Wczoraj i dziś/Serya pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Wczoraj i dziś. Serya pierwsza | |
Wydawca | J. Mortkowicz | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Pani Ewa, wysiadłszy z pociągu, szybko minęła dworzec i znalazła się na błotnistym jego dziedzińcu. Stał tam rozklekotany powóz, zaprzężony w parę koni bardzo starych i wychudłych. Ujrzawszy przybyłą, właściciel «dryndy» tęgiem smaganiem obudził ze snu koniska i z hałasem bliżej podjechał.
— Możecie mię zawieźć do szpitala? — spytała go pani Ewa.
— Dla czegóż znowu nie mam zawieźć? Od tego tu dzień dnia stoję. Pani wiezie chorego?
— Nie, jadę sama... odwiedzić chorego.
— No, to łaskawa pani może wsiadać.
— A ileż wy za to będziecie żądali?
— Ij... bagatelka! Pół rubla mi wielmożna pani pofasujesz całego kramu...
Pani Ewa wsiadła i stary wehikuł zaczął podskakiwać i dzwonić na kamienistym i pełnym wybojów gościńcu. Gdy szkapy przebyły całą długość miasteczka i wyciągnęły dorożkę za ostatnie chaty na szczere pole, ukazał się w oddali szereg budynków szpitalnych. W czystem i nasyconem światłością powietrzu wiosennem, na tle nowozrodzonej, kwietniowej zieloności pól i łąk — te ogromne ceglaste domy tkwiły, niby bryły ponure. Pani Ewa przyglądała się im i okolicy z pewnem zdumieniem. Jadąc tamtędy po raz pierwszy z chorym mężem przy końcu lutego, w samym momencie nieszczęścia, prawie tego krajobrazu nie widziała. Przypominały się tylko jej pamięci niektóre rzeczy: małe, chorowite zimą i latem drzewko przydrożne z urwaną gałęzią, smutne, jak widok człowieka bez ręki, — pochylony słup wiorstowy, nagły zakręt drogi... Z miękiego widoku pól wyrywały się one z okrutną tyranią i stawały przed jadącą, niby bezlitośne narzędzia przeżytej tortury. W miarę zbliżania się do szpitala przybywało ich coraz więcej. Gdy dorożka stanęła przed gmachem frontowym, pani Ewa wysiadła, opłaciła woźnicę, z trudem odemknęła ciężkie drzwi wchodowe i udała się na piętro po szerokich, kamiennych schodach. W kancelaryi zastała młodego lekarza, zawiadowcę tego właśnie oddziału chorych mniej niebezpiecznie, do których liczby mąż jej należał. Doktorek rozmawiał z nią życzliwie, a więcej niż życzliwie przyglądał się jej pięknemu, pobladłemu obliczu; uspokoił ją kilkoma frazesami, brzmiącymi bardzo naukowo, które zapewne wypowiadał zawsze do żon, sióstr i matek, odwiedzających jego pacyentów, — i poprowadził ją na dół przez szeroki dziedziniec do parterowego budynku, stojącego oddzielnie wśród martwego ogródka.
— Długo pani z nim siedzieć nie dam, — mówił, wchodząc na korytarz, przecinający wzdłuż dom cały.
— Dobrze, panie doktorze.
— Naprzód pani sama poczeka w mieszkaniu siostry Julii, później jego wprowadzę i chwilę z wami posiedzę, bo, widzi pani, on bywa jeszcze czasami rozdrażniony. Potem wyjdę na korytarz. Gdyby był niespokojny, — zaraz się zjawię.
— Dobrze, panie doktorze.
Minęli kilka drzwi zamkniętych i stanęli przed szóstemi z prawej strony. Doktór otworzył je cicho swoim kluczem i wszedł do izby, służącej za rozmównicę. Pani Ewa zatrzymała się w pobliżu drzwi, a gdy lekarz wyszedł, usiadła na małej kanapce. Smutki, obawy, zgryzoty i niepokoje, władające na przemiany jej istotą aż do tej chwili — jedne po drugich ją opuszczały. Z głębi ich wypływał mężny i mocny spokój, nieuprzykrzony heroizm dusz bardzo cierpiących. Wkrótce drzwi się otworzyły i wkroczył do pokoju człowiek młody, chudy, z włosami roztrzepanymi i ubraniem w nieładzie. Jego bladoniebieskie oczy, wytrzeszczone i nieruchome błyszczały złowieszczo, usta, spalone gorączką, drgały bolesnymi ruchami, a zeschły język napróżno je usiłował zwilżyć co chwila. Obłąkany zdawał się nie zwracać uwagi, ani na przybyłą, ani na lekarza, — wymijał ich niedbale i krzyczał ochrypłym głosem:
— Wojciech Jastrzębowski napisał agronomię, a ja, Henryk Dąbrowski, oprę na szerszym gruncie socyologicznym, cebulonię altruistyczną...
Rzucił nagle okiem i jakby dopiero wówczas dostrzegł Ewę. Wnet zbliżył się do niej i podsuwając do oczu zeschły i ogryziony kawałeczek skóry sera szwajcarskiego, mówił:
— Patrz, moja ślubna żono, przypatrz się z łaski swojej, co ja gryzę, co ja liżę, co ja oblizuję z nadzwyczajnym apetytem...
— Panie Dąbrowski, — rzekł doktór, — czy to ładnie jest wcale się nie witać z żoną? Przyjechała odwiedzić pana, pogadać, a pan tak? Pocałuj ją pan zaraz w rękę!
Chory patrzał na niego zdradzieckiemi oczyma, chodził po izbie i wołał:
«I być strażnikiem grobów, które proszą
O łzy i miłość... I być tylko cieniem,
Którego skrzydła anielskie unoszą
Między nicością i grobów marzeniem...»[1]
Doktór nieznacznie przyszedł do drzwi, otworzył je prędko i wysunął się z pokoju. Wtedy pani Ewa wydobyła z niewielkiego koszyka skrzyneczkę cukierków, otworzyła ją i podała mężowi. Rzucił się zaraz do cukierków, nabrał garść pełną i wpakował sobie w usta. Przełknąwszy pierwszą porcyę, złapał drugą, trzecią, wreszcie chwycił pudełko i wylizał okruszyny. Gdy już z pomadek nie zostało ani śladu, spojrzał na żonę i zaczął gadać nanowo. Nie przerywając swej wędrówki, wyrzekł kilkakroć wśród istnej powodzi wszelakich wyrazów:
— Ewunia, Ewunia...
Usiłowała wziąć go za rękę i posadzić obok siebie, ale się jej wydarł, — więc sama przysiadła na łóżku i oparła głowę na rękach. Dotknąwszy się jego ciała, jego dygocących dłoni z nabrzmiałemi żyłami, znowu uczuła w sercu ostrze włóczni, która jej życie przebiła... Szybkimi pociskami myśli, podobnymi do błyskawic, obejmowała ciemne noce, przeżyte w tym domu przez jej nieszczęśliwego męża, noce podobne do tajemnych przestworów, zalanych przez martwe wody, nad któremi wisi ciemność wiekuista. W ciągu pojedyńczych minut usiłowała zdrowymi nerwami wyczuć i zmierzyć okropne jego boleści, straszliwe trwogi. Za pomocą potężnego skupienia całej swej istoty ważyła się łamać wejście do wnętrza tego lochu, spokojnie rozpatrzeć sekrety tamtej potwornej dziedziny, i walczyć. Ach, walczyć! Wszak po to przyjechała. Zebrać do kupy potęgi duszy, jakiemi tylko człowiek włada i uderzyć w nieznanego wroga. Jeżeli to jest zły duch — to uciecze, jeżeli to jest rana — to się zagoi, jeżeli to jest sama bojaźń — to ustąpi, jeżeli jakiś ból niepojęty — to się uśmierzy...
Obłąkany zatrzymał się przed nią na chwilę, później usiadł na łóżku i już to ziewał przeraźliwie, już szeptał do siebie. Objęła go z najczulszą miłością przycisnęła jego głowę do piersi i zaczęła mówić cichym, natchnionym głosem:
— Henryku, posłuchaj uważnie, Henryku... Powiedz mi, co tobie jest, co tobie się wydaje... Powiedz mi to wyraźnie, żebym ci mogła wytłómaczyć. Namyśl się dobrze, a zobaczysz, że ja cię bez niczego wyleczę. Czy się ty boisz jeszcze ciągle?
Chory milczał, patrzał w ziemię i wykonywał swe dziwaczne giesty.
— Czy ty się boisz jeszcze ciągle? — szeptała pani Ewa, przytulając się do niego całem ciałem. Głos jej brzmiał tak dziwnie, że gdyby była w stanie dźwięk jego świadomie posłyszeć — wcaleby go za swój nie uznała.
— Ach, ach... — szeptał Dąbrowski.
Umilkła, pochłonięta przez nadludzką pracę swej duszy. Chciała w owej chwili przelać wysiłkiem woli w chorego swe zdrowie, niewidzialnemi rękoma szukała w ciemności ran jego duszy, wdzierała się dla poznania wszystkich jego cierpień po jakichś szczeblach niepojętych...
— Pomyśl sobie teraz, — mówiła, — pomyśl w tej chwili i zawsze później myśl to samo, ile razy do ciebie bojaźń przystąpi...
— Ona jest za wszystkiemi rzeczami, za wszystkiemi rzeczami...
— Nie bój się! Powiedz mnie tylko, twojej Ewuni. Ja ci to wszystko zaraz wytłómaczę!
Podniósł głowę i spojrzał na nią dawnym ukochanym wzrokiem. Na twarzy jego malowała się niewysłowiona boleść. Przytulił się do żony i mówił jej tajemniczo do ucha.
— Wezmą mię...
— Ja ci zaraz wytłómaczę! Trzymaj mię za rękę, o tu, trzymaj mię mocno! Czyż cię nie kocham?...
— Znowu mię wezmą... — jął mówić, patrząc na nią szeroko rozwartemi oczami. Nagle zerwał się i zaczął chodzić po izbie, potrząsać głową i wykrzykiwać swoje:
— Wojciech Jastrzębowski napisał agronomię...
Ręce, w których pani Ewa trzymała przez chwilę głowę męża, bezsilnie, jak martwe, opadły. Zaczęła płakać. Niewyczerpane łzy płynęły po jej twarzy, łzy, które nie zabierają z serca boleści, lecz wynoszą zeń życie, łzy, co uchodzą z człowieka, jak uchodzi krew z żył poprzecinanych... Obnażyły one jakąś ranę, odsłaniając jakąś mieliznę w duszy, ukazując same dno cierpienia...
Nie przemogła złego. Nic nie nada miłość, góry jakoby z miejsca na miejsce nosząca, nie poradzi wola, nad wszelkie trudy mocniejsza, i wytrwałe męstwo i ślepa wiara w odsiecz sprawiedliwości. Patrzała w ziemię i nie podnosiła głowy. Chory znowu siadł obok niej i rozprawiał. Przez łzy widziała jego dzikie oczy, trzęsącą się głowę, ruchy niespokojnych rąk, czaszkę, w której już nic nie było, bezużyteczny kadłub zwierzęcy...
— Gdzież jest twoja nieśmiertelna dusza? — myślała w uściskach strasznego żalu. Tę myśl, jak szpadę, wbijała w swe serce i zadawała mu cios po ciosie — aż do dzikiego okrucieństwa.
Nagle chory trącił ją w ramię. Spojrzała na niego i śmiertelnie zbladła. Miał na twarzy wyraz wstrętnej lubieżności, uśmiechał się i wykonywał ohydny giest błagalny. Porwała się z miejsca i jednym skokiem rzuciła ku drzwiom. Obłąkany chwycił ją wpół drogi. Wtedy drzwi szybko się otworzyły i lekarz odsunął waryata w kąt izby, ująwszy go potężną ręką za klapy surduta. Pani Ewa wybiegła na korytarz, trafiła do wyjścia i znalazła się na brukowanem podwórzu. Idąc po kamieniach, w pewnych odstępach czasu głęboko i głośno, prawie z krzykiem, łkała, nie roniąc łzy ani jednej. Była niemal pewną, że trzewiki jej, uderzając o te kamienie, depcą, krzywdzą i nękają jakieś istoty nieszczęśliwe. Bez pojęcia dokąd idzie, znalazła się w bramie, prowadzącej na dróżkę uboczną. Ten szlak błotnisty, niedawno w bezużytecznym gruncie wyżłobiony, doprowadził ją na gościniec. Szła tamtędy, nie podnosząc głowy, nie będąc w możności oderwania oczu od ziemi i ani powstrzymania, ani zwolnienia kroku. Ruch machinalny i bezwładny, ruch rzeczy popchniętej wstrzymał ją od głośnego krzyku. Na drodze bitej stały tu i owdzie płytkie kałuże szarej wody. Gdzieniegdzie widniał na błocie ślad bosej nogi. Przed idącą — od jednej kałuży do drugiej — przelatywała mała pliszka. Ptak ten sfruwał z miejsca, gdy pani Ewa zbliżała się zanadto, mknął po linii falistej do następnego błota, tam wstępował w wodę, maszerował po niej w rozmaitych kierunkach, przekrzywiał główkę i za pomocą badawczych spojrzeń sporządzał jakieś ekonomiczne obserwacye. Kiedyniekiedy pliszka z cicha pogwizdywała, jakby z gniewem... Oczy pani Ewy, które od chwili wyjścia ze szpitala widziały tylko jakby zwłoki przedmiotów, poczęły teraz trzymać się małej ptaszyny, niby trwałego i żywego punktu.
— Jakaś ty szczęśliwa, jakaś ty szczęśliwa!... — szeptały do pliszki jej drżące usta.
Zwolna wzrok nieszczęśliwej przeniósł się na murawę przydrożną. Niezliczone mnóstwo połyskujących ździebeł usiłowało wtargnąć na szosę, wedrzeć się na warstwę ubitego gruzu. Pani Ewa myślała przez chwilę krótką, jak mgnienie oka, o miękich korzeniach tych roślinek, które tam, w głębi gruntu, macają pracowicie ostre brzegi potłuczonych kamieni, wtłoczonych w glebę, niestrudzenie roją się pod stopami idących w poszukiwaniu dróg swych i soku. Za rowem były mokre łąki. Deszcze wiosenne zostawiły na nich płytkie jeziorka granatowej wody, rozlane tu i owdzie. W tych smugach kąpały się długie, płomiennożółte zagony jaskrów; na miejscach suchych, pod cieniem leszczyn, widniały bladoniebieskie przylaszczki. Naokoło lśniły się w słońcu młode hajdamackie trawy. Zbolałe oczy pani Ewy, błąkając się bezwładnie po miękich kępach ziół najbliższych, zbierały z nich i wnosiły do duszy jakiś kordyał przedziwnie uzdrawiający.
— Jakżeście wy szczęśliwe, jakżeście wy szczęśliwe!... — mówiła cicho.
Jasna zieloność i niezmierna rozmaitość kształtów, wgłębienia szerokich, soczystych liści i rytmiczne pochylanie się od wiatru wysokich słupków — działały tak na duszę pani Ewy, jak niektóre soki traw, niweczące działanie zabójczych trucizn. Przedewszystkiem litował się nad nią ciepły i pachnący wietrzyk polny. Ulegała złudzeniu, że ten chyży wędrowiec opuszcza dla niej wysmukłe trawy, że sfruwa z kwiatów pachnących najbardziej, ażeby ją owiewać i pieścić, ażeby wysysać pot z jej czoła, wchodzić do płuc, dotykać nerwów i w głębiach duszy, nad rozszalałymi nurtami rozpaczy wołać swym słodkim głosem: — rozkazuję ci, ucisz się burzo!...
Po prawej ręce od gościńca szła w poprzek łąki wązka dróżka. Wyżłobione jej koleiny ledwo było widać pod krótką, kędzierzawą trawą. W tamtę stronę właśnie pofrunęła pliszka. I pani Ewa udała się za nią, niby przez sen wiedząc, że nie idzie ku stacyi kolejowej. Jak długo stała, — nie umiałaby również powiedzieć. Wstrzymała się wówczas dopiero, gdy jej drogę zastąpił staw dosyć szeroko rozpostarty. Weszła na groblę, obrosłą wysokiemi trawami, przy której drugim końcu widać było szeroki, czarny dach młyna, schowanego za groblą i kępami gęstych zarośli. Tuż obok stały istne gaje trzcin zeszłorocznych, martwożółtych i wydających jakiś żałosny szelest za najlżejszym wiatru powiewem. W blizkości tych badylów, które panią Ewę raziły, jak wspomnienie cmentarza, wystrzelały z wody pierwsze pędy tataraków. Przy nich, na płytkiej wodzie tarły się w słońcu ryby — i co chwila zarówno kiście zeschłych trzcin, jak młode sitowia wstrząsały się i drżały, jakby od miłosnego dreszczu. Daleko w trzcinach słychać było słodkie okrzyki małych ptaszyn, które sfruwały ze swych miejsc, wzbijały się w górę i spadały między krzewy. Po wierzchu wody biegały między drobnemi falami blaski słoneczne. Można było sądzić, że i one drżą z jakiegoś powszechnego wzruszenia. Pani Ewa usiadła na ziemi i wkrótce poczuła tak wielkie znużenie, jakby bez przerwy szła dziesiątki mil. Po ciele jej przebiegało od czasu do czasu wstrząsające westchnienie, ale myśli i uczucia daleko od istotnego nieszczęścia odleciały. Widziała dokoła siebie ustronny kąt, zarośla i wodę, ale dalej, niejako za temi wszystkiemi zjawiskami, spostrzegała dokładnie inną, dziwną jawę. Wyobrażała sobie, że wie doskonale, dlaczego to wszystko tak się odbywa, a nie inaczej, że przenika każdą rzecz i obejmuje drzemiącem spojrzeniem wszystko, aż do ostatecznych granic.
— Jakie to wszystko bezlitosne, jakie to zimne, jakie to nieubłagane... — szepnęła, patrząc w przestrzeń, zasłaną krzewami, które wydawały się podobnymi z oddali do chmurek mgły zielonawej. Gdybym tu umarła w tej chwili, gdybym się zsunęła w wodę i utopiła, pożarłyby mię raki i robactwo, a ta woda igrałaby nade mną tak samo cudownie, te ryby tak samoby się pluskały i ta rozkosz, co idzie z rozkwitłej ziemi, szłaby tak samo dla innych...
Po chwili, wzdychając gorzko, znowu mówiła do siebie:
— Kto upada, ten ginąć musi. Śmierć przychodzi do nas nie z pompatycznym mieczem, nie ze zdradzieckim sztyletem, ale z brutalnem żegadłem rzeźnika. Z uśmiechem zabija według praw swoich, według swego obrachunku... Niemasz litości w tem wszystkiem... Och, a czemuż my ją czujemy, po co i na co?...
Po chwili, głucho płacząc, osunęła się twarzą na ziemię. Bardzo długo leżała tak rozbita w sobie i jakby unicestwiona. Dopiero świst jakiegoś pociągu, zdaleka przebiegającego równinę, obudził ją i przywołał do rzeczywistości. Wstała z pośpiechem, oczyściła suknię i coprędzej udała się w stronę dworca, którego czerwona dachówka jaskrawo widniała na horyzoncie. Gdy, zdyszana od prędkiego chodu, przebiegła dworzec i znalazła się na peronie w celu zasięgnięcia wiadomości, kiedy najbliższy pociąg odchodzi do miasta, zobaczyła «tego pana». Stał oparty o żółte sztachety, miał, jak zwykle, oczy spuszczone, a jednak widzące każdy szczegół, i uśmiechał się po swojemu. Gdy weszła na peron, raz tylko podniósł na nią oczy, ale ona zrozumiała natychmiast ich wyraz, mówiły do niej jaśniej, niż słowa: — jeżeli chcesz, ażebym się oddalił, zniknę niezwłocznie...
«Ten pan» był rysownikiem w pewnem biurze technicznem. Pani Ewa już dawno, jeszcze przed chorobą męża, spotykała go na swej drodze, ale nie był jej osobiście znany. Wychodząc z fabryki wieczorem, dostrzegała go, już to ukrytego na ustronnej ławce, między krzewami skweru, już przesuwającego się obok muru sąsiedniej ulicy. Wiedziała od pewnej przyjaciółki, że jest to bardzo porządny, «społeczny» facet, wiedziała również — już nie od przyjaciółki, ale z własnego instynktu, — że on zna całe jej życie, czytała nieraz w przelotnych błyskach jego spojrzeń, jak się czule nad nią lituje, czy może — jak bardzo ją kocha. Ceniła to w nim, że nie szukał znajomości, ażeby jej nie podawać na ludzką obmowę, że poprzestawał na krótkich widzeniach jej osoby zdaleka, raz na dobę, czasami raz na dwa i trzy dni...
Wszystko to zresztą poszło w absolutne zapomnienie od czasu okropnej niedoli, odkąd Henryk Dąbrowski dostał pomieszania zmysłów. Żyła wówczas w tak wielkim upadku ducha, że każda myśl weselsza napawała ją zabobonną trwogą i była powodem bolesnych wyrzutów sumienia. Zdarzało się jej spotykać nieznajomego, ale nie umiałaby rzetelnie odpowiedzieć, czy to było we śnie, czy na jawie. Wiedziała tylko, że był jej miły, jako wspomnienie najlepszych dni życia, kiedy jeszcze i nad nią słońce świeciło.
Spostrzegłszy go na dworcu, cofnęła się zaraz do poczekalni stacyjnej, kupiła bilet i usiadła na drewnianej ławce. Przez okno widziała człowieka. Stał, jak przedtem, trzymając w ręce duży bukiet bladoniebieskich przylaszczek i spoglądał na te kwiaty. Później odszedł stamtąd i spacerował wzdłuż peronu. Wpatrywała się mimowoli w jego mięki kapelusz, oblany światłem słonecznem i doskonale harmonizujący z jasnymi włosami, obserwowała szykowne palto letnie, bukiet kwiatów, powolne, zgrabne ruchy i prowadziła oczyma każdy krok «pana». Wybuchy cierpienia spaliły całą głębinę jej duszy, napełniając ją zarazem, niby gruzami i popiołem, dym jakiś owionął mózg, a serce nic literalnie czuć nie było w stanie.
Nadbiegł pociąg. Pani Ewa szybko wsiadła do wagonu i znalazła się w małym i pustym przedziale. O minutę później wszedł tam jej wielbiciel. Usiadł w kącie i, jak przedtem, przypatrywał się swoim kwiatom. Pociąg ruszył natychmiast. Pani Dąbrowska, nie odwracając oczu od krajobrazu, przesuwającego się za szybą, trwała w swej nieczułości. Szybki bieg pociągu zdawał się ją unosić, unosić... Nierychło poczuła na sobie wzrok towarzysza drogi. Wiedziała, jak on w tej chwili patrzy, czuła, z jak rozszalałą niecierpliwością wyczekuje na jedno jej spojrzenie, doskonale pojmowała jego tęsknotę za takiem spotkaniem od miesięcy, może od lat...
I nagle serce w niej drgnęło. Zapragnęła namiętnie spojrzeć na człowieka, zobaczyć jego twarz, uśmiech i oczy, oczy.
— Po co mam cierpieć, com winna? — spytała się buntowniczo.
Uczuła w sobie niechęć do wszelkich cierpień tak wielką, że gdyby tylko wstał, wziął ją w ramiona, oparłaby głowę na jego piersiach, wypłakała całe swoje nieszczęście i poszła z nim, dokądby zechciał. Aby tylko wyrwać z serca skira boleści, który je toczy... Wszystek ziemski egoizm w niej się obudził: po cóż cierpieć, po co walczyć z koniecznością, której nic na ziemi nie przemoże?
Głowa jej, wsparta o drewnianą deskę nad ławą, chwiała się bezwładnie do taktu z biegiem wagonu, na twarz wypełzał rumieniec, palący jak ogień...
Ażeby go ukryć, podniosła się z miejsca i stanęła w oknie. Zielone pola i łąki uciekały w dal niezmierną. Na horyzoncie widać już było tylko wysoki, czerwony komin szpitala obłąkanych. Z tego komina wydzielał się raz za razem bury kłębek dymu. Pani Ewa patrzała na ten dym uważnie i w łoskocie kół, uderzających o szyny, usłyszała znowu przeklęte słowa:
— «I być strażnikiem grobów, które proszą o łzy i miłość i być tylko cieniem...»
Rozeznawała treść tych słów ścierpłem sercem i słyszała nawet dźwięk ich bolesny. Nie był to jednak głos jej męża. Był to głos jakiś, niczyj. Usiadła na swem miejscu blada, z zaciśniętemi wargami. Opierając lewą rękę na ławce, dotknęła bukietu przylaszczek. «Ten pan» położył je obok miejsca, które zajmowała przed chwilą. Pani Ewa wzięła w ręce ten bukiet, trzymała go na kolanach i, nic nie widząc prócz barwy niebieskiej nadobnych kwiatków, szeptała w myśli do siebie: — zapóźno, zapóźno... Długo tak siedziała, przytłoczona myślami. Gdy wreszcie podniosła oczy — były bardzo smutne. Zwolna rozwiązała bukiet z uśmiechem, co jak błysk światła jej twarz rozjaśnił, upuszczała te kwiaty na podłogę małemi wiązkami, aż do ostatniej. Wówczas spojrzała na swego towarzysza i rzekła cicho, jakby usprawiedliwiając się i prosząc o przebaczenie:
— Mój mąż jest chory, bardzo chory...
Kochałem się czasu tej wiosny w pannie Zofii tak zapalczywie, że aż omdlewałem z gorąca. Upalne dnie czerwcowe, były dla mnie jakiemiś olbrzymiemi miarami mdłego smutku, nieskończonego wyczekiwania i melancholii, rozjadającej duszę, jak kwas żrący.
Mieszkałem w takim kącie gubernii S—kiej, którego, nie dość, że nie oznaczano na najbardziej szczegółowych mapach, lecz skąd nawet nie wyjeżdżało się już nigdzie, ponieważ dalej były nietylko niezbadane wydmy lotnego piasku, oraz łany tatarki, tatarki i tatarki bez końca, sięgające prawdopodobnie do wybrzeży morza Bałtyckiego. Trzy razy na tydzień przyjeżdżała do stołecznego miasteczka mej okolicy «bieda» pocztowa, przywożąca mi listy panny Zofii, trzy razy chodził po nie szybkonogi posłaniec, — poza tem istniałem tylko jako chodzące wysychanie z tęsknoty... «Bieda» przybija do progu stacyi pocztowej po przebyciu trzęsawisk czteromilowych, o godzinie jedenastej, — posłaniec stał już zawsze na progu o tej porze i «czochał się» plecami o odrzwia; nim jednak powrócił do domu i powymijał wszystkie karczmy przydrożne, była zazwyczaj druga, nieraz aż trzecia godzina po południu.
Ten właśnie czas osłabiał mię najbardziej. Chodząc od okna do okna, oddawałem się na pastwę rozmaitych ćwiczeń umysłowych: uprzytomniałem sobie i segregowałem rozmaite zadziwiające nazwy, takie jak: Czukizaka, Titikacha, Dawalaghiri, wyliczałem na pamięć takie właśnie aorysty, których nieznajomość przyprawiała mię swego czasu o lufy, mnożyłem godziny przez minuty, minuty przez sekundy, czasami nawet w sekrecie przed samym sobą posuwałem wielką wskazówkę zegara...
Właśnie podczas jednego z takich wyczekiwań na przybycie szybkonogiego, wpadłem na pomysł mniej więcej genialny: — postanowiłem dla uniknięcia zwłoki, sam jeździć na pocztę.
Jeździłem tedy konno — «cichym, rzewnym, smutnym truchtem», marząc z przymkniętemi powiekami o słodkich wyrazach «sowiookiej», które na chwilę złagodzą dokuczliwą newralgię duszy, pociąganej na zewnątrz ciągle i nieodparcie do zamglonych krain szczęścia.
Stawałem przed samą pocztą zazwyczaj o godzinie dziesiątej, wchodziłem do biura, kłaniałem się panu Ignacemu i czekałem. Pan Ignacy był jedynym dygnitarzem swej kancelaryi. Był to człowiek młody jeszcze, ale niesłychanie i przedwcześnie zdezelowany. Siedział zawsze przy biurku w surduciku, przypominającym tużurki czasów kampanii węgierskiej, splamionym w jakich sześciuset miejscach, w niezwykle szerokiej przydeptanej, a oblepionej od dołu warstwą zeschłego błota dolnej szacie i gumowym kołnierzyku, — przekładał listy, tłukł je pieczęcią i pisał, mrugając czerwonemi powiekami.
Miękkie, blado-płowe włoski nad jego czołem przerzedziły się już znacznie, — nie od nawału myśli zapewne, nie na znak nawet, że się żyło, lecz tak oto — z biedy «wzięły» i wylazły. Koniuszek nosa w kształcie pięty i o kolorze rędziny proszowskiej, poczerwieniał odrobinkę nie od szpagatówki nawet, lecz tak oto — może od «chlipania» w sekrecie przed wszystkimi, z łez... Uczuciowcem był pan Ignacy, egzaltował się, jak guwernantka.
Kancelaryjkę pocztową dzieliło na dwie połowy nie dosięgające sufitu przepierzenie, poza którem mieściło się prywatne mienie «naczelnika». Z za przepierzenia dolatywał zawsze tłumiony płacz dziecięcy, trąbienie, gwizdanie, tupanie, odgłosy bójek, pisk, klapsy — czasami nawet takie dźwięki i zapachy, wobec których opisu pióro się wzdryga. Pan Ignacy był ojcem dziewięciorga dziatek.
— Dziewięć numerów, proszę łaskawego pana, jak maku, che-che-che... — mawiał, przedstawiając mi już to Stasia, już Jasia, Wacia, Kazię, Manię, Józię i t. d.
Niejednokrotnie, gdy przyjechałem zbyt wcześnie i nie zastałem naczelnika, kupującego na targu masło, mleko, kartofle, kaszę i t. d., stawała w wązkich drzwiczkach przepierzenia pani naczelnikowa, dygała i usiłowała bawić mię rozmową.
Dość przymknąć oczy, aby z dziwną wyrazistością przypomnieć tę ofiarę monoandryi.
Nie sądzę, aby zdejmowała lub zmieniała kiedykolwiek stanik, połyskujący od stwardniałej warstwy wylanych nań już w odległej przeszłości płynów o przeróżnym składzie chemicznym, albo połataną spódnicę. Nie miała więcej nad lat trzydzieści, musiała być niegdyś bardzo ładną, — wówczas jednak był to szkielet wyschnięty i znędzniały tak bardzo, że miał pozór rzeczy zmiażdżonej. Jej spiczaste ramiona, wystający obojczyk, zapadnięte piersi, posieczone ręce, twarz żółta, ze smutnie, niby do płaczu zagiętymi ku dołowi, kątami ust — przypominały, nie wiedzieć czemu, źrebię w pierwszym roku wprzężone do pługa. Nie wiem, czy się kiedy czesała lub myła, — bo ogonek zwiniętych włosów zawsze jednakowo sterczał na ciemieniu, lecz jakże często oczy jej musiały przemywać łzy gorzkie. W oczach tych było coś, co raziło dokuczliwie, bo bolało niemal, jakaś nieustanna trwoga, coś, co jest na poły łzą, na poły osłupieniem.
Na uwieńczenie niedoli ta niezwykle urodzajna dama była znowu w położeniu, jakiego tak usilnie domagają się socyologowie i statystycy francuscy od płci pięknej ich francuskiej ojczyzny.
Myślenie pani Ignacowej nie przekraczało progu jej mieszkania: — nie umiała mówić o niczem, co nie tyczyło się bezpośrednio jej dzieci. Jaś miał ospę tej zimy. Józia przechodziła tyfus, Wacio szkarlatynę, tamten z kolanami wyłażącemi z dziur w barchanowych niezapominajkach — krup, to maleńkie chore na żołądek, zapalenie płuc, febrę, kaszel, malaryę, jakieś «ognipióry», angielskie choroby, winka, emetyki, oleje, proszki, kataplazmy, bańki... — o, la Boga!
W wązkiej izbie, wilgotnej i podobnej do paki leżały wszędzie mniejsze lub większe sienniki, na poobdzieranej brutalnie sofce, na zsuniętych kuferkach i krzesełkach, kołdry z wytarganą watą, poduszki i poduszeczki, wisiały i leżały ubrania dziecięce najdziwaczniejszych fasonów, suszyła się na sznurku mokra bielizna — i panował szpitalno-familijny zapach domowego ogniska.
Wchodziłem tam czasami, siadałem na kuferku i słuchałem opowiadań pani Ignacowej, licząc po swojemu minuty i sekundy. Opowiadała mi, że najstarszy dziewięcioletni Staś jest bardzo dobrze przez miejscowego profesora przygotowany do egzaminu, że zda napewno do klasy pierwszej, że nawet Boruch Kwiat podjął się po wielkich targach przerobić ufarbowany już na granatowo stary surdut syberynowy na mundur, że już pewien poczciwy mieszczanin stolarz, robi łóżko malowane na wyprawę Stasia za darmo — tylko... stancya...
Jakże straszliwie dźwięczał w jej ustach ten wyraz, jak boleśnie mdlały te szklane, tępo myślące oczy!...
Staś ów chodził między czeredą młodszego rodzeństwa w swych fantastycznie powykrzywianych butach i kurtce z wystrzępionymi łokciami, mruczał coś bez przerwy pod nosem, trzymając przed oczami jakąś gramatykę, a dla rozrywki w sekrecie dawał temu lub owemu byka w ucho, lub stawał i najobojętniej dłubał w nosie.
— Staś, ucz się! Staś, ucz się! Staś, ucz się, — powtarzała machinalnie, zasłyszawszy, że mruczenie zacichło.
Jeszcze pamiętam ten głos ostry, krzykliwy będący wyrazem biednej, znikomej nadziei...
...Zdziwiłem się bardzo, gdy wszedłszy pewnego razu do biura, nie usłyszałem za przepierzeniem żadnego głosu. Pan Ignacy siedział przy stoliku, z głową bezwładnie leżącą na rękach. Nie odrazu usłyszał moje powitanie, a gdy podniósł wreszcie głowę i obejrzał się na mnie przez ramię, — poznałem, że go spotkało jakieś wielkie nieszczęście.
— Panie, co panu jest? — mówiłem pochylając się nad nim.
— A nic... — odpowiedział niedbale.
— A gdzież żona?
— A dyabli ją tam wiedzą, gdzie jest... Uciekła.
— Jakto uciekła?
— No, uciekła i basta... Daj mi pan pokój!
— Z gachem uciekła?
— Nie z żadnym gachem.
— A dzieci? gdzie dzieci?
Podniósł się leniwo po tem pytaniu, podszedł do okna i stał tam przez chwilę. Ramiona jego kurczowo dźwigały się do góry, jakby się przeciągał. Potem odwrócił się do mnie, spojrzał wzrokiem zabitym, jak patrzy lis zaszczuty, z odstrzelonemi nogami, gdy go dopędzają ogary, — zbliżył się i zaczął mówić cicho, zeskrobując paznogciem krople stearyny zastygłej na stole.
— Widzi pan, ja...
I umilkł, uśmiechnąwszy się głupio. Zajrzałem mu w oczy, w same białka...
— A!... — wyszeptałem, zrozumiawszy.
Szliśmy obok siebie długo, w milczeniu. Kilka razy spoglądał na mnie ze strasznym smutkiem, z niewymowną zazdrością, jaką czuć musi człowiek skazany niewinnie na śmierć, gdy idzie między tłumami, które go nienawidzą, i nie dostrzega ani na jednej twarzy wyrazu współczucia. Widziałem, jak pragnie śmierci, jak nie ma w mózgu ani jednej myśli, a jeśli tam pracują jakie, to sprawiają wrażenie garści tłuczonego szkła.
— Chłopiec miał iść do szkół, — zaczął mówić głosem ochrypłym i zdławionym, — nie mogłem... nie poważyłem się na kradzież; na owinięcie palca nie skrzywdziłem nikogo, uczciwym człowiek... A wreszcie, za czemże się miałem rozpadać, kto na mnie wejrzał? Na moją nędzę...
Niespodziewanie zaczął mówić szybko, coraz głośniej, drepcąc na jednem miejscu:
— Przyjechałem nad ranem, wywołałem żonę i mówię jej od razu — tak i tak... Tu stała, gdzie pan teraz — to, mówię panu, pary, suka, z gęby nie puściła, tylko mię ręką pomacała za ramię, popatrzała, pokiwała głową i poszła do izby. Zajrzę ja przez szparę: widzę — stoi przy oknie, jak wiecha, beczy po cichuteńku, po swojemu, łza łzę pobija, a żeby słowo — nic! Zaraz poznałem, że źle. Przysiadłem tu na kuferku i dosiedziałem do białego dnia.
Rano wyleciałem na świat, bo mię tu coś aż dusić zaczęło od tej cichości: szedłem drogą chyba ze dwie wiorsty. Rosa była, chłód. Położyłem się pod lasem: leżę, a w głowie to tak, jakby kowal bił młotem w kowadło. Nieraz to mię tak ściskało, jakby we mnie jakiś człowiek wrzeszczał. Przeleżałem tam ze cztery z pięć godzin; przyszedłem, bo godziny biurowe nadchodziły — słyszę: w stancyi cicho. Zajrzałem za drzwi i zacząłem dygotać: niema nic. Wszystko panu pozostawiła, jednego gałgana nie wzięła, zagarnęła dzieci i poszła.
— Dokądże?
— Wypadłem bez czapki, lecę, ludzi się pytam. — Szosą, powiadają, widzieli, jak szła. Uleciałem jakie pół mili: niema! Dopiero zda mi się spojrzeć na bok — idą boczną drogą, cały tabor; Kazię niesie na plecach, to najmniejsze na ręce, a resztę zagania, zagania...
Wołać nie mogłem, bo mię w gardle ścisnęło, z sił opadłem. Jak mię zobaczyła, wzięła z drogi kamień, jak bochenek chleba, i szła do mnie. Tom się jej u nóg włóczył, po trzewikach całował, w poprzek drogi kładł — na nic! Z nią nie poradzi: nożami ją pokraj — nie i nie! Jak te dzieci zaczęły płakać...
Nagle odepchnął mię, skoczył we drzwi do izby i runął tam na łóżko. Gdym wszedł za nim, widziałem, jak wbił głowę w poduszkę i zaczął ją targać, jak pies, zębami. Rozległ się płacz dziki, okrutny, jakiś zwierzęcy...
W pokoju pana Dominika Cedzyny ciemno i cicho, choć stary jegomość nie śpi. Oparłszy się plecami o poduszki, wpół leżąc na łóżku, zatopiony jest w dziwacznych myślach, do niebywałego ogromu podniesionych przez ciszę nocną. A noc jest cicha śmiertelnie. Światło księżycowe, przestrzeliwszy grubą warstwę szronu, co zabielił szyby niby wapno, stoi na powierzchniach starych gratów, dwu ścian, części sufitu i podłogi, bez ruchu, jakby z zimna skostniało, takie samo zapewne, jakie oświetlać musi tej nocy kłody, gnijące na dnie wód, przywalonych lodem. W szparze szerokiego zapiecka odzywa się czasami świerszcz, w kącie pokoju kołace głucho stary zegar szafkowy, ostatni zabytek świetności minionej. Śpiew świerszcza i tępy szczęk wahadła sprawiają panu Dominikowi niejaką, trudną do określenia, ulgę. Gdyby nie te dwa litościwe szmery, rozszarpałyby mu chyba serce tłok i burza uczuć i odebrała rozum nawałnica ponurych myśli. Gdy z mrocznych kątów izby wychylać się poczną zmory bojaźni, gdy w sercu żarzyć się poczyna żal bezsilny i łzy okrutnego bólu palą powieki, — świerszcz szepce głośniej, zupełnie jakgdyby wyraźnemi słowami, sylaba za sylabą, mówił: «Wzywaj Go w dzień utrapienia, a wyrwie cię i czcić Go będziesz». To dziwne zdanie, ta rada czy modlitwa, utajona w szmerze robaczka nocy, jest jedynym i ostatnim punktem podparcia dla wytrąconych ze zwyczajnej kolei myśli samotnika.
Kilkakrotnie zapalał świecę, sądząc, że go światło uspokoi. Daremnie. Skoro zatlił zapałkę, rzucał mu się w oczy list syna i przypominał, jakie i gdzie ta męka ma źródło. Teraz ogarnęła go chęć zajrzenia raz jeszcze nieszczęściu w same ślepie, dźwignęła z niemocy ducha biedna odwaga smutnych aż do śmierci: zapuścić sondę w głąb rany, do cna ją wymacać, przekonać się naocznie i nieomylnie, że jest niewyleczalną — no, i niech tam wszystko jasne pioruny spalą!
Nałożył okulary, odsunął list za płomień i powoli, półgłosem czytać zaczął:
«Mój drogi ojcze! Ze wszystkich moich złotych marzeń dyabeł sobie fidybus skręcił i zapalił cygaro. Chełpiłem się niegdyś z moich zdolności do matematyki, oczy mi na wierzch wyłaziły z pychy, gdy koleżkowie kpinkowali, że ja już w łonie matki, w randze sześciomiesięcznego embryona, oczekując chwili wydostania się na ten padół rachunku różniczkowego, rozwiązywałem z nudów algebraiczne zadanie o gońcach. Teraz przeklinam i te niby zdolności i te głupie rachunki. Gdybym był pasał krowy na wygonie, albo i same wieprzki... Ale co to pomoże w bawełnę obwijać! Awantura ma taki deseń: Mniej więcej przed trzema tygodniami prosi mnie do siebie profesor i daje do czytania list niejakiego Jonatana Mundsley’a, chemika, byłego profesora w jednym z uniwersytetów angielskich. Ten pan, porzuciwszy katedrę, urządził sobie laboratoryum prywatne i prosi naszego starego o wskazanie mu najzdolniejszego z pomiędzy asystentów naszej politechniki, chce bowiem takiemu facetowi powierzyć kierownictwo owej budy. Obiecuje płacić dwieście franków miesięcznie, dać mieszkanie, wszelkie materyały, jakich chemiczna dusza zapragnie, opał i inne przyjemności, — no, i prawie zupełną swobodę w pracy. Gdym list przesylabizował, profesor odebrał go z rąk moich, złożył starannie, schował do szuflady, skrzywił się swoim zwyczajem i, podawszy mi flegmatycznie kończynę, siadł przy biurku i wetknął nos w papiery. Patrzałem z podziwieniem na jego łysy czerep, gdy ten stary niedojda mruknął:
— Tam już napisałem... Należy wziąć ciepłe spodnie i wełniane skarpetki. Wiadoma rzecz... mgły... Miasto Hull nad morzem. Jeżeli brak panu pieniędzy, mogę pożyczyć trzysta franków bez procentu na trzy miesiące. Tak... Tylko na trzy miesiące.
«Zrobiło mi się haniebnie głupio. Azaliż ja, — myślałem, — wziąwszy na się postać najzdolniejszego między chemiki, pojadę w wełnianych skarpetkach nad morze, aż do miasta Hull? Czemu nie kogo innego spotyka takie zaszczytne wyróżnienie, taki los szczęśliwy? Bo to los! W pracowni Mundsley’a, bez troski, o jutrzejszy obiad i dzisiejsze przyszczypki od butów, można pracować nietylko nad zdobyciem nowych wiadomości, ale i zaspakajać hypotezy, wydłubane ze swego własnego mózgu.
«Ta chemia ma swoje psie figle... Skoro człowiek raz w to błoto wlezie, jeżeli jeszcze powącha spraw niezbadanych, a wiecznie nęcących, porywa go taka przecież szewska pasya odnajdywania nowych «prądzeń», że gotów i o wełnianych skarpetkach mniej dokładnie pamiętać. A zresztą, mój Tatku, zobaczyć Anglię, jej prawdziwie wielki przemysł, te cuda cywilizacyi, te kolosalne skoki ludzkiego geniuszu! Zabrałem się i wyszedłem. Posiedziałem na Stapferwegu, a stamtąd, gnany niepokojem ruszyłem na miasto. Zamiast wszakże zwołać publikę do Kropfa, gdzie tradycya surowo nakazuje oblewać wyjątkowe zdarzenia, puściłem się nad jezioro. Nie pamiętam, kiedy znalazłem się na drodze, prowadzącej do Westmünster. Ciemna mgła kąpała się we wzburzonych falach; rude, obdarte, poszczerbione zbocza i upłazy gór wynurzały się z niej kiedy niekiedy, niby fantastyczne wyspy; żałośnie krakały mewy, szybując nad samą wodą.
«A więc jadę, — myślałem, — do ziemi angielczyków ziemnowodnych, jadę nad morze, nad dalekie i nieznane morze... Nadaremnie tak długo łudziłem się nadzieją, że pojadę w inne strony, że po ośmiu latach inny zobaczę krajobraz. Nadaremnie w ciągu ostatnich trzech lat wysłałem tyle strzeliście rekomendowanych afektów do Łodzi, Zgierza i tym podobnych Pabianic, upraszając o posadę z płacą czterdzieści, trzydzieści, niech tam zresztą wszyscy dyabli! ~ dwadzieścia pięć rubli miesięcznie. Napróżno wynosiłem pod niebiosa moje talenty chemiczne, cytowałem moje patenty, obiecywałem wynaleźć nowe środki drukowania perkalików. Skompromitowałem się tylko w oczach własnych i świętej nauki. Tam żydkowie i niemczykowie wszystko już wynaleźli, zatkali wszystkie miejsca i popychają wielki przemysł. Rozwiały się marzenia o tem, że cię, mój Staruszku, mit pompe und parade zabiorę do siebie, że posprawiamy sobie nowe przyodziewki (samych butów kozłowych z cholewami po dwie pary na chłopa), że naznosimy tytuniu, cukru, herbaty, kiełbas — licho wie zresztą czego, — że się będziemy wieczorami, jak ostatnie szewcy, zgrywać w domino i świętej pamięci Kozików wspominać... Kozików!... Czy też ojciec pamięta ten wydmuch piaszczysty za naszym ogrodem, obrośnięty krzywemi sosnami i nizką, szorstką trawą? Sam nie wiem, czemu tak lubię myśleć o tej dziurze. Pamiętam raz... Po długich i tęgich mrozach, po ciężkiej zimie, nastał pierwszy dzień ciepły, prawie upalny. Był to jeden z pierwszych dni marca. Około południa obnażył się niespodzianie ze śniegu szczyt owego wzgórza, wylazł ze skorupy i zaczerniał nad białym widnokręgiem, jak garb potworny. Stałem wtedy w oknie i wydawałem lekcyę korepetytorowi, — pamięta go Tatko? Kudłatemu Kawicy. Coś mię kolnęło. Nie wiem, jakim sposobem wykręciłem się z lekcyi, wypadłem na dwór, zwołałem psy folwarczne i «co koń skoczy!» przez zagony, przez pastwisko, bez czapki!... Do dziś dnia mam w sercu tę chwilę, te uczucia, jakby to było wczoraj. Po igłach, gałęziach, po korze odziemków sosnowych spływały ogromne, brudne krople, ciężko kapały na zaspy i dziurawiły je nawskróś; każdy skostniały badyl, każdy pniak, kamień, każde drzewo, każdy przedmiot wciągał w siebie, połykał wszystkiemi porami promienie słońca i stawał się w mgnieniu oka ogniskiem ciepła. Dokoła drzew, krzaków, suchych łodyg chwastu, dookoła kamieni i kołków, drążyły się w oczach ogromne jamy i ukazywał w nich jasny, wiotki piasek. Każde jego ziarenko, nasycone ciepłem, zdawało się żarzyć i płonąć, szerzyło na zmarzniętych towarzyszów radosny ogień. Ziarnka piasku parzyły śnieg ze spodu, drzewa i krzaki chlustały nań ciepłemi kroplami, przykopy i zagony zdawały się dźwigać zdławione grzbiety. Z dalekich pól szedł gęsty opar, niby dym ciepły, magał się i przewalał nad równinami, a trząsł i połyskiwał nad wzgórzem.
Stado wróbli wygrzewało się na gałęziach suchej wierzby i ćwierkało, jak na trwogę. Rozpuszczone, jak u indyków, ich skrzydła strzepywały z gałązek lód i osiędzieliznę, dzioby kuły niecierpliwie w próchno, obwieszone soplami. Zdawało mi się wtedy, że całe to stadko śpiewa jednę pieśń dziwną i nigdy nie słyszaną, przejmującą do szpiku kości. I popłynęły nareszcie pierwsze wody wiosenne, bujne, nagłe, gwałtowne, jak łzy niespodziewanego szczęścia. Sączyły się brózdami, żłobiły sobie głębokie łożyska w posiniałych kolejach, wyrzniętych przez sanice, lały się po wierzchu śniegowej skorupy, z cicha, radośnie szemrząc. W naszych strumieniach woda wezbrała, powstawały wiry huczące, odsłaniały się brzegi i spływała po nich, jak ropa, żółta, rzadka, rozmoczona glina. Pnie brzóz nadwodnych zanurzyły się w rzekę i ssały korzeniami tę wodę żywą...
«Wpadłem w szał: spuszczałem strumyki, ułatwiałem spadek wodospadom, stawiałem tamy... cieszyłem się w głębi serca, że skostniałym badylom ciepło, że już żaden wróbel nie zmarznie i wyciągałem po raz pierwszy w życiu dziecięce ramiona do tej wielkiej niewiadomej...
«Czy też to miejsce jest tam jeszcze? Pytanie godne głowy i pióra doktora Piotra Cedzyny — Nieprawdaż? Ach tak!... Człowiek, któremu odejmą strzaskaną rękę, czuje ciągły ból w próżni, równającej się długości ręki. Często budzę się po twardym śnie z tym nieujętym bólem w próżni. Oto przyjdzie nowa wiosna... Zobaczę ją we mgłach, przydymionych sadzą fabryczną, — a zarówno tam, jak tutaj, będę niósł w sobie kły upiora, głęboko zapuszczone w duszę... I tak zawsze, bez końca...
«Zapomniałem, o czem właściwie chciałem ci pisać, mój Stary, mój Drogi Stary... Jestem sam na świecie i ciebie mam tylko, jak drugą połowę siebie, jak oddartą i niezmiernie daleko uwięzioną połowę duszy. Nie gniewaj się, że piszę rzeczy nieciekawe — piszę, jakby do siebie... Gdym tedy stał nad brzegiem jeziora, było mi strasznie podle. Wielkie, przezroczyste, jasnozielone fale biegły z jakiegoś nieznanego miejsca, schowanego we mgle, trzepały się u brzegu, pękały, rozpłatane przez ostrza kamieni, a każda ześlizgując się wzdychała: «Jesteś, jak mrówka wychowana w lesie, gdy ją na środek stawu wiatr zaniesie...»
Pan Dominik odrzuca list ze złością i, podparłszy brodę pięściami, siedzi nasrożony, jak kania. Nie męczą go już teraz fantastyczne, bezprzedmiotowe rojenia, ale zato skupiają się i kojarzą logicznie, nie mniej przeto bolesne myśli. Czemu taki koniec wzięło życie? gdzie przyczyna tych wszystkich wypadków? Dlaczego jedyny syn nie słucha ani próśb, ani zaklęć, ani przedstawień, ani rozkazów i, zamiast się uniewinniać, pisze rzeczy sentymentalne i niezrozumiałe? Dlaczego nie powraca? Gdyby się tylko zjawił, przy protekcyi, podeptawszy nieco, znalazłoby się dla niego doskonałe miejsce, posażną pannę... Dlaczego? — To rzecz jasna. Człowiek nie może żyć i pracować, — odpowiada sobie pan Cedzyna, — jeśli ktoś nie żył przed nim i nie pracował dla niego. Ten ktoś — któż to jest? — Ojciec. Przez urodzenie ojciec nie daje jeszcze synowi życia, — daje tylko obietnicę życia, wychowanie poczyna je, a dziedzictwo dopiero zapewnia i uzupełnia. Tu jest źródło konieczności dziedziczenia w rodzie ludzkim. Ono jest węzłem, co spaja pokolenia umierające z rodzącemi się, wypływa z tego, co jest niezbędne we względzie potrzeby ciała, tworzy i uwiecznia rodzinę. Rodzina bez dziedzictwa jest stosunkiem niedorzecznym, bolesnym, jest męczarnią narzuconą człowiekowi przez Opatrzność... Taką klątwę my na sobie dźwigamy z Piotrusiem! Dziedzictwo dopiero jest znamieniem człowieczeństwa; przez nie, razem z owocami pracy, pozostawia synowi ojciec owoc swych wrażeń, pojęć, rozwagi, odkryć i domysłów, wszystkiego słowem, co mógł nabyć długoletniem doświadczeniem. Syn od punktu, w którym się ojciec zatrzymał, postępuje i sięga dalej na drodze bogactwa, oraz inteligencyi, — a tym porządkiem praca przechodzi z rąk do rąk, gromadzi się, rozwija, opiera jedna na drugiej i formuje piedestał, na którym wznosi się coraz wyżej... cywilizacya. W rosnącym postępie społeczeństwa, jeżeli kto raz utraci wątek już go niepodobna pochwycić, — i jeżeli ojciec był niedołężnym w pracy, syn cierpi za winy niepopełnione, a nieszczęście z krwią się przekazuje. Dziedzictwo trzyma dzieci w obrębie progów domowych i zaspakaja ostatnią i dlatego może tak wielką i gwałtowną namiętność starości, namiętność obcowania z potomkami...
— Ja to wszystko straciłem, — szepce pan Dominik, ściskając sobie skronie, — straciłem na zawsze! Głos starości woła na mnie o ducha i krew, a ja jestem, — jak rzeźbiarz, od którego żądają w terminie skończonego posągu, podczas gdy on, prócz idealnego w duszy obrazu, nie ma ani garści gliny. Ośmnastoletniego wyrostka puściłem bez grosza, samopas za granicę... cóż dziwnego, że wyrósł na obcego mym wyobrażeniom, na nowożytnego człowieka? Czemże ja go przyciągnę? Miłością, śmiertelną tęsknotą?... Co nas łączy? Nazwisko chyba, które on po nowomodnemu lekceważy sobie. To nowoczesny człowiek: uczyni ze sobą, co chce i jak chce. Za moich czasów syn był w ręku ojca, słuchał go i czcił, nie miał prawa opuścić pod groźbą surowego wyroku naszych ludzi, nie zasmucił ojca, bo wisiało nad nim twarde i mocne, niepisane prawo. Teraz ono rozwiązane leży, odkąd zniknął nasz obyczaj szlachecki. Synowie nasi odeszli w świat... Szukają nowej prawdy. Śpieszą po twardym gościńcu, w skwarze i znużeniu, — zdaje im się bowiem, że na najbliższem wzgórzu tej drogi leży nie tylko ten skarb, ale i szczęście ducha. Nas wstrzymywała w biegu mądrość rodzicielska, pokazując, że ta nadzieja czczem jest mamidłem. Ich nic nie wstrzyma, to też w duszach ich niema «miękkich włókien» czułości. Słabych i nikczemnych mieli ojców. Ach! Wielka nasza wina!... ale czyż nasza tylko? My, członkowie szeroko rozpostartej rodziny szlacheckiej, stanowiliśmy odrębną społeczność, byliśmy cennem zbożem, rosnącem na pocie tłumu, jak na nawozie. Czy nie tworzyliśmy postępu, nie piastowali cywilizacyi, nie rozwijali prawidłowo naszej myśli? Duch czasu wsiał nas w gminy, jakby ktoś ćwierć dorodnego żyta wsiał w pole nędznej wyki. Rozbiliśmy się na jednostki, zwyrodnieli i zgoła znikli. Cóż z tego, że ja przystosowałem się, że poszedłem na służbę do pierwszego lepszego bękarta losu, do syna jakiegoś przekupnia, do parweniusza, który rozmaitemi protekcyami, stypendyami z lewej ręki, pokornem całowaniem mankietów doszedł do dyplomu inżyniera i możności zgarniania pieniędzy na torach kolejowych? Co z tego, że wyłamałem ze stawów moje harde myślenie z takim trudem, jakbym wyłamywał kości, — że nauczyłem się zginać kark i pracować, jak ostatni z moich niegdyś parobków? Co z tego, że zdławiwszy w sobie obrzydzenie, wsiadłem na karuzelę pojęć nowoczesnych? Nie przestałem być sobą i nie zostałem mieszczuchem. Co stokroć gorsza, nie rozumiem mego syna, nigdy nie będę jego przyjacielem, nigdy nie będę godnym jego współczucia, jego, co jest jedyną na całym szerokim świecie istotą z mojej krwi. I nic się już nie zdarzy w tem plugawem życiu, oprócz jednego wypadku godnego uwagi, oprócz śmierci. Piotruś pojedzie do Anglii. To znaczy, że gdy ja będę umierał, gdy ktoś litościwy wezwie go telegraficznie, on, przy największym pośpiechu, może przyjechać nazajutrz po moim pogrzebie. Po mojej nędznej śmierci... Nigdy już nie pomacam rękami jego włosów, ani nie usłyszę głosu. Zapomniałem, jak on mówi, i nie mogę sobie przypomnieć tego dźwięku. Ciągle się w czyjejś mowie odzywa, krąży mi koło uszu i ciągle zwodzi.
Nigdy nie obejmę oczami jego postaci, jego męskich, szerokich ramion. Taki był wtedy chuderlawy, mizerny tego wieczora, kiedym go odprowadzał, nie przeczuwając, że na zawsze. Do końca będę nasłuchiwał, wyczekiwał, jak głupi, do ostatniej minuty życia — nadaremnie.
W tej chwili stary szlachcic czuje znowu w sobie mroźne powiewy obawy.
— On zupełnie o mnie zapomni, — szepce zbielałemi wargami. — Ani razu o mnie nie pomyśli... Ale co... nie pomyśli! On dobrowolnie umyślnie zerwie, przestanie pisywać, zaprze się. Ogarną mu myśl jakieś wyobrażenia. Co to jest ojcostwo? zada sobie pytanie jakiś filozof nowoczesny. Nagromadzi dowodów i wykaże z oczywistością nieodpartą, że ojcostwo to złudzenie uczuć, to pewien nawyk moralny, który dla takich, a takich przyczyn wytrzebićby z dusz warto. Może nawet... o, rozpaczy!... będzie miał słuszność! Nie będzie wcale podły, ani głupi, tylko wykształcony. Nikt go za to nie skarze, nikt nawet nie obwini. Jakież jest na to prawo?
— Trzeba się ratować, — mówi starzec, załamując ręce.
Zimny pot spływa mu z czoła, serce uderza twardem, głośnem, powolnem tętnem. Za pomocą siły ducha, mocnej, a cienkiej, jakiejś jaźni nagle skupionej i wyłamanej z głębi istoty moralnej, stara się zbadać swój rozum, podniecić go, wyćwiczyć i wyostrzyć do walki z sofizmatami syna.
— Ja cię nauczę błaźnie, ja ci wytłumaczę, ja cię przekonam, że łżesz, — mówi głuchym i twardym głosem.
Bolesny, natężony, bezowocny paroksyzm poznania podpowiada mu zdania cudaczne i plugawe. Starzec chwyta je i pomija, szuka innych i znowu tropi coraz nikczemniejsze myśli synowskie, zupełnie tak, jak ogar tropi ślady sarny podczas zamieci śniegowej, gdy wicher je zwiewa.
— Chemia ma swoje psie figle... Dlatego leci na koniec świata. Cóż znaczy stary jakiś dziad, któremu los odbierał po kolei wszystko, aż do ostatniej szmaty odzieży i ostatniego złudzenia!
Wszystkiemi potęgami ojcowskiego serca klnie tę naukę. Jakaś umiejętność, coś, czego nie można ani zniweczyć, ani nawet nienawidzieć, — porwało chłopca, jak śmierć.
— Oddaj mi go! — skamle, — wypożycz na jeden dzień cały. Więcej nie chcę.
Pan Teodor urodził się w mieście Warszawie, bodaj że na Krochmalnej ulicy, gdzie ojciec jego skromny, ubogi, ale chędogi szynczek narożny utrzymywał. W latach pacholęcych bawił się mały Teoś wraz z czeredą młodszego i starszego rodzeństwa, że tak powiem, w rynsztoku, wybijał szyby sąsiadom starozakonnym i byłby był został na zawsze w stanie barbarzyństwa, gdyby nie jedna szczęśliwa okoliczność. Oto właścicielka domostwa, gdzie mieścił się instytut starego Bijaka, dama draśnięta zębem czasu i przedziwnie uczuciowa, dostała pewnego pięknego poranku celny strzał z procy, naciągniętej ręką małego urwipołcia. Kamień utkwił w samym koku i przyprawił podstarzałą pannę o kilka dni płaczu i cierpień moralnych.
Rozkazała przywołać do siebie Teosia, patrzała nań długo, a wreszcie rzekła:
— Pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę.
Chłopiec był nadspodziewanie zdolny, w lot naukę w sztubie pochłonął i w sekrecie nawet przed zapijającym wszelkie sprawy Bijakiem seniorem, zdał do gimnazyum. I tam szedł z nagrodami z klasy do klasy, cicho a skromnie. Opiekunce na imieniny pisał laurki, całował kolana i ręce, a po jej śmierci, musiał, sierotka, wiele nacałować mankietów, nim wreszcie zdał do Szkoły Głównej i kończył wydział matematyczny i przy pomocy tych i tamtych dostał się do Instytutu.
Wszystko to gładko mu poszło. Nie będę opiewał wszystkich jego promocyi, przygód, zachodów, zmian sposobów myślenia i miejsc pobytu, — dość będzie, gdy powiem, że budował wiele pięknych mostów, dużych dworców, wielką ilość dystansów, — i że, nim upłynęło lat dziesięć od ukończenia studyów, posąg nasz miał już kilkadziesiąt tysięcy rubli, ulokowanych bezpiecznie i świetnie. Do posad przy eksploatacyi nie kwapił się, wolał zawsze trzymać z grubemi rybami i asystować przy budowie dróg nowych. Pieniądze płynęły do jego kieszeni szerokiem łożyskiem, drobna niejednokrotnie usługa, słówko zgrabnie pochlebne, dzielna, niewinna na pozór operacyjka, co więcej, szczęśliwy dowcip warszawski — napełniały na nowo pugilares, po jakiejś inżynierskiej bachanalijce chwilowo opróżniony. Nie mówię o rezultatach głęboko i systematycznie obliczanych planów działania...
...Wśród uśmiechów losu, inżynier nasz, wyznać trzeba, nie zapomniał o ubogiej familii z Krochmalnej ulicy. Prowadzał za sobą kohortę nietylko braci, ale bliższych i dalszych kuzynów, z których każdy już po tygodniu operowania, pod okiem dobroczyńcy, chadzał przy zegarku i rujnował się na modne haweloki. Na południowem wybrzeżu Krymu, pan Teodor posiadał wytworną willę, gdzie królowała pięknie rozkwitła małżonka jego, czytelniczka niegdyś Buckle’ów i Millów. Cudownie tam było: w oddali falowało morze, dokoła rozścielał się las podzwrotnikowych krzewów. Zdawało się, że pan Teodor do końca życia będzie sobie w wolnych chwilach odczytywał to tę, to inną stronicę Dekamerona, (mądre bowiem księgi rozdał na pamiątkę niewyspanym telegrafistom), gdy oto niespodziewanie zjawił się demon niepokoju...
...Wówczas właśnie poczęto w kraju budować drogę żelazną, — pan Teodor zjawił się i wziął nowy dystans.
Zaraz po objęciu robót przyplątał się do niego zrujnowany do szczętu obywatel ziemski Dominik Cedzyna. Początkowo pełnił na budującym się plancie obowiązki zwyczajnego dozorcy, poganiacza ludzkiego stada, później zaskarbił sobie względy naszego przedsiębiorcy i do innych celów użytym został. Dziwnie wyglądał ten elegancki, wyprostowany starzec, z miną pana, zawsze wytwornie i czysto ubrany, gładko uczesany i wygolony starannie, kiedy stał w pobliżu drzwi wobec Bijakowskiego, rozwalonego niedbale na krześle. Inżynier doświadczał demokratycznej rozkoszy, trzymając przy drzwiach byłego panka, mówiąc do niego: «pójdziesz mi, mój panie Cedzyna»... albo: «tyle już razy mówiłem panu Cedzynie»... albo: «trzeba być mazgajem, panie ten... panie Cedzyna».
Twarz starego szlachcica nie zdradzała nigdy ani śladu gniewu, ani cienia obrazy, ani pozoru zdziwienia. Czasami tylko po zaciętych jego wargach przemykał się tęskny, dziecięcy niemal uśmiech, czasami wypłowiałe oczy zachodziły mgłą jeszcze bardziej i zdawały się nic nie widzieć. Nigdy wszakże żrące go upokorzenie nie wynurzało się na zewnątrz w dźwięku mowy, lub treści słów.
— To także honor, to punkt honoru — myślał. — Ja i tak pan, a tyś i tak cham!...
Miał ten człowiek jednę tylko pociechę i nadzieję. Skoro nadchodził wieczór, gdy robotnicy, zlani do suchej nitki potem, rzucali łopaty i, zjadłszy strawę, padali w sen kamienny, gdy panowie inżynierowie zasiadali do winta, — Cedzyna szedł wzdłuż plantu do sąsiedniego miasteczka.
Głowa jego podnosiła się wtedy dumnie, oczy nabierały blasku, usta szeptały: «Piotruś... och, Piotruś».
Pukał do okna poczmistrza i ugrzecznionym, bojaźliwym głosem pytał, czy niema listu do Dominika Cedzyny. Jeżeli ten list upragniony otrzymał, oddalał się szybko, pieszcząc kopertę palcami i do warg ją przytulając. Potem w swej nędznej izdebce stawiał świecę przy łóżku i zaczynał czytać. Czytał powoli, w sposób dziwaczny: nie przebiegał oczyma od razu całego listu, lecz wykradał jedno, dwa zdania, kilka słów — i składał pismo. Czasami koniec listu odczytywał dopiero trzeciego dnia po otrzymaniu. Gdy mu dokuczono, gdy go obrażono, gdy czuł, że mu klatkę piersiową coś gnieść zaczyna, niby obręcz żelazna, i krew uderza do głowy, — macał boczną kieszeń surduta, gdzie nosił paczkę listów od syna — i odzyskiwał spokój. W każdej chwili wytchnienia, podczas obiadu czy chwilowej przerwy w robocie, wydobywał arkusik i wmyślał się w jakieś zwyczajne zdanie. Wtedy uśmiech łagodny, jak promyk słońca, wypogadzał jego twarz drewnianą i skrzepłą na niej troskę niweczył.
W odległości wiorsty od dźwigającego się nasypu, stanowiącego część dystansu pana Teodora, sterczało pośród pól wyniosłe wzgórze, porośnięte jałowcem i uwieńczone szarym, zębatym grzbietem skał wapiennych. Góra należała do folwarku Zapłocie, a folwark do niejakiego pana Juliusza Polichnowicza. Inżynier zwrócił uwagę na owo wzgórze zaraz po rozpoczęciu robót, zbadał skały, znalazł w nich obfitość węglanu wapna i niewielką ilość obcych przymieszek, dostrzegł że zbocza i osypiska wykazują piękne pokłady wyborowej gliny, — to też w kilka dni po przyjeździe zabrał ze sobą pana Cedzynę i pojechał do folwarku Polichnowicza. Zmierzch zapadał, kiedy furmanka zbliżała się do Zapłocia. Folwark stał u samego podnóża góry. Zabudowania otaczał szeroki czworobok usychających topól. Budynki były w stanie opłakanym: waliła się w gruzy stara gorzelnia i wyciągała ku niebu obdarte z poszycia krokwie, jak kościotrupie piszczele, nachylały się ku ziemi dachy stodół; tu i owdzie sterczały żerdzie rozwalonych płotów. Kamienista droga, urozmaicona zatrważającemi wyrwami mijała pewien rodzaj bramy i prowadziła przez dwór. Ogromny, czarny dach domostwa zjeżdżał ze ścian w tył i jednym swoim krańcem dosięgał prawie ziemi.
Kiedy wasąg naszych przedsiębiorców zatrzymał się przed gankiem, w dwu oknach błyszczało światło. Jakaś figura zjawiła się we drzwiach.
— Czy to ty, Szulim? — zapytał głośno stojący na progu.
— Nie, to nie Szulim, — odpowiedział Bijakowski. — Czy dziedzic jest w domu?
— Któż tam, u dyabła?
— Czy dziedzic tutejszy jest w domu?
— Dziedzic?
— Można się z nim widzieć?
Osoba znikła i jednocześnie prawie światło w oknach zgasło. Wędrowcy nasi wstąpili na ganek, lecz znaleźli drzwi zamknięte. Bijakowski zastukał.
Żadnej odpowiedzi.
— Dziwna rzecz! — zauważył pan Dominik.
Inżynier zeszedł z ganku i zajrzał za węgieł dworu, szukając innego wejścia. Musiały tam być jakieś drzwi, biegano bowiem tamtędy, białe postacie wsuwały się do dworu i wymykały do ogrodu, dźwigając jakieś ciężkie przedmioty, coś w rodzaju szaf, luster, kanap, stołów, łóżek, obrazów.
— Nadzwyczajny dom, — mówił do siebie zaciekawiony do żywego «bourgeois». — Ten obywatel wyprowadza się, widocznie, czy co u licha?... o tej porze... panie Cedzyna...
Pau Dominik pokiwał melancholijnie głową i cicho westchnął.
Z pomiędzy pokrzyw i kęp bzu wysunęła się wreszcie jakaś babina, podeszła do Bijakowskiego i bezczelnie zaglądała mu w oczy.
— Coście to za jedni, ludzie? Skądeście?
— Jesteśmy z kolei, chcemy rozmówić się z tutejszym panem, — mówił do niej pan Cedzyna. — Mamy do pana interes. Chcemy od niego kupić kamień... Słyszysz? Jest ten wasz pan? można go widzieć?
— Pana niby? — namyślała się baba.
— Naturalnie, że nie ciebie...
W tej chwili wynurzył się z mroku cień inny.
— Panowie kolejarze... aha... Proszę, bardzo proszę... Maryna, rypaj zapalić lampę. Każ wnosić napowrót. Proszę panów... Jestem Polichnowicz.
Drzwi, prowadzące z ganku do sieni, otwarły się znowu i przybysze wprowadzeni zostali do obszernego pokoju o bardzo niskiej powale. Stało tam mnóstwo mebli i sprzętów w szczególniejszem ugrupowaniu: komoda wysunięta była na środek pokoju, na niej leżało kilka obrazów w grubych, złoconych ramach i lustro, stół zarzucony był stosem rzemieni, uzd, batów, szpicrut, popręgów, torb myśliwskich z przyborami do polowania; roztwarty kufer odsłaniał wnętrze pełne brudnej bielizny i zniszczonej odzieży. Na łóżku, okrytem podartą kołdrą, spoczywało olbrzymie psisko z familii dogów, a na wyciągniętej kanapie spał maleńki kudłaty piesek. Gospodarz usiłował za pomocą forsownego wykręcania knota, wydobyć z zakopconej lampki większy płomień. Był to młody człowiek, lat około trzydziestu, nieco przygarbiony, o twarzy wywiędłej i zużytej.
— Siadajcie panowie, — mówił, rzucając z krzesełek na ziemię porozmiatane części męskiego odzienia i przysuwając gościom kulawe krzesła. — U mnie to cokolwiek po kawalersku, ale bo to z tymi sekwestratorami... Fintik! won, podlecu!...
Kudłaty piesek podniósł łeb niechętnie i machając ogonem, zsunął się na podłogę.
— Proszę pana, — zaczął Bijakowski, — taki jest nasz interes: Do pana należy góra, w której pobliżu prowadzimy plant kolejowy?
— Góra? «Świńska krzywda?» no, do mnie należy... i cóż z tego?
— Pan z niej żadnego zysku nie ciągnie?
— Jakiż ja zysk mogę ciągnąć z takiej góry? Kpisz pan, czy co?
— Pastwisko pewne, — wtrącił pan Cedzyna nieśmiało.
— Jakie pastwisko! — oburzył się Polichnowicz. — Kamień na kamieniu i trocha jałowcu. Miejsce ustępowe dla trznadli... chciałeś pan chyba powiedzieć. Ale co panom znowu do tej Góry?... Fintik! won, podlecu!...
Piesek zeskoczył znowu z kanapy, na którą się był wdrapał.
— Krótko mówiąc, — ciągnął inżynier, — jabym kupił od pana kamień z tej góry i prawo wybierania gliny. Czy zgadza się pan?
— Kamień? A prawda... Owszem, panie dobrodzieju, z największą przyjemnością.
— I coby też pan żądał?
Polichnowicz zaczął kręcić w palcach papierosa, założywszy nogę na nogę w ten sposób, że końcem śpiczastego buta dotykał prawie swego nosa. Milczał. Dopiero gdy załatwił proces umieszczenia papierosa w cygarnicy i otoczył się kłębami dymu, wypalił śmiało:
— Odstąpię panu za ośmset rubli.
Bijakowski zaczął się śmiać krzykliwie:
— Siedmset rubli!... bagatela! I to za miejsce ustępowe dla trznadli... Cha!... cha!... wie pan, co...
— Nie siedmset, lecz ośmset rubli! Mów pan, co dajesz! Nie lubię, gdy mi się kto w nos śmieje! Fintik! wyrzucę cię za drzwi, kpie jeden, i tyle u mnie zarobisz...
Piesek znowu zlazł z kanapy. Bijakowski spoważniał i nadął się.
— Pan sądzisz, że masz z frajerem do czynienia, — mówił młody obywatel, przymrużając lewe oko. — Ja, panie, jestem dublańczyk i wiem, co jest warta, taka glinka, zmieszana z pewną ilością piasku, bynajmniej nie tłusta... Znajdź pan tu w okolicy taką glinkę i taki kamień.
— Kto wie?... może i znajdę, — powiedział inżynier, wstając i zabierając się do wyjścia.
— No... cóż pan dajesz? Niech słyszę.
W każdym razie nie więcej, jak sto rubli.
Pan Polichnowicz wpadł w głęboką zadumę.
— Dawaj pan na rękę dwieście rubli... i niech tam dyabli!...
— Nie, panie, — rzekł zimno Bijakowski.
— No, to trudno... Dajesz pan sto pięćdziesiąt?...
Inżynier śmiał się pod wąsem ironicznie.
— Spiszemy kontrakcik... co tam!... Może herbaty?
— Ajno, herbaty! — odezwał się niespodziewanie głos z sąsiedniego pokoju. — Pan będzie częstował, a ja nie wiem, skąd panu wezmę tej herbaty... Widzicie!
— Milczeć, małpo jedna! — rzekł Polichnowicz, wcale nie odwracając głowy. — Może panowie kwaśnego mleka z kartoflami?...
— Nie, dziękujemy. Sto rubelków płacę, piszemy umowę, na dwie ręce... jest świadek, pan Cedzyna...
— Pan Cedzyna! — zawołał młody człowiek, obrzucając gościa ognistem spojrzeniem, — pan Cedzyna, z Kozikowa?
— Tak, niegdyś...
— Cóż znowu? Już pana wyleli! Cha, cha!... To dopiero pogrom na ziemiaństwo! Koleje pan dobrodziej teraz budujesz?...
— Pracuję — odpowiedział skromnie pan Dominik.
— Phy!... A no cóż robić!... Piszmy ten kontrakt. Będzie przynajmniej co wsadzić jutro w zęby panom starozakonnym.
Spisano kontrakt — i późno w noc przedsiębiorcy opuścili folwark.
Po upływie kilkunastu dni u podnóża góry funkcyonowała maszyna do wyrabiania cegły, a na skałach roiły się ludzkie postacie. Inżynier zjawiał się na szczycie góry i rozciągający się u stóp jej obszar ciekawem i zamyślonem obejmował okiem.
Był koniec sierpnia, czas orki. Na polach Polichnowicza panował zupełny spokój. Bijakowski nie znał się na gospodarce rolnej, z mozołem odróżniał pszenicę od jęczmienia w kłosie, zastanawiała go wszakże szczególna predylekcya dziedzica Zapłocia do ugorów. Te długie, szare smugi gruntu, pokarbowanego niegdyś przez równe zagony, sprawiały wrażenie, smutne, jak cmentarz. Gdzieniegdzie jednostajną barwę odłogu przerywało pólko ścierniska, albo kartofli, — za nimi ukazywał się znowu i ginął aż w oddali, jednocząc się z nieużytkami i pastwiskiem.
Młody dziedzic przychodził codziennie na górę, siadał na kamieniu, ćmił papierosa za papierosem i gawędził.
— Pański folwark, — mówił do niego Bijakowski pewnego razu, — widziany z tej góry, podobny jest do trupa.
— Dobrze, dobrze... Do trupa! Wziąłem po ojcu folwark źle prowadzony, musiałem zaprowadzić płodozmian umiejętny...
— Płodozmian? Gdzież tu i jakie płody pan zmieniasz? Tu żadnych płodów wcale niema.
— Jakto niema?
— Nie znam się na tem, ale nie widzę ani żyta...
— A bobik?
— Co za bobik?
— No i bierzesz się pan do krytykowania! Widzisz pan ten pas zielony?
— Cóż panu przyjdzie z pasa zielonego, albo i z samego tam bobiku? Żyta nie widzę.
— A tamto ściernisko to po czemże?... po kapuście z baraniną?
— Ależ to chłop przecie dwa razy więcej żyta wysiewa!
— Bo chłop niszczy glebę, sieje żyto po życie... Chłopu pan pozwól tylko, to panu na Placu Teatralnym «zimioków» nasadzi, ale wcale z tego nie wynika, abyśmy mieli, idąc za jego przykładem, wyniszczać grunta. Tu rzeczywiście trzeba trochę kapitału...
Nie pamiętam dokładnie, jak się to stało, dość, że nadeszła ta chwila. Gdy pierwsze lokomotywy świstać poczęły na nowej drodze żelaznej, Jules Polichnowicz wyjeżdżał z Zapłocia, unosząc w podróżnym saku kilka setek rubli. Folwark z ugorami, pustemi stodołami i litanią długów stał się własnością inżyniera Bijakowskiego. Nowy dziedzic przez czas pewien spoglądał z rozkoszą na pochylone pola, zapadający się w ziemię dwór staroszlachecki i wysokie topole z uschniętymi szczytami. Własny majątek! Stare domostwo, — marzył, — przeznaczy się dla rządcy; na wzgórzu, frontem do plantu, wzniesie skromny, ale stylowy pałacyk. Zbyt długo wszakże inżynier nasz był człowiekiem praktycznym, aby idealne marzenie o pałacyku usunąć mogło na plan drugi myśl o ugorach.
— Co począć z tymi ugorami? Czyliż, doprawdy, osiąść w takiem Zapłociu i zacząć uzbierane pieniądze «wkładać» w brózdy, stodoły, owczarnie? Jeździć co niedziela z rodziną do wiejskiego kościółka, zasługiwać się Panu Bogu, aby żyta gradem nie wybijał i strzegł od podpalacza?
Przyjechać na lato do siedziby wiejskiej, obserwować z małżonką zachody słońca, uganiać się, (wraz z tąż małżonką), po pachnących łąkach za różnobarwnymi motylami, czytać Giovanni Boccacia w cieniu lip odwiecznych, nawet kiełbie łowić na wędkę w strumieniu — słodkie to są przyjemności, ani słowa; ale siedzieć tu zimą i łypać oczami na przebiegające pociągi — to, co najmniej, nierozsądek.
Zupełnie inne uczucia miotały duszą pana Dominika Cedzyny. Nabycie przez inżyniera folwarku dało mu nadzieję otrzymania posady rządcy, powrotu na wieś, do roli, rozporządzania się, jak tego dusza pragnie, mieszkania pod strzechą starego dworu. To też zasługiwanie się jego Bijakowskiemu, posłuszeństwo i niemiłosierna pilność przechodziły wszelkie granice.
— Ten pan inżynier wie dobrze, — myślał stary szlachcic, — co wart jest pan Cedzyna. Wie, że to nie dorobkiewicz, goniący za zyskiem; wie, że taki Cedzyna zdechnie z głodu, a nie ruszy tego, co należy do dziedzica; że wypruje ze siebie żyły dla tego, komu służy, bo to jest człowiek, posiadający nieznany dzisiejszym ludziom przymiot, śmieszny maleńki przymiot staroszlachecki — honor.
Nie spełniły się nadzieje pana Dominika.
Zjawili się «indywidualiści» i zaproponowali inżynierowi rozparcelowanie folwarku. Po głębokim namyśle, po spłaceniu długów, — Bijakowski rozsprzedał ugory, pozostawiając sobie zabudowania, skalistą górę i mały skraweczek ornego gruntu poza ogrodem.
Do niepoznania zmieniła się postać tego kawałka ziemi. Kudłaci indywidualiści zwlekli się wkrótce na pola folwarku wraz z żonami, dziećmi, sprzężajem i dobytkiem. Chude szkapy osadników ciągnęły z lasu belki i gonty, koła wozów żłobiły nowe drogi wzdłuż dzikich miedz; wybierano studnie, grodzono płoty i na gwałt wznoszono domostwa. Po całych dniach słychać było łoskot siekier. Kwaśne pastwiska, porośnięte nędzną, kędzierzawą trawką, które, historycznie rzecz biorąc, od czasów kołodzieja Piasta aż do dublańczyka Polichnowicza, służyły tylko za miejsce igrzysk i spacerów dla bystronogich zajęcy, pustki podleśne i obumarłe ugory nabrały teraz tak wielkiej wartości, że się stały częścią składową wielu istnień ludzkich. Liczne oczy wpatrywały się w te kawałki ziemi z niepokojem i serca osnuwały na nich nadzieje.
Gdy nadeszła wiosna, wyszły na ugory pługi i odwróciły skiby, przerośnięte murawą...
Gdy nadeszła wiosna, u podnóża góry, noszącej w mowie gminu nazwę «Świńskiej krzywdy», wybuchały wielkie kłęby dymu. Przyparty do zbocza góry olbrzymi cylinder szachtowego wapiennika wyrzucał w mokre mgły snopy iskier. Długa, nad przepaścią zawieszona ława łączyła okopcony szczyt komina z podnóżem białych turniczek. O kilkaset kroków dalej, bliżej dworu, wznosił się wysmukły, czerwony komin cegielni.
Smugi dymu, płynące po przestworzu niebieskiem, wywabiły z dalekich wiosek, w lasach ukrytych, gromadę bezspodniowców z zapadniętymi brzuchami i wydłużonym przewodem pokarmowym wskutek bezwstydnego przeładowywania go samymi kartoflami. Przyszli i stanęli przed obliczem twórcy cywilizacyi. Inżynier wejrzał okiem mędrca na ich wywiędłe kadłuby, na brudem obrosłe ich dzieci, na znikome resztki spódnic ich żon, córek, kochanek, — i miłosiernie wyznaczył im miejsce w postępie ludzkości.
Ze zrzynów od belek pobudowano lokale mieszkalne w miejscach przez inżyniera wskazanych i poumieszczano tam przybyłych. Zwierzchnictwo nad całą produkcyą objął pan Dominik Cedzyna, osadzony w dwu mieszkalnych izbach dworu. Inżynier opuścił dziedzictwo i udał się tam, dokąd powoływały go nieuniknione warunki ekonomiczne. Przed wyjazdem nauczył starego szlachcica, jak się ma zapatrywać na sprawy społeczne, gdzie zakładać kopalnie gliny, jak zsypywać do pieca bryły kamienia i formować z nich sklepienie, jak poznawać po mocnem świetle wapna, że kwas węglowy wypędzony z tych brył został, jak unikać tworzenia się wilków, jak normować płomienie, wchodzące do pieca z oddzielnych ognisk — i t. d.
I popłynęły jednostajne, równe i bardzo długie dni rzetelnej pracy. Nadzorca wstawał o świcie, budził i prowadził do roboty czeladkę, a późna noc przypędzała go dopiero do starej rudery.
Odwieczne kamienie jęczały pod młotami, waliły się całe urwiska, niestrudzonemi uderzeniami podkopywane, zlatywały ze szczytów i kruszyły się na drobne cząstki ogromne bryły, podważone wysiłkiem ramion. Głębokie miejsca wszczepiania i oparcia żelaznych drągów, żłoby i garby, wykute dziobem ciężkiego kilofa, pozostały na zawsze, świadcząc, ile tam człowiek włożył siły mięśniowej. Za pomocą dwu dźwigni — drąga i oskarda — zepchnięto z posad całe skały, zdruzgotano kolosalne formacye. Braki narzędzia zastąpił prostacki «sposób» na przyrodę, wymysł nie mózgu, ale raczej mięśni. Codziennie o świcie zaczynało się to spotkanie siepaczy z kamiennemi masami, które, nim uległy zuchwałej napaści człowieka, mściły się na nim, czyhały na każdą chwilę jego nieuwagi, na każdy moment omdlenia. Nawisłe złomy, gdy rozpętano nieopatrznie ich utajoną energię, zlatywały niespodziewanie, jak uderzenie piorunu, zabijając i kalecząc; każdy głaz, zanim wtrącony został w czeluść pieca, do ostatka ranił, gniótł, karał ciężarem, twardością, ostrą powierzchnią, parzył ogniem i dusił dymem, jak wróg śmiertelny, wyżerając życie.
Bezkształtne obnażenia warstw głębokich i ułamane wierzchołki stoją na tem pobojowisku, jak płyty grobowe i jak sarkofagi. Szarugi jesienne i wichry zimowe wyżłabiają na ich powierzchniach tajemnicze znaki — może imiona «rycerzy kultury», co tam polegli w boju z przyrodą.
∗
∗ ∗ |
Pan Dominik zasnął dopiero nad ranem. Nie był to posilny odpoczynek, lecz starcze półczuwanie. Zjadliwa, błędna boleść nie usunęła się, nie ukoiła, lecz jak topór kata, ciężka i nieujęta, wisiała w postaci snu nad znękaną jego duszą. Śniło mu się, że stoi na rozmiękłej grobli, u brzegu zamarzniętego stawu. Lód na nim był siny, kruchy i nasiąkły wodą. Nagle zobaczył idącą ku niemu z przeciwnego końca stawu postać omgloną. Widmo szło, lekko się kołysząc, zgrabne zataczało koła, ledwoledwo dotykając stopami gładkiej powierzchni. I oto — w mgnieniu oka — zobaczył tuż przy brzegu, prawie u stóp swoich, falę, zwijającą się ogromnym kłębem, lód, pękający na drobną krę, a na wodzie rozmoczone, jasne, jak len, włosy. Cudne kędziory młodzieńcze to rozbiegały się na wodzie, tworząc jakby koronę, to lgnęły kosmykami do czoła, do jasnego czoła Piotrusia. Starzec usiłuje krzyczeć, ale gardło ma ściśnięte i zatkane, jakby skrzepami zsiadłej krwi; chce rzucić się w wodę, lecz, nie wiedzieć czemu, nie może jej dosięgnąć. Zanurza wreszcie ręce po łokcie i czuje zimno, ścinające, okropne, śmiertelne zimno w żyłach, w piersiach i w sercu. Gdyby mógł wydać jęk, jeden tylko jęk, jeden okrzyk... gdyby chociaż mógł westchnąć...
Brzask zimowego świtu ubielił zamarznięte szyby. Dał się słyszeć łoskot drzwi roztwieranych w czworakach, odgłos skrzypiącego stąpania po zamarzniętym śniegu i rozmów ludzkich. Pan Cedzyna ocknął się i ciężkim wzrokiem powiódł po swej izbie. Maleńka miara pociechy spłynęła do jego duszy, gdy się uświadomił, że to, co widział przed chwilą, snem tylko było. Niestety! to, co czuł przed chwilą, ciągle trwało. Przedsenne zgryzoty rzuciły się nań znowu i, jak mściwe, rozzłoszczone pszczoły, ciąć poczęły jego serce. Obejmowała go złowieszcza niechęć do tej izby, do nadchodzącego dnia, może do siebie wreszcie.
Napół rozebrany usiadł na łóżku i tępym, bezsilnym wzrokiem patrzał w kąt pokoju. Niedosłyszalnie dla samego siebie, zaledwie ruchem warg — wymówił:
— Żeby to już raz, do cholery... umrzeć...
Rozległo się stukanie w szybę, jakiem jeden z robotników, pełniący obowiązki stróża, dawał znać nadzorcy, że idzie z naręczem drzew palić w piecu. Pan Dominik nie poruszył się. Dziki wstręt i bezmyślna nienawiść zaciskały jego pięści. Wszystka jego inteligencya osiadła na jednej trzeźwej myśli:
— Żeby to już raz...
Stukanie w szybę powtórzyło się i nieznany głos zawołał:
— Czy pan Dominik Cedzyna jest w domu?
Stary zerwał się na równe nogi. Wszystko jedno, kto to stuka, — byle ktoś obcy, jakiś człowiek nieznany, byleby nie ten parobek w cuchnącym kożuchu.
— Panie Cedzyna! — zawołał ktoś z za okna.
Wszystka krew spłynęła nagle do serca starowiny. Pośpiesznie wciągnął długie buty, zarzucił na ramiona lisiurę i, pobiegłszy na palcach do okna, zaczął chuchać na szybę i wycierać w szronie otwór okrągły. Naraz przerwał tę czynność i raptownie odwrócił się do ściany. Zgiął się w pałąk, oczy mu zaszły bielmem, twarz skurczyła się boleśnie, ręce zacisnęły spazmatycznie — i mówił, nie wiedzieć do kogo, cichym, równym głosem:
— Jeżeli tam, za oknem, jest Piotruś, to ja oddam... ty wiesz, że ja nie skłamię... ja ci oddam... Raz jeszcze mocno, mocno ścisnął sobie ręce i spokojnie podszedł ku drzwiom. Odrzucił haczyk i wyszedł do sieni, szeroko otworzył drzwi na ganek i stanął w progu. Na ścieżce stał młody człowiek w krótkim paltocie, z walizką podróżną w ręku. W niebieskim mroku przedświtu stary nie mógł rozpoznać rysów jego twarzy, ale tamten posunął się o krok naprzód i wymówił cicho, z niewypowiedzianą słodyczą:
— To ojciec.
Stary Cedzyna, głucho szlochając, wyciągnął ramiona i ogarnął przychodnia długą, czułą i nienasyconą pieszczotą ojcowską.
Potem zaczął go forsownie ciągnąć do pokoju, bełkocząc pojedyńcze sylaby wyrazów urwanych i połkniętych razem ze łzami. Wydarł mu z rąk walizkę, rozpiął palto, wystawił ze szafy na stół wszystkie butelki z octem, z naftą, z terpentyną i gorzałką, szukał kieliszka w stosie rzemieni i żelaztwa, leżącym w kącie izby, i ciągle dygocącemi usty mruczał:
— Pisał... do Anglii... do miasta...
Doktór Piotr wodził za starcem załzawionemi oczyma i nie mógł przyjść do słowa. Nareszcie pan Dominik oprzytomniał.
— Zziąbłeś... co? — zapytał, nakrywając oczy dłonią, jakby patrzał pod słońce.
— Nie...
— Ale! gadanie! Zaraz ja w piecu napalę.
Skoczył ku zapieckowi i począł wyrzucać suche drwa na środek pokoju. Zaczerwieniony i zziajany kładł je później do pieca.
— Niech ojciec da pokój, — przerwał mu młody doktór, — tu ciepło. Jabym się, szczerze mówiąc, przespał trochę.
— Święta prawda! Niespodziewany cymbał ze mnie starego! Malec jechał tyli świat. Chodź, przyniesiemy sofę... mam jeszcze naszą zieloną sofę... wiesz... zieloną...
Weszli do sąsiedniej, zimnej izby, zawalonej przeróżnymi statkami i rupieciami i przydźwigali do pierwszej, starożytną, familijną sofę z wierzchem ruchomym.
Pan Dominik rozpostarł na niej swoją pościel i ułożył syna do snu. Sam, zabawnie wykręcając nogi, aby stąpać na palcach, wyniósł się z mieszkania. Zaledwie doktór Piotr przyłożył głowę do poduszki, zapadł w senne marzenie, jakie jest skutkiem zmęczenia się długotrwałą jazdą w wagonie. Powieki mu się kleiły, ale nie dawał mu zasnąć mocno, jakby nieustający trzask dzwonków elektrycznych, utajony w nerwach. Na niezliczonej ilości stacyi kolejowych dzwoneczki te biły za szybami wagonu głosem cichym, przeszywającym, natarczywym i okrutnym, aż zaczęły dzwonić w uchu bez przerwy. Zdawało mu się, że wciąż trwa jeszcze ostatnia, a trzecia z rzędu noc, spędzona w wagonie. Drzemie nie pod strzechą ojcowską, lecz w wązkim przedziale, z głową opartą o drżącą drewnianą ścianę. Słyszy jeszcze łoskot kół, bijących w końce szyn, skróconych od mrozu, gdy pociąg gnał na północ od Oderberga — i to ponure dudnienie skostniałej ziemi, co głucho stęka pod szynami: — to ja, to ja, to ja... Widzi do tej chwili pod przymkniętemi powiekami, nagi, rozłożysty, nieobeszły krajobraz, jak go zobaczył wtedy, przycisnąwszy twarz do szyby, — tę pustynię, przywaloną zaspami. Daleko, w wielkiem świetle księżyca, słabo czernieją chłopskie chałupy. Długim szeregiem stoją na widnokręgu — het — het.. W piersi wędrowca bije nie jego własne męskie serce, co już złudzeń przebolało tyle, ale serce dziecka, dostępne dla dawno minionych boleści. Jak kolka tarniny, przebija je dziecięcy żal, czy wielka skrucha, i wylękłe usta szepczą:
— Panie, nie jestem godzien...
Pan Dominik powrócił na paluszkach, niosąc wiązkę suchych szczap, i począł palić w piecu. Doktór, jak przez mgłę, widział jego zgarbione plecy i siwą, krótko przystrzyżoną czuprynę. Chwilami wydawało mu się, że ta droga głowa usuwa się i niknie, pozostawiając po sobie tylko duży cień, przełamany na ścianie i suficie. Morzył go przerywający się, płochliwy sen... Kiedy się napół przebudził, przed piecem siedział, jak poprzednio, starzec, twarzą zwrócony do ognia. W pobliżu drzwiczek tliła się już zaledwie kupka węgli. Wiotka, jasno-fioletowa perzyna powlekała ją zwolna, a po niej migały się raz za razem różowe, pełzające iskierki. Pan Dominik przypatrywał się iskrom i ruszał wąsami, jakby tym błędnym światełkom opowiadał tajemnicze historye. Co pewien czas wyciągał rękę i odgarniał kożuch śmietanki v garnuszku, przystawionym do węgli.
U wezgłowia doktorowego posłania stał stary zegar. Wahadło kołysało się nad samą jego głową. Kiedy pomykało na lewo, w cień, na upstrzonej przez muchy jego powierzchni błyskał klinik światła. Wydawało się, że stary perpendykuł rozdziawia usta i pęka z radosnego śmiechu. Wewnątrz pudła, przysypanego wieloletnim kurzem, stuka nieustający chrzęst trybów, niby bicie serca zestarzałego gruchota. Melodya jego szeptu unosi się nad rozmarzoną głową śpiącego jak śpiew znajomy, rozkochany, tęskny i niewysłowienie słodki.
— Ty nie wiesz, — śpiewa, — ty nie wiesz, dziecko, co to jest tęsknota... Spojrzyj tylko raz, spojrzyj, tylko śpiochu, dźwignij powiekę. Widzisz tę łzę, co wytoczywszy się z oka starszego pana Cedzyny, jak łódź na końcu katapulty, zawisła na końcu najdłuższego włosa w jego lewym wąsie? Co to za ciężar, co to za ogromna łza, jaka monstrualnie wielka łza! Pac! — zleciała z łoskotem na przyszwę lewego buta. Co to? co to? — Wysuwa się druga, jeszcze ogromniejsza, jeszcze cięższa... Kap! — już wisi na wąsie. Starowina boi się bardzo, aby nie upadła na pogrzebacz i głośnym upadkiem snu twego nie spłoszyła. Patrz, jak ją paradnie, jak śmiesznie i niezgrabnie zdejmuje z wąsa dwoma palcami... Te łzy, — gada stary zegar, — były cieńszemi niż nitka pajęcza włókienkami w sercu, w tem miejscu, gdzie jest nigdy nieschnąca ranka tęsknoty. Było ich mnóstwo, a każda miała brzeżki, ostre, jak żądło komara. Siedziały jedna obok drugiej komunikiem i nosiły szumny tytuł lasecznika tęsknoty. Niejednemu te figlarne istoty wyssały duszę, niejednemu odgryzały rozum... tak, tak, czcigodny organizmie... A ty, mocarzu, zadałeś im truciznę jednym jedynym synowskim uściskiem.
Każda skonała i rozpłynęła się w wielką łzę szczęścia. Ach, tylko pomyśl... gdyby choć jedna z tych łez upadła na twoją duszę!... Ach, tylko pomyśl — wszak ona strąciłaby cię z oblicza ziemi — ach, tylko pomyśl...
W pochodzie kółek i walców gadatliwego klekota nastąpił raptem jakiś kataklizm, jakby stary zegar przeciął sobie język własnymi zębami. Rozległ się tępy szczęk, zamieszanie, łoskot — i powoli, z majestatem, niedołężnie naśladując głos kukułki, wybiła dziesiąta. Młody człowiek oczami napół rozwartemi wpatrywał się w okno, odtajałe w promieniach wesołego słońca. Widział skrawek równiny, iskrzącej się od kryształów śniegu, smugę oddalonego lasu i kawałek przeczystego, bladego nieba. Ogarnęła go jakaś boska fantazya. Czuł wyraźnie, że ta chwila, co przemija, ten ułamek czasu, co trwa między jednem a drugiem poruszeniem wahadła, — to najwyższy i najszczytniejszy, kulminacyjny moment, że to jedyny na całe życie zenit młodości! Cóż mogło być przedtem i co może być potem? Jakież uczucie można przyrównać do tego ostrego widzenia całej drogi życia, do tej twardej pewności: — to, co w tej chwili postanowię, będzie nie tylko mądre i godziwe, ale i dobre?
— Nie, nie pojadę do żadnej Anglii, — myślał pan Piotr. — Nie nas brać na kawał! Odeślę belfrowi trzysta franków... przecie zarobię, choćbym miał gnój wyrzucać...
∗
∗ ∗ |
Po upływie kilku dni i nocy siarczyście mroźnych nastawała odwilż. Znikła cudna przejrzystość przestrzeni; opadły delikatne pyłki mrozu, kołysząc się nad twardymi jak kamień podkładami śniegu, zginął szron, różowy w promieniach słońca, co stroił suche szkielety topól, cienkie pręty porzeczek i obumarłe badyle, wystające z pod śniegu. Od rana kapały z dachów wielkie, brudne krople; w powietrzu zawisły bałwany szaro-żółtej pary, przytłaczając sobą dym, tułający się po dachach. Na krańcach widnokręgu uwaliły się mgły nieprzejrzane na podobieństwo niezmiernych ciężarów, co zdołały wgnieść w ziemię i wzgórza i lasy i wsie odległe.
O godzinie pierwszej z południa pan Dominik powracał z powiatowego miasteczka wynajętą furmanką.
Chude chłopskie szkapięta brnęły w roztajałym śniegu; bose sanice docierały do gruntu i sunęły po grudzie, jak po maglownicy, albo zataczały się w wyboje i zatoki. Stary jegomość otulał się zrudziałemi szopami, nasuwał kaszkiet na oczy i ćmiąc niekosztowne cygaro, «myślał sobie». Jeździł niegdyś czwórką wałachów i wspaniałemi saniami, z furmanem w złotawej liberyi, otulał się niegdyś kiereją, srogimi niedźwiedziami podbitą... Boże drogi! — ziemia drżała, janczary słychać było o pół mili, konie parskały, chłopy i żydy stały bez czapek... Phi... czy tam teraz jest gorzej — któż to wie? Nigdy przecie jazda saniami przez puste pola nie sprawiała mu takiej przyjemności, jak dziś, kiedy jedzie chłopskim wasągiem... W domu czeka pan doktór Piotr Cedzyna! Cha, cha!... Nuże szkapy! bierzcie się w kupę! Jeszcze tylko jeden lasek, tylko mały wąwozik pod Zapłociem...
— Ciekawa historya — myśli pan Dominik — czy Piotrek, zrobił i przepisał rachunki? Myślał huncwot, że mu dam łazić całymi dniami po chałupach, (pewnie dziewuchy niemieckiego uczy...), i bąki zbijać. Aha... posiedź-no waćpan, mości chemiku, nad prowentowanym kalkułem, pododawaj cyferki, napisz ładnym charakterem wykazy dla pana inżyniera, wyręcz starego ojca. Za darmo ci będę zwoził tytoń i tracił fortunę na sardynki?
Konie wbiegły na podwórze i zatrzymały się przed gankiem dworu. Pan Cedzyna wylazł ze sanek i wszedł do sieni, z hałasem otrzepując buty ze śniegu. W drzwiach pokoju stał doktór Piotr.
— Co to? Ciebie, widzę, głowa boli! — zakrzyknął pan Dominik.
— Ale gdzie tam! — odpowiedział syn z przymusem.
— A cóżeś taki blady i skrzywiony!
Młody człowiek miał w rzeczy samej minę niewesołą.
Spojrzenie oczu jego dziwnie wyziębło i przyćmiło się smutkiem. Chodził z kąta, w kąt, nerwowo paląc papierosa.
— Każę ja Jagnie podać barszcz, to ty mi zaraz nabierzesz rezonu. Bez barszczu, mówię ci, człowiek zawsze kiepsko się czuje.
— Ja nie będę mógł jeść, a zresztą... mało mam czasu.
— Mało masz czasu?
— Tak, — powiedział doktór Piotr szorstko; — ja... widzi ojciec... ja muszę jechać. Trudna rada... muszę jechać dla objęcia tego miejsca w Hull.
Pan Dominik nic nie rzekł. Nie zdejmując futra, ani czapki, usiadł na stoliku i zwiesił głowę. Nie zważał na to, co syn robi, — nic nie widział. Czuł tylko, że mu duszno, ciasno we własnych piersiach. Radby był wyjść na świeże powietrze, ochłonąć i zebrać myśli, ale nie mógł jakoś dźwignąć się z miejsca. Młody człowiek porządkował papiery i książki rachunkowe, rozrzucone na stole. Wziął w rękę niewielki, stary, zatłuszczony notes, obwiązany brudną tasiemką, i przewracał w nim kartkę za kartką.
— Proszę ojca, — rzekł z żalem i smutkiem w głosie, — w tym notesie wyczytałem, że cięży na mnie dług, który muszę zapłacić bez zwłoki.
— Daj ty mi spokój, daj mi spokój! — odpowiedział stary Cedzyna, opierając głowę na ręce.
— Zanim wyjadę, muszę ojcu wytłumaczyć, dlaczego powziąłem decyzyę wyjazdu.
— Co ty wytłumaczysz, głuptasie, co? — porwał się starzec. — Jedź, jeśli taka twoja wola. Tylko mi już, przez litość, nie każ podziwiać twojej mądrości.
— Chcę pomówić szczerze i otwarcie o interesie doniosłego dla mnie znaczenia. Przed czterema laty przysłał mi tatko ratami dwieście rubli. W roku następnym dwieście rubli. Potem dwieście pięćdziesiąt rubli, i zeszłego roku znowu dwieście. Razem ośmset pięćdziesiąt. Pensya, jaką ojciec pobiera, wynosi trzysta rubli na rok. Skądże?...
— Synku kochany... nie chciej mnie aby robić złodziejem. Jeżeli uważnie przejrzałeś rachunki, to musiałeś dostrzedz, że nie przywłaszczyłem sobie ani kopiejki Bijakowskiego. Wszystko jest w wykazach. Że nie sprzedałem potajemnie ani wapna, ani cegły, możesz także przekonać się z rachunków. Daję ci zresztą słowo honoru... nie mam na sumieniu ani jednej kopiejki Bijakowskiego! Tak mi Boże dopomóż!
— Tak, to zupełna prawda.
— Skoro występujesz w roli oskarżyciela, to powinieneś znać się trochę na interesach. Cały sekret polega na tem, że Bijakowski dał mi upoważnienie do pobierania oryginalnej wprawdzie tantyemy. Od sprzedaży nigdy mi jej przyznać nie chciał, a natarczywe moje żądania zbywał zawsze jedną śpiewką: «Produkuj pan taniej... a co na tem osiągniesz, to twoje». Obiecał ludziom początkowo po trzydzieści kopiejek. Ja im dałem później po dwadzieścia, no i, rozumie się przystali, bo nigdzie więcej nie zarobią, a tu mają zarobek pewny. Tym sposobem uzbierało się trochę grosza dla ciebie.
— Tak, to właśnie dostrzegłem w rachunkach.
— I to jest cały sekret, oskarżycielu! Złodziejem nie byłem, i da Bóg, nie będę!
— I ja nim być nie chcę, mój ojcze. To też ośmset pięćdziesiąt rubli muszę zwrócić.
— Komu masz zwracać? Ja tych pieniędzy nie przyjmę... wiedz o tem... nie przyjmę. Nie mogłem ci dawać na utrzymanie i edukacyę więcej, Bóg widzi... Ale co mogłem... Starałem się choć trochę wywiązać z powinności ojcowskiej.
— To nie ojciec dawał mi na edukacyę i nie ojcu mam zwrócić ten dług gorzki i straszny...
Dominik Cedzyna wysoko podniósł brwi i ze zdumieniem patrzał na syna.
— Ty chyba masz bzika, mój Piotrusiu. Cóż ty pleciesz?
Doktór Piotr usiadł przy stoliku, przysunął arkusz czystego papieru i zaczął mówić powoli:
— Wartość każdego towaru po ukończeniu prodnkcyi, składa się z kapitału stałego (oznaczmy go literą c), z kapitału zmiennego, czyli płacy najemników (dajmy na to v), i z tak zwanej wartości dodatkowej, czyli zysku, co oznaczam literą p. Stosunek wartości dodatkowej do kapitału zmiennego, czyli zysku do płacy najemnika, p : v, pokazuje stopę wartości dodatkowej, czyli normę wyzysku. Obliczmy, proszę ojca, skrupulatnie przychód i rozchód...
Nad wieczorem dopiero skończył się zajadły spór między ojcem i synem. Obydwaj zamilkli pod wpływem tej zaciętości, co zdaje się zamykać serce tak szczelnie, jak się zamyka wieko trumny nad drogiemi zwłokami.
Stary obojętnie i z pogardą patrzał na krzątanie się doktora Piotra dokoła walizki. Od czasu do czasu szyderczy uśmiech przemykał się po jego wargach i oczy błyskały gniewem. Po długiem milczeniu wyniośle i obojętnie rzekł:
— Czy tutaj nie mógłbyś stanowczo zarobić, aby uczynić zadość głupim sentymentom?
— Nie mógłbym, proszę ojca, tak prędko, jak tego pragnę. Tam mam miejsce i płacę stosunkowo nie złą.
— Możnaby i tu znaleźć posadę. Bijakowski...
— Ja nigdy i nic wspólnego mieć nie będę z panami Bijakowskimi. Nikt mnie nigdy nie protegował, prócz moich wiadomości i pracy.
— Pisałeś mi, że cię protegował jakiś profesor, — rzekł stary oschle. — Jesteś w niezgodzie z samym sobą, znakomity filozofie.
— Nie. Profesor podał moje nazwisko, ponieważ, stosownie do żądania, miał wskazać czyjekolwiek nazwisko. Wskazał moje, bo uważał to za słuszne ze względu na moją porządną pracę i usposobienie do samodzielnych doświadczeń.
— Rzeczywiście, racya fizyka! Bijakowski również uważałby za słuszne ze względu... i tak dalej...
— Nikt dobrowolnie nie zaraża się parchami... To też i mnie dobrze, pókim czysty...
Stary roześmiał się. Znowu nastało milczenie, aż do chwili, kiedy młody człowiek zdjął palto z kołka i począł leniwie naciągać je na ramiona.
— Czyż ty naprawdę?... — zapytał pan Dominik.
— Tak, ojcze.
— Oby cię Bóg nie skarał ciężko, moje dziecko!
— Pierwszą ratę mam nadzieję przysłać w maju. W tym notesie wyliczyłem należytość każdego za cztery lata. Niechże ojciec raczy sumiennie...
— Precz, durniu! — krzyknął grubiańsko pan Dominik w przystępie wściekłego gniewu.
Ręce mu się trzęsły, w oczach migotał zły ogień.
Doktór Piotr, blady, jak papier, zbliżył się do niego ze łzami w oczach i schylił mu się do nóg. Starzec odepchnął go, usunął się w kąt pokoju i odwrócił plecami. Słyszał, jak drzwi z cicha skrzypnęły i zawarły się za wychodzącym, słyszał suchy trzask klamki, ale nie odwrócił głowy. Zapadał powoli w stan gnuśnego spokoju, obojętności tak zupełnej, że graniczyła prawie z zadowoleniem.
— Dobrze, że powiedziałem «durniu!» — pomyślał, — to mu pójdzie w pięty...
Po upływie kilkunastu minut wyjrzał przez okno. Na podwórzu nie było nikogo. Pod zachód słońca widać było przedmioty wyraźnie. Na każdej szybie rysowały się i rosły w oczach, idąc z dołu do góry, fantastyczne gałązki mrozu. Starzec przypatrywał im się z zajęciem i myślał o czemś dawnem, ogromnie dawnem. Doznawał przez chwilę uczuć małego chłopca, który w pięknym dworze siedzi obok matki, pięknej, dobrej, kochanej matki i patrzy na gałązeczki przymrozka... Nudzi mu się, płakałby i kaprysił, gdyby nie to, że pełzające odnóżki, pręty i zębate liście tak go zaciekawiają, tak bawią...
Z zadumy obudził go dopiero daleki świst lokomotywy. Ten dźwięk sprawił mu taki ból, jak uderzenie młotkiem w czaszkę. Wziął czapkę i wyszedł z pokoju.
Ku stacyi kolejowej zwolna zbliżał się pociąg, kopiąc się i nurzając w zaspach, jakby je żelaznym kadłubem roztrącał i przewiercał. Pan Dominik począł iść ku dworcowi wielkimi krokami. Zmrok padał żywo i w miarę zwiększania się ciemności, coraz wyraźniej błyskały latarnie na linii drogi żelaznej niby duchy dobroczynne, dające znać o wielkiem niebezpieczeństwie. Gdy pan Cedzyna był na połowie drogi, ujrzał z daleka sylwetkę człowieka idącego od stacyi. Odetchnął głęboko w nadziei, że doktór Piotr wraca. Wkrótce zrównał się z tym człowiekiem: był to strycharz z cegielni, młody i wesoły parobczak.
— Ty, gdzieś chodził? — zapytał go rządca ponuro.
— Na stacyę.
— Po co?
— Zaniosłem zawiniątko za młodym panem...
— Za jakim młodym panem?
— Ady za panem Pietrem.
— Pojechał? — zapytał starzec obojętnie.
— Pojechał, proszę łaski pana.
— Widziałeś?
— A no i nie widziałbym? Jeszczem mu tobół zaniósł do maszyny.
— Mówił co do ciebie?
— E... mówić to ta nie mówił dużo.
— Wracaj do domu.
Chłopak oddalił się szybko brzegiem drogi. Potem przeskoczył przez rów i poszedł ku górze na przełaj przez pole.
W nienajlepszym humorze powrócił do domu doktór Paweł Obarecki z winta, za którego pośrednictwem składał uroczyście życzenia księdzu plebanowi wraz z aptekarzem, poczciarzem i sędzią w ciągu ośmiu godzin z rzędu. Powróciwszy, drzwi gabinetu zamknął tak szczelnie, aby się do niego nikt, nie wyłączając dwudziestoczteroletniej gospodyni, wedrzeć nie mógł, — usiadł przy stoliku i wpatrywał się przedewszystkiem z uporem w okno, bez żadnego zresztą wyraźnego powodu, następnie zaś zajął się bębnieniem palcami po stole. Czuł najwyraźniej, że opanowywać go zaczyna «metafizyka...»
Wiadomą jest rzeczą, że człowiek kultury, wyrzucony przez pęd odśrodkowy niedostatku z ogniska życia umysłowego do Klwowa, Kurozwęk, lub jak doktór Obarecki, do Obrzydłówka, podlega z upływem czasu, wskutek dżdżów jesiennych, braku środków komunikacyi i absolutnej niemożności mówienia w ciągu sezonów całych, — stopniowemu przeistaczaniu się w twór mięsożerno-roślinożerny, wchłaniający nadmierną ilość butelek piwa i poddany atakom nudy, osłabiającej aż do takiego stanu, jaki graniczy z usposobieniem, poprzedzającem wymioty. Zwyczajną nudę małomiasteczkową połyka się bezwiednie, jak bezwiednie zając połyka jajka tasiemca, przez psy rozproszone na trawie. Od chwili zagnieżdżenia się w organizmie bąblowca — «najzupełniej mi jest wszystko jedno» — zaczyna się właściwie proces umierania. Doktór Paweł, w epoce jego życia, o której mówię, zjedzony był już przez Obrzydłówek wraz z mózgiem, sercem i energią — zarówno potencyonalną, jak kinetyczną. Doświadczał nieprzezwyciężonego wstrętu do czytania, pisania, oraz rachowania, mógł całemi godzinami spacerować po gabinecie, lub leżeć na szezlongu choćby z niezapalonym papierosem w zębach, w tęsknem, dokuczliwem i bolesnem niemal oczekiwaniu na coś, co się stać musi, na kogoś, kto musi nadejść, mówić cokolwiek, choćby kozły przewracać, w natężonem wsłuchiwaniu się w szmery i szelesty, zwiastujące przerwanie ciszy, która dławi i przygniata do ziemi. Szczególniej dokuczała mu zazwyczaj jesień. W ciszy jesiennego popołudnia, zalegającej Obrzydłówek od przedmieścia do przedmieścia, było coś bolesnego, coś, co poduszczało do wołania o pomoc. Mózg, opleciony niby miękkiem przędziwem pajęczyny, wypracowywał myśli czasami niesłychanie pospolite, a niejednokrotnie — stanowczo do niczego niepodobne.
Gwizdanie i dysertacye z gospodynią raz przyzwoitsze, (o niesłychanej np. wyższości pieczonego prosięcia, nadzianego kaszą tatarczaną, rozumie się, bez majeranku, nad takiemże prosięciem, nadzianem innemi substancyami), kiedyindziej zaś ohydnie nieprzystojne, — stanowiły jedyną rozrywkę. Wytoczy się, bywało, na połowę niebios chmura z potwornemi odnogami w kształcie łap tytanicznych i bury jej kłąb zawiśnie bezwładnie, nie mogąc rozwiać się w przestwór i grożąc zawaleniem się na Obrzydłówek i dalekie, puste pola. Od chmury tej leci, niesiona przez wiatr ukośnie mgła kropelek, które osiadają na szybach w postaci kryształków, sprawiając w szumie wiatru szelest odrębny a przejmujący, jakby obok, gdzieś za węgłem domu łkało dziecko, dobywające resztki jęku. Daleko na miedzach stoją, pozbawione liści, samotne gruszki polne, miotają się ich gałęzie, deszcz je siecze... Myśl zbierała z tego krajobrazu smutek, w którym było coś chronicznie kataralnego, — i mglisto, niejasno, bezwiednie wyczuwaną trwogę. Ten właśnie nastrój kataralno-melancholijny stał się nastrojem dominującym i rozciągał się na sezony letnie i wiosenne. Zagnieździł się w duszy doktora smutek zjadliwy, a nie mający żadnej podstawy. Za nim nadciągało lenistwo nieopisane, lenistwo zabójcze, wytrącające z rąk ofiary nawet nowelle Alexis’a.
«Metafizyka», jakiej doktór Paweł doświadczał ostatnimi czasy raz, czasami dwa razy do roku, — to kilka godzin świadomego samobadania bystro, z szaloną gwałtownością napływających wspomnień, niecierpliwego zbierania strzępów wiedzy, szamotania się, graniczącego z wściekłością szlachetnych porywów, przywalonych gliną bezczynności, rozmyślań, wybuchów goryczy, postanowień niezłomnych, ślubów, zamiarów... Wszystko to, rozumie się, nie prowadziło do żadnej zmiany na lepsze i przemijało, jako pewna miara czasu mniej lub więcej dotkliwego cierpienia. Z «metafizyki» można się było wyspać, jak z bólu głowy, by wstać nazajutrz z umysłem odświeżonym, energiczniejszym i uzdolnionym lepiej do podjęcia zwyczajnego jarzma nudów, oraz zużywania wszystkiej energii mózgu na wymyślanie najsmaczniejszego jadła. Endemia «metafizyki» wskazywała jednak naszemu doktorowi, że w jego egzystencyi roślinnej, najedzonej, niejako nasyconej filozofią mocnego, zdrowego rozsądku, kryje się jakaś rana nieuleczalna, niewidoczna, a dolegająca nad wyraz, niby ranka nad próchniejącą kością.
Doktór Obarecki przybył do Obrzydłówka przed sześcioma laty, zaraz po ukończeniu studyów, z umysłem rozwidnionym zorzą niewielu wprawdzie, ale nadzwyczajnie pożytecznych myśli, tudzież z kilkoma rublami w kieszeni. Mówiono podówczas bez przemy o konieczności osiedlania się w lasach i Obrzydłówkach. Posłuchał apostołów. Był śmiały, młody, szlachetny i energiczny. W pierwszym zaraz po osiedleniu się miesiącu wydał niebacznie wojnę aptekarzowi i felczerom miejscowym, uzdrawiającym za pomocą środków, wkraczających w dziedzinę misteryi. Aptekarz obrzydłowski, «eksploatując sytuacyę», (do najbliższej, apteką przez cywilizacyę obdarzonej, miejscowości było mil pięć), — nakładał haracz na jednostki, pragnące powrócić do zdrowia dzięki jego olejom, balwierze zaś wybudowali, trzymając się z farmaceutą za ręce, wspaniałe domostwa; w kacabajach, niedźwiadkami podbitych, chadzali, zachowując na obliczach wyraz takiej powagi, jakgdyby w każdej chwili żywota prowadzili księdza plebana na procesyi Bożego Ciała.
Gdy delikatne i ogniste perswazye, skierowane do farmaceuty, a wypowiadane patetycznie z rozmaitych «punktów widzenia», traktowane były, jako idylle młodzieńcze i skutku żadnego nie odniosły, — doktór Obarecki, uzbierawszy nieco grosza, kupił apteczkę podręczną i zabierał ją ze sobą, jadąc do chorych na wieś. Sam przygotowywał na miejscu lekarstwa, udzielał ich za bezcen, jeżeli nie za darmo, uczył hygieny, badał, pracował z fanatyzmem, z uporem, bez snu i odpoczynku. Rzecz prosta, że natychmiast po rozejściu się wieści o apteczkach przenośnych, udzielaniu pomocy za darmo i tym podobnych punktach widzenia, — wybito mu wszystkie szyby, jakie istniały w ubogiem mieszkaniu. Ponieważ zaś Boruch Pokoik, jedyny szklarz w Obrzydłówku, odprawiał w owym czasie święto Kuczek, — trzeba było okna wykleić bibułą i czuwać nocą z rewolwerem w prawicy. Wprawione wreszcie szyby wybito powtórnie i wybijano je odtąd peryodycznie, aż do chwili sprawienia dębowych okiennic. Rozpuszczono między ludnością miasteczka wieść, jakoby młody doktór obcował z duchami ciemności, oczerniono go w opinii inteligencyi okolicznej, jako niesłychanego nieuka, odciągano przemocą chorych, zmierzających do jego mieszkania, wyprawiano w majowe wieczory kocie muzyki i t. p. Młody doktór nie zwracał na to wszystko uwagi, ufając w zwycięstwo prawdy. Zwycięstwo prawdy nie nastąpiło. Nie wiadomo dlaczego... Już po upływie roku doktór poczuł, że jego energia staje się zwolna «dziedzictwem robaków». Zetknięcie blizkie z ciemną masą ludu rozczarowało go nad wyraz: jego prośby, namowy, istne prelekcye z zakresu hygieny upadały, jak ziarna na opokę. Robił co tylko mógł — napróżno! Szczerze mówiąc, — trudno nawet wymagać, aby człowiek nie mający butów na zimę, wygrzebujący w marcu z cudzych pól zgniłe, zeszłoroczne kartofle w celu czynienia sobie z nich podpłomyków, mielący na przednowku korę olszową na mąkę, aby tej domieszać do zbyt szczupłej miary mąki żytniej, gotujący kaszę z niedojrzałego ziarna, nabranego o świcie «sposobem kradzionym», — mógł zreformować w sensie dodatnim zaniedbane zdrowie swoje pod wpływem choćby najzrozumialej wyłożonych praw zdrowotności. Nieznacznie doktorowi zaczęło być «wszystko jedno...» Jedzą zgniłe kartofle — cóż począć? niechaj jedzą, jeżeli im smakują. Mogą nawet jadać surowe — to trudno...
Ludność żydowska miasteczka leczyła się u marzyciela, ponieważ nie odstraszały jej duchy ciemności, a zachęcała nadzwyczajna taniość «medycyny».
Pewnego pięknego poranku doktór skonstatował, że ów płomyczek nad jego głową, z którym tu przyszedł i którym chciał rozwidnić drożynę swoją — zgasł. Zgasł sam przez się: wypalił się. Wówczas apteczka podręczna została na klucz do szafy zamknięta i doktór sam jedynie z niej korzystał.
Co za męczarnia jednak dać się pokonać farmaceucie i balwierzom, ustać i zakończyć wojny obrzydłowskie zamknięciem apteczki do szafy!
Zwycięzcami mają prawo się okrzyknąć i zbierać łupy, lecz nie oni go pokonali: sam się pokonał. Zadusił proste i wysokie myśli i uczynki, może dlatego, że się w jadło zbytecznie wdawać zaczął — dość, że zadusił. Coś tam jeszcze robił, leczył myśląc, — nie miał już jednak nikt z całej jego ówczesnej «działalności» za pół papierosa pożytku.
W okolicznych siedzibach pańskich przemieszkiwali dziwnym zbiegiem okoliczności sami troglodyci «z dziada pradziada», którzy doktorów wogóle traktowali w sposób cokolwiek niewspółczesny. Jednemu z nich złożył doktór Paweł wizytę, co było pomysłem chybionym, ponieważ troglodyta przyjął go u siebie w gabinecie, siedział podczas wizyty w kamizelce i jadł spokojnie szynkę, krając ją scyzorykiem. Doktór poczuł w sobie napływ ducha demokratyzmu, powiedział półhrabi coś cierpkiego i nie składał więcej wizyt w okolicy.
Pozostał tedy do wymiany myśli ksiądz proboszcz i sędzia. Obcować jednak zbyt często z plebanem — markotnie jest nieco; sędzia zaś był człowiekiem, mówiącym rzeczy, których zupełnie nie można było pojąć, — pozostała tedy właściwie samotność. Aby uniknąć złych następstw absolutnego przebywania z samym sobą, usiłował zbliżyć się do przyrody, odzyskać spokój, harmonię wewnętrzną ducha, poczucie siły i odwagi, wynalazłszy te żelazne ogniwa, jakie człowieka zespalają z przyrodą. Żadnych jednak ogniw żelaznych nie odnalazł, pomimo, że błąkał się po polach, docierał nawet do poręb w lesie i zagrzązł pewnego razu w bagnie na pastwisku.
Płaski krajobraz otaczało zewsząd sinawe pasmo lasu. Bliżej na wydmuchach szarego piasku rosły samotne chojaki, a naokół ciągnęły się, zagony nie wiedzieć do kogo należące. Pastwiska, porosłe «kozicą» i żółtawemi trawami, umierającemi przedwcześnie, jakby do rozwoju gałeczek zieleni w ich pędach zabrakło światła — stanowiły jedyne upiększenie Obrzydłówka. Zdawało się, że słońce oświetla to pustkowie po to jedynie, aby okazać jego bezpłodność, nagość i posępność...
Brzegiem drogi, okrytej brudnym piaskiem, porytej wybojami i wygrodzonej ruinami płotu, wlókł się codziennie biedny doktór z parasolem... Droga ta nie prowadziła, zdawało się, do żadnych osad ludzkich, rozszczepiała się bowiem wśród pastwiska na kilkanaście ścieżek i ginęła między kretowiskami. Zjawiła się znowu dopiero na szczycie wydmy piasczystej w postaci dwu trójkątnych wyżłobień w piasku i szła w las karłowatych sosenek.
Jakaś niecierpliwa złość ogarniała doktora, gdy patrzył na ten krajobraz i pożerała mu spokój nieokreślona obawa.
Lata upływały. Zarządzono z inicyatywy księdza plebana zgodę między aptekarzem a doktorem, gdy skonstatowano dodatnie zjawisko «ochłonięcia» tego ostatniego. Antagoniści zaczęli odtąd wspólnie «orać» w wincie, choć doktór z obrzydzeniem zawsze patrzył na farmaceutę. Stopniowo i obrzydzenie nieco się zmniejszyło. Zaczął chodzić z wizytą do aptekarza i emablować jego żonę. Pewnego razu przeraził się nawet wynikiem analizy własnego serca, która okazała, że zdolnem jest do platonicznego rozmiłowania się w pani aptekarzowej, damie, tępej umysłowo, jak siekiera do rąbania cukru, gotowej dać się ukrzyżować za przekonanie zupełnie nawet bezzasadne, że jest wiotką, powabną i niebezpieczną, i opowiadającej z przedziwnym zapałem, a bez przerwy, o grzechach głównych swej pokojówki. Słuchał doktór Paweł całemi godzinami wymowy pani Anieli, zachowując na obliczu uśmiech, jaki oglądać można na ustach młodzieńca, emablującego grono pięknych dam w chwili, gdy mu najstraszliwiej dokucza ból zębów.
Do czynów bohaterskich w zakresie demokratyzacyi w Obrzydłówku pojęć, choćby w imię znośniejszego przepędzania czasu, nie był już zdolnym. Za żadną cenę nie byłby składał wizyt rzeźnikom, jak to zamierzał swojego czasu; jeżeli mógł rozmawiać, to jedynie z ludźmi, będącymi w jakiej takiej kulturze.
Wówczas to nietylko już energia ulegała zniszczeniu, — znikło i poszanowanie dla wszelkiej myśli szerszej. Z wielkich widnokręgów, ledwie dających się zmierzyć rozmarzonemi oczyma, został widnokrąg tak dalece mały, że można go było zakreślić końcem modnego kamaszka. Na rozbrzmiewające po artykułach szukanie «prawdy jasnego promienia i nowych nieodkrytych dróg» zapatrywał się w początkach umierania z goryczą, żalem, zawiścią, następnie — z ostrożnością człowieka, mającego pewien zasób doświadczenia, później z niedowierzaniem, wkrótce potem z półśmiechem, potem ze zdecydowanem lekceważeniem, a koniec końców nie zapatrywał się wcale, ponieważ było mu najzupełniej wszystko jedno. Leczył według wskazówek rutyny, praktykę jaką taką wyrobić sobie zdołał, przywykł jakoś do Obrzydłówka, do samotności, do nudy, nawet do prosiąt pieczonych i nie kwapił się bynajmniej do ogniska życia umysłowego.
Zasadą, do której, niby do wspólnego mianownika, sprowadziły się czyny i myśli doktora Obareckiego, stała się ta: — dawajcie pieniądze i wynoście się...
A jednak w chwili, gdy siedział po powrocie z imienin księdza proboszcza, zajęty bębnieniem palcami po stole, «metafizyka» opanowywała go z dawną siłą. Już podczas jakiejś szóstej godziny wintowej doktór czuł się niedobrze. Wywołał to aptekarz znowu, który zaczął ni z tego ni z owego studyować historyę powszechną Cezara Cantu, (w przekładzie Leona Rogalskiego), i, wyrobiwszy w sobie bardzo radykalny pogląd na działalność Aleksandra VI, w bezwyznaniowość jakoby popadł.
Doktór Obarecki wiedział aż nadto dobrze, dlaczego farmaceuta dysputami destrukcyjnemi rozbestwia księdza proboszcza; przeczuwał, że są to preludya do zbliżenia się, zaprzyjaźnienia na mocy jedności poglądów... Przeczuwał, że odwiedzi go kiedykolwiek, będzie, z daleka zachodząc, wskazywał umiejętnie na brak kapitału, źródło «stagnacyi», a zniżywszy loty do spraw obrzydłowskich, wykaże, ileby oni dwaj, trzymając się za ręce, korzyści społeczeństwu przynieśli: jeden pisaniem recept na łokcie, drugi eksploatowaniem sytuacyi... Kto wie — może zaproponuje szczerze i otwarcie, «nóżki kładąc na stół», założenie czysto wekslowej spółki, której celem będzie wspólne maszerowanie w tonie gnojówki. Przeczuwał także doktór, że nie będzie miał siły do zakończenia propozycyi aptekarzowych nakręcaniem mu z lekka kości policzkowej, ponieważ nie wiedzieć w imię czego kość tę nakręcać... Przypuszczał nawet, że spółka ta stanie, — któż wie... Gorycz zalała mu serce. Co się stało, jakim sposobem aż dotąd zaszedł, dlaczego nie wyrywa się z tego błota, czemu jest leniuchem, marzycielem, refleksyonistą, psowaczem własnych myśli, karykaturą wstrętną samego siebie?
I zaczęło się, podczas wpatrywania się w okno, nadzwyczajnie szczegółowe, pilne, bezlitośnie badawcze i subtelne oglądanie własnej bezsilności. Śnieg padał wielkimi płatkami, przesłaniając smutny krajobraz zimową mgłą i zmrokiem.
Chimeryczną a bezpłodną gonitwę myśli przerwały nagle wykrzykniki gospodyni, usiłującej przekonać kogoś, że doktora w domu niema. Doktór jednak wyszedł do kuchni, aby rozerwać pasmo męczących go myśli.
Ogromny chłop w żółtym kożuchu zmiótł «wściekłą czapką» pył z pod jego nóg w głębokim pokłonie, odgarnął pięścią włosy z czoła, wyprostował się i zamierzał rozpocząć oracyę.
— Czego? — zapytał doktór.
— A to, wielmożny doktorze, sołtys mię tu przysłał...
— Po co?
— A po wielmożnego doktora.
— Kto chory?
— Nauczycielka ta u nas we wsi zachorzała, sparło ją cosi. Przyszedł sołtys... jedźcie, pada, Ignacy, do Obrzydłówka po wielmożnego doktora, może, pada...
— Pojadę. Konie dobre?
— A konie ta, jak konie: śwarne gady.
Podobała się doktorowi myśl jazdy, zmęczenia się, choćby nawet niebezpieczeństwa. Wdział z nagłem ożywieniem grube buty, kożuszek, futro, którem możnaby było otulić wiatrak, pasem się opasał i wyszedł przed dom. «Gady» chłopskie nie wielkie były, ale okrągłe, wypasione — wasąg olbrzymi na saniach, słomą wyładowany i okryty kilimkiem. Zanurzył się w słomę, otulił, chłop przysiadł bokiem na przedniem siedzeniu, odmotał parciane lejce z kłonicy, konie zaciął. Pomknęli.
— Daleko to? — zagadnął doktór.
— Będzie ta może ze trzy mile, może niema...
— Nie zbłądzisz?
Chłop obejrzał się z uśmiechem ironicznym.
— Któż... ja?
Wiatr dął w polu przejmujący; niekute, ukośne, ledwo ociosane siekierą sanice wrzynały się w głęboki, świeżo spadły śnieg, odwracając na bok białe skiby. Drogę zaniosło.
Chłop «wściekłą czapę» na bok przechylił i zaciął konie. Doktór czuł się dobrze. Minąwszy lasek, który zdawał się tonąć w śniegu, wyjechali na pusty bezludny przestwór, oprawny w ramy lasu, ledwie widzialnego na krańcu widnokrągu. Zmrok zapadał, powlekając ten nagi i surowy obraz pustkowia niebieskawym kolorytem, który ciemniał nad lasem. Grudki zbitego śniegu, wyrzucane kopytami koni, przelatywały koło uszu doktora. Nie wiedzieć czemu chciało mu się stanąć na saniach i wołać po chłopsku, z całych sił, w ten głuchy, niemy, nieskończony przestwór, urzekający ogromem, jak przepaść. Nachylała się szybko noc dzika i ponura, noc pól nie zamieszkanych.
Wiatr się wzmógł, dął jednostajnie z hukiem, przechodzącym od czasu do czasu w głuche largo; śnieg zacinał z boku.
— Strzeżcie drogi, gospodarzu, bo może być źle, — zauważył doktór, kryjąc nos w futro.
— A no, maluśkie! — wrzasnął chłop na konie, zamiast odpowiedzi.
Głos ten ledwo już można było dosłyszeć w wichrze. Konie biegły w cwał.
Zamieć rozszalała się nagle. Bałwanami miotać się począł wicher, uderzał w sanie, skowyczał między sanicami, tłumił oddech. Słychać było parskanie koni, lecz ani ich, ani furmana doktór nie mógł dostrzedz. Kłęby śniegu, zdzierane z ziemi przez wiatr, leciały jak stado koni i słychać było niby tętent ich tytanicznych skoków; chwilami wywierało się z ziemi piekło huku i szła ta melodya uderzać wszystką potęgę tonów w chmury, łamać je i upadać nagle z łoskotem. Wtedy rozpryskało się w puch posłanie śniegowe i otaczało podróżnych naszych wirującymi słupami. Wydało się, że jakieś potwory zataczają w szalonym tańcu olbrzymie koła, że doganiają z tyłu, zabiegają z przodu, z boku i sypią po szczypcie śniegu na sanie. Gdzieś, najwyżej, w zenicie uderzał niby wielki, rozkołysany dzwon przeciągle, głucho, jednostajnie.
Doktór poczuł, że nie jadą już po drodze; sanie posuwały się zwolna, uderzając końcami sanie o grzbiety zagonów.
— Gospodarzu! — zawołał z trwogą, — a gdzie my jesteśmy?
— Jadę polem do lasu, — odpowiedział chłop — w lesie ciszej będzie... pod samą wieś lasem zajedziemy...
Rzeczywiście wiatr wkrótce ucichł i dawał się słyszeć tylko huk podniebny i trzask łamiących się gałęzi. Na czarnem tle nocy majaczyły osypane śniegiem drzewa. Prędzej jechać nie było można, drożyna bowiem leśna, zawalona zaspami, przeciskała się wśród pniaków i gałęzi. Nareszcie po upływie jakiejś godziny, podczas której doktór szczerze namartwił się i naobawiał, dały się słyszeć powtarzające się głuche odgłosy: — psy szczekały.
— Nasza wieś, wielmożny panie...
Zamigotały światełka w oddali, podobne do chwiejących się w różne strony punkcików, dym zapachniał.
— Nuże, małe! — zawołał woźnica wesoło na konie, rozgrzewając się za pomocą obijania boków pięściami.
Za chwilę mijali pędem szereg chat, do strzech zasypanych śniegiem. Na tle szyb zamarzniętych okien, od których padały na drogę kręgi światła, rysowały się cienie głów.
— Wieczerzę ludzie jedzą... — bez żadnej potrzeby zauważył chłop, przypominając doktorowi czas «wieczerzy», której spożywać dnia tego nie miał nadziei.
Konie zatrzymały się przed jakiemś domostwem; chłop wprowadził doktora Pawła do sieni i znikł. Namacawszy klamkę, doktór wszedł do małej nędznej izby, oświetlonej kagankiem naftowym.
Zgrzybiała i zgarbiona, jak rączka parasola, kobiecina, ujrzawszy go, zerwała się z łóżka, poprawiła chustkę na głowie i jęła mrugać powiekami, a wytrzeszczać czerwone oczy ze źle tajonem przerażeniem.
— Gdzie chora? — spytał. — Samowar macie?
Stara w przerażeniu swem do słowa przyjść nie mogła.
— Samowar macie, herbaty możecie mi zrobić?
— Jest ten ta samowar... jeno cukru...
— Masz tobie! cukru niema?
— A niema... chybaby Walkowa mieli, bo to panienka...
— Gdzież ta wasza panienka?
— A dy w stancyi nieboga leży.
— Dawno chora?
— Pokłada się to ta już ze dwie niedziele, a teraz ani ręką, ani nogą. Ścisnęło i pokój.
Uchyliła drzwi do izby sąsiedniej.
— Zaraz! ogrzać się muszę, — zawołał gniewnie doktór, zdejmując futro.
Ogrzać się w tej norze nie było trudno: z pieca rozchodziło się takie gorąco, że doktór co prędzej wsunął się do pokoju «panienki». Małą tę i nadzwyczajnie ubogą izdebkę oświetlała lampa przyćmiona, stojąca na stole obok wezgłowia chorej. Rysów twarzy nauczycielki nie można było rozeznać, gdyż padał na nie cień jakiejś dużej księgi. Doktór zbliżył się ostrożnie, lampę rozświetlił, usunął książkę i przyglądać się zaczął pacyentce. Była to młoda dziewczyna, pogrążona we śnie gorączkowym. Szkarłatem była powleczona jej twarz, szyja, ręce, — na tle tem znać było jakąś wysypkę. Jasno-popielate, niezmiernie bujne włosy leżały poplątanemi pasmami na poduszce, wiły się na twarzy. Ręce bezwiednie i niecierpliwie szarpały kołdrę.
Doktór Paweł pochylił się aż do samej twarzy chorej i zaczął nagle mówić głosem, który przecinało i dusiło przerażenie:
— Panno Stanisławo, panno Stanisławo, panno Stanisławo...
Chora leniwie i z wysiłkiem dźwignęła powieki, lecz zamknęła je natychmiast. Przeciągała się, przesuwała głowę od jednego końca poduszki do drugiego i jakoś cicho, boleśnie, głucho jęczała. Co chwila otwierała usta z wysiłkiem, jak karp, połykając powietrze.
Doktór powiódł oczami po nagich, wapnem wybielonych ścianach izby, dostrzegł okno źle opatrzone, przemokłe i zeschnięte trzewiki chorej, — stosy książek leżące wszędzie: na ziemi, na stoliku, na szafce...
— Ach ty, szalona, ty, głupia! — szeptał, załamując ręce.
Gorączkowo, z trwogą i żalem zaczął ją badać, mierzył drżącemi rękami temperaturę.
— Tyfus... — wyszeptał, blednąc.
Z wściekłością ściskał sobie gardło, w którem dławiły go niby zwitki pakuł, łzy niezdolne wypłynąć. Wiedział, że jej nic nie pomoże, nic nie może pomódz — roześmiał się nagle, wspomniawszy, że po taką chininę lub po antypirynę trzeba posyłać do Obrzydłówka... trzy mile. Panna Stanisława otwierała od czasu do czasu oczy szklane, bezmyślne, podobne do zastygłego pod powiekami płynu i patrzyła, nic nie widząc przez długie, koliste rzęsy. Wołał na nią najczulszemi nazwami, unosił jej głowę, słabo trzymającą się na szyi — nadarmo.
Usiadł bezwładnie na stołku i wpatrywał się w płomień lampy. Oto nieszczęście, jak wróg śmiertelny, zadało mu ślepy cios i wlecze teraz bezsilnego do jakiejś mrocznej pieczary, do jakiejś szczeliny bez dna...
— Co począć? — szeptał, drżąc.
Przez szpary okna wdzierał się chłód burzy zimowej i przechodził przez izbę, jak widmo złowieszcze. Zdawało się doktorowi, że go ktoś dotyka, że prócz niego i chorej jest w izbie ktoś trzeci...
Wyszedł do kuchenki i zakrzyknął na służącą, aby mu natychmiast wołała sołtysa.
Stara wdziała co tchu olbrzymie buty, okryła głowę «zapaską» i, zabawnie podskakując, znikła. Wkrótce potem zjawił się sołtys.
— Słuchajcie, nie znajdziecie mi człowieka, któryby pojechał do Obrzydłówka?
— Teraz, panie doktorze, nie pojedzie... zawieja. Na śmierć pojedzie... Psa ciężko wygnać.
— Ja zapłacę, wynagrodzę.
— Nie wiem ja... przepytam się.
Wyszedł. Doktór Paweł ściskał skronie, które zdawał się rozsadzać napływ krwi. Przysiadł na skrzynce i o czemś dawnem, dalekiem myślał.
Dały się wkrótce słyszeć kroki: sołtys prowadził parobczaka w kożuszynie przedartej, nie dosięgającej mu do kolan, w zgrzebnych spodniach, kiepskich butach i czerwonym szaliku na szyi.
— Ten? — zapytał doktór.
— Powiada, że pojedzie... śmiałek. Ja konia mogę dać, ale gdzież to w taki czas...
— Słuchaj, jeżeli wrócisz za sześć godzin, dostaniesz ode mnie dwadzieścia pięć, trzydzieści rubli, dostaniesz... co chcesz... słyszysz?
Chłopaczyna popatrzył na doktora, — miał zamiar coś powiedzieć, ale się powstrzymał.
Utarł nos palcami, bokiem się odwrócił i czekał. Doktór powrócił do stolika nauczycielki i zaczął pisać. Ręce mu się trzęsły i skakały co chwila do skroni. Kombinował, pisał, przekreślał, darł papier. Wystosował list do aptekarza, prosząc, aby natychmiast wysłać konie do miasta powiatowego po tamtejszego lekarza, prosił o wysłanie mu chininy; nachylał się nad chorą, badał ją jeszcze. Wyszedł wreszcie do kuchni i wręczył list chłopakowi.
— Mój bracie, mówił — jakimś nieswoim, dziwnym głosem, kładąc ręce na ramionach wyrostka i wstrząsając nim, — co koń skoczy, co tchu... Słyszysz, mój bracie!...
Chłopiec skłonił mu się do nóg i wyszedł z sołtysem.
— Ta nauczycielka dawno tu u was we wsi siedzi?... — zagadnął doktór Paweł babinę, przytuloną do komina.
— Trzy zimy!... jakoś bodaj.
— Trzy zimy. Nikt tu z nią nie mieszkał?
— A któż ta miał... ja jeno. Przygarnęło mię chudziątko... służby, powiada, już nie znajdziecie, babko, a u mnie ta roboty nie wiele... aby ta, aby... Teraz masz: com sobie obiecywała, że mi trumnę sprawi, to ja... módl się za nami grzesznymi...
Zaczęła niespodziewanie szeptać modlitwę, odcinając wyraz od wyrazu i poruszając wargami jak wielbłąd. Głowa jej się trzęsła, zmarszczkami wlewały się łzy do ust bezzębnych.
— Dobra była...
«Babka» zaczęła chlipać śmiesznie i machać rękami, jakby pragnęła od siebie doktora odegnać. Wszedł do pokoju i zaczął na palcach chodzić po swojemu, dokoła... chodził, chodził... Zatrzymywał się od czasu do czasu przy łóżku i z gniewem, od którego bielały mu wargi i wyszczerzyły się zęby, mówił do chorej:
— Niemądra byłaś! Tak żyć nietylko niemożna, ale i nie warto. Z życia nie zrobisz jakiegoś jednego spełnienia obowiązku: zjedzą cię idyoci, odprowadzą na powrozie do stada, a jeśli się im oprzesz w imię swych głupich złudzeń, to cię śmierć zabije najpierwszą, boś za piękna, zbyt ukochana...
Jak płomień suche drewno, obejmowało go dawne, przeżyte, zapomniane uczucie; zjawiało się porywające jak niegdyś i zabójczo słodkie. Wmawiał w siebie, że nigdy o niej nie zapomniał, że do tej chwili ją uwielbiał i pamiętał... Przypatrywał się tej twarzy znajomej z jakąś nienasyconą ciekawością i cichy, przeszywający ból wjadał mu się w serce. Trzy lata tu mieszkała obok niego — dowiaduje się o tem, gdy mu umiera...
Wszystko co go spotykało tego dnia, wydawało mu się jako dalszy ciąg udręczeń przymusowo-borsuczego istnienia. Jednocześnie rozchylał się jakiś tajemniczy horyzont, jakiś ocean, ginący we mgłach. Po nerwach jego, aż do najdalszych ich gałązeczek ściekały zimne dreszcze. Miotał się, jak śliz na błotnistem dnie strumienia wychowany, gdy go zanurzyć w wodzie morskiej...
To też całym wysiłkiem rozpaczliwej niecierpliwości uchwycił się wspomnień, uciekł w nie przed nieznośną rzeczywistością, zatonął, jak w obłoku mgły czerwcowego przedświtu.
Za jakąbądź cenę pragnął być choćby przez chwilę sam, aby myśleć, myśleć...
Z pokoju nauczycielki wszedł przez małe drzwiczki do dużej izby, zastawionej ławkami i stolikami. Tam usiadł w ciemności i niby skupiając ducha, niby obmyślając środki ratunku, zaczął wspominać. Oto, co sobie przypomniał.
Jest ubogim studentem czwartego kursu. Idzie w poranek zimowy do szpitala, tak misternie stawiając nogi, by nie wszyscy przynajmniej widzieli, iż dziury w podeszwach tekturą umiejętnie są pozatykane. Paltocik ma ciasny, jak kaftan waryata, wytarty, tak dalece, że żyd letnią porą ośmiu zań złotych dać nie chciał. Bieda nastraja go pesymistycznie, wtrąca w jakiś stan ciągłego smutku, który jest czemś nieskończenie większem niż nuda przykra, lecz daleko mniejszem, niż cierpienie. Można się z tego obudzić natychmiast: dość jest wypić kilka szklanek herbaty, zjeść befsztyk, — lecz herbaty nie pił i obiadu prawdopodobnie jeść nie będzie. Biegnie niemal po brunatnem błocie z ulicy Długiej, aby o trzy kwadranse na dziewiątą wchodzić w bramę ogrodu Saskiego. Tam spotka panienkę, przejdzie obok niej, przyjrzy się ciężkiemu, długiemu, jasno popielatemu jej warkoczowi... Ona nie podniesie oczu, zmarszczy brwi, podobne do prostych, a wązkich skrzydełek jakiegoś ptaka.
Spotykał ją wówczas w temsamem miejscu codziennie. Szła szybko na Krakowskie Przedmieście, wsiadała do tramwaju i jechała na Pragę. Nie miała więcej nad siedmnaście lat, a wyglądała jak stare pannisko, w baszłyku, zarzuconym niedbale na futrzaną czapkę, w kaloszach za dużych trochę na jej małe nogi, w niezgrabnej i niemodnej salopce. Niosła zawsze pod pachą jakieś kajety, arkusze zapisane, książki, mapy. Raz jeden, czując się w posiadaniu kilku dziesiątek, przeznaczonych na obiad, postanowił zbadać, dokąd ona jeździ. Puścił się wtedy w pogoń, wsiadł do tego samego, dziesięciogroszowego przedziału, lecz zaraz po zajęciu miejsca stracił całą odwagę. Nieznajoma zmierzyła go wzrokiem tak okropnej pogardy, że niezwłocznie wyskoczył z tramwaju, tracąc tym sposobem wazkę rosołu i nic nie wskórawszy.
Nie czuł jednak do niej żalu: — tem wyżej, dalej się wzniosła. Myślał o niej pomimo woli, bezwiednie, bez przerwy. W ciągu całych godzin usiłował przypomnieć sobie, uprzytomnić jej włosy, oczy, usta o kolorze torebek owocu dzikiej róży — i wysilał pamięć nadaremnie.
Zaledwie mu znikła z oczu, znikały z pamięci jej rysy, — zostawało natomiast natrętne widmo, podobne do białego obłoku o niejasnych rysach, które szło przed nim gdzieś górą. Obłok ten goniły jego myśli z tęsknotą i pokorną bojaźnią, z odrobiną nieuchwytnego żalu, ze smutkiem i nieodegnaną sympatyą. Szedł co rano, aby żywą dziewczynkę ze swem widmem porównywać. I wydawała mu się ta żywa piękniejszą, napawały go jakimś strachem jej kryniczne mądre oczy...
Podówczas jeden z jego kolegów, tak zwany «Ruch w przestrzeni», wielki «społecznik», zaczynający wiecznie pisać wstępne artykuły, których dokończyć nie pozwalał mu brak potrzebnych po temu książek, nagle i niespodziewanie «wziął» i ożenił się z ubogą, jak mysz kościelna, emancypantką.
Żona wniosła «Ruchowi» w posagu stary dywan, dwa rondelki, gipsowy posąg Mickiewicza i kilkanaście nagród gimnazyalnych. Młodzi małżonkowie zamieszkali na czwartem piętrze i zaczęli zaraz po ślubie głodem przymierać. Udzielali oboje korepetycyi z takim zapałem, że rozbiegłszy się rano, spotykali się dopiero wieczorem. Dom ich jednak stał się punktem, do którego zmierzał wieczorem każdy «społecznik» w zabłoconych sandałach, aby się wysiedzieć na fotelu, napalić cudzych papierosów, nagadać do ochrypnięcia i wydać ostatnie kilka groszy na składkę, za którą uprzejma gospodyni kupowała bułki i serdelki, układała artystycznie na talerzyku i częstowała gościnnie. Można się tam było zawsze z kimś spotkać, zaznajomić z nieznanymi do tej pory wielkimi ludźmi, z koleżankami gospodyni, a niejednokrotnie można było pożyczyć czterdzieści groszy. Jakże pobladł Obarecki z radości, gdy wchodząc pewnego wieczora do tak zwanego salonu, ujrzał ukochaną swoją panienkę w gronie koleżanek! Rozmawiał z nią i aż do nieprzyzwoitości tracił przytomność... Wracając tego wieczora do domu, pragnął być sam, — nie marzyć, ani myśleć, tylko być z nią całą duszą, wszystką ją mieć w oczach, w uszach mieć dźwięk jej głosu, tak myśleć, jak ona, zamknąć powieki i niechaj idą pod niemi te obrazy, które wydzierają się z serca. Pamiętał jej oczy przedziwne, posępne a miłosierne, łagodne a tajemniczo myślące, w których przerażała jakaś głębina. Doznawał uczucia radości i spokoju, jakby po skwarnej i dręczącej podróży doszedł do czystego stoku, ukrytego w cieniu sosen na wyżynie górskiej.
Otaczano ją szacunkiem, przywiązywano szczególną wagę do jej słów. «Ruch», przedstawiając Obareckiego nieznajomej, wydeklamował poważnie:
— Obarecki, refleksyonista, marzyciel, wielki leniuch, zresztą przyszła sława; panna Stanisława Bzowska, nasza «darwinistka...»
«Wielki leniuch» dowiedział się o «darwinistce» nie wiele: ukończyła gimnazyum, dawała lekcye, miała zamiar jechać do Zurychu czy Paryża na medycynę, nie miała grosza przy duszy...
Spotykali się odtąd w «salonie» często. Panna Stanisława przynosiła pod salopką funt cukru, jakiś zimny kotlet w papierze, kilka bułek; Obarecki nic nie przynosił, ponieważ nic nie miał, pożerał za to bułki i pożerał oczami «darwinistkę». Raz nawet, odprowadzając ukochaną do domu, oświadczył się o jej rękę. Roześmiała się serdecznie i pożegnała go przyjacielskiem uściśnieniem ręki. Wkrótce potem znikła; wyjechała na Podole, jako nauczycielka, do jakiegoś wielkopańskiego «domu».
Spotyka ją teraz oto w tym zapadłym kącie, w tej wsi, ukrytej w lasach, zamieszkanej przez chłopów samych, gdzie niema dworu, gdzie niema żywego ducha... Sama tu żyła w tej puszczy. Teraz umiera... zapomniana...
Wszystkie dawne zachwyty, niespełnione sny i pragnienia zrywają się nagle i biją w niego, jak porywy wichru. Serce ściska mu ból chorobliwy i jad namiętności wsącza się nieznacznie w krew wzburzoną. Powrócił na palcach do łóżka chorej, oparł łokcie na jego poręczy i nasycał się widokiem nagich ramion, które cudownemi liniami kojarzyły się z zarysem piersi i szyi. Panienka spała. Na skroniach jej nabrzmiały żyły, z zagiętych ku dołowi kątów ust sączyła się ślina, gorąco od niej biło, powietrze wpadało do ust z głośnym świstem. Doktór Paweł usiadł obok niej na krawędzi łóżka, pieścił rękami miękkie końce promieni włosów, głaskał się nimi po twarzy, dotykał ich wargami z wydzierającem mu się z piersi szlochaniem.
— Stasiu, Stachno... kochanko... — szeptał cicho, aby jej nie obudzić — nie ucieczesz mi już... prawda? nigdy... moją będziesz na zawsze... słyszysz... na wieki...
Usiadł potem obok wezgłowia chorej na stołku i zapadł znowu w marzenia. Bujna młodość zbudziła się w nim z letargu. Wszystko teraz będzie inaczej. Czuje w sobie siłę atlety do pełnienia uczynków, które z serca płyną. Boleść i nadzieja mieszają się, jakby w płomień, który liże mózg, trawi go, nie da mu spocząć.
Noc mijała. Godziny upływały leniwo, lecz upłynęło ich już od wyjazdu posłańca więcej, niż sześć. Była czwarta po północy. Doktór zaczął nasłuchiwać, zrywał się za każdym szelestem. Co chwila zdawało mu się, że ktoś idzie, że otwiera drzwi, że stuka w okno... Wsłuchiwał się całym niemal organizmem. Wiatr huczał, szyber w piecu kołatał, — zresztą cisza znowu. I biegną minuty, trwające po sto lat, w ciągu których niecierpliwość rozpręża nerwy i wprawia go w ruch dygotania całem ciałem.
Gdy po raz szósty mierzył temperaturę, chora otwarła zwolna oczy, które w mroku rzęs wydawały się prawie czarnemi, patrzyła w niego z uporem i wyszeptała jakimś skrzeczącym głosem:
— Kto to?
Zapadła jednak zaraz w stan poprzedniego bezczucia. Pocieszał się jak skarbem, tą sekundą świadomości. Ach, gdyby mieć chininę, zmniejszyć jej ból głowy, powrócić przytomność. Posłaniec nie nadjeżdżał i nie nadjechał.
Przed świtem doktór Obarecki szedł wzdłuż wsi, po głębokich zaspach, łudząc się ostatnią nadzieją, że go zobaczy. Złe przeczucie, jak koniuszek igły, wrzynało mu się w serce. W nagich gałęziach topoli przydrożnych głucho huczał wiatr, choć burza ucichła. Z chat wychodziły kobiety po wodę i dźwigały ją w konewkach, zagięte powyżej kolan. Parobcy «zadawali» bydłu, z kominów dym się wznosił. Tu i owdzie z otwartych na chwilę drzwi wybuchał obłok pary.
Doktór odnalazł chatę sołtysa i kazał natychmiast zaprzęgać konie. Sprzężono ich dwie pary i jakiś parobczak zajechał przed szkołę. Doktór pożegnał chorą oczami, rozszerzonemi od znużenia i rozpaczy, wsiadł na sanie i pojechał do Obrzydłówka.
O godzinie dwunastej w południe powracał, wioząc swą apteczkę, wino, całe zapasy żywności. Stawał co chwila na saniach, jakby pragnął wyskoczyć i wyścignąć konie, w cwał biegnące. Zajechał wreszcie przed szkołę, lecz nie wysiadał... Zdławiony, krótki wrzask wydarł mu się z ust, wykrzywionych prawie ukośnie, gdy ujrzał otwarte okna domostwa i gromadkę dzieci, tłoczącą się w sieni. Szedł blady jak płótno, do okna, zajrzał i został tam, łokciami oparty o futrynę.
W obszernej izbie szkolnej leżał na ławce rozebrany do naga trup młodej nauczycielki; dwie jakieś stare baby myły go... Drobne pyłki śniegowe wlatywały przez okno i osiadały na ramionach, na zmoczonych włosach, na półotwartych oczach umarłej.
Doktór poszedł do pokoiku nieboszczki, zgarbiony, jakby na ramionach dźwigał górę. Usiadł, nie rozbierając się, na krzesełku i powtarzał jeden wyraz, w który zmieściła się wszystka jego boleść:
— Czyż tak? czyż tak?
Było mu zimno, jakby zmarzł, zmartwiał, jakby w nim krew zakrzepła. Nie cierpiał, nie wiedział, co mu jest, tylko po głowie toczyły mu się niby koła nienasmarowane z przeraźliwem skrzypieniem.
Łóżko Stasi było rozmiecione: kołdra leżała na ziemi, prześcieradło zwieszało się na podłogę, poduszka przepocona leżała na środku łóżka. Druciane haczyki okien stukały monotonnie o ramy szyb; listki jakiejś rośliny, moknące w doniczce, zwieszały się i zwijały od mrozu.
Przez uchylone drzwi widział chłopów, klękających dokoła ubranego już trupa, dzieci modlące się na «książce», stolarza, zdejmującego miarę na trumnę...
Wszedł tam i ochrypłym głosem rozkazał, aby zbić trumnę z czterech desek nieheblowanych, wiórów pod głowę nasłać.
— Nic więcej... słyszysz! — mówił do stolarza z tajoną wściekłością — cztery deski, nic więcej...
Przypomniał sobie, że trzeba kogoś zawiadomić... rodzinę. Gdzież jest ta jej rodzina?...
Zaczął z tępa, z idyotyczną zapobiegliwością układać na jeden stos książki, rejestry szkolne, kajety, jakieś rękopisy. Natrafił wśród papierów na początek listu.
«Kochana Helenko! Od kilku dni czuję się tak źle, że prawdopodobnie przeniosę się przed oblicze Minosa i Radamentesa, Eakosa i Tryptolemosa, oraz innych wielu z półbogów, którzy i t d. W razie tego «przeniesienia się stąd na miejsce inne» zechciej zażądać od wójta mojej gminy, aby pozostałą po mnie spuściznę książkową na ręce twoje wysłał. Opracowałam nareszcie «Fizykę dla ludu», nad którą tyle nałamałyśmy sobie głów dziewiczych: opracowałam na brudno — niestety! Jeżeli ci czasu starczy, zawsze w razie mego przesiedlenia się na miejsce inne, — uszykuj to do druku i zmuś Antosia niech przepisze; on to dla mnie zrobi. Ach, co za smutek!... Prawda!... księgarzowi naszemu winnam jedenaście rubli kopiejek sześćdziesiąt pięć... wypłać mu... Spencerem moim, gdyż pustki u mnie w szkatule. Sobie na pamiątkę weź...»
Ostatnie wyrazy nieczytelnemi już były pisane kreskami. Nie było adresu, — nie można też było listu wysłać. W szufladzie stolika znalazł doktór rękopis owej «Fizyki», o którym w liście czytał, zwitki notatek i szpargałów, w szafce — trochę bielizny, salopkę, kotkami podbitą, jakąś starą, czarną sukienkę...
Krzątając się po pokoiku, dostrzegł w izbie szkolnej chłopaka, który jeździł po lekarstwo; stał przytulony w kącie obok pieca, przestępując z nogi na nogę. Zwierzęca nienawiść zadrgała w duszy doktora.
— Dlaczegoś na czas nie wrócił? — zawołał, przyskakując do chłopca.
— Zabłądziłem na polu, koń mi ustał... piechotą przyszedłem rano... panienka już wtedy...
— Kłamiesz!
Chłopiec nie odpowiedział. Spojrzał mu doktór w oczy i dziwnego doznał wrażenia; oczy te były zmęczone i straszne, wyglądała z nich, jak z podziemnej jaskini, chłopska, głupia, zdziczała rozpacz, podobna do niedocieczonej tajemnicy.
— Ja tu, panie, odniosłem książki, co mi ta nauczycielka pożyczyła, — mówił, wyciągając z zanadrza kilka wyszarzałych i zabrudzonych tomików.
— Daj ty mi pokój... idź precz! — zawołał doktór, odwracając się od niego i uciekając do pokoiku.
Tam stanął wśród porzuconych na podłodze rupieci, papierów, książek i ze śmiechem pytał sam siebie:
— Czego ja tu chcę?... Nic tu po mnie, nie mam prawa!
Obejmowała go cześć głęboka, zrozumienie, wwiadywanie się pilne, wielka pokora. Gdyby tam został choćby godzinę dłużej, doszedłby do tego szczytu łańcucha gór, na którym siedzi szaleństwo. W sekrecie przed samym sobą wiedział, że go zdejmuje obawa o siebie. W tem wszystkiem, co go zmiażdżyło owej chwili, była ogromna niesymetrya z nim samym, coś, co wyważało z głębi jego duszy ostateczny rdzeń uczuć ludzkich — egoizm i, egoizm ten dusząc, kazało naprawdę dać się otaczać tęczy, która unosiła z ziemi tę głupią dziewczynę. Trzeba uciekać co prędzej... Zgodziwszy się na wyjazd natychmiastowy, zaczął rozpaczać pięknymi frazesami, co było już ulgą znaczną.
Kazał zajechać...
Pochylił się nad trupem Stasi i szeptał na jej uczczenie najpiękniejsze wyrazy, jakie wymarzyć mogły na chwałę wielkości puste serca ludzkie. Zatrzymał się raz jeszcze we drzwiach, obejrzał; przez sekundę myślał, czy nie lepiejby było umrzeć natychmiast, potem rozsunął gromadę chłopów przed drzwiami, wskoczył na sanie, przewrócił się na twarz i poniosły go konie, duszącego się spazmatycznym płaczem.
Do rozpoczęcia starań o nowy lokal zawsze inicyatywę dawał Dzierzyniecki. Nie było wypadku, żeby w jakimkolwiek apartamencie siedział pół roku. Już po upływie miesiąca od chwili wprowadzenia się do jakiegoś «kawalerskiego mieszkania ze wspólnym korytarzem, samowarem i usługą» dostrzegał pierwszą wadę kardynalną, wkrótce potem rzucała mu się w oczy druga, trzecia, — zaczynał systematycznie roztrząsać i przekładać je Łaskawiczowi, trapić go tak umiejętnie i dopóty, aż ten stawiał odrazu kwestyę «kantem» i wlókł się dla badania lokalów od bramy do bramy. Na Smolnej rzeczy poszły zupełnie innym trybem. Od daty wynajęcia salonu pani Mundartowej minęły trzy kwartały. Dzierzyniecki bardzo często rozpalał się do białości i pienił na dzwonek elektryczny, trzeszczący przeraźliwie tuż za ścianą, nad wezgłowiem jego pościeli, na monstrualne, jedyne w dziejach rozlutowanie samowara, na jakąś «twardą» wodę do mycia oblicza, na złe uprzątanie pokoju, na brzydotę koczkodanika z grzywką, nastawiającego samowar — i t. d., a Łaskawicz mimo wszystko ani myślał o «wekslowaniu penatów». Przez czas bardzo długi Dzierzyniecki głęboko się zastanawiał, jaka może być przyczyna tego uporu i konserwatyzmu. Dopiero niesłychanie baczna i systematyczna obserwacya naprowadziła go na ślad prawdy. Łaskawicz od pewnego czasu tak manewrował, ażeby «szlafkamrata» o godzinie dziesiątej wieczorem w mieszkaniu nie było, a sam o tej porze regularnie był na miejscu. Z knajpy, z wieczorku karcianego u kolegów żonatych, ze spaceru, nawet z teatru wymykał się przed dziesiątą i szybkim lotem zdążał na Smolną. Kilkakrotnie Dzierzyniecki krok w krok szedł za nim, usiłując zbadać przyczynę — i nadaremnie. Łaskawicz biegł szybko przez podwórze, wpadał na schody i siedział w mieszkaniu bez światła. Dzierzynieckiego ciekawość poprostu zjadała. Pewnej niedzieli wyszedł od Czerskiego prawie równocześnie z Łaskawiczem, tuż za nim wstąpił do sieni i, gdy tylko drzwi mieszkania się zamknęły, otworzył kluczem zatrzask i szybko wkroczył do pokoju. Zdawało mu się, że Łaskawicz zleciał na ziemię z wysokości...
— Czegóż ty, Łasek, siedzisz w ciemności? — spytał, zapalając lampę i oglądając apartament szybkiemi spojrzeniami.
— Siedź i ty po ciemku, jeżeli ci to sprawi przyjemność...
— Może zajmujesz się wywoływaniem Johna Kinga i lewitacyami... — Może bym ci przeszkadzał?
Łaskawicz zaczął od niechcenia świstać przez zęby i wygwizdał słówek dosyć niesmaczne, osobliwie gdyby je zastosować do współlokatora. Ten jednakże nie dał za wygraną i odtąd systematycznie przebywał wieczorami w domu, szczególnie zaś pilne zajęcia miał tam około godziny dziesiątej. Łaskawicz również nie wydalał się nigdzie. Przechadzał się zazwyczaj po saloniku z miną tygrysa, który kilka dni nie jadł, i od niechcenia pogwizdywał.
Mieszkanie pani Mundartowej, od której ci dwaj kawalerowie (Łaskawicz, kolejarz z zarządu drogi Wiedeńskiej i Dzierzyniecki, urzędnik biura ubezpieczeń na życie) odnajmowali duży pokój — składało się z kilku izb mniejszych. Drzwi z sali wynajętej, prowadzące do mieszkania wdowy, były z jej strony zabarykadowane szafą, nie dosięgającą wszakże ich szczytu. W pokoju kawalerów mieścił się pod temi drzwiami stolik do pisania. W blizkości stolika, jako najznakomitsza ozdoba lokalu, sterczał na drewnianym słupie gipsowy biust Archimedesa, Alcybiadesa, czy kogoś wogóle z tamtych czasów. Z drugiej strony stolika, pod piecem, figurowało łóżko. Między oknami tkwiła urocza kanapka, wyszczerzająca spiralne sprężyny. Dalej była szafa i łóżko Dzierzynieckiego, równie dobrze znanego pod mniej długą nazwą Dzierzy, albo całkiem odmienną — Zgryzoty.
Usilne przesiadywanie obudwu lokatorów w domu trwało bardzo długo. Nareszcie pewnego wieczora tajemnica wyjaśniła się raptownie, kiedy panna Zofia młodsza córka pani Mundartowej, nauczycielka, uganiająca się za lekcyami po całych dniach i wieczorach, zjawiła się o dziewiątej, wypiła herbatę i jak zwykle nucąc półgłosem, jęła zabierać się do snu w pokoju, do którego wejście było zasłonięte szafą. Łaskawicz wejrzał na Dzierzynieckiego wzrokiem tygrysa głodnego, zranionego i rozbestwionego, przez chwilę się wahał, a następnie, powziąwszy widocznie śmiałą decyzyę, lekko wskoczył na krzesełko, a stamtąd na stolik przy drzwiach... Dzierza, siedzący na fotelu obok swego łóżka, przymrużył lewe oko i z lekkiem osłupieniem spoglądał na uczynki współlokatora. Łaskawicz przezornie, a mocno zacisnął obiedwie połowy drzwi, otwierających się do sypialni panny Zofii, uformował w górze szparę dosyć szeroką i przystosował do niej swe oko...
— Czy śmiertelnikowi wolno będzie również?... — szepnął Dzierzyniecki z uczuciem.
Łaskawicz nie odpowiedział, wykonał natomiast ręką pewien giest zrozumiały. Za drzwiami słychać było głuchy stuk zzutych bucików, najwyraźniejsze urywanie tasiemek, zawiązanych widocznie na mocne węzły i całą gamę suchych szelestów, jakie wydają porzucane szaty. Łaskawicz tak przylgnął do drzwi zatarasowanych, że możnaby go było wziąć za płaskorzeźbę, oprawioną w drewniane ramy. Panienka widocznie czytała w łóżku, gdyż dopiero około godziny jedenastej zlazł ze stołu. Zaraz też przybiegł na palcach do Dzierzynieckiego i w sposób jaknajbardziej kategoryczny wyrecytował:
— Jeżeli piśniesz jedno słowo przed kimkolwiek, odważysz się na jeden dwuznacznik, no — jeżeli wogóle parę z ust o tem puścisz, to po pierwsze — nie mieszkam z tobą, — a powtóre — zatrzymuję ten lokal dla siebie.
— Ba, — rzekł tetryk — nie pisnę, ale ja będę właził na stół co drugi dzień...
— Gdybym zauważył, że na seryo żywisz ten nędzny zamiar, to również nie mieszkam z tobą!
— Nędzny zamiar... — szydził Dzierzyniecki, wyciągając swe długie nogi aż na środek stancyi. Po chwili przekręcił się w fotelu na bok i z miną wzgardliwą mówił:
— Nędzny zamiar! A patrz sobie, patrz... Nie jestem wcale fiksatem, ani czemś w tym guście!
Od tej chwili Łaskawicz praktykował co wieczór podglądanie z najzupełniejszą bezczelnością. Z czasem wygotował całkowitą metodę i zupełny systemat.
Drzwi z korytarza zamykał na klucz, kładł miękie pantofle, spuszczał firanki i t. d. Obadwaj lokatorowie rzadko kiedy chodzili z wizytą do pani Mundartowej. Była to wdowa niezamożna, utrzymująca się z jakiejś emerytury i z pracy córek. Starsza była retuszerką, i jakkolwiek miała robotę w jednym z nąjpierwszych zakładów fotograficznych, to przecież zarabiała daleko mniej, niż młodsza. Właściwie utrzymywała dom panna Zofia. Była to panienka młoda jeszcze bardzo, ładna i cicha. Miała w dużych lazurowych oczach znamię umysłowego strudzenia, ów sygnał wiecznie pracującej pamięci, która okruch wiedzy, potrzebnej niezbędnie, trzyma w ciągłej świeżości. Ten zasób nigdy nie może się stępić, gdyż nim się zdobywa kawałek chleba, jak górnik zdobywa go kilofem, jak szwaczka igłą...
Włosy panna Zofia miała ciemne, a tak dziwnie lśniące, że Łaskawicz był w stanie myśleć o tym ich połysku w ciągu całych dni, a nawet w ciągu całych nocy. I on wszakże wyraźnie stronił od tych panien, lękając się, żeby czasem nie przyszło «wdepnąć w sakrament» z osobą, której całym posagiem były źrenice jak głębia niebios, — i modny kapelusik, czyniący z niej śliczne widziadło. Tak stały rzeczy, kiedy zaraz na początku karnawału zaprojektowano u pani Mundartowej wieczorek tańcujący.
Rozumie się, że lokatorów proszono przedewszystkiem. Systematyczny Dzierzyniecki już od godziny piątej z południa majstrował około swej garderoby, wkręcał spinki w gorsy koszul twarde, jak płyty marmurowe, mył benzyną rękawiczki, czyścił frak i próbował za pomocą piruetów tęgości swych lędźwi. Łaskawicz zjawił się dopiero przed dziewiątą i z hałasem rzucił do bielizny i kostyumu balowego. Co chwila spostrzegał jakieś braki, wypadał na miasto, pędził po schodach z drugiego piętra i wracał niebawem, lekkomyślnie przeskakując całe dziesiątki stopni. O jedenastej, kiedy Dzierzyniecki był już prawie gotów i, siedząc na łóżku, marudził nad swym frakiem, Łaskawicz mył się dopiero. Gości już było dosyć. W pokoiku] za drzwiami, milczącym zwykle, słychać było rozkoszny gwar koleżanek i znajomych panny Zofii, w przedpokoju dzwonek odzywał się co chwila, Łaskawicz wymył się nareszcie, włożył bieliznę, cienkie balowe obuwie i z włosami roztrzepanymi, niby wiązka grochowin, wlazł według swego zwyczaju na stolik i mocno przycisnął drzwi, żeby zobaczyć, jakie białogłowy już są i jak też wygląda panna Zofia... Nagle stała się rzecz straszliwa. Drzwi, od których dla rozszerzenia na ten wieczór pokoju odsunięto szafę, rozwarty się z trzaskiem. Dzierzyniecki ujrzał nagle w przestworze białe nogi Łaskawicza. Nieszczęśliwy podglądacz runął z wysokości stolika do apartamentu, pełnego dziewic; sparł się wyciągniętemi rękami na posadzce, odbił, pędem doleciał aż do przeciwległej ściany i z całej mocy, jak taranem, uderzył głową o kanapę. Panny, które tam właśnie siedziały, z krzykiem rozpierzchły się na wsze strony, a kilka z nich bezradnie stanęło w otwartych drzwiach, prowadzących do kawalerskiego mieszkania. Łaskawicz zerwał się na równe nogi w przeraźliwem zgłupieniu i, oszołomiony upadkiem, oraz białością swego kostyumu, rzucił się na oślep z miejsca. Zamiast wszakże skierować się do mieszkania opuszczonego przed chwilą — wpadł we drzwi, prowadzące do salki balowej. Jak bystronogi jeleń, przeleciał między osłupiałemi matkami i ciotkami, roztrącił grono mężczyzn, w misternych podskokach biegł przez pokój stołowy i, straciwszy najzupełniej wyobrażenie, gdzie jest i co się z nim dzieje, roztwarł naoścież drzwi do kuchni. Tam pani Mundartowa zajęta była przygotowaniami do mięsnej wieczerzy. Miała właśnie umieścić w rondlu świeży kawał mięsa, kiedy Marysia z grzywką, obejrzawszy się na drzwi, wrzasnęła na całe gardło:
— Jezus, Marya, Józef! pan Łaskawicz przez szpodniów!
Pani Mundartowa obróciła się raptem i mięso wypadło jej z ręki na ziemię. Przed nią stał Łaskawicz z wytrzeszczonemi oczyma, w bieliźnie i z głową okropnie rozczochraną. Wylęknione kobiety schroniły się za komin i z krzykiem chwyciły, co było do obrony pod ręką, więc jedna patelnię, druga pogrzebacz. Tymczasem Łaskawicz piorunującym ruchem ściągnął z łóżka Marysi perkalową kapę w ogromne pąsowe kwiaty, zarzucił ją na ramiona, jak arabski burnus, skoczył we drzwi i znalazł się na schodach kuchennych. Wielkimi susami zbiegł na dół, przebył podwórze i wdarł się na schody główne, prowadzące do przedpokoju i mieszkania. Stanąwszy u drzwi na drugiem piętrze, z całej siły przycisnął dzwonek i raptem oderwał palce, usiłując dać takim sposobem znak Dzierzynieckiemu. Tymczasem Zgryzota siedział nieubrany na łóżku z rękoma wspartemi o poręcz i nie bardzo roztropnie patrzał na drzwi, za któremi zginął mu Łaskawicz. Panna Zofia, usłyszawszy dzwonek i sądząc, że to przybywa gość nowy, wybiegła do przedpokoju i prędko drzwi roztwarła. Z krzykiem odskoczyła w tył, zobaczywszy przed sobą ogromną figurę w kapie różnobarwnej. Łaskawicz także uciekać zaczął na wyższe piętro. Dopiero po chwili, zauważywszy, że drzwi są otwarte, wsunął głowę — do przedpokoju i jął wołać głosem rozpaczliwie stłumionym:
— Dzierzyniecki! Dzierzyniecki!
Tetryk ocknął się z zadumy, ubrał szybko i wybiegł na schody.
— Dawajże mi ubranie, mumio, gapo, Zgryzoto! — wołał na niego Łaskawicz.
— Ubranie? No, to chodź do pokoju...
— Nie, nie chcę, za nic w świecie tam nie wejdę!
— Ty już zupełnie zwaryowałeś?
— Tyś zwaryował! Czy nie widzisz, że mię «pech» goni? Dawaj ubranie codzienne: surdut, palto, kalosze, okulary...
Dzierzyniecki przyniósł żądane odzienie i Łaskawicz, wstąpiwszy na schody trzeciego piętra, — w kąciku mrocznym szybko się ubrał. Włożył palto, nastawił barankowy kołnierz, wcisnął czapkę na oczy i uszy, założył okulary, ubrał się w kalosze i ruszył w świat kolosalnymi krokami.
Dzierza wrócił do mieszkania, ochłonął ze strachu i począł cieszyć się w duchu z niedoli bliźniego. Wkrótce ozwała się muzyka i ktoś z korytarza zastukał do pokoju.
— Panowie gotowi? — spytała panna Zofia, gdy Zgryzota we drzwiach stanął.
— Ja tylko jestem gotów, gdyż kolega mój właśnie... zasłabł... Ból głowy...
— Ach, dzieciństwo!... Panie Łaskawicz... — zawołała głośniej, — nasz pierwszy kontredans...
Dzierzyniecki upewnił ją, że tamtego niema i, wstydząc się mocno, jakby to jego samego spotkała przygoda, wszedł do sali balowej. Wkrótce rozpoczęto tańce i dla zatarcia złego początku — hulano, co się zowie. Wesołość nastrojona w pierwszej chwili wieczoru tak górnie — poprostu kipiała. Mężczyzn było nie wielu, to też Dzierzyniecki stańczył się na zabój. Kiedy wrócił do siebie około godziny piątej nad ranem, zdawało mu się, że ma piszczele do kolan upiłowane. Ledwo zdołał rozebrać się i dowlec ziemską powłokę do łóżka... Przez chwilę marzył, że tańczy, widział piękne twarze, oczy, ramiona, szepnął do kogoś czuły wyraz i usnął, jak pień wierzbowy. Wśród twardego snu poczęła go naraz męczyć ciężka zmora. Nie był w stanie otworzyć oczu, unieść głowy, a czuł, że dzieje się dokoła niego, jakaś scena awanturnicza. Przez sen, na pół przytomny, z zamkniętemi oczyma, wołał:
— Łaskawicz... Henryku... Łaskawicz...
Nikt mu nie odpowiedział i to go nieco bardziej rozbudziło. Usiadł na łóżku i dopiero po chwili zoryentował się, że to słychać dzwonek elektryczny.
— Henryku, — jęknął Dzierza, — idźno tam otwórz, bo mnie się... Ja nie mogę... Henryku...
Znowu nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Wtedy dopiero zrozumiał, że to właśnie Łaskawicz dzwoni. Z furyą wysunął nogi z pod kołdry, zanurzył je w pantofle, i, szukając szlafroka, jęczał:
— Cóż to za nędznik, żeby przecie tak bez ustanku dzwonić!
Potykając się, tłukąc o gzemsy i kanty, o klamki i odrzwia, wyszedł na korytarz, odciągnął zasuwkę i cofnął się do stancyi. Zdziwiło go, że Łaskawicz nie wchodzi, a dzwonek wali swoje bez przerwy. Jeszcze raz wyszedł do sionki, uchylił drzwi na schody i zawołał:
— Łaskawicz — to ty?
— Ja — odparł głos bardzo ponury.
— Właźże już nareszcie! Czegóż u licha dzwonisz?
— To nie ja dzwonię...
— Nie ty? A któż to dzwoni?
— Mojra.
— Co za Mojra?
— No, Mojra.
— Cóż ty masz w głowie, żeby się po nocy z żydówkami włóczyć.
Łaskawicz milczał i nie wchodzi! Dzierzyniecki wrócił się jeszcze raz do mieszkania, znalazł lampkę, zapałki — i ze światłem wyszedł na schody, mocno postanowiwszy wyrzucić ową Mojrę. Za drzwiami stał Łaskawicz, oparty plecami o mur, z rękami wiszącemi bezwładnie i czapką wsuniętą na oczy. Dzwonek wciąż trzeszczał jednostajnym głosem, który wśród nocnej ciszy rozlegał się, jak gwałtowne wzywanie pomocy.
— Czegóż ty dzwonisz? — rzekł bolesnym szeptem Dzierzyniecki. — Raz mi powiedz, niech się przynajmniej dowiem...
— Jesteś tak bajecznie głupi, że nawet tego nie możesz zrozumieć. Wepchnąłem guzik dzwonka i teraz to zwierzę będzie oczywiście ryczało przez całą noc!
— Po cóżeś go tak mocno przyciskał?
— Rzeczywiście — po co ja go tak mocno przyciskałem?
— No — a czemuż nie wydobywasz tego guzika?
— Dla tego nie wydobywałem tego guzika, że niżem sobie napróżno ułamał trzy paznogcie.
— Cóż tu robić? Może jakim nożem...
— Pewno, że jakim nożem... — mruknął Łaskawicz. — A, wątrobo siarczana! — wrzasnął nagle, chwytając się za głowę, — cóż ja dnia dzisiejszego wyprawiam w tym budynku!
Tymczasem na głos dzwonka, bijącego nieustannie, zaczęły z mieszkania pani Mundartowej wysuwać się i cofać postacie w bieli, aż nareszcie wyszła sama wdowa-matka, dopytując się o przyczynę tak wielkiego hałasu. Zainteresowano się także tym dźwiękiem na innych piętrach. W całym domu słychać było trzask drzwi otwieranych, szybkie stąpanie w pantoflach, gwar zapytań i odpowiedzi. Lokator z trzeciego piętra, jegomość wysoki i rozczochrany, zatrzymał się na schodach, przechylił za balustradę i spytał głosem uprzejmym:
— Przepraszam! Uprzejmie przepraszam... Czy nasza cała familia, śpiąc w swem własnem mieszkaniu, nie przeszkadza państwu w całonocnych tańcach, półtora godzinnem dzwonieniu, e cetera... e cetera...
Łaskawicz podniósł głowę, utkwił oczy w lokatora i zaczął wołać chrapliwym głosem:
— Pańska familia... e cetera...
Dzierzyniecki chwycił go za rękę, mówiąc:
— Słuchajno, — może zrobisz jeszcze jednę awanturę. Pozwól sobie! Będzie to przynajmniej okrągła całość.
Łaskawicz spojrzał na niego, kiwnął głową i wszedł do sieni, a potem do mieszkania, ciężko waląc o ziemię kaloszami.
Marysia napróżno usiłowała wydobyć guzik z metalowej obrączki widelcem, pani Mundartowa — szpilką podwójną, nożem kuchennym i t. d. Wreszcie Dzierzyniecki rzucił się do mieszkania i przyniósł scyzoryk z długiem i cienkiem ostrzem, końcem tego ostrza zręcznie podważył krążek i wydobył go na zewnątrz. Dzwonienie raptem ustało i wszyscy rozeszli się z wielkim pośpiechem. Dzierzyniecki wrócił do mieszkania, cisnął nóż na stół, zrzucił szlafrok i padł na łóżko. Łaskawicz stał w swej czapce i futrze przy stoliku, trzymając się jego krawędzi obiema rękami. Zasypiając już, i Dzierzyniecki słyszał, że tamten coś mówi. Z przymusem nastawił ucha.
— Słuchaj, Dzierza — mówił Łaskawicz — zgasiłeś świecę i licho teraz wie, gdzie jesteś. Ty mię palnij scyzorykiem, tu w szyję. Przetniesz tętnicę i raz się to skończy. Rozumiesz przecie, że po tem, co zaszło... Wal, nic się nie bój, tylko mocno!
Zgryzota miał zamiar wstać i odebrać mu scyzoryk, ale nie był w możności poruszenia nóg stańcowanych. Tymczasem Łaskawicz wciąż gadał:
— Klęczę przed tobą, schyliłem czerep, — więc będzie ci bardzo łatwo. W samą szyję! Wytnij z całej siły i skończona parada. Powiesz, że to ja sam się urznąłem... Jej nic nie mów... Wyrzućcie mię na śmietnik... Nie zasłużyłem na nic lepszego. Latałem bez ubrania, dzwoniłem całą noc, spiłem się, jak ostatnie zwierzę... Niech Marysia przysypie mię popiołem, śmieciami i sadzą...
Nazajutrz, zbudziwszy się około dwunastej, Dzierzyniecki przeląkł się bardzo. Łaskawicz, chrapiąc straszliwie, leżał wyciągnięty na ziemi o kilka cali od swego łóżka, w futrzanym paltocie, w czapce, okularach i kaloszach. W prawej ręce trzymał ostrze noża, trzonkiem zwróconego do gipsowej figury Alcybiadesa. Widocznie ją błagał o wykonanie cięcia w szyję. Dzierzyniecki zaczął śpiącego trząść i szarpać... Łaskawicz dźwignął głowę i, patrząc na okolicę zbielałem okiem, mruknął:
— Dzierza, mnie się coś zdaje, że nie spałem na łóżku. To twoja sprawka, stary nudziarzu...