śpiku, ktosik zapukał w okno i krzyknął:
— Idą, uciekajcie!
Zerwałam się, obwinęłam dzieci i tyłami wsi dopadłam lasu. Ale zaraz na kraju prawie padłam; — zamglić mnie musiało, bom ocknęła, kiej dzieciątka mnie szarpać zaczęły i zawodzić nademną.
Ale już ruchać się nie mogłam, bo co wstanę, to mnie tak kolki spierają, że ani odetchnąć i mroczy się wszystko we mnie i tak kołuje w głowie, że zaraz się przewracam na te drzewa...
To i siadłam pod sosną, dzieci się przytuliły do mnie, pokładły mi głowy na kolanach i posnęły!
Już nic nie mogłam rozeznać, a cięgiem mi się wydawało, że już idą, że widzę czarne cienie na polu, to słyszę jak cienie cłapią po błocie... to głosy jakieś...
A deszcz padał przenikający do kości i zięb był — a po niebie leciały kiej bure ptaki chmurzyska wielgie i straszne.
To mówię, że jasno, wyraźnie, jako teraz widzę, zobaczyłam mojego, stał skrwawion i powiada:
— Dzieci nie daj!...
Ocknęłam, nóż miałam w ręku i jakiś głos, jakby jego, krzyknął mocno:
— Nie daj! Zabij lepiej!...
Męko Panajezusowa! Patroni Wy święci, Anieli niebiescy!...
Świtanie się robiło, że ich głowiny bieliły się, jak te przygarście lnu najczystszego, spały se cichusio, kiej te ptaszeczki w gnieździe. Rozum mnie już odchodził, a te głosy rosły, że jakoby cały bór krzyczał i już we mnie wszystko wołało:
— Zabij! Zabij!
I myślę: zabiję i sama się tu obwieszę na pierwszej gałęzi, bo już nie zdzierżę, nie ucieknę przed dolą nieszczęsną, nie... I co podniosę nóż... to jakby mnie samą kto rozrąbywał... to jakby mnie koniami ozrywali...
O Matko Przenajświętsza! I nic nie ostało we mnie, coby się nie trzęsło i nie wołało krwią serdeczną o zmiłowanie! Aż tu i w ten moment ostatni, kiedym już miała żgnąć... jakaś pani staje przedemną, wyciąga ręce i powiada:
— Daj mi dzieci... obronię...
Padłam na twarz, bo poznałam odrazu...
Ona ci to sama była... Panienka Najświętsza... ta sama, co to przed laty stajała w kapliczce, w modrem odzieniu i w koronie złotej...
I dzieci wzięła na ręce — krzyknęłam, bo jakby mi kto serce wyłupał.
— Nie bój się, Matkam ja wasza i Królowa — powiedziała.
I wozem, takim zwyczajnym wozem odjechała... widzę go jeszcze... jasność, jako te mgły księżycowe go otoczyły... a Ona, ta przenajsłodsza, zaśmiała się do mnie, otuliła dzieci, co spały wciąż... i jechała, a las cały kłaniał się Pani i aż się kładł do jej nóżek świętych, a zwierz wszelki klęknął i ptaszeczki, jakby tą chmurą leciały za nią i śpiewały... słyszę jeszcze... widzę...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A jak tylko rozedniało, znaleźli mnie kozunie i wzięli, alem już i o Bożym świecie nie wiedziała, takie choróbsko wzięło mnie w moc swoją — bez sześć niedziel chorzałam...
A skoro jeno zdziebko pozdrowiałam, to mnie zaraz do kreminału przenieśli i na sąd ciągały...
— Gdzie dzieci? pytają.
— Szukajcie!
Com miała rzec innego? A ino się modliłam i radość aż rozpierała, że dzieci nie wezmą i nie zapiszą w prawosławne.
— Tyś dom podpaliła? — pytają dalej.
— Ja swoją własną chałupę podpaliłam.
— Dlaczego?
— Żeby nie poszła w moskiewskie ręce, żeby tam, gdzie żyły ojce moje i dziady, pradziady polskie i katolickie, nie rozwalały się paroby paskudne i złe ludzie.
Pluli na mnie za to, kopali jak psa i zadawali mękę, a już najgorzej ten pop — przychodził do więzienia że mnie puści i wszystkich naszych, żebym ino wydała, kto mi dopomógł, bo nie wierzył, że zabiłam dzieci... Alem mu za te krzywdy nasze napluła w ślepie i pół brody wydarła, to mnie tym krzyżem, co to go nosi na łańcuchu złotym, tak zbił, aż koście w rękach popękały.
A kiedym się podlekowała, znowu zapytują:
— Zabiłaś dzieci?
— Zabiłam, powiadam, zabiłabym dziesięć razy, aby ino pieskiej wiary nie miały.
— A gdzieście je pochowali?
— Szukajcie, psy wy carskie, to węch macie, znaleźcie!
I tylem gadała, tylem pomstowała na nich wszystkich, że aż mnie ten najstarszy w pysk trzasnął i skopał.
Ścierpiałam wszystko, a nie darowałam za swoje, niech wiedzą, że choć naród jest biedny, ale prędzej czy później, swojego nie daruje; jeszcze kos nie brak, a i nożów — niech ino z Warszawy krzykną: na Moskala! a pójdą wszyscy, że i kobiety w chałupach nie ostaną. Pójdą, i zapłacą za swoje, zapłacą, że aż do dziesiątego pokolenia pamięć ostanie. Zasądziły mnie na osiem lat, że to dowodu nie było, jakom zabiła.
I pognali mnie w Sybir: na głód, płacz, mękę, i takie pohańbienie, że i nie wypowiedzieć.
Alem szła z radością i z tem ochfiarowaniem dla Panajezusowej łaski, za to ochronienie dzieciątek...
Całe miesiące nas pędzili, jak to bydło, a i gorzej; a któren padł — dotłukli batami; a któren chorzał — rzucali w pierwszy dół, żeby dognił; a któren ginął, ratunku nie było, zginąć musiał.
Alem przetrwała.
Jakże! wiedziałam, że dzieciątka są w dobrej opiece.
Osiem roków, — długo — ale je obaczę jeszcze, obaczę...
Temci żyłam, a i modleniem jeno.
Zagnali nas daleko, ani wiem gdzie? Ino to, że kreminał był wielki, kiej klasztor jaki, nie sama byłam, bo i polskiego narodu było dość, co ich gnali za wiarę a i za bunty. I nie takie tylko proste ludzie, jako ja sierota, ale sama szlachta, panowie... Aże bieda im była gorsza, bo to delikatne, do ciężkiej pracy nie wzwyczajone, tośmy im pomagali, jak mogli. A i oni nam też, bo o pieniądz było im łacniej a i posłuch w urzędzie mieli większy i zachowanie.
Rozdzielili nas potem, bo ich pognali dalej...
Co płaczu było przytem, mój Jezus, co płaczu!
I tak się zaczęło ganianiem nas na robotę; nie było ciężko, nie. Człowiek zwyczajny przecież, ino że tęskność przychodziła taka że i wytrzymać trudno.
A i księdza polskiego nie było, ni nabożeństwa, ni spowiedzi. Jeszcze w dzień, jak w dzień, robotą zatrudniali, że myśleć czasu nie było, ale w noce, to aż rozum odchodził...
A tu i robactwo takie, że prawie do kości ogryzało i to powietrze... A i te wspomnienia, to już najgorsze... Bo nieraz, co przyłożę głowę i już, już zasypiam, to mi się widzi, że słyszę, jak moje dzieciątka wołają: Matulu, matulu!
Tom ino gorzko płakała!
I tak lata szły i jeden i dwa, a coraz to wolniej, że już na niedziele liczyłam, na dnie...
To mówię, że na te przepłakane noce liczyłam...
Ale daleko było jeszcze, daleko...
Aż i Pan Jezus zlitował się nademną, bo coś trzeciego roku zdechnął ten ich car piekielny, pono utłukły go urzędniki... a niech im tam Pan Jezus ręce ozłoci i do chwały swojej przyjmie, chociaż i heretyki.
Nowy car nastał, przełożyli mu widać, że naród polski niesprawiedliwie cierpi, to nas zwolnił z kreminału i tylko kazał wygnać na posielenie.
A było nas cztery polskie kobiety.
Przygnali nas do wsi wielgachnej, w głuchych lasach, zrzucili z wozu jak psy i ostawili...
Zima była sroga i śniegi, że przejść trudno i mrozy takie, aż ta para z gęby marzła, a naród zły i nieużyty, pijaki same ano, a zbóje i złodzieje...
Ale że na wolności, tom ino jedno pomyślenie miała: do zwiesny zaczekam i ucieknę.
Modliłam się tylko, żeby mnie Pan Jezus oświecił i dopomógł.
Aż tu jednej nocy, przychodzi Panienka Najświętsza, siadła przy mnie i powiada, bom to płakała wtedy:
— Nie płacz, Anno, dzieci żywe i zdrowe, a za tydzień uciekaj do Polski, nic ci się nie stanie...
I pokazała mi, że widzę, widzę, jak żywą... wieś duża, polska wieś z kościołem, a w sadach cała, w zbożach, a w zieleni i bór dookoła...
A za nią, w dalekościach niebieskich, wieża Jasnogórska. Widzę, że z zamkniętemi oczami trafię i poznam.
Tam są twoje dzieci — rzekła i znikła.
Jakby mi kto niebo otworzył, jakby mi janioły śpiewały w sercu, jakby mi... że aż mnie pamięć krzywd wszystkich odeszła...
I uciekłam.
Jak szłam, którędy, albo ja wiem.
Matka Boża mnie wiodła i te gwiazdy niebieskie, a jak przyszłam do Polskiego kraju, to już i te męki Jezusowe, co stoją nad drogami, pokazywały, którędy iść trzeba...
I krzywda żadna mi się nie stała, i zły człowiek i zwierz dziki uszanował, bo jakże! dałaby to Panienka Najświętsza skrzywdzić matkę, co idzie szukać dzieci swoich, dałaby to?...
A dobre ludzie pożywili, ogarnęli, a to i grosz niejeden dali a ochronili przed moskalami, że to kryć się musiałam, a to i to podwieźli od wsi, do wsi, zwyczajnie, jak w polskim kraju.
Nocami szłam ino a rankami wczesnemi.
Do Częstochowy się pytałam.
I jeszcze śniegi były, kiedy uciekłam a teraz już żniwa.
Idę, idę i aż dojdę do sierot swoich kochanych, dojdę... Dwa dni temu zbłąkałam się w borze, bo deszcz lał i ciemność była nieprzebita, tom całą noc przesiedziała pod krzyżem na rozstaju i skomlałam o łaskę Jego świętą i wspomożenie... to tę świętą, przebitą rękę oderwał od krzyża i drogę pokazał...
Tam idź i dufaj, a nie opuszczę cię — powiedział.
Niegodnam ja grzesznica, niegodna, ale służebnica wierna, bom dufające serce oddała Panu, to i drogami mojemi on rządzi i z wszystkiego złego wywiedzie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Umilkła nagle i zachwiała się, trupia bladość pokryła jej twarz i pot kroplisty.
— Nie, nie zamrę, jakże, dzieci... szeptała ciężko i oglądać się zaczęła trwożnie, a ręką szukać kostura, jakby uciekać chciała.
— Gdziem jest? — szeptała ledwie.
— U dobrych ludzi, matko.
— Polskieście wy ludzie, katolickie?
— Tak, tak.
— Chorzałam, czy co?
I znowu się rozglądała nieprzytomnem, przekrwionem spojrzeniem.
— Musieliście ustać, bo ludzie was znaleźli dodnia na drodze, pod krzyżem.
— Tak, pomnę — juści... ale mi czas już do dzieci, czas... Pokażcie drogę do Częstochowy.
Nie puściliśmy jej, bo już była w gorączce.
— Odpocznę sobie z dzień jaki i pójdę.
A że i wieczór się robił, bo zorze gasły zwolna i zmierzch letni, ciepły, przesiany gwiazdami, omroczył świat, wprowadzili ją do dworu i posadzili przy stole.
Zaledwie tknęła potraw, herbatę tylko piła chciwie, i wciąż się rozglądała i nasłuchiwała podejrzliwie... a uspokojona rzucała się gwałtownie do nóg wszystkim i wołała:
— Nie wydacie... do dzieci idę... a to im już na siódmy rok idzie... moskale, wiecie? uciekłam... Jędruś — chłopakowi, a Józia — dziewczynie... — i zapatrywała się gdzieś przed się i łzy płynęły wolno po jej wychudzonej, szarej twarzy i szeptała coś cicho... modliła się... czy na dzieci wołała...
Położyła się spać, ale w nocy rozwinęła się silna gorączka.
— Tyfus głodowy — objaśniał doktór.
Uratował ją jednak.
Po sześciu tygodniach wyzdrowiała zupełnie.
Ale co dziwna, w największej gorączce i nieprzytomności nie majaczyła wcale, ani jedno słowo nie wydarło się z jej ust spieczonych, ani jedna skarga nie wydarła się z jej serca ukrzyżowanego — strach wydania się nie opuszczał jej ani na chwilę.
I skoro już chodziła, ofiarowałem się wieźć ją i pomódz odszukać dzieci.
Przyjęła bez wahania i rzekła mocno:
— To mówię, że co dla sierót robicie, to wam Pan Bóg odda...
I pojechaliśmy, drogami ku Częstochowie.
Chciałem się czasami we wsiach przydrożnych pytać o dzieci.
Nie pozwoliła.
— Po co? powiada — ja zdaleka poznam, pamiętam taką, jaką Panienka święta wtenczas pokazała. Wieś duża, cała w sadach, kościół murowany z wieżą, a na wjeździe dwór wielki o piętrze... pamiętam...
Wlekliśmy się wolno, bo dnie w początkach września były skwarne i te boczne drogi piaszczyste, a koni trzeba było oszczędzać.
Mówiła wiele o tem, co widziała i co przeszła...
Mądra była, tą największą mądrością serc wierzących i prostych.
„Tylko są te złe, co głupie“ — mówiła.
Albo:
„Ino od Boga rozum idzie, jako od słońca ciepło — kto weń wierzy i dufa mu — mądrym jest“.
„A zło jest i bez to, że ludzie nie baczą, co umierać przyjdzie“.
„A zabierają się, jakby wieki żyć mieli, a skąpią, a krzywdzą jeden drugiego, a wynoszą się — głupie, na tej wodzie murują“.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Byliśmy już o dwie mile od Częstochowy, gdy zawołała żywo:
— Już niedaleko, czuję.
Jakoż pod wieczór krzyknęła wielkim głosem:
— To już ten bór, wieś będzie za nim, w dole...
Tak było w istocie...
Słońce zachodziło krwawo, że wieś, niebo i ziemia były jakby w purpurowej pożodze zatopione, a ona wyszła z bryczki i padła na twarz, na środku drogi i długo tak leżała, tylko łkanie wstrząsało nią, łkanie dziękczynienia i radości...
Rychło odszukaliśmy dzieci — przywiódł je gospodarz, u którego były, bo stara czekała za domem, na miedzy...
Rzuciła się na nie jak wilczyca... ale ledwie ochłonęła z nadludzkiego uniesienia, kazała im klęknąć i mówić pacierz.
— Umieją, nasz katolicki, polski pacierz umieją — umieją! — krzyczała obłąkanie i już końca nie było radości powitania.
Płakaliśmy wszyscy razem, ale że późno było, spytałem:
— Cóż teraz?
— We świat pójdę z niemi, na sam koniec Polski, gdzie mi już moc moskiewska nie poradzi...
Chciałem jej pomagać — odmówiła... Prosiła aby ją tylko odwieźć do Częstochowy, a już dalej sobie poradzi, bo już Pan Jezus jej powie, co ma robić...
— A moskala się już nie boję, nie... — i przyciskając dzieci do piersi, zaczęła prawie wołać głosem mocnym, ekstatycznym:
— To mówię, że przyjdzie na nich godzina sądu i kary, przyjdzie — że te wszystkie łzy polskie, te łzy matczyne padną na ich głowy piorunami a morem, a zarazą, a wojną, a głodem, a pożogą — że i jeden nie podniesie się z żywych i jeden sprawiedliwy nie ostanie — bo go tam niema —
A Polski naród, że to naród Jezusowy, ostanie —
I cierpiące nagrodzone będą —
A płacz ustanie —
Amen.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie widziałem jej już więcej.
DO JASNEJ GÓRY.
Czucie i wiara więcej mówi do mnie,
Niż mędrca szkiełko i oko...
Mickiewicz.
Idę wyekwipowany jak można najskromniej: długie buty, jakaś sędziwa okrywka, płaski kapelusz i parasol nie odróżniają mnie zbytnio od tłumów, zgromadzonych na placach i drogach przed kościołem. Nikt zresztą na mnie uwagi nie zwraca, wszyscy są zbyt zajęci przygotowaniami do wyruszenia i spoglądaniem na zachmurzony horyzont. Deszcz tnie drobny, ale mimo to wielkiego skłopotania nie znać na twarzach. Gwarno wszędzie, jak w ulu. Przeciskam się na cmentarzu z trudnością, i widzę z zadowoleniem, że niema wcale welonów, surdutów ani kapeluszy. Sam szczery lud. Twarze są proste, czarniawe od skwarów, rysy zgrubiałe, ubiory szare — i widzę przez oczy tego tłumu, że ma duszę napiętą jakiemś niezrozumiałem dla mnie uczuciem. Mieszam się z nimi, wchłaniam setki rozmów, twarze niezliczone, i ta szarzyzna pospolitości, ten gwar jarmarczny przejmują mnie nudą i zniechęceniem. Czuję się ogromnie obcym i osamotnionym. Chciałbym się nawet poddać tej fali ludzkiej, byle wyczuć ten prąd, jaki ją musi przenikać — ale nie mogę... I gdy tak stoję, przystępuje do mnie jakiś chłop, w szarej sukmanie, z różańcem na szyi i twarzą kwadratową.
— Pan także idą? — pyta.
— Idę; idziemy razem.
— To niby z nami?
Odpowiadam mu twierdząco i chcę go wciągnąć w pogawędkę, ale chłop milknie i odchodzi. Znowu stoję i nie wiem, co z sobą zrobić. Do kościoła ani marzyć się dostać: przejście wprost zagwożdżone ludźmi; słyszę tylko śpiewy i głos organów, a potem dochodzą mnie słowa pojedyńcze kazania; spazmatyczne a krótkie fale płaczów przelatują jak wicher.
Ksiądz ma przemowę do odchodzących.
Wszyscy klęczą z odkrytemi głowami, w jakiemś biernem poddaniu i ze skupieniem słuchają.
Szare niebo nie przestaje siać deszczykiem a grozić ulewą; to mnie przedewszystkiem pognębia, że już i nie słucham i z niezbyt wielką przyjemnością przypatruję się rozkwitającym bzom i czerwonawej, młodej zieleni kasztanów. Wreszcie zrobiło się zupełnie cicho, i ten tysiączny tłum zaczyna zwolna odpływać cienkimi strumieniami.
I gdyśmy tak szli, rozsypani, to na tle mostu, na tle zieleni parku, na tle miasta rozłożonego z drugiej strony Wisły, te szare, drobne i twarde sylwetki ludu, te profile ostre, twarze szorstkie i grube, postacie kwadratowe, pozginane nieco pod tobołami, obwieszone sznurami różańców, miały w sobie jakąś moc i namaszczenie ogromne.
Krzyż bronzowy, obwiedziony wiankami róż papierowych, kołysał się na czele orszaku, w mętnej, zadeszczonej atmosferze. Gwar miasta dopływał zgiełkliwą falą, dzwonki tramwajów biły raz po raz, turkot wozów brzmiał głucho, kominy fabryk rozwłóczyły nad miastem strzępy mgieł, a tam w dole szarawo-żółta toń z pluskiem biła o przyczółki mostu. Wszędzie wrzało życie pośpieszne, czynne, wysilone, życie miasta; walka o byt i o uciechę.
I gdy tak w myśli zestawiam, spostrzegam wysuwający się z pod wiązań mostu jednokonny karawan, z niebieską trumienką na szczycie, za nim jedną, jedyną kobietę; trzyma się ręką sukna i idzie jakimś automatycznym krokiem, z głową opuszczoną na piersi... Przemknął mi wnet jej profil suchy, przegryziony bólem, a pomimo tego długo widziałem jeszcze ten surowy rysunek ust zaciśniętych, tę czerwoność opuchłych, zapłakanych źrenic, i ten cały wyraz boleści, jakby skamieniałej.
Uczułem jakiś niepokój ciemny i niewytłómaczony znużenia wewnętrznego, ale patrząc na tych gapiów trotuarowych, co bandami stają i przeprowadzają nas głupio ironicznemi spojrzeniami, na tę wstrętną tłuszczę, drwiącą z idących, poczułem szaloną ochotę spoliczkowania jej — ale musiałem ścierpieć. Liczyłem okna, latarnie, byłem nawet w stanie przyglądać się architekturze nowych domów warszawskich przez pięć minut, próbowałem obliczać ilość obrotów koła dorożki, byle nie widzieć tej stłoczonej, miejskiej zgrai.
Kiedym przechodził rogatki, tom posłał Warszawie tylko jedno, ale szczere słowo:
— Nareszcie!... Chociaż na dziesięć dni...
Jest to sobie kilkanaście domków brudnych i odrapanych srodze, jakby wysilano się umyślnie, aby stworzyć rzecz brzydką aż do obrzydliwości.
Tu już gromadzą się wszyscy pątnicy i łączą w kompanie. Czekaliśmy z godzinę, nim się pościągali. Wozów idących z rzeczami i ludźmi jest 76. Mój furman, który się podjął mnie nawet zawieźć do miejsca za 10 rubli, zabiera mnóstwo tobołków. Płacą od zawiniątka po 30, a najwyżej po 50 kop. za całą drogę. Zapłaciłem frycowe, bo się teraz dowiaduję, że można jechać z rzeczami za 3 ruble. Wozy stoją wyciągniętym sznurem z boku szosy, a ludzie porozkładali się obok krzyża, gdzie kto mógł. Karczma przepełniona, ale właściciel chodzi kwaśny.
— Ruch ogromny, narodu jak śledzi w beczce! — mówię mu dla zabicia czasu.
— I! panie kochany: praska kompania to same chamstwo. Herbatą się szprycuje hołota!
— Wolałbyś pan warszawską?
— Czybym wolał! Panie kochany, przez godzinę 50 antałków piwa, milion wódek! — woła z uniesieniem, i tłuste policzki napływają mu krwią miłego przypomnienia.
Nie słucham więcej i wychodzę, bo pod krzyżem ma przemowę starszy brat, ten, co prowadzi pielgrzymkę i ma najwyższą, bo decydującą władzę nad wszystkimi.
Stoję tak daleko od niego, że prawie nic nie słyszę. Widzę tylko płową czuprynę, twarz szarawą i giestykulacyę jakąś tragiczną; musi mówić głośno, dobitnie, i trafia do serc, bo chwilami przelatuje szmer westchnień, tłum się zakołysze, jakiś jęk się zerwie, to oderwane dźwięki płyną — i znowu stoję w ciszy, zasłuchany w falowanie tego morza ludzkiego...
I stoją tak kupą wielką, w obramowaniu nędznych domostw i suchotniczej, zbrudzonej roślinności — sami nędzni, pokrzywieni ciężką pracą, zmiętoszeni niby łachman codzienną, twardą nędzą, pookrywani zaledwie. Słońce blade światło jakby przez sito rozlewa po odkrytych, konopiastych, zwichrzonych i rzadko czesanych grzywach, a zimny wiatr zawiewa z boku i szczypie ich chłodem po bosych nogach. Patrzę na nich i pytam siebie: co im każe rzucić dom, dzieci, gospodarstwo, zarobek, zawsze pewną miskę kartofli, łóżko i pierzynę i iść mil kilkadziesiąt o suchym chlebie, sypiać po drogach, znosić trudy niewypowiedziane życia koczowniczego?... Cóż to jest za siła, która ich porywa z gniazda i rzuca w różnorodny, taki sam tłum, i wlecze, i odprowadza?...
Jeszczem sobie nie odpowiedział, a tłum się już zakołysał, poruszył do odejścia i zaśpiewał donośnie: — „Kto się w opiekę odda Panu swemu!...“
No, i już idziemy, naprawdę idziemy białawym szlakiem szosy, wskróś wielkich pól, poznaczonych kominami. Wiatr targa włosami i powiewa białym woalem jakiejś „siostry“, niby sztandarem. Długi, zlewający się aż pod Raszynem w czarniawą masę, szereg topoli o czerwonawych młodych listkach, szepcze gałązkami. Ptaki uciekają przed nami w pola, a wystraszone skowronki spadają niby kule w zboża zielone i milkną. Chłodno jest, niebo szare, pełne — niby góry śniegowe spiętrzonych obłoków. Spokój jest coraz większy, bo coraz dalej jesteśmy miasta, tylko pieśń go mąci szerokim rytmem i rozbrzmiewa echami po zieleni zbóż:
Na lwa srogiego bez obawy wsiędziesz,
I na ogromnym smoku jeździć będziesz...
Śpiewają wszystkie piersi, i wszystkie serca zdają się kłaść całą wiarę w te słowa, i wszystkie dusze zdają się chwiać i zlewać z sobą, w tej szerokiej, pełnej niezmiernie mocnych dźwięków pieśni trzystoletniej.
— To jest cementem, który ich spaja i jednoczy — myślę, przepatrując twarze.
Chciałbym znaleźć twarz jaką znajomą. Niema nikogo. Pieśń ta ogólna, razem śpiewana, kończy się. Starszy brat intonuje inną, ale równocześnie zaczyna brzmieć dziesięć co najmniej śpiewów o odrębnej melodyi. Teraz widać, że to olbrzymie ciało nie ma głównego i jedynego środka: ma ich kilkanaście; widać setki gromad, idą swojacy przy swojakach, parafiami, wsiami, ba! nawet powiatami i zawsze się któś wysuwa na czoło, rozkłada książkę i intonuje pieśń nową. Powstaje z tego taka kakofonia, taki galimatyas srogi, że słuchać niepodobna; lament tych głosów tworzy okropnie brzęczący wir, który bije niemiłosiernie o mój słuch, niby jakiś ostry i chrapliwy klekot. Wyprzedzam — i idę o jakie pół wiorsty naprzód, a spostrzegłszy tu „siostrę“ woalową, jak w białych ciżemkach spaceruje tęgim kłusem, dopędzam ją i z kapeluszem w ręku pytam się o coś.
„Siostra“ dragońskim głosem i ze staromiejską słodyczą prawi mi impertynencyę. Kłaniam się i odchodzę, ale zaraz przystępuje do mnie jakiś „brat praski“, owinięty w drelichy, z sakwojażem przez ramię, z manierką na wódkę z jednego boku, a z garnuszkiem — z drugiego, i pyta ochrypłym od pożegnań prawdopodobnie głosem:
— Brat do Częstochowy?
— Tak, panie.
— Pójdziemy razem.
— Idziemy przecież wszyscy razem, — odpowiadam, z zajęciem przeglądając jego twarz, doskonale poznaczoną śladami przyjacielskich rozmów.
— Brat pewnie z Warszawy?
— Tak, panie, z Warszawy.
— Niech brat sobie w nos schowa to „panie!“ Tu są wszyscy bracia i siostry — mówi energicznie, a wreszcie zapytuje bez wstępu:
— Brat jakiej profesyi?
Zachłysnąłem się trochę, ale jakoś udało mi się nie odpowiedzieć, a on obejrzał starannie moją okrywkę, torbę przy boku pomacał, dotknął się butów i nóg moich.
— Nie dojdzie brat. Z takiemi nogami to można się kazać na Pradze przetopić i odwieźć do Warszawy, ale nie iść do Częstochowy!... Paliwa dużo brat niesie?... A fajgli?
Podałem mu śpiesznie cygaro. Obciął zębami, zapalił, wciągnął masę dymu w płuca, wypuścił, i jakoś miękko rzekł:
— Co najmniej — dychowe! Ho! ho! brat musi być nie byle profesyant!
Przełożyłem zdenerwowanie nad możebne zniknięcie paliwa i owych fajgli, więc się łączę z kompanią. Ogromnie prędko idą. Kto śpiewa, to śpiewa, a reszta gawędzi z cicha. Słyszę najrozmaitsze szczegóły o gospodarstwie, wsiach; ceny zboża zdają się ich najwięcej interesować. Na wszystkie strony krzyżują się zapytania: Skąd brat? skąd siostra? Przeciągły, śpiewający akcent miękki — dominuje. Widzę głowy twarde, czoła nizkie, profile jakby dzikie, a spojrzenia niezmiernie jasne, o dziecięcym wyrazie. Spoglądają na mnie nieufnie, i gdy się chcę wmieszać do rozmowy — milkną i śpiewać zaczynają.
Odchodzę zły na ten głupi kostium, który mnie wyodrębnia widocznie, i na tę kulturę, która tak mnie przypiłowała, że nie umiem znaleźć słowa, ani pojęcia prostego i naturalnego, aby się niemi włamać do ich dusz. Próżno szukam twarzy i ubiorów innych; nic, tylko samodziały, od krwistych — bordo aż do piaskowych. To morze głów męskich i kobiecych w chustkach szarych, czerwonych, żółtych, ponsowych, tworzy ruchomą falę barw pierwiastkowych, zmieszanych razem. Dopiero pod Raszynem spostrzegłem zdaleka trzy postacie, odrzynające się od tła jaskrawego, trzy głowy w słomianych ogromnych kapeluszach, okręcone białemi woalami. Szły razem i co chwila mi zapadały w gąszczu głów; tylko czasami, przez przerwy, jakie się robiły w tłumie, spostrzegałem postacie wysmukłe i proste, ale wnet zalewała mi je fala ludzka.
Pragnąłem je odszukać i nie mogłem.
Kilka murowanych i srodze nadwerężonych domów, kościół, ogromna karczma, a z lewej strony masa drzew parku i stawy o modrych zwierciadłach stanowią wszystko. Kościół, tak ciasny przy naszej ilości, że nawet się nie staram dostać do wnętrza i obejrzeć. Trzy czwarte kompanii rozłożyły się przed karczmą i na szosie popasać. W karczmie tłok, a zaraz przy wejściu rzuca mi się w oczy taka scena:
O stół oparty, siedzi jeden z braci i zaczerwienionemi oczyma patrzy w sufit, a przed nim stoi drugi brat, chłop stary, o kędzierzawej czuprynie i rysach twarzy, jakby wyciosanych siekierą. Rudawą kapotę ma ściśniętą zielonym, wełnianym pasem, nogi w skórzniach, różaniec z mosiężnym krzyżem na szyi i obrazek w ręku. Odmuchuje oczy siedzącego, dotyka się ich palcami, robi jakieś pasy magnetyzerskie wdłuż twarzy i wpoprzek oczu, ślini je i rozciera, muska obrazkiem; następnie, kładzie dwie poślinione słomki razem z obrazkiem na jakąś skorupę i zapala. Okadzając tym dymem chore oczy, szepcze półgłosem zaklęcia i modlitwy o uzdrowienie, a gdy skończył ceremoniał, odsunął się nieco i z namaszczeniem a głęboką pewnością wiary rzekł:
— Ty, bracie, wierz, że słowo Boże, słowo moje i chcenie moje — pomoże, to pomoże. Jak Pietrowi Pan Jezus powiedział: Chodzi do mnie bez morze... to on się wagował i myślał, co spłynie we wodzie — i zaraz tyż poszedł na dno. A Pan Jezus go wyciągnęli za włosy i rzekli: — Cobyś był, Pietrze, mi dufał, co przejdziesz — to przeszedłbyś. To, bracie, modlij się, wierz, że zdrów będziesz za łaską Tej, Najświętszej Częstochowskiej, a zdrowy będziesz. Bo co my możewa, to możewa, a resztę Bóg może. Ament!
I ta reszta, przypatrująca się w skupieniu pobożnem, uderzyła się w piersi i głośno powtarzała:
— A resztę Bóg może. Ament!
I była w twarzach taka powaga wiary i ufności w te słowa, takie poddanie się wielkie dusz pod tę moc, że mnie przeniknął dreszcz jakiś nieokreślony — i w mózgu zaczęły się kojarzyć obrazy z odległych czasów i krain — gdzie smutną przepaloną ziemią szedł Chrystus, a na Niego czekały rzesze nędz wszelakich, a On dotykał ślepych oczu, i ślepi widzieli; mówił umarłym: „Powstań!“ i zmartwychwstawali, a te zbolałe, uciśnione dusze, jak kłosy schylały mu się do nóg i śpiewały: „Hosanna! Hosanna!“ a On odchodził smutny, jak był przyszedł i błogosławiąc, szeptał: — „Póki światłość macie, wierzcie w światłość“.
Na placyku gromadzą się już do odejścia.
Zobaczyłem pomiędzy wozami te trzy głowy, ale nim się przecisnąłem, znowu zniknęły w tłumie.
Po chwili idziemy.
Śpiewy brzmią tak samo i dźwięczą jakoś energiczniej, długa karawana wozów zamyka pochód. Idziemy gładką i dobrze utrzymaną szosą. Drzewa czernią się w dal szeregami. Obszary zieleni, coraz większe. Figury i krzyże gęsto stoją, a przed każdym brat starszy zatrzymuje się — i jest jedna głucha chwila ciszy, aż raptem wszystkie głowy się chylą, wszystkie kolana zginają, i ze wszystkich piersi zrywa się pieśń hołdownicza i rozpływa nad polami.
Już zaczynałem czuć rodzaj ociężałości i zmęczenia, gdyśmy doszli do noclegu, a zresztą i słońce czerwoną, rozwichrzoną głowę schylało za lasy ociężałe...
Masa ta zalała literalnie wioskę. Nie było domu, stodoły, podwórza, gdzieby się nie tłoczyło kilkadziesiąt osób. I cały ten pobożny nastrój zniknął. Opatrywano sobie nogi, gotowano herbatę, dzielono się zapasami i rozmawiano swobodnie. Wszyscy tłoczyli się do izb i pod dach. Istny jarmark małomiasteczkowy, z całym jego rozgwarem. Na wiosce znać blizkość Warszawy. Bo choć nie mogłem już nigdzie dostać noclegu, łaziłem po chałupach. Zauważyłem czystość izb niezwykłą i porządek. Prawie każdy dom ma porządną stancyę, wybieloną, są wszędzie stoły nakryte obrusami, serwantki do talerzy, niezłe wizerunki Świętych na ścianach, łóżka wysoko zasłane, okryte kapami, całe sufity i belki pułapowe ozdobione kokardkami i wstążeczkami z różnokolorowych papierków. Zimno jest porządnie i zaczyna mi się chcieć jeść.
Z trudem wszyłem się do jakiejś chałupy i wyżebrałem gorącego, na wpół z wodą mleka.
Usiadłem w piasku przydrożnym, bo trochę cieplej, i delektuję się mlekiem, a mrok się rozciąga nad zielonemi polami i przygłusza się zwolna wszystko. Czarna ściana lasu, stojącego nad szosą, mętnieje i zdaje się rozpłaszczać. Kontury drzew, wiosek, wzgórz odległych, zdają się rozpierzchać i zlewać w cieniach granatowych. Cisza zapada coraz głębsza, czasami tylko konie rżą i parskają przy wozach, jakiś głos pojedyńczy zabrzmi albo ostatnia zwrotka pieśni nabożnej zadźwięczy od stodół, lub skrzeczenie chóralne żab nadpłynie z łąk.
Mgły zwolna osnuwają szarością zimną i posępną przestrzenie.
Przyciszone, senne napoły szepty pacierzy snują się pomiędzy domami, jak błyski coraz bledsze, jak te ognie w chałupach coraz rzadsze, aż się wszystko rozprasza, przycisza, zatapia w nocy i odpocznieniu.
W izbie gospodarzy świeci się jeszcze. Idę tam ogrzać się trochę; na słomie kilkanaście sióstr jedna koło drugiej są tak upakowane, że przewrócić się na drugi bok jest niemożebnością. Śpią już wszystkie.
Niezmiernie gadatliwy ten podwarszawski naród: zasypują mnie bez końca pytaniami.
— Pan z famieliją?
— Nie, sam.
— To i przez żuny?
— Bez.
— Że to kobita puściła w drogę pana samego?
— Nie mam żony.
— Ale?! — rzuca krótkie powątpiewanie gospodyni.
— Naprawdę.
— Ale pan z Warsiawy?
— Tak.
— Tam to szyćkie panowie tak na pieskiego, jak najdłużej przez żuny.
Chwila milczenia, a potem na wyścigi opowiadają mi różne kłopoty i sprawy.
Wreszcie gospodyni częstuje mnie kawą. Odmawiam, prosząc jeszcze o mleko i chleb razowy. Daje mi i mówi do starego z przekąsem:
— Widzis, stary!... Bo to panie, mój się tak rozpuścił w ty Warsiawie, że razowego chleba ani w ząb, ino mu muszę pytlowy kupować cięgiem, a na mliko nie spojrzy.
— Takie słodkości, jak mliko i razowiec, to mi już paździerzem w gardle stoją.
I gadają dalej, ale mnie senność taka rozbiera, że idę do stodoły spać.
Znalazłem parę cali wolnego miejsca, okręciłem się cały w grochowiny i sam już nie wiem kiedy usnąłem.
Śpię w najlepsze, gdy mnie któś trzęsie i woła:
— Bracie, trza się powstać.
To siostra obok śpiąca mnie budzi.
Przymykam oczy i opuszczam się w sen ociężale. Boże! jakżebym spał jeszcze, ale zimno mnie przenika siarczyste i dzwonki ostrymi tonami dźwięczą, a przez szerokie szczeliny stodoły świt rzuca pasy światła. Rumor powstawań i ta świadomość, że iść trzeba, nie pozwalają mi zasnąć. Wstaję, i choć się trzęsę z zimna, idę w łączkę, na drugą stronę drogi i pod wierzbami jasno-zielonemi, w ciemno-modrej sadzawce czynią ablucyę. Woda zimna jak lód, pali prawie, ale orzeźwia znakomicie.
Jeszcze ciemnawo na świecie.
Na wschodzie zorze ledwie się pylą różami złotawemi, a drzewa, trawy, zboża — stoją w jakiejś ciszy sennej, przepojonej rosą i jakby nabrzmiewającej życiem. Jest niezmiernie świeżo i jędrnie. Las prawie jest czarny od zieleni wilgotnej i mroków, tylko wysmuklejsze wierzchołki rysują się, jak koronkowe na perłowym tle poranku. Polami płynie szeroki powiew opalu roztopionego, fala świtu pełna czaru i siły; jakby wilgotny i wonny oddech ziemi budzącej się, a od domowstw dolatują mnie pienia kogutów.
Zwolna, w tę cichość porankową, w tę perłowość świtu, wlewają się coraz nowe tony — gwarów, rżeń, turkotów wyjeżdżających wozów, głośno odmawiane pacierze.
Gromadzimy się pod krzyżem. Twarze mają senne i posiniałe od zimna, ubiory wygniecione, ale oczy błyszczą jasno. Wyniosły chłop w kapuzie mniszej, nasuniętej na głowę, o ostrych ascetycznych rysach twarzy, podnosi krzyż, ubrany już wiankiem świeżej zieleni, dzwoni i nizkim głosem intonuje:
Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze.
I ten tłum prosty, podchwytuje pieśń sercami i śpiewa ją z uniesieniem, przepotężnie mocnym głosem:
Tobie śpiewa żywioł wszelki...
Płyną głosy szeroką falą ku tym zorzom złocącym już pół horyzontu, rozsypują się kaskadą nad tą ziemią szeroką, brzmią nad chatami, przenikają w łany zbóż, i jakby rozpylone kołyszą się i rozsnuwają w opalowej przestrzeni, dźwięczą w echach leśnych, w kwiatach sadów, i jakby zasilone głosami przyrody, wznoszą się hymnem pełnym mocy i mówią o dobroci i potędze Pana, i rozpętane ze wszystkiego co brudne, co nędzne, co przemijające — unoszą serca rzeszy nad światy. O, potężna to pieśń, potężna pięknem, jakiego jeszcze nie odczuwałem nigdy, i dopiero na tle tych cudów wiosny, jakie są dokoła, i przez takich śpiewana, wywiera czar niesłychany.
Słońce wzeszło i rozrumienia wszystko i wyzłaca.
Idziemy prędko, ale chciałoby się gdzie położyć w bróździe, w tych żytach kłoszących się i chciałoby się tylko patrzeć w błękit, słuchać pieśni skowronkowych, szumu drzew i zatapiać się w tej mocnej pieśni, co teraz dzwoni niby hejnał radości. Piersi wdychają wiosnę, a oczy błądzą rozmarzone... Mijamy lasy, aż kipiące od świegotu ptactwa, pola jak okiem sięgnąć, przepysznie uprawne i zielone, wioski, gdzie jabłonie w różowych pąkach całe, a grusze jak śniegiem obsypane kwiatami. Masy bzów dyszą wonią i stoją niby obłoki fioletowe. Jedenaście wiorst przechodzimy bez śladu zmęczenia i bez odpoczynku.
Czworobok wypełniony przeważnie murowanymi domami. Czuć tu jeszcze Warszawę. Tablica na rynku powiada, że miasteczko ma 74 domy, a jakiś cicerone miejscowy objaśnia mnie, że prócz wielu instytucyi publicznych, Tarczyn posiada 24 szynki, czyli, co trzeci dom — szynk. Dostateczna liczba. Kościół, w jakimś bezstylowym stylu, wznosi na szosę ciężką fasadę. Nad boczną przystawką, tworzącą rodzaj kruchty, stoi kamienny Chrystus. Kościół wewnątrz bardzo skromny. Nad wielkim ołtarzem kolorowe okrągłe okno rzuca chmurę barwnego światła. A zresztą, nic do oglądania. Odpoczynek ma być kilkugodzinny, więc wychodzę poszukać co do zjedzenia.
— Bracie — szepcze mi jakaś siostra, tak zawoalowana, że nawet kawałeczka twarzy nie widzę. — Nie wiesz bracie, czy już wszystkie wozy przyszły? bo ja swojego znaleźć nie mogę.
Pytam się o woźnicę, o konie.
— Brunet wysoki, wóz w parę koni.
Idziemy szukać i znajdujemy, ale pokazuje się, że ów chłop ani brunet, ani wysoki, ani ma parę koni.
Na rynku na długich stołach, obstawionych ławkami, pełno samowarów blaszanych i parujących garnków, poprzekładanych stertami bułek i chlebów.
— Bracia pobożne i siostry! Chodźcie na herbatę: dwa grosze bez cukru, cztery z cukrem. Chodźcie ludzie pobożne na barszcz świeży i kapuśniak gorący! — wołają przekupki.
Siadam obok studni do gorącego barszczu na kiełbasie z kartoflami. Pomimo, że go czuć tylko trochę starym kaloszem, smakuje mi ogromnie. Zapłaciłem 16 groszy za to śniadanie. Siostra jakaś obok piła herbatę i wysupławszy ze szmatki szóstkę, bije nią w stół i targuje się do upadłego.
— Cztery grosze szklanka herbaty! Loboga, i za co to tyla pieniędzy! Troszkę wody, zdziebko cukru i cztery grosze. To we Warsiawie płaciliśwa ino po piątku, ale dobro była, bo i słodziutko i jaże czarno.
— Na odpust siostra idzie, a targuje się niby na jarmarku, — mówi sprzedająca.
— Odpust odpustem, a co zdzierstwo, to zdzierstwo. Hańdryczyta kiej żydy! — woła dobitnie, ale płaci i odchodzi.
Nadchodzi cała gromada sióstr wiejskich, przeważnie młodych i brzydkich, obsiada studnie, rozkłada tobołki, wyciąga chleby, i posilają się jedne, a inne myją się, czeszą, robią rodzaj tualety. Ta siostra woalowa, która siedzi naprzeciw mnie, czerwieni się ze złości i syczy:
— Co za chamstwo obrzydliwe, na środku rynku się rozbierają! — i pluje z obrzydzenia.
— Kiedy siostra taka pani, to czemu idzie z chamstwem? Trza było poczekać na szlachecką kompaniję, — mówi spokojnie jakaś starsza.
— Że my chłopy, to każdy wi, ale co jest siostra, to ino niektóre wiedzą, — dorzuca znowu któraś, ale już z góry i ostro.
Wynoszę się, bo mi wstyd poprostu za ten woal.
Spotykam te trzy welony tajemnicze; idzie z niemi jakaś starsza kobieta o bardzo szlachetnych i smutnych liniach twarzy i chłopczyk może dziesięcioletni.
Otoczyły ich kobiety i wołają z podziwem:
— To i to dzieciątko ochfiarowało się do Częstochowy, i piechty idzie!
I błogosławią mu głośno:
— Ażebyś dziecko kochane urósł, aby ci Najświętsza Panienka wszystko najlepsze dała, kiedy do Ni idziesz, robaku kochany!
Chcę się przyjrzeć zblizka choć przez zasłony tym siostrom, ale mnie zatrzymuje:
— Bracie serdeczny!
Odwracam się i spostrzegam twarz młodą, ale tak czarną i zmizerowaną, tak przegryzioną jakiemś cierpieniem, że zostały tylko rysy i wyraz opuszczenia beznadziejnego w dużych, jasnych oczach.
— Ty bracie z nami?... do Częstochowy? — pyta się, a ja z rozkoszą słucham jej śpiewnego głosu i widzę, że z trudem gryzie czarny i zeschły chleb.
— Tak. Siostra chora? — pytam się, widząc, że się ledwie porusza.
— Toż nic. Matka Boska wyzdrowi, ja się Jej ochfiarowała i idę aż z pod Łomży. Ja cię, bracie serdeczny zatrzymała, cobyś mnie poratował. Mnie na Pradze złe ludzie wzieni 15 rubli. To zły mnie tak podchodzi. Nic, nie zaklęła nawet, pomodliła się i idę, — dobre ludzie pomogą, cobym doszła, brata proszę, bo chamstwu wstyd powiedzieć, człowiek do Panienki Najświętszej może się poniewierać i giąć, ale przed chamem niehonor.
Dałem jej co mogłem, bo byłem przekonany o jej istotnej potrzebie.
Nieźle już odróżniam szlachtę zagonową od chłopów i od tej garstki z Pragi. Chłopi idą zawsze kupą, rozkładając się na największem słońcu i bezładnie, mają rysy grubsze, ale mniej zmęczone. Szlachta skupia się koło wozów, zajmuje ławki przy stolikach, szuka cieniów, wybiera drogi lepsze, ciszej mówi; są dyskretniejsi w różnych funkcyach i mają w twarzach, przeważnie regularnych, jakąś cichość i godność zamkniętą w sobie.
Noszą głowy wyżej i mają wygórowaną świadomość kastową.
Prascy — poszukują najpierw szynczków.
Poznaję te twarze zmięte, rysy niespokojne, spojrzenia buńczuczne. Krzyczą głośno i starają się wszędzie trzymać prym. Dopiero dzisiaj spostrzegłem te ogromne różnice pomiędzy nimi i te antagonizmy ciche na każdym kroku. Chłopi, a szczególnie łyczkowie miasteczkowi, pokpiwają sobie z braci szlachty.
Ach, ci łyczkowie! wszędzie są, wszystko wiedzą, wszystkim dają rady i wszędzie węszą zarobek. Wszystkie wozy do nich należą. Pochodzą ze Stanisławowa, Radzymina i Nowo-Mińska. Przeważnie jadą dla zarobku. Są tacy, którzy po cztery razy przez lato jadą do Częstochowy i zarabiają na czysto po 30—50 rubli.
Kiedy te słowa notuję, siedząc na jakimś wozie, przychodzi dwóch żydków i najspokojniej ogląda mi buty. Ciekawym co z tego będzie, aż jeden mówi:
— Wielmożny pan nie dojdzie do Częstochowy. Zelówki koniecznie trza nowe, za godzinkę się zrobi i tylko rubla kosztuje — i zaczyna mi ściągać but.
— Idź że do licha! — mówię mu słodko za jego troskliwość.
— A jaj! takie paskudne słowo. Jak pragnę sumiennie, coby wielmożny pan doszedł do Matki Boskiej, tak pan nie dojdzie; zelówki ma pan jakie! co to jest? to jest papir, co to papir? — bybuła rozmoczona! Czy wielmożny pan myśli, co to taki spacer po Saski ogród?
Ja się tutaj nic nie odzywałem, a on kończy rozgniewany;
— No! nie chce? to będzie szedł przy butach, nie w butach, — i odszedł.
Słońce zaczęło tak przygrzewać, że trudno było wytrzymać. Wyszukałem sobie schronisko w jakimś szynku i poszedłem spać.
O drugiej po południu wyszliśmy do Grójca, 12½ wiorst. Słońce praży okropnie i taki kurz, że po kilku minutach mam go pełne usta. Zostaję trochę w końcu, aby przejrzeć wozy. Okolica, przez którą przechodzimy, pofalowana wzgórzami, grunta niezłe i wszędzie zieloność wspaniała. Wsie zaledwie się bielą ścianami przez sady i zboża rozrosłe.
Na wozach kilkanaście starych kobiet, którym sił zbrakło, i chorzy, jadący na odpust prosić o zdrowie. Siostry witają mnie słowem bożem i rade gawędzą. Jedna z nich szczególnie pociąga moją uwagę. Jest bardzo stara, zwróciła na mnie niezmiernie pomarszczoną i przejrzystą jak wosk blichowany twarz i pyta:
— Brat z nami? — i świdruje mnie cudownie fijołkowemi oczyma.
— Tak. Cóż to, siostra iść nie może? — pytam.
— Dwadzieścia już roków nie chodzę. Pan Jezus chciał, tak cóż robić! A przede śmiercią zechciała zobaczyć Panienkę Najświętszą, poprosić o letkie skonanie i prędkie.
Łzy zaszkliły jej źrenice.
— Dlaczegoż o prędkie?
— Bracie, mnie już czas. Sto i dwa roki przeżyła. Na Gromniczną mi się skończyło. Zachciałeś, bracie, cobym dłużej żyła, kiedy mnie tęschno do swoich.
— Siostra sama, bez dzieci?
— Miałam bracie, miałam. Ośmioro tego było. Chłopcy, jak wojewodzice, dziewczyny to i starościańskie ładniejsze nie były. Ot, przeszło wszystko, została sama, jak kokosz. Pisklęta moje wziął i człowiek, i mór, i pan Bóg. Dwadzieścia lat sieroteńka ja. Ani mnie wnuków, ani familii żadnej, jak ten palec... Cóż mnie robić na świecie?
I patrzała po zbożach, co się roztaczały obszarem wielkim, co się kłaniały młodymi kłosami, po wiśniach przydrożnych, z których wiatr ostatki kwiecia strząsał na jej srebrne włosy, po błękicie niebios. Wsłuchiwała się w śpiewy braci, idących przed nami, w te jakby przyblakłe tony, co się lały w świat strumieniem coraz przejrzystszym. Nie śmiałem przerwać tej zadumy, bo mi się wydało, że ona widzi przed sobą tych wszystkich swoich, że rozmawia z marami i jakby błogosławi wszystkiemu zamierającem jestestwem.
— Pięknie tu u was bracie, i naród zbożny i ziemia złota... W Częstochowie nie była jeszcze... Przez pięć roków, choć kaleka, przędła i składała grosz do grosza, cobym tylko mogła jechać do Najświętszej. Ot — i dała mi Panienka święta doczekać i tak się zapomódz, co Jej mogła jeszcze kupić korali. Sto złotych za sznur dała...
I mówiła tak długo, a jam milczał, bo mnie ogarnęło rozmarzenie, bo mnie przejmowała melancholia tragiczna tego życia tak długiego i tak samotnego, i ta jej wiara, i ta jej moc niepożyta, urągająca czasom i ludziom.
— Mnie bardzo tęschno. Ludzie poszanują, pohonorują, ale ja dla nich niema, bo ja ostatnia z tego świata, co już dawno umarł — ostatnia. Umrzeć mnie już pora, bracie.
I znowu zapadła w zadumę sędziwą, a ta jej czcigodna głowa, okryta bujnemi włosami, zwisła na piersiach i fijołkowe oczy zwarła w drzemce.
Odszedłem, aby jej nie zbudzić i utonąłem w gromadzie.
Upał jeszcze się potęgował, po twarzach i karkach braci pot spływał strumieniami, a oczy zaczęły płonąć gorączką zmęczenia. Szosa podnosiła się precz w górę, aż do Głuchowa, jakiegoś bardzo ładnego folwarku. Stamtąd szła już trochę wykopem, i zaczynał się spadek. Szedłem ścieżką biegnącą szczytem wykopu, pod osłoną olbrzymich krzaków ligustu. Wtem krzyk ogromny, krótki, przeleciał jak piorun, i cała ta różnobarwna rzesza idąca niżej, rozpadła się literalnie na dwie połowy, a środkiem, z góry, czarny koń zaprzężony do długiego wozu, leciał na oślep, mały tylko chłopak, wstrzymywał go jak mógł, ale zwierzę rozszalałe, ze wściekłą siłą zestrachania roztrącało tłum i tratowało. Piorun ani burza nie rozwalą tak drzew, jak strach rozsypał tych ludzi. Zrobił się odmęt pełen rąk wzniesionych, głów pochylonych, twarzy posiniałych strachem nagłym i ciał padających pod konia, staczających się do rowu, biegnących w pola, i słychać było tylko jeden jęk podobny do ryku, a nad tą masą drgającą w skurczach, splątaną — to czarne zwierzę w popłochu biegnące po rozpłaszczonych ciałach. Przejmujący potęgą obraz.
Zatrzymano konia, gdy już wyminął kompanię i roztratował cztery kobiety. Szczęśliwie się skończyło, bo mogło tak samo być czterysta. Zabrano pokaleczone na wóz i odwieziono naprzód do Grójca, do doktora. Płacz się powszechny rozlegał, cień smutku omroczył wszystkie dusze i ścinał je żałością. To też, gdyśmy ruszyli dalej, pieśni nie brzmiały tak radośnie, czuć było w głosach łzy i cierpienie.
Wyprzedziłem wszystkich, bom ujrzał zdaleka grójecki kościół. Jest on bardzo mały. Kiedym wchodził po wzgórzu, na którego szczycie stoi, zobaczyłem te trzy woale, rysujące się na tle starej, drewnianej dzwonnicy; widocznie jeszcze prędzej przyszły. Na cmentarzu i przyległym skwerze pełno było ludności miejscowej, oczekującej na nas.
W kościele chłód mnie owionął dobroczynny i mrok, ale nim miałem czas przyjrzeć się czemu, już nasi nadchodzili. Starszy brat z krzyżem szedł na czele, a za nim zbitym rzędem, krokiem i z siłą ogromną szli ci, którzy się mogli wcisnąć. Szli tak przez kościół w milczeniu i z taką mocą, z takim twardym, bezwiednym wyrazem siły żywiołowej, że się usunąłem trwożnie.
Starszy brat krzyż oparł o ołtarz, i cały ten las ludzi runął z głuchym łomotem na ziemię. Pył się podniósł z podłogi i jak złota mgła skrył się w pasach słońca i nakrył wszystkich niby obłokiem — a drugi pył, szeptanych pacierzy, wzbijał się pod stropy kościoła.
Bardzo przyzwoite miasto powiatowe. Ma tylko bruki tak śpiczaste, że ledwie iść mogłem. Cukiernię znalazłem, ale nie było w niej herbaty.
— Może być piwo za to... — proponuje mi gospodarz.
Byłbym się zgodził na kwas siarczany, tak mi się pić szalenie chciało.
Zobaczyłem pierwszy raz gazetę od chwili wyjścia z Warszawy, ale dałem jej spokój, bo kosy w drugim pokoju tak się przeraźliwie darły, że musiałem wynieść się prędko.
Po godzinie odpoczynku wyruszamy. Mamy siedem wiorst do noclegu, a na świecie już czerwonawo i odleglejsze krajobrazy oblekają się w siność. Zmęczenie czuję dzisiaj znacznie większe; zaczynają mi się plątać nogi i wrażliwość na niektóre rzeczy mam jakoś zaostrzoną. Głowa mnie boli, bo całą drogę trzeba iść z odkrytą głową, a parasol nie zupełnie chroni od słońca i nie wszędzie daje się używać.
Z przyjemnością słucham, że tutaj zostajemy na noc, bo mi już sił zaczyna brakować. Jakaś siostra, miłosierdziem zdjęta, mówi, że ona już ma nocleg dla mnie i dla „delikatniejszych osób“, zamówiony u kościelnego. Zgadzam się z radością, idę do kościoła. Ogromne kasztany, obsypane kwieciem, otaczają go wiankiem i trzymają jakby w ramie zielonej jego korpus wysmukły i ładny. Że nie mam sił tłoczyć się do wnętrza — nawprost drzwi kościelnych, w piasku drogi siadam, aby słuchać nabożeństwa majowego.
Widzę w ołtarzu obraz Wniebowzięcia Maryi Panny, a wprost zielonych listków gieranii czerwone kwiaty osłaniają ramy obrazu, bukiety bzów i narcyzów mienią się pomiędzy lichtarzami — a z poza tej wonnej osłony wynurza się jasna, pogrążona w zachwycie twarz Bożej Matki: ma taką słodycz w podniesionych oczach, i taką dobrocią tchną jej usta rozchylone, iż patrzenie na tę jasną i czystą postać sprawia mi wielką przyjemność. Organy odzywają się jakąś przyciszoną melodyą litanii, a świece złotymi punktami płoną coraz jaśniej, bo mrok opada zwolna i wlewa się w świat rozróżowiony zorzami zachodu. Lud zalega całą wolną przestrzeń, klęczy na drodze, pod płotami, w ogrodzie, nawprost kościoła, pod rozkwitłemi jabłoniami.
Słowiki w sadach ukryte zaczynają swoje pieśni nocy i miłości — wylewają całe kaskady skrzących i niewysłowienie miękkich tonów, a organy brzmią cichą, uroczystą psalmodyą, i lud śpiewa całą piersią w ciszy nocy nadchodzącej, opromieniony aureolą fioletowych refleksów, które miedziane zorze kładą.
Nic, tylko mieć czucia tyle, aby objąć i wchłonąć to piękno wszystkiego, co się widzi i słyszy! Dusza jakby się podnosiła ze znużenia i jakby na tych rytmach śpiewów, grania, pieśni słowiczych, woni i barw, rozwijała skrzydła, potężniała, rozszerzała się w nieskończoność i piła rozkosz i zapomnienie w tem źródle piękna. Wszystkie twarze jaśnieją, a wszystkie oczy utkwione w świętem obliczu, w tej mrocznej głębi pełnej złotego pyłu światła, rozsiewają blaski, a wszystkie serca zgodnie śpiewają. Czuję, jakbym się zlewał i łączył z tym tłumem obok klęczącym i płynął strumieniem jednym z nimi, w tej pieśni, która się teraz na zakończenie rozlega:
Dobranoc Ci, Panno święta,
Bez zmazy grzechu poczęta —
Dobranoc!
Dobranoc, wonna lilijo,
Niepokalana Maryjo —
Dobranoc!
Piana tej pieśni, i serdeczność dźwięków, i te odurzające wonie kwiatów, i tyle uczuć tętniących w tłumie — bije w moje serce i przenika je ekstazą. Nowy dreszcz, nowy i potężny. Klęczałbym na tym piasku, pod granatem niebios, przetykanym srebrem gwiazd, wpośród tego tłumu rozśpiewanego. Niech mi tylko nucą coraz ciszej: „Dobranoc, wonna lilijo — Dobranoc!“ — Niech mi tylko kołyszą duszę te brzmienia łagodne, te rytmy jakieś liliowe, te światła, co są dźwiękami, ta harmonia serc zjednoczonych u stóp Niepokalanej, co zda się odrywać od tła i z uśmiechem nieziemskim odpływać w przestrzenie, wiszące nad nami w ciszy.
I klęczałbym tak, bo zdaje mi się, że już zapomniałem o nędzach bytu — i rozpylony, krążę w nieskończonościach błękitnych, jak szata Tej, która odpłynęła przed chwilą, że już nic nie wiem — tylko czuję.
Musiałem się długo trzeźwić na rosie w ogrodzie jakimś, nim przyszedłem do równowagi.
Poszedłem na plebanię zobaczyć się z gazetami. Bardzo poczciwie przyjął mnie proboszcz miejscowy, ksiądz Grabowski, i na miłej pogawędce przy herbacie zeszło nam coś do dwunastej.
Kiedym wracał, księżyc świecił, ale koło kościoła, pod kasztanami, panował mrok, przesycony plamami światła i szczyty wieżyc połyskiwały srebrem.
Potknąłem się naprzeciw wielkich drzwi o jakieś ciało rozciągnięte na ziemi i słyszę cichy płacz.
Księżyc podniósł się wyżej i kładł przez gałęzie srebrne błyski na jej głowę pochyloną.
Cisza była głęboka dokoła. Sen roztaczał nad ziemią kojące ramiona — tylko płacz tej nieszczęśliwej brzmiał ostro, przenikał zimnem, i jakby nabrzmiały głosem skarg, które się podnosiły z ziemi w tę noc miesięczną i cudną, roztapiał się gdzieś nad światem.
Nie spałem tej nocy. Leżałem na słomie w izbie kościelnego, przymykałem oczy, ale napróżno. Orgie świateł, barw, dźwięków, akcenta płaczów, przelewały mi się przez mózg w konturach jak mgły ruchomych, i swoją zgiełkliwością pokrywały jakąś ciemną robotę, która się przędła gdzieś pod linią świadomości. Kiedy brzask ubielił szyby i zaczął się wlewać mętnem światłem do izby, wyszedłem, aby orzeźwieć. Czułem się niezmiernie zdenerwowanym i chorym. Wszystkie stawy miałem jakby zrosłe, że nie mogłem wprost poruszać nogami, ani rękoma.
A kiedy myję się w jakiejś kałuży, słyszę w izbie jakieś podniesione głosy sióstr. Kłócą się z ferworem.
— Siostra bez pacierza się kładziesz i bez pacierza wstajesz, jak zwierzę!
— Co mi tu będzie siostra od zwierząt wymyślać! Niech mi lepiej grzebienia siostra nie rusza i koszyka nie obmacuje.
— Ja zaraz klękam i modlę się, żeby Bóg nie ukarał siostry za to, co teraz powiedziała.
— Siostra modlitwami nie zamydlisz oczu.
— „Nad grzesznikami zatwardziałymi miej litość, Panie“, — szepcze, klękając u progu, a ta druga siostra, woalowa, rzuca się jak wściekła i krzyczy:
— Widzisz ją, Faryzejka! Stara Antyfona! Kratówka!
Zostawiam niewiasty i zapłaciwszy za dach coś 20 groszy, wychodzę.
Zimno jest szczypiące. Mróz pobielił mostki i płoty, a na zbożach pochylonych i jakby we śnie cichych, siwieje gruba rosa.
Idziemy dosyć długo samymi ogrodami owocowymi. Szarość błękitnawa jest wszędzie. Później, z nad stawów leżących po obu stronach drogi, zwłóczą się zwolna mgły białawe i niby postawy mokrego zgrzebnego płótna, w poszarpanych kawałach kołyszą się ciężko. Idę takim kłusem, że po dziesięciu minutach jest mi już zupełnie ciepło. Kompania tak się rozwlekła, że przynajmniej na przestrzeni trzech wiorst widać precz ludzi i wozy. Idą skuleni i drżący z zimna, a zresztą ten trzeci dzień pielgrzymki daje się już uczuwać.
Godzina czwarta, a mnie się tak zaczyna jeść chcieć, że nie mogę dać sobie rady; zapasów żadnych nie mam, a karczmy, od samego Grójca, nie pamiętam, czy spotkałem. Próbuję paść się widokami, ale już nie patrzę, bo spostrzegam przechodzące obok te trzy zawoalowane postacie. Staram się co zobaczyć — ale napróżno. U najwyższej widzę tylko linie postawy piękne i chód powagi. Idziemy w ciżbie obok siebie, ale bez słowa.
— Bracie, dokąd my teraz idziemy? — zapytuje mnie jakiś nizki i rudawy brat.
— Nie wiem, ale może siostry-panie wiedzą? — zapytuję nieśmiało.
Trzy głowy robią trzy przeczące ruchy — i ani słowa. Brat zaś powiada mi, że zapisuje od samej Warszawy wszystkie miejscowości — i podsuwa mi pod oczy szarą książczynę, zapisaną bardzo starannym charakterem pisma.
— Ładnie brat pisze...
Chłop poczerwieniał, i z pewną dumą mówi:
— Nikt mnie nie uczył, a oprócz pisania i czytania, jestem znający się na stolarce, wóz tyż zrobić zrobię, i dom postawić postawię — a i bydło lekuję. Gazetę „Zorzę“ płacę i czytam, a jenszy kuryer tyż rozbierę. Nasz ksiądz namawiał nieraz, cobym napisał list o tem, co się dzieje we wsi — napisałem, i ksiądz wysłał do gazety.
— I wydrukowali? — pytam zaciekawiony.
— Wydrukowali szycko, bracie.
I podnosi dumnie rozpromienione oczy i patrzy się na mnie słodko. Namawiam go, aby wszystko co widzi i doświadcza zapisywał, a jak wróci do domu — niech spisze i pośle do „Zorzy“.
— A czy jabym, bracie, potrafił? — woła rozpromieniony i ma w twarzy olśnienie nagłe.
Staram się mu objaśnić, w jaki sposób on to potrafi.
— To pan pewnie jest jakim pisarzem z gazety? — mówi głośno.
Tu trzy osłonione profile zwracają się trochę, że czuję ich wzrok na sobie.
Przeczę i wyprowadzam go z błędu, jak mogę. Mówimy o czem innem, ale czuję, iż mój brat jest pomimo to onieśmielony, bo wciąż mi mówi „panie.“ Opuszczam go i pozostaję w końcu kompanii. Słońce podniosło się już trochę i sieje złoto na jasną zieleń jęczmieni, wypija rosę ze zbóż, delikatne piórka prostują się zwolna, skowronki po polach śpiewają radośnie — a hen, po ziemi czarno-złotawej od blasków ciągną się pługi i błyszczą ostrzami, migocą jak srebrne błyskawice. Gromada bydła pasie się na łące, przeciętej strugą sinawej wody, i coraz to porykiwanie jakieś dojdzie, to głos fujarek doleci z pod wierzb, co młodymi pędami strzelają w górę. Spokój jest tam ogromny, i jakby smętek rozwłóczył się po polach od lasów, zamykających horyzont. My tylko budzimy przestrzenie tą ciżbą swoją i pieniami, ustawicznie brzmiącemi nad głowami. Kurz się znowu podnosił taki, że oddychać nie mogłem, i tak okrył i przesłonił wszystko, że co chwila czułem, iż uderzam lub depczę bose nogi sióstr. Prawie wszystkie idą boso, reszta w pończochach obszytych płótnem na podeszwie, lub w łapciach. Mężczyźni przeważnie w butach i łapciach. Tylko prascy bracia paradują w kamaszach. Idę swobodnie, jakoś nie czując zmęczenia. Obok na wozie jakaś tęga rozrosła kobieta siedzi i śpiewa z książki, tuż przed nią śpiewają co innego: nie zważa, tylko jakimś dziwnym dyszkantem pieje, a z pod budy wozu odpowiada jej głos męski o bardzo słabem i łagodnem brzmieniu; kobieta coraz to się odwraca i rzuca pytanie:
— Antoś, dobrze ci?
— Dobrze, mamo! — szepcze ktoś z głębi, i śpiewają dalej.
Zajrzałem pod budę. Młody, może dwudziestoletni chłopak leżał w pierzynach. Żółta twarz odznaczała się słabo od kolorowych powłoczek, śpiewał i suchymi palcami przesuwał ziarna różańca, i patrzał przed siebie po polach.
— Antoś, dobrze ci?
— Dobrze, mamo.
Skończyli godzinki, matka z troskliwością niezmiernie delikatną obciska go pierzyną i patrzy mu pieściwie w oczy.
— Chory, bracie serdeczny, chory, — mówi, spostrzegając mnie. — Jedziemy prosić Matki Najświętszej o zmiłowanie; może się zlituje nad sierotami...
— Mamo, co to jest to niebieskie? — pyta chory, wskazując kępę wczesnych chabrów w życie przydrożnem, i czarne oczy połyskują mu pożądaniem.
Zerwałem ile ich było i przyniosłem. Spojrzał na mnie nieśmiało i z pieszczotliwością dotykał ich ustami. Zdziwił mnie ten ruch, był za miękki na chłopską duszę. Spostrzegł to, bo się spojrzał, i szepcze cicho, jakby zawstydzony:
— Tak lubię, że jak się dotknę kwiatka, to mi się aż słabo robi.
— Nie mów, Antoś. Jemu, bracie, dochtory zabroniły mówić.
— Dawno syn chory?
A matka na odpowiedź mówi całą historyę choroby.
— Dwa lata, bracie, jak ino wrócił z Brazylei, tak się położył i cherla i cherla i nawet mi schnie. Coby to zwierz abo i człowiek stawał moi sierocie na drodze nie dałabym, jeno jak te ręce słabe mam — zdusiłabym. A tu człowiek musi patrzeć, jak mi zamiera, i nic poradzić na to, nic! Tysiąc złotych kosztują dochtory i leki. Jeśli nas Najświętsza Panienka nie poratuje, to pomrzemy razem — bo nie zostanę sama, choćby nie wiem co, nie zostanę...
— Mamuś, ty na mojem weselu będziesz tańcować jeszcze — szepcze chory i gładzi dużą spracowaną rękę matczyną z jakiemś smutnem pocieszeniem.
— Ja nie dawałam iść do tej Brazylei, u proga się kładłam, jak suka skomlałam, a nie — zachciał i poszedł. Po co jemu, bracie? Onże profesyę piękną ma, stolarzem jest, grunt jako i domek po ojcu tyż, i mnie tylko jedyną, i poszedł za morze, jak Żyd albo niecnota jaka, co tutaj już ludziom w oczy spojrzeć nie spojrzy.
— Bracie, jakie ładne, — mówi chory, pokazując rozrzucone po polach grusze, osypane kwiatem.
— Napłakała ja się, napłakała. Rok tam był i wrócił. To ja bracie z tej uciechy dur miała w głowie, sprosiła sąsiadów, zabiła prosię, co mi trochę ssać nie chciało, ale wartało jeszcze ze trzy ruble, i wyprawiła bal, że to ha! Pamiętasz Antoś?
— Pamiętam, mamo.
I znowu ten blady uśmiech miłości i anemii wykwitł na jego ustach, ale matka zmienia nagle tok rozmowy i krótko rzecze:
— Nie mówili jeszcze, Antoś, do twojego patrona.
Rozkłada książkę i głośno czyta, a chory słowo w słowo powtarza, z tą szczególną uwagą i skupieniem suchotników.
Już miałem odejść, kiedy z poza mnie wyciąga się długa, rasowa ręka i rzuca choremu na piersi gałąź okwieconą gruszy i bratków błękitnych pęk. To jedna z tych trzech zakwefionych; była tak blizko, że przez muślin woalu spostrzegłem profil cudowny i błękitny błysk źrenic.
Snadź słyszała rozmowę naszą.
Odpoczynek krótki. Poklasztorny, o włoskiej fasadzie kościół stoi niedaleko szosy, prawie w zbożach. Skromny we wnętrzu, ot kościół oraczy, którzy z tych pól szumiących schodzili, klękali w zbożach, na drodze, i modlili się, mając krzyż przed sobą i te blade postacie świętych, malowane na ścianach, ale tak blade i uduchowione w wyrazach i w tonie, że zdają się być tylko widmami, które w południe unoszą się nad polami. Są to tylko pojęcia kształtów i ciał.
Gmach poklasztorny w ruinie. Otwory okienne, niby orbity oczu puste i porozrywane, wieją smutkiem i ciszą. Po korytarzach kury krzekoczą i banda piskląt tarza się z piskiem w piasku. Pod kościołem kilka wielkich drzew obumiera, dysząc resztkami życia. Po mszy, kiedy ksiądz od ołtarza zaczął przemowę do nas, syk przeciągły zatrząsł kościołem.
— Opętane! — przebiegło po tłumie, i zrobił się wokoło nieszczęśliwych istny wir, kłąb ciał, targających się na wszystkie strony.
Przeprowadzono je obok mnie.
Ksiądz mówił dalej, ale ja wyszedłem. Przy szosie, w piasku, wiły się dwa ciała w kurczach. Podrzucały się jak w epilepsyi, kręciły w kółko, jak zwierz, gdy go paroksyzm wścieklizny napada, rwały na sobie ubranie, gryzły ziemię i kamienie — to przystawały na chwilę i z rykiem przeciągłym, okropnym, przewracały się na wznak, całe w drgawkach i w pianie. Chwilę dyszały, błyskając przekrwionemi oczyma, wtem jedna rzuciła się do stojącego najbliżej brata, zdarła mu różaniec, wyrwała książkę i zaczęła szarpać i deptać nogami i wyć.
— Ot tobie świętość! ot tobie Bóg! ot tobie Marya!... ha! ha! ha! — śmiała się jakimś wstrząsającym charkotem. — Głupie! Dyabeł jest Bóg! Ja jestem Bóg! Ja jestem dyabeł! — i zaczęła się znowu tarzać i skomleć krótko, czołgać na brzuchu i wyrzucać piasek nogami.
Jakaś zgroza przejęła wszystkich.
Stał ten tłum w milczeniu bezradnem, niby przygnieciony ciężarem niezmiernym. W twarzach był smutek, strach i zgnębienie. Przyginali karki, jakby spodziewając się bezwiednie, że może runąć na nich to jasne sklepienie niebios.
A opętane stanęły bez ruchu.
Zaczęły krwawemi oczyma spoglądać w twarze, oddychały ciężko i jakby się budziły, bo po twarzach przelatywały im jakieś błyski budzącej się świadomości, i stały tak chwilę w słońcu całe, we krwi i kurzu, z twarzami poszarpanemi, w strzępach szmat i z tem spojrzeniem, które wyrażało ból bezbrzeżny i rozpacz, i krzyk o ratunek — aż się tłum zwolna cofał przed siłą tego wzroku strasznego i skłębiał trwożnie.
Chłop jakiś wysoki, o bardzo szlachetnem i mocnem spojrzeniu, wyszedł z koła i przystąpił do opętanych, wziął je silną ręką za ramiona i przygiął do ziemi.
— Módlta się, bracia i siostry, za te nawidzone, módlta się!...
Naród poklękał.
Zaszemrały pacierze, i głos modlitw, westchnienia, jęki, płacz — zaczęły się zrywać i otaczały te dwie dusze jakby kołem harmonii i współczucia, mistyczną sferą hymnu i błagań. A on je trzymał zgięte i z powagą mówił:
— Mówta, siostry, za mną!
Zaczęły się rzucać, przycisnął je silniej.
— Jesteśmy dziećmi Maryi, wierzymy w Boga i prosimy o zmiłowanie. Wyrzekamy się dyabła i myśli nieczystych.
— Jesteśmy dzieci Maryi i t. d., — powtarzały cicho i wolno z akcentami żalu targającego serca, aż te płacze ludu nabrzmiewały łkaniami i szlochem.
— I Ty się, Panie, coś jest i na niebie i na ziemi, i w gwieździe kużdej, i w kamuszczku, i w trawce najmniejszej, i wszędzie, zlituj się nad nami grzesznymi! — powtarzały coraz ciszej i coraz mętniej, bo łzy zaczęły im spływać po twarzach, i ciała zaczęły się trząść, i ręce zaczęły wyciągać ku słońcu, i już świadomością chwilową, głębią serc, krwią, — żebrać o zmiłowanie, o ratunek. I jakby się zwarły te wszystkie serca w prośbie i w błaganiu, bo ze wszystkich oczu płynęły strumienie łez, i jęk się rozlegał jeden, i modlitwy wybuchały coraz gorętsze, i coraz silniejszym akcentem brzmiały w tej ciszy słonecznej.
Nie było nic słychać, tylko ten chór głosów rozpłakanych i żebrzących zmiłowania.
Raptem zaczęła krzyczeć jedna opętana i zerwała się z ziemi, z ogromną siłą odepchnęła chłopa, aż upadł na płot. Ryczały znowu i miotały bluźnierstwa. Paroksyzm powrócił, ale trwał krócej. Wyczerpały się z sił prędko i upadły nieprzytomne. Zanieśli je bracia na wozy, których kilka szło w końcu, najętych kosztem całej kompanii.
Powiedziano mi, że te kobiety pochodzą z Lubelskiego, ale nie umiano bliżej objaśnić, niż że dopiero na widok nabożeństwa albo księdza „dyabeł w nie wstępuje.“ Zaczynają mi opowiadać dziesiątki wypadków podobnych. Nie słucham już, bo mnie w gardle dusi jeszcze płacz ludzi i te ich proste i szczere prośby.
Pozwalam się wymijać ludziom i wozom, na których wciąż widzę to ślepych, to chromych, to sparaliżowanych, to dotkniętych niemocą, na którą już u ludzi niema lekarstwa. Przesuwa się ta karawana ciał i dusz okaleczałych, tak okropny teatr życia — jak sen pełen widziadeł dręczących.
Widzę i czuję przez te grube powłoki, przez wychudzone maski twarzy, mam prawie zupełną świadomość stanu ich dusz i ich cierpień. Widzę, że nie na spacer idą, wiem po co idą. I moje „ja“ sceptyczne, ironizujące, bo wyhodowane w ciasnej komórce życia miejskiego, cofa się z trwogą i podziwem, stoi zdumione i niepewne wobec tylu cierpień, tylu trosk, tylu boleści... Widzę i czuję, że tu, w tym tłumie niema prawie serca, duszy, głowy, któraby nie niosła brzemienia niedoli, coby nie szła z ufnością i nie wierzyła, że skoro położy łzy swoje przed Panienką Najświętszą, skoro Jej wypowie ból swój, skoro otworzy serce zbolałe i poprosi o ratunek i zmiłowanie — to wszystko to otrzyma. I coby robiły te wszystkie dusze, bóle, skargi cierpienia, nędze wszelakie, gdyby je teraz, natychmiast ogarnął mrok zwątpienia, i nie wiedziały dokąd iść, i nie wiedziały w co wierzyć i komu się oddać w opiekę z tą bezgraniczną ufnością?
Ciemno mi się robiło i straszno w duszy na to przypuszczenie, i poczułem, że my jesteśmy, jak te trzciny stawów, zeschłe wśród lata i trzepoczące kiściami żółtemi nocom, słońcu, wiośnie: — „Umarło wszystko, umarło!“ — a to tylko one pomarły, bo wszystko obok drga życiem, kwitnie, śpiewa — cierpi, lecz żyje. Zaciężyły mi te łzy!
Dopędziłem braci i szedłem razem w tym upale niemiłosiernym. Szosa przechodziła obok lasu sosnowego; żywica rozprażona ciepłem pachniała, aż piersi rozsadzało, i młode listki brzóz wydzielały takie wonie, że cała kompania szła wolniej i ociężalej. Upał, cisza lasu, śpiewy, które się rozlegały po lesie echami, noc niespana i tyle wrażeń różnorodnych — obciążały mię sennością i jakiemś rozmarzeniem hallucynacyjnem. Kurz zakrywał wszystko i kłębami bił nad las, że chwilami wydawało się, że te głosy powstają z ziemi, że to nie ludzkie są te śpiewy, które popłynęły rozdrożami leśnemi, poruszały korony drzew, młode paprocie i wsączały się w ziejące mrocznym chłodem głębie.
Zaledwie doszedłem na miejsce odpoczynku.
Mogielnica — to takie sobie miasteczko, jak tysiące innych.
Przez senność nieprzepartą przypominam sobie dużo domów stojących szczytami do ulic, podsienia wsparte na klocach rzezanych w kolumny. Kościół stoi za miastem na cmentarzu, tam poszli wszyscy, a ja, że już nie miałem sił, układłem się w cieniu lipy, obok stosu cegieł, przygotowanych do budowy nowego kościoła, i usnąłem snem kamiennym.
Spałem coś trzy godziny. Obudziły mnie śpiewy odchodzących braci. Zjadłem coś naprędce w jakimś szynku i znowu w drogę.
Mamy przed sobą 13 wiorst drogi do Nowego-Miasta nad Pilicą.
Okolica coraz falistsza i grunta mizerniejsze. Wsie biedne, domy nizkie i brudne, rażą brzydotą i opuszczeniem, roślinność znacznie uboższa. Zamiast topoli przy szosie, nędzne i rzadko posadzone wierzby. Lud jakiś chmurny, szczupły i szaro odziany, robi niezbyt przyjemne wrażenie. Znać na twarzach biedę. Nawet zieleń jest jakaś płowa, bo przez rzadkie żyta i owsy prześwitują piaski.
Pszenicy ani źdźbła w polach.
O parę wiorst za Mogielnicą przechodzimy obok pastwiska, przepełnionego bydłem i stadami gęsi, bo jest nawet strumień pokrytej rdzą wody, o trzęsawiskach objaśniają kępy sitowi i kaczeńce żółte. Banda dzieci pasących rzuca się do nas i klęka nad drogą ze złożonemi rękoma. Wyciągają się ręce sióstr z pieszczotą, ze skibką chleba, z kawałkiem cukru, a te wciąż klęczą; kiedy przechodzę obok ostatniej, której się najmniej dostało, ta łapie mnie za rękaw i żebrze cieniutkim głosikiem:
— Dajta mi, pobożny bracie, co!
Daję jej parę groszy i myślę, że wcześnie te dzieci są trenowane, bo to ma co najwyżej lat pięć — i przy oczkach niebieskich i twarzy ładnej i czystej wyraz niezmiernie sprytny.
Upał coraz większy, ale że droga dobra i sen mi dobrze zrobił, więc idę jako tako. Mniej rozmów słyszę i biadań, milczą lub śpiewają, upał nie usposabia do pogawędki.
Widzę te trzy woale, że idą z trudnością i prawie na samym końcu.
Wszyscy dzisiaj wyglądają popielato, bo twarze nie opalają się już od słońca — tylko sinieją i przybierają barwę szosy.
Kilka parasoli chwieje się nad głowami, ja swój ofiarowywam tym trzem woalom — i znowu ten łagodny ruch głów i milczenie.
— Nie Warszawianki! — myślę sobie.
Bez parasolek umyślnie idą. Odchodzę, ale mnie zaciekawia ta ich tajemniczość i pognębia ten profil najwyższej, spostrzeżony wtedy przez mgłę zasłony. Wydaje mi się teraz, niby Izyda, w tych zwojach muślinu.
Droga precz jest kręta i na różnym poziomie. Pod Nowem-Miastem jest tak spadzista, że polecono wozom zatrzymać się i jechać później, aby się ochronić od możliwego wypadku.
Nawet jadący na wozach, o ile są w stanie to zrobić, muszą schodzić.
Wciągnęliśmy się na drugi szczyt płaskowzgórza, i widać już Nowe-Miasto i szeroko błyszczącą wstęgę Pilicy na lewo, a dalej, jak okiem sięgnąć, lasy i lasy. Aż mi się chłodniej zrobiło na myśl, że pójdziemy lasami, bo piekliśmy się poprostu w słońcu. Co kto mógł tylko, to zwłóczył z siebie i składał na wozach, aby iść było lżej. Nawet kilku z praskich braci ściągnęło dyskretnie w rowie kamasze z nóg.
Kościół i klasztor Ojców Kapucynów taki sam zupełnie w stylu i wewnętrznem urządzeniu, jak na Miodowej w Warszawie.
Na dużym rynku przed kościołem już masę stolików zastaliśmy i kipiące samowary. Kilka drobnych kompanii także odpoczywało.
Po obejrzeniu kościoła, niezmiernie czysto utrzymywanego i pełnego kwiatów na ołtarzach, — idę na herbatę. Przy sąsiednim stoliku lokują się woale; dwa się rozsłoniły nieco, ale akurat nie z mojej strony. Ofiaruję im swoje usługi, bo po przeciągłym akcencie poznaję, że to nie Warszawianki. Podziękowanie — ale nie korzystają z mojej ofiary, tylko za grzeczność płacą mi cytryną do herbaty. Jużci, że przyjmuję z wdzięcznością, staram się zawiązać rozmowę — nie idzie.
Trzydniowy pieszy spacer zrobił swoje, że nie wiem o czem mówić.
Poszedłem zwiedzić klasztor. W korytarzu pociągam za drewnianą, w formie krzyża rączkę od dzwonka. Otwiera mi jakiś kulawy chłopak. Pytam się o Ojca Prokopa. Prowadzi mnie na pierwsze piętro. Czystość wszędzie panuje zdumiewająca.
Trochę niepewny, staję przed nizkiemi drzwiami, nad któremi wypisano: „J. S. V. Procopus.“ Każę się pytać czy wejść można — i otrzymawszy twierdzącą odpowiedź — wchodzę.
Cela jest kwadratowa o bielonych wapnem ścianach i prostej, sosnowej podłodze.
Widzę przedewszystkiem ubóstwo i brak najpotrzebniejszych sprzętów. Prosty tapczan, nakryty grubą szerścianą derą, służy za łóżko i stoi pod ścianą, nad nim krzyż czarny wisi, i już nic więcej nie widzę, bo mi wzrok więzi starzec, siedzący w nizkim, drewnianym fotelu, pomiędzy dwoma oknami. Przenikać mnie się zdają duże, szarawe źrenice, o niezmiernie głębokiem spojrzeniu, a ta długa, ascetyczna głowa, pobielona nieco siwizną, pomarszczone czoło i twarz surowa, jakby zastygła w zmarszczkach długich i ostrych, onieśmiela mnie nieco. Pierwsi cenobici chrześcijaństwa musieli mieć ten sam wyraz ascetyzmu spokojnego i mądrości.
Przedstawiam się w kilku słowach. Następuje kilka chwil milczenia, w których czuję na sobie ten poważny i badawczy wzrok starca, a oprócz tego spostrzegam dwie wielkie księgi, oprawne w pergamin, leżące na stołku trzcinowym, i kilka kartek jakiegoś rękopisu, o bardzo ostrym i bujnym charakterze pisma, a potem słyszę przyciszony, ale melodyjny głos, zapraszający mnie bym usiadł.
Przysunąłem krzesełko i usiadłem nawprost.
Przechylił nieco głowę i gładził nerwowo długą srebrzącą się brodę, potem zażył tabaki z czarnej tabakierki z prześliczną emalią Wniebowzięcia Matki Boskiej na wierzchu i mówił długo, a kończył następującem:
— Źródło nieszczęść jest w nas, w rozumie naszym, a źródło spokoju i szczęścia tam! — i wskazał chudą ręką Chrystusa, rozpiętego nad łóżkiem.
— Idźcie pić do źródła prawdy i dobra, a odzyskacie samych siebie, znajdziecie to, czego nigdzie nie znajdziecie. „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy pracujecie i obciążeni jesteście, a ja was ochłodzę,“ — mówi Pismo Święte. Po cóż więc szarpanie się, walki, gubienie dusz swoich i cudzych, kiedy szczęście przed nami, cel widoczny, a życie tak krótkie?
Wyszedłem i stanąłem zaraz w korytarzu, aby zreasumować wrażenie, ale ta twarz pogodna przez poznanie, tkwiła mi w mózgu, i ciągle słyszałem ten głos głęboki, mówiący mi:
— Pijcie z tego źródła, tam pokrzepienie i tam szczęśliwość!...
Szedłem wolno korytarzami, a ze ścian patrzały na mnie wypełzłe twarze Ojców: widziałem brody siwe, oczy przygasłe, rysy surowe, ciała ascetyczne, dusze pełne zaparcia się i poddania; widziałem w bronzowych ramach sceny malowane naiwnie, a pełne porywającego uczucia, gdzie zrazu wychylają się dusze proste i zmęczone, tragiczność walk z samym sobą, ofiary z życia, zgiełkliwe sceny mordów, gdzie zabijani mieli uśmiech niewysłowionej szczęśliwości, gdzie byli asceci-filozofowie, dusze szczytne w abnegacyi, serca płonące tylko jednem uczuciem, uniesienia ekstatyczne, uśmiechy boskie surowością i dobrocią, wyrazy cierpień bez nazwy. Papieże, kardynałowie, biskupi, prości mnisi, dobrodzieje zakonu w stalowych zbrojach, istnienia złamane i w ciszy cel szukające zapomnienia. Hekatomba ofiar i poświęceń. Cały korowód dusz, cienie ciał dawno rozpylonych we wszechświecie — wszystko to zdawało się poruszać, zstępować z tych płócien, snuć się w świetle korytarzy i cicho śpiewać hymny, przesnuwać się obok mnie i szeptać, wskazując krzyż rozpięty wprost okna:
... Tam pokrzepienie i tam szczęśliwość!...
Kiedym schodził, usłyszałem z chóru zakonnego łagodnie brzmiące tony hymnu, śpiewanego przez Ojców. Poszedłem do ogrodu, i wchłaniałem nietylko piękno przyrody wiosennej, ale i ten spokój, jaki tam panował, tę ciszę, aż jakąś słodką życia odosobnionego i poświęconego jednej idei, ciszę serc, które wierzyły i w odosobnieniu od świata znalazły królestwo zapomnienia.
Siedziałem długo pod jabłoniami, co różowe płatki kładły u stóp, i wsłuchywałem się w te delikatne, konające szmery śpiewów, i odnajdywałem w sobie jakieś pragnienie bardzo dawne i bardzo silne — samotności i odpocznienia. Pomyślałem wtedy, że taki klasztor byłby ukojeniem i szczęśliwością dla wielu dusz chorych i znużonych, byłby przystanią cichą dla wykolejonych i połamanych kołem losu.
W zakrystyi spostrzegłem dwie opętane; przyszły do spowiedzi, były przytomne i klęczały zatopione w modlitwie. Ujrzałem tylko sine, opuchłe twarze i wyraz okropnego zgnębienia w zalanych łzami oczach.
Nie widziałem już ich potem więcej.
Nowe-Miasto jest przedewszystkiem niechlujnem i obszarpanem miasteczkiem. Zakład lecznicy wcale mnie nie olśnił. Młody park rzadki, a drzewa sadzone na zboczu wzgórza — mizerne, o wyglądzie jak gdyby im właśnie było potrzeba hydropatyi. Budowle ciężkie i bez śladu jakiegobądź piękna w liniach. Długa werenda, przeznaczona na koncerty, albo widowiska, a służąca zwykle do spacerów w dni słotne — razi brzydotą i łataniną, a niżej, za domem dyrektora zakładu, błotniste łąki nie dyszą wcale aromatami. Czuję, że nie wytrzymałbym tutaj tygodnia, bo zjadłaby mnie nuda i brzydota otoczenia. Może i dla tego tak mi się nie podobało to dzieło rąk ludzkich, że miałem oczy i mózg olśnione przepychem królewskim pól i lasów.
Zastałem już braci szykujących się do odejścia. Odszukałem woale i poszliśmy razem, niezmiernie spadzistą i krętą drogą, biegnącą wykopem do Pilicy.
Park z prawej strony wznosi się po wzgórzu i biegnie nad Pilicą. Była już 7-ma po południu. Upał się skończył i chłód szedł od tej masy drzew i od wód. Przeszliśmy Pilicę, płynącą szeroko i pełną mielizn i tratew na prądzie.
Z mostów bardzo ładne widoki na park, kościół parafialny, stojący na szczycie, i zakład leczniczy; drugi brzeg płaski, zarosły lasami, nuży jednostajnością.
Zaraz za rzeką skręciliśmy na prawo, na boczną drogę, ciągnącą się przez chude, zaniesione miejscami piaskiem pastwiska, a potem już tylko szli okropnie piaszczystą drogą, przecinającą sosnowe zagajniki i resztki wysokopiennych lasów. Część cięższych wozów poszła szosą; mamy je spotkać dopiero pojutrze w Wielko-Woli.
Znać na wszystkich porządne zmęczenie; sześć mil zrobionych dzisiaj daje się i mnie uczuwać.
Woale mówią monosylabami i idą jakąś twardszą ścieżyną leśną, a ja drogą, bo mniej czuję twardość korzeni, i żeby zabić czas, staram się odgadnąć twarze z profilów, słabo rysujących się przez zasłony, chcąc je dla siebie streścić i zamknąć w jakiej definicyi.
Pierwsza, najwyższa wzrostem, ma chód powolny i nieco pochylony, zmęczenie pewne w liniach postaci, i wyraz ust pełen cichego smętku, i te oczy ogromne, których spojrzenie pamiętałem, zatopione w rozmarzeniu, uśmiech niezmiernie dobry a zagadkowy smutkiem, głos przeczysty o jakichś łzawych akcentach i powagę wyniosłości naturalnej duszy, która się tutaj źle czuje.
Tak, ta to uosobienie Melancholii.
Druga to „Sprzeczność;“ widzę to w każdym ruchu, słowie i linii postawy. „Sprzeczność“ bardzo miła i czynna, ale wiecznie stojąca w miejscu jednem, przez ciągłe zwroty i kasowniki wewnętrzne.
Ta trzecia to stanowczo „Zaduma.“ Idzie prawie automatycznie i ma linię ciała tak prawidłowo falującą w ruchu spokojnym, jak grecka kanefora. Głowę trzyma prosto; przysiągłbym, że jej szeroko otwarte oczy nie widzą nic nazewnątrz; jest zapatrzona w siebie.
Milczeliśmy i cisza była coraz większa naokoło.
Szmery, jakby nocy rozsypującej zwolna cienie i szarość, drżały w powietrzu razem z echami śpiewów kompanii, idącej już daleko przed nami. Dziwna, że tak późno, ale kukułka zaczęła kukać w gąszczach i gdzieś, z nad Pilicy dolatywało gwizdanie kosów.
Te trzy jasne postacie zaczął przysłaniać mrok i jakby rozwiewać ich kontury; zaczęły przybierać jakieś widmowe kształty i mętnieć, i jakby się zlewać z głębią leśną, majaczącą tylko mgłami zarysów i pełną takich stopionych w mroku linii.
Nie mówiliśmy nic, bo tak dobrze śnić marzenia niezupełne w ciszy nocnej, płynące szlakami zórz, które się złociły jeszcze nad lasami, obwijać się myślą o drzewa, kłaść na gałęziach, szemrzących cichą pieśń nocy, kołysać się w mgłach przejrzystych i mieć duszę nabrzmiałą melancholią tej ciszy i pełną olśnień i widzeń snu czarodziejskiego.
Już bracia nasi rozłożyli się na dobre, gdyśmy doszli.
Woale miały już nocleg naszykowany przez matkę, a ja powlokłem się go szukać.
Wieś niewielka, nie pomieściła wszystkich w stodołach i chałupach, więc wielu ludzi układło się do snu po ogrodach i podwórzach.
Po męczących poszukiwaniach, dostałem kąt w izbie pełnej sióstr. Humor panował, bo gęsto rozlegały się śmiechy i żarty rubaszne. Czasami tylko zadźwięczały od stodoły której śpiewy pobożne, a zresztą gwar i zgiełkliwość pierwotnego obozowiska.
Siedzę sobie na progu i rozmyślam, zły trochę, bo mi się jeść chciało mocno, a mleka ani chleba kupić już nie było można, ba! wody już zabrakło w studniach, a tu jedna z sióstr podaje mi kromkę chleba i mówi:
— Weźmij, bracie, i jedz! — a jakaś druga przynosi ser, trzecia masło, tak, że wkrótce miałem i miód, i wędliny jakiś skrawek, i placka kawał, przekładanego cynamonem.
Nim oprzytomniałem z tej niespodzianki, siedziałem już na środku izby, w pośrodku jakich czterdziestu sióstr. Zacząłem im dziękować i wyjść chciałem, bo mnie to głęboko rozrzewniło. Nie wypuściły mnie.
— Jedz, bracie, ty się nie honoruj. My wszystkie jedne i swoje. Widzimy coś ty, choć pan, pobożnie idziesz i przykładnie — nuż mi krajać chleby i podtykać.
Pożywiłem się dobrze i przegryzłem tym cynamonowym plackiem z miodem. Znalazło się i mleko w jakiejś manierce. Potem wyszedłem za gospodarzem domu i mówię mu po cichu, że płacę za nocleg wszystkich. Usłyszała któraś i zaczyna gadać:
— Zachciałeś, bracie, ukrzywdzić dobre dusze, zapłacić za dobre serce groszakiem — to nie jest poczciwie i nie po szlachecku!
Tłómaczę się, jak mogę, nie chcą słuchać, i każda zaraz płaci swoje cztery grosze.
— Ty nam, bracie, za to przeczytaj co z książki — mówi jedna i daje mi jakąś starą ewangelijkę, oprawną w skórę i poowiązywaną sznurkami różańca.
Zacząłem czytać „Dzieje Apostolskie.“
Czytywałem rozmaite rzeczy i w różnych miejscach. Czytywałem obce i swoje utwory, prywatnie i publicznie, ale naprawdę nie miałem nigdy większej tremy, lecz i uważniejszych słuchaczów. Zrobił się w izbie i przed chałupą tłok, bo na głos czytania naszła siła narodu i słuchała ze skupieniem. Co raz tom musiał odpowiadać, tłómaczyć i uprzystępniać niektóre ustępy.
Czytałem z godzinę.
Zrobili mi jakieś honorowe posłanie na skrzynce, gdzie mi było bardzo dobrze, poszliśmy spać i tak spali trzecią noc pielgrzymki.
Kiedyśmy rankiem zwlekali się, to mi jedna z sióstr mówi:
— Tobie, bracie, być księdzem, adukacyę masz, czytasz pięknie, i wyłożył ty to Słowo Boże tak, co każdemu ze słodkością do serca weszło. Na pociechę ty, bracie, byłbyś Bogu i ludziom.
Nie odrzekłem nic, jenom się mył w cebratce, i przyszła mi na myśl Warszawa, i włóczęgi nocne z przyjaciółmi, i nasze rozmowy, i rozbijanie zmurszałych form i instytucyi, — i chciało mi się krzyknąć tam, do nich:
— Słuchajcie! słuchajcie!
Zeszliśmy się pod krzyżem za wsią i czekamy.
Pytam się o przyczynę. Mówią mi, że wczoraj starszy brat zauważył w kilku miejscach swawolę, więc chce ją skarcić, jakoż po chwili sam staje pod krzyżem.
Tłum zbity w kupę stoi w milczeniu; świt się robi zupełny na świecie i z tej omglonej, błękitnej szarzyzny wyłania się jakieś mleczne światło i przesącza się zwolna i rozbiela przestrzenie.
Wozy wyjeżdżają naprzód; na jednym spostrzegam te trzy woale.
Pierwsze skowronki zaczęły dzwonić w powietrzu, a bocian stojący w gnieździe na topoli przekręcał szyję i klekotał długo. Bydło porykiwało w oborach na ruń, wieś powstawała.
Starszy brat doczekał się, aż wszyscy się zgromadzili i zaczął mówić.
Przytaczam tylko niektóre ustępy zapamiętane.
— „Gdzie wy idzieta, bracia i siostry? Czy idzieta na jarmarek? — to czemu krzyż jest z wamy! Czy do karczmów na zabawę, albo na wesiele? to czemu pobożne pieśni śpiewata, imienia Boskiego używata? Bo wy nie idzieta na odpust, ludzie, nie! Na noclegach ino śmiechy, swawola, obraza Boska! Na rozpustę idzieta, ludzie, a nie do Matki Najświętszej. I nie boita się kary Boskiej, siostry i bracia? I ma nie być chorób i upadku w bydle i ludziach, mają się wsie nie palić, grady nie bić, pierony nie zabijać, urodzaje być — kiej wy swoją niepoczciwością same chceta tego! I bez waszą niecnotę i niepomiarkowanie, przebierze się cierpliwość Boska i zeszle głód, i zeszle choroby, i zeszle ognie, coby zło wypaliły, a wtedy, bracia kochane i siostry, płakać będzieta i biadać, i skamłać o ratunek. Grześniki jesteśta bez folgi i upamiętania i takie chceta dojść do ty Najświętszej Matuchny! O ludzie, ludzie, upamintajta się!“
Wołał ogromnym patetycznym głosem, a płacze zwolna podnosiły się coraz gęstsze i coraz gęściej klękali ludzie i bili się w piersi i kajali przed Panem.
Słońce czerwoną kulą toczyło się, obrzucając skośnie te twarze czarne, zmęczone znużeniem i rozpalone zdenerwowaniem, a brat mówił długo i tak zakończył:
— „I nie będzieta jako te zwierzoki, co ryją szyćko, czy to bańdzie kierz ziółek pachnących, czy oset ino. Upamintajta się, bracia kochane i siostry, bo idzieta do Matki kochany, i zajdzieta brudne, i zajdzieta sflażone, nie podobne ludziom, jeno bydłu. I co powi ta Najświętsza Panienka, żeśta nie jej dzieci, jeno wyrodki, pasierzbie i obmierzłe! Ament.“
Skończył, wziął krzyż, zadzwonił, zaintonował pieśń i poszliśmy niezmiernie długą linią, bo droga była wąziutka i wiła się skośnie pod górę.
Rozwlekła się ta rzesza na przestrzeni kilkuwiorstowej i na tle zbóż migotała, niby barwna wstęga, tkana jaskrawemi kolorami.
Ziemia jałowa i poleśna, na pół przegniłe pnie drzew czernieją w żytach i kępki jałowców karłowatych rosną po miedzach.
Idziemy śpiesznie, bo chłód poranku jest orzeźwiający i siły są po nocy.
Jakaś kapliczka stoi na śpiczastem wzgórzu przed nami, a za nią zaraz las ogromny, z daleka żółcący się pniami sosen, stoi do połowy w mgłach, które z sapów i moczarów nizinnych się wznoszą. Wkrótce też widzę, jak czoło orszaku, z krzyżem na czele, pnie się pod tę górę, zatrzymuje przez chwilę i spływa zboczem w las. Jest niezmiernie piękny ten przypływ i odpływ, ten sznur węzłów kolorowych, nanizanych na szarej ścieżynce leśnej, tonący w lesie.
Z godzinę czekam na swoją kolej.
Jest tak stromą ta góra, że same nogi nie wystarczają, trzeba się i rękoma posiłkować.
Kapliczka odwieczna, z drzewa, z figurą św. Magdaleny, ciętą w drzewie i polichromowaną po gospodarsku, obwieszoną firankami i strojną w korale.
Kobiety po kilka kamyczków zabierają ze szczytu i ze szczególną czcią chowają.
Pytam się: na jaką to pamiątkę?
— Tę górę to św. Magdalena swoimi ręcami naniesła, kużden kamuszczek miała w ręcach, to ony pomocne są na bolenie zębów.
— To bracie tak było — mówi brat jakiś, gdyśmy już zeszli z góry, — stare ludzie powiadały, ze trzydzieści roków, kiej to słyszałem, że się to zrobiło, jak św. Piotr z Panem Jezusem chodzili po ziemi i uwagę robili, jak się ludzie gospodarzą po świecie.
— Byłoż tak, bracie? — pytam, udając zdziwienie.
— Nie miało być?... Toż w książkach stoi, a i ludzie opowiadają rzetelne... którego to roku, juści, że akuratnie nie powiem, jeno już tak, jak jest teraz, ludzie były złe i dobre, i różne. Powiem tak, jak słyszałem. Kupił św. Pietr wózik i kunia, bo się Panu Jezusowi święte nóżki do cna ściepały i chodzić nie mógł. Siedli se i jadą. Pan Jezus, jako gospodarz z tyłu, a św. Pietr na przedzie. Jechali tą drogą, co i my teraz, a pioski były po sękle, kuń się zgrzał, a wóz że to nie kuty, skrzyp — skrzyp! Pan Jezus paciorka mówić nie mógł, bo co staje to: skrzyp! — skrzyp. Więc rzeknie: — „Obaczno, Pietrze, co tak piszczy...“ — Św. Pietrowi, że się spać z tej gorącości chciało, to ino kunia batem i odpowie: — „To kamyszczki ano pod kołami,“ — a przepomniał wozu nasmarować. Panu Jezusowi się sprzykrzyło. — „Stań i zleź,“ — mówi. — Św. Pietr kunia zatrzymał i zlazł. „Weźmij siekirę i chodź!... Poszli w las, Pan Jezus znalazł suszkę i powiada: „Tnij!...“ Św. Pietr ściął drzewo. Wytopili smoły, nasmarowali osie i pojechali. Jadą, jadą, aż tu spotykają kobietę zmizerowaną ostatnio, co lamentuje i skamli się o zabranie. Pan Jezus udał, co nie słyszy. A św. Pietr mówi: „Droga ciężka, moja kobito, kuń słaby, wóz trzęsie, tobyś se kostki pominszała, idź za koleją, to i tak trafisz gdzie ci trza, i zdrowi ci będzie.“ Pan Jezus nie mógł już ścierpieć i mówi: — „Zabierz, Pietrze.“ A Pietr na to: „Ciężko, Panie, kuń padnie, abo kto musi iść piechty.“ — „Zejdziesz i pójdziesz piechty!“ Św. Pietrowi markotno się zrobiło, że ino mruknął: — „A siadoj, babo, choć na kuniec rozwory,“ — i drzymie se. — „Skądeś, kobito?“ — pyta się Pan Jezus, a ta ino płacze i lamentuje i mówi, co się nazywa Magdalina, że idzie w całki świat szukać śmierci, bo ludzie ją odganiają jak psa. Pan Jezus zaroz widział, co una była wielka grzesznica. — „Grzeszyłaś bardzo!“ A una ino spojrzała w te święte oczy i zaroz i sie serce skurczyło ode strachu, ale rzekła: — „Grzesznam, Panie.“ — „Nie grzesz więcej, pokute czyń, to ci będzie odpuszczone!...“ I kazał jej Pan Jezus nanieść ręcami kamuszczków, aż usypie taką górę, coby lasy przeszła. Św. Magdalina została sypać (niby tę górę, cośmy byli teraz), a Pan Jezus ze św. Pietrem pojechali, aż i noc sie zrobiła, stanęli se we wsi, co im była po drodze, przenocować. Pan Jezus dał św. Piotrowi piniądze i mówi: — „Naści, Pietrze, dziesiątkę, idzi i poproś o popasanie dla kunia, bo sie bydlądko zgłodziło do cna, a nie wpuść komu w szkodę, bo grzych.“ Sam poszedł do kapliczki, co stała za wsią, modlić się. Św. Pietr ostał sam i tak se myśli, co jemu wcale nie mniej kiej kuniowi się jeść chce, a bidny był. Tu kuniczyna przy drodze po pas, aże szumi, i nikogo w polu nie widać. Puścił kunia, a sam poszedł do chałupy, żeby co zjadł. Podjadł se, zapłacił i wyszedł. Kunia pognał dalej ode drogi, spętał na liczkę, a kuniec postrunka okręcił se kole ręki, aby mu kuń nie uciekł, i położył się spać, a kalkuluje, co nim Pan Jezus wrócą, to un się prześpi i kuń się napasie. W nocy gospodorz przyszedł kunia zajmować, św. Pietr prosił się, ale chłop był twardy i ino chciał półzłotka za szkodę, a że św. Pietr ni mioł, to i jego wzion i zamknął w kumorze. O jutrzni Pan Jezus przychodzi i woła: — „Pietrze, Pietrze!“ A tu nic, ino słychać bez ścianę chlipanie; to jeszcze raz woła: „Pietrze! Pietrze!“ A św. Pietr na to: — „Jakżeści przyjdę, Panie, kiej me chłop w kumorze zamknął i przez półzłotka ani mnie, ani kunia nie puści!...“ Zapłacił Pan Jezus półzłotek i gniewał się. Bo wypasanie i szkoda bliźniemu to jedno, co złodziejstwo a zabijanie. A chłop obaczył jasność nad głową Pana Jezusa i poznał, co to jest Bóg, więc rychło przyleciał i z dzieciamy i z babą, oddawał półzłotek i prosił: — „Zostań, Panie Jezu, z namy! Z kumory się cieloka przegna, oczyści ją i wybieli, będzie w sam raz, i kuń będzie miał kuniczynę co dnia i parobek pożywienie.“ A Pan Jezus poznał, co ten chłop był dobry człowiek, to mu błogosławił cicho i powiedział: — „Zaprawdę, zaprawdę, każdy weźmie zapłatę za to, co robi. Weź, chłopie, półzłotek, bo ci się za koniczynę należy, bo niema takiego króla, abo i pana drugiego, coby nie powinien za to co bierze płacić.“ I odjechał.
— Może jeszcze brat co wie o Panu Jezusie? — pytam, zachwycony naiwnością opowieści.
— Nie, już nic nie wiem.
Opuszczam go i skręcam w las, żeby sam pozostać, bo mi zaczęły te drzewa coś mówić i ciągnąć w głębię. Echa niosły mi psalmodyę ludu, coraz cichszą falą zamierającą w jakimś srebrnawym szepcie, i tylkom szedł za jej brzmieniem: a las się rozgwarzał blaskami słońca i rozmadlał w ciszy złotawego mroku.
Olbrzymie sosny, jakich nie widziałem jeszcze w życiu, stały jak nieskończony las bursztynowych kolumn, nakryty stropem zielonym, poprzecinanym błękitem.
Żółny, niby czerwone błyski, przelatywały po gałęziach, trzepotały skrzydłami i wydawały krzyk przeciągły, który brzmiał w ciszy, niby jakiś oderwany frazes nokturnu.
Mchy, o niezmiernie miękkim szmaragdowym tonie, słały się dołem, jak wody o spokojnej toni, a przestrzenią szły szmery, brzęki, wonie, szumy, czasami ostatnie echa pieśni uderzały w te potężne struny lasu i rozbrzmiewały dziwnie piękną i słodką melodyą, która mi osnuwała duszę i rozpraszała ją po lesie.
Jakiś łagodny, ciepły wiatr przeciskał się przez korony, że drzeć i chwiać się poczęły cicho, a te czarności dziwne i niepokojące, które leżały pod konarami rozłożystych świerków, falowały niby twardy rytm w tej czarodziejskiej symfonii leśnej.
Zatrząsłem się, bo ostra gama śpiewu nadbiegła, niby brutalny, zimny strumień lutego światła, i zakłóciła tę świętą ciszę wrzawą skrzeczącą i zgiełkiem, a mnie się tłoczyły w mózgu czytane niegdyś słowa:
I słyszę szum, i słyszę jęk,
Drgające słyszę głosy;
I w sercu mam złowieszczy lęk,
A oczy pełne rosy.
Kompania odpoczywała zaraz za lasem; poszliśmy już razem do Studzianny.
Stanęliśmy tam na ósmą rano.
Wyszedł po nas ksiądz z muzyką, chorągwiami, feretronami i po przemowie wprowadzili nas do kościoła.
Wioska i kościół poklasztorny, po zgromadzeniu ks. Filipinów, w zepsutym stylu Odrodzenia. Ołtarze barokowe. Kościół o trzech nawach z wybladłymi freskami na sklepieniu, widny i duży. W zakrystyi, dosyć ciemnej, wiszą rzędami portrety książąt Kościoła i rycerstwa.
Szczególnie dwa portrety rzucają się w oczy; jeden jakiegoś purpurata, a drugi rycerza w pełnej zbroi i rysim płaszczu.
Zabudowania poklasztorne ogromne i nieźle utrzymane, a po za niemi ogrody, obwiedzione murem wysokim.
Oglądam znowu kościół i widzę, że jest z XVII stulecia, ale w XVIII-tym z pewnością przyprowadzony do obecnego stanu; znać to po napuszonej niesmaczności ozdób. Co mnie draźni, prawie w każdym prowincyonalnym kościele, a w szczególności tutaj, to rzeźby. Są okropne poprostu. Istna ciesiołka barbarzyńska, wyzłocona i polichromowana przez eunuchów sztuki.
Powracam jeszcze do zakrystyi.
Tłok jest przy mensie, kupują obrazki i książeczki z opisem kościoła i cudownej Matki Boskiej Studziańskiej, więc nim się przepchałem do portretów — słyszę:
— Bracia i siostry, ja wam nie mówię. Bydło jesteście, trzoda, ale Bóg świadkiem, jak mało ludźmi jesteście — pchacie się i ciśniecie, niby stado.
Kto to mówi, nie widzę w tłumie.
Podoba mi się mniej ten portret, bo widzę, że malarz pokrywa swą niemoc sztuczkami, kolorytem wypudrowanym i mdłym i pozą paradną purpurata, który stoi tak, jakby się kazał podziwiać prostakom. Cały sposób malowania efekciarski i płaski przypomina mi maryonetki strojne we fraki i koronki, strojnisiów Stanisławowskich, malowanych przez uczniów Bacciarellego. Malarz nie rozumie już ciała, jak za czasów Odrodzenia, ani wyrazu i myśli wysubtelnionej, jak da Vinci, tylko ma stałe szablony, podług których maluje. Biskupa, króla, rycerza, szlachcica, tak, jak ich sobie przedstawiał w ceremoniale, z całą pompą wystawności.
Już się nie przyglądam temu w zbroi; wychodzę z kościoła i przypatruję się dziadom.
Istna kopalnia brzydoty i potworności. Piękny ten asortyment siedzi po obu stronach przejścia. Naliczyłem 32-ch ślepych, kulawych, niemych, pokręconych. Widzę po sposobie wyciągania rąk i pokazywania swego kalectwa, że to starzy zawodowcy.
Żebrzą niesłychanymi głosami, gną się, płaczą, jęczą choćby o grosik u „siostrzyczków“ i braci pobożnych, a każdy z nich woła, że jest najnieszczęśliwszy.
Kopalnia typów, ruchów, rżeń, bród, jęków, spojrzeń apostolskich a wyrazów twarzy łotrowskich, cały śmietnik dusz ohydnych, bo czuć zdaleka po za tą maskaradą żebractwa, cynizm wstrętny i obłudę specyalistów. Tylko jeden z całej tej brudnej zgrai wydaje mi się innym. Jest naprawdę ślepy, a śpiewa bez przestanku, a obok siedząca baba wtóruje mu falcetem. Usiadłem za tą parą, aby posłuchać co śpiewają.
Ludzi wychodzi z kościoła coraz mniej, a mój dziad śpiewa:
„Czy to już kuniec świata!
Syn traduje ojca, brata,
Córka za łeb matkę sięga —
Że cię piekło nie dosięga,
Dyablico!...“
I dalej już idą tylko waryanty.
— Nie drzyj się, głupi, po próżnicy, nikt już nie idzie, — szepnęła mu kobieta, ale tak głośno, że najdokładniej wszystko słyszałem.
Umilkł i zaczęli liczyć pieniądze.
— Rubel ino. Na psa taki zarobek. Lachmytki jedne, idzie to na odpust przez grosza, kiej dziady.
Splunął pogardliwie, wyjął tabakierkę i rzekł:
— Zażyj, babo, spracowałaś się sielnie.
Odszedłem, aby nie mącić odpoczynku spracowanym.
Na placu przed kościołem pełno narodu. Nadchodzi kompania ze Zwolenia, z gub. Radomskiej, coś tysiąc dusz; idą z księdzem na czele i z chorągwiami. Lud rosły i twarze intelligentne. Kobiety w chustkach okręconych jak zawoje, w wełniakach i zapaskach na ramionach, granatowych w białe poprzeczne pasy.
Odróżniają się od nas strojem, akcentem i jakąś większą ruchliwością.
Oni poszli do kościoła, a ja, że byłem głodny niezmiernie, jeść na plac. Kapuśniak był obrzydliwy, herbata jeszcze gorsza, ale wyboru niema.
Wyspałem się w księżym ogrodzie, na murawie, w cieniu jabłoni, pokrytej zupełnie kwiatem i pszczołami, biorącemi miód. Ażeby się choć trochę obmyć, idę do sadzaweczki, pełnej brudnej i zanieczyszczonej gliną wody. Już tam nad brzegiem myło się dosyć ludzi.
Jakaś siostra wygarnęła masło na szmatkę, ogląda garnek pod słońce, a potem śpiewnie mówi:
— Ty mi, Najświętsza Panno Studziańska, przebacz co powiem, ale tego psubrata lepigarka niech jasna choroba zatłucze!
I wali z wielką, płaczliwą irytacyą garnek o ziemię.
— To grzech, siostro, tak pomstować przez marną glinę, — rzecze surowo brat jakiś.
— No, mój braciszku. Jeszcze roku niema, jak dała za niego dwudziestkę w Węgrowie, i już feler i cały garnek na nic.
I rozżalona, wśród śmiechu braci, zbiera masło, przeciekające jej przez szmatkę i odchodzi.
Zdobyłem miejsce przy kałuży; obok mocząca nogi i czesząca się siostra pyta:
— Brat z jakiej kompanii?
— A siostra?
— Ja, z Ciepielowskiej.
— A ja ze Zwoleńskiej.
— To dobrze, bo w praskiej to idą same złodzieje, — mówi z głębokiem przekonaniem.
Nie wyprowadzam jej z błędu, tylko myjąc się, słucham rozmowy dwóch braci siedzących za mną. Jeden z nich powiada:
— Na gruszki się ma, to zboża nie będzie.
— Brat zdaleka? — pyta drugi.
— Nie, zaraz z pode Warszawy.
— I w butach całą drogę?
— A całą.
— Toż szkoda, braciszku.
— Cóż to, buta będę żałować, a nóg nie! To ino szlachta boso idzie; nas stać jeszcze na obucie, chocieśma chłopy, — mówi uszczypliwie.
— To i cóż, toż my i tak szlachta ze szlachty, a ty, bracie, chłop, to i cham.
— Taki szlachcic, co gołkiem i piechty chodzi, to u mnie stoi grosz.
— I pieszo i boso, a zawsze, mój bracie, co szlachcic, to szlachcic. U mnie, bracie, i obejście i delikatność, i honor swój jest, a ty, bracie, gliniany, gruby człowiek jesteś.
— A bracia cieńkie ludzie jesteśta i delikatne, bo przypowiastka powiada:
„Torba kaszy, torba mąki i torba słoniny —
Ma Podlasiak na rok cały leguminy.“
Szlachcic się żachnął, ale ciągnął słodko:
— Żeby ty, bracie, nie był ordynarny człowiek, toby ty tego nie mówił, co głupie powiedziały, ale znać, co kiedyśmy władali, to wy jeszcze chodzili na bałyku i baty brali, mój bracie.
— A jest taka druga przypowiastka:
Szlachta zagonowa: jeden kradnie, drugi chowa.
— Ot cham jesteś, czysty cham, mój bracie!...
I odszedł, nie tracąc spokoju.
Masy okolicznych chłopów, w niezmiernie barwnych strojach kręciły się pomiędzy naszymi braćmi. Kobiety całe na czerwono, a chłopi w białych kapotach samodziałowych, czerwonych spodniach i spencerkach, w kapeluszach niby garnczki do mleka, przewrócone dnem do góry i obwiedzione galonem podwójnym lub aksamitką.
Kiedy tak się przypatruję tym ludziom, przystępuje do mnie jakiś młody, może 18-letni chłopak, w bluzce, słomianym kapeluszu i perskich pantoflach na nogach i pyta:
— Brat z Warszawy?
— Tak.
Widzę ładną, cherubinowo ułożoną twarz tego braciszka.
— Nie wie brat, przez kogo erygowany ten klasztor?
— Jużci, że nie wiem.
Nie odzywa się, tylko z sykiem bolesnym siada, ściąga pantofle, wyjmuje flaszeczkę i zaczyna okładać swoje popuchłe i poobcierane nogi wodą gulardową.
— Nie dojdzie brat do Częstochowy, — mówię ze współczuciem.
— Dojdę. Matka Boska mi pomoże i choćby na czworakach, to dojdę, — odpowiada z jakimś tkliwie seraficznym uśmiechem.
Maskuje spryt naiwnością i wygląda na typowego „mamisynka“, więc nie bardzo wierzę w jego szczerość.
Idę do woalów, siedzących pod parkanem. W dwóch trzecich są odsłonione, bo Melancholia nie zdjęła zasłony.
Bardzo miłe i sympatyczne twarze.
Umawiamy się wyjść razem przed kompanią, bo czeka nas droga czteromilowa do noclegu, a już jest godzina druga po południu.
I wyruszamy wkrótce jeszcze lepszymi piaskami.
Za Studzianną okolica zmienia się gwałtownie. Idziemy wydmami, porosłemi janowcem i nędznymi jałowcami. Jest miejscami trochę żyta, ale nad wyraz marne. Horyzont zamykają góry, żółcące się szczerym piaskiem. Stoją niby łyse, odarte z włosów przez wichry czerepy i tylko jakieś kosmyki, strzępy drzew okalają od dołu te wydmy.
Nigdzie ani wsi, ani ludzi, pustka smutna i brzydka.
Uszliśmy wiorst kilka i spostrzegamy po tumanach kurzu, że kompania niedaleko za nami. Szliśmy ze zdwojoną siłą, ale tamci nadpływali niby lawiną i zaleli nas w jakimś rzadkim sosnowym lesie, i przepłynęli, jak chmura. Dopędziliśmy ich znowu o parę wiorst na spoczynku.
Szukamy mleka i chleba, znajdujemy wreszcie, lecz chłop sprzedać nie chce.
— Baby nima, bo jo wim, przedać czy nie przedać? bababy warczała.
Chcę mu z góry płacić, bo wiem, że nie jedni obawiają się tego „Bóg zapłać“.
— Nigdywa mlika nie przedawali, to i nie wima po wiela, — pogaduje, a drapie się po rozczochranym łbie i spluwa raz po raz.
Skończyło się na tem, że „Sprzeczność“ wyciągnęła z szafki dzieżę z mlekiem i dalejże... ale pić nie było czem, i panie musiały wziąć się do mycia kubków, wiszących we dwa rzędy na ścianie, ale straszliwie brudnych. Wreszcie pokazuje się, że tego mleka jest zaledwie kwarta, a i chleba brak. Mleka nie chce chłop za nic przynieść więcej; chleba przyniósł bochen, ale nowa scena: niema czem odważyć, napróżno mu chcę zapłacić choćby za wszystko, byle ukrajał kawałek. Posłał jakiegoś chłopaka na wieś pożyczyć wagi i mówi spokojnie:
— Ukrzywdzić, ani być ukrzywdzony nie chcę — i bochenek trzyma w garści.
Czekamy radzi nieradzi, choć widzimy, że kompania odchodzi.
Po jakiem takiem pożywieniu pytam się:
— Ile drogi do kościoła najbliższego? — bośmy do wszystkich spotykanych po drodze, albo leżących w promieniu jakiej wiorsty lub dwóch, wstępowali uroczyście.
— Bandzie wiorsta z czemś...
Jakeśmy zaczęli iść tę wiorstę „z czemś“, to były dobre cztery piaskami.
Wstąpiliśmy do tego kościółka drewnianego i niezmiernie typowo-chłopskiego, i po jakimś półgodzinnym odpoczynku, ruszamy do Konic.
Mamy podobno wiorst sześć i „ocho!“ Piaski podług przysłowia: „Opoczyńskie kraje, korzec kopę, kopa korzec daje“. Stwierdzam to na każdym zagonie lichych zbóż, a pomimo to wsie znaczą się gęsto długiemi liniami sadów wiśniowych.
Ciężka bardzo droga i pragnienie zaczyna palić, a wody nigdzie ani kropli.
Potykamy się co chwila, bo kamyczków ostrych jak krzemienie — miryady. Woale co chwila dyskretnie wytrząsają piasek z pantofli, i widzę, że niezmiernie cierpią z powodu tych kamieni i pragnienia.
Zostaliśmy znowu na ostatku, nawet za wozami, bo sił już było coraz mniej.
Przechodząc poprzecznie wieś jakąś, szukam mleka — niema, wody wreszcie — niema. Kompania przed nami wszystko wypiła, a studnia, jedyna na całą wieś, jest gdzieś w polu. Ha! trudno, dojdziemy przecież kiedyś do wody, ale czuję z pewną trwogą, że każdy ruch zaczyna mi sprawiać ból coraz przykrzejszy, a w dodatku okolica tak brzydka, że rozpacz.
Idziemy wreszcie jakiemś płaskowzgórzem, gdzie i drogi twardsze, i zboża ładniejsze, i krajobraz więcej urozmaicony. Pytamy się ładnych i bardzo czysto ubranych dzieci, które poklękały przy drodze i złożonemi jak do modlitwy rękoma i spojrzeniem żebrzą.
— Jak daleko do Konic?
— O hań! — mówią, wskazując las czerniejący w odległości jakich wiorst pięciu.
Spojrzeliśmy tylko na siebie rozpaczliwie i idziemy, słodząc tę gorycz i zmęczenie potężne cukierkami, które jedna z „sióstr“ miała przy sobie, i małą sprzeczką, bo „Sprzeczność“ koniecznie mi chciała dowieść, że koniczyna, której ogromny kawał zielenił się bujnie na stoku, jest grochem, a jeżeli nie, to z pewnością gryką.
Głód i pragnienie oszukiwaliśmy w ten sposób, ale zmęczenie nie dało się stłumić.
Odpoczywamy co pół wiorsty, bo „Melancholia“ zaledwie trzyma się na nogach. Przez woal dopatruję jej bolesnego zacięcia ust i wysiłku ostatecznego.
A tu i słońce już zachodzi, stanęło nad cudownie miękko falującą linią wzgórz lesistych, rozpaliło się do czerwoności i bezrzęsą, ogromną kulą zapada. Prawie widać, jak leci, a głębokie doliny przed nami pełne są mgieł perłowo-błękitnych; purpura zachodu przesyca je zwolna, że robią się liliowemi, a potem mają ton heliotropu o białawem obrzeżu. Zboża i drzewa stoją bez ruchu, cichość wyłania się z mroków i zdaje się snuć rozłogami i rozpylać w coraz głębsze milczenie. I taką powagą zadumy melancholijnej obleka się świat, i jest tak pięknie, że tylko usiąść, patrzeć i wzdychać.
A potem zwolna mąci się wszystko, gaśnie, rozszerza, płaszczy, rozlewa w cieniach, i coraz to jakiś kawałek lasu, góra, grupa drzew, odrywa się i zapada w nocy i wieje chłodem. Noc się robi, a my wciąż idziemy polami, ciszą, i tą nieskończoną, bielejącą w mrokach drogą.
Czuję się tak wyczerpany, że gdyby nie „Melancholia“, która idzie naprzód, już prawie nieprzytomna z wysiłku, tobym się położył na drodze i został.
Doszliśmy wreszcie do tych Konic.
Kilkanaście chałup wioski pomieściło zaledwie część ludzi i wozów, reszta rozsypała się po wsiach sąsiednich. Rozpacz nas ogarnia, bo nie znajdujemy naszych wozów i reszty towarzystwa. Gdzie szukać? i skąd wziąć sił? Woale mówią, że choćby w rowie, to się prześpią, ale już dalej iść nie mogą. Znalazłem w najbliższej wiosce jakąś mniej zapchaną izbę dla nich, i ledwiem namówił, że tam poszły. Stoję przed chałupą i myślę. Dokąd tu iść, bo stodoły, chlewy i podwórka zawalone śpiącymi pokotem?
— Boże! — myślę sobie, spostrzegłszy obok drogi kawał piaszczystego pola. — Boże! jakże ja byłem głupio cywilizowanym! — i ściągam buty, bo mi dolegały okropnie, kładę się w bróździe i po minucie już śpię, zapominając o wszystkiem.
Obudziłem się o świcie, w samą porę.
Byłem na pół skostniały i odurzony powietrzem, nie mogłem się podnieść z ociężenia, ani oddychać z jakiegoś okropnego bólu płuc. Zwlokłem się jednak, bo już wszyscy nasi ściągali się pod krzyżem; zresztą nie mogłem chorować, skoro sobie postanowiłem dojść pomimo wszystkiego.
To polami, to lasami, i znowu szliśmy, z coraz większym rozmachem siły wewnętrznej, z coraz większym zaparciem.
Słońce paliło, kurz zapierał piersi, zmęczenie obciążało wszystkie członki, trudy obdzierały wprost z ciała, ale we wszystkich oczach i sercach jaśniała coraz więcej — Częstochowa.
Jeszcze nas rozdzielały góry, rzeki, pustki pełne piasków, drogi okropne, skwary, a ona coraz więcej zajmowała miejsca w duszach, coraz więcej je rozpłomieniała.
Szedłem razem z tym tłumem, bo mi z nim było iść coraz lepiej, bom coraz więcej się z nim rozumiał i jednoczył, a zapominał o reszcie świata. Miałem wokoło siebie tyle do widzenia, tyle do słyszenia i wyczuwania, że niepodobna byłoby myśleć o czem innem.
Duży kościół poklasztorny. Za drzwiami kutemi ręcznie w barokowe arabeski, cmentarz, obwiedziony arkadą o prostych, chłopskich słupach, a pod nią stacye Męki Pańskiej, malowane jaskrawo. Dzieło mistrza, którego specyalnością było pewnie ozdabianie malowanymi kwiatami i smokami skrzynek chłopskich.
Na cmentarzu kilkanaście kamiennych i żelaznych nagrobków.
Na jednym z nich napis wypukły:
„Chociaż czyny wielkiemi świata nie zadziwiał
Był wyższym — Uszczęśliwiał“.
W kościele widnym i utrzymanym porządnie, pełno złoceń poczerniałych, rzeźb monstrualnych w ołtarzach, portretów i tablic nagrobkowych na ścianach. Zmanierowany, podrygujący jakby styl barokowy, panuje niepodzielnie.
Po mszy lud zaległ cały cmentarz i wielki plac piaszczysty przed kościołem.
Słońce praży coraz lepiej, ale już dzisiaj nie wiele kto zważa na to, tylko śpią, jedzą, odpoczywają w tym piasku pod jego promieniami.
Pochłonąłem w straganie za całe dwanaście groszy dwie szklanki czegoś, co nazywano kawą, i myślę o spaniu, ale że się spotkałem z woalami, dałem spokój. Panie zajęły chwilowo kwaterę u łyczka jakiegoś i są zajęte gotowaniem kakao i częściowym wyładunkiem prowiantów.
Jezu!... Nie wiedziałem, że możebnem jest takie uprowidowanie.
Mnie, com oprócz walizki i tego co na sobie, nic nie miał, zimno się robiło na widok koszów, waliz, tłomoków, jakimi był uprowidowany wóz, należący do tych pań. Cały czar by prysnął, gdybym wlókł za sobą te masy cywilizowanych uzupełnień. Pomimo tego kakao, piłem z przyjemnością, pierwszy napój od Warszawy o odrębnym smaku i przyrządzony po ludzku.
Potem zjawił się ten seraficzny chłopaczek i chodził z nami.
„Melancholia“ ochrzciła tego chłopaczka mianem brata Serafina, bo nietylko opowiadał o świętych, o słodyczach zakonnego i kapłańskiego życia, o tych widzeniach świętych, jakie miewał w snach: i zewnętrznością swoją dopełniał słowa. Nosił grzywkę, ogromny różaniec na szyi, brewiarzyk pełen barwnych zakładek pod pachą i miał pełną kieszeń obrazków świętych, modlitw i nowenn, mówił cichym i słodkim głosem ekstatyka, spoglądał w niebo z rozczuleniem i miał uśmiech i pozę świętego młodzianka.
Panie miały humor, choć wyglądały jak z krzyża zdjęte. Przed odejściem powstała ważna kwestya. Wozy i nieznaczna część ludzi miały iść szosą, drogą dłuższą, ale lepszą nieporównanie, a kompania bocznemi przejściami, ale krótszemi — mieliśmy się nazajutrz rano spotkać w Przedborzu. Objaśniono mnie, że ta boczna droga jest szkaradna i okolica bez interesu. Panie i ja zdecydowaliśmy się iść za wozami. Serafin nie dał się namówić.
— Tam gdzie krzyż, tam ja idę, — powiedział, wznosząc oczy w niebo i poszedł za krzyżem.
Gdyśmy się rozchodzili z braćmi, poczułem jakąś dziwną przykrość, i całą drogę brakowało mi bardzo tych śpiewów, tego morza głów i tego prądu, który oddziaływał na mnie i ciągnął; czułem chłód osamotnienia i pustki, pomimo, że było nas ze dwieście osób.
Za Żarnowem, świeżo odbudowanem po spaleniu miasteczkiem, zaczęła się okolica coraz górzystsza i lesistsza; droga szła po spadkach, przecinała głębokie doliny i kołowała w różne strony.
Koło Konic kraj jeszcze dzikszy, góry tylko zamykają horyzont, mało pól uprawnych, tylko lasy, zarośla, topiele i łąki nizkie, pełne łozin i olch a coraz to wody wielkie, stare szyby górnicze, zapadłe i zatopione, drogi wysypane szlaką ostrą, jak szkło.
W jakiejś miejscowości, której nazwy nie pamiętam, widzimy coś w rodzaju młyna, tylko zamiast kamieni i zboża olbrzymie młoty, poruszane wodą, przekuwają sztaby surowca rozpalonego. Przed nami z zieleni drzew ostro się rysują wysokie kominy hut.
Potem droga już biegnie rodzajem grobli, wyniesionej nieco nad poziom; z lewej strony topiel pełna drzew, sitowia, trzcin i wody pokrytej rdzą zielonawą, a z prawej łąki, przerznięte siecią rowów, obrosłych olszyną, i poza tem góry i lasy. Dzikość surowa pięknem jakiemś pierwotnem, kipiąca głosami dzikiego ptactwa i szumem tych wód rozlanych szeroko.
Odpoczywamy w Kłonicach, górniczej osadzie.
Z trzech pieców czynny tylko jeden, przetapiający rudę na surowiec. Oglądaliśmy dzięki uprzejmości zarządzającego całą tę manipulacyę. Wytapiają tylko 100 centnarów surowca na dobę i rudę kupują, bo jak objaśniono, wygodniej ją kupić i taniej wychodzi płacąc po 20 kop. za centnar, niż kopać na gruntach własnych, pomimo, że jest i o większej wydajności surowca.
Te zabudowania i piece są jak wyspy na wielkiej przestrzeni wód, trzęsawisk i lasów. Ziemia wszędzie czarna i wszystko, nawet ludzie i rośliny są jakby przesyceni rdzą i tym pyłem ze szlaki.
Rozpatrując się po różnych kątach, spostrzegam pod krzewami bzów tego suchotnika; siedzi poowijany, a matka stoi pod krzakami na płocie, rwie bez i rzuca mu okwiecone gałęzie na kolana co chwila się pytając:
— Antoś, dosyć będzie?
— Jeszcze trochę mamo! — i przykłada kwiaty z lubością do twarzy.
Zachwyt ma taki w oczach, że się cofam na palcach, aby mu nie przerwać.
Dziwna dusza!... długo się nie mogę pozbyć z mózgu widma tej wynędzniałej twarzy, opromienionej szczęściem.
Fale szemrzą mi u stóp tak cicho, takiemi seledynowemi koliskami się rozlewają, tak te bzy szeroko wydychają wonią, a ten lekki szum, jakim szemrzą wody i lasy, ma taki dziwny czar, że siedzę nad brzegiem długo i usypiam, kołysany ciszą i płynę gdzieś z temi wodami w cieple słońca i spokoju...
Obudzili mnie bracia dopiero, zdążyłem ledwie narwać bzu i znowu ciągnęliśmy dalej. Droga ma tylko nazwę, bo nic z właściwości szosy nie posiada, nawet słupów wiorstowych, szlaka pod kołami wozów tak skrzypi piekielnie, że uciekam daleko naprzód, aby nie słyszeć.
Mamy z pięć wiorst lasem, pod sam Falków.
W Falkowie jest przepyszna droga, wysadzona modrzewiami, i kościół bardzo stary i bardzo prosty, zwykły czworobok bez najmniejszych ozdób architektonicznych.
Kilkanaście minut przystanku i dalej.
Przed samym zmrokiem dochodzimy do jakiejś wsi, w której mamy nocować. Dwór daje wszystkim koniom schronienie i nam w części. Idziemy obejrzeć kościół nowy, wystawiony przed kilkunastu laty przez właściciela Kołonic, Falkowa, i wielu innych, p. Jakubowskiego; jest poprostu śliczny. Zacząwszy od ogrodzenia i cmentarza pełnego kwiatów aż do posadzki kościelnej, wszystko znamionuje smak artystyczny.
Pierwszy raz od Warszawy, spałem rozebrany i w łóżku; dano mi taką wspaniałą pierzynę, że utonąłem w niej i zaspałem. Z przykrością się z nią rozstawałem.
I jakeśmy się znowu wszyli w lasy, tak dopiero pod Przedborzem ujrzeli pola.
Okolica bardzo malownicza, tylko ziemia licha, i na chłopskich ziemiach znać w obróbce gruntu najobrzydliwszą tandetę. Wszędzie zboża siane pod skibę i choć to najszczersze szczerki i miejscami piaski prawie lotne, pola pokrajane w czteroskibowe zagoniki. Zboża też marne, wsie jakieś poobdzierane, brudne i lud jakiś senny i milczący, a karczem dosyć.
Pod samym Przedborzem zeszliśmy się z braćmi. Powitaniom nie było końca i już razem weszliśmy do miasta.
Bardzo stare, bardzo niechlujne i bardzo żydowskie miasto. Rozłożyło się na stokach kamienistego wzgórza, zbiegającego do Pilicy — i siedzi, jak przekupka obdarta i brudna. Główny rynek ma bardzo stare, piętrowe domy, ale nic charakterystycznego, chyba trochę arkadowych podziemi i szereg domów, których piętro niezamieszkałe, rozwala się zwolna.
Na placu, przed starożytnym, zielonym od mchów kościołem, tłok okropny, bo prócz naszej jest jeszcze siedm kompanii.
Dalej, jak do kruchty kościelnej nie miałem sił się dotłoczyć, ledwiem żył. Tę wczorajszą blizko ośmiomilową drogę, czułem dopiero teraz.
Szukam następnie jakiej restauracyi — niema; znajduję tylko szynk z wymalowanymi na szyldzie szlachcicami i zaproszeniem: — „Wstąp bracie!“
Wstąpiłem.
Iście średniowieczna nora. Ściany całe okryte scenami pohulanek i zabawy, malunki owe jaskrawe ale jest szczerość w oddawaniu nastrojów pijackich.
Na jednej ze ścian siedzi dwóch z waszecia, a pomiędzy nimi wiersz: „Dzień dobry kolego. Każ dać Co Dobrego. Każ Dać, ale Zapłać. Bo kredyt Umarł. Bórg nie Żyje“, i t. p. i cała ta starannie malowana ścienna poezya, aż się pstrzy od wielkich liter i znaków pisarskich.
Wyszliśmy w południe, w największy upał. Przeszliśmy znowu Pilicę i płyniemy morzem piasków, ale niedługo, bo zaczynają się wzgórza, droga idzie po spiekłej, gliniastej ziemi. Ogromne pola rzepaku kwitnącego ciągną się niby pasy jaskrawo żółtej materyi.
Brat Serafin, który idzie z nami, pyta się z naiwnością szczerego Warszawiaka:
— Bracie, po co to tyle maku?
Wybuchamy śmiechem, a jakaś siostra ciągnie złośliwie:
— Do kluseczków bracie, do ciasteczków warszawskich.
Seraf się rumieni i przyznaje, że nie jest w stanie rozróżnić łodygi kartofli od żyta. Bracia trochę przekpiwają z niego, ale on zaczyna znowu swoją pieśń zwykłą, o kościołach, księżach i nabożeństwach, więc się skupiają koło niego i idą w milczeniu.
Słońce leje wprost ogień na nasze obnażone głowy.
Bardzo ładną okolicę przechodzimy. Same motywy dla malarzy krajobrazów.
Góry okrągłe i wyniosłe stoją w jakiejś słonecznej gloryi, doliny głębokie przecinają strumienie zdaleka błyskające, partye lasów, wsie poprzyczepiane do zboczy wzgórz, folwarki w długich przejściach pomiędzy górami — a wszystko, jak morze falujące, złotawą zielenią zbóż, pokryte rudawemi plamami świeżo zaoranej ziemi, polami żółtych rzepaków, ścianami białemi chałup i czerwienią cegły zabudowań dworskich. Wszędzie linie łagodne, spadki i wzniesienia spokojne i długie, profile miękkie i opłynięte pyłem słonecznym, i owiane opalowem powietrzem.
A pośród tego przepychu przestrzeni, wiosny i słońca, ten wielki, rozśpiewany tłum ludzi, idący z krzyżem na czele wskróś wszystkiego...
Wydaje mi się chwilami, że te śpiewy kształtują się w jakieś widmowe kontury, jako przejrzyste cienie ludzi płyną przed nami w złotem świetle dnia, jak nieskończony korowód duchów naszych, utkanych z materyi promienistej.
Nazwisko nic nie objaśnia, bo jest tylko jeden, pierwotnie urządzony młynek na strudze ledwie wlekącej się po piasku wody.
Wychodzą po nas ze straszliwie brzęczącą muzyką.
Kościół poklasztorny, przeładowany ozdobami, poczerniały, obwieszony przebutwiałymi obrazami.
W presbiteryum wisi historya malowana Ś-go Stanisława Biskupa, malowana w jednym, perłowym tonie.
Na sklepieniu i ścianach, przez warstwy wapna przebijają się barwy i kontury fresków.
Znać, że tędy przeszedł mularz-odnowiciel.
Rzeźby, wcale nie Partenońskie, ale rodzone siostrzyce potwornych, garncarskich lepianek, sprzedawanych po wiejskich folwarkach, jako zabawki dla chłopskich dzieci.
Niedługośmy odpoczywali i poszli na noc do Silnicy, nazwanej przez braci Macochą, bo chłopi miejscowi niechętnie przyjmują na noc.
Udzielono nam łaskawie kancelaryi dworskiej na spanie i pęk słomy.
Panie zajęły pokój, a ja z Serafinem sionkę. Jeść mi się chciało straszliwie, ale jeszcze więcej odpocząć; wkopałem się już w słomę, aż tu słyszę, że ten braciszek półgłosem zaczyna śpiewać godzinki.
Czekam, sądząc, że skończy przecież; skończył, ale zaczyna śpiewać co innego.
Rad nierad, wyniosłem się przed dom. Pospuszczane na noc z łańcuchów psy zaczęły docierać zajadle, że musiałem je kiełbasą zjednywać. Ułagodziły się i pokładły spokojnie przy mnie.
Taka cisza niezmierna panowała, tak słowiki śpiewały w gąszczach, bzy tak pachniały i księżyc tak cudnie świecił, że ani myśleć o spaniu.
Psy nawet nie drzemały, połyskiwały żółtawemi ślepiami, warczały głucho a przeciągle i z podniesionemi łbami leżały przy mnie.
Odeszło gdzieś zmęczenie, ból nóg, głód nawet. Napawałem się tą srebrno-fioletową wonią bzów i czarem nocy majowej. Leżałem bez ruchu całe godziny, na tych trawach opalonych rosą i zalanych światłem księżyca.
Zaczynałem majaczyć na pół sennie: wydało mi się, że te drzewa parku zaczynają drgać, mieszać się, przyoblekać jakby w ciała, że te głębie przesiane srebrem zaludniają się w widma, te mgły, co puszyły się nad trawami, skręcają się i otaczają te wszystkie cienie w welony powiewające, i cała ta rzesza widm, która mi się co chwila rozsypywała i spływała na nowo, miała jakby jedną, w tysiącznych powtórzeniach twarz Melancholii i zaczyna iść, podnosić się niby na wzgórza, chodzić — a te pieśni, com je tyle dni już słuchał, zaczęły mi dzwonić w mózgu i rozbrzmiewać coraz głośniej — w ciszy.
Zdawało mi się, że i ja idę, że mijamy jakieś rojowisko zaledwie spostrzeżonych form i barw, słońce to rano, to nad zachodem, i że coraz szybciej płynę, płynę...
Nie miałem sił ni woli wyrwać się z pośród tego korowodu mar zmęczonego mózgu.
Koguty zaczęły piać i świat mętniał; poszedłem do sionki, psy wlokły się za mną, ale nim się ogrzałem w słomie jako tako, trzeba było wstawać i iść — znowu iść.
Znowu śpiewy brzmiały, krzyż czerniał na przedzie, a myśmy szli, mijali lasy, przechodzili wsie, łany zbóż, strumienie, i parliśmy się, jak jaka rozpętana żywiołowa siła, do tego punktu przyciągania, co tkwił w każdym mózgu i w każdem sercu rozrastał się coraz potężniej i oddziaływał coraz silniej.
Już nie słychać było gawęd, ani żartów. Pieśni śpiewano żarliwiej i liczniej.
Pod każdym krzyżem czołgano się w prochu, całowano nietylko krzyż, ale i sztachetki jego ogrodzenia, kamienie, które pod nim leżały.
Ciała znikały, pozostawały tylko twarze w rysach i wyrazie, i oczy coraz więcej płonące gorączką. Milkły indywidualności i zlewały się z sobą. Nie było już znać szlachty, chłopów, mieszczan, kobiet ani mężczyzn, wszystko spływało się w tej jednej rozpalonej do białości fali religijnego uniesienia.
Na odpoczynkach walili się na ziemię, jak kloce drzewa i za pierwszym odgłosem dzwonka, już stali gotowi, już szli i zaczynali śpiewać.
Większość żyje suchym chlebem, który sobie dźwiga na plecach, a nikt nie dba czy jadł, czy spał, czy jest chory, czy upał lub zimno — tylko pada, podnosi się i idzie z coraz większem natężeniem.
Notując te słowa, czuję, że w tej samej orbicie krążę, że ulegam przyciąganiu tego samego centrum. Sypiam pod tem dobrem słońcem, jadam, co jest, jeśli jest, idę, jak wszyscy, śpiewam, częściej słucham i patrzę. Pytają — odpowiadam. Żądają czego — daję, jeśli mam. Nie jem nic więcej i nie piję nad chleb i herbatę. A nie mam tego, to nie idę już szukać po chałupach, bo wiem, że ta siostra, co obok, ten brat, co przede mną, i ci wszyscy dokoła, których przyjazne spojrzenia często odczuwam, pośpieszą mi z kromką w imię braterstwa.
Dałem się porwać strumieniowi i płynę — dokąd?.. nie pytam, bo mi jest dobrze. Czuję, jakbym się coraz więcej zrastał z nimi. Wchodzę w jakieś ciepłe, mistyczne powinowactwo z temi duszami, zaczynam czuć tak samo, t. j. rzeczy najprostsze. Przyjemność ruchu, oddychanie swobodne powietrzem czystem, zadowolenie odpoczynku pod gołem niebem, zwierzęcą rozkosz najedzenia się byle czem — i ten sam dreszcz dziwny na widok księży, kościołów, pięknych ceremoniałów, złoceń — i tak samo łzy zalewają mi twarz i spazm rozczulenia skręca mi serce, gdy usłyszę poważny głos organów, gdy mnie owionie mroczny chłód świątyń, gdy księża używają w przemowach pewnych pobudliwych wyrażeń: Bóg... kara... cnota... piekło... Amen... i mówią to patetycznymi głosami.
Zmęczenie i jednostajność odbieranych wrażeń tak maluje moją wrażliwość, że już wielu rzeczy nie mogę sobie uzmysłowić, o wielu zapominam, i dla wielu obojętnieję. Tak się zmęczyłem, że jest mi dobrze z tem, iż mnie nikt nie zna i nie pyta o to, że jestem niczem, jednostką, bratem, cyfrą ogólnej liczby pielgrzymów, a nie żadnym panem N lub X, który się nie może pokazać bez maski jakiej takiej, ucywilizowanej braci.
Nie jestem nawet wolą, jestem tylko pewną summą mięśni wprawionych w ruch i zautomatyzowanych, z natężoną ustawicznie czuciowością. Jestem tylko tętnem jednem tego serca, co ma przeszło cztery tysiące głów. Nikt tu niema maski nawet imienia.
Kogoż tu można olśnić i czem... wobec hypnozy, jaką wywiera cel podróży? Będę chory, to mnie wsadzą na wóz i powiozą. Będę biedny, to bez tańczącej filantropii nakarmią mnie, zbiorą wytartych groszaków i dadzą — i prosto to zrobią, i szczerze. Umrę, to mi na jakim przydrożnym cmentarzu, gdzie tyle brzóz zielonych, tyle świegotu ptactwa, usypią mogiłę, pokryją darnią, wsadzą wierzbę płaczącą i — pójdą, — a o każdej wiośnie, gdy tędy przechodzić będą, rzucą gałąź tarniny lub pęk sasanek leśnych, i będę sobie spał cicho i marzył słodko do nieskończoności, a żył w ich sercach i pamięci dłużej niż tam — na targowicy świata.
I zapominam chwilami kto jestem, i wydaje mi się, że zawsze tak żyłem i zawsze żyć będę.
Czyż szczęście nie jest spokojem?.. nie kontemplacyą, nie mgłą srebrzystą, w której się zwolna człowiek pogrąża i zapomina o wszystkiem, i pozwala się obojętnie nieść falom losu, gdzie się im podoba?...
Łapię się na sentymentalizmie i mówię już trzeźwo.
Basta.
Maleńka wioska z kościołem. Odpoczynek. Chleb i mleko wróciły trochę sił, herbatą na plebanii — animuszu.
Dokończony kościół czerwieni się i strzela w górę gotykiem. Postawiono go z dwugroszowych składek, jakie niezmordowanie miejscowy proboszcz od lat dwunastu zbiera od pielgrzymujących, bo parafijka uboga i bardzo mała.
Na cmentarzu stoi lipa-olbrzym, kilkusetletnia. Chłopi z jakąś czcią spoglądali na nią i szeptali:
— Loboga! Wielgolud!...
Ze starego kościoła przeniesione portrety rycerstwa i matron ładnie ubierają sień plebanii. Patrzą dumnie, ci w stal zakuci i te niewiasty w robronach, na stadko kurcząt kąpiących się w piasku, i na tłumy rojących się tak swobodnie obok nich.
Wychodzimy o dziesiątej. Słońce praży, jak w lipcu.
Prześliczna miejscowość. Kościół ma tyle różnostylowych przystawek, że żadna nie nadaje mu charakteru specyalnego, ale wewnątrz jest bardzo ładny i niezmiernie starannie utrzymany. Rzeźby są nawet znośne.
Pod chórem płaskorzeźby nagrobkowe z XVII i XVIII-go stulecia, niezmiernie twarde w wyrobie, a na ścianie w bocznej kruchcie napis, głoszący, że kościół doprowadzony został do obecnego stanu kosztem rodzin: Scheiblerów i Herbstów, na których intencyę prosi się wiernych o zmówienie modlitwy. Na cmentarzu przepyszny trawnik i stacye Męki Chrystusowej, bardzo ładne.
Widzę, że przy jakiejś rzeźbie, stojącej pod kościołem, pełno ludzi. Oglądają ją ze skupieniem pobożnem i mają pewną trwożność w twarzach i przyciszonych głosach.
Oglądam ją. Jest to rzeźba zupełnie charakteru świeckiego z epoki Ludwika XV-go, sielanka kamienna à la Vatteau. Jakiś margrabia w koronkach, w stroju paradnym, i jakaś dama z włosami spiętrzonymi à la Pompadour, siedzą na trawie i widocznie szepcą czułostkowe i słodkie słówka, flirtują na sposób XVIII-go wieku. Widać w nich rasę strojnisiów znudzonych i wytwornych. Całość banalna, jako wyraz i wykonanie, i poprzegryzana przez deszcz i mrozy. Kamień się łupie i odpada, w szczelinach bioder rośnie trawa. Skąd się wzięła tutaj ta rzeźba, nikt nie umie objaśnić; objaśnia mnie tylko legenda następująca, słyszana na miejscu od jakiejś siostry:
— To było dawno temu. Miała jedna matka dwoje dzieci, chłopca i dziewczynę, lubiła się ona napijać trochę, z kumami rajcować, po sąsiadkach chodzić, a dzieciska co chciały, to robiły — i że były rozpustne i szkódniki, nie dziwota, przy takiej matce. Raz napiła się lepiej, przylata do chałupy — dzieci niema; w parę pacirzy przychodzą, a że pijany człowiek je przez rozumu, i una się rozeźliła, kiej suka, za kijanek wziena i prać dzieci — sprała dziewuchę, że ino zipała — i do chłopaka. Chłopak nie doł się, za ożóg chycił i w łeb matkę. Rozwściekliła się barzej, jak nie trzośnie go bez pysk, a chłopak ino fajt. Kobite już całkiem rozebrała gorzałka, że się siadła i lamentuje, i wyrzeka: „A bodajsta pozdychały, a bodajsta skaminiały — kiejsta takie!...“ Ino to rzekła, aż widzi, co dzieci, co się do siebie tuliły i chlipały z bolenia — czernieją jakoś i siedzą, kiej zdrętwiałe, ślipki stanęły im kołem, a łzy kiej te perły toczą się po pólikach. Kobite strach otrzeźwił, skoczyła do nich, a dzieci już zimne kiej kamienie, a ino tymi ozwartymi oczyma łzy się leją i leją. Narobiła lamentu, zeszli się ludzie, przyszedł i ksiądz, przywieźli potem znającego, co umiał odżegnywać i nic. Dzieci skaminiały. Nie pogrzeźli ich, bo jak tu grześć w zimi kaminie, co cięgiem płaczą?... Postawili pod kościołem. Matka aż się pruła z żałości, nie jadła, nie spała, ino siedziała dniami i nocami, a czekała, rychło się te kochane odmienią. Przeszły lata — nic. Co się wymodliła, co wypłakała, co mszy kupiła na te intencye!... Prosiła już Pana Boga o śmierć, ale śmierć nie przychodziła. Poszła jednego razu na ręcach i kolanach do Częstochowy i tak prosiła, że Matka Boska ulitowała się i przemieniła ją na brzózkę, co zaraz wyrosła w tym dołku, przemiękłym od płakania dziecińskiego, żeby mogła przy nich być cięgiem i choć gałązkami słonić od słońca i plusku, a potym łzy się przestały lać i brzózka uschła. Pan Jezus wine przekleństwa darował i wzion ją do swoi chwały razem z dzieciami...
Sześć wiorst od Dąbrowy przeszliśmy bardzo prędko, bo drogą, lasem i łąkami, obsadzoną po obu stronach drzewami.
Przed kościołem ścisk i ruch ogromny, bo zaraz za nami nadciągnęła kompania Łowicka, i z innych stron było już kilka. Łowiczaki, lud rosły i piękny, znać w twarzach i ubraniach zamożność dawną. Kostiumy mają wspaniałe. Kobiety, zupełnie ładne, pstrzą się między naszą szarzyzną, niby maki, całe ponsowo ubrane, wszystkie w trzewikach sznurowanych czerwonemi tasiemkami, koralach i z chustkami białemi w ręku. Mężczyźni w spodniach czerwonych, w pasy poprzeczne białe, żółte i zielone. Kapotki granatowe, obwiedzione sznurkami czerwonymi, kapelusze śpiczaste, czerwone wstążeczki u koszul.
Kościół duży i ładny. Kaplica św. Anny śliczna, utrzymana wewnątrz w najczystszym barokowym stylu. Wielki ołtarz wspaniały.
Wewnątrz klasztoru iść nie można, bo go zamieszkuje jeszcze 10 sióstr ze zgromadzenia PP. Dominikanek.
Wychodzimy o 3-ej po południu i mamy jeszcze zrobić do noclegu 31 wiorst, do Mstowa.
Ten przedostatni dzień czują wszyscy ogromnie.
Ołówka trzymać nie mogę w ręku, bo gdy tylko usiądę, sen mnie łapie nieprzeparcie, a jeśli nie, to czuję się tak rozbitym, tak zmieszanym wewnętrznie, że nie mogę wyciągnąć z siebie ani jednej myśli, ani zdania lub obrazu. Spałbym tylko.
Zaczynamy owe 31 wiorst olbrzymią, topolową aleją, w połowie wyrwaną i leżącą na ziemi. Burza tędy przeszła i rozrzuciła, jak szczapy, te olbrzymy. Potem las jakiś, piaski, wsie, pustki i znowu da capo to samo.
Choć nas trzymają te śpiewy gromady, zawsze jednakowo drzemiące, i ciągnie tu jakaś siła, wprost rozpędu, pozostajemy za kompanią coraz dalej.
Przez jakąś godzinę widzimy ją jeszcze, majaczy nam tylko, bo idziemy na pół przytomni.
Woale zacinają usta i zdają się spojrzeniami przyczepiać do tych coraz odleglejszych sylwetek, i wlec się ostatkami nerwów.
Dogoniła nas Łowicka, potem przeszła Zwolińska — i długo, niby chmura granatowa wisi przed nami i znika. Nadpłynęła Ciepielowska i jeszcze kilka drobnych, i przepłynęły, a myśmy się wlekli, jak osad tego ludzkiego potoku, co z taką siłą płynął naprzód.
Wydało mi się, że coraz to pogrążamy się głębiej w jakiejś szarzyźnie, spychani przez mocniejszych.
Zaraz za lasem pytamy: jak daleko do Mstowa? Powiadają, że sześć wiorst.
Uszliśmy ze sześć i pytamy znowu: mówią, że będzie ośm. Więc się już nie pytamy nikogo więcej. Spotykamy w jakiejś wsi ludnej Łowiczaków, już porozkładanych na nocleg. Jedna z kobiet, siedzących przy drodze, radzi Melancholii:
— Niech siostra zezują te trypki i boso pójdą, będzie lekcij.
— I uny same już złażą!... — dorzuca chłop jakiś, widząc strzępy tych pantofli.
Nie gniewa już śmiech, jakim wybuchają, wchodzimy za wsią w step jakiś pełen piasków i kamieni.
Wiatr się zerwał ogromny i tym lotnym piaskiem bił nam w twarze.
Noc zapadała, ale jakaś brudna, a te nagie, pozbawione roślinności wzgórza kamieniste i pustka wrzały smutkiem.
Nie było gwiazd ani księżyca, tylko ten odmęt szarzyzny skłębionej dokoła.
Druty telegraficzne, targane wichurą, jęczały żałośnie nad nami.
Milczeliśmy — idąc w wyczerpaniu ostatecznem.
Nie spotykaliśmy ani wsi, ani ludzi. Czasami się nam wydawało, że z wichrem nadlatują echa śpiewów, że już widzimy światełka siedzib ludzkich, że dostrzegamy sylwetki braci. Nic z tego nie było. Wiatr tylko prześwistywał, pędził obłoki kurzawy i kuropatwy zwoływały się po polach.
Nogi miałem pokaleczone, a tu co krok stos drobnych a ostrych kamieni, i ta pustka bez końca, i wściekłość niema wobec własnej niemocy fizycznej, ten ból bezsilny, że sobie ani Melancholii, która się chyliła, jak kłos dojrzały, coraz niżej, pomódz nie mogłem.
Nareszcie dochodzimy do młyna jakiegoś; stąd jeszcze dwie wiorsty.
— Dojdziemy, — mówi cicho, a ja czuję w jej głosie akcent zdeterminowania spokojnego.
Serafin już się głośno modli jakimś niezmiernie łzawym i bezsilnym głosem, ale idziemy, wleczemy się po tych kamieniach i dochodzimy do klasztoru, gdzie już miała być matka i reszta towarzystwa.
W labiryncie korytarzy, zapchanych literalnie ludźmi, ani sposób odszukać.
Śpią wszędzie; jak kto przyszedł, tak się rzucał i śpi: na schodach, cmentarzu, nawet przy drodze i w rowach pełno ludzi.
Nic, — już dzisiaj nikt nie śpiewa, widać śpiących z otwartą książką na kolanach, z ostatniem niemal słowem pacierza na ustach; niektórzy trzymają w obu rękach różaniec i śpią, siedzą pod płotami z chlebami napoczętymi, z tobołkami rozwiązanymi, i tylko chrapanie mówi, że wszyscy śpią.
Na deszcz się zbiera, bo chmury się spiętrzają i wloką ociężale, a nagła cisza powiewa.
Idę do księżej gospodyni prosić choćby o kawałek podłogi, byle pod dachem.
— Niema miejsca.
Służąca powiada jej cicho o jakimś próżnym pokoju.
— Ale!... zaraz!... Tam bielizna rozwieszona, trzebaby policzyć, a ja czasu niemam, a zresztą, skoro się państwo ofiarowało do Częstochowy iść, to można spać na dworze — ojej! — i uśmiech ironiczny wykrzywia jej twarz.
Spotkaliśmy wreszcie swoich. Nocleg jest w ciupce, gdzie już ze trzydzieści osób śpi.
Tak było obszernie, że jeśli znalazło się miejsce na głowę, to nóg nie było gdzie pomieścić.
Słyszę, jak Serafin obiecuje jakiejś siostrze obrazki, modlitwy, wreszcie pieniądze, byle się choć trochę usunęła, ale wszystko bez skutku. Powietrze jest tego rodzaju w izbie, że bezpieczniej noc kończyć pod wozem na rynku.
Ostatni dzień!... znać to na wszystkich twarzach.
Gdyśmy przeciągali przez puste uliczki owego Mstowa, tom w tym brzasku porannym spostrzegł na bruku krwawe plamy: to ci, którzy idą przed nami i śpiewają, znaczą bosemi nogami bruk.
Wychodzimy na jakieś prawdziwie górskie drożynki. Słońce wschodzi, ale tonie natychmiast we mgle i tylko je lekko zapurpurza. Ścieżki są strome i pełne ostrych kamieni. Okolica górzysta, widać nad mgłami łyse szczyty.
Idziemy tak prędko, że wszystkie piersi rzężą, a na każdym szczycie i wyniosłości wszystkie oczy zanurzają się we mgle; niespokojne, gorące spojrzenia szukają w tumanach szarawych, konturów wieży Częstochowskiej.
Przystają i z wyciągniętemi głowami stoją chwilę...
Nic nie widać, cały świat zdaje się być zatopiony w tej ruchomej masie.
Naraz, jakiś dreszcz dziwny przeleciał po tłumie...
Słońce podniosło się ponad mgły, i w dali, wprost nas, zarysował się cień, niby majak wyniosły, kłębiły się i jak puchy wyległy rozstrzępione, zakrywając wszystko.
Niby jęk zawodu zaszemrał, i zwolna jakby się zawiązała cicha i zawzięta walka pomiędzy tłumem a mgłami.
Rozpalone spojrzenia, o krwawym blasku zmęczenia, tętna serc przyśpieszone, wszystkie czucia spotęgowane, wszystkie głosy o chrapliwem z natężenia brzmieniu, łączyły się i płynęły strumieniem ognia, wsączały się w te mgły i jakby je wypijały, że stawała się coraz rzadszą.
Ten dreszcz, przenikający co chwila, tak oślepiał i obezprzytomniał, że darli się wprost naprzód.
Krwawych piętn na ziemi i kamieniach było coraz więcej, ale szli bez uwagi na ból, na krew płynącą z nóg, znajdowali siłę w tej blizkości celu.
Na Przeprośnej Górce zatrzymaliśmy się.
Bracia niektórzy wystąpili z ostatniemi przemowami. Zaczęły się szepty oczyszczań jednych przed drugimi. Głos przemowy brzmiał głucho w mgle, ale nikt prawie nie słuchał. Wszyscy mieli uszy, oczy i serca gdzieindziej.
Zbiegaliśmy prawie z tego stromego bardzo wzgórza i znowu ten dreszcz denerwujący...
Słońce podniosło się, i ten majak wieży, odbicie pewnie, jakby się oderwał od podstaw i unosił przez chwilę nad oparami i chwiał, połyskując szczytami, aż go nowa i ostatnia fala mgieł przysłoniła.
Stanęliśmy wreszcie na ostatniem wzgórzu i stali przez mgnienie wpatrzeni, jak te tumany ściągały się jakiemiś warstwami, jak szły skłębione i podarte w górę, aż przestrzeń czysta została, i wszystkie oczy uderzyły się o tę górę z wieżą na szczycie.
— Maryo! — buchnęło jak płomień z tysięcy piersi, i tysiące ciał runęły na ziemię z krzykiem radości. Widok ten niby orkan rzucił te wszystkie głowy w proch.
— Matko! — wołały głosy zduszone radością i uniesieniem, i zaczęły łzy płynąć rozradowania, a oczy promienieć miłością; wszyscy się trzęśli w łkaniu, co serca rozsadzało, i nie było ani jednej duszy, ani jednej woli, coby nie leżała w zachwycie łzawym.
I ten płacz tak się podnosił, że przechodził w jęk, w ryk prawie, zalewał mózgi i serca, i stapiał wszystkich w jedną bryłę drgającą w łkaniu, w czucie jedno, wyrywał ze wszystkich serc smutki, bóle, całą gorycz istnienia, wszystkie twarde nędze, wszystko co przecierpieli, i płynął do stóp tej, którą każde serce widziało, do stóp Dobra i Pocieszenia.
I ta głęboka, boska po prostu, przez moc swoją rytmika płaczów, prośb i entuzyazmu długo dźwięczała w powietrzu, okręcała wszystkie ciała, przepalała je, niby wicher ognisty, i przekuwała dusze na inną miarę.
Popowstawali i wszystkie twarze rozsłoneczniły się nagle, spotężniały w wyrazie.
Zaśpiewali pieśń do Matki Boskiej, i szli z siłą światłości dziwnej w oczach, z uśmiechami na chudych twarzach, pełnych śladów utrudzenia, a akcenty tego hymnu tryumfalne, szerokie, jak świat, dzwoniły niby śpiż serc i biły nad ziemią pełną wiosny i słońca.
Po przemowie jednego z ks. Paulinów, weszliśmy do Jasnogórskiego kościoła.
Tutaj — nie jestem w stanie dać nic — com uczuł sam, zostawiam dla siebie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Spałem szesnaście godzin bez przebudzenia.
I kiedym już umyty, przebrany i przeobuty wyszedł i zobaczył wszystkich braci, i ten ustawiczny przypływ ludzi, to mnie jakiś żal ogarnął, że się ta wędrówka skończyła, że rozlecimy się wszyscy, jak liście jesienią, aby się już nie zejść nigdy; żal rósł i niechęć do powrotu w jarzmo szarego życia, w ten codzienny kierat życia miejskiego i cywilizowanego.
Musiałem znowu stanąć w szeregu ponumerowanym i pooznaczanym nazwiskami. Musiałem znowu zostać „panem“ i uważać, czy nie nastąpię na jakie wielmożne, tradycyjne lub uświęcone zwyczajem odciski, i kapelusz mieć w ręku, a maskę na twarzy!
W niedzielę, w półcieniu chóru zakonnego, spostrzegłem „Melancholię“; klęczała zatopiona w modlitwie. Czarny strój rzucał jakiś surowy cień na jej twarz piękną i smutną. Błękitnawe oczy miały głębię, pełną cichości i dobra, łzy toczyły się po bladej twarzy i usta coś szeptały gorąco; za nią leżały setki rozkrzyżowanych na posadzce ludzi z takim samym płaczem, a na dole, gdzie się roił niby mrowisko tłum pstry, jęczały także dusze i prosiły łzami.
Zwiedzaliśmy później wszyscy razem klasztor. Słoneczne to chwile.
W poniedziałek mieliśmy wyjechać. W stałem wcześniej i poszedłem zobaczyć mszę w kaplicy Matki Boskiej i chwilę odsłonienia cudownego obrazu.
Ścisk był niewypowiedziany, ludzie tak się zwarli, że rozczepić się im trudno; co chwila wynoszono pogniecionych i omdlałych.
Zaczęła się msza.
Ciche tony fletów wibracyą spiralną i jakby złotawą wlewały się w ciszę i niby lśniącą siatką osnuwały dusze, potem skrzypce przenikające głosy podnosiły w śpiewie pełnym uczucia i rozpylały się jak woń róż, a organy brzmiały cicho i daleko niby szum morza, które zwolna bije i przelewa się przez brzegi, a potem burzy się głucho, potężnieje w sile, huczy burzą, miota i wybucha piorunami, które trąby mosiężne rzucają z przeraźliwością, i robi się chaos jakiejś rozpaczy bezbrzeżnej, która szaleje, łka i prosi — aż flety, niby chór anielski, odzywają się w pianach i śpiew rzewny, słodki wlewa się szeroką gamą i uspokaja odmęty, i płynie pod stropem kaplicy, jak pocieszenie, przenika dusze rozrzewnieniem i kołysze je słowami łaski — i milknie w nagłej, chwilowej ciszy Podniesienia, przerywanej tylko ostrym, niby stalowymi blaskami, dźwiękiem dzwonków.
Naraz, ze wszystkich instrumentów bije pieśń, ze wszystkich serc zrywa się huragan krzyków i westchnień, i wszystko to skłębione, zmięte, unicestwione pada w proch przed odsłonionym obrazem Matki Bożej, a przez ten mur ciał przeciska się jakaś dziewczyna, podtrzymywana przez matkę — idzie o kuli, oczy ma zwarte, wyciąga ręce do obrazu i głosem wielkim, potężnym niewysłowionem brzmieniem wiary, woła:
— Maryo, uzdrów mnie!... Maryo, uzdrów mnie!...
I pada na ziemię, jak drzewo podcięte, lecz zrywa się i już bez kul, wyprostowana, jaśniejąca, woła:
— Maryo! — Widzę! — Maryo! Idę!...
I szła ku ołtarzowi, a burza ryku prawie nieludzkiego zerwała się ze wszystkich serc i biła do stóp Tej z taką miłością patrzącej.
A dziewczyna szła, podrywając się, jak ptak do odlotu, i z uśmiechem niewypowiedzianej podzięki, z oczyma jak habry błękitnemi, z rękoma wyciągniętemi, dyszała dziękczynieniem, pełnem radości, łez, olśnienia.
— Maryo! Maryo! — i padła w proch, objęła rękoma kamienie i blademi usty przywarła się do nich, pod stopami Tej, co tam ze spokojem i słodyczą siedziała z Jezusem na ręku, i jak matka, pełna była pobłażania i miłości.
A lud cały w jękach, w skowycie leżał i łzami serc, mózgami, krwią, miłością — sławił dobroć i żebrał zmiłowania.
Kościół zdawał się otwierać z wierzchu, aby przepuścić tłumy dusz, które się rwały w modlitwie w nieskończoność, a wysoko jakby się rozwiewał płaszcz błękitny i ogarniał wszystkich, a jakieś ręce białe i oczy promienne błogosławiły, koiły, uspakajały, krzepiły serca, dawały zapomnienie i moc wytrwania.
A te rzesze ludzkie coraz więcej zatapiały się w szlochaniu i zdawały się odpływać w zaświaty na fali muzyki, która jak Archanioł Pocieszenia, szła naprzód i niosła wszystkie dusze tam — skąd wyszły: do źródła dobra i szczęśliwości...
Dzwonek brzęczał coraz niecierpliwiej.
Ale Jasiek ani drgnął; wyglądał oknem na szarą drogę, obsadzoną wierzbami, a wlekącą się wskroś ogromnych pól, poznaczonych kępami drzew.
— Jasiek, jaśnie pan dzwoni! — wrzasnęła przelatująca pokojówka.
Nie odwrócił się nawet, zapatrzony w dalekoście zawarte obręczą lasów.
— Jasiek, głuchu jeden, dzwonek! — znowu ktoś krzyknął przez uchylone drzwi.
— A niech se dzwoni... — odburknął gniewnie i porwał się naraz od okna, wyciągnął z kąta zielony kuferek i zaczął gorączkowo pakować swoje rzeczy. Potem cisnął o ziemię liberyjną kurtę i już zabierał się do dalszego ciągu, gdy wpadła sama gospodyni, rozczapierzona złością niby indyczka i wsiadła na niego:
— Jaśnie pan dzwoni, a ty, wałkoniu, ani się ruszysz! Leć prędko...
— Ja go ta więcej ubierał nie będę i woził go nie będę, i służył mu nie będę! — cisnął.
— A to co znowu! Widzicie go, będzie mi tu wyjeżdżał z pyskiem! Ruszaj natychmiast, żebyś czego nie oberwał. — Rozkazywała z tak groźnym majestatem, że Jasiek struchlał, kurtę nałożył, zakręcił się bezradnie po stancyi, pańskie buty, świeżo wypucowane, pochwycił, i w dyrdy pobiegł na drugi koniec dworu.
Dziedzic leżał pod zieloną kotarą i, uniósłszy głowę, rzekł łagodnie:
— Zaspałeś dzisiaj! Ubierz mnie cieplej, pojedziemy do parku.
Chłopak sprężył się nagle i już miał wybuchnąć buntem, ale spotkawszy łaskawe wejrzenie, pocałował pana w rękę i jak co dnia od lat wielu, zabrał się do roboty. Umył go, ubrał i zaniósł na fotel przed stół, gdzie już pokojówka postawiła kawę. Dziedzic bowiem miał sparaliżowane nogi, a Jasiek był mu niezbędnem uzupełnieniem, zwłaszcza, że wszystko robił niesłychanie sprawnie i delikatnie, w lot odgadując każde jego życzenie.
— Jak tam na świecie, pogoda?
— A bogać ta, plucha! — mruknął hardo, przeżuwając buntownicze zamysły.
Dziedzicowi coś jak rumieniec gniewu okrasił zwiędłe jagody, ale jeno zagwizdał na psa, który przyleciał w szalonych podskokach i rzucił mu się na piersi.
— Rex, dosyć karesów. Podaj mi smyczę i jedźmy.
Przeniósł go na ręczny wózek, obtulił futrzaną derą i powiózł przez liczne pokoje na ganek, tak jednak niezręcznie, iż co chwila zawadzał o sprzęty i potykał się na progach, wszystek bowiem dygotał i oczy miał zaćmione łzami.
— Przynieś od gospodyni bułek i ziarna — przypomniał sobie dziedzic przed dworem.
Sprawił się w mig i wjechali do olbrzymiego parku, co niby morze spienione najcudniejszemi farbami, rozlewało się dokoła. Objęła ich cisza i rzeźwy chłód, przejęty zapachem gnijących liści. W szarawem i dziwnie posępnem powietrzu drzewa grały wszystkiemi barwami jesieni. Ogromne klony, całe w złocie i purpurze, stały zadumanym tłumem; rdzawe, wyniosłe modrzewie zdały się po polankach wspierać nizkie sklepienia niebios; kaliny zaś, pokryte trwożnie, w gąszczach, płakały krwawemi listkami. Gdzie niegdzie z ciemnej zieleni podszycia buchał rozpalony szkarłat dzikiej śliwiny, a nad ludem zwartych świerków bujały białe zgła brzóz, przyodzianych w złociste, powiewne czuby.
Liście spływały bez szelestu, jak martwe motyle. Ostatnie kwiaty gasły na kwaterach, a wody stawów przezierały z pod mgławych przesłon zamierającemi oczyma. Jesienny, żałosny smutek powiewał nad światem, żałośnie krakały wrony i żałością biło od ziemi odartej stratowanej, i pól oniemiałych.
— Przykry dzień... — szepnął dziedzic.
— Juści, rano był zamróz, to, musi być, skończy się deszczem.
— Głupiś! Skręć do karpi — nakazywał.
Stawy polśniewały na stratowanych łączkach niby zapłakane oczy, gdzie niegdzie przeglądały się w nich zrudziałe dęby lub brzozy moczyły złociste warkocze. Dziedzic kazał zjechać nad sam brzeg i jął się zabawiać rzucaniem bułek do wody; gładka toń zadrgała nagle, w głębinach zamigotały pręgi grzbietów, całe gromady sunęły śpiesznie i tłumnie, powstała niema i zajadła walka, co chwila wynurzał się okrągły pyszczek i ginął słupem.
— Te wielkie wszystko porywają... — skarżył się bezsilnie dziedzic.
— Każdemu swój brzuch najmilszy. Któren mocniejszy — ten lepszy. Kucharz dałby im radę, bo w łącznych stawach sam drobiazg...
— Niech mi się nie waży łowić tutaj, zapowiedziałem raz na zawsze. — Srożył się starzec i, rzuciwszy karpiom resztę bułek, z lubością patrzył, jak ciągnęły za nimi, póki droga szła nad wodą. Wyjechali w aleje odwiecznych kasztanów, potwornie rozrośniętych, powykręcanych i dźwigających się na pagórkach, uwitych z własnych korzeni. Rosły tutaj od wieku i tak się z sobą pokumały, splątane konarami, że żółta od liścia droga zdała się być nieskończoną nawą kościelną, nizką jeno, zasnutą jakby dymami kadzielnic i złotawem światłem witrażów.
— Jedź prosto! — Wzdrygnął się od zimna.
Szarak wyrwał się jakby z pod nóg, zamigotał talerzem i skręcił w gąszcze, a Rex, zerwawszy się ze smyczy, pognał za nim szalonemi susami.
— To bydlę dopiero! Wypłoszy bażanty! Rex do nogi! Rex!
— Ale, pocałuj go w ogon, to cię posłucha! — Pomyślał Jasiek i z niemałą uciechą patrzał, jak bażanty całemi stadami podrywały się z gąszczów i leciały w pola.
— Żaden już dzisiaj na trąbkę nie przyleci! Wyjrzymy na pole. — Pokazał ręką koniec alei, gdzie, jakby oknem, widniały szerokie rozlewy zielonych ozimin. — Szelma pies! A może przyniesie zająca!
— A juści, ma kałdun niczem organista, to nie zgoni nawet prosiaka.
Jakoż trafnie przewidywał, gdyż po chwili zjawił się wyżeł, srodze zaziajany.
— Padły na żyta — stwierdził dziedzic, gdy stanęli przy bramie. — A to co znowu?
Od wsi płynęły dalekie jeszcze odgłosy śpiewów, muzyki i turkotów.
— Bednarkowe wesele z Ulisią Wójtówną, jadą do kościoła.
— Przyjrzymy się weselnikom. Rex, do nogi!
Ale pies trzymał się ostrożnie na stronie.
Droga od wsi szła pod parkiem, więc, po krótkiem wyczekiwaniu, niby burza radosna zaczęły walić bryki pełne wystrojonych bab, śpiewów i muzyki.
— Dużo ludzi! I niezgorzej sobie już podpili. — Zauważył zgryźliwie dziedzic.
— Z Prus sporo ściągnęło, a że grosz mają, okazya się trafiła, to sobie naród używa. Bo to im nie wolno, czy co? — Głos mu wezbrał hardością i zuchwale spojrzał w dziedzicowe oczy, ale jeszcze się nie odważył wypowiedzieć, co mu kamieniem uciskało serce, bo kazał się, dziwnie zesłabłym głosem, wieźć do dwora. Więc dopiero, kiedy go usadził w fotelu, jak zwykle, i podał pocztę, przywiezioną przez mleczarza, przyszło na niego męstwo. Przeżegnał się, pocałował go w rękaw i jednym tchem pośpiesznie, wyrecytował:
— Dopraszam się łaski jaśnie pana, a to dziękuję za służbę. — Poczuł niezmierną ulgę.
Dziedzic, zdumiał się i wystraszył zarazem tą nieprzyjemną nowiną. Przecież niepodobna będzie znaleźć tak oddanego służącego! Zaczął mu więc przemawiać do serca i rozsądku, obiecując złote góry, byle jeno pozostał, ale chłopak rzekł:
— Niczego mi nie potrza, jeno woli! — wyrwało mu się z głębi serca. — Drugie we świat chodzą, do Ameryki aże jeżdżają! Drugie tyle nowego zobaczą, że całe zimy mają co opowiadać. Jeszcze wczoraj mówili, jakie to tam we świecie kraje, jakie miasta, jakie urządzenia, że aż mi dech zapierało od samego słuchania! Pora mi już we świat, w szeroki! A bom to gorszy od drugich, żebym, jak ten ślepy, ino cudzemi oczami patrzał!
Rozpłomieniony był, cały w dygocie straszliwej tęsknicy, co go ponosiła do tych krain wymarzonych cudowności, gdzieś, za czemś, w nieznane...
— Głupiś jak but! — wyrzekł zgniewany dziedzic i kazał mu iść precz, ale nim wyszedł, przywołał go z powrotem i powiedział z wyrzutem:
— Wpędzasz mnie do grobu...
Jasiek stanął bezradnie, nie wiedząc co odpowiedzieć.
A dziedzic mówił: jak to był już sobie dawno uplanował, że Jasiek po jego śmierci, w nagrodę swojej poczciwości, i długiej służby, osiądzie sobie wypoczywać na roli.
— A mam to chociaż tyle ziemi, żeby pies miał na czem przysiąść?! — wybuchnął.
— Zapiszę ci całe dziesięć morgów, dostaniesz je po mojej śmierci.
— Nie wiadomo komu z brzega! — szepnął zniechęconym głosem.
— A zamrzesz pierwej, grunt weźmie matka, i jeszcze sprawię ci pochowek, jak się patrzy, i na mszę za twoją duszę rok w rok dawał będę.
— Naprawdę sprawiłby mi jaśnie pan pochowek? — Niedowierzał własnym uszom.
— Naprawdę, jakbym chował rodzonego syna! — Obiecywał uroczyście.
— Olaboga — nadludzkie szczęście zaśpiewało mu w duszy. — To jak chowali dziedzica z Góry?
— A boś to nie poczciwy! A to sobie nie zasłużysz na taki pogrzeb?
— I eksporta będzie ciała? I katafalk na środku kościoła? I braccy ze świecami? I dzwony będą biły? I księża pójdą na smętarz? — leciały nieprzytomne pytania.
— Wszystko będzie, jak chcesz! Chcesz, to ci dam na piśmie, pojedziemy do rejenta.
Jasiek milczał, ważył się w sobie i rozważał, aż, powziąwszy postanowienie, pocałował go w rękę i rzekł radosnym głosem uszczęśliwienia:
— Za taki pochowek zostanę. Co mi tam świat. Zostanę!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nigdy schorowany starzec nie śmiał się serdeczniej, niźli tego wieczora.
Straszna to była noc — paryska, grudniowa noc...
Deszcz padał, padał, padał — — —
Bulwary były puste, oślizgłe i poczerniałe od wody, a nieskończone szeregi nagich drzew, trzęsły się z zimna i jęczały cicho a boleśnie — bo deszcz je przemaczał do korzeni, bo mroźny wiatr je przewiewał nawskroś, bo oślepiały te, jakby w powietrzu zawieszone światła elektryczne — a zabijała tęsknota za dniem...
A ta rozmiękła, zimna noc wlekła się tak wolno, tak wolno...
A ten utęskniony dzień był tak rozpaczliwie daleko.
O biedne drzewa marznące!
O biedne psy bezdomne, które przemykały cicho pod zimnemi ścianami, czołgały się na rogach ulic oświetlonych, przystawały, rozglądały się krwawem, przemęczonem spojrzeniem — i głodne, oszalałe trwogą biegły dalej, szukały bez końca...
O niezgłębione, nieopowiedziane tęsknoty nocy zimowych za słońcem!
O rozpaczne krzyki konającego wczoraj! —
O! niepojęte jawy jutra, lęgnącego się jeszcze w bezdniach nocy —
I cisza!... cisza przyczajonej trwogi, cisza ciemnych błyskawic żerujących w przestrzeniach —
A potem nieodgadnione głosy wichru, jaki nagle zerwał się z legowisk nocy i spadł na miasto, szarpał drzewami, tarzał się po rozmiękłych przegniłych ciemnościach i bił zaciekle zimnem, miękkiem cielskiem w olbrzymią wystawę słabo rozświetloną.
Tam, po za tą szklaną ścianą stała Komurasaki i wylękłemi, słodkiemi oczyma patrzyła...
A deszcz mżył nieustannie i grubemi łzami spływał po szkle; a wiatr szalał, śpiewał wabiąco, to krzyczał dziko i groźnie, to chwytał za czuby drzew i groził niemi Komurasaki, to znowu łkał i skomlał cicho a żałośnie, lizał szyby i żebrał o wpuszczenie; a za nim zaglądała zielonawa, okropna noc i patrzyła wilgotnemi oczyma, i te łzy jej szare, zimne ściekały zwolna a ciągle i bezustannie... a w jej głębi, tam po za krzyczącemi z zimna drzewami, widziała Komurasaki straszne, przerażające jawy: — olbrzymie zwierzęta przesuwały się śród cieni, pełzały cicho oczy oślepiające błyskawicami... to jakieś czarne, połyskliwe potwory przebiegały tak ciężko, aż drżała szyba olbrzymia, i w rozchwianem, błękitnawem świetle elektrycznem poruszał się trwożnie cały ten tłum bogów i ludzi, zapełniający ciżbą marmurów, bronzów i porcelan — wystawę.
Ale po chwili zapadała cisza i znowu zasypiało i nikło wszystko.
Komurasaki tylko czuwała.
W środku wystawy na podwyższeniu, niby na tronie męki, pokrytym żółtą materyą chińską zahaftowaną czerwonemi smokami, stała Komurasaki — kwitła w mroku niby czarowna a bolesna orchidea — obok niej, z prawej strony wyrastał, smukły jak Narcyz, Antinous z bronzu jasnego, a z lewej, obnażała się w boskim bezwstydzie Venus Calipyge, tak biała, że aż złotawo-różana, jakby utkana z promieni słońca i woni róż purpurowych — a po za niemi majaczyła cała gęstwa ciał, stróżowana przez twarde, sępie głowy cezarów i prokonsulów...
Komurasaki czuwała — a raczej męka trwóg, strachu, osamotnienia paliła się w niej wiecznie czujnym i gryzącym płomieniem; bała się tych wizyj mrocznych, przemykających za szybą, bała się tych nocy nieskończonych i tak zimnych, bała się tego tłumu stojącego za nią, bała się tej twarzy bladej o ognistych oczach, która co wieczór stawała z tamtej strony i, rozpłaszczona na szkle, patrzyła na nią, pożerała ją oczyma...
Czuła się w pośrodku przerażającego chaosu rzeczy nieznanych i strasznych, a ta okropna, zła rzeczywistość otaczająca ją miała już dręczącą siłę snu, który trwał wciąż, snu, z którego przebudzić się nie mogła, nie miała sił —
I czuła się tak samą, tak obcą, tak sierocą i tak smutną, że już jej nie przerażał ten olbrzymi tygrys bengalski, który, niedaleko niej, wyprężył grzbiet pręgowany, patrzył krwawym, głodnym wzrokiem, szczerzył ostre kły i czaił się... pełzał ku niej... i był bliżej... coraz bliżej...
A Komurasaki, pełna męki nieopowiedzianej, zgrozy, tęsknoty i rozpaczy, uciekała myślami do ojczyzny dalekiej, dalekiej...
...i łkała pieśń tęsknoty ustami rozpaczy...
...i łkała hymn nadziei sercem pełnem śmierci...
...O ziemio moja słoneczna!
Wiśniowe sady stoją w kwiatach, różane, wonne płomienie tryskają wśród liści zielonych, i słońce gra na nich, a motyle tęczą barw, tęczą ametystów, opali, rubinów owiewają je chmurą, wirują, roją się... a pszczoły płyną cicho, brzęcząc pieśń miodną, a strumyki szemrzą po piasku złotym, szemrzą...
...O ziemio moja słoneczna!
Widzę Cię. Czuję Cię. Jestem z Tobą...
Oto wietrzyk nadbiegł od gór sinych, oto wiśniowe drzewa trzęsą kwietnemi kędziorami, a tęcza motyli rozpierzcha się! Jak lecą z drzew płatki różane, jak wirują... jak chwieją się na źdźbłach, jak padają na strumień i płyną!... Płyną jak łzy moje, jak łzy tęsknoty nieutulonej...
Cień się położył na świerk! Zamilkły ptaki. Zasłuchały się kwiaty, przycichły strumyki, a pierzaste bambusy zapatrzyły się w toń, w czerwone rybki przyczajone na dnie złotem...
...to mój żal płynie z tym cieniem, mój żal, mój żal!...
...i tęsknota moja i żal! —
...O ziemio moja słoneczna!
Domu mój rodzinny! O siostry moje kwiaty, o bracia moi ptacy, o ziemio matko moja! Dusza moja jest cieniem tęsknoty za wami!
Umieram!
I jak motyl żałobny usiądę na złoconych belkach domu mojego —
...nie spędzajcie go!
...i jak wiśnia dojrzała spadnę na niebieski próg domu mojego —
... nie rzucajcie mnie złym dziobom!
...i jak liliowy chryzantem zakwitnę przed oknami domu mojego —
...nie zrywajcie mnie!
Niechaj okwitnę w ziemi mojej, w oczach waszych niechaj uwiędnę, niechaj nasz wiatr mnie rozwieje w jesieni dniach i rzuci na pierś waszą — a spalą mnie łzy wasze...
— i tęsknota...
— i żal!
Tak łkała Komurasaki pieśń tęsknoty ustami rozpaczy.
A noc płakała za szybami, tylko już ciszej, bo świt nadchodził, a wiatr konał wyczerpany walką, czasem uderzył jeszcze miękkiem bezsilnem skrzydłem w okno, czasem jęknął i zatargał drzewami, i padał przeszywany strzałami świtu miażdżącego noc.
Komurasaki umilkła, bo elektryczne światło zgasło, szary, zimny świt zalał wystawę i ta barbarzyńska ciżba budzić się zaczynała, a ona, otulona w fioletową suknię usianą złotemi chryzantemami, w złotych sandałach na nóżkach, przysłaniała się lekko wachlarzem, kryjąc łzy w czarnych, cudnych oczach i rosnącą obawę przed tym dzikim, strasznym tłumem zalegającym wystawę.
Dzień się czynił wolno, ale w zielonawych, wilgotnych brzaskach coraz wyraźniejsze były głowy, ramiona potężne, to sępie, okrutne oczy rzymian, to wyzywające źrenice bachantek, to gwałtowne dzikie ruchy walczących gladyatorów, albo dziwne, somnambulicznie zapatrzone bóstwa egipskie.
Bała się tego tłumu, czuła jego nienawiść do siebie i sama pogardzała całą mocą swej kwietnej duszy tymi barbarzyńcami. Miała niepokonany wstręt do ich twarzy twardych, do ich póz rubasznych, ruchów dzikich, spojrzeń okrutnych, chichotów przebrzydłych — do całej tej rasy białych bydląt.
A oni jednoczyli się wszyscy w nienawiści dla tej cudnej, dla tego kwiatu japońskiego; Rzymianie i Grecy, barbarzyńcy i Cezarowie, bogowie i bydlęta ludzkie, różowe margrabiny z czasów Ludwika XV i chińscy mandaryni — wszyscy się łączyli przeciwko Komurasaki w zwartą ligę szydzących, w tłum nienawiści przeciwko niej, przeciwko jej królowaniu, przeciwko jej piękności, przeciwko jej rasie.
Tylko jeden Antinous nie brał udziału w tem sprzysiężeniu, stał obok, tęskny, dziwny, z pochyloną nieco głową, jak kwiat rozwinięty i zadumany; jego boskie ciało, z jasnego, bursztynowej barwy bronzu, kwitło czarem, dyszało, jakby piżmem, szlachetnością linii i spokojem. Czasem spoglądał na nią tym dziwnym, słodkim, a niepokojącym wzrokiem duszy roślinnej, wzrokiem wód lub kwiatów.
A wtedy Komurasaki czuła dziwną tkliwość w swojem porcelanowem sercu, dziwne zamieranie, i czarowne zamyślenia niby roje motyli obsiadały jej duszę zmęczoną; ustępowały trwogi, milkła na chwilę tęsknota, a uśmiech promienny, uśmiech wiosennego poranku kwitł na jej drobnych, czarownych usteczkach, i radość kwiatów, otwierających kielichy pod pocałunkami słońca, przenikała jej złotawe ciało...
Czasem tylko spoglądał na nią, bo częściej na Venus Callipyge, stojącą z drugiej strony, obnażającą się boskim ruchem bezwstydu, i tak piękną, tak potężną w swojej nagości, tak lubieżnie przechyloną, że nawet sępie oczy Cezarów mgliły się żądzą.
I wtedy ciche łzy bólu i wstydu niewytłómaczonego zalewały serce Komurasaki, i głębiej jeszcze czuła swoje osamotnienie.
A Venus nie patrzyła na nią nigdy, nie istniała dla niej ta drobna, porcelanowa figurka Japonki, nie istniała dla niej ta cudna, żółtawa twarz o przesubtelnym rysunku, ani jej oczy skośne a słodkie jak promienie wiosenne, a patrzące tak bojaźliwie i cicho, jak leśne kwiaty pod dębami, ani jej różane jutrzenkowe usta, ani jej szaty królewskiego przepychu, ani jej czarne włosy przetykane perłami, upięte wysoko — nie, Venus widziała tylko nagość swoją i Antinousa.
I ta jej niema, bezoczna pogarda, najciężej bolała Komurasaki.
Wiedział o tem tylko ten stary, obrzydliwy Chińczyk, który siedział w samej głębi wystawy, na podwyższeniu, patrzył przymrużonemi ironią oczyma, kiwał wiecznie głową i uśmiechał się drwiąco.
A gdy dzień rozkwitł już zupełnie, gdy słońce przedarło się przez gąszcze nagich gałęzi i zalało wystawę — ożyły marmury, bronzy i porcelany...
Życie buchnęło ze wszystkich ciał i falą spojrzeń, ruchów, głosów płynęło po roziskrzonych ławicach światła.
— Gracye tuliły się do siebie w ekstazie słonecznego hymnu;
— Gladyatorzy walczyli zacieklej, ich pogięte ciała prężyły się nienawiścią, dyszały wysiłkiem;
— Dyskobole rzucali dyski z taką mocą, że ostry świst przelatujących kręgów przecinał powietrze;
— Marmurowa kwadryga porywana przez rozszalałe rumaki leciała po słonecznym promieniu;
— Satyr z Lateranu tańczył z takiem upojeniem, że ciało jego drgało i skrzyło się w słońcu jak woda;
— Faun porywał bachantkę, tulił ją lubieżnym ruchem i gnał ze śmiechem tam... w gąszcze leśne;
— Dyana sięgała po strzały i powstrzymywała sforę rwącą się gwałtownie;
— Tancerki z Chios, ująwszy się za ręce, szalały w tańcu bachicznym;
— Merkury płynął słonecznym szlakiem;
— Zeus spoglądał chmurnie na Prozerpinę tonącą w gąszczu Panów i Faunów; —
— Margrabiny spoglądały słodko na wykwintnych, pogiętych w ukłonach kawalerów;
— A lwy numidyjskie, tygrysy bengalskie czołgały się i ryczały straszliwie — — —
.....i krzyk zatrząsł ciżbą,
śmiechy, śpiewy, wołania, szaleństwo, nadmiar życia wytryskał z tych ciał nagich, promieniował i bił ku słońcu hymnem potęgi; mgła upojenia przesłaniała oczy, radość istnienia, życie samo zataczało szalony chorowód — — —
.....tylko stary, obrzydły Chińczyk kiwał wciąż głową i uśmiechał się złośliwie...
.....tylko głowy Cezarów patrzyły wciąż sępim, drapieżnym wzrokiem...
.....tylko Komurasaki milczała, trwogi pełna i znużenia...
Och! bała się tych dni słonecznych — bo wtedy szaleli, wymyślali najstraszniejsze dla niej udręczenia — raz, namówili woźnicę kwadrygi, żeby ją przejechał, i kwadryga dnie całe, może lata całe, zsuwała się zwolna po pochyłej wystawie... aż dnia pewnego przeleciała po niej jak wicher, przebiła szybę i padła na trotuar!
Ale Komurasaki, cudem jakimś ocalała, odłamał jej się tylko wachlarz, który przyklejono natychmiast.
To znowu rzucali na nią pijane, cuchnące winem bachantki... to szczuli ją psami Dyany, lub podrażniali na nią lwy... Ocalał ją zawsze ten straszny, o pięciu cienkich głowach, potwór, który wychylał się z za jedwabnych zasłon oddzielających wystawę od sklepu, chwytał nieprzyjaciela, obwijał go sobą i porywał...
Milkły wtedy głosy, trwoga biła w sercach, bo ilekroć zjawił się ten potwór, wtedy ginął na wieki któryś z Bogów czy ludzi, — i, już go nigdy nie oglądały oczy marmurów, bronzów i porcelan...
Zapominali wtedy o Komurasaki, zapominali o tańcach, bijatykach, śpiewach, i obumarli z lęku czekali ciosu przez chwilę — przez krótką chwilę — bo te ruchliwe jak strumienie dusze, te dusze boskich ciał, nie pamiętały wczoraj i nie dbały o jutro — żyły blaskami słońca i razem z niemi przepadały.
Ale Komurasaki pamiętała, i, z tragicznym lękiem nasłuchiwała coraz częściej chrzęstu zasłony jedwabnej, i z grozą niewysłowną czekała, aż i po nią wyciągną się głowy potworu... obwiną ją sobą i rzucą...
Gdzie?... Gdzie?... pytała napróżno, pełna udręczenia.
I pewnego dnia szepnął za zasłoną głos podobny gromom:
— Komurasaki! Ależ to arcydzieło, to cud!...
Przymknęła oczy z bólu, bo głos ten przeszył ją nawskroś i rozhuczał się w niej jak pogrzebowe tamtamy — ale tego dnia nie wychylił się jeszcze po nią pięciogłowy potwór, tylko wieczorem, dłużej niż zwykle, patrzyła na nią przez szyby blada twarz i pożerała ją, wypijała płomiennemi oczyma...
Komurasaki widziała dokoła otchłanie, przerażające otchłanie nicości...
I niczem się jej wydały dotychczasowe cierpienia — niczem tęsknota, niczem zniewagi i szyderstwa barbarzyńców, niczem samotność, niczem łzy i udręczenia — wobec strasznej pewności, że potwór się wychyli, porwie ją i rzuci w nicość...
Nie płakała już, bo wicher trwogi śmiertelnej wysuszył źródło łez; nie krzyczała — czując, iż nicość nie odpowie echem; stała zatopiona w niemym krzyku, w gorzkiem strasznie czuciu, że niema ratunku i niema miłosierdzia —
I umarła już prawie przed śmiercią, gdy Antinous spojrzał na nią i patrzył długo, i tak dziwnie, tak słodko wgrążały się w nią oczy jego, że poczuła w sercu drgnienie jakieś, jakby poczynającej się nadziei, jakby zorzanych świtów dnia jakiegoś...
Ach, te oczy, słodkie a palące te oczy zapadły w nią, na samo dno duszy, i rozpalały na nowo szaloną, aż dziką żądzę życia. —
A gdy znowu nadeszła zimna i posępna noc, gdy szydercza wrzawa przycichła zgaszona przez ciemność i monotonne chlupotanie deszczów, — tęsknota ogarnęła wszystkich i jak płomień żarła te marmurowe, bronzowe i porcelanowe serca; podniósł się cichy, przejmujący, żałosny chór jęków, i łkań, i modlitw.
Dyana śpiewała łzawą pieśń o gajach świętych, o pluskach źródeł przeczystych, o Grecyi, o wolności, o słońcu —
A tłum bogów i ludzi wtórował jej jękiem, płaczem i żałością. —
O, wtedy Komurasaki porwała się w sobie i wybuchnęła.
Pochyliła słodką twarz ku Antinousowi i zaśpiewała krótką a rozpaczliwą pieśń — żebrzącą pieśń miłości — konającego istnienia pieśń —
— — O weź mnie, otocz ramionami potęgi,
ukryj na piersi swojej i nie daj mnie
śmierci...
Kocham Cię i chcę żyć.
— — O weź mnie, bo boję się sama, bo noc
pełza, bo śmierć wyciąga straszne szpony
po mnie, bo już czuję jej oddech straszny...
Kocham Cię i chcę żyć!
Chcę żyć!
Choćby życiem robaka, choćby życiem rośliny —
Chcę żyć, chcę żyć! —
Kocham Cię!
Noc mnie wypija, śmierć mnie okręca
czarnemi skrzydły, ginę, przepadam — —
Zbaw mnie...
Kocham Cię!...
Ale Antinous nie słuchał, rozmarzał się wspomnieniami, może o Aleksandryi ojczystej, może o Hadryanie...
Oprzytomniała, była jakby w świątyni pełnej bóstw egipskich i hinduskich, olbrzymi Budda siedział w pośrodku i błogosławiący gest czynił nad światem, a blada twarz pożerała ją oczyma i pocałunkami.
Nie umarła Komurasaki, ale konała z tęsknoty — o, tak! tęskniła za Antinousem, tęskniła tak bezbrzeżnie, że jej zbolała twarz poczerniała z męki, oczy przygasły, zalane łzami niewypłakanemi, kąty ust zgorzkniały, ścierpły, zbrzydła —
Spostrzegły to płonące oczy bladej twarzy — spostrzegły i płakały.
— Nie kocham cię, Komurasaki. Wiem teraz, że to nie ciebie kochałem. Marzyłem o tobie — ale to nie ty jeszcze, nie ty —
I płakał przed nią; płakał rozpaczą zawodu; płakał łzami tęsknoty do tej wyśnionej, do utęsknionej — do tej, która była w nim — ale może nie istniała nigdzie...
I żeby utulić swój smutek, odniósł Komurasaki do sklepu.
Ożyła Komurasaki, miała ujrzeć jego, Antinousa, szczęście swoje, ucieczkę, zbawienie jedyne. Rozpromieniła się i zajaśniała taką pięknością rozradowania, że blada twarz spojrzała na nią zdumiona.
— Jakaś ty piękna! Nie, nie — bronił się — to miłość moja, to tęsknota moja, widzi cię piękną — ale ty nie jesteś moją miłością, ty nie jesteś nią...
A Komurasaki szalała ze szczęścia. Dusza jej wezbrała jak potok wiosenny, rozkwitła jak łąki, rozśpiewała się miłością, szczęściem zmartwychwstania!
— Idę do Ciebie, luby mój!
Rozkwitnę na twej piersi kwiatem szczęścia,
kwiatem miłości, kwiatem życia.
I słodką pieśń dziękczynienia zaśpiewam ci,
o zbawco mój... —
śpiewała Komurasaki, gdy pięciogłowy potwór stawiał ją na dawnem miejscu; tak się chwiała upojona szczęściem, że gdy ujrzała słodkie, oczekujące spojrzenie Antinousa, oszalała z radości i w uniesieniu najwyższem padła mu tak namiętnie w ramiona, że rozprysła się o tę pierś zbawczą na kawałki...
I tak pękło to słodkie porcelanowe serce Komurasaki.
Było mi bardzo źle na świecie i pomimo wbijania sobie w pamięć chłopskiego przysłowia: „Jak się człowiek przyłoży, to mu i w piekle niezgorzej“, przyłożyć się do nędzy, jaka mnie żarła, nie potrafiłem. A sprawowałem wówczas na kolei Wiedeńskiej urząd tak znaczny, że pensya starczyła mi akuratnie na herbatę i papierosy. Resztę zaspokajał kredyt w bufecie stacyjnym i pożyczki. Posadka była podła, warunki okropne, nędza nie do wytrzymania i żadnej nadziei poprawienia losu. Rezydowałem na linii, pomiędzy stacyami, we wsi, przylegającej do plantu. I od świtu do nocy musiałem dozorować robót kolejowych. Na przerwy miałem w chłopskiej chałupie izdebkę obok chlewika i pod oknem najpiękniejszą gnojówkę w Rzeczypospolitej; miałem zawsze dziurawe buty, ubranka, pożal się Boże i nigdy nienasycony apetyt. Ale przy tem wszystkiem, miałem lat dwadzieścia, żelazne zdrowie i niezachwianą wiarę w ideały. Do tego nawet stopnia, że niekiedy pozwalałem sobie zuchwale marzyć o podwyżce pensyi lub o przeniesieniu się z linii do biura dystansu. Kończyło się jednak na marzeniu, bowiem mój naczelnik i dystansowi dygnitarze traktowali mnie bardzo nieżyczliwie, prawie wrogo. Jakże! ciążyło na mnie podejrzenie pisywania poezyi, a co najgorsze, nawet złośliwych korespondencyi o stosunkach kolejowych do pisma postępowego. Na domiar złego, zapuściłem sobie wspaniałą grzywę, nosiłem binokle i prenumerowałem Prawdę Świętochowskiego. Wystarczało, żeby mnie wytykano palcami. Byłem zgubiony w opinii, a moja posadka wisiała na włosku pananaczelnikowej łaski. Nie miałem przyjaciół, ni protektorów. Było mi bardzo źle, więc uciekałem z rzeczywistości ohydnej w cudne ostępy marzeń zaciekłych, upajających, maniackich — marzeń o sławie i zdobyciu świata. Naturalnie, nikt o tem nie wiedział. Byłem bardzo nieśmiały. Bałem się nadewszystko drwin i spojrzeń politowania. Zwłaszcza bałem się kobiet. Wolałem o nich marzyć zdaleka. Drwiły też sobie ze mnie. Wszak miałem nędzną posadę i pisywałem poezye. Zaiste, godzien byłem śmiechu i wzgardy. Może właśnie dlatego nie zapraszano mnie nigdzie. Koledzy trzymali się ode mnie zdaleka.
— Ostrożnie z nim — usłyszałem kiedyś — zbiera wzorki, jeszcze was kiedy opisze!
Prawda, pisywałem poezye, popełniałem dramaty, bazgrałem powieścidła, lecz żebym mógł i chciał zbierać wzorki! Nikczemna insynuacya! Ja, który gardziłem światem i ludźmi, a rzeczywistość miałem za głupi, nędzny koszmar, niegodzien uwagi! Ja miałbym się zniżać do opisywania brudnej kałuży życia! A przytem, mówię szczerze, nigdy i nic nie potrafiłem zaobserwować i zawsze wśród ludzi chodziłem po omacku, jak ślepy.
Ledwiem przebolał ten epizod, gdy zdarzył się fakt, który mnie dotknął stokroć boleśniej. W moim rewirze pociąg zabił robotnika. Stało się to podczas szalonej zadymki. Złożyłem o tym wypadku raport do władzy, jak to byłem powinien. Naczelnik odesłał go z dopiskiem czerwonym ołówkiem: „zwracam nowelkę, a proszę o ścisły raport o wypadku. Niech pan się lepiej zajmie służbą, a nie literackiemi wypracowaniami.“ Monit był słuszny. Zgryzłem się niezmiernie. A w dodatku dostałem się znowu na języki. Mój nieszczęśliwy raport, juści skarykaturowany, przekręcony i upstrzony dodatkami, wyfrunął na świat i krążył po stacyach, ku uciesze kolejarzy. Bawili się moim kosztem. Byłem zrozpaczony. Protestowałem, ale mi nikt nie uwierzył.
W tym czasie spotkałem w Skierniewicach, w bufecie, jednego z kolejowych „inteligentów“, który uchodził za anarchistę, pono czytywał Bakunina i zawsze miał pełne kieszenie rosyjskich broszurek, wydawanych za granicą. Była to chluba naszego dystansu; wprawdzie do biura rzadko zaglądał, częściej natomiast przesiadywał w bufecie, ale znał się na wszystkiem i z niezachwianą pewnością wyrokował o wszystkiem. Zwierzyłem mu się ze swoich zmartwień. Poklepał mnie łaskawie.
— Jak na urzędnika — raport pod pieskiem; a jak na literata, nowela i owszem podła! — palnął prosto z mostu i rozwiódł się szeroko o literaturze. Słuchałem z pokorą i nabożeństwem, a wreszcie ośmieliłem się postawić kawę. Odsunął wzgardliwie, wolał czystą; duży kieliszek i z gorzkiemi kroplami. Powtórzył parę razy, zaczął mi mówić ty i raz po raz brał moje papierosy. Skończyło się na tem, że przeczytałem mu cykl sonetów i prosiłem o szczere zdanie.
— Arcydzieło — mruknął, a ja spłonąłem, jak dziewica przy pierwszych wyznaniach. — Na laurce kolega przepisz, różową wstążką obwiąż i zanieś cioci Kizi na imieniny! Owszem, w sam raz! — Gruchnął śmiechem i wyszedł.
Zapłaciłem sześć dużych z kroplami i niby pies skopany powlokłem się do domu! I nie dość mu było tego, jeszcze potem rozpowiadał, jako czytałem mu cudze wiersze, przedstawiając je za swoje. Dawał na to słowo honoru. Tego już mi było za wiele, sprałem go przy bardzo wielu świadkach i do odwołania łgarstwa przymusiłem. Zrobiła się z tego powodu sroga awantura! Przy tej sposobności poznałem bliżej jednego z wyższych urzędników naszego dystansu, p. W., człowieka istotnie dobrego i wykształconego. Zajął się mną życzliwie i mojem pragnieniem przeniesienia się z linii do biura.
— Wprawdzie naczelnik jest do pana uprzedzony, ale możnaby spróbować przez jego przyjaciółkę — powiedział. — Ale jak do niej trafić?
Milczałem, bowiem anim imaginował o istnieniu takich dróg i przyjaciółki.
— Chyba takim sposobem jakiego używają wszyscy dozorcy drogowi, a nawet i dróżnicy. Posyłać jej co pewien czas jajek, masła, to zajączka...
Chwyciłem się tej rady i, chociaż z największym wysiłkiem, zdobyłem się na te pańszczyźniane gościńce. Zwłaszcza nie żałowałem jej zwierzyny. Pomiędzy robotnikami miałem kilku doskonałych kłusowników, a cesarskie lasy leżały tuż nad plantem. Posyłałem kuropatwy, posyłałem bażanty, posyłałem cyranki, ale dopiero po otrzymaniu wspaniałego dzika zażądała, bym przyjechał. Pojechałem ze drżeniem. Przyjęła mnie bardzo uprzejmie. Przedstawiła mi się dosyć szczególnie. Posunięta w latach, beczkowata, cale jeszcze przystojna, czarna, ze złotemi kołami w uszach, wymalowana, niesłychanie ruchliwa, wyglądała na jakąś eks-aktorkę. Poczęstowała mnie herbatą, kazała siedzieć przy sobie na małej kanapce i opowiadać, co mi dolega. Ciekawa była wszystkiego, nawet moich wierszy, o których coś niecoś słyszała. Musiałem zadeklamować. Wzruszona, prosiła, bym napisał coś do jej albumu i przywiózł jak najprędzej. Wyszedłem oczarowany i pełen najpiękniejszych nadziei. Wkrótce zawiozłem jej jeden z moich ukochanych wierszy, interpretacyę Szopenowskiego preludyum! Zachwycił ją niesłychanie i tak mi dziękowała, tak paliła dziwnie oczami, tak stawała się słodką, uprzejmą i omdlewającą, że pod jakimś naprędce wymyślonym pretekstem uciekłem. Żałowałem tego później, sądząc, że babus się obrazi. Nie pogniewała się jednak. A w parę dni potem, p. W. napisał, abym się zjawił u niego w najbliższą sobotę.
— Zajączki swoje zrobiły — zaśmiał się na przywitanie. — Naczelnik zmiękł, weźmie pana do swojego biura, na zastępcę rysownika, na razie jako wolnonajemnego! Jutro Nowy Rok, idziemy gremialnie mu winszować, pójdzie pan z nami, pro forma trzeba go o tę posadę poprosić, to już z nim umówione. Przyjdź pan na dziesiątą, nie później, bo w samo południe jedzie do Warszawy. Musi pan podziękować i protektorce! Właśnie mam liścik do pana, przysłała przez woźnego. — Uśmiechnął się jakoś dziwnie. List wsunąłem do kieszeni. Nowina spadła na mnie oszołomieniem. Drzwi raju rozwarły się naraz przede mną. Skrzydeł dostałem. Dławiła mnie niewypowiedziana radość! Skończą się moje tułaczki, nędze, samotność. Zacznę żyć po ludzku. Pilno mi było pozostać sam z marzeniami o przyszłem szczęściu, ale wychodząc, zobaczyłem na bocznym stoliku całą górę książek.
— „Trylogia“ Sienkiewicza! Dopiero co wyszła, kupiłem dla czytelni.
Pożyczyłem do przejrzenia, obiecując odnieść jutro rano i z poprzecinanemi kartami. Poszedłem szukać noclegu do jednego z kolegów; miał słynną z ogromu kanapę, na której w każdej porze można było znaleźć śpiących. Trafiłem jednak na zabawę! Obchodzono Sylwestra. W nizkich, strychowych pokoikach było ciemno od dymu, dzwoniły szkła i huczały nieludzkie wrzaski. Zabawiała się tam młodzież z poczty, z powiatu, z zarządu księstwa, cała kupa kolejarzy i parę przygodnych panienek. Zabawa była składkowa, więc każdy hulał na swój sposób. Grano w karty, sztos szedł aż miło. Reszta piła, jadła i ryczała. Ktoś wygrywał na trąbce fanfarę, ktoś wybębniał walca na starym, okropnym fortepianie. Czasem śpiewano chórem małorosyjskie pieśni, modne podówczas między młodzieżą.
Wyniosłem się niezauważony do jakiegoś obskurnego hoteliku. Nora była ohydna, lecz za pokoik płaciło się pół rubelka. Kazałem sobie przynieść lampę, samowar, dużo bułek i pół pieczonej gęsi. Chudy żydek, dostarczywszy wszystkiego, zażądał natychmiastowej zapłaty. Wsiadłem na niego z góry, nie pomogło.
— Goście się spieszą na pociąg i często zapominają zapłacić — tłómaczył.
Zapłaciłem, zwracając mu za to uwagę na karaluchy, łażące po ścianach.
— Co to szkodzi! Uni sobie na ścianie, a pan dobrodziej sobie na łóżku. Wielki gwałt, jeszcze taki mały robak nikogo nie zjadł! Pan dobrodziej nic już więcej nie potrzebuje? Ja znam śliczne osobe... una jest narzeczona jednego oficera...
Zostałem wreszcie sam i z marzeniami o niedalekiej przyszłości.
Przez ścianę dochodziły jakieś swarliwe głosy i pijackie kłótnie. Za oknami migotały niezliczone światła stacyi. Pociągi przelatywały z krzykiem i dzikim tętentem, aż brzęczały szyby. Na świecie był mróz i panowała sroga zima. Zabrałem się do książek. „Trylogię“ znałem z bardzo niewielu felietonów, czytywanych przypadkowo po różnych cukierniach Polski. Zacząłem od „Ogniem i Mieczem“. Chciałem jeno przy rozcinaniu kartek rzucić tu i owdzie okiem. Pierwsza jednak stronica już wzięła mnie w niewolę czaru. Czytałem z nieopisanem zaciekawieniem. Nowe światy odsłaniały się przede mną. Szumiał step siwy od ros porannych. Baraszkowałem z Zagłobą, poufaliłem się ze Skrzetuskim, Podbipiętę przybrałem za komilitona! Robiłem coraz cudniejsze znajomości. Trawiła mnie gorączka. Zachwyt, zdumienie i radość szły ze mną. Nieznane szczęście rozpierało serce. Aż przyszła chwila, że przepadłem w zapamiętaniu, straciłem świadomość, nie wiedziałem już, gdzie jestem w rzeczywistości. Poczułem się bowiem w tamtych czasach, przed wiekami, wśród nieustraszonego rycerstwa. Uderzałem na wrogów ze śpiewem Bogarodzicy — pamiętam las migocących proporców, błyski tysięcy szabel, tnących łby kozacze, bojową zawieruchę, głosy trąb, końskie oszalałe kwiki, huk samopałów, jęki umierających. Byłem tam i byłem tem wszystkiem, co się przesuwało przez karty tej książki. Byłem mocą prześwietnej Rzeczpospolitej, jej majestatem i jej mieczem karzącym. I królem byłem. I Jaremą. I Skrzetuskim. I byłem najmarniejszym z ciurów obozowych. Miotały mną dziejowe huragany! Przecierpiałem wszystko: Żółte wody, i Korsuń, i porwanie umiłowanej panny, i ciężkie czasy Zbaraża, i śmierć Podbipięty! Dnie walk, dnie klęsk, dnie hańby i rozpaczy. Dopiero, gdy z okopów Zbaraża wyprowadziła mnie niewysłowiona męka, zaś Opatrzność dozwoliła u stóp Króla Jegomości zawołać o ratunek dla ginącego od kul i głodu rycerstwa, zmogło mnie jakieś dziwne osłabienie. Zapłakałem. Żywe pomieszało mi się z umarłem, własne nędze przemieniały się w niedolę ojczyzny. Ogrom naszego poniżenia targał mi wnętrzności. Duma rozpierała i zarazem wstyd przeżerał, wstyd dusił i zabijał. Nie wiem, co się wtedy ze mną działo, oprzytomniły mnie gniewne narzekania żydka.
— Co pan wirabia? Goście się skarżą, nie dał pan spać! Co to jest? Pan sobie śpiwa! Pan sobie krzyczy! Pan się tłucze po numerze, jak we wielkiej chorobie! Pan miśli, co tu jest pole? Tu jest porządny hotel. Pan ma ładny kawałek waryacyi!
Ułagodziłem go złotówką. Jakoś mroczno było na świecie, śnieg padał gęsty, dzwoniły jakieś sanki, akuratnie, jak w Wodoktach, gdym z p. Kmicicem zajeżdżał do Oleńki. Wpłynąłem bowiem na burzliwe tonie „Potopu“. Niekiedy coś jadłem, niekiedy piłem herbatę i, paląc papierosa za papierosem, czytałem. Zrobiło mi się zimno, kazałem napalić w piecu; dymił więcej, niż grzał. Okręciłem się w kołdrę, nadziałem czapę, nogi obłożyłem poduszkami, i czytałem. Pamiętam, wpadła do mnie jakaś dziewica, niby to przez omyłkę, przepraszała, napiła się jednak herbaty z mojej szklanki, wypaliła parę moich papierosów i gwałtownie chciała porządkować pokój. Bardzo niegrzecznie wyprosiłem ją za drzwi. Jakże, właśnie byłem w Kiejdanach, na dworze zdrajcy Radziwiłła, na owym balu, gdy mu plwano w twarz wzgardą i przekleństwami! A potem spadło tyle nieszczęść i cierpień. Szwedzki potop zalał całą Polskę. Było o czem myśleć, o co się troskać, i o co wałczyć!! A potem te nieskończone boje ze Szwedem, z Moskwą, z wiarołomnym Elektorem, z Rakoczym! Te nadludzkie wysiłki, w których Rzeczpospolita przemogła wszystkich i wszystko. Aż do ostatniej chwili, gdy Oleńka padła mi do nóg z okrzykiem: Jędruś, niegodnam ran twoich całować.
Żali te cudne sprawy wymyślił Sienkiewicz? Żali to nie są moje własne, z przed wieków przygody? Skądżebym je tak pamiętał? Skądżebym je tak odczuwał? On jeno potrącił struny, a wszystką melodyę dusza wydobyła z zamglonych wspomnień dawnego żywota i na jaśnię pamięci wyniosła!
Skończyłem książkę, w głowie mi się kręciło i nie bardzo musiałem być przytomny, gdyż nie potrafiłem zrozumieć, jaki to dzień przeszedł, ni jaka to noc zagląda w okno rozjaśnionemi gwiazdami. Przypiąłem się do „Pana Wołodyjowskiego“. Nie mogłem się powstrzymać. Przychodziło nawet zastanowienie, odpędzałem je, niby złego psa z gniewem. Co mi tam posady! Co mi tam naczelnik i wszystkie koleje świata! Niechaj przepadają, byłem jeno mógł czytać dalej, byłem mógł snuć się wśród tych czarownych widziadeł, byłem mógł oddychać życiem wielkiem, potężnem i bohaterskiem. Rzuciłem się w nowe boje i w nowe przygody. Zaznałem smaku stanic, rzuconych na rubieżę Rzeczpospolitej, słodyczy zimowych wieczorów i długich opowiadań tawarzyszów. Zaznałem też niemało serdecznej udręki o Basię. Bijałem Moskwę, bijałem Tatarów, bijałem Szweda. Szabla moja, i krew moja, i żywot mój był własnością ojczyzny. A gdy przyszła potrzeba Krzemieniecka i sumienie przykazało, wysadziłem się prochami, a zamku nieprzyjaciołom nie oddałem. Usque ad finem. Powinność, oto godło tego rycerza bez skazy i trwogi. Zrozumcież ludzie: powinność!
Odłożyłem książkę, niestety, wszystko się kończy. Właśnie wstawał jakiś blady dzień.
— Wtorek rano! — dopowiedział żydek, lękliwie trzymając się blizko drzwi.
— Jezus Marya! A Nowy Rok! Naczelnik! moja posada!
Odniosłem „Trylogię“ p. W. Przyjął mnie gniewnie i po prostu nawymyślał.
— Trzeba być idyotą, żeby dla książki poświęcić całą karyerę! Wszystko przepadło! Naczelnik czekał na pana i nie doczekał się! Jest wściekły, wziął to za lekceważenie swojej osoby. Protektorka przysyłała dowiadywać się o pana.
— Na śmierć zapomniałem o jej liście!
— Winszuję panu rozsądku! Posadę dyabli wzięli, niechże pan za to przy sposobności podziękuje panu Sienkiewiczowi. Dla głupich historyjek stracić posadę, no!
— Ma pan racyę, podziękuję mu za nieopisane szczęście, jakie mi dał, za pokrzepienie serca nadzieją i wiarą, za tę potężną pieśń o Polsce niezwyciężonej.
Uśmiechnął się mądrze, a kiedym odchodził, powiedział do żony:
— Stracony człowiek, brak mu piątej klepki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
28. I. 17.