W wydaniu niniejszem, drugiem, pominięto poemat «Na wzgórzu śmierci», ponieważ wszedł on był już poprzednio do cyklu «Moja pieśń wieczorna». W zamian za to dodano obecnie kilka utworów nowych i nieco przekładów. Jan Kasprowicz.
Zazdroszczę nieraz tym, co w grobach leżą,
Owianych trawy szeleszczącą ciszą:
Dusze ich, rozbrat wziąwszy z ciał odzieżą,
Jęków ziemskiego bolu już nie słyszą.
Na lotnych skrzydłach wielki przestwór mierzą,
Melodjami sfer wonnemi dyszą;
W twarz zórz i słońca zapatrzone świeżą,
W promiennych blaskach pyłem blasków wiszą.
A tylko czasem schodzą na mogiły,
Oblane światła miesięcznego falą,
Cicho po trawie aksamitnej depcą
I dla tych bytów, co, stargawszy siły
W przebojach z życiem, na swój los się żalą,
Melancholijną pieśń ukojeń szepcą.
Z głębin przestworu, z ciemnych chmur, nad wilgotnemi łany,
Jak srebrny opar wstaje duch z promieniem wokół głowy:
Rośnie w mych oczach, niebios tór rozjaśnia mgłą owiany,
Strząsa ostatni śniegu puch z swej sukni lazurowej.
Uderza w róg swój: szumi bór i szumią rzek bałwany,
Ziemia wytęża wszystek słuch i rychło na dąbrowy,
Na senne niwy wiedzie chór swych dzieci rozśpiewany,
Błogosławiących twórczy ruch, okrytych w liść majowy.
I moja dusza chłonie wraz ten hymn, budzący zioła,
Rwie się do wonnych światła fal, lecz widzi poniewoli,
Że się w liść świeży, jak ten las, naodziać już nie zdoła.
Mrok ją ogarnia, mrok i żal: skarży się swojej doli:
I duch, co życia przywiódł czas, gasi swój blask u czoła
I razem z nią w bezmierną dal szumi pieśń melancholji.
Ach! nieraz mi się zdaje, gdy tak samotny kroczę
W zachodu cichem złocie, zadumą ogarnięty,
Że cień, co długi wstaje z pod nóg mych i swe mrocze
Na ziół tych ściele krocie, nie ze mnie jest poczęty.
Lecz że z przeszłości fali, czy z przyszłych dni głębiny —
Hen! tam, gdzie ziemi końce — byt jakiś, tu nieznany,
Wychylił się w oddali i że cień jego siny
Dnia dzisiejszego słońce, mrąc, rzuca na te łany.
I tęskność duszę chwyta na wirchy gdzieś tajemne,
Lecz wraz ku memu łonu zbliża się lęk ponury:
Ach! widzę, jak, okryta w całuny mgławic ciemne,
U stóp mych przepaść dyszy głębokiem, cichem tchnieniem...
Jak przed zjawiskiem skonu, zwrócony do purpury
Zachodu, drżę w tej ciszy — przed swoim własnym cieniem...
A ja, w dal mając zatopione oczy,
Na jawie przędę z mgieł obrazy senne,
By okryć niemi to morze bezdenne,
Co z takim szumem swoją wieczność toczy.
Na karku tylko dreszcz mi usiadł blady
I rwie mą przędzę bezlitosną dłonią:
Chwila, a w chmurach pioruny zadzwonią,
Mego wybrzeża wstrząsną się posady.
Chwila, a orkan porwie swe obroże,
Z nóg i z rąk swoich ciężkie pęta zrzuci
I w zaślepieniu szaleństwa wywróci
Z granic kotliny rozszalałe morze.
Cały ten ogrom z łożyska wyważy:
Ku niebu wzdmie się ta pierś Lewiatana,
By, płomieniami błyskawicy zlana,
Opadnąć z jękiem tonących żeglarzy...
Topi się ołów przestworza! Z łoskotem,
Z trzaskiem i sykiem już się woda pali!
Błogosławiony, kto ginie w tej fali,
W walk żywiołowych rozognieniu złotem.
Błogosławiony, kto pochwycił wiosło
I jak bohater puścił się w swej łodzi
Na wichr, co nad nim dziką pieśń zawodzi,
Na toń, co pod nim w dziki szał urosła!
Błogosławiony, kto z swej ludzkiej duszy
Umie wykrzesać pokrewieństwo burzy,
Swe błyskawice w głębinach zanurzy,
Swojemi grzmoty przestworza poruszy!
Zalewasz brzeg mój, rozhukany wirze?!
Piekielna mściwość twe skrzydła rozpędza?
Zalej go! zalej! wszak na nim śni nędza,
Co swoje własne, gnuśne stopy liże!...
Zalej go! zalej! z ciałem Prometeja
W piarg się rozpadły zębate opoki!
Wybrzeże piasek zasypał głęboki:
By stężał w turnię, znikła już nadzieja!
Zalej go! zalej! ten mój brzeg przeklęty,
Bezpłodny, pusty i jak rozpacz nagi:
Więzi mnie na nim trwożny brak odwagi,
Gdy w krąg żeglarze spieszą na odmęty.
O niema łódko, a przecież wymowę
Strasznych demonów mająca!... O wiosło,
Coś się ze ziemi, jak gigant, podniosło
I idziesz na mnie, na senną mą głowę!
Falo, wiodąca wciąż ze sobą wojnę!
Śmiałe, po falach wciąż krążące statki!
Żagle, rozwiane niby kwiecia płatki!
Maszty, w flag tysiąc różnobarwnych strojne!
Życia ty morze, tak grzmiące przedemną,
Gdy ja, na brzegu stojąc zadumany,
Lękam się nawet spojrzeć na bałwany
I wzrok mam tylko w dal utkwiony ciemną —
Gdy ja, w dal mając zatopione oczy,
Na jawie przędę z mgieł obrazy senne,
By okryć niemi to morze bezdenne,
Co z takim szumem swoją wieczność toczy.
Byłeś mi dawniej bożyszczem, o tłumie!
Wiarę mą trawił twój żołądek wraży!
Dziś moja miłość już zgiąć się nie umie
Na stopniach twoich bezbożnych ołtarzy.
Dziś z resztką siły poszedłem w bluźnierce,
Ma dłoń słabnąca dziś twój bałwan kruszy,
Krwawy Molochu, coś pożarł me serce,
Jak wampir wyssał drogi szpik mej duszy!
Królu w łachmanach, siedzący na tronie,
Z którego zdarto bisior i złocenia!
Ogniem zawiści twoje oko płonie,
Chciwość twe usta w wstrętną paszczę zmienia.
Wytrzeszczasz straszne bazyliszka oczy,
Albo je chytrze przysłaniasz obłudą,
Wabiąc zwierzynę, która we krwi broczy
Pod twym pazurem, pod twą ręką chudą.
Żer w twe koryto ciągłe znoszą wieki,
Wnętrzności swoje rzucają-ć pod nogi,
Ty, od nasyceń wieczyście daleki,
Wściekłyś z pragnienia, — jak żbik, z głodu-ś srogi.
Gwoździe, co sine przebijają ręce,
Ciernie, co kłują blado-żółte skronie —
Wszystko to ginie w twej potwornej szczęce,
Wszystko to brzuch twój w swoich bezdniach chłonie.
Przywlokłeś ku mnie swe nogi żebracze,
Bose, zziębnięte w śnieżystej wichurze,
I dusza moja już litością płacze,
I już ci cały, jak pachołek służę...
Przyszedłeś ku mnie, ty płazie człowieczy,
Z odgniotem jarzma na schylonym grzbiecie,
I już ma dusza ciemiężcom złorzeczy,
Już w twej obronie bicz rzemienny plecie...
Przyszedłeś ku mnie, dzierżycielu pięści,
I pokazując nabrzmiałe ramiona —
„Glob się z tej mocy rozpadnie na części,
Świat zła — krzyknąłeś — pod tym gromem skona!“
Jak nie uwierzyć w żelazne ryskale,
Co w pył wiekowe opoki rozkruszą?!
I bałwochwalcze już kadzidła palę
Tobie, o tłumie, żeś owładł mą duszą!
Widzę: olbrzymie szeregi się zbiegły —
Skórzane mają u pasa fartuchy...
Tylcami młotów walą w świątyń cegły,
Przestwór wypełnia huk i łoskot głuchy!...
Widzę: centaury przebiegają ziemię,
Miast łuków, dzierżą płomienne pochodnie!
Kopyta w iskrach!... Gdzież ta siła drzemie,
Co łun powstrzyma rozszalałą zbrodnię?
Są w twojej piersi wulkaniczne ognie!
Ale stracony, kto się od nich zajmie!
Serce swe spali, duszę swoją pognie,
Jak ćma, tak spłonie w twym służalczym najmie.
To jest konieczność: padł, orząc twe łany,
Ty go przygnieciesz swem cielskiem kosmatem,
Brutalny zwierzu! Ty, bożku miedziany,
Runiesz na niego całym swoim — światem...
A sam na pulchnej od popiołów roli,
Na którą padło to przekleństwo boże,
Będziesz już brzuch swój wypasał dowoli,
Nienasycony, stugębny potworze!
Ty wrogu ducha! stopami z ołowiu
Zdeptałeś kwiaty, które dłoń posiała
Bożego siewcy: na zwiędłem pustkowiu
Straszny dla duchów stawiasz ogrom ciała!
Gdzieś dawnych bożnic zburzył fundamenty,
Tam nowy kościół dla ciebie powstanie,
O nieskalany! o boski! o święty!
O ty mocarzu! królu i kapłanie!
Jest wielki ołtarz! cały złotem błyszczy!
Na nim twe ścierwo rozpiera się tłuste,
Między pierwszemi najpierwsze z bożyszczy,
Na swych kolanach pieszczące Rozpustę!
Długo tak będziesz cesarzył, o krwawy,
Dziki Molochu, coś pożarł me serce?
Aż śród piekielnej obedrą cię wrzawy
Jadła i picia spragnieni odzierce.
Żebrak cię zwali, zziębnięty i bosy,
Ten, co swą nędzą aż do łez poruszy!
Sługa jarzemny rozstrzygnie twe losy,
Wampirze, ssący drogi szpik mej duszy!
Dzierżyciel pięści w twoją pierś uderzy,
Na karku twoim swą stopę położy,
Zdrajco, coś ze mnie zdarł zbroję szermierzy,
Więżąc mnie w swojej dławiącej obroży!...
Modlitwo moja, cicha i bez słów,
Ku gwiazdom płyniesz z mej znękanej duszy!
O swej tęsknicy złotym gwiazdom mów,
Niech je twój smętek do żalu poruszy,
Modlitwo moja, cicha i bez słów.
Z głębin powstajesz, a ku wyżom mkniesz
Na skrzydłach dziwnie tajemniczej mocy;
Niema-ś, a jęczysz, jak zraniony zwierz,
Rozbrzmiewa wokół wielki płacz sierocy,
Gdy, wstawszy z głębin, ku wyżynom mkniesz.
Łowisz po drodze głuche szumy drzew,
Które wiatr bujnej pozbawił korony:
Przygnębiający, pogrzebowy śpiew,
Na strunach żałob jesiennych zrodzony,
Łowisz po drodze z serca nagich drzew.
Nad brzegi idziesz spochmurniałych wód,
Na żółte łąki, na zwiędłe ścierniska,
Mgłą się opijasz, przejmuje cię chłód,
Co z ziół zeschniętych siwy szron wyciska
Ponad wodami spochmurniałych wód.
Odlatujący ścigasz ptactwa klucz,
Śledzisz, czy bracia w drodze się nie znużą;
Żałość wyziera z twych poblakłych ócz,
Gdy spoczniesz w gnieździe, rozrzuconem burzą,
W gnieździe, skąd ptactwa precz uleciał klucz.
Porywasz szepty z spiekłych ludzkich warg,
Wnikasz do wnętrza złamanego człeka,
Niedomówionych lub przycichłych skarg
Żywisz slęsię strawą: radości daleka,
Chłoniesz szept bolu z spiekłych ludzkich warg.
Modlitwo moja, cicha-ś i bez słów,
Choć jesteś sercem głośnych jęków świata,
Który, ścigany przez złowróżbny huf
Nędz nieodstępnych, ku gwiazdom ulata
Z tobą, modlitwo cicha i bez słów.
Na ziemię bożą wielki upadł cień,
Widma rozpaczy po jej ścieżkach suną,
Powietrze pełne ich wymownych drżeń,
Że mrok się rozlał nad zagasłą łuną,
Że na tę ziemię wielki upadł cień.
W wiekowych bojach zwątlał zastęp dusz,
Zgłuchły zwycięzkich pochodów tententy;
Z dróg się podnosi suchy, biały kurz,
Ale z pod ciężkich stóp orkanu wszczęty,
Co w boju wieków pobił zastęp dusz...
Długie westchnienie krwawych, przeszłych lat,
Zgasłych na polu przygasłej już chwały,
Oto mój pacierz! Nie cząstka, lecz świat
W jego cichości zamyka się cały
Długiem westchnieniem krwawych, przeszłych lat.
Sil się, milcząca modlitwo, ach! sil,
Abyś w sferycznej swej drodze nie padła,
Straszną rozterką tych dzisiejszych chwil...
O jak gorzkiego potrzeba ci jadła —
Sil się, niesyta modlitwo, ach! sil!...
Beznadziejnością nadchodzących dni
Wzbieraj w ogromy skargi niebosięgłej,
Niemej, a głośnej! Dusza o tem śni,
By wzruszyć globów płomienistych węgły
Beznadziejnością nadchodzących dni.
Zginąć, nie patrzeć na ten wielki ból,
Który rozsadzi ziemię na atomy,
Nim szczęście zdąży wzrosnąć śród jej pól!
O ciało słabe, o duchu znikomy:
Zginąć, nie patrzeć na ten wielki ból!
Modlitwo moja, cicha i bez słów!
Ku gwiazdom płyniesz z mej znękanej duszy!
O swej tęsknicy złotym gwiazdom mów,
Niech je twój smętek do żalu poruszy,
Modlitwo moja, cicha i bez słów...
Tęsknię ku tobie, o szumiący lesie!
Ku twoim pieśniom, które wiew wiosenny
W bezmierny przestwór na swych puchach niesie,
Ulata duch mój, sam w melodje plenny.
Syt jestem ziemi, z tej kaźni codziennej
Trosk jej i cierpień, o szumiący lesie,
W akordy hymnów pierwotnych brzemienny,
Jak więzień z kajdan, tak ma dusza rwie się.
Jest zapomnienie w twej pieśni; jest lube,
O rozśpiewany, o szumiący lesie,
W fali twych tonów rozpłynięcie bytu;
Jest w nich tajemne przeczucie, że zgubę
Tego, co duszy wybawieniem zwie się,
Chowają w sobie dziedziny błękitu...
Struny twej harfy, o szumiący lesie,
Dech ów porusza, co był w onej porze,
Gdy pod budowę wszechświata przyciesie
Pramistrz w niezmiernym układał przestworze —
Gdy kształty bytów święte Słowo boże
Przybierać jęło. O szumiący lesie,
Rozlewne dźwięków przedwiekowych morze!
W on czas, gdy żywioł za żywiołem rwie się.
Kiedy Tworzyciel blask swój i swe cienie
I cichość swoją i swój rozgwar niesie
W pustą bez słońca i bez nocy głuszę —
To samo w on czas spłodziło nasienie,
O rozśpiewany, o szumiący lesie,
Dwie siostry bliźnie: twą i moją duszę.
Dlatego dzisiaj, o szumiący lesie!
Ma dusza wnika w twą duszę, rozumie,
Chociaż ludzkiego ciała ogniem zwie się,
Choć ludzkim śpiewa językiem, w twym szumie
Akord najcichszy... A gdy w drzew twych tłumie,
O rozśpiewany, o szumiący lesie,
Wichr się rozgości w swej szalonej dumie
I burzycielskim swoim tchem rozniesie
Twe liście świeże, przerywając ciszę
Trzaskiem konarów, i ma dusza gnie się
I swą koronę wraz z twemi kołysze
I razem z tobą, o jęczący lesie,
Jęczy i jęk swój razem z twoim splata
W echo tych cierpień, co ranią pierś świata...
O rozśpiewany, o szumiący lesie!
Wiem-ci ja dobrze, że ten wichr, choć zrywa
Twe i me łono, choć ból z sobą niesie,
Że snać go dusza nie wytrzyma żywa,
Nie jak wróg na nas z dzikim świstem spływa,
Ale najszczerszym przyjacielem zwie się,
Bo najszumniejsze melodje dobywa
Z mej i twej lutni, o rozgrany lesie!
A jednak dzisiaj — niech wierzchołki twoje
Ten tajemniczy, cichy wiew porusza
W pieśń, co ma w sobie zapomnienia zdroje,
Co rozpłynięciem jest bytu. Niech rwie się
Świat ten! Spokoju spragniona ma dusza,
O słodką ciszę szeleszczący lesie!
Bolu szemrzący zdrój i cichej melancholji
Łagodny poszum ten czemu mi płynie z duszy?
Czy stąd, że życia znój zaciężył na mej woli,
Czuwanie zmienia w sen w bezgwarnej pragnień głuszy?
Czy stąd, że moich ócz teleskop wyciągnięty
Tam, gdzie tych czasów głąb, idących, jak ofiary,
Na rzeź, dostrzega krucz — pochmurne tylko męty,
Choć jeszcze wczoraj zrąb ich nieb zlewały żary?
O rzuć tych pytań nóż! Po co znów krajać serce,
Co, widząc dziś swój los i przeznaczenie świata
W gaśnięciu złotych zórz, w straszliwych walk rozterce,
Nie skrzepłą rzuca krew, nie rozjęk, w rozpacz plenny,
Lecz rezygnacji głos z nieśmiałym żalem splata
I ten swój tęskny śpiew na powiew śle wiosenny.
Rozbłękitnioną płyniemy topielą...
Na jej zwierciadło snać się niebo zwali,
Ciężkie od blasków, co się po niem ścielą,
Lejąc szmaragdy wskroś stopionej stali.
Naokół góry, naodziane zielą
Marzących świerków, kąpią szczyty w fali;
Czasami śnieżne kopy się zabielą,
Lub zaczernieją granity w oddali.
Wietrzyk zawiewa i wraz z szumem wody
Duszę sennemi melodjami pieści,
W żar jej piekący słodkie niosąc chłody.
I głębia, pełna tajemniczych wieści,
Ciągnie ją k’sobie na nieznane gody —
Precz od trosk ludzkich, od ludzkiej boleści.
Barwami tęczy jezioro się mieni:
Słońce południa stapia się w lazury,
W szmaragd i turkus w tej wodnej przestrzeni,
W złota ciecz skrzącą, w rubinów purpury.
W fioletowe mgły spowite góry,
W wstęgach śniegowych, w podszyciu zieleni,
By koronkowe, Raj więżące mury,
Z swych tajemniczych wabią nas półcieni.
Przestworza cisza przedziwna zalega...
Czasem głos ludzki zerwie się z nad brzega
Pieśnią wesołą, lub się głuchym gwarem
W statku zagnieździ. Ale duch nie słyszy,
Co mówią ludzie: zbratany z bezmiarem,
Światłem i falą płynie w Raj tej ciszy.
Negacjo życia, znikczemniała, marna,
Wiążąca ducha, co się rwie w błękity,
Jako te śniegiem naodziane szczyty,
Które powstrzymać pragnie chmura czarna
W pięciu się dumnych ich turni!... Nie powiem,
Choć się zbudzona wyobraźnia sili,
Co dziś jest we mnie — to jedno, że zdrowiem
Pierś ma oddycha w tej wspaniałej chwili.
Negacjo życia, stwarzająca karły!
Wobec tych cudów wielkiego Żywota,
Co płodzi granie i głębie jeziora,
Gaśnie twych oczu szklannych blask umarły,
Znika oblicza twego bladość chora,
Bo Raj przed tobą otwiera swe wrota...
Wlokła się dusza z skrzydły zmęczonemi,
Smętna i z skargą na ten los, co łamie
Wszystkie szlachetne wysiłki tej ziemi,
Pragnącej spocząć aż tam! w Raju bramie.
Zdawało jej się, że w piekielnej chemji
Nędz i walk ludzkich apostazji znamię
Wyniesie z sobą, że ją krzyk oniemi
Kupczących w świętym człowieczeństwa chramie.
I z rezygnacją swój bardon wojenny,
Jak zagaszoną rzuciła pochodnię,
Myśląc, że na nic pieśń się już nie przyda.
A dziś znów powiał nad głową półsennej,
Broniąc jej z pola uchodzić niegodnie,
Urok Przyrody i duch Winkelryda.
O duchu boży, z wirchów tych krzesanic,
Z wód tych głębiny do tak bujnych lotów
Przynaglający człowieka, że za nic
Ma one drogi, skąd niema powrotów!
Gdzież twa ojczyzna? Nie uznajesz granic,
Kreślonych ręką zuchwałych despotów:
Do piersi ludzkich, jak do swych kochanic,
Schodzisz z miłością, tam masz dom swój gotów.
W blaskach południa, w sinych mgłach północy,
Co się zwieszają nad zmrożoną ziemią
Ciężkim ołowiem, twoje iskry drzemią.
Ale jak długo nieraz świat ten czeka,
Byś je rozżegnął tchem swej wielkiej mocy
I ich płomieniem rozgrzał pierś człowieka!
Wiej, płyń — nie przejdzie ten twój ruch bezpłodnie —,
Tocz się, pierś ludzką swem tchnieniem rozpieraj,
Pokoju ciche przybytki otwieraj,
Koj miłująco, pieść i głaszcz łagodnie.
A jeśli trzeba, Samsona pochodnie
Rozpal, na kłamstwo żelazem nacieraj,
Mów „żyj!“ jednemu, drugiemu „umieraj!“
Aż wzniesiesz cnotę, a zniweczysz zbrodnię.
Niejedno zginie, co, na pozór żywe,
Oddawna stoi nad śmierci krawędzią,
Bo nie chce wchłaniać twych światła potoków...
Wszystko, co spełnisz, cne i sprawiedliwe:
Wszakże ty jeden masz prawo być sędzią
I wykonawcą swych świętych wyroków...
Cóż, że w zamęcie dziejowych orkanów,
Gdy się nad światem stęsknionym rozjarzy
Blask twój, wiew jakiś przygasi go wraży,
Jęk budząc nowy śród zdeptanych łanów?
Cóż, że z twej klęski szydzi śmiech szatanów,
Aż nawet w sercu natchnionych pieśniarzy,
Twojej świątyni stróżów i kapłanów,
Wiarę w twą siłę mróz zwątpienia warzy?
Przemijający to tryumf, choć wieki,
Płodne w łzy gorzkie, w klątwę i w krwi rzeki,
Trwa nieraz orgja radości piekielnej.
Lecz czem są wieki w Żywota łańcuchu?
Czem chcą, niech będą, ty je przetrwasz, duchu,
Bo, idąc z Boga, jesteś nieśmiertelny!
Żegnajcie wody! Z rozwartemi oczy,
Czujny, a świeży, duch mój precz ulata
Tam! gdzie się niebo ze szczytami brata,
Gdzie się lawina z hukiem gromów toczy.
Gdzie szumem kaskad groźny twórca świata,
Dech prabytowy, w wiecznych śniegach broczy —
W promieniach życia albo w śmierci mroczy —,
Tam płynie dusza, w moc i hart bogata.
Żegnajcie wody! Wyżej! coraz wyżej
Pójdzie — do niebios granic się przybliży,
Przez skał urwiska, przepaściste lody,
Kogo tych waszych głębin wiew owionie:
Taką ma siłę duch, co wasze tonie
Wziął za mieszkanie — wielki duch swobody.
Ozwał się z dolin dzwon i po przestworze
Srebrnemi dźwięki, jak po fali, płynie:
W tej uroczystej wieczoru godzinie
Pnie się po graniach, pełza po jeziorze.
Raz jeszcze dusza patrzy ku głębinie:
W półśnie się modli głębia i w pokorze
Turnie, opadłe na świerkowe łoże,
W półśnie się modlą na ten dzwon w dolinie.
Wokół przenika jakieś tchnienie boże
Tę kryształową wolności świątynię —
Dusza od modłów wstrzymać się nie może:
Cała się w ciszę półsenną owinie
I w uroczystym modli się wieczorze —
Z dzwonem, co echem gdzieś w bezmiarach ginie...
Czekamy słońca... jedna wielka chmura
Świat pochłonęła i dżdżem w oczy bije
Wędrowcom, światła spragnionym; ponura
Mgła pierś nam ciśnie, chwyta nas za szyję,
Dreszcz wlewa w kości... Szarych kłębów góra
Zaległa przepaść, a wśród nich się wije
Z szumem i hukiem bielsza mgła... Wichura
Coraz to grubszy piętrzy wał i kryje
W dżdżystej kurzawie i tę bielszą wstęgę:
Huk tylko słychać, syk i szum w mgle ciemnej,
Kłąb tylko widać za kłębem — bez końca.
Cóż nam rozwieje dzisiaj tę potęgę
Chmur kotłujących? Byłbyż trud daremny,
Co nas tu przywiódł?... Ach! czekamy słońca...
Mgły z mgłami wiodą jakiś straszny taniec,
Hukiem i szumem mgła im w takt przygrywa;
W krąg cały przestwór — istny rozpasaniec —
Przy tej muzyce w mgławych pląsach pływa.
Nic nam innego promienny kaganiec
Nie wskaże dzisiaj? Patrz! patrz! mgieł przędziwa
Rwą się — z ich głębin czarny, skalny szaniec
Swoje potworne czoła wydobywa:
Wśród opoczystych ścian żelazne bramy,
Nad niemi lufy armatnie „Witamy“
Szepcą z otworów... I jeden i drugi
Zjawia się żołnierz, warowni obrońca...
A tam odsłonią krzyż wilgotne smugi,
W dżdżach wykąpany... Ach! czekamy słońca...
Huk, szum i syki i mgła czarnopłowa,
Pochłaniająca cały świat... Z jej toni
Naraz się widmo straszliwe wyłoni,
Z mgieł ma ramiona i z mgieł jego głowa.
Słania się, rośnie... Któż to, co się chowa
W tych czarcich pianach? co te chmury goni?
Patrz! jakaś czerwień ocieka mu z dłoni:
Krew z dżdżem zmieszana... To duch Suworowa!
Słania się, rośnie, falą mgieł się zbliża,
Gdzie na opoce bieleje znak krzyża,
Staje i rzęży: „Jam jest twój obrońca!“
A krzyż na zimnym, zwilgotniałym złomie,
Wpół przysłonięty, leży nieruchomie...
Mrok się powiększa... Słońca! słońca! słońca!...
Granitów srebrny zrąb w przewiewnych fioletach,
Na czole mając tkań, sprzędzoną z śniegów mlecznych,
Pnie się w niebieską głąb po mgieł sinawych grzbietach,
By symbol wiecznych trwań i prawd strzelistych, wiecznych.
Nie wstrząśnie żaden grom tą Jungfrau niebopienną,
Ni halny wichr, co bór za jednym tnie zamachem:
Zaledwie lodu złom gdzieś strąci w toń bezdenną,
Lub zwinne elfy gór, kozice, przejmie strachem,
Tak stoi wieków wiek ten prawd strzelistych, wiecznych
I wiecznych symbol trwań, choć w przepaść gdzieś bezdenną
Grom strąca lodu zwał, las ginie, giemza kona.
Przy szumie kaskad, rzek, w powodzi skier słonecznych
Tak przędzie sobie tkań promienną,
Milczących pani skał, ta Jungfrau niewzruszona.
Wsłuchany w dźwięki dum, płynących z cierpień harfy,
Z pragnieniem wiecznych prawd, z wiecznego żądzą bytu
Manfredów idzie tłum, gdzie Jungfrau z chmurnej szarfy
Śnieżysty przędzie haft na skroniach swego szczytu.
Stanęły u jej stóp prometejowe rzesze,
Z rozdartych leją łon ból świata i ból własny:
„Gotuje-li nam grób, czy z głazów swych wykrzesze
Niszczący wszelki skon żywota promień jasny?“
Tak płynie dźwiękiem harf, które wiecznego bytu
I wiecznych żądzą prawd Manfredów stroją rzesze,
Rozpacznych odgłos mąk, pijących krew im z łona.
A Jungfrau z chmurnych szarf na skroniach swego szczytu
Śnieżysty przędzie haft i mgławy włos swój czesze
Na nieb bezbrzeżny krąg i milczy, niewzruszona.
Wiecznego trwania znak, wiecznego symbol życia
Zarzucił mgławy kask na promieniste oczy;
Kamienny ginie szlak śród śnieżnych chmur pokrycia,
Słoneczny gaśnie blask, co lśnił po grzbietach zboczy.
„Ledwie w połowie dróg! Za stadem giemz bez drżenia
Biegliśmy, a tu lód i mgły i wiew mogilny!
Kto zbawi, Czart czy Bóg? O mocy Przeznaczenia!“...
Tak on Manfredów ród w rozpaczy łka bezsilnej.
Zwolna się wieczny byt, znak wiecznych prawd z tej mroczy
Dobywa: chłodny blask skał nagość opromienia...
Wędrowców zginął ślad... Tam nowe spieszą grona...
I strojna w śnieżny szczyt i w wieńcu śnieżnych zboczy,
Zrzuciwszy chmurny kask, z spokojem Przeznaczenia
W bezkresny patrzy świat ta Jungfrau niewzruszona...
SnieguŚniegu i lodu srebrzyste bezmiary,
Wśród nich, jak wyspy, straszne sterczą złomy;
W górze niebieskich kryształów ogromy,
Rozpłomienione słonecznemi żary.
Fioletowe zniknęły opary —
I wzrok nasz, cudów przedwieku łakomy,
Ma tuż w nagości dziewiczej widomy
Znak bożej siły, źródło wielkiej wiary.
I z ciał tych naszych, zawisłych bezwładnie
Na opoczystych urwiskach, ulata
Duch, zachwycony, nad śnieżne przestworze —
Nad czarne szczyty, śmiejące się zdradnie
Obliczem z lodu, i klęka w pokorze
Gdzieś przed nieznanem źródłem tego świata.
Milczący szliśmy zamarzłym dunajem,
W skok przekraczając kotliny bezdenne,
Bramice śmierci dla człeka, promienne
Wrótnie żywota dla tych sił, co wzajem
Zwalczają siebie, wieczyste a plenne
W zmian nieskończoność. Nad tych lodów krajem,
Nad tą kuźnicą drzemią szczyty senne,
Ciche, błyszczące. I my błędni stajem
Z dziwu i słuch nasz tężymy w tej ciszy
Głębie bezmierne. I patrz! duch nasz słyszy
Onego Ducha, co miał moc, by w tumy,
Nieb sięgające, pospiętrzać opoki...
Strach!... Czy nie zerwą dziś się jego szumy,
By świat ten wkoło zwalić, strącić w mroki?!...
Zpoza gór czarnych, zza śnieżnych przełęczy
Szum dolatuje: O lodów pokłady,
O skalne zręby łamią się kaskady,
A tam! — lawina głuchym hukiem jęczy.
Ach! szum ten duszę przygniata i męczy:
Nie zwykła ona chadzać temi ślady...
Lecz patrz! u stóp się macierzanka wdzięczy
W mchach, których głaźne nie pocięły grady.
A tu — rumianek naszych pól... I z drogi
Straszliwej grozy, przejmującej trwogi
Dusza na skrzydłach znużonych uchodzi
W kraj łąk i lasów rodzinnych. Lecz błogi
Sen rychło rzuca i wraz z Śmiercią brodzi
W kaskad, przepadlisk i lawin powodzi.
Zrzuć cielesne z siebie brzemię, odsłoń wzrok z śmiertelnych błon
I patrz, duszo: w śniegach białych to nie głaźny sterczy mur,
To przedwiecznych piewców plemię niezdobyty ma tu schron,
To druidów skamieniałych spoczął tu olbrzymi chór.
W promienistym dyademie, zasłuchany w boży dzwon,
Który w plazmach sił ospałych budzi czujny życia wzór,
Z niebiosami łącząc ziemię, wieki tutaj duma on,
W płaszczach z lodu okazałych, w wieńcu z blasków albo chmur.
I, zaklęte w te przestworza, szumi ciągle z dawnych lat
Echo hymnów eonicznych, które chór ten w bezkres słał,
Gdy z pierwocin wstawał łoża mnogokształtny, rojny świat.
Płynny dźwięk tych tchów rytmicznych niemym jest dla ludzkich ciał:
Ty ma duszo, córko boża, żeś się zbyła ziemskich szat,
W tych milczeniach ustawicznych czujesz wielkich głosów zwał:
Chwała-ć, Duchu, jasny, święty! chwała dziś i w przyszły czas,
Iżeś przebił mrok chaosu i słoneczny stawił gród;
Iżeś wniknął w mgieł odmęty, wywiódł z nich i śnieg i głaz,
Zieleń drzewa, miękkość wrzosu, zapach róż i błękit wód.
Że do swego przez cię losu jest przykuty wszelki płód,
Żeś dał gwiazdom obieg kręty, horyzontom zorzy pas,
Żeś użyczył burzom głosu, grom zlał z błyskiem w jeden cud,
Że z żywota zgon poczęty zmieniasz w żywot, pełen kras.
Ale w tem jest dziw nad dziwy, że rozdrabniasz własny byt
Na cząsteczek miljony, wprawiające wszechświat w ruch,
Ach! a wszędzie — w ziołach niwy, pośród fal i skalnych płyt,
W płazach, w wirchachwichrach, w duszy onej, co w hymn bliźni wszystek słuch
Wytężyła w kształt cięciwy, jesteś, niby szczytów szczyt,
Jeden, cały, niezdrobniony — jeden Wszechświat, jeden Duch!...
Tak przedwiecznych ech kapele, tak melodje pierwszych tchów
Rozlewają się w bezmiarze, jak brzęczące roje pszczół...
Naodziani w śnieżne biele, w blaskach lodu wkoło głów,
Przysłuchują się pieśniarze, śród zaklętych drzemiąc kół.
Matterhorny, Miszabele chłoną dźwięki własnych słów,
Aletsch, Eiger z Mnichem w parze — Duch ich ciała w jedno skuł —,
Jungfrau, pierwsza w tym kościele, w którym spoczął wieczny huf,
Finsteraarhorn w groźnym czarze, wpół w gleczerach, we mgłach wpół.
Słucha dusza i w tych dumach rozpoznaje hejnał swój,
Którym brzmiała przed wiekami, gdy ją boży wywiódł dech,
Aby mknęła w bratnich tłumach na życiowy, wieczny bój.
I Maerjelen z lodu krami, jak demonów zimny śmiech,
I, wśród lasów, w cichych szumach harmonijny tocząc zdrój,
Słucha Rodan, wraz z lasami, tajemniczych, świętych ech...
Z szczytu patrzałem na twe zimne tonie,
Na nieruchomą zieleń twych przezroczy,
Lśniących, jak szmaragd, w olbrzymiej koronie
Wichrów lodowych i piarżystych zboczy.
O Maerjelen! niebo wokrąg płonie,
Całe w ozdobie płomiennych warkoczy,
A na błękitnym twych głębin wygonie
Stado kier białych w cichej fali broczy.
Na Wyspie Zmarłych snać jest kryształ taki,
Gdzie dusze, wziąwszy rozbrat z znojną ziemią,
Zmywają z siebie doczesność i potem,
Wielkich tajemnic przeniknąwszy szlaki,
Dla ciał zamknięte, jak łabędzie drzemią,
Oszołomione swym nowym żywotem.
Przedziwna cisza... Ni wiew nie zawionie,
Żwir się po graniach czarniawych nie stoczy,
Śnieg w tę spokoju milczącą harmonję
Z hukiem z swej paszczy nie wypadnie smoczej.
Czułem, że skryta gdzieś w przestworów łonie
Śmierć, na twej tafli magicznemi oczy
Spoczywająca, i me ciepłe skronie
Otula zwolna chłodem swych zamroczy.
I zdało mi się, że to ziemskie życie,
Kiedym tak patrzał w twe nieme zwierciadło,
Niby strzęp jaki ze mnie już opadło,
Żem jedną z kier tych, co na twojej płycie,
Od gleczerowych urwane wybrzeży,
Śnią w swojej czystej, nieśmiertelnej śnieży.
Głębie przestworu w błękitnej oponie —
Ni jednej chmurki wędrowiec nie zoczy;
Słońce, wpatrzone w to ciszy ustronie,
Snać swego kręgu z miejsca nie potoczy.
Rajską za sobą wiodąc eudemonję,
Niezmierną dalą ciężka senność kroczy:
Lodowe szczyty śnią na nieboskłonie,
Bór nadrodański śni w fioletów mroczy.
Tajemnym blaskiem Maerjelen się mieni,
Gładkie, milczące, ujęte, jak w ramy,
W skał i gleczeru spadziste krawędzie...
Dusza się kąpie w lustrzanej zieleni,
A kry te białe, bez skazy, bez plamy,
Drzemią, jak śnieżne, uśpione łabędzie.
Szlakiem symplońskiej drogi, po żwirów siwej wstędze,
Snującej się krawędzią przepastnych, stromych ścian,
Płomienny rozlew słońca w łyskliwej swej potędze
Pod stopy się nam ściele, jak dywan, srebrem tkan.
Nad nami Mont’ Leone, w iskrzystą strojny przędzę,
Majestatycznie władnie, niby cesarski pan,
Co imię swe na wieki zapisał w bytów księdze,
Opancerzony grozą, blaskami chwały zlan.
Jest-li w nim ludzkie życie, w tym dumnym Mont’ Leone,
Zaklęte czarów mocą w rozsiadły kolos skał,
Że tak spogląda na nas, jakby nas przygnieść chciał?
Jest-li w nim ludzkie życie, że tak w wędrowców stronę
Szle po wierzchołkach lasów dreszcz wlewający szum, Jak echo zbrojnych dum?
Źrenice mgłą zachodzą, w ten straszny szczyt wpatrzone:
To nie kopuła śniegu, to już nie martwy głaz — JaJak tytan, świat walący, ruszył się Mont’ Leone,
A za nim płynną rzeką ciemny się ruszył las.
Na czole spochmurniałem zwycięzcy ma koronę;
Rubiny krwi w niej błyszczą słonecznych tęczą kras,
I skrzydła lśnią u ramion, rozwarte, rozpierzone,
Nad legią, co zalała symplońskiej drogi pas...
Dlaczego w nim źreniczne przygasły dzisiaj żary?
Wesele jego wojów dlaczego ma w nim grób?
Wszakże podważył ziemię, porządek zburzył stary,
Połowę świata rzucił do swych kamiennych stóp!
Wszak spieszy jego pycha po świeże znów ofiary?
Z pożogi i posoki wyniesie świeży łup!
Wszak pić on dziś nie idzie z hańby piołunnej czary,
Lecz z sławą promienistą wieczny zawierać ślub?...
Grzmi, huczy tłum wojenny, jak huczą grzmiące rzeki,
Kaskadą spadające z szczytów symplońskich gór;
Sam tylko wódz oniemiał, rozwarłszy dwie powieki
Nad szklaną ócz martwotą, jak konający tur.
Czyżby przeczuwał dzisiaj, że nowe krwi rozcieki
Przemienią w żal i jęki ten tryumfalny chór?
Że świat zpod jego groźnej wyrywa się opieki,
Że ludom gdzieś prześwieca innego bytu wzór?
Raz jeszcze on narodom narzuci się na sędzię,
By rozciąć węzeł dziejów przy huku dział i kul;
Raz jeszcze w swym pochodzie, w szalonych burz rozpędzie,
Zdruzgocze miast bramice, stratuje zasiew pól.
Raz jeszcze spieszy k’niemu, na krwawej szukać grzędzie
Wrzosów ze zbawczym miodem zgnębionych rojny ul.
A potem — czyż przeczuwa, że mrok już sieć swą przędzie,
Że padnie w niej, jak nędzarz, ten wszechpotężny król?
Zapatrzył się bóg wojny w dalekie gdzieś przestwory...
To nie słoneczne blaski! To jakby chmurny śnieg!
A środkiem straszna rzeka znaczy swój zmarzły bieg.
A tylko tam, gdzie zmierzchy swe mgławe kreślą tory,
Jak gdyby — nie dla niego! — jęły się płonić już Przebłyski nowych zórz!...
W powietrzu się rozwiały dzwoniących surm klangory —
Rozwiały się na zawsze... Darmo wytężasz słuch...
Na darmo wzrok wytężasz: Tłum zginął różnowzory
I wódz się w mgłę rozpłynął, co wiódł ten zbrojny ruch.
W ciała wędrowców wrócił duch, do rozmarzeń skory,
Urokiem chwał umarłych tak przepojony duch...
I tylko Mont’ Leone, owity w ciemne bory,
Skrzy się w promieniach słońca, w śnieżysty strojny puch.
Cicho pobrzmiewa po jeziornej toni Melodja świateł w przesłoniętą mgłami
Dal, co nad wodą tak się wiewnie kłoni, Jakby całować ją chciała... Przed nami
Niebo w promiennej z głębiną harmonji: Zlewa się, stapia, zestraja dźwiękami
Barw swych i błysków tęczowej urody
Z każdą kropelką, z każdym nurtem wody.
Cicho płyniemy w marzeń dal — bez końca... Cicho płyniemy w zadumań ogrody...
Z takiej to fali i z takiego słońca Wyszła, miłośne światu sprawiać gody,
Jasnością włosów złocistych okryta,
Rozpromieniona, naga Afrodyta.
Z takiego żaru i z takiej przeźroczy Kształt się urodził niewieściego ciała,
Co w sobie lilje z różami jednoczy I wonią dyszy i rozkwiciem pała
I, lazurowe otwierając oczy, Topi w ich głębiach, jak ta toń wspaniała,
Wszystkie świetliste czary szczęsnej ziemi,
Oślepiające skry siedmiobarwnemi.
A gdy rozchyli miękkich ust korale, Głos z nich płynący twą duszę oniemi:
Zmilknie w tym słodkim zasłuchania szale I, głodna szeptu, który tchy ciepłemi
Na twarzy nieci rozkoszy wypieki,
Jego-by tylko chciała słuchać wieki.
Z takich rozemdleń szklistego jeziora, Z takiego blasków słonecznych rozgrania
Wyszła bogini, jak poranku pora, Kiedy się ze mgły rosistej wyłania —
Wyszła cudniejsza, niżeli Aurora, I, cała z żądzy, z tęsknoty kochania,
Biegła na uścisk czekać Anchizowy
Do ocienionej, szumiącej dąbrowy.
Na mchy tu świeże ta piękna upadnie... Z okiem przymkniętem, z ramieniem u głowy
Rzeźbiona nagość spoczywa bezwładnie, Mając na wargach półuśmiech różowy,
Aż „on“ swą miłość z jej miłością splecie
W wielkiej, jedynej rozkoszy na świecie...
Cicho płyniemy kryształów głębiną,
Odbijającą niebieskie lazury...
Granice wody i nieba gdzieś giną Śród mgieł powiewnej, a przejrzystej chmury,
Co dal zasnuwa w przędzę srebrno-siną; Po brzegach siedzą zadumane góry,
A na ich piersiach jasny puch zieleni
W złotem się słońcu, jak aksamit, mieni.
Od gór tych wonne tchnienie ciszy wieje; Omdlała senność, rozlana w przestrzeni,
Ogarnia ducha, że duch senny mdleje: Naokół słodki, dźwięczny głos syreni
Upajającą pieśń blasków wydzwania
O szczęśliwości, co idzie z kochania.
O szczęśliwości, co w zakątek głuchy, Zdala od krzyków i zabiegów świata,
Znosi rozmarzeń najwiewniejsze puchy I z nich dla siebie ciche gniazdo splata
I, zleniwiałe ułożywszy ruchy, Śpi, obojętna, że tam gdzieś Zatrata
Bierze się z Życiem za bary, że jęki,
Mnogie, jak trawy, rosną z pod jej ręki.
A tylko czasem, gdy w gmach jej spokoju Przedrą się z zewnątrz nazbyt głośne szczęki,
Echa uderzeń broni, echa boju, Co na krwi łanie trwożne rodzi lęki,
Wstaje, zdziwiona, i z rozpaczną mocą
Rzuca pytanie w okrąg: po co?!... po co??...
Po co się zrywać w spienione odmęty Walki, wszczynanej o tysiączne złudy,
Które prawdami zwie ten świat, przejęty Kłamstwem i fałszem? Po co siać swe trudy
Na jego roli, gdzie niepewne sprzęty, A jeśli wzejdzie jaki krzew, to wprzódy,
Nim się rozwinie, nienawiść go zsiecze,
Przenikająca wszystkie chęci człecze?!
Rozstrój swe drogi po tych polach znaczy, A za nim słabość i wątłość się wlecze;
Upiór zwątpienia i widmo rozpaczy Swą bezlitośną rozciągają pieczę
Nad owem sercem, co się w wir tej burzy,
Jak ptak w gradowe obłoki, zanurzy...
Legje roboczych starły już swe moce, Śpiesząc na zagon nieuchwytnych rojeń;
Krew się polała, padły łzy sieroce, A chwasty rosną na miejscu uznojeń
I tylko wiecznie ta gwiazda migoce, Co, mając w sobie jak gdyby upojeń
Tęgość trującą, pcha wciąż nowe siły
Za swemi błyski na kraniec mogiły.
Oblany ogniem niezdrowych rumieńców, Jak liść, z topoli opadły, przegniły,
Długie już wieki leci tłum szaleńców, Ginąc po drodze, którą mroki śćmiły,
Choć mu się zdaje, że przed nim bez końca
Smug swój rozwija złota jasność słońca.
Na co po grobach śpieszyć do kościoła, Który obrazem jest fatamorgany,
Kiedy nas miłość w swój przybytek woła, Na fundamencie pewnym zbudowany!
Kolumnadami opasan dokoła, Kararyjskiemi gmach ten błyszczy ściany,
Kwiatów wzorzystych girlandą owity,
W fali, patrz! kąpie swoje greckie szczyty!
Rozczarowania na co i boleści Szukać gdzieś w sferze chmurami zakrytej,
Kiedy nadziei spełnienie się mieści W drżących objęciach jasnej Afrodyty?
Na co szturmować, gdzie kłam zasiadł w gości,
Gdy wszystka prawda jest tylko w miłości?
W tem na obliczu wypalonem piętnie —
Żywych rumieńców jedwabnej purpurze, —
W tych ciepłych wargach, chylących namiętnie Do pocałunków swe rozkwitłe róże;
W tem przyspieszonem, urywanem tętnie Dwóch żądz, grających w nieskłóconym chórze —
W ciał rozkochanych przedziwnej harmonji,
Szczęście i prawda jedyna się chroni.
A gdy pod tchnieniem miłosnego żaru Oko swój ogień powieką przysłoni,
Omdlewającą z rozkoszy nadmiaru, Nie pomrok dusze zatapia w swej toni,
Tylko ta cicha, rozmarzona senność
W rajów nieznanych wiedzie je promienność.
O pieśni ciała! o porywająca Pijanych tobą na szału krawędzie!
Jest coś w twych dźwiękach z letniego gorąca, Gdy ten swój lazur nad ziemią rozprzędzie;
Śród rozegranych akordów tysiąca Masz tony, miękkie, jak puchy łabędzie,
Masz brzmienia, słodkie, jak oddech pieszczoty
Dwóch żądz, złączonych namiętnemi sploty...
Błogosławiony, kto ciebie usłyszy, O pieśni oczu, gasnących z tęsknoty,
Ust, odrętwiałych w pożądania ciszy, Ramion i piersi!... Rajski hymnie złoty!
Tak odbijają szczęśliwość twe głosy,
Jak ta głębina odbija niebiosy!
Cicho nasz statek jasne wody kraje... Cicho pobrzmiewa zdradny śpiew syreni...
Po brzegach świecą cytrynowe gaje I wille świecą w złocistej zieleni...
Czasem przed nami ciemny cyprys staje, Lub gdzieś na gzemsie róża się czerwieni,
Albo z pod łuku marmurowej bieli
Krzew oleandru karminem wystrzeli.
Jaki tu spokój! Ludzie czyż wymarli? Lub czy też bramy z błękitnej topieli
Wyrosłych zamków na wieki zawarli Przed gwarem świata? Czyżby wyjść nie śmieli
Z trwogi, że rozdźwięk skądkolwiek przypłynie
W te ich zaklęte miłości świątynie?
Grają miljony blasków po jeziorze, Odbijającem niebieskie lazury;
Cicho nasz statek jasne wody porze, To chaty mija, oparte o góry,
Po skał krawędziach wiszące w przestworze, To w skrach skąpane pałaców marmury...
Przybił do brzegu... Na pomost przystanka
Wyszła i czeka jednej z will mieszkanka.
Płyniemy dalej... A skrzącemi oczy Patrzy za nami ta piękna niebianka,
Ściga nasz statek po wody przeźroczy... Czyż on jej może przywieść miał kochanka?
Płyniemy dalej w tę głębię promieni,
W której pobrzmiewa zdradny śpiew syreni...
Na krawędzie przepaści, ponad turnic załomy, Tu, gdzie orły jedynie tulą skrzydła znużone, Hej wspięliśmy się dumnie i w błękitów ogromy
Wzrok topimy zuchwały i dłoń wznosim po słońca koronę.
Dla olbrzymów te szczyty, a dla karłów poziomy! Gardźmy płazem, co nie śmie nawet spojrzeć w tę stronę! W ten krąg złoty wpatrzeni, w znak sił naszych widomy,
Zakochajmy się w sobie! wszak jesteśmy, jak blaski wcielone!
Tak nam duszę rozpiera tężna szczytu ponęta Tem szaleństwem radości, że zrywamy już pęta,
Co nas łączą z brzemieniem nędz padolnych, tak wczoraj odczutem...
A od nizin, zasłanych pobitemi zbożami, Po sinawej mgieł fali płynie powiew za nami,
Jakby echo jękliwe, i do serca się wkrada wyrzutem...
Królewski, dumny ptak w majestatycznej pysze
Na turniach uwił tron, skrzesanych ręką burzy:
Stąd, w słońca lecąc szlak, w błękitach się kołysze,
Przecina niebios skłon, lub w chmurach się zanurzy.
Ziemia w pogardzie dlań, w granice zwarta ciasne!
W nieskończoności głąb na zawsze snać się rzuci...
Już traci z ócz swą grań, z ócz traci gniazdo własne,
Na ten skalisty zrąb snać nigdy już nie wróci!
Leć, duszo, za nim w ślad z uwielbień skrą w źrenicy!...
Cóż to?... Rozpaczny ból powietrze krzykiem trwoży...
To orzeł z wyżyn spadł i wpił się w kark kozicy!...
Popłynął krwawy zdrój po śniegów runi świeżej...
Ha! ten obłoków król, słonecznych pan przestworzy,
Żyje, jak zwykły zbój, i z mordu i grabieży...
Huczy nademną halny wiatr... Daleki
Wprzód mnie dochodzi szum i świst, a potem
Z jakimś pogwarem, z trzaskiem i łomotem
Ciężar się kładzie na wysmukłe smreki.
Od razu kłody o grubości snopów
Gną się w mych oczach, jak źdźbła lichej słomy:
Tak igra niemi głuchy, niewidomy
Gość, co od skalnych wlecze się przekopów.
Idę, wciąż idę po jęczącym borze...
I choć spotykam pnie, wyrwane z ziemi,
Ten szał, w błękitnym zbudzony przestworze,
By giąć i walić, strachu mi nie wlewa
Do głębi wnętrza: Radbym siły swemi
Zmierzyć się z wichrem, jak te wielkie drzewa.
Miałem-ci w sobie ongi moc czuwania,
A dzisiaj senność ogarnia mi ducha:
Gdzie życie wrzało, tam dziś pustka głucha,
Gdzie słońce było, chmura blask przysłania.
Jakowaś boleść, jakaś zawierucha,
Co słabym bytom pewną śmierć wydzwania,
Niech, jak halnego wiatru straszne grania,
Wstrząśnie istotą moją: Jest-li krucha,
To po niej żalu nie będzie... A jeśli
Nieprzełamana wyjdzie z tych zapasów,
To razem z wichrem taki szlak zakreśli,
Że zetnie na nim smreki swym oddechem,
Sił pozbawione dla idących czasów,
A to, co mocne, odpowie jej echem.
O wichrze halny! Cóż, że przelękniona
Chowa się koza przed twojej potęgi
Wiewem niszczącym? Sam orzeł, co kręgi
Toczy podniebne, tuli się do łona
Szczelin turniowych, bo królewskich skrzydeł
Jędrna rozpiętość nie wytrzyma próby...
Strącaj kozice, ty posłańcze zguby,
I orły chwytaj w oka swoich sideł
I miażdż o skały, i, jak łan, pokosem
Bór położywszy, hucz szaleńczym głosem —
Razem z mą duszą hucz i świszcz radośnie:
Cóż, że z ginących strumień krwi popłynął?
Wszak niema szczęścia tam, gdzie życie rośnie?!
Niech świat przepada, na to on, by zginął!...
Baco nasz! baco nasz!
Dobrych chłopców na zbój masz!
A nasze ciupagi
Ciętsze, niż ten nagi,
Biały pałasz wraży
Orawskich husarzy! Hej!
Baco nasz! baco nasz!
Dobrych chłopców na zbój masz!
Dobrzy chłopcy w domu nie usiedzą,
Pomkną lasem, pomkną skalną miedzą,
Do bielonej polecą Orawy
Na biesiady, na krwawe zabawy,
W ślady za orłami
Polecą turniami,
Z wyostrzoną bronią
Kozice przegonią! Hej!
Ani my porteczek, ani my cużeczki,
Kiej wypasać musim te cudze owieczki,
A hań! za wirchami, za naszemi hory
Pełne złota, srebra śpichrze i komory!
Hań! odmierzowają dukaty na beczki,
Kiej my ni porteczek, ani też cużeczki!
Hejże, chłopcy, hej!
Z wirchów, hal i kniej!
Za bukowy las,
Za bór jaworowy,
Hań-ci czeka nas
Pieniążek gotowy —
Na cużeczki,
Na porteczki
Złota, srebra w bród!
Hejże, chłopcy, hej!
Z wirchów, hal i kniej!
Wyszły na polany
Liptowskie barany:
Do liptowskich trzód
Kany droga? Kany?
Kany idzie perć —
Przez życie czy śmierć?...
Z buczaka na pniaka
Z jedliczki na smrek,
To droga junaka,
To-ci jego bieg!
Wirszyczkami,
Turniczkami
Idzie jego perć
Na życie, czy śmierć! Hej!
∗ ∗ ∗
Hej-że, chłopcy, hej!
Z wirchów, hal i kniej!
Już w dolinach ptacy pieją,
Już się buczki zielenieją,
Na Świnnicy, na Zawracie,
Naszym zamku, naszej chacie,
Biały śnieżek ginie!
Poza buczki, poza las!
Aż ślebodny znajdziem czas
W uherskiej dziedzinie!
∗ ∗ ∗
A ty, frajereczko,
Nie żoruj tak wiele!
Powrócim do domu,
Sprawim ci wesele.
Przy srebrnym miesiączku,
Przy złotej zorzycy
Pohulają z tobą
Junacy, zbójnicy.
Pohulają z tobą
Orłowie, sokoli,
Oddasz im wianeczek,
Główka cię zaboli.
Przy szumnym Porońcu,
Dunajcowej fali,
Oddasz im warkoczyk,
Serce się rozżali:
W malinowym gaju,
Hań! w limbowym lesie
Wietrzyk żałość twoją
Rozwieje, rozniesie!
Niech serce-ć nie płacze,
Niech nie boli głowa:
Dla ciebie w Koszycach
Żyd korale chowa;
Miszkołackie kupcy
Mają aksamity
I jedwab mięciutki,
Kożuszkiem podbity.
Zlecim do Budzina,
Spadniem do Orawy
Po białe talarki,
Po dukacik krwawy!
Sądeckiego piwa
I krakowskiej wódki
Przyniesiem na żałość,
Na te twoje smutki.
Nie bywaj tak luta,
Nie bywaj tak rzewna:
Kolebkę urobim
Z zamorskiego drewna,
A na krańce świata
Powędrują nóżki,
By ci trusie piórka
Przynieść na poduszki —
Hej!
Hej-że, chłopcy, hej!
Z wirchów, hal i kniej!
Poza buczki, poza haść,
Pójdziem, chłopcy, zbijać, kraść,
Pójdziem w orli szlak! Hej!
Posiejemy strach! Hej!
Zatrwoży się Lach,
Liptak skrzydła stuli,
Jak trafion od kuli
Ścierwożerczy ptak!
Zagrzmim jak siklawy,
Spadniem do Orawy,
Zaszumim jak las,
Peszt usłyszy nas!
Hej, nie żoruj, matko miła,
Kiedyś po to nas zrodziła,
Ażeby za nami
Grzmiano strzelbiczkami!
Hej, nie lutuj, ojcze nasz,
Że nas, synów, po to masz,
Ażeby za nami
Szumiano szablami!
A wy, bracia, bratowie,
I po waszej też głowie:
Przy orawskim murze
Zawiśnie na sznurze,
W podworcu w Kubinie
Od toporca zginie,
Na wiśnickiej wieży,
Jak gnój, się uleży —
Hej!
Poza buczki, poza haść,
Hej-że, chłopcy, zbijać, kraść!
Wirszyczkami,
Turniczkami,
Zielonymi upłazami! Hej!
Sam Janosik nas powiedzie
Z pałaszem na przedzie!
Wirszyczkami,
Turniczkami,
Za orłami,
Kozicami,
Od krzaka do krzaka,
Z buczaka na pniaka:
Z niejednego pana
Zrobimy żebraka!
A jak przejdzie drogą
Nagi, z bosą nogą,
Wygłodniały „swój“,
Zna-ci zakon zbój:
Sukna da na cuhę —
A będzie-ć to sztuczka
Od buczka do buczka, —
Kołacz za pazuchę,
Na kierpec talara,
Bo to nasza wiara,
To nasz prawy brach!
Hej-że, chłopcy, hej!
Z wirchów, hal i kniej!
Potokami,
Jeziorami,
Wirszyczkami,
Turniczkami,
Za orłami,
Kozicami,
Od krzaka do krzaka,
Z buczaka na pniaka!
Posiejemy strach! Hej!
Zatrwoży się Lach! Hej!
Liptak skrzydła stuli,
Jak trafion od kuli
Ścierwożerczy ptak,
Gdy nas w orli szlak,
Z pałaszem na przedzie,
Janosik powiedzie!
Ach!
Dziś nam tonąć w łzach:
Janosik nie żyje,
Czarny dół go kryje,
A pałasz ten rdzawy,
Co wiódł do Orawy,
Na wysokiej horze
Zacięty w jaworze —
Hej!!..
Baco nasz! Baco nasz!
Dobrych chłopców na zbój masz!
Dobrzy chłopcy, zbójnicy, Zbójnicy,
Hań! w zamkowej świetlicy
Każą sobie pięknie grać,
Wino z beczki szumnie lać! Szumnie lać! Hej!
Płynie wina złoty zdrój —
Szubienice ujrzał zbój:
Jakżebym ja wiedzieć chciał,
Na którejbym wisieć miał,
A od spodku po sam wirch
Powybijać bym ją dał —
Hej!
Dukatami, talarami,
Aby jasność była z nami,
Jasność, jak w świetlicy
Powybijać bym ją dał,
Gdybym wisieć miał
Na tej szubienicy!
Hory, nasze hory,
Wy nasze komory!
Bukowe listeczki
Nasze poduszeczki!
Hory, nasze hory,
Smreki a jawory,
Wyście ocieniły
Zbójnickie mogiły!
Kiej nas szubienica
Orawska ominie,
Kiej mamy umierać
W ojczystej dziedzinie,
Torbeczką przepaszem
Grzbiecik pochylony,
W suchą rękę weźmiem
Toporek stępiony,
Każem się prowadzić
Pod wirchy, na hale,
Tam już ostateczne
Wypłaczemy żale.
Tam złożymy kości
Na świeżej polanie,
Choćby je rozniosły
Kruki a hawranie.
Tam już ostateczną
Zakończymy pracę,
Jak one zbójniki,
Słynni polowace.
Czy nam pod kościołem,
Czy nam pod Krywaniem,
Święta ziemia naszem
Ostatniem posłaniem!
Pan Bóg patrzy w jasność,
Patrzy w ciemną głuszę:
Z najskrytszego żlebu
Pozwie naszą duszę.
A zawsze-ć jest lepiej,
Ty zbójnicki człeku,
Spocząć ci pod turnią,
Przy buczku i smreku!
Hej!
Jeszcze nas na świecie oczy twe zobaczą,
Lecz nad tobą ojciec i matka zapłaczą!
Słyszycie te szumy, słyszycie te huki?
Jakgdyby się granie rozpadały w sztuki!
Czy to się Dunajec z drogi swej zawrócił
I huczne swe fale pod te ściany rzucił?
Hej! to nie Dunajec wody swe tu ciska;
Płynie on, jak dawniej, popod Kościeliska!
To końskie kopyta tętnią tak po moście,
Na orawski zamek harni jadą goście,
Z pałaszem, na przedzie,
Janosik ich wiedzie!
Hej!
Panowie, panowie,
Husarscy hersztowie,
Teraz nie po naszej, lecz po waszej głowie!
Hej!
Tańczą już zbójnicy
W zamkowej świetlicy,
Każą sobie pięknie grać,
Wino z beczki szumnie lać!
Hej!
A gdy się napiją,
Gdy się natańcują,
Te dźwierze wybiją,
Kajdany rozkują!
Hej!
Zamczysko podpalą na wsze cztery wiatry,
Aż się zczerwienieją nasze siwe Tatry!
Taki ogieniaszek pod mury podłożą,
Że w tę nockę ciemną pomkniemy, jak w zorzą!
Pomkniem na swobodę!
My junaki młode —
Hej!
W tę skalną zagrodę!
Wirszyczkami,
Turniczkami,
Zielonymi upłazami,
Od krzaka do krzaka,
Z buczaka na pniaka —
Hej!
Łańcuch nasz rozkuty:
Nie pójdziem w rekruty
Ani też w parobki
Wiązać cudze snopki
Ani na wysłudze
Paść barć barany cudze!
Na wirchy, a turnie
Poniesiem się górnie,
Gdzie schodzą na paszę
Te kozice nasze!
Na wanty, na czuby,
Hej! orełku luby,
Ptaku bystropióry,
Poniesiem się w chmury!
Wirszyczkami,
Turniczkami,
Za orłami,
Kozicami,
Od krzaka do krzaka
Z buczaka na pniaka!
Hej!
Posiejemy strach!
Hej!
Janosik na przedzie
Szyknie nas powiedzie,
Pałaszem wywinie,
Aż wszystko złe zginie —
Hej!
W szczęśliwej godzinie —
Hej!
Wieczności
Wielki, głęboki, nieobjęty sen,
Co ducha ciszą mami,
Ogarnął cichy świat
W południa skwarny czas...
Nad przepaściami,
Gdzie Śmierć, owita w mgieł jedwabny len,
W błękit rozwiewnych szat,
Z Strachem i Lękiem gości,
Swych promienistych kras
Błękitny rozprzędł len
Wielki, głęboki, nieobjęty sen
Wieczności...
Ciężkość upalnych tchnień
Złożył na góry cichy sen wieczności.
Wielki, głęboki, nieobjęty sen,
Kochanek wielkich, a głębokich dusz,
Których powszedniość nie plami,
Spadł na olbrzymy gór...
Na ten zaklęty, tajemniczy mur,
Łączący bramy powstających zórz
Z mogiłą słońca,
Gdzie braknie życia róż,
Upadł głęboki, nieobjęty sen
Wieczności...
Nad przepaściami,
Gdzie Śmierć, owita w mgieł błękitny len,
Z Strachem i Lękiem gości,
Śpi w tych upalnych tchnień
Sierpniowy dzień —
Ach! śpi bez końca
Snem nieprzespanych snów
Kamienny huf...
Na stokach sennych gór —
Nad przepaściami,
Gdzie Śmierć, owita w mgieł błękitny len,
Z Strachem i Lękiem gości, SpiŚpi ciemny bór —
W promieniach słońca
Śpi...
Śród tych upalnych tchnień,
Które w sierpniowy dzień
Śle nań głęboki, cichy sen wieczności,
Od końca do końca
Wypełniający przestworza,
Śpi ciemny bór...
Śpi niby mgławy cień
Tej dziwnej Śmierci, co w przepastne głębie,
W wielkich tajemnic morza,
Każe się nurzać ludzkiemu duchowi:
A ten w nich przestrach łowi
Lub ukojenie...
Jak śmierci mgławy cień,
Tak się na skalnym zrębie,
Na stokach gór,
Położył bór
I śpi.
Wczoraj w te jego cienie
Wtargnęły hordy burz:
Szalał błyskawic nóż,
Cięły topory gromów,
Z trzaskiem padały pnie
W strącony wichrem piarg,
W kamienny potok złomów...
Dziś jeszcze gdzieś tam schnie
Ostatnia kropla łez,
Któremi płakał bór,
Dziś ledwie gdzieś śród gór
Znalazły cichy kres
Echa tych głośnych skarg,
Któremi jęczał bór...
A dziś już cichy, nieobjęty sen,
Wypełniający przestworza,
Kroplą swojego morza
Upoił bór...
Dziś już na stokach gór,
Na przepaścistym zrębie,
Gdzie za całunem mgławych chmur
Śmierć ma swe głębie,
Śpi cichy bór...
Wieczności wielki, nieobjęty sen,
Od końca do końca
Wypełniający przestworza,
Na mgłach błękitne porozwieszał tęcze —
Opalów morza,
Barw miliony,
Odblaski słońca,
Którego ludzkie nie przeniknie oko,
Rzuca szeroko, głęboko...
Wibracye dźwięków, promieniste tony,
Których śmiertelne ucho nie dosłyszy,
Rozlał w swej wielkiej, południowej ciszy
Na senne lasy, wirchy i przełęcze,
Wieczności sen nieobjęty...
Nad przepaściami,
Gdzieś w głuszy,
Gdzie Śmierć, owita w mgieł jedwabny len,
Czeka na sprzęty.
Swój promienisty, lśnisty rozprzędł len
Wieczności dziwny sen...
Zwierciadłom jezior daje tajemnicze
Błękity oczu tej duszy,
Co za granice — hen! —
Ludzkich dostrzeżeń
Umie mu spojrzeć w oblicze,
Wiecznych z nim godna sprzymierzeń...
Na stawów zeschłe łożyska
Srebro swych blasków ciska,
Na kwiat głazami pocięty,
Na świerk, umarły, zeschnięty,
Rzuca promienny swój len
Wieczności sen
Nieobjęty...
Nie było bytu, ani też niebytu...
Nie było głębi powietrznego morza,
Która wypełnia od szczytu do szczytu
Bezmiar przestworza...
Cóż się ruszało i pod czyją pieczą,
Zanim nadany kres był wszystkim rzeczom,
Zanim przepaści stały się widzialne,
Zanim turnice wystrzeliły skalne —
Nieb sięgające opoki —,
Nim ląd się oddzielił od wody?
O wiecznie świeży i młody,
Wartki, jak rzeka,
A jak ocean, głęboki
Duchu człowieka,
Ty, od początku do końca
Mknący ku treści,
W której się koniec i początek mieści:
Gdzież miało swoje ukrycie
To, co się kryje, ponure i senne?
W promieniach słońca,
W wiecznym kochanku, zakochane życie
Gdzież miało blaski promienne?
Nim się początek urodził z początku,
Zanim się stało
To, co się stało; zanim w przemian wątku
Łączyła byty łączność, dzieliła rozdzielność,
Ni śmierć nie władła, ani nieśmiertelność,
Nad zmrokami nocy
Dzień jeszcze nie miał rozświtowej mocy,
Ani też białość dnia w swą brała moc
Ta czarna noc:
Ciemność jedynie
W ciemności legła głębinie,
Próżni ogromy
W próżni przybytek miały niewidomy.
Nad wszystkiem i nad niczem było tylko Jedno,
Wszystkiego i niczego niedosięgłe sedno,
Spokój i tętno,
Bezruch i ruch.
O duchu ludzki, wychowan w mądrości,
Która z Jednego w twoje wnętrze spływa
I, niegasnąca, żywa,
Dopóki pragniesz, w twojem wnętrzu gości
i niegasnące, żywe ryje piętno
Na twoim bycie,
Że zwiesz się: duch,
Że zwiesz się: życie —
O duchu ludzki, zwrócony obliczem
Ku onej treści,
W której się koniec i początek mieści,
Ty wiesz, że Jedno w wszchpotężnejwszechpotężnej mocy —
Stało nad wszystkiem i niczem,
Nad próżnią próżni i nad nocą nocy...
A może nie wiesz!?...
A ponad bezmiary
Pustki i ciemni, nad bezgranicami
Uczuło Jedno w bezmiarze
I w bezgranicach swojego istnienia
Palącą miłość...
Byłoż istnieniem, czego duch człowieka
Nie umie pojąć, acz pełen jest wiary,
Czystej, przejasnej, jak Gangesu rzeka,
Wielka i święta,
Pełna jest świetlnych opali,
Kiedy jej wody spromienia
Słońce południa? Opiłość
Narkotycznego uczucia powali,
O Jedno, wszystkich przed tobą —
W pobożnym żarze,
Jako pokosy zbóż,
Wszyscy już leżą:
Tylko się zlituj nad nami,
Niewiadomości zdejm pęta,
Niech twoja moc niepojęta
Będzie pojętą dla dusz!...
I ona dobą,
Która się stała porą por, macierzą
I dnia i nocy i pełni i nowiu
I gwiazd i słońca i świtów i zórz,
W owem bezmiernem pustkowiu,
Gdy Jednem miłość owładła,
Na ciemnię jasność upadła:
Nasienie nasion, wszechnasienie ducha,
Zapładniający żar...
I ciemnia głucha
Zmienia się w światłość i gwar...
Tak przyszła siła,
Co byt z niebytem spoiła,
Z łącznością rozdzielność,
Ze śmiercią nieśmiertelność...
O duchu ludzki, urodzony z siły,
Co nad krawędzią mogiły
Śród cmentarnego pola
Zmartwychwstające postawiła życie,
Ty wiesz, że jest przedział w wszechbycie —
Tutaj: przyroda, tam: siła i wola,
Tutaj: spoczynek, tam dotąd: dążenie —
O duchu ludzki, nasienie
Duchów, idących z zwróconem obliczem
Ku onej treści,
W której się koniec i początek mieści,
Ty wiesz, kto stanął nad wszystkiem i niczem
Ty wiesz, skąd wyszło stworzenie...
A może nie wiesz?!...
On jeden,
Co ma w niebiosach swój Eden,
W słonecznej skąpany ulewie,
On, w promienistym siedzący Edenie,
On wie sam jeden, kto wóz świata wdrożył,
On wie, skąd wszystko wzięło się stworzenie —
Bądź On je stworzył, bądź On go nie stworzył...
On wie sam jeden. — A może On nie wie?!...
Ręce się moje podnoszą ku tobie,
Wielki Waruno,
Porannej zorzy rozkrwawiona łuno,
Strugi promieni lejąca po globie!...
W twą stronę —
Ku twym wyżynom, o słońce,
Wzlatują myśli moje utęsknione,
A niespokojne, wciąż się poza siebie
Obracające,
Czy nie mkną za niemi
Nagie, wychudłe od dzikiej chciwości
Upiory mroków...
Kiedy na niebie
Blask twój zapłonie
Falą iskrzących potoków
Ponad posępnem cmentarzyskiem ziemi,
Kryjących w sobie zgasłych wieków kości —
Ku twej słonecznej koronie
Ze snu rozwarte kiedy spojrzą oczy,
Czemu nie radość rozdźwięcza mą duszę
W błogosławieństwa święty hymn, w ochoczy
Wielbnych melodyj szał,
A tylko w wnętrzu wciąż przytłumiać muszę
Skryte, tajemne, natarczywe lęki?
Traw twoich pęki
Lśnią szmaragdami, zaścielając miękki,
Wonny, puszysty kobierzec dla ciał,
Zaróżowionych pragnieniem rozkoszy!
Na toś w nie ogień swego życia wlał,
Na toś je z ziemią wielką żądzą skuł,
Ażeby więdły z trawami,
By blakły z barwą ziół,
By opadały razem z liśćmi drzew,
Nim zdążył przebrzmieć rozpoczęty śpiew?
Zanim nad nami
Zdoła się stoczyć w grób czerwonych mórz
Żar twego słońca, światło twoich zórz,
Czemu nas ręka niewidzialna płoszy?
Czemu nas spycha w cień,
W chłodną, wilgotną toń,
W przygniatającą cieśń,
Nielitościwy, straszny, srogi boże,
Twa niewidzialna dłoń?
O życie!
O rytmie krótkich, urywanych tchnień,
Których największy arcymistrz nie złączy
W pełną, zamkniętą, harmonijną pieśń!
A ty, na szczycie,
Spokoju mając zgotowane łoże,
Srebrnym, przejrzystym naodzian obłokiem,
Słonecznem śmiejesz się okiem,
O płomienisty, a tak zimny boże!
Gdy oddech mięknie śród starganych łon,
Gdy krew się sączy
Z palców, silących się uderzać w lutnie,
By z tych przez ciebie naciągniętych strun
Wydobyć ton,
Co się nie urwie, nim się z tonem zleje,
Ty z głębi cichych, przedwieczornych łun
Wychylasz cichą twarz —
Cichą okrutnie!
O wielki smutku nasz!
O wyczerpanie wszystkiej naszej siły,
O w oceanu głąb schodzące zorze!
Czyje wypełniasz nadzieje,
O bezgranicznie obojętny boże?!...
Mglistą świadomość człowieka
W swoim bezdennym pochłaniasz Erebie,
Jak ten ostatni blasków promień mgławy
W swe bezgraniczne zatapiasz ją morze,
Zamykające się nad nią bez wrzawy,
Bez burz, bez gromów, bez pomruku fal,
Bez rozplenionych pierścieni,
Zanim się mogła stać świadomą siebie!
W nieogarniętą, w niedosięgłą dal,
Która jest pełna ciebie,
Twych żywych ogni i twych martwych cieni,
Podnoszą ręce się moje...
Mrok na nie ścieka —
Mrok na nie zlewa swych ołowiów zdroje...
O ciemnią nocy posępny pogrzebie!
Drogo nieznana! o drogo daleka,
Ginąca w ciemni przepastnej otchłani!
Widma tułacze —
Potworne strachy, lęki i rozpacze,
Oślepłe, głuche, o piersi zapadłej,
Gęsto twe brzegi obsiadły:
Oblazłe z włosów czaszki pożółkniałe
Biją o czaszek nawałę
I pięść o pięść się rani
I z zachrypniętej krtani
Okrzyk bezdźwięczny kracze
Twą nieśmiertelną chwałę,
O słońce! o życie!
O ty gasnących zórz wieczornych boże!
O ty posępny pogrzebie!
O ty nieznana, o daleka drogo!...
Mnogo
Globów ognistych —
Ty wiesz: tak mnogo, że milion rozumów,
Lat miliony liczących, nie zdoła
Wyczerpać miary — rozsiałeś dokoła
W tym pełnym ciebie przestworze...
W błękicie
Dnia słonecznego, o promienny boże,
I w nocy roztoczach mglistych,
O ty pomroków panie,
Krążą śród szumów,
Niedosłyszalnych dla ucha,
Te światy.
I każdy z nich ma swe zorze,
Co gasną,
Każdy blaknącą ma swą jutrznię własną,
Swych słońc zachodnich każdy ma szkarłaty
I swe przepastne otchłanie...
Życia i śmierci ty harmonjo głucha!...
Na szczycie
Swoich ogromów, pomiędzy ogromy
Siadłeś, Waruno, i patrzysz na ziemię,
Na pył ten marny, na proch ten znikomy,
Na to robactwo, na te lwy, na trawy,
Na wód kropelkę, na plemię
Ptaków i ludzi,
Na krwawy.
Na nieopłatny znój...
Zabłysły zorze —
Na łan zorany spłynął blasków zdrój,
Pieśń skowrończana ze snu siewcę budzi...
Ziarna wyrosły w twoich deszczów rosie,
Kłosy dojrzały w cieple twego słońca:
Orkanny tabun twój
Przebiegł po roli i stratował siew...
O zmilkły pieśni skowrończanej głosie!
O ty zdeptany ugorze,
Na którym sterczy zwiędły, czarny krzew —
Oset żałoby...
Wiatr w pożółkłych huczy drzewach — niebo pełne czarnych chmur,
A z ich kłębów kotłujących księżycowy, martwy blask
Spłynie czasem ponad ziemię, co spoczywa niby twór,
Ulepiony z mgieł i błota, od promiennych zdala łask.
Nieodrodne dziecko ziemi, jej słabości nikły wzór,
Sam się wlokę, jak ów rycerz, gdy mu wzięto tarcz i kask
W jakimś strasznym, ciężkim boju — lub jak ptak, odarty z piór,
Tak się wlokę, ogłuszony, w tej wichury szum i trzask.
Ktoś mi szepce — widać, jakiś odrętwieniu wrogi duch —,
Że ta ziemia pierś podnosi i że jęczy na swój los —
Nic nie widzę! — nic nie słyszę! na tom stracił wzrok i słuch.
Tylko zmilknie wichr na chwilę, księżyc chmur rozpędzi tłok,
Wówczas jakbym pierś tę widział i rzęrzący słyszał głos —
I przeklinam wichr i księżyc, żem miał znowu słuch i wzrok.
Cóż, że jestem dziś samotny, jak smagany wichrem głóg?
Cóż, że barwną swą koronę pośród zimnych tracę burz?
Wszak naturze, matce wielkiej, zaciągnięty-m spłacił dług —
I jam z pola wszak nie schodził, jak leniwiec albo tchórz!
Niech mi syczy głos zawistny: więdniejące liście złóż!
Niech odpycha mnie od siebie znikczemniałe plemię sług!
I jam rzucił plonne ziarna, z których wzrosną pęki zbóż,
By wzbogacić człowieczeństwa ten otwarty, wielki bróg!
Szalej, wichrze! zrywaj liście! mieć śnieżycą! dżdżami pluj:
Siecz po skroni! włos rozwiewaj! aż do ziemi krzyże gnij!
Płaszcz potargaj na łachmany, z rąk podróżny wytrąć kij!
Mogę stanąć, jak wylękły, mogę jęknąć na ten znój,
Mogę skrzepłą krwią rozpaczy o niebieski rzucić skłon,
Lecz tej dumy mi nie wydrze twój, szalony wichrze, gon!
Pełzam nieraz, jak gadzina, śród bagnistych skryta łąk,
Jak potulne bydlę w jarzmie, tak swój twardy zginam kark!
Nie śmiem wichrom spojrzeć w oczy, nie śmiem wznieść ku chmurze rąk
I światłości niszczyciele cisnąć groźby z spiekłych warg.
Nieraz patrząc, jak o skarby, które pośród krwawych mąk
Zdobył wielki duch ludzkości, czerń szachrajski wiedzie targ,
Ledwie wzgardę mam na ustach, ledwie słowo, godne ksiąg
Zniewieściałych trubadurów, ledwie łzawe krople skarg.
Nieraz — duszo, nie kłam sobie! tych złowróżbnych słuchaj tchnień,
Wiatr jesienny ci urąga! do swej dawnej mocy wróć!
Nie wystarczy, coś posiała za ubiegłych, wiernych lat...
Zwiędnij, duszo! lub łzy swoje na płomienne gromy zmień,
Skargi przemień w błyskawice i z wyżyny swojej rzuć
W to roisko karlich płazów, plugawiących boży świat.
W blaskach świtu duch młodości zza jesiennych mgławic wstał —
Idzie ku mnie z łąk zapachem, z barwą kwiatów, z szumem drzew;
Fale żyta płyną za nim, niby setnej rzeki wał, SwieżeŚwieże bruzdy w ślad się dymią, skowrończany strzela śpiew.
Idzie ku mnie, jakby wiatru marcowego dmący zew —
Z nadziejami idzie ku mnie, które z łona sennych ciał
Zapragnęły w lwim porywie wlać heroówherosów wrzącą krew,
Tuk bajecznych waligórów, zaród zwycięstw, zaród chwał!
Idzie — w drodze kształt swój zmienia: ApolinaApollina gładką skroń
Na pochmurne zmienia czoło, pełne krwią nabiegłych żył,
Lutnię zmienia w pług żelazny, na siermięgę chiton muz...
Idzie — idzie — na globusie zolbrzymiałą kładzie dłoń,
Świat wywraca w jego osiach, wielkie morza w dżdżysty pył,
Wielkie góry ziemiowładne w piarg roztrąca, w marny gruz.
Śnie młodości! przez szarugi, przez bijący w oczy śnieg
Skrzydłem wiary prułeś przestwór, który nie znał, co to kres:
U piór twoich tłum niejeden i nie jeden zawisł wiek,
Gad niejeden cię owinął i nie jeden warknął pies.
Czem był tobie płacz najdroższych? czem szyderczy śmiech i stek
Ośliniałych klątw motłochu? Czem był tobie bóg czy bies?
Mknąłeś, groble rwąc i mosty, parłeś z hukiem górskich rzek —
Wrzała moc w twej rajskiej krasie, boś był z ludu krwi i łez...
Śnie młodości! wracasz znowu? Ha! wyrzuty płyną-ć z ust?
Poorane masz oblicze? Z czoła ścieka zimny pot?
Stój... Weronik daj mi łaskę, zmień mą duszę w szmat ich chust —
Zostaw ślady swego lica!... Wszakże w mgle jesiennych dni
Nie straciła swego blasku, mimo wichrów, mimo słot,
Matka twoja, duma święta, żem jest z ludu łez i krwi.
Dmij wichuro! Z zwiędłych koron te cmentarne drzewa łuszcz
I w szalonej mieć zawiści coraz wyżej na mój grób!
Dmij, wichuro! strzaskaj płytę, nieśmiertelny połam bluszcz,
Nasyp z gliny zrównaj z ścieżką dla zawziętych, marnych stóp.
Z korzeniami wyrwij jodłę, przeniesioną z gęstych puszcz,
Próchniejące kości roznieś — suche kości to twój łup,
Lecz nie więcej! Ten, co sycił moją pieśń, żywotny tłuszcz
Wsiąkł już w rolę, już z nią zawarł niezniszczalny, wieczny ślub.
Dmij wichuro! dmij bez miary! Widzisz, jak się spełnia cud?
Rój żniwiarzy zbiera plony, co wyrosły z moich dum!
Przygłuszyłeś moje imię — pamięć w ciemną-ś strącił noc,
A mych zwątpień, mych zachwytów niedaremny wszak był trud —
Kłosom z moich ziarn powstałym błogosławi boży tłum:
W mych zwątpieniach w mych zachwytach była jego krew i moc.
Trubadurem być? u pańskich — u bankierskich stawać bram?
W duszy, którą Bóg wykąpał w swych płomieniach, gasić wstyd
Za trzos złota? za kwiat róży z białej ręki strojnych dam,
Od gorących łon odpięty? Za lokajów miękki byt?
Co? w pochlebstwa płynne rytmy krew serdeczną zmieniać nam?
Łaskotliwie piać ballady? baczyć trwożnie, aby zgrzyt
Z rozstrojonych oburzeniem harf nie trysnął? aby kłam
Mógł zasypiać w ciepłych łożach, syt rozkoszy, chleba syt?
Trubadurem być? wysławiać głębie życia, gdzie jest cieśń
Zgniłych grobów? wielbić orły, gdzie się puszy ciężki paw?
U drzwi skarbców spustoszałych stawiać uczuć swoich straż?
Nie! rozpusty nie podniesie ku miłości nasza pieśń!
Nie! bezprawiu nie da szali sprawiedliwych, boskich praw!
Nie! obłudy nie przystroi w szczerej wiary słodką twarz.
Pieśni nasza! niespożyta, chociaż codzień w śmierci toń
Spycha ciebie ród grabarzy, boś ich fałszom groźna wciąż:
Wielorybem płyń po morzach, po rozłogach chartem goń,
A sokołem po niebiosach, patrząc w słońce, mknij i krąż!
A zaklęta w ludzką postać, przyłóż ucho, przyłóż skroń
Do wnętrz ziemi wulkanicznych i gotowa bądź, jak mąż,
Który nie chce przyjść za późno... Z wichurami razem dzwoń,
Łkania burzy, bicie gromów w jeden głośny akord wiąż...
Przejdź pielgrzymem świat ten cały: w owych mrocznych izbach gość,
Gdzie nędzarze z nóg lecący mają jeszcze siły dość,
By o głodzie i o chłodzie błogosławić dziwnym snom,
Co im wróżą sytość, ciepło i szeroki światła smug...
A gdy losy cię zawiodą, pieśni, w złotych cielców dom,
Posadami jego wstrząśnij i spiesz dalej śród swych dróg.
Cóż, że będzie ci złorzeczył zleniwiałych zwarty huf.
Gdy go z sytej zbudzisz ciszy, rzucisz kamień w jego muł?
Cóż, że szczeknie poza tobą rozkiełzanych sfora psów,
Które w obróż pozłocistą wypasiony pan ich skuł?
Które z smyczy swojej puszcza, gdy wyprawić trzeba łów
Na zwierzynę, szlachetniejszą od tych wieszczów płaskich czół,
Od pismaków ciasnej piersi, lecz mającej dosyć tchów,
By bezcześcić ołtarz święty za magnacki hojny stół?
Ty spiesz dalej, pieśni nowa — w ślad melodyi własnych spiesz!
Tylko, gdy się zbyt rozjuszy bezkarnością śmiały zwierz
I tym śnieżnym płaszczem szarpnie, stań i okiem, gdzie się skrzą
Groźne ognie dni idących, napastliwych wrogów zmierz:
Nie potrzeba rąk podnosić, wołać jej: A milcz! A leż!
Stchórzy zgraja i z skowytem lizać będzie stopę twą.
Pieśni nasza! smętno tobie i samotno? czujesz ból,
Że ukochan przez cię człowiek nie chce słuchać twoich grań?
Że ten świat, co od wielbiących twoją moc, jak pszczeli ul,
Tak się roił, dziś jest pusty? O nie zważaj, pieśni, nań!
Graj obłokom, lasom szumnym, trawom, zbożom naszych pól!
Jak tęsknica, owinięta w pajęczyny wiewną tkań,
Tym rozdrożnym jęcz zaroślom, do spróchniałych wierzb się tul,
Zwierzaj żale swe ruczajom, na pradawnych kopcach stań.
Tam słuchaczy znajdziesz chętnych, tam serdeczną znajdziesz brać,
Która ciebie nie odepchnie: jej, wzgardzona pieśni, graj,
Na przestworza bezgraniczne szlij swój głos, na tysiąc staj...
Z niewidzialnych rajów przyjdą dusze piewców, dziś już snać
Zapomnianych, i z radością witać będą w dźwięku twym ZmartwywstanieZmartwychwstanie swych nadzieji, zapowitych w nowy rym.
My — przeżyci?... My, jak kwiaty, które wczesny zwarzył mróz?
My powiędłą mamy duszę śród zapadłych, ciasnych łon?
A tak chwiejną, rozwichrzoną, jak korony białych brzóz,
W które wicher z deszczem wali? Wątły będzie jutro plon
Naszej siejby?... Nie przeżyci!... Naszą pierś rozpiera ból,
Lecz w tym bolu nie wyczerpań, nie rozkładu mieszka jad:
Życie drga w nim mocą mocy, co wśród smutnych idzie pól
Chmurnie, groźnie i stanowczo, by stracony zdobyć świat.
Idzie cicha... Nie dźwięk fanfar, nie tryumfów głośny wrzask
Towarzyszy jej w tej drodze... Idzie skromna i na twarz
Nie przywdziewa ni proroków, ni kapłanów dumnych mask.
Idzie jako prosty żołnierz... w szarym płaszczu... Idzie w dal
Niewstrzymana... bo iść musi, choć ma jęk za przednią straż,
A za sobą melancholję i tęsknicę, cień i żal...
Powiadają, że w nas niema tytanicznych owych tchnień,
Wstrząsających granitami; że po świecie ten nasz duch,
Nieświadomy celów swoich, błądzi dzisiaj, nikły cień
Bohaterów, co w martwotę wprowadzali życia ruch.
Któż to mówi? Dąb zielony! Nie! odarty z liścia pień!
Robaczywy tłum, co w wrzaskach kankanowych stracił słuch
Na melodję hymnów wiecznych — Tak opasły charcze leń,
W którym — patrzcie! — nie mózg ludzki, lecz zwierzęcy myśli brzuch.
Z ogniem świętym, tak, jak dawniej, idzie przez świat śpiewny lud;
Tak, jak dawniej, w harfach swoich więzi krwawy błysk i grom,
Tylko — Zewsów[4] nie spotyka ... Od promiennych raju wrót
Nie odgania nas dziś anioł: w wieczystego szczęścia dom
Drogę dzisiaj nam zagradza ciał gnijących wstrętny wał —
Rzucać w niego piorun boży, dla potężnych stworzon skał?!
Marny tłumie! zasłuchany w liczonego złota brzęk,
Nie podniesiesz się do wyżyn, gdzie z melodją śpiewnych harf
Druidyczny stanął szereg, niby źrzałych kłosów pęk,
Ciężkich ziarnem, promieniących od złocistych słońca barw.
Ty wiesz o tem, żeś jak nędzarz, mimo trzosów, mimo szarf,
Zawiązanych brylantami — wstydu cię ogarnia lęk,
Że nie wzbijesz się nad błoto, żeś jest nakształt owych larw,
Co nie mają lotnych skrzydeł, więc poniżasz piewczy dźwięk,
Rwący z sobą duchy w górę!... Czarodziejski, słodki ton
O rozświetli jutrzni nowych, o rzeźwości nowych ros
Dziś poniżasz, bo wiesz o tem, że w nich mroków twoich skon...
Ty wiesz o tem, marny tłumie, że z za tajnych ducha bram,
Jak z świątyni i dziś jeszcze ten proroczy płynie głos,
Co Baalom koniec wróży, co roztrąca w pył ich kłam.
Ziemio, droga rodzicielko! ukochałem zagon twój,
Choć tak skąpem sypią ziarnem rzadkie kłosy twoich zbóż,
Że głód wtargnął w nasze chaty, że w nich żółty zasiadł znój
I wyblakłem patrzy okiem na stół pusty, w pustą kruż!
Nieraz skrada się pokusa: porzuć, mówi, ciężki bój
Na tym łanie bezpłodności, do spoczynku głowę złóż,
Choćby nawet tym spoczynkiem grób był cichy... Dłonie skuj,
By nie rwały się do pługa! Obok sennych zaśnij dusz!
Ziemio, matko najemników! Rodzisz plemię biednych sług,
Których nędza twa upadla, przecież serce k’tobie lgnie,
A źrenica trwożnie śledzi, czy nie idą lepsze dnie.
Ziemio! ziemio! smutna ziemio! Snać opuścił cię sam Bóg,
Lecz przeklęta myśl niech będzie, coby chciała szepnąć mnie,
Abym zboczył choć na chwilę z twych żałości pełnych dróg!
Wstań, orkanie! wstań, orkanie, Stutysięcznych głosem trąb
Hucz na sądy bezlitośne! Próchna kości z grobów zbudź!
Na dolinę Jozafata osłupiały pognaj kłąb
Zmarłych wieków!... Przed godziną, która chmurnie idzie pruć
Krwią zbarwioną toń przyszłości, niech ich cienie za tę krew
Odpowiedzą jękiem, wyciem, zgrzytem, dreszczem, rzeką łez!
Dies irae! dies illa! świat się kruszy na twój zew!
Wstań, orkanie! życie patrzy, jak się życia zbliża kres!
Zbrodnia zbrodnię urodziła, z grzechu powstał wielki grzech!
Z iskier iskry się sypnęły i wybuchnął ogniem proch,
Który wieki naznosiły w ten kazienny wieków loch...
Wstań, orkanie!... Łódź Charona z burzą płynie! dziki śmiech
U bram śmierci przyjął życie! W morzu krwi zatonął ląd!
Wstań, orkanie! Za śmierć życia wieki pędź na straszny sąd!
Oto dusza ma, jak więzień, wyswobodzon z poza krat,
Rzuca pęta swe cielesne i w jesienny spieszy mrok
Na obszary gdzieś dalekie, w lot przebiega cały świat,
W lot ogarnia wsie i miasta, w jeden ciemny zbite tłok.
I tak błądząc w swej podróży, do poziomych zajrzy chat,
To w pałacach górnych spocznie, to w zaułki zwróci krok:
Noc uśpiła ich mieszkańców — jakby spali już od lat,
Jakby byli dziś podobni nie do żywych, lecz do zwłok.
Dziwny spokój... I uchodzi senna dusza poza próg...
Patrzy w przestwór... Jak daleko, jak wysoko sięga dom
Tego świata, nikt nie czuwa?... Błogosławić takim snom!
Patrzy... patrzy... Nie!... Ten przestwór nie uśpiony! w szerz i w wyż
Wielkie widmo go wypełnia i w odblasku mglistych smug
To potrząsa krwawą chustą, to olbrzymi wznosi krzyż.
Cud nad cudy! Wielkie widmo, Duch uśpionych w dole ciał,
Z przedświtową mgłą się zlewa, a z jej wiewnych, srebrnych chmur
Jakieś pasmo się wyłania, jakiś długi, ciemny wał,
Jak z oddali gdzieś widziany tajemniczy, straszny bór.
Las birnamski czyż się ruszył?... To postaci żywych sznur
Idzie — płynie — ach! bez końca... Cały świat, co dotąd spał,
Snać się zbudził i w przestrzeni niezmierzonych mgławy dwór
Idzie — płynie — ach! bez końca, jak wyrwany z więzów szał.
Zamęt ślub wziął z dysharmonją: szczęk oręży, płacze, gwar,
Fale pieśni melodyjnych, kaznodziejskich gromy słów,
Poszept modłów, mlask dyscyplin i lubieżnych syków żar...
Drży powietrza każdy atom — tak, jak spojrzeć — w szerz i w wyż,
Gdy przed okiem mojej duszy ten przebarwny sunie huf,
Potrząsając chustą krwawą, lub olbrzymi wznosząc krzyż.
Patrzy dusza osłupiała: Tu z trzepotem skrzydeł burz
Kuruingów mkną zastępy, czy Atylla, wichrem gnan?
Tam z liljami w chudych rękach lub na czołach z wieńcem róż
Rozśpiewane tłumy dziewic zaścielają śniegiem łan.
Planetarne tutaj drogi kreślą mędrce, przyjście zórz
Dla piwnicznych ciemnic ziemi wieści prorok, a tam z ran
Stygmatycznych krew ocieka, tutaj kaci ostrzą nóż,
Lub stos niecą, a tam nagość w rozpasany idzie tan.
Zamęt ślub wziął z dysharmonją... Ach! uciekać w ciała mir!
Ale dusza jak zaklęta: wszystek słuch swój, wszystek wzrok
Szle w tych linij, barw i szumów, w tych akordów dziwnych tłok...
Patrzy... słucha dusza moja, aż ten chaos, aż ten wir
W jeden zgodny hymn się zlewa, brzmiący w okrąg — w szerz i w wyż:
Jednem stał się dźwięk z jękami, jednem z krwawą chustą krzyż...
I, porwana pieśnią życia, leci dusza, niby ptak,
Niby żóraw, za swym kluczem śród powietrznych mknący dróg...
Płynie z tłumem z lutnią w ręku, zapatrzona w wielki znak,
W krwawą chustę, w krzyż olbrzymi, ponad ziemski wzniesion bróg.
Płynie z tłumem gdzieś bez końca, aż się zgubi, tam, gdzie szlak
Nieb jesiennych w świt się stroi, w ten jutrzniany, srebrny smug;
Gdzie nad krawędź ciemnej ziemi strzela zorza, jak ten krzak —
Gorejący krzak pustynny, w którym Bóg przemawiał — Bóg!..
Jak się ranna mgła rozwiewa, tak i sen się rozwiał mój..
W okna moje dzień zagląda, chłodny, jasny, pełny dzień —
Na ulicach wre już życie pod działaniem jego tchnień.
Do codziennych zajęć wraca duch, co widział wieków znój
W niezmierzonej świata kuźni, ponad którą — w szerz i w wyż —
Krwawej chusty szmat powiewa lub się wznosi wielki krzyż...
Śmiejesz się do mnie tym dziwnym uśmiechem
w oczach i ustach, który — nie wiem — cnotą,
czy też ponętnym przykuwa mnie grzechem:
tak mi się w serce strzałą wbija złotą.
Pod jego czarem z młodzieńczą ochotą —
u dusz ranionych z niezwykłym pośpiechem —
rwałbym się znowu ku tym wyżnym lotom,
gdzie dech nasz z bożym zlewa się oddechem.
Lecz mnie już błękit niebieski przeraża,
w nieskończoności tonący — bezdenny
i bezgraniczny baldachim ołtarza,
ustawionego w mistycznej świątyni,
gdzie, jako obraz daleki i senny,
wielka miłości ofiara się czyni.
Śmiejesz się do mnie... Spoglądam w twe oczy
i twoje usta, niecierpliwie chłonę
ten dziwny uśmiech, co w sobie jednoczy
i ciernie cnoty i grzechu koronę.
I żary na mnie buchają czerwone,
dusza ma ogniem, niby krwią, się broczy —
tajemną w Sais rozdzierani zasłonę,
by zginąć w światła ślepiącej roztoczy.
Zabójcze światło! Do głębi przewierci,
człeku, twe wnętrze, ale nie rozświeci
zagadki bytu, która w niem się chowa.
Przy tobie stanie — li zdawkowej Śmierci
posępne widmo, straszydło na dzieci,
albo też Boleść, tak, jak Śmierć, zdawkowa.
O Mono Lizo! Niema w sercu mojem
ni jednej chwili, gdzieby twe powieki,
pełne tajemnic, zbratały z spokojem
mą duszę!... Śmiej się! Śmiej się! Niech w daleki
Popłyną przestwór nieuchwytne rzeki
mgławic miesięcznych, darzące ukojem
serca, znużone ciężarem opieki,
którą ich raczy świat ten!... My nad znojem
Staniemy zdrowi i silni!... W ramiona
ty weź mnie słodkie!... Wesoła i pusta,
przytul do ust mych swe motyle usta!
Na piersiach twoich niech pierś moja skona!
Niech wokół wszystko skona, prócz rozkoszy,
której nam światło z Sais nie wypłoszy...
O Mono Lizo! Nie wiem, czemu nasze
zeszły się drogi i czy dzień kto zbliży,
gdy pójdą w rozstaj, ani tem się straszę,
że na tych drogach wyrośnie rząd krzyży...
Wszystko mi jedno! Po powszednią paszę
ambrozji żądny duch mój się nie zniży:
Kocham twe ciało! Ku niemu się łaszę,
wróg Nazaretów świętych i Assyży.
Śmiejesz się do mnie, czy śmiejesz się ze mnie?...
Na ustach twoich uśmiech tajemniczy
nad przepaściste prowadzi nas ciemnie,
gdzie siwy starzec ziarnka piasku liczy...
Jest-li lęk taki w niedostępnej dziczy,
w którą się słońce przedziera daremnie,
jaki ma śmiech twój, skażon czy dziewiczy –
śmiech twoich oczu? — ja nie wiem...
Na Lemnie
czy na Golgocie — tam, gdzie ludzie żyli
i tam, gdzie marli, niema takiej chwili,
iżbym nie pragnął sięgać ku zasłonie
Z Sais, a zawsze, w mroku czy przeźroczu
mych dni doczesnych, muszę cofać dłonie,
o Mono Lizo, przed śmiechem twych oczu...
— — — — — tak, jestem na świecie Jak szron, co zwarzył bławat, pozostały Z dawnej korony jasnej i wspaniałej
Serdecznych uczuć... Ponoć już do końca Będę jak człowiek wcześnie strupieszały,
Wskroś obojętny na złoty żar słońca —,
Z tej winy nie oczyści mnie żaden obrońca!
Tak! sam to widzę, że jestem ostatni Z najostatniejszych! że straciłem skrzydła,
Co dawniej rwały mnie z poziomej matni Ku empirejskim niebiosom... Wędzidła Nakłada na mnie lada czerń obrzydła
I lada zawód hamuje me loty; I tak mnie ziemskie okiełzały skrzydła,
Że nie odczuwam „wyższej“ już tęsknoty,
Że łoże swoje ścielę zdaleka od cnoty.
Wszak nawet miłość, ta twórcza potęga, Czystych rumieńców na moje oblicze
Już nie wylewa... Wszak mi już nie sięga Do głębi serca żadna Beatrycze... Jeśli się we mnie zapalą te znicze,
Wtedy, o zgrozo! ściekami kałuży Pragnę je zgasić! O wtedy słodycze
Nie płyną dla mnie z lilji albo róży,
Mnie wtedy zapach zielska trującego durzy.
Jedno mi tylko zostało uczucie, W które się robak nie wgryzł u korzeni;
Nie ma do niego przystępu zepsucie, Co tak się w grobie mojej duszy pleni; Ze wszystkich potęg, co dziś znikły w cieni
Płonnych pożądań, jedna postać żywa Jeszcze się dla mnie, jak ów dzień, promieni,
Jeszcze mi źródło żywota odkrywa,
I szczęściem mnie obdarza, sama nieszczęśliwa.
Nie potrzebuję wyciągać swych ramion Za uchodzącem widmem tej postaci;
Nie potrzebuję drżący i bez znamion Męskiego hartu, co się w złudach traci, Płakać, choć nikt mi łzy tu nie zapłaci
Próżno wylanej; o! prośbą daremną Nie potrzebuję jęczeć: „Wy, bogaci
W promień duchowie, pozostańcie ze mną
Sieroctwa mego chmurę rozerwijcie ciemną!..“
Ona jest przy mnie! Ona, Litość wielka, W ucieleśnionych objęciach mnie trzyma;
Jak chemicznego rozczynu kropelka, Wżera się w serce swojemi oczyma! Piecze ta rana i pierś się rozdyma
Od tłumom sytym nieznanej boleści; Lice blednieje, jak trawa, gdy zima
Swe przyjście pierwszą śnieżycą obwieści,
Jak kwiat ostatni, żywej pozbawiony treści...
I rozmiłowan w dziewicy bolesnej, Jak ów kochanek, gdy go złamią zmysły
U stóp wybranej, — jak ów powój wczesny, Kiedy się czepia gałęzi, obwisłej Nad jego kwiatem, z którego wytrysły
Zdroje zapachów, zwracam się w jej stronę, Chwytam się rąk tych, co mi czoło ścisły,
Otwieram usta i oddech jej chłonę,
Choć jeszcze bardziej pali piersi rozpalone...
Padam na ziemię i znów się podnoszę, W pas obejmuję i patrzę w te oczy,
Gdzie tak piekące skrzą mi się rozkosze, Całuję usta, gładzę splot warkoczy,
Co się po szyji by wąż jaki toczy,
Zginam ku sobie i do serca tulę, Choć od ran strasznych we krwi własnej broczy,
Na krągłych piersiach rozrywam koszulę,
Upajam się nagością, jak pogańscy króle...
I z warg mych bladych płyną słowa pieśni, Nie wyśpiewanej dziś jeszcze do końca,
Rozczerwienionej, jak kolor czereśni, Kiedy dojrzeje pod działaniem słońca: Dziś mnie w swojego przemieniłeś gońca,
O ty jedyna, o kochanko moja! Przez ciebie stał się ludzkich łez obrońca
Ze mnie, słabego! Gdzie miecz mój i zbroja!?
Do walki staję chętny, dłoń mnie wiedzie twoja!..
Z wszystkich gwiazd uczuć, co na duszy niebie Zgasły przedwcześnie, jak meteoryty,
Mam jeszcze, gwiazdo najjaśniejsza, ciebie! Blask twój, z krwi, z jęków, z łez, z głodu uwity, Pierś uszlachetnia, przemienia w błękity
Głębię ponurą, w której zatopiłem Zadanie życia mojego, przeżyty,
Chory, złamany, przesycony zgniłem
Powietrzem naokoło!.. Zgrzeszyłem! Zgrzeszyłem!
Zgrzeszyłem brakiem płomienistej wiary, Ty mnie oczyszczasz z śmiertelnego grzechu!
Niech mnie odbiegną wszystkich pragnień mary! Niech ulatują w szalonym pośpiechu! Ty w ducha mego dojrzałym orzechu
Pozostań jądrem nietkniętem! Potęga Łzą zroszonego, jak cyprys, uśmiechu,
Co z ócz twych tryska, niech mi w serce sięga
I spaja jego karby, gdy je świat rozprzęga.
O zostań przy mnie, dopóki duch boży Z niebios zamglonych nie spłynie na ziemię
W dnia jutrzejszego promienistej zorzy; Duch, co nędzarzy naodziewa plemię, Co karmi głodnych, z ramion zrzuca brzemię
Nadmiernej pracy, koi łzy dokoła Ach! i zamyka źródła krwi, co ciemię
Szermierza, piewcy, myśli apostoła
Uwalnia z ostrych cierni, wieńcząc w kwiat ich czoła.
I dziś od świata nie pragnę nic więcej, Choć mnie dotychczas samym poił jadem,
Jak ciągle poi tysiące tysięcy, Tylko, gdy strojna w zniszczenia dyadem, Śmierć złoży dłoń swą na mem czole bladem
I, co znikome we mnie, zamknie w grobie,
Niby nenufar, w gwiazd drzemiących gronie
Biała Ofelia cichą płynie rzeką,
Płynie powoli w swym długim welonie,
Gaj się gdzieś wrzawą obzywaodzywa daleką.
Smutna Ofelia, fantom cichy, biały,
Lat przeszło tysiąc falą płynie czarną;
Lat przeszło tysiąc rozkoszne jej szały
Słodko ku wiewom wieczornym się garną.
Wiatr pieści łono i w kwiatów kielichy
Kwef jej rozwija, drżący śród głębiny;
Nad jej ramieniem rząd wierzb płacze cichy,
Nad sennem czołem wiotkie gną się trzciny.
Naokół dyszą pomięte lilije,
Z gniazd, rozbudzonych przez nią śród rogoży,
W lękliwe skrzydła ptak jakowyś bije,
Gwiazdy hymn szepcą tajemniczy, boży.
Blada Ofelio, jak śnieg piękna świeży,
Dziecię umarłe, w dal niesione wodą:
Wiatr, co od wielkich gór norwezkich bieży
Cicho cię z gorzką zapoznał swobodą.
Nieznany poszept, chłoszczący twe włosy,
Dziwne przynosił szumy twojej duszy;
Serce słyszało natury odgłosy
W drzew rozżaleniach, w jękach nocnej głuszy!
Pierś twą zbyt ludzką rozbił fal potokiem
Wielki krzyk morza w kwietniowy poranek,
U stóp twych klęczał w milczeniu głębokiem
Biedny szaleniec, pobladły kochanek.
Co za sen: Niebo, Miłość, Wolność!.. Biedna!
Jak ogień śniegom, takim on był tobie!
W twych wielkich wizyach zmarły słów twych sedna,
W nieskończoności wzrok twój zagasł grobie.
Wtłoczeni w kąty wilgotne kościoła,
Co dech ich studzi, w ław dębowych cieśni,
K’ pozłocie chóru obróciwszy czoła,
Z dwudziestu gardeł zbożne rycząc pieśni,
Zapachy wosku chłonąc, by woń chleba,
Szczęśliwi, korni, jak psy pod batogiem,
Ubodzy w Panu, cni wybrańcy nieba,
Śmieszne Oremus składają przed Bogiem.
Po sześciu znojnych dniach spocząć na gładkiej
Ławie — dla kobiet jakaż to ponęta!
Tam w dziwny kożuch zakutane matki
Muszą płaczące tulić niemowlęta.
Tam pierś ich brudna! Zup zjadaczki blade
Patrzą tam z prośbą, której nie wypowie
Oko, na chłystków złośliwą gromadę
Z kapeluszami zmiętymi na głowie.
W domu głód, zimno i mąż pijanica...
To nic!... Chwileczkę!... Potem niech je zdepce
Trud... Teraz wokół charkot, poszept, lica
Starych babinek, przystrojonych w czepce;
Epileptycy, tłum szaleńców wraży,
Których się człowiek w drodze nie rad czepi;
Nosem łypiący zaduch brewiarzy,
Przez psy w podwórza wprowadzani ślepi:
Wszyscy, żebraczą ośliniając wiarę,
Ślą nieustanne skargi Jezusowi,
Którego okien malowidła stare
Wskroś pożółciły. Próśb ich nie ułowi:
Sni od wychudłych i opasłych zdala,
Precz od łachmanów i od mięsa woni.
A zaś wybrańsza płynie modłów fala,
Mistyczność w ton się szczególny rozdzwoni,
Gdy siny uśmiech i jedwabne szmaty
Z naw się wychylą, w których gaśnie słońce,
Gdy u kropielnic szereg dam bogaty
Całują chorzy w długich palców końce.
Gdy szron osrebrzy nasze łany,
Kiedy zapadłe, senne sioła
Na Anioł Pański dzwon zawoła,
Nad zmarłym światem rozbujany:
Niech z Twoich niebios, Panie Boże,
Spłynie k’ nam drogich kruków morze.
O dziwne wojska! wrzasku dziki!
We wasze gniazda wichr uderza!
Lećcie na zźółkłe wód wybrzeża,
Na dróg krzyżowych rozstajniki!
Gdzie się wądolne rowy kładą,
Rozpierzchłe, łączcie się gromadą.
Po polach Francyi, gdzie się pleni
Wczorajszych zmarłych grób przy grobie,
Kołujcie w smutnej swej żałobie,
By człowiek baczył o jesieni.
Twój krzyk, żałobny ty nasz ptaku,
Niech nas przy wielkim skupia znaku.
Zaś piegż majowych śpiew radosny
Na wierzchach dębu, co w zaklęty
Pokładł się wieczór, jak maszt ścięty,
Zostawcie tym, o święci wiosny,
Których wśród leśnych gdzieś gałęzi
Snać beznadziejna klęska więzi.
Jedwabne, kosztowne stroje, Me śmiechy wesołe i pieśnie
Miłość mi wzięła jak swoje; Rozpaczy ręka zbyt wcześnie
Cisami już grób mi osłania:
Taki jest koniec kochania.
Twarz jego piękna, jak nieba, Gdy kwiat rozwija się młody;
Trzeba-ż uroków twych, trzeba Temu, co zimny, jak lody?
Miłości-ć on grobem, tam rzeszą
Miłości pielgrzymi spieszą.
Tu rydel mój i motyka, Śmiertelna tu moja koszula;
Gdy dół mój gotów, niech dzika, Straszna się burza rozhula!
Zimna położę się w grobie:
Już, wierna miłości, po tobie!
Włos jej, rozplecion, gdy cieniem okala Twoje oblicze; rąk białe lilije, Oplatające wieńcem twoją szyję;
Jej uśmiech drżący, słodka blasków fala
W oczach, co miłość przywołuje zdala; Jej szept, gdzie błogie przypomnienie żyje, Wrząca jej warga, co, gdy twa się wpije
W jej kark, powieki i lica, rozpala
Jeszcze się bardziej: Cóż większą rozkoszą Może być nadto? Jeden tylko jeszcze Skarb jest bogatszy: ufne serca dreszcze,
Ducha bijące skrzydła, co się wznoszą I opadają łagodnie, gdy w locie, W pokrewnych skrzydeł utoną tęsknocie.
Czasem, jak dziecko, pada w me ramiona, Miłości szuka w skrzydeł mych przystani, Twarz łzy zlewają ciche: widać na niej,
Że niewymownym bolem przepełniona.
I ja, gdy dusza w ciężkiej walce kona, Szukam przytułku w objęciach mej pani: Twierdzą przeciwko wszystkiemu, co rani,
Odczarowaniem zła jest czar jej łona.
oto miłość, co światłem jest nocą, Cieniem w południe, swoimi hejnały W sen nas kołysze, dnia odbija strzały.
Lica jej w pieśni, jak księżyc, się złocą I nasze duchy, jak z księżycem fale, Wzajemne dźwięki szlą z nią razem w dale.
Duchy miłości, przechodzące drogą, Widzą mą lubą na miłosnym łanie Snu; naokoło słychać głębin łkanie,
Moje li oczy na to patrzeć mogą.
Szczęście, dalekie dotąd tym rozłogom, A jednak bliskie, teraz przy mnie stanie. Miłość snać westchnie, że w jej żniwobranie
Los świętą chwilę skosił dłonią srogą.
Ręka, co ongi szydziła z tęsknoty, Dzisiaj oplata moją szyję; długą Włos rozpuszczony oblewa mnie strugą.
Gdy ongi płonną budził żądzę złoty Pukiel; i nakształt pobitego króla, Dziś się jej serce do mego przytula.
Twe ręce leżą śród wysokiej trawy; Kończyny palców są jak pękające Kwiaty; w twych oczach uśmiech: blask na łące
Lub cień — jaśnieje-li niebo, czy w mgławy
Mrok się zasnuwa... Gdzie spojrzeć, złotawy Jaskier, bylica srebrna i biedrzeniec, Śród nich róż dzikich pali się rumieniec;
Cisza: w klepsydrze tak się piasek skrawy
Sypie... Tam, w słońcu, patrz! jętka się waży — Nić, oderwana z błękitnych miraży, Jak ta godzina, co k’nam przyszła w gości.
Niech nasze serca wieczną zawrą spójnię W tej niemej chwili, gdy, milcząc podwójnie, Śpiewamy razem głośny hymn miłości!
Jakiż to wieczór letni teraz płonie W twem i mem wnętrzu odblaskiem zdobytej, Słodkiej rozkoszy, gdy niebieskie szczyty
Blask łagodniejszy pokrył, kiedy w stronie
Zachodu żary zagasły?... W twem łonie Niech serce bije spokojniej: ukryty W porcie miłości jest nasz duch; spowity
W sen, przeciw troskom pewne znalazł bronie.
Zima nam daje mgliste dni, bogata W mrok, lub je tylko krótkiem słońcem zlewa, Co śniegu strząsa proch z nagiego drzewa.
Nasz dzień był druhem promiennego lata: Słońce, dla naszej młodości łaskawsze, Dało nam radość i spokój na zawsze.
Sonet to pomnik, który wieczność Duszy Stawia minionej, a nie zmarłej chwili. Dbaj, aby wszyscy jego pełnię czcili,
Czy żal cię zgnębi, czy żałość poruszy.
Tnij go w hebanie, jeśliś w mrocznej głuszy, W kości słoniowej, gdy ci dzień się mili; Niechaj ma zawsze blask przeczystych lilij,
Gdy twarz ich rosa perłami opruszy.
Sonet to pieniądz, który z jednej strony Odsłania duszę, zakrywa ją z drugiej, Bądź jest na haracz życia przeznaczony,
Kiedy miłości wyświadcza usługi, Bądź jest postrachem Śmierci, gdy go w ręce Charona rzucasz po przebytej męce.
Kiedy cię widzieć najlepiej? Gdy oczy Mszę odprawiają u twych lic ołtarza Na cześć miłości, która się wyraża
W twojej postaci, blaskiem dnia uroczej?
Czyli też wówczas, gdy w wieczornej mroczy Wymowną słodycz niemy uścisk stwarza, Gdy w zmierzch spowity całunek rozżarza
Niesytą duszę i z twoją jednoczy?
Gdybym już nie miał spotkać się z twem tchnieniem, Ani, o luba! droga! z twoim cieniem, Ani z obrazem źrenic twych na wiosnę,
W jakiejżby wówczas szalały zawieji Pośród zwiędłego liścia mych nadzieji Niezgiętej śmierci skrzydła bezlitosne!
Geniuszowi równe jej oblicze, Wspaniałe serce Danta i Homera Ani Michała rylec nie zawiera
Dźwięków, tak dziwnych, jak to tajemnicze
Cudo. Daremnie hojne dary liczę, Które dla wiosny płodne Życie zbiera; Wobec jej cienia na ścianie nie szczera
Wszelka jest piękność, wszystko jest zwodnicze.
Jako u ludzi, którzy poetami Byli za młodu, nigdy nie przygłuszy Czas jednej struny, dźwięczącej dla duszy
Krewnej, tak żądło lat, co jadem plami Powab mniej pełny, czarom jej urody Przemożnym żadnej nie przyniesie szkody.
Stałem nad morza bezowocną tonią: Twarz mą i włosy skrapia rozbryzg fali; Dzień konający purpurą się pali Długich promieni; wichry groźnie dzwonią.
Krzyk mew ku brzegu przypływa z oddali — „Biada!“ zawołam z uznojoną skronią, Ziarna się dla mnie z pól tych nie wyłonią,
Choć na mój żywot ciągły trud się wali“.
Sieć ma porwana, a jednak raz jeszcze Chcę ją zarzucić, może mnie wybawi Połów dotychczas ukryty w głębinie.
I w tem, o chwało! o rozkoszne dreszcze! — Żar srebrnych członków nad morzem się jawi, W nim mej przeszłości straszna męka ginie.
↑Na Teufelsbruecke pod Andermatt spędziliśmy w zimnej dżdżystej chmurze dzień cały: od czasu do czasu mgła się przerzedzała, odsłaniając olbrzymie, czarne granie, zmienione ręką ludzką na fortecę. Na jednej z tych imponujących, a groźnych ścian widnieje w białem obramowaniu wielki krzyż, wyryty w skale. Straszliwy wodospad Reussy, niezwykle koło Teufelsbruecke szerokiej, rozpryskującej się pod nami z nieopisanym szumem i hukiem, wyglądał w chmurze tej na wstęgę mgły nieco bielszej od tła ogólnego. W miejscu, obok którego staliśmy, oparci
o kamienną balustradę mostu, wpatrzeni w ten potężny,
niedający się przedstawić obraz przyrody, wsłuchani w ogłuszający huk i szum, odbyła się słynna w dziejach bitwa Suworowa z wojskami Napoleona I. Prawdziwie, niepodobna pojąć, jak istoty ludzkie mogły opanować żywioł, szalejący śród gładkich, spadzistych, nieb sięgających brzegów — Powyższe sonety słabem są tylko odbiciem obrazu widzianego i wrażeń doznawanych. Mgły ustąpiły
dopiero pod wieczór i wtedy to mogliśmy sobie zdać sprawę z tego groźnego piękna, jakie w tem miejscu stworzyła przyroda.